nr 16 - PDF Pismo Studenckie PDF
Transkrypt
nr 16 - PDF Pismo Studenckie PDF
www.redakcjaPDF.pl y n ow m e d i ac h portal o a www.red l kcjaPDF.p marzec nr 3 (16)/2009 • ISSN 1898–3480 • egzemplarz bezpłatny pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego y c r o i b Od , o t ą j u m y otr z ą j u k e z c o o czeg dziennikarstwo | Gdzie się zacząłem Naczelna strona Marcin Gadziński. Na wejściu W mediach, czyli w realu redaktor naczelny: Zbigniew Żbikowski z-ca redaktora naczelnego Paweł H. Olek redaktorzy: Alicja Bobrowicz, Anita Krajewska zespół redakcyjny: Emil Borzechowski, Tomasz Betka, Roksana Gowin, Magdalena Grzymkowska, Agnieszka Juskowiak, Marcin Kasprzak, Paweł Łysakiewicz, Joanna Maria Sawicka, Julian Tomala, Agnieszka Wójcińska, Wioletta Wysocka współpraca: Jan Brykczyński, Tomasz Jelski, Elżbieta Stryjek, Maria I. Szulc, Bartosz Zaborowski stały felieton: Andrzej Zygmuntowicz Zakochany w Ameryce właściwy moment, zwracać na siebie uwagę, upodobniając się do tych, którzy już w wirtualnym świecie istnieją. Sposób drugi: zmajstrować amatorski portal u siebie na biurku i posłać się w przestrzeń medialną samodzielnie, licząc, że ktoś, gdzieś, kiedyś ten cyfrowy wizerunek pochwyci, przeniesie, wypromuje, upowszechni. Jest jeszcze jedna kategoria osób, pozostających w kręgu zainteresowania naszego miesięcznika: ci, którzy działają na granicy obu światów. Którzy obsługują urządzenia do „teleportacji” wizerunków, przenoszenia świata prawdziwego w przestrzeń medialną. Ludzie mediów. To oni w największej mierze przykładają się do tego, jak wygląda świat, do którego zwykli śmiertelnicy pragnęliby przeniknąć, albo – i tak bywa – są przenoszeni nic o tym nie wiedząc. Oni też decydują, jakimi drogami i sposobami ten wykreowany obszar nierzeczywistości, przeobrażający się na naszych oczach w „prawdziwą rzeczywistość”, wpływa na ów nietrwały świat cieni, który zdaje się nie istnieć, dopóki nie pojawi się na łamach czasopism, ekranach kin i telewizorów, monitorach komputerów, stronach książek. Zajmując się tym wszystkim, „PDF” zajmuje się więc jak najbardziej „realem”. Światem, który dla coraz większej rzeszy stanowi jedyną, wartą uwagi rzeczywistość. Był dziennikarzem sportowym, szefem działu miejskiego w „Życiu”, amerykańskim korespondentem „Gazety Wyborczej” i założycielem strony bialydomek.blox.pl. Teraz jest szefem portalu Sport.pl. | Marek Kuprowski Poszedłem na Wydział Dziennikarstwa UW i już na pierwszym roku zacząłem przeglądać ogłoszenia. Wcześniej pisywałem do lokalnych, pruszkowskich gazetek. Właściwym dla mnie momentem stały się wczesne lata dziewięćdziesiąte, strasznie dużo ciekawych rzeczy działo się wtedy w kraju. To był oczywiście start „Gazety Wyborczej”, wielkie przemiany dzienników, „nowa” telewizja publiczna, masa nowych mediów i młodych ludzi, którzy zaczynali wtedy szybko robić kariery, bo stare pokolenie może jeszcze nie odchodziło, ale było wiadomo, że będą musieli odejść. Zbigniew Żbikowski projekt graficzny, okładka i skład DTP: Karol Grzywaczewski / [email protected] WYDAWCA: Instytut Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego koordynator wydawcy: Grażyna Oblas druk: Polskapresse Sp. z o.o. nakład: 7 tys. egz. adres redakcji: PDF pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa UW ul. Nowy Świat 69, pok. 51 (IV piętro), 00–046 Warszawa, tel. 022 5520293, e–mail: [email protected] Więcej tekstów w portalu internetowym: www.redakcjaPDF.pl współpraca z serwisem foto: stała współpraca: Piszesz, fotografujesz, interesujesz się PR? Szukamy współpracowników. Kolegia redakcyjne, każda środa godz. 20:00 Instytut Dziennikarstwa UW, sala 27 | 02 | | Anita Krajewska – Plus-minus W marcu – witamy wiosnę (i odchudzamy się)! Pożyczam od niezapomnianego Jana Kamyczka (czyli Janiny Ipohorskiej) i rozbudowuję tytuł jednego z rozdziałów jego niezapomnianej książki „Jak oni mają się ubierać?”, bo z tym właśnie kojarzy mi się akcja „Gazety Wyborczej” „Odważ się – Polacy, odwagi!”. Do wspólnego odchudzania od czasu do czasu zachęcają różne media, najczęściej prasa kobieca. Tym razem do zrzucenia zbędnych kilogramów z rozmachem zachęca opiniotwórczy dziennik, a do udziału w akcji angażuje kilku pracujących w wydawnictwie łasuchów. Każdy na łamach gazety opowiedział o swoich jedzeniowych grzeszkach, słabościach i marzeniach, by w końcu od kilku fałdek się uwolnić. Dodaje to akcji wiarygodności, bo co innego zaapelować do czytelników – odchudzaj się narodzie, a czym innym jest pokazywać, że do zbijania kilogramów zachęciło się własnych. Po dwóch tygodniach są już pierwsze efekty – niektórzy schudli sześć a nawet dziewięć kilogramów, inni dopiero dwa. Ale jeszcze bardziej widocznym efektem jest to, że do akcji przyłączyło się ponad pięć tysięcy Polaków, Szczucie Pawlakiem Już nie kryzys, nie dramatycznie potrzebna reforma służby zdrowia ani nawet nie spory kompetencyjne pomiędzy premierem a prezydentem zajmują media. Pierwsza połowa marca zdecydowanie należała do PSL i wszelkich kontekstów z tą partią związanych. Zaczęło się od informacji „Dziennika”, który oskarżył Waldemara Pawlaka o nepotyzm i robienie interesów z dotowaną z budżetu państwa Ochotniczą Strażą Pożarną, której wicepremier jest honorowym przewodniczącym. Kilka dni później – znów w „Dzienniku” – pojawiły się informacje o tym, że podległy mu resort gospodarki naciskał na urzędników z Ministerstwa Zdrowia, by zarejestrowali lek produkowany przez jeden z zagranicznych koncernów. PSL już zapowiedziało pozew przeciw „Dziennikowi”. Ludowcy od lat mają problem z dostosowaniem się do standardów panujących w cywilizowanym świecie polityki, które mówią np. o tym, że państwowe stanowiska obsadza się na drodze konkursów, kierując się w wyborach kompetencjami kandydatów, a nie ich nazwiskiem. Cieszę się, że Waldemar Pawlak i jego koledzy lubią pomagać rodzinie i znajomym, ale niech nie robią tego za nasze pieniądze. I cały ten tekst mógłby znaleźć się w „Plusie” – brawo media, że patrzycie na ręce – gdyby nie to, że znów dziennikarze i publicyści odchodzą od meritum, zamiast skupiać się na walce o transparentną i trzymającą standardy politykę. Wolą jątrzyć, dzielić, dopatrywać się drugiego, trzeciego i dziesiątego dna. Co mam na myśli? Nudzą mnie i denerwują spekulacje o tym, że zaraz rozpadnie się rządząca koalicja, że PO chce wymienić ludowców na SLD, że sporom w koalicji nie ma końca. Dziennikarze napuszczają na siebie polityków obu partii i mało w tych staraniach intencji skłonienia ich do refleksji o jakości naszej polityki. Znów chodzi tylko o to, żeby panowie z telewizorów pokłócili się i nawzajem poobrażali. Coś przynajmniej by się działo. Bo ile można mówić o kryzie? którzy w diecie wspierają się na stronie www. odwazsie.pl. Wiem dobrze, co to znaczy walczyć ze zbędnymi kilogramami, niestety nigdy nie miałam jakichkolwiek dobrych skojarzeń z tym związanych. Akcja „Gazety” po raz pierwszy pozwoliła mi pomyśleć o odchudzaniu pozytywniej, z przekonaniem, że nie muszą to być tylko katusze, ale przemyślany i dający satysfakcję wysiłek, który opłaca się podjąć. I za to plus, bo jestem pewna, że wiele osób zawdzięcza temu cyklowi podobne nastawienie. fot. Piotr Piotrowski/PAP korekta: Joanna Maria Sawicka Przez dwa lata byłem w „Życiu” Wołka zastępcą szefa działu sportowego. Potem zostałem szefem działu miejskiego, co było moim pierwszym dużym awansem. Nie wiedziałem, czy sobie poradzę. Podstawowa zasada jest taka, żeby pogadać z paroma mądrymi ludźmi, posłuchać ich rad. Ja wtedy tak zrobiłem, zresztą zawsze tak robię i to się sprawdza, uspokajasz tak swoje irracjonalne obawy. Potem jest ten dziwny moment, kiedy stajesz przed całą grupą, wszyscy na ciebie patrzą, nikt cię nie zna. Byłem jednym z nich, a oni patrzą na mnie jak na szefa, na nową miotłę. To dziwne uczucie. Najważniejsze, żeby pokazać, że choć jestem wyżej, to nie jestem jednym z szefów przysłanych nie wiadomo skąd przez górę, tylko jednym z nich, dziennikarzy. Od zawsze strasznie interesowała mnie Ameryka. Po drugim roku studiów dziennikarskich poszedłem też na amerykanistykę. NBA, pierwszy kontakt z Internetem – to wszystko przecież media amerykańskie. Na dziennikarstwie pisałem pracę o „New York Timesie”. Czułem, że mam mocne przygotowanie. Pamiętam, że przychodziłem rano do pracy i pierwsze, co robiłem, to włączałem CNN albo Fox News. W dziale sportowym „Gazety Wyborczej”! Ludzie przychodzili i mówili: „Jezu, ten Gadziński znowu jakąś Kalifornię ogląda!”. Potem był 11 września. Stałem w tym dziale sportowym bez ruchu. Przez cztery godziny patrzyłem w ekran telewizora. Miałem tego dnia jakiś ważny tekst. Michael Jordan miał chyba ogłosić kolejny powrót do koszykówki, ja miałem napisać do tego fajny komentarz. No ale stałem jak zamurowany, wreszcie szef działu Olejniczak wziął mnie na bok i mówi: „Wiesz co, ty idź do domu i w domu oglądaj telewizję”. Przecież oni musieli zrobić gazetę, mimo że to był 11 września. Wtedy poczułem, że w dziale sportowym już swoje zrobiłem. Zwykle co 2-3 lata rozglądam się za czymś nowym. Widzieli to Olejniczak i wicenaczelny „Gazety”. Usłyszałem: „Wiesz, jeszcze w tym roku będzie taki konkurs, bo Węglarczykowi się kończy kontrakt...”. Wystartowało 10-15 osób z „Gazety”. Trzeba było dać na jednaj kartce swoje CV i wizję pracy w Ameryce. Ja to CV miałem dość mocne – dziennikarstwo, amerykanistyka, praca o „NYT”, roczne stypendium w Stanach. Potem odbyła się rozmowa z czwórką naczelnych: Michnikiem i jego zastępcami, Heleną Łuczywo, Stasińskim i Pacewiczem oraz zastępcą kierownika działu zagranicznego, bo sam kierownik – Marcin Bosacki, obecny korespondent – też wystartował w tym konkursie. To była godzinna rozmowa, pytali o najdziwniejsze, podchwytliwe rzeczy. Pamiętam, że najbardziej zażył mnie Adam Michnik. Zapytał, z kim bym porozmawiał, gdybym miał zrobić wywiad z jakąś Amerykanką o amerykańskich kobietach. Zacząłem wymyślać: z jakąś panią senator... On mówi: A o amerykańskiej kulturze? Już wtedy wiedziałem, że ma w głowie jakieś nazwisko i że jak zgadnę, to dobrze... Oczywiście nie zgadłem. Chodziło mu o pisarkę Toni Morrison. Nie sądziłem zatem, że dobrze wypadłem. Konkurs wygrał Marcin Bosacki, ja zająłem drugie miejsce. On był wtedy jednak świeżo upieczonym szefem działu zagranicznego, więc uznano, że pojadę ja, a Marcin pojedzie po mnie. rys. Maria I. Szulc REDAKCJA „PDF” powstał jako czasopismo zajmujące się światem mediów, co dokładniej precyzuje rozwinięcie tytułu: PR, dziennikarstwo, fotografia. Chodzi w tym przypadku o dyscypliny, w jakich można się specjalizować podczas studiów w Instytucie Dziennikarstwa UW. I tu zaczynają się schody. Koncentracja na tym wycinku wręcz sama się naprasza o zarzut, że pismo jest oderwane od rzeczywistości. Nic bardziej błędnego. Czyż bowiem media nie są lustrem tak zwanego prawdziwego życia? Nie bez przyczyny powiada się, że co nie istnieje w mediach, nie istnieje naprawdę. Pomińmy filozoficzną dyskusję o to, co znaczy istnieć naprawdę. Zgódźmy się, że przesączanie się „życia prawdziwego” do świata wirtualnego osiągnęło już moc strumienia, a od kiedy pojawiły się w Internecie portale społecznościowe, zjawisko to można przyrównać do powodzi, jaka zalewa świat po przerwaniu tamy. Teraz już każdy, kto chce zaistnieć „naprawdę”, pragnie pojawić się w przestrzeni cyfrowej, analogowej, papierowej, krótko mówiąc – medialnej. Narodzić się w obszarze medialnym można teraz na dwa sposoby. Sposób pierwszy: trzeba w odpowiednim momencie znaleźć się w polu działania specjalnego portalu (w fantastyce mówi się o oknie czasowym), który przeniesie nas – dokładniej nasz żywy obraz – w inny wymiar. O obecności portalu świadczą najczęściej obiektywy kamer, mikrofony, czasami telefony komórkowe czy laptopy. Wybrańcy przekraczają tę granicę światów wielokrotnie, niekiedy kilka razy dziennie, inni muszą pilnować, czatować na Reportaż o samobójcach z mostu Golden Gate to chyba najciekawszy temat, jaki zrobiłem w Ameryce. Strasznie ciekawe miejsce, chyba najbardziej uwielbiane na świecie przez samobojców. Trzy procent tych ludzi przeżywa. Czyli jest to skuteczniejsze niż rzucanie się pod samochód, pod pociąg czy strzelenie sobie w głowę. Jeden z tych, którzy przeżyli, zabrał mnie na ten most, żeby pokazać, jak wyskakiwał. Most był spowity mgłą, dość długo szło się do tego miejsca i w pewnym momencie mówi mi: To tu. Ja pytam: I co? A on: No, podszedłem, zrobiłem krok... pokażę ci! I w tym momencie ruszył do tej barierki dynamicznym krokiem, a mi serce zamarło. Ten facet już raz z tego mostu skoczył! Miałem z nim dobry kontakt, wydawało mi się, że żartuje, ale na sekundę mnie zmroziło. Zatrzymał się w ostatniej chwili. Jest masa stereotypów o Ameryce. Że Ameryka jest „jakaś”. Jak przyjeżdżali do mnie goście, mówiłem: Ameryka jest wszystkim, co sobie tylko wyobrażasz i jeszcze milionem innych rzeczy. Czy Amery- kanie są infantylni? Nie, to stereotyp. Czy w Ameryce są infantylni ludzie? Tak, bardzo dużo. Są też ludzie nijacy, genialni i kompletnie wybitni, strasznie fascynujący. Tam są wszystkie gatunki ludzi, jakie sobie tylko można wyobrazić. To samo dotyczy innych rzeczy. Że w Ameryce jest brudno, pełno grubasów i wszyscy piją colę. No pewnie, to trochę prawda. Tylko że jest też masa ludzi, którzy mają kompletnego hopla na punkcie sportu, fitnessu i choć jest to może kraj najbardziej otyłych ludzi na świecie, to jednocześnie jest to kraj najbardziej usportowiony. To wszystko do nich pasuje. W każdej dziedzinie przypisać im można wiele łatek, ale zawsze trzeba pamiętać, że to jest tylko jedna część, a nie obraz całej Ameryki. Tworząc Biały Domek, nie spodziewałem się aż tylu czytelników. Wybrałem sobie taki wycinek, który mnie najbardziej fascynował: amerykańska polityka z technicznego, operacyjnego punktu widzenia. Nie jakieś wielkie idee, którymi zajmują się intelektualiści. Mnie najbardziej fascynują tamtejsze mechanizmy, które są tak odmienne od naszych. Cały czas uczę się nowych rzeczy. Miałem nadzieję, że ludzie, którzy i tak interesują się amerykańską polityką, na moim blogu będą znajdować informacje, do których trudno im dotrzeć. Wiele razy udawało mi się to i byłem strasznie z tego zadowolony, że wychwytywałem jakieś drobiazgi, a po dwóch, trzech dniach okazywało się, że to była wielka sprawa. To była satysfakcja, że umiem wyłapywać w amerykańskiej kampanii rzeczy, które najpierw wydawało się, że przejdą niezauważone, a potem okazywało się, że były naprawdę ważne. Blog był też strasznie fajną rzeczą dlatego, że pozwalał mi pisać niegazetowo. Nie musiałem myśleć o czytelniku masowej gazety ogólnopolskiej, któremu za każdym razem musiałem tłumaczyć: to jest partia republikańska, a to demokratyczna. Pisałem tak, jakbym pisał do siebie. Może to było czasem trochę aroganckie, ale... chrzanić to, to jest mój blog! | 03 | | Wróżył Marcin Kasprzak sne wypowiedzi, które tak chętnie cytuje „Sueddeutsche Zeitung” i zda sobie nagle sprawę, że jest chora psychicznie. Pokornie zadzwoni do szpitala i cały świat, a w szczególności Polskę, obiegną jej zdjęcia, na których zamiast w czerwonej, agresywnej garsonce będzie stała w kaftanie bezpieczeństwa. W sumie na geopolityczną mapę świata i tak nie będzie to miało wpływu, ale może chociaż Polacy będą zasypiać spokojniej. fot. www.tvp.pl Wróżba z „Kto się zmienił: Steinbach czy Niemcy?” „Rzeczpospolita”, 12 marca 2009 roku Nowa era w TVP Dialog w serialu „Klan”. Ola Lubicz mówi do pani Steni: „Przez Internet może pani zapłacić abonament za swoją ulubioną telewizję”. Krzyczę: nie warto! Z pewnością pani Stenia nie widziała jeszcze „Stawki większej niż życie”, „Janosika” i z utęsknieniem czeka na „Potop” w święta Bożego Narodzenia. Pewna regularność i tradycja w Telewizji Polskiej oraz minimalne ryzyko zaskoczenia spowodują, że telewizja ta stanie się tak nudna, że nawet właściciele stacji (w domyśle: cały naród) nie będą chcieli jej oglądać. Otóż przyszłość Telewizji Polskiej wygląda zaskakująca. Włączana od lat do wszystkich możliwych programów Justyna | 04 | Steczkowska uzna, że nie prowadziła jeszcze wiadomości, programu „Tomasz Lis na żywo” oraz nie była rzepką przed rundami w Familiadzie. Kiedy odegra już każdą możliwą rolę w TVP, ktoś wreszcie skapnie się, że Justyna Steczkowska od 1995 roku nagrała tylko dwa przeboje i w sondzie ulicznej 99 proc. przechodniów nie potrafi wymienić trzech tytułów jej piosenek. Nareszcie skończy się ERA JUSI i Telewizja Polska wkroczy w nową erę. Wróżba z „Telewizja bez abonamentu?”, „Rzeczpospolita”, 12 marca 2009 roku W Polsce reguły zmienia się w trakcie trwania gry. Studenci na maturę patrzą czasem z sentymentem, czasem zmęczeni sesją stwierdzają, że matura była dla nich formą relaksu. Prawda dla tegorocznych maturzystów może być jednak dosyć trudna do przyjęcia. Znając miłość ministerstw do zmian, jeszcze w maju może okazać się, że każdy uczeń musi zdawać na maturze „wiedzę o tańcu” i język francuski (z całym słownictwem stosowanym w dialekcie gabońskim) na poziomie rozszerzonym! Ponadto z roku na rok testy będą coraz trudniejsze, żeby zdawał 1 uczeń na 10 śmiałków. Uwaga! Wyciekły tematy prac z historii w arkuszach rozszerzonych w 2011 roku! Podobno ma to być „Wpływ uprawy kakao na politykę wewnętrzną Indonezji i stosunki z Pakistanem”. Dobra prognoza: średnio na jedno miejsce na studiach ubiegać się będzie 0,11 ucznia, ponieważ prawie nikt nie przebrnie przez testy maturalne! Z racji, że branża edukacyjna ma się nieźle – dzieci już będąc w brzuchu mamy uczą się angielskiego, to może niebawem naukę będą pobierały komórki macierzyste? Wróżba z „Próba obowiązkowej matury z matematyki 2010”, www.matura.gazeta.pl z 8 stycznia 2009 roku fot. Mira Pavlakovic/sxc.hu fot. Adam Hawałej/PAP Cyrk zmian Steinbach w psychiatryku Pani Steinbach nadal bryluje. Oczywiście w polskich dziennikach, bo jej obecność na niemieckiej scenie politycznej jest tak znikoma, jak siła przebicia Janusza Korwin-Mikkego. Jednak o ile Mikkemu pozostała dziś już tylko muszka, Steinbach ma coraz więcej zdjęć z Angelą Merkel i coraz większą satysfakcję z zadymy, jaką wywołuje w środowiskach polsko-niemieckich. Spokojnie, moi mili. W najbliższym czasie Erika Steinbach będzie zmieniała mieszkanie. Podczas przeprowadzki urządzi sobie podróż sentymentalną. Dokładnie przeczyta wszystkie wywiady, których udzieliła, przejrzy wła- dziennikarstwo | Słowo / Obraz fot. Paweł Supernak/PAP Wróżenie z newsów | dziennikarstwo Polak jednak nie światowiec Jeszcze w ostatnie wakacje Polacy poczuli się iście europejsko i z ułańską fantazją buszowali po egipskich bazarach, przeliczając cenę (prawie srebrnej) lampy Alladyna na złotówki, mnożąc wartość dolara razy dwa. Tymczasem dziś „tambylcy egipscy”, jak określiła ich jedna z agencji turystycznych, z żalem targują się o pluszowego wielbłąda, bo nie mogą uwierzyć, że kiedyś mogli za tę samą ilość dolarów (czy tam funtów egipskich) kupić kryształową piramidę. Tak – złoty nie ma się świetnie, co odbija się nie tylko na turystach, ale przede wszystkim na polskiej gospodarce. Wprawdzie nie będziemy musieli zmniejszać czcionki na banknotach, żeby zmieściła się tam ilość zer (jak niegdyś włoskie liry czy wietnamskie dongi), ale na zakupy w loecknickim Lidlu nie będą mogli sobie pozwolić „Polacy przygraniczni”. Może nagle stwierdzimy, że „co polskie, to lepsze”. Zamiast do kraju faraonów, powrócimy do starej, dobrej Łeby, a zamiast sushi jadać będziemy karpia w bułce tartej? Wróżba z „Koniec słabego złotego” Polska The Times, 13 marca 2009 roku Kapiszon Szkoła bastion Po wydarzeniach w Badenii nasz nowy minister sprawiedliwości już na pewno nie będzie opowiadał o prawie do posiadania broni w domu. 18-latek musiał być niezbyt zadowolony z oferty edukacyjnej, którą oferowała mu szkoła w Winnenden. Niestety, stosunki nauczyciel – uczeń coraz dalsze są od starodawnego schematu mistrz – uczeń i coraz bardziej przypominają kontakty Gołota – Tyson. Polska młodzież nakłada kosze na głowy lub zamyka katechetę w szafie i wrzuca monety, bawiąc się w „do grającej szafy grosik wrzuć”. Nasi koledzy zza Odry widocznie bawią się w inne produkcje, „trochę bardziej” kryminalne. Jedne i drugie „zabawy” mogą spowodować, że do szkół będzie się wchodzić przez bramki, w przeźroczystych plecakach, a zamiast poczciwej pani woźnej, witać nas będzie profesjonalna firma ochroniarska z wykrywaczem metali. Tragedia w Badenii to nie tylko tragedia Niemców. To także tragedia cywilizacyjna, gdzie czasem zamiast rodziców, wychowują młodzież gry komputerowe i seriale kryminalne (nie, nie mam na myśli „W11”). Wróżba z „Masakra w Winnenden: Post mordercy to fałszywka”, „Gazeta Wyborcza”, 13 marca 2009 roku | Zbigniew Żbikowski, PDF Obraz tekściarza Kicz i tandeta Rozpoczęła się era nowych filmów! Najpierw Polacy tłumnie chodzili do kin na filmy o polskich pseudomacho-gangsterach, później na wielkie ekranizacje lektur szkolnych, a jeszcze później na komedie romantyczne. Film „Kochaj i tańcz” powoduje, że człowiek tak naprawdę nie wie, czego się jeszcze można spodziewać. Ani muzyka, ani dialogi, ani zjawiskowe kreacje aktorskie. W filmach główną rolę odgrywać będzie Warszawa, wymuskany amant i oczywiście Karolak. Polska kinematografia już postanowiła się rozdwoić – po- wstają filmy beznadziejne, na które chodzą miliony i filmy relatywnie niezłe, na których nawet podczas premiery zostają wolne miejsca w niewielkich salach kinowych. Kolejni aktorzy będą otwierać sklepy z winami (Marek Kondrat), grać w reklamach kleju do protez (Teresa Lipowska) lub po prostu wszyscy wezmą udział w „Tańcu z Gwiazdami” (połowa pewnie drugi raz). Widzowie na polskie filmy chodzić nie będą już na pewno. Wróżba z „Kochaj i tańcz bije rekordy popularności” www.lansik.pl Mężczyzna unosi rewolwer. Zaraz padnie strzał. Wokół niego stoi kilkadziesiąt osób. Nikt nie zamierza go powstrzymać. Przeciwnie, wydaje się, że pragnieniem wszystkich jest, by człowiek za sekundę pociągnął za cyngiel. Żeby to się stało. Mężczyzna ma na głowie hełmofon, atrybut czołgisty. Ma też na sobie szynel piechura bez dystynkcji. Spod szynela wystają fragmenty wojskowego munduru. Jego oczy przysłaniają okulary przeciwsłoneczne. Wygląda dziwnie. Zagadkowy strój wyróżnia go z tłumu. Zwraca uwagę, przyciąga kamery. Obiektyw stojącego obok fotoreportera wskazuje na miejsce poza kadrem, w które skierowana jest lufa rewolweru. Zza jego pleców wyłania się mikrofon – ktoś tę scenę nagrywa. Teatralna poza mężczyzny podczas składania się do strzału i jego strój każą się domyślać, że odgrywa on jakąś ważną rolę w ulicznym happeningu. W tle tej dynamicznej sylwetki stroi dość statyczny tłum, część osób z tła trzyma w dłoniach | Piotr Malinowski, Polska Agencja Prasowa drzewce flag z logo Solidarności, niczym halabardnicy halabardy. Ktoś spośród uczestników tej sceny także ma na głowie hełmofon, ktoś inny beret czołgisty. Ale tylko mężczyzna z rewolwerem nosi zielony mundur. Z lufy pistoletu wystaje walcowaty ładunek. To nie rewolwer na kule a rakietnica. Za moment pojawi się na ulicy czerwony obłok. Strzelą migawki aparatów, włączone zostaną kamery, dźwięk zarejestrują mikrofony. Utrwalona scena rozpocznie własne, automiczne życie w mediach. Nikt nie będzie pytać, jak się nazywa mężczyzna z siwym wąsem. Jest symbolem, bezosobowym głosem tłumu, wyraża protest setek, może tysięcy pracowników sektora zbrojeniowego. Z wewnętrznej kieszeni jego płaszcza wystaje kilka białych kartek. Pewnie z tekstem tego, co mężczyzna w imieniu innych mężczyzn i kobiet ma światu do powiedzenia. Wyraz jego twarzy mówi wprost, że wystrzeliwując flarę na ulicy, niczego się nie obawia. Za nim stoi racja manifestanta i halabardy straży przybocznej. Gdyby przyszedł sam i na warszawskiej ulicy odpalił rakietę, od razu byśmy się dowiedzieli, jakie nosi nazwisko. Słowo fotografa Czy to strajk czy pole walki? Dobre zdjęcie powstaje wtedy, gdy jesteś blisko fotografowanego zdarzenia. W tym miejscu należałoby przywołać postać Roberta Capy, który mawiał: „Jeśli twoje zdjęcia nie są dostatecznie dobre, to nie jesteś dostatecznie blisko”. Zdarza się, że najlepsze zdjęcia powstają przypadkowo, ale gdy mówimy o zawodowych fotoreporterach umiejętność uchwycenia chwili jest podstawową umiejętnością a zarazem miarą profesjonalizmu. W mgnieniu oka fotograf podejmuje szereg decyzji, które wpłyną na wygląd zdjęcia. Dobór czasu, przesłony – w dobie aparatów cyfrowych nadal stanowią podstawę dobrze wykonanego zdjęcia. Powróćmy jednak do naszej fotografii. Załóżmy, że parametry mamy już odpowiednio dobrane, uwzględniliśmy natężenie światła, typ oświetlenia, jesteśmy wystarczająco blisko wydarzenia – obserwując jego przebieg, niejako wyczekując odpowiedniej chwili, pojawia się ów „jegomość” w hełmofonie i z rakietnicą w dłoni. Ciekawa postać która na tle protestującej masy urozmaici nasz materiał. Tło stworzone z flag Solidarności dzierżonych przez zawiedzionych związkowców i nasza postać, która na pierwszy rzut oka przykuwa uwagę, jednak już po chwili, śledząc jego spojrzenie, wzrok kierujemy na rakietnicę. Dobrze skomponowane zdjęcie ma dać odbiorcy jasny przekaz na temat tego, co chciał nam przekazać fotograf. Kolejna istotna sprawa to kadr, który powinien być tak skomponowany, aby nasz obiekt nie znajdował się w jego centrum, bo często uważa się, że zdjęcia poziome uchodzą za bardziej dynamiczne. Ostatnia kwestia to tzw: „równoważenie plam”. Wyobraźmy sobie, że w spód zdjęcia wbijamy szpilkę – kolor czarny waży najwięcej, a biały najmniej. Zdjęcie musi być tak skomponowane, aby na owej szpilce utrzymało równowagę. | 05 | World Press Photo | temat numeru temat numeru | World Press Photo Tegoroczna edycja World Press Photo to jeszcze jeden dowód na to, że kultura popularna zaczyna odciskać piętno także na sposobach opowiadania o rzeczywistości znacznie bardziej skomplikowanej niż kolejna przygoda serialowego aktora czy piłkarza. | Andrzej Zygmuntowicz Zdjęcie Roku 2008 Anthony Suau, USA, Time. Kryzys ekonomiczny w USA: eksmisja, detektyw Robert Kole musi przekonać się, że mieszkańcy opuścili swój dom, Cleveland, Ohio. III miejsce w kategorii Wydarzenia: Wojciech Grzędziński, Polska, Napo Images dla Dziennika, Konflikt w Gruzji, sierpień 2008 roku Rozesłany do mediów komunikat tego najgłośniejszego konkursu fotografii prasowej zawierał ledwie 21 zdjęć. Dysponując tym zestawem, nie da się w pełni ocenić tegorocznej edycji konkursu. Dopiero poznanie całości nagrodzonych prac, a jest ich 383, pozwala ustosunkować się do tego, co zdaniem szacownego jury jest najbardziej wartościowe we współczesnej fotografii prasowej. Estetyka jak z komórki W każdej kategorii pojawia się choć jeden zaskakujący materiał, budzący pytanie o to, co dziś jest fotoreportażem i który z nich jest naprawdę dobrze zrobiony. Już w pierwszej z nich, analizującej najważniejsze nagłe wydarzenia, zdumiewa wyróżnienie przyznane Sebastianowi D’Souza za 11 zdjęć dokumentujących atak terrorystyczny na dworzec kolejowy w Mumbai. To całkowicie amatorska robota o przypadkowych kadrach, choć da się to jakoś wytłumaczyć, bo wkoło latały kule, ale po co taka ilość zdjęć ułożonych bez składu i ładu? Ani chronologii, ani logiki, a estetyka jak z kiepskiego telefonu komórkowego. W następnej kategorii, też poświęconej wydarzeniom, pierwsza nagroda przypadła Davidowi Monteleone za cykl zdjęć zrobionych w Abchazji, krótko po wojnie gruzińsko-rosyjskiej o południową Osetię (Abchazja to drugi, obok Osetii Południowej, teren sporny między Gruzją a Rosją, podczas gdy większość rdzennej ludności abchaskiej dawno wyemigrowała do Turcji). Zbiór 12 zdjęć o estetyce współczesnego, nieco niestarannego dokumentu, sprawia wrażenie dość przypadkowo zebranych kadrów bez jakiegokolwiek klucza, poza tym, że zrobione były w Abchazji. Dowiadujemy się, że tutejsi mieszkańcy bywają na kamienistej czarnomorskiej plaży, pojawiają się na imprezach masowych i prywatnych, miewają groźne oblicza, niektórzy noszą mundury, w kraju jest trochę powojennych ruin, są góry i lasy, a także krowy. Bardzo podobnie wygląda trzecia nagroda w kategorii „Ludzie w wydarzeniach”, za cykl zdjęć o powstańcach tuareskich w Mali. Ich estetyka żywcem przypomina wakacyjne obrazki robione przez tysiące turystów wędrujących po świecie. Reportaż o ludziach z plastiku Im głębsze zanurzenie w zbiorze nagrodzonych zdjęć, tym więcej zaskoczeń. W obu kategoriach sportowych wyróżniono konceptualne ćwiczenia. W pierwszej najwyższą nagrodę przyznano Vincentowi Laforet za zdjęcia zrobione z jednego punktu nad wieżą lub trampoliną olimpijską. Aparat rejestrował figury i miny zawodników skaczących do wody. Skoczkowie figury mają identyczne a miny arcypodobne – zdumiewające odkrycie, że w identycznych sytuacjach ludzie zachowują się identycznie. Howard Schatz z kolei rejestrował twarze bokserów przed walką i po niej, w stylistyce zdjęć portretowych do kart identyfikacyjnych dla dowolnej korporacji. Banalna realizacja żywcem przypomina typowe ćwiczenia szkolne zadawane słuchaczom szkół fotograficznych. Ale najbardziej szokująca jest nagroda w kategorii portret, którą otrzymał Li Jiejun za 12 zdjęć z plastikowymi ludzikami w rolach głównych. Owe ludziki zostały poustawiane w kadrze przez autora według znanych fotografii wojennych. Znajdziemy wśród nich słynne zdjęcie Roberta Capy z wojny domowej w Hiszpanii „Śmierć żołnierza republikańskiego”, kadr Joe Rosenthala „Zatknięcie flagi na Iwo Jimie” czy „Pocałunek” Alfreda Eisenstaedta, zrobiony na ulicy nowojorskiej w dniu zakończenia II wojny światowej. Czy to naprawdę jest fotoreportaż? Odbiorca oczekuje, nadawca dostarcza Żeby odbiorca nie miał kłopotu Podobnie zaskakujących werdyktów jury jest znacznie więcej. Co z nich wynika? Jak we wszystkich wcześniejszych edycjach World Press Photo także i tym razem jurorami byli wytrawni, doświadczeni fotografowie i edytorzy z najważniejszych tytułów prasowych i agencji fotograficznych. Ich wybory, choć zaskakujące, mówią jednak o istotnych przemianach w fotografii zwanej prasową. Z werdyktu dowiadujemy się nie tylko o tym, jak wygląda dzisiejsza fotografia publikowana w gazetach i czasopismach, ale także, kim jest dzisiejszy odbiorca prasy i prezentowanych w niej zdjęć. Ogromna większość fotoreportaży i zdjęć pojedynczych, wybranych do nagród, to bardzo proste kadry, dość nachalnie i jednoznacznie oznajmiające swą treść. Tak, by nie sprawić kłopotu odbiorcy. Niepotrzebne jest wyrobienie estetyczne ani praca intelektualna, ani żadne inne przygotowanie przy percepcji obrazów. Kawa na ławę, by dotarło do każdego. Choć nie jestem pewien, czy wszyscy wiedzą, gdzie leży Abchazja, jak skomplikowana jest jej historia, i co obecnie z nią i wokół niej się dzieje. Podobnie nie podejrzewam, by każdy Amerykanin czy Europejczyk wiedział, kim są Tuaregowie, i o co im chodzi w walce z władzami Mali. Może czytelnik zainteresuje się, patrząc na zdjęcie ? Nie, to chyba za duży wysiłek. Popatrzy na zdjęcie w gazecie, uśmiechnie się lub zasmuci losem nieznanych i nierozpoznawalnych postaci z niewiadomego miejsca świata i czym prędzej przejdzie na ostatnią stronę, by sprawdzić, czy Real dokopał Barcelonie lub Arsenal zlał Liverpool. A tam parada ukochanego bramkarza, główka napastnika, przewrotka obrońcy, faul pomocnika. Rozpoznawalne układy, od lat zawsze takie same, żadnych zasko- czeń, wszystko jasne i zrozumiałe. Kartkując inne strony gazety, zapewne zauważy duże zdjęcie serialowej gwiazdki, festiwalowej piosenkarki lub zwyciężczyni popularnego programu telewizyjnego z kolejnym jegomościem, z którym podobno zaczęła się zadawać, ale teraz to już naprawdę. Z typowymi celebrytami walkę na łamach prasy toczą jedynie najważniejsi politycy, ale i oni ujmowani są w banalnych kadrach. Gdy nie ma nagłych kataklizmów, jak powódź, trzęsienie ziemi, jednodniowa wojna czy strzały szaleńca, to dominującymi tematami stają się miejscowi bohaterowie masowej wyobraźni, wciskani do głów odbiorców wszystkimi możliwymi kanałami, przy użyciu najmniej skomplikowanych ujęć. By fotografia mówiąca ważne rzeczy o współczesnym świecie i jego zwyklejszych mieszkańcach mogła dotrzeć do ogółu odbiorców, musi być budowana tak, jak te popularne kadry z życia polityków, aktorów i sportowców. W możliwie najprostszy sposób, by dać choć cień szansy na dotarcie do adresata. Gdy gazety stały się zwykłym towarem rynkowym, niczym mydło i powidło, głównym celem wydawców jest sprzedaż i wynikający z niej zysk. A wtedy to nie gazeta kształtuje gust odbiorcy, tylko odbiorca wymusza na wydawcy, by zechciał wpasować się w jego upodobania, bo jeśli nie, to gazeta zysku nie przyniesie. I tak kultura popularna, najczęściej zwykła wręcz do bólu, zaczyna odciskać piętno także na sposobach opowiadania o rzeczywistości, tej znacznie bardziej skomplikowanej, ale też i znacznie ciekawszej niż kolejna erotyczna czy inna przygoda serialowego aktora czy piłkarza. Tegoroczne rozstrzygnięcia jury World Press Photo potwierdzają te zauważane już wcześniej tendencje estetyczne w wyborze sposobów opowiadania o współczesności. Tematy szczęśliwie dalej pozostają ważne i aktualne. Niezależnie od wielu uwag dotyczących decyzji jurorów, warto analizować to, co jest na zdjęciach, bo ciągle najważniejsze są nasze ludzkie sprawy. Nasi górą Na tle wielu oryginalnych i dziwnych nagród bardzo ciekawie zaprezentowali się polscy autorzy, których, jak nigdy dotąd, była aż piątka. To wielki sukces naszych fotoreporterów. Znacznie większy niż ten, który osiągnęli nasi giganci sportów zimowych na ostatnich mistrzostwach świata. Ale prasa krajowa prawie tego nie zauważyła, co też dość wymownie mówi o relacjach między dziennikarzami piszącymi w naszej prasie a dziennikarzami opisującymi rzeczywistość przy użyciu aparatów fotograficznych. Wojciech Grzędziński otrzymał trzecią nagrodę za opis wojny gruzińsko-rosyjskiej. To spośród wielu nagrodzonych materiałów o Gruzji obraz najpełniejszy i najciekawiej analizujący zwarcie malucha z mocarzem, ukazujący, jakie są skutki tego zwarcia dla zwykłych obywateli, których ambicje polityków nie zajmują w najmniejszym stopniu. Każdy kadr Grzędzińskiego to inna opowieść, dopełniająca historię bezsensownej i tragicznej, jak wszystkie inne, wojny. Justyna Mielnikiewicz także otrzymała nagrodę, i to drugą w kategorii „Człowiek w wydarzeniach”, za materiał z Gruzji ogarniętej wojną. Jej podejście do tematu jest zdecydowanie inne, pokazuje napięcie, oczekiwanie, niepewność, strach i rozpacz cywilów, głównie kobiet, które nic nie mogą zrobić – pozostaje im czekać na rozwój wypadków i kolejne wiadomości o najbliższych, z nadzieją, że nie będą złe. W kategorii „Sport”, niejako tradycyjnie już, nagrodą uhonorowano Tomasza Gudzowatego za przyciągający oko portret młodego jeźdźca mongolskiego prowadzącego konia. Ten kadr to bardzo szlachetna robota fotograficzna, doskonałe operowanie skalą tonalną, kompozycją i światłem. Niespokojne i trochę nieprzyjemne zdjęcie Tomasza Wiecha, ukazujące śniadanie w korporacji, otrzymało trzecią nagrodę w kategorii „Życie codzienne”. Chłodna, błękitna kolorystyka i radykalne cięcie przez twarz bohatera robią niemiłe wrażenie, ale też dzięki takiemu skadrowaniu widzimy przylepiony do twarzy zawodowy uśmiech, synonim sztuczności współczesnego świata wielkich firm, narzucających swoim pracownikom i współpracownikom znormalizowane standardy zachowań czy strojów. W kategorii poświęconej szeroko rozumianej sztuce i rozrywce drugą nagrodę otrzymał Kacper Kowalski za serię zdjęć wykonanych we Władysławowie w czasie wakacji. Spojrzenie na plażę z ptasiej perspektywy, z dość dużej wysokości, od rana do wieczora, pozwoliło zauważyć rytm, według którego żyją urlopowicze w nadmorskim kurorcie. To analiza o uniwersalnym charakterze. Praca Kowalskiego bardziej wpisuje się w dzisiejsze realizacje dokumentalne o charakterze artystycznym niż w tradycyjny fotoreportaż. Jest to też informacja o nowych tendencjach w fotografii rzeczywistości, bo takie formy wizualnego opowiadania o współczesności pojawiają się w tygodniowych dodatkach do dzienników czy miesięcznikach podróżniczych i kulturalnych. Tych pięć nagród to jak najbardziej zasłużony sukces naszych reporterów, od dawna dostrzegających najważniejsze wyzwania współczesności i umiejących o nich mówić najczytelniejszym międzynarodowym językiem, jakim jest fotografia. Zdjęcia wyróżnione w konkursie World Press Photo 2009 można obejrzeć na stronie www.worldpressphoto.org I miejsce w kategorii Ludzie i wydarzenia - reportaż: Callie Shell / Aurora Photos. II miejsce w kategorii Sport - akcja (zdjęcie pojedyncze), Mark Dadswell / Getty Images. I miejsce w kategorii Sport - akcja (reportaż), Vincent Laforet, Newsweek III nagroda w kategorii Prezentacje sportu: Tomasz Gudzowaty, Polska, Yours Gallery, Child jockey, Mongolia I miejsce w kategorii Wydarzenia ogólne - zdjęcie pojedyncze: Luiz Vasconcelos, a Jornal A Critica / Zuma Press. I miejsce w kategorii Sport - prezentacje (reportaż): Zhao Qing/China Youth Daily. | 06 | I miejsce w kategorii Wydarzenia w zbliżeniu - zdjęcie pojedyncze: Chen Qinggang / Hangzhou Dail.t II miejsce w kategorii Życie codzienne - zdjęcie pojedyncze: Tomasz Wiech / Gazeta Wyborcza. I miejsce w kategorii Ludzie i wydarzenia - zdjęcie pojedyncze: Chiba Yasuyoshi / AFP. II miejsce w kategorii Wydarzenia ogólne - reportaż: Olivier Laban Mattei / AFP | 07 | Zapisz to, Kisch! – Magdalena Grochowska | dziennikarstwo Starość – temat pani reportażu „Lewa strona gobelinu” – to wątek spychany w naszej kulturze na margines. Czemu pani po niego sięgnęła? Przez lata pracowałam w przekonaniu, że to ja wybieram temat. Od pewnego czasu podejrzewam, że to temat przychodzi i sięga po mnie. Codziennie spaceruję po parku przy Akademii Muzycznej. To niewielki skwer, więc chodzę w kółko. Inni ludzie też chodzą w kółko, ale zwykle właśnie do mnie lgną jakieś dziwne historie… Idą z przeciwka mężczyzna i kobieta. Ona ma piękny rudy kok. W ich kroku, w ich fizycznej bliskości jest harmonia. Za drugim okrążeniem widzę ich w zupełnie innej konfiguracji. Ona dwa kroki za nim, rozedrgana, harmonia pękła! Ludzie wokół nie zauważają, że przed chwilą rozegrał się tu mały dramat… I kiedy ta kobieta mnie mija, pytam: „Czy coś się stało?”. Nie powinnam się tak zachować, ale nie mogę się powstrzymać. Nie powoduje mną niezdrowa ciekawość, raczej impuls współczucia. Ona przystaje i zaczyna mi opowiadać swoje życie. Że bierze leki na schizofrenię, i te piękne przeczytałam wywiad z Tadeuszem Konwickim, w którym mówi on: „Starość to wstydliwe zajęcie”. W 2004 roku robiłam portret Gustawa Holoubka. Był już wtedy chory, odsłonił się. Mówił o lęku przed śmiercią. Takie oto impulsy przesyłało mi życie... Słuch mi się wyostrzył na wszystko, co dotyczyło tego wątku. Wchodziły mi w ręce późne wiersze Czesława Miłosza, dzienniki Sándora Máraiego, Jarosława Iwaszkiewicza. Odkrywałam, że można przeżywać starość w skrajnie różny sposób. Márai znajduje ukojenie w pistolecie; w świadomości tego, że sam może się uwolnić od życia. A dla Miłosza starość to wejście w „klarowność poranka”. rude włosy jej wychodzą, i tak dalej… Można powiedzieć: przypadkowe spotkanie. Mnie to dręczy – przypadek czy ścieg losu? Chaos czy porządek? Czy posuwam się według jakiegoś ukrytego wzoru mojego istnienia? Konstanty Jeleński z kręgu paryskiej „Kultury”, zafascynowany grą przypadku w życiu, mawiał, że przypadek to niższa forma cudu. W moim reportażu Maria Lipska mówi, że wzór istnieje, ale my widzimy tylko lewą stronę gobelinu… Może te dziwne historie przychodzą do mnie po prostu dlatego, że jestem na nie otwarta. rozmowy z żyjącymi, ale też zapiski i dzienniki nieżyjących? Na zajęciach z reportażu podczas moich studiów dziennikarskich znany wówczas reportażysta narysował na tablicy sinusoidę. Miała obrazować ludzkie życie. Powiedział, że do reportażu bierzemy tylko ekstremalne wychylenia linii. Wzloty i upadki. Nie interesuje nas norma, mysia bieganina. To jest moje pierwsze kryterium selekcji materiału. W pisaniu jest jakaś tajemnica i nie potrafię o tym mówić. A potem tekstu jest zawsze „za dużo”. Autor musi być wobec siebie bezwzględny – trzeba ciąć niemiłosiernie. To bolesny zabieg. Od czego zaczęła pani pracę nad tekstem? Od klucza bohaterów. Odrzuciłam koncepcję, że będą to „zwykli” ludzie. I potoczyło się. Staram się wystrzegać sztywnego planu. Pozwoliłam, by te rozmowy mnie prowadziły. dziennikarstwo | Zapisz to, Kisch! – Magdalena Grochowska zania, widzę gotowe akapity. Muszę wstać i je zapisać. To nieustanne „bycie w pracy” męczy rodzinę. Mnie też męczy, że bohater mną rozporządza. Czasem zadaję sobie pytanie, czyim życiem żyję. Po napisaniu tekstu czuję się pusta. I tak cyklicznie: wypełniam się życiem bohaterów, wypluwam ich, a potem jestem jak wydrążony owoc. Jakie są w takim razie zyski z bycia reporterem? Zyskiem jest spotkanie z drugim człowiekiem. On obdarowuje mnie swoją historią, a ja doznaję dzięki niemu wzruszenia. To mnie uczłowiecza. Mogę bezkarnie zdejmować mu maski, odsłaniać kolejne warstwy. Mogę zaspokajać moją ciekawość tej… jakiejś ostatecznej granicy w człowieku. Mogę garściami czerpać z ich myśli, odbywać podróże intelektualne, opierać się na nich. Dodają mi otuchy swoją postawą moralną. Ja się od nich dowiaduję, że można być przyzwoitym. Ale to wszystko nie czyni mnie ani lepszym, ani przyzwoitszym człowiekiem. Sypiając we troje | Z Magdaleną Grochowską rozmawia Agnieszka Wójcińska | fotografia: Jan Brykczyński Wykonując ten zawód, mam okazję, by w pracy stawiać najważniejsze pytania. Bohaterowie obdarowują mnie swoimi historiami. To mnie uczłowiecza. Ale nie czyni mnie ani lepszym, ani przyzwoitszym człowiekiem. Co pani robi z takimi historiami? Kolekcjonuję je. Utrwalam. Najczęściej trafiają do dziennika. Mam obsesję, że wszystko przemija. Jest tak, jak Maria Janion powiedziała w moim tekście: żyjąc, tracimy życie. Teraz siedzimy i gadamy, i ta chwila już umiera… Lubię grzebać w starych pocztówkach na targu w Kazimierzu, na małym rynku. Dlaczego kupuję kartki pani Barbary, wysłane z Krakowa do rodziny tuż po powstaniu warszawskim? Trzymam je w szufladzie. Chcę coś ocalić. Nie wiem, czy cząstkę losu pani Barbary, o którym nie mam pojęcia, czy może coś w sobie? A jak było z tą starością – jak to się stało, że ten temat przyszedł do pani? To był proces. W 2001 roku „zajmowałam się” śmiercią. Pisząc o niej, pewnie chciałam się uwolnić od własnych lęków. Wtedy dotknęłam tematu starości. W 2003 roku, zbierając materiał do reportażu o Irenie Jurgielewiczowej, rozmawiałam z Heleną Liberową, bardzo starszą panią. Mówiłyśmy o doświadczeniu utraty. „Po pół wieku wspólnego życia utracić męża – powiedziała – to jak rozedrzeć drzewo na pół”. Mówiła spokojnie, ale pod spodem czuło się burzę. Pamiętam moje pytanie – zadane bez namysłu – które mnie samą zaskoczyło: „Jak to jest w starości?”. Bez zdziwienia odpowiedziała: „To jest tak: bierze się klucze od mieszkania, staje się w przedpokoju i nie wie się, czy wyjść po zakupy czy nie. A jeśli wyjdę, to może zasłabnę. Więc stoi się w tym przedpokoju...”. Przedpokój jako metafora starości – zrozumiałam, że muszę to opisać. Mniej więcej w tym czasie | 08 | Jak pani układała poszczególne elementy tego reportażu – miała pani Długo pani pracowała nad tym tekstem? Zwykle piszę bardzo wolno, czasem jeden akapit zabiera mi kilka godzin, ale ten temat mnie niósł. Wzór się sam układał. Ten reportaż jest jak gobelin, pozszywany z malutkich szmatek. Przebierałam w nich, bawiłam się nimi i miałam przyjemność z pisania. To się rzadko zdarza. Pisanie jest w gruncie rzeczy okropnie ciężką pracą, również fizycznie. Czasem pocę się, gdy wymyślam jakieś zdanie… A w tym przypadku – to zdumiewające – chwilami czułam, że frunę. A ten „ciężar pisania”, o którym pani mówi, nie przenosi się na pani rodzinę? Jasne, że tak. Najbliżsi reportera są jego ofiarami. Ja ten problem w jakimś stopniu oswoiłam – wszystko przegadywałam z córką. Od dzieciństwa „towarzyszyła” mi w moich reporterskich przygodach i naprawdę była ich ciekawa. Opowiadanie córce historii miało podwójną funkcję: podtrzymywało naszą więź i uczyło mnie dyscypliny, bo w trakcie opowieści musiałam dokonać pierwszej selekcji materiału... Przez ostatnie trzy lata pracowałam nad książką o Jerzym Giedroyciu. W kącie mojej pracowni, która jest zarazem naszą sypialnią, leżał stos teczek i książek. Mój mąż mówił: „Sypiamy w trójkę…”. Istotnie, zawsze ktoś nam towarzyszy, rozpycha się w naszym życiu. W nocy przychodzą mi do głowy pomysły, rozwią- Tak jak pani wspomniała, bohaterowie tego reportażu są szczególnie dobrani – prof. Maria Janion, prof. Jerzy Jedlicki, prof. Barbara Skarga. Czemu postanowiła pani rozmawiać o starości właśnie z tymi ludźmi? Znałam ich z pracy nad wcześniejszymi tekstami. Nie byłam dla nich anonimową dziennikarką, nie musieliśmy się poznawać i budować zaufania, bo jakaś relacja już między nami była. Z Marią Lipską, która w „Gobelinie” rysuje tę scenę – przechodzi obok lustra i pokazuje język starej kobiecie z kokiem – spotykałam się kilkakrotnie, gdy pisałam o Janie Józefie Lipskim. Pewnego razu otworzyła szafę i przytuliła się do rękawa kurtki zmarłego męża. Wiedziałam, że jeśli wtedy odsłoniła przede mną swe najgłębsze uczucia, to teraz mogę zadawać trudne, bolesne, czy nawet krępujące pytania, jak choćby to, co dzieje się z ciałem w starości. Chyba nie miałabym odwagi pytać o to ludzi, do których przychodzę pierwszy raz. Jak wyczuć tę właściwą chwilę, po czym ją rozpoznać? Trzeba zaufać własnej intuicji i doświadczeniu w byciu z ludźmi. Ale też coś z siebie im dać. W pierwszym okresie mojej pracy myślałam, że jeśli perfekcyjnie przygotuję się do rozmowy, wszystko przeczytam, przyjdę punktualnie i będę konkretna, to uzyskam odpowiedzi na moje pytania. Potem zrozumiałam, że bez zaangażowania emocji teksty wychodzą jak suche wióry. Relacji z bohaterem nie wolno sprowadzić do wysysania i pasożytowania na nim. Jeśli Maria Lipska obdarowuje mnie sceną, w której jednym gestem mówi o swej miłości wszystko, to ja też chcę jej coś dać… Dać prawdziwie ludzką uwagę, wykraczającą poza przedmiot rozmowy. W ostatnich latach zdarza mi się, że uciekam od konkretnych pytań, za to coraz częściej mówię po prostu: „Nie rozumiem…”. Albo buntuję się i wściekam na oczach bohatera… „Dlaczego Bóg dopuścił do tego, że zatłuczono niewinnego i szlachetnego człowieka?”. Niczego nie udaję, to jest uczciwe. W takich chwilach rodzi się prawdziwa wymiana myśli. Dochodzimy do tego, czy każdemu można zadać każde pytanie. I tak, i nie. Zajmuję się teraz Janem Strzeleckim. Socjolog, filozof, myśliciel, zamordowany w 1988 roku w nocy przy Wisłostradzie. Zabrakło mu benzyny, dopadli go młodzi bandyci i zatłukli kijami. Niektórzy twierdzą, że był to mord polityczny… Właśnie rozmawiałam z jego synem. Kategorycznie założyłam przed rozmową, że nie mogę pytać o jego przeżycia związane ze śmiercią ojca. No bo jakże można zadać takie pytanie: „Co pan czuł, gdy, będąc w Ameryce, dowiedział się pan, że…” i tak dalej. W pewnym momencie on mówi o poczuciu bliskości duchowej z ojcem. I wtedy ja nagle pytam mniej więcej tak: „Dla pańskiego ojca «braterstwo» stanowiło kluczowe pojęcie. W duchu Jana Strzeleckiego byłoby nie czuć nienawiści do morderców. Czy jest pan zdolny do przebaczenia?”. Stało się, pytanie padło. Ale była to właśnie ta jedyna chwila, w której mogło paść. Wszedł w ten temat i nie miałam wrażenia, że go zraniłam. Jury, które w 2005 roku przyznało pani Grand Press za tekst „Lewa strona gobelinu”, w uzasadnieniu napisało, że dzięki niemu zaczynamy rozumieć starość i wstydzimy się niektórych swoich zachowań wobec osób starszych. Czy taki był pani zamysł? Mną żadna misja nie kieruje. Moja motywacja jest egoistyczna – chcę sobie odpowiedzieć na pytania, które mnie nurtują. Tak się składa, że moja praca, obcowanie z bohaterami, daje mi okazję do stawiania najważniejszych pytań. O śmierć. O Boga. O cierpienie. O sens ludzkiego istnienia. Nigdy nie napisała pani tekstu z misją? Może raz… W maju 1997 roku zginął w wypadku samochodowym profesor Wacław Dec – znany w Polsce ginekolog-położnik. Siedzę przy śniadaniu i słyszę w wiadomościach radiowych, że Kuria Archidiecezji Łódzkiej odmawia mu pogrzebu liturgicznego, gdyż – według niej – głosił poglądy sprzeczne z piątym przykazaniem. A Dec po prostu nie był hipokrytą: w okresie kampanii prawicy na rzecz penalizacji aborcji miał odwagę powiedzieć w telewizji to, co wiele osób myślało po cichu. Że aborcja jest złem, ale są sytuacje, które kobietę do takiego kroku zmuszają. Więc jem śniadanie i czuję, jak mi rośnie w gardle gula. Tu się dzieje jakaś krzywda! Trzeba coś zrobić, upomnieć się o prawdę o tym człowieku! Taka była moja misja… Jeszcze tego samego dnia pojechałam do Łodzi. Stan wkurzenia – w moim przypadku – to bardzo dobra motywacja do pisania. Silne emocje mnie uruchamiają. Pani reportaż o starości, jego w sumie pesymistyczny wydźwięk, wywarł na mnie duże wrażenie. Pani też napisała w mailu do mnie, że panią „trzepnął”. Co pani miała na myśli? Utwierdził mnie w przekonaniu, że odpowiedzi nie będzie. Musimy żyć w niepewności i nie doznamy ukojenia. W mieszkaniu Marii Janion chodzi się korytarzami z książek – pani profesor mówi, że zagląda do nich, by znaleźć jakąś wiadomość, ale jej nie znajduje. Ja też nie znajduję odpowiedzi. A jak na pani tekst zareagowali czytelnicy? Dostała pani od nich jakieś listy? Wiele. Pisali, że ten reportaż zmusił ich do przemyślenia spraw, nad którymi nigdy się nie zastanawiali, i od których uciekali. To niesamowite, że coś uruchamiam w innych ludziach. Autor jest trochę jak Pan Bóg: lepi bohatera z gliny tych różnych rozmów, stwarza go. I buduje obrazy w głowach czytelnika. Niezwykła rola czarodzieja, która jednak szalenie zobowiązuje – do uczciwości i ostrożności. Zwłaszcza, jeśli bohater nie żyje, bo już nie może się obronić. A nie boi się pani, że istnieje ryzyko przelukrowania pozytywnego bohatera? Oczywiście, łatwiej jest opisywać zło, dramat, świństwo. Ale jeśli zdarzy się coś dobrego, dlaczego o tym nie napisać? Dobro jest po- trzebne i czytelnikowi, i autorowi. Cudza szlachetność też potrafi „podnieść” czytelnika i autora, choćby na chwilę. Czy obsypałam lukrem Giedroycia albo bohaterów książki „Wytrąceni z milczenia”, lewicujących inteligentów uwikłanych w PRL? Starałam się zachować równowagę między szlachetnością a małością. Zadbałam o odcienie szarości, bo dla mnie nic nie jest jednoznaczne, a pod spodem zdarzeń zawsze kryje się drugie dno. W przypadku bohaterów nieżyjących udzielałam im kredytu – wątpliwości rozstrzygałam na ich korzyść. Czy coś kiedyś zataiłam, żeby wzór był ładniejszy? Nie. Nie bała się pani zabierać za temat starości? To jest jak stanie przed drzwiami – jak je otworzymy, to one już będą otwarte. Czy ja się w ogóle boję w tej pracy? Moją ostatnią książkę „Giedroyć” opatrzyłam mottem zaczerpniętym z Czesława Straszewicza: „…nie daj się z gór znosić wiatrom…”. Straszewicz mówi: „niech strach nami nie rządzi, miejmy odwagę iść pod prąd…”. Taki wymóg sobie stawiam jako reporterka i jako człowiek. Jeśli towarzyszy mi lęk, to jego źródłem nie jest „groza” tematu, widok za otwartymi drzwiami. Źródło jest we mnie. Mam coraz mniej zaufania do siebie, do swojego warsztatu, coraz więcej niepewności w sobie. Coraz wolniej piszę. Jestem coraz mniej pewna swoich ocen. Gdy zaczynałam pracę, niewiedza – a może nawet arogancja wobec życia – czyniły mnie silną. Przeszłam przez wiele lektur i rozmów, które doprowadziły mnie do punktu: „Nie wiem”. Lękam się, że niebawem nie będę w stanie napisać żadnego tekstu. Kiedyś trzeba odejść z tego zawodu. Ale – jak dotąd – nie zamieniłabym go na żaden inny. Zresztą, nic innego nie umiem robić, nawet gotować. Magdalena Grochowska: Reporterka „Gazety Wyborczej” od 1996 roku. Ukończyła podyplomowe dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Wcześniej studiowała w Bułgarii uprawę winogron. Pracowała w „Głosie Nauczycielskim”, „Przeglądzie Tygodniowym”, „Życiu Warszawy”. Autorka zbioru reportaży „Wytrąceni z milczenia” (Świat Książki, 2005) o ludziach teatru oraz filozofach z nurtu polskiej lewicującej inteligencji. W maju ukaże się jej książka „Giedroyc”. Co czyta Magdalena Grochowska? Zawsze przy łóżku – późna poezja Miłosza w zbiorach: „To”, „Druga przestrzeń”, „Wiersze ostatnie”. Z powodu jej głębi, rytmu, obrazów i piękna. I dla warsztatu – gimnastykuje język, uczy skrótu. W zasięgu ręku – „Wybór pism” Simone Weil w przekładzie i opracowaniu Miłosza. Kartkowana, żeby uchronić się przed pychą. Dzienniki - Eliade, Kafka, Dąbrowska, Gombrowicz, Nałkowska, Kijowski... Przeglądane, żeby nabrać dystansu. Szkoła polskiego eseju – Stempowski, Jeleński, Janion, Skarga, Michnik. Żeby się uczyć. Amos Oz, zwłaszcza „To samo morze”. Bo rozumie kobiecość. | 09 | Świeży plan | dziennikarstwo Dziennikarka przełomu Trzeba napisać „na zaraz” reportaż o sklepowych przecenach? Nie ma problemu. Potrzebny artykuł o przyszłości demograficznej polskiego narodu, przeprowadzenie szeroko zakrojonej akcji społecznej czy zorganizowanie debaty z najważniejszymi polskimi politykami i naukowcami? Bułka z masłem. Sylwia Czubkowska uosabia wszystkie zalety i wady polskiego dziennikarstwa czasu przełomu: elastyczność, pracowitość, ambicję, ale też zdawkowość i brak głębszej wiedzy. | Maciej Stryjek Kim właściwie jest Sylwia Czubkowska? Ma dwadzieścia siedem lat, ale pracowała już w pięciu dużych redakcjach. Ma dwadzieścia siedem lat i etat oraz wysoką pensję w jednym z najbardziej opiniotwórczych dzienników w kraju. Ma dwadzieścia siedem lat, a w profesjonalnym dziennikarstwie zdążyła już się zadomowić. ‑ W obecnych czasach to całkiem normalna droga kariery. Studia są jedynie niezbyt przydatnym dodatkiem. Tam fachu się nie nauczysz – zaczyna rozmowę z dużą pewnością siebie Czubkowska. Jednak na początku łatwo nie było. Mimo to skończyła nauki polityczne i latynoamerykanistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Tak, jak większość jej kolegów, szukała możliwości zostania dziennikarza. Od zawsze chciała nim być. Łatwa, prestiżowa i dobrze płatna praca – myślała. Po drugim roku dostała się wreszcie na staż do „Polityki”. To był jej pierwszy krok w stronę poważnego dziennikarstwa. Jesteście nikim! ‑ W sumie niewiele się tam nauczyłam. Poza z rzadka zlecanymi prostymi pracami były jedynie nudy. Nikt się mną nie interesował – tłumaczy. Dlatego jeszcze podczas tych samych wakacji spróbowała swoich sił w „Rzeczpospolitej”, ale wpadła z deszczu pod rynnę. Było tam ze trzydziestu studentów takich jak ona – bezosobowy tłum. Drobne pracki, brak zainteresowania ze strony przełożonych. Szarość, masowość i od czasu do czasu pisanie krótkich banalnych tekstów. Nikt im niczego nie mówił, nie poprawiał. Na pytania o ja- kość materiałów, dostawała jedynie zdawkowe odpowiedzi. Na dodatek w połowie stażu jej szef dokonał masowego zwolnienia. – To było coś wręcz nie do pomyślenia. Przychodzimy rano do redakcji, a on nas zatrzymuje wszystkich w korytarzu i wygłasza tyradę o tym, jak bardzo jesteśmy bez- nadziejni. Tak zbiorczo ocenił, że dziennikarze z nas nie będa – ciągnie. – Ciekawe, skąd on to wiedział, przecież nie pamiętał nawet naszych imion. Kryzys. Dwa staże – oba niezbyt udane. Zaczęła wątpić w sensowność obierania tak ryzykownej kariery. Może te wszystkie krytyczne opinie o dziennikarzach, które wcześniej obijały się jej o uszy, mają w sobie dużo prawdy? Może rzeczywiście to praca niepewna, stresująca i mało satysfakcjonująca? Drugi start Postanowiła dać sobie jeszcze jedną szansę. Jak nie wyjdzie – potraktuje to jako fajną przygodę. Jeśli się uda – zwycięstwo będzie jeszcze słodsze. Zaskoczyło. Rok później dostała się na staż do „Przekroju”. Tam potraktowano ją poważnie. Był wreszcie czas na pisanie przemyślanych tekstów, po raz pierwszy mogła zorientować się w problemie. – Początkowo nie płacono dużo – takie drugie kieszonkowe. Ale za to po raz pierwszy dostałam możliwość pisania i to mi się naprawdę podobało. Wreszcie można było zobaczyć własne nazwisko w poważnej gazecie – mówi. Poczuła się jak prawdziwy dziennikarz. Redakcja, telefony, własne biurko. Małe, choć niezwykle ważne atrybuty profesjonalizmu. No i zaproponowano jej etat. Rzecz, o której marzy każdy młody adept tego fachu. Nie było już czasu na studia. – Właściwie od czasu „Przekroju” błagałam o zaliczenia. Przed egzaminami trochę poczytałam, ale tak ogólnie to braliśmy profesorów „na litość”. Wiesz: praca, obowiązki i tak dalej – mówi szczerze. A wiedza potrzebna do pisania na poważne tematy? Wszystkiego, co potrzeba do napisania tekstu, można dowiedzieć się po krótkim researchu. Tak naprawdę dziennikarz powinien znać się na wszystkim – nie ma tematu, którego podstaw (potrzebnych do napisania artykułu) nie da się zgłębić w kilka godzin. ‑ Zresztą nawet w tygodnikach jedynie przelatuje się po tematach. Znajdujesz coś ciekawego, trochę o tym czytasz, wykonujesz parę telefonów, piszesz tekst i „następny proszę” – podsumowuje pracę w nowoczesnych redakcjach Czubkowska. Wyrabianie nazwiska Mimo sukcesu, zaczęła szukać czegoś nowego. W końcu jej kariera nie mogła stanąć w miejscu. Okazja nadarzyła się, gdy zaczął powstawać nowy tytuł – „Polska The Ti- mes”. Kompletowano właśnie ekipę, która miała uruchomić nową, prestiżową gazetę. Postanowiła spróbować swoich sił, aby wybić się w nowej redakcji bez skostniałej hierarchii. To był kolejny sukces – dostała pracę. Miała wrażenie, że na debatę publiczną patrzy z bliska, ale przez szybę. Kuszące, ale też irytujące. – To był taki niby poważny dziennik. Z jednej strony mieliśmy wszelkie atrybuty wielkości: duży nakład, wysokie stawki, ogólnopolską sieć dystrybucji. Jednak z drugiej mało kto traktował nas poważnie, nie byliśmy opiniotwórczy – wyjaśnia. W myśl zasady: jeśli stoisz, to się cofasz – zaczęła szukać czegoś innego. Pracowała na wyrobienie sobie nazwiska, rozglądała się za czymś nowym. Wysłała CV do redakcji „Dziennika”. To była jej szansa i do tego mogła negocjować już jako profesjonalista. Dostała wysoką pensję i niezależną pozycję, ale i więcej obowiązków. Coraz bardziej zawalona pracą, powoli myśli o zmianie swojego życia. Wyraźnie przestała czerpać z tego satysfakcję. Przesiadywanie od rana do nocy w redakcji, nieustanne telefony w czasie wolnym, stresująca praca, szybkie tempo. Jedynie zarobki i prestiż trzymają ją na miejscu. Ale to już nie tak słodkie, jak kiedyś. – W gruncie rzeczy, długo się tak nie da żyć – podsumowuje, a w jej głosie, mimo młodego wieku, słychać nutę zwątpienia. Gdzie byłeś wczoraj w nocy? W Internecie można zaistnieć jako gwiazda, bywalec, celebryta, można też jako ich fotograf. A może jednak pójść w kulinaria? Zaczęła rozglądać się za czymś spokojniejszym – myśli o otwarciu restauracji. W końcu na Zachodzie to całkiem popularny sposób na dostatnie życie. ‑ Pomysł sam w sobie jest świetny, ale gdy zapoznałam się z wysokością czynszów, to mnie poraziło. Na razie to nie dla mnie – dodaje przygnębiona. Postanowiła jednak zrobić z tej wiedzy pożytek. Napisała tekst o bankach windujących ceny. Ot tak, żeby przynajmniej rzecznicy musieli się tłumaczyć. Była spora afera. Czy zostanie w dziennikarstwie? Trudno powiedzieć. Czy nowi, którzy przyjdą na jej miejsce, będą inni? Nie sądzi – w tym biznesie nie ma miejsca dla specjalistów. To się po prostu nie sprzedaje. Złota zasada – jak nie jesteś w stanie czegoś zrozumieć, nie gnęb tym czytelnika. Czy jest jej z tego powodu źle? Takie jest życie – odpowiada filozoficznie. reklama Dział Foto Polskiej Agencji Prasowej Poszukuje kandydatów na bezpłatny staż do pracy w warszawskim biurze agencji. Kandydaci będą mieli możliwość poznania sposobu funkcjonowania agencji fotograficznej oraz zdobycia doświadczenia w pracy przy wyborze i archiwizowaniu zdjęć oraz współpracy z wydawnictwami prasowymi i fotoreporterami. Zapewniamy elestyczne godziny pracy, oczekujemy zaangażowania i entuzjazmu. Zgłoszenia prosimy kierować na adres [email protected] | 10 | fotografia | Trendy fot. Jan Steckiewicz / | Jan Steckiewicz Wraz z rozwojem Internetu powstały liczne serwisy społecznościowe: MySpace, Grono, etc. Można się na nich zareklamować przy pomocy zdjęć, pokazać, kim jestem i co mnie kręci. To już miliony stron i miliardy odsłon. W tym gigantycznym natłoku informacji, ludzi i obrazów potrzebny jest ktoś, kto dokona selekcji, obiektywnie stwierdzi, co jest „fajne”, a co nie. To ci, którzy z aparatami fotograficznymi krążą po klubach, imprezach i ulicach, i pstrykają, a potem wybierają i umieszczają zdjęcia na swoich stronach. Jednak i tu ciężko o receptę na sukces. Wraz z rosnącą dostępnością aparatów cyfrowych, ludzi starających się w ten sposób zaistnieć przybywa. A wielkich może być tylko kilku. Dwóch, o których chcę napisać, już tej wielkości doświadczyło. Zacznijmy od Marka Huntera, znanego jako The Cobra Snake. Sam określa się jako śmieszny, włochaty Żyd. Nie studiował fotografii, nie został obdarzony ani specjalną urodą, ani też nie stara się podążać za trendami w modzie. Jednak ludzie, którzy sami są piękni, młodzi, modni i bogaci lgną do niego jak muchy. Wszystko dlatego, że Mark wie, co w trawie piszczy. Choć sam nie jest modny, wie, co modne jest. Wie, gdzie dobrze być i kogo znać. Ale co najważniejsze, mieszka w Los Angeles. Wystarczy, że wyjdzie na spacer i już może wpaść na jakąś gwiazdę. Rozeznanie w świecie kultury, zarówno popularnej, jak i alternatywnej, oraz fakt, że tak wiele osób interesuje się tym, co się dzieje w LA, sprawiły, że jego strona internetowa jest znana na całym świecie. Sam fotograf stał się gwiazdą zapraszaną na wszelkie pokazy mody, bankiety, imprezy na całym świecie. Dało mu to jeszcze więcej okazji do robienia zdjęć oraz coraz większą grupę wielbicieli. Drugi przykład – Merlin Bronques, Afroamerykanin, mieszkający na drugim wybrzeżu USA. Jego kariera jest czystym przypadkiem. Bronques wcale nie interesował się fotografią. Zawsze chciał być muzykiem, próbował swoich sił i w zespole, i solo. Dało mu to kilka minut niezbyt wielkiej sławy, ale też wstęp do świata mody i muzyki. Dla zabawy zaczął prowadzić blog. Żeby mieć więcej materiałów, nosił ze sobą na imprezy prosty aparacik i strzelał nim zdjęcia swoim znajomym. Okazało się, że te obrazki mają dużo większe powodzenie niż jego muzyka. Czym założyciel „Last Night’s Party” przyciągnął widownię? Pokazał świat mody i luksusowych klubów od zaplecza. Świat, który dla przeciętnych odbiorców istnieje tylko w formie umalowanych modelek w modnych ciuchach i na pokazach. Merlin pozwala nam zajrzeć pod tę maskę. Pokazuje imprezy, brud, seks i narkotyki. To odróżnia go od Marka Huntera – grzecznego chłopaka, który nawet nie lubi samych imprez, a jedynie je dokumentować. W przeciwieństwie do niego Bronques najlepiej czuje się właśnie w okolicach sodomy i gomory. Czy dla kogoś, kto chciałby u nas pójść tą drogą, może wyniknąć z tego jakaś nauka? Taka przede wszystkim, że można zaistnieć na różne sposoby. Można jak Cobra Snake noc w noc chodzić do klubów, robić setki zdjęć i kuć powoli swój wizerunek w oczach salonów i ludzi interesujących się takim środowiskiem, tym samym zyskując sławę. Można też być takim samym salonowcem, jak osoby fotografowane. Wydaje się to nawet dużo bardziej naturalne. Jeżeli jesteś jednym z nich, bywalcy pozwolą ci na dużo więcej, bo znając cię, nie obawiają się wyrządzenia krzywdy. Wystar- ge.com www.generat ions tran czy zobaczyć zdjęcia Bronques’a i to, co się na nich dzieje! Najważniejsze, by tę pracę zwyczajnie lubić. Nie musisz być oryginalny, bądź autentyczny. Zdjęć rób dużo i często, a w końcu zdobędziesz uznanie. Dla opisanych fotografów dużym ułatwieniem jest fakt, że mieszkają w Stanach Zjednoczonych, które są wyznacznikiem stylu życia dla wielu osób na całym świecie, chcących wiedzieć, jak się imprezuje w USA. Co nie znaczy, że Polsce takie działania nie mają racji bytu. Może tylko wymagają więcej pracy. Mark Hunter: www.thecobrasnake.com Merlin Bronques: www.lastnightsparty.com. Polskie przykłady: www.pitaparty.blogspot.com www.generationstrange.com www.elusivboy.ownlog.com | 11 | fotoesej | Bartosz Zaborowski Bartosz Zaborowski | fotoesej Żywioł młodych Zdjęcia wykonane w skateparku w BlueCity. Chciałem przedstawić młodzież, która pasjonuje się sportem, jakim jest jeżdżenie na desce. Niektórzy zaczynają już od najmłodszych lat, stopniowo doskonaląc umiejętności, a ich zamiłowanie przeradza się w pasję. Jest to nie tylko zabawa, ale również ciężki trening, czasem obarczony nie tylko zmęczeniem fizycznym. Upadki są częste, czasem kończą się kontuzjami i złamaniami. Miejsce ludzi z pasją? fotografie: Bartosz Zaborowski | 12 | | 13 | Perły z lamusa: Billy Brandt | fotografia PR | Case study fot. PAP Fotograf społeczny, mistrz dziwacznych aktów, wirtuoz pejzażu – Billego Brandta można określić na wiele sposobów. On sam miał jasno sprecyzowane zdanie na fotografii. Mawiał: „Fotografia jest wciąż bardzo nowym medium i wszystko w niej musi zostać wypróbowane... fotografia nie ma zasad. To nie sport. Ważny jest efekt, a nie sposób, w jaki został osiągnięty”. | Magdalena Grzymkowska Blisko dwieście tysięcy pracowników ochrony zarabia 5,60 zł netto za godzinę pracy. O prawa ochroniarzy po raz pierwszy zawalczono podczas kampanii społecznej agencji On Board PR, zorganizowanej we współpracy z NSZZ „Solidarność” oraz Helsińską Fundacją Praw Człowieka. Wysiłek organizatorów doceniło jury Mercury Exellence Awards. Fotograf Ciężki chleb bez zasad? | Agnieszka Juskowiak Urodził się 3 maja 1904 roku w Hamburgu. Część dzieciństwa spędził w Niemczech. Kiedy miał 16 lat, wykryto u niego gruźlicę i młody Bill spędził sześć kolejnych lat w szwajcarskim sanatorium w Davos. Po zakończeniu kuracji wraz ze swoim bratem Rojfem wyjechał do Wiednia. Zdecydował, że będzie zarabiał na życie fotografią. Miał szczęście, bo zaopiekowała się nim Eugenie Schwarzwald, austriacka filantropka, pisarka i pedagog. Ta obyta w świecie kobieta skupiała wokół siebie same znakomitości: Oskar Kokoschka dawał jej lekcje rysunku, a Arnold Schönberg uczył muzyki i kompozycji. Dzięki niej Brandt liznął światowego życia. Pewnego dnia panią Schwarzwald odwiedził Ezra Pound – poeta i krytyk, którego młody artysta Bill wkrótce sportretował. Ten, by się odwdzięczyć, obiecał przedstawić go znajomemu fotografowi – Manowi Rayowi. Breton, „Manifest surrealistyczny”]. Zaczął współpracować jako fotograf freelancer z „Paris Magazine”. Anglik w domu? W 1930 roku wyjechał do Wielkiej Brytanii, gdzie rozpoczął projekt fotograficzny – rejestrowanie angielskiego społeczeństwa. Po przyjeździe do Londynu Brandt wraz ze swoją żoną Evą zadomowił się w Belsize Park. Jednak cała praca nie trwała długo. Fotografował życie londyńskiej ulicy. Nie skupiał się jednak jak inni na dokumentowaniu konkretnej warstwy społecznej. Jego projekt był egalitarny. Bohaterami zdjęć byli zarówno bogaci przedstawiciele wyższych sfer jak i robotnicy, miejsca zapomniane jak brudne tereny fabryk DADA czy nie dada? W 1929 roku Brandt wyjechał do Paryża, gdzie wkrótce zaprzyjaźnił się z Manem Rayem. Szybko został asystentem w jego studio. Man Ray był amerykańskim fotografem, reżyserem surrealistą, który do Paryża przyjechał w 1920 roku po nieudanej próbie zaszczepienia dadaizmu na grunt amerykański. Po publikacji jednego numeru gazety „New York Dada” stwierdził: „Dadaizm nie może żyć w Nowym Jorku, bo cały Nowy Jork jest dada”. Ledwie trzymiesięczna znajomość z Rayem szybko zaowocowała fascynacją eksperymentami w sztuce, nieskrępowaną fantazją w doborze środków wyrazu, bo „surrealizm to czysty automatyzm psychiczny, który ma służyć do wyrażenia bądź w słowie, bądź w piśmie, bądź innym sposobem, rzeczywistego funkcjonowania myśli. Dyktowanie myśli wolnej od wszelkiej kontroli umysłu, poza wszelkimi względami estetycznymi czy moralnymi” [Andre | 14 | Elephant and Castle Station, Londyn 1940 Sir Alec Guinness , Campden Hill, Londyn 1952 Bezbronni ochroniarze Akt , Hampstead 1952 i elitarne dzielnice mieszkaniowe. W latach 1931-1935 powstał materiał do jego pierwszego albumu fotograficznego „The English at Home”, na którego kartach obok biedy widać bogactwo, a dzieci z East Endu przeplatają się z dziećmi arystokratów. glądały zburzone budynki oraz jakiego rodzaju zniszczeniom uległy. Fotografie z tego okresu można obejrzeć m.in. w albumie „Camera in London” (1948). Zrobił jedynie 35 ujęć. Kto inny kończy jego dzieło – Brandt musi zrezygnować z pracy z powodów zdrowotnych. Angielski Canaletto? Portret W 1938 roku publikuje „Noc w Londynie” („A Night in London”), album, na którego stronach widać nieokreślone niemal iluzoryczne gry świateł. W 1937 roku objeżdża tereny Wielkiej Brytanii, skąd przywozi mnóstwo ujęć. Fotografuje miasta i życie ich mieszkańców z perspektywy społecznej i ekonomicznej. To stamtąd pochodzą jedne z jego najsłynniejszych fotografii miasta. Niemal za chwilę wybucha II wojna światowa, jednak pola bitew szczęśliwie go omijają. Zamiast karabinu w ręce trzyma aparat. W 1940 roku zostaje zatrudniony przez Ministerstwo Informacji do udokumentowania bohaterstwa mieszkańców Londynu, dzielnie opierających się nalotom na Wielką Brytanię. Obok mieszkańców rejestruje także obiekty architektoniczne. Prace wykonuje nawet w czasie zaciemnienia bez użycia flesza. Opublikował je w „Picture Post”. Można powiedzieć, że wykonał coś, co dla Warszawy (choć w nieporównanie większym stopniu) zrobił Canaletto – dzięki jego „inwentaryzacji” fotograficznej wiadomo było po wojnie, jak wy- Drugim nurtem jego twórczości był portrety, pejzaże i akty. Przygoda z portretami na dobre rozpoczęła się od minireportażu w magazynie „Lilliput” w grudniu 1941 roku. Robił wówczas serię zdjęć pt. „Młodzi poeci demokracji” („Young Poets of Democracy”) do tekstu Stephena Spendera. Pozowali mu m.in.: Dylan Thomas, Louis MacNeice, Alun Lewis i Anne Ridler. Fotografował też innych artystów dla magazynów: „Picture Post” i „Harper’s Bazaar”. Zasłynął jednak aktami. Niektóre spośród nich wydają się być inspirowane malarstwem Balthusa (1908-2001), malarza polskiego pochodzenia albo sprawiają wrażenie wyjętych z filmów Hitchcocka, jak np. portret sir Guinnessa. Zdjęcia wykonane są z dziwacznej perspektywy, szokującej jak na owe czasy. To zbliżenia skupione na deta- lu, który z reguły jest gigantycznie duży albo zupełnie zniekształcony. Niektórzy twierdzą, że ta tendencja była spowodowana cierpieniem, jakiego na skutek poważnej choroby doznał w dzieciństwie Brandt. Akty autorstwa Brandta pokazane zostały w publikacji „Perspektywy aktów” („Perspectives of Nudes”) w 1961 roku. Późniejsze lata swojego życia spędza na dalszym fotografowaniu. Dzieli się też swoją bogatą wiedzą – zostaje wykładowcą w prestiżowej Royal College of Art. Jego twórczość sprawiła, że stał się jednym z najbardziej wpływowych fotografów XX wieku. Bill Brandt umiera w 1983 roku. Przy pomocy agencjai On Board PR we wszystkich najważniejszych mediach pojawiły się informacje o warunkach, na jakich zatrudniani są pracownicy ochrony. Lista grzechów pracodawców w tej branży jest długa: niskie płace (firmy ochroniarskie obsługujące urzędy i instytucje publiczne ustalają konkurencyjne ceny kosztem wynagrodzeń dla pracowników), zatrudnienie na umowę-zlecenie, brak świadczeń zdrowotnych i urlopowych czy brak szkoleń zawodowych. W świetle tych problemów głównym celem kampanii, do której włączyła się także Helsińska Fundacja Praw Człowieka, były starania o zmianę polityki firm wyzyskujących swoich pracowników. Organizatorom zależało na dotarciu do szerokiej opinii publicznej i pozyskaniu społecznego przyzwolenia na proponowane zmiany. Było to możliwe dzięki wsparciu Fundacji Helsińskiej, która zapewniła kampanii zainteresowanie i zaufanie opiniotwórczych mediów. Kampania trwała 6 miesięcy i została zakończona w październiku 2008 roku. Grupami docelowymi kampanii były przede wszystkim te osoby, od których zależy wprowadzenie zmian prawnych w tym obszarze, czyli m.in. parlamentarzyści, instytucje rządowe i eksperci rynku pracy. Sami ochroniarze swoją aktywną postawą (np. udzielaniem wywiadów dla mediów) mieli przyczynić się do realizacji celów kampanii. Kampania kierowana była również do dziennikarzy, którzy mieli nagłośnić problem. – Chcieliśmy, żeby problemy pracowników ochrony ujrzały światło dzienne, aby było więcej zrozumienia ze strony społeczeństwa – tłumaczy Krzysztof Zgoda ze związku zawodowego „Solidarność”. Hubert P. i inni Na potrzeby kampanii przygotowano dwa raporty: „Pracownicy ochrony – wyzysk w państwie prawa” oraz „Pracownicy ochrony w urzędach publicznych”, i zaprezentowano dziennikarzom podczas konferencji prasowej.Agencja posłużyła się historią Huberta P., który po 46 godzinach nieprzerwanej pracy w trakcie dyżuru zasnął za kierownicą. W wypadku odniósł obrażenia, które uniemożliwiły mu pracę przez pół roku. Wraz z żoną i trójką dzieci pozostał bez żadnych świadczeń, bo pracę wykonywał na podstawie umowy o dzieło. Na przedstawione w raportach informacje szybko zareagowała Państwowa Inspekcja Pracy, która przeprowadziła kontrolę w kilkunastu firmach ochroniarskich. Stawiane w raporcie zarzuty potwierdziły się. Ulotki i strona www Akt , East Sussex Coast 1959 swoich miejsc pracy, np. Mazowieckiego Urządu Wojewódzkiego, Euro Banku i Getin Banku.– Ich celem było zwrócenie uwagi kierownictwa firm, z a t r u d n i a j ą c yc h największe firmy ochrony, na patologiczną sytuację w sektorze – tłumaczy Norbert Kilen, dyrektor strategiczny On Board. – Po raz pierwszy o problemie dowiedzieli się klienci banków i urzędów publicznych. Zdarzało się, że otrzymane ulotki przekazywali pracownikom, aby zwrócić ich uwagę na argumenty związkowców – dodaje. Innym działaniem, mającym charakter informacyjny, było stworzenie serwisu internetowego www.10zl.org. – Nazwa strony nawiązuje do stawki za godzinę, którą pracownicy ochrony chcą wynegocjować z pracodawcami – tłumaczy Kilen. – Przed rozpoczęciem kampanii stawka za godzinę pracy ochroniarza wynosiła 4-5 zł. Serwis adresowany do pracowników sektora ochrony ma zachęcać ich do organizowania się i walki o swoje prawa – podkreśla. reklama Efekty Ponad 220 publikacji w największych mediach, podpisanie porozumień z sześcioma największymi firmami ochrony, skupiającymi trzy czwarte rynku, oraz aktywizacja 4,5 tys. ochroniarzy – to tylko niektóre osiągnięcia kampanii. Ponadto podpisano porozumienie z Polskim Związkiem Pracodawców „Ochrona” i utworzono grupę roboczą, pracującą nad poprawą sytuacji pracowników ochrony. Rozpoczęto też proces zmiany prawa o zamówieniach publicznych – powstał Zespół ds. Ochrony przy Komisji Trójstronnej, pracujący nad modyfikacją przepisów. – Dzięki zaangażowaniu NSZZ „Solidarność” udało się ograniczyć budżet kampanii do absolutnego minimum. Jedyne koszty zewnętrzne związane były z drukiem ulotek, kosztami przejazdów, kosztami organizacji konferencji prasowej oraz funkcjonowania strony internetowej – dodaje Kilen. W jego ocenie założone cele zostały osiągnięte. – Firmy ochroniarskie otworzyły się na dialog z pracownikami, ale jest to dopiero punkt wyjścia do tego, żeby sytuację zmienić na stałe. Kampania została nagrodzona w międzynarodowym konkursie Mercury Exellence Awards 2008/2009. NSZZ „Solidarność” pracuje z On Board od dwóch lat. Kolejną kampanią planowaną przez agencję będzie akcja „Solidarność na kryzys”. W ramach komunikacji bezpośredniej podczas kampanii rozdano 15 tys. ulotek, m.in. w Warszawie, Poznaniu i Wrocławiu. Ochroniarze rozdawali ulotki w pobliżu | 15 | W praktyce | PR PR | W praktyce / To PRoste Jak przygotować CV – rady dla przyszłych stażystów CV musi przekonać twojego potencjalnego pracodawcę, by cię zatrudnił. Dlatego przy jego pisaniu pamiętaj, by znalazły się w nim poniższe informacje: Jan Kowalski adres: ul. Polna 8, 32-719 Łódź data urodzenia: 23 kwietnia 1978 roku stan cywilny: kawaler telefon: 0 890 576 298 e-mail: [email protected] Informacje o wykształceniu: na którym roku studiów jesteś i jakiej uczelni. Wykształcenie: od 2008 – Uniwersytet Warszawski, kierunek psychologia od 2005 – Uniwersytet Warszawski, kierunek polonisytka 2001 – 2005 – liceum im. Henryka Sienkiewicza w Łodzi, matura rozszerzona Doświadczenie: Prezentacja doświadczenia zawodowego: Standardem jest, że podaje się je w kolejności od najnowszych do najstarszych. Pamiętaj również o wpisaniu działalności w organizacjach pozarządowych. od 2008 – Radio Rytm – praktyka w dziale informacji od 2006 – dziennik – „Nasze Miasto” – reporter miejski Umiejętności: jezyki obce: Najczęściej nie czują mediów, chociaż mają dużą wiedzę teoretyczną. Ale bywa też, że po stażu otrzymują propozycję zatrudnienia. Stażyści na głębokiej wodzie angielski – bardzo dobry, niemiecki – średnio, francuski – bardzo słabo obsługa komputera PC i Mac, prawo jazdy kategorii B Dodatkowe umiejętności i zainteresowania: ukończone kursy, szkolenia. Najlepiej, żeby były przydatne w twojej przyszłej pracy. Zainteresowania: Sport, turystyka i ochrona środowiska Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych zawartych w ofercie pracy, niezbędnych do realizacji rekrutacji zgodnie z Ustawą z dnia 29.08.1997 o ochronie danych osobowych (Dz. U. Nr 133, poz. 8330.) Na końcu dopisz formułę prawną o wyrażeniu zgody na przetwarzanie danych osobowych. Aleksandra Ślifirska, dyrektor generalna Kobold Public Relations Pamiętaj, że CV świadczy o tobie i od niego może zależeć, czy zostaniesz przyjęty do pracy. Dlatego musi wyglądać czysto i estetycznie i musi być napisane bez błędów ortograficznych. | Piotr Zabiełło-Adamczyk – Pracowaliśmy przy mikroskopijnych biurkach, a gdy już zabrakło dla nas miejsca, siedzieliśmy na korytarzu w przejściu. Do tego często musiałam nosić ciężkie rzeczy ‑ wspomina Ania, studentka dziennikarstwa, która odbyła staż w jednej z większych sieciowych agencji PR. Dopiero po wielu interwencjach firma zdecydowała się na zatrudnienie osoby wykonującej prace fizyczne. Historie takie jak Ani można mnożyć. Dlaczego więc staże cieszą się tak dużym zainteresowaniem? ‑ Dla przyszłego pracodawcy odbycie praktyki to znak, że już na studiach szło się w określonym kierunku, pracowało przy projektach, zdobywało doświadczenie ‑ tłumaczy Małgorzata, była stażystka, a obecnie pracownik jednej z warszawskich agencji PR. Bywa także, że jest to szansa na stałe zatrudnienie. Norbert Kilen, dyrektor strategiczny agencji On Board PR, podkreśla, że staż jest najlepszą drogą rekrutacji wartościowych konsultantów PR. CV to za mało – Na staż najłatwiej jest dostać się osobom, które mają w agencji znajomych, które mogłyby polecić ich kandydaturę ‑ tłumaczy Milena Zielińska, studentka trzeciego roku dziennikarstwa, która ma za sobą dwumiesięczny staż w dużej agencji. Osoby, które znajomości nie mają, muszą uzbroić się w cierpliwość i zacząć szukać firmy na własną rękę. ‑ Warto wchodzić na strony internetowe agencji. Często firmy nie zamieszczają ogłoszeń w serwisach rekrutacyjnych, mają po prostu dział „oferty pracy” i tam informują o aktualnym zapotrzebowaniu na pracowników – radzi Ania. – Aplikacji od studentów przychodzi bardzo dużo. Nie mamy czasu rozmawiać ze wszyst- | 16 | kimi – wyjaśnia Aleksandra Ślifirska, dyrektor generalna Kobold Public Relations. ‑ Już na poziomie CV i listu motywacyjnego młody człowiek powinien nas czymś zaskoczyć i zainteresować. Po wysłaniu dokumentów warto zadzwonić i przedstawić się – podkreśla. Jeden ze stażystów w naszej agencji poczuł się tak dobrze w roli PRowca, że próbował przejąć naszych klientów - mówi Aleksandra Ślifirska dyrektor generalna Kobold Public Relations Z jej doświadczenia wynika, że przygotowanie poprawnego CV to dla wielu przyszłych PR-owców spore wyzwanie. – Nieumiejętność redagowania tych dokumentów dyskwalifikuje już na starcie – dodaje dyrektor Ślifirska. – Jeżeli dostaję maila z błędem ortograficznym, to raczej nie mam ochoty angażować takiego stażysty w projekty firmy. Oczywiście, błędy zdarzają się każdemu, ale CV i list motywacyjny to bardzo ważne dokumenty i warto je przed wysłaniem sprawdzić – podkreśla. Nie tylko kawa i ksero ‑ Stażując, można poznać codzienną praktykę PR. Podejście do komunikacji, organizację pracy, sposób budowania relacji z klientem i dziennikarzami ‑ tłumaczy Nor- bert Kilen. W praktyce poznawanie pracy agencji PR zaczyna się od wykonywania wielu żmudnych i mało ambitnych zadań. – Na początku zajmowałam się robieniem baz danych, „obdzwonką”, monitoringiem mediów i wszystkimi najbardziej czasochłonnymi, nudnymi pracami ‑ opowiada Milena Zielińska. – Każdy musi przez to przejść, bo to swoisty test, czy nadajesz się do tej pracy czy nie, czy jesteś na tyle rozsądny i odpowiedzialny, żeby powierzyć ci bardziej ambitne zadania. Na szczęście szybko zaczęto przydzielać mi bardziej samodzielne i ciekawe projekty ‑ wyjaśnia. – Często rzucamy stażystę na głęboką wodę – tłumaczy Aleksandra Ślifirska. – Musi nauczyć się relacji z mediami, organizacji wydarzeń specjalnych, researchu, musi umieć radzić sobie na spotkaniach z klientem. Dla stażysty bardzo korzystne jest poznawanie wszystkich obszarów działalności agencji. Stuprocentowy PR-owiec to ktoś, kto sprawnie porusza się w obszarze PR, potrafi poradzić sobie z różnymi projektami – opowiada. – Początki były trudne. Przez pierwszy tydzień towarzyszył mi straszny stres – czy na pewno sobie poradzę ‑ wspomina Milena Zielińska. Dla wielu zupełnie nowym doświadczeniem okazuje się walka z terminami i duża liczba obowiązków. ‑ W tej pracy konieczne jest robienie wielu rzeczy ,,na wczoraj”, pod presją czasu i w dużym stresie - komentuje Małgorzata, studentka III roku dziennikarstwa, stażystka jednej z warszawskich agencji. – Z czym stażyści mają największe problemy? – zastanawia się Aleksandra Ślifirska. – Najczęściej nie czują mediów, chociaż często mają dużą wiedzę teoretyczną. Popełniają błędy ortograficzne. W przypadku niektó- rych osób musieliśmy cofać się aż do szkoły podstawowej – wspomina. – W pracy PRowca najważniejsze jest pisanie i mówienie. Wielu młodych ludzi ma z tym problemy. Szefowie są wyrozumiali Większość agencji PR nie ma stałego programu stażu. ‑ Do każdego staramy się podchodzić indywidualnie i te sprawy pozostają w obszarze odpowiedzialności dyrektorów poszczególnych działów – tłumaczy Norbert Kilen. Według Aleksandry Ślifirskiej opracowanie stałego programu byłoby niepraktyczne: – Naturalne jest, że przebieg stażu będzie za każdym razem inny – komentuje. – Każdy stażysta wchodzi do firmy w zupełnie innym momencie. Czasami właśnie organizujemy eventy, czasami dzieje się coś zupełnie innego – dodaje. Najczęściej staż trwa około trzech miesięcy. W większości przypadków stażyści otrzymują skromne wynagrodzenie, które, jak podkreślają PR-owcy, „nie jest porównywalne z zarobkami w branży”. ‑ W jednej firmie płacono 350 zł netto, w drugiej 800 zł netto ‑ opowiada Ania, stażystka dwóch warszawskich agencji. – W obu przypadkach była to stała kwota, niezależna od czasu rzeczywiście przepracowanego w miesiącu. Ile godzin dziennie spędza stażysta w firmie? Podobnie jak w przypadku programu stażu, jest to sprawa indywidualna. – Miałam ustalony indywidualny grafik, jako że studiuję dziennie i muszę chodzić na zajęcia ‑ wspomina Milena Zielińska. – Staż odbywałam codziennie, ale w różnych godzinach, czasami 8 godzin, a czasami 4. Moi szefowie byli naprawdę bardzo wyrozumiali – ocenia. Przeważnie stażyści pracują mniej niż pracownicy; nie zostają po godzinach, nie przychodzą w weekendy. – Kilka razy zdarzyło mi się zostać dłużej – przypomina sobie Ania. – Nie miałam natomiast problemu z wyjściem wcześniej, ale nie prosiłam o to często, żeby nie odebrano tego jako sygnał, że mi nie zależy – tłumaczy. Stażysta się zastanawia Co zyskują stażyści? Przede wszystkim doświadczenie. – Jeden ze stażystów w naszej agencji poczuł się tak dobrze w roli PR-owca, że próbował przejąć naszych klientów – śmieje się Aleksandra Ślifirska. – Korzyści są ogromne, a nauczyć się można bardzo wielu rzeczy – ocenia Ania. – Wszystko zależy od tego, do jakich projektów zostanie się przedzielonym, ale z każdego przy zaangażowaniu i chęci można wynieść bardzo wiele. Zarówno byli stażyści, jak i pracownicy podkreślają, że staż to też dobra okazja, aby „przymierzyć się” do zawodu PR-owca. – Uważam, że staż to relacja oparta na obustronnej korzyści ‑ ocenia Norbert Kilen. – Ze strony stażysty to szansa na naukę praktyki PR, spróbowanie swoich sił. Ze strony firmy zaś rzeczywista pomoc w prostych projektach ‑ podsumowuje. Staż to też szansa na pracę. ‑ Idealna sytuacja jest wtedy, kiedy stażysta przychodzi na staż po to, żeby się uczyć i potem zostaje pracownikiem – opowiada Aleksandra Ślifirska. ‑ Nie ma sensu szkolić kogoś, kto potem zasili szeregi konkurencji. U nas w agencji stażyści mają jasno wyznaczone cele stażu i wiedzą, że jeżeli naprawdę będą się starać, to zaproponujemy im pracę – dodaje. Jak to wygląda w praktyce? – Kiedy zbliżał się koniec stażu, pomyślałam, że czuję się tu dobrze i fajnie byłoby zostać – wspomina Małgorzata. ‑ Na szczęście szefowa i zespół byli tego samego zdania, więc ostatecznie zostałam, awansując oczywiście na wyższe stanowisko – opowiada. Nadzieję na zatrudnienie mogą mieć jednak tylko aktywni i najbardziej zaangażowani. Według PR-owców gotowość do przejścia na etat to też kwestia dojrzałości, której często stażyści jeszcze nie mają. – To są bardzo młodzi ludzie, którzy dopiero szukają swojej drogi w życiu zawodowym – tłumaczy Ślifirska. – Bardzo wiele osób, które dziś pracują w On Board PR, zaczynało od stażu. Nie jest to jednak regułą – dodaje Norbert Kilen. – Myślę, że błędem jest postrzeganie okresu stażu jako jakiegoś okresu próbnego – tłumaczy. – Staż to szansa na nauczenie się czegoś, spróbowanie swoich sił. Wiązanie z nim nadziei na późniejsze zatrudnienie nie jest dobre dla obu stron: zarówno dla praktykanta, jak i dla firmy, która z końcem stażu po prostu nie ma wolnego stanowiska, by móc zaproponować jego objęcie – podsumowuje. Kurs certyfikacyjny Praktyk NLP Zakopane, 9-17 maja 2009 roku (60 godzin) Szkolenie w zakresie usprawniania metod działania, nauczania, zarządzania i negocjacji. www.szkolnictwo-dziennikarskie.pl Konferencje prasowe Wśród usług, jakie zapewnia swoim klientom agencja public relations, jest między innymi organizacja i obsługa konferencji prasowych. Spotkania z mediami to jeden z kluczowych elementów media relations, podstawy działań każdej agencji PR. Jakie miejsca polecane są na organizację tego typu wydarzeń? Jakich elementów nie powinno zabraknąć podczas spotkania z mediami? Czy zainteresowanie klientów konferencjami prasowymi wzrasta, czy maleje? Odpowiada Dorota Tuszyńska, Senior Account Manager agencji Euro RSCG Sensors. Gdzie najczęściej organizuje się konferencje prasowe? Dobór odpowiedniego miejsca na konferencję prasową zależy od kilku aspektów: liczby zapraszanych dziennikarzy, tematu konferencji, klimatu, w jaki chcemy wprowadzić zaproszonych gości. Może być to restauracja, sala konferencyjna w hotelu, klub. Inną lokalizację wybierzemy na konferencję, na której prezentowane są wyniki finansowe firmy, inną w przypadku premiery na rynku nowego produktu, np. kosmetyku czy samochodu. Jak należy wyposażyć miejsce, w którym odbywa się konferencja prasowa? Także w przypadku wyposażenia miejsca czy sali na spotkanie z mediami decyduje jego cel. Przy prezentacji wyników finansowych firmy, jej planów sprzedażowych, prezentacji nowego zarządu – sala powinna być dostosowana inaczej niż w przypadku konferencji lifestylowej, związanej z prezentacją nowego produktu firmy. Tu mamy bowiem większa swobodę. Uogólniając jednak, na „klasycznej” konferencji prasowej nie powinno zabraknąć odpowiedniej wielkości ekranu, rzutnika bądź innego nośnika, z którego wyświetlana będzie prezentacja/wizualizacja, nagłośnienia, oświetlenia, mównicy, podestu bądź odpowiednio zaaranżowanego i widocznego miejsca dla prelegentów. Nie można zapomnieć o przygotowaniu wystarczającej liczby miejsc dla zaproszonych gości. Jeśli potrzebne będzie tłumaczenie, powinniśmy zadbać także o odpowiedni sprzęt i tłumaczy. Czy istnieje zależność pomiędzy branżą, jaką reprezentuje dany klient, a miejscem, które wybiera na konferencję prasową? O wyborze miejsca na konferencją prasową decyduje nie tyle obszar działalności firmy, ale tematyka podejmowana na spotkaniu z prasą. Jeśli temat konferencji dotyczy dzia- łalności korporacyjnej firmy, miejsce i charakter wydarzenia powinny być dobrane odmiennie niż w przypadku poruszania tematów związanych z wprowadzeniem na rynek nowego produktu. Wówczas mamy nieco większą swobodę w przygotowaniu wydarzenia. Wtedy całe wydarzenie – miejsce, scenariusz, atrakcje – staramy się dostosować do marki, wpisać w jej świat i klimat. Jak duże jest obecnie zainteresowanie klientów konferencjami prasowymi? Konferencje prasowe organizowane są bardzo często, choć coraz bardziej popularne stają się telekonferencje oraz wideokonferencje. Nie wydaje się, by całkowicie zastąpiły one „tradycyjne” spotkania reprezentantów firmy z dziennikarzami, trend ten jednak będzie nabierał na sile. Z racji wygody, a także, co dla mediów najistotniejsze, szybkości otrzymania informacji. Dorota Tuszyńska Senior Account Manager w Euro RSCG Sensors Jeśli macie pytania, piszcie: [email protected] Patronat merytoryczny: | 17 | PR na świecie | PR PR | Wiwisekcja PR na świecie opracowała Roksana Gowin Australia stawia na markę PR-owiec Australijska Agencja Turystyczna chce wykorzystać popularność filmu „Australia” do promowania marki kraju i zachęcania turystów do jego odwiedzenia – podaje magazyn „Visual Communication”. Według rankingu CBI Australia od Olimpiady w 2000 roku stale utrzymuje wysoką pozycję pod względem rozpoznawalności i atrakcyjności na świecie. Magazyn podkreśla, że rola kształtowania wizerunków narodowych jest dostrzegana nie tylko przez władze Australii, ale też inne państwa. Daje to bowiem nie tylko wymierne korzyści związane z rozwojem turystyki, ale powoduje także wzrost zaufania oraz lojalności wobec kraju. stoi w cieniu Z Katarzyną Przewuską, szefową agencji Euro RSCG Sensors rozmawiał Marek Maślanka Źródło: Visual Communication, Brand Australia, Andrea Insch 50 urodziny Barbie Wpadka Facebooka Zarząd Facebooka, jednego z najpopularniejszych portali społecznościowych na świecie, zamieścił ostatnio na swojej stronie nowe zasady korzystania z serwisu. Internauci są oburzeni. Według nowych zasad tracą prawo do zdjęć i innych materiałów, które zamieszczają na portalu. Ponadto Facebook może swobodnie udostępniać wszystkie dane teleadresowe użytkowników sponsorom, którzy wykorzystają Warto kupować prasę Trzystu przedstawicieli amerykańskich tytułów prasowych zainicjowało kampanię PR, która ma na celu przekonanie ludzi, że warto czytać i kupować tradycyjną prasę. Poprzez rozmaite akcje i reklamy pomysłodawcy kampanii podkreślają, że prasa mimo ekspansji Internetu i telewizji nadal stanowi ważne źródło informacji. Szefowa Associated Press Donna Barrett tłumaczy, że spadek sprzedaży prasy jest związany nie tylko z kryzysem ekonomicznym, ale przede wszystkim z kryzysem zaufania i wiarygodności wobec tego medium. Zabiegi public relations mają przekonać opinię publiczną do wysokiego poziomu informacji, jaki mogą znaleźć jedynie w prasie drukowanej. Źródło: www.NewsBusters.org Więcej na narzędzia PR Firmy zapewniające usługi i produkty PR odnotowały w okresie kryzysu ekonomicznego wyraźny wzrost przychodów – informuje tygodnik „PRweek”. Vocus, dostawca oprogramowania zarządzającego PR, zanotował całkowity przychód za 2008 rok w wysokości 77,5 miliona dolarów – to o 33 proc. więcej niż w roku ubiegłym. Kierownictwo firmy przewiduje, że w 2009 nastąpi wzrost przychodów o kolejne 10 milionów dolarów. Źródło: www.PRweek.com je do własnych celów marketingowych. Firma pod naporem krytyki przywróciła stary regulamin, ale mimo to jej wizerunek bardzo ucierpiał na całej sprawie. Serwis bulldogreporter.com wytyka zarządowi Facebooka, że konsultacja z działem PR przed wprowadzeniem zmian z pewnością byłaby dla portalu dużo mniej kosztowna niż odbudowywanie wizerunku firmy. Źródło: www.bulldogreporter.com Sport się opłaca Po tegorocznej transmisji meczu Super Bowl – rozgrywki o najważniejsze trofeum w futbolu amerykańskim, w której uczestniczą triumfatorzy dwóch zawodowych lig USA – o 7 punktów procentowych wzrosła rozpoznawalność miasta Tampa na Florydzie, gdzie odbywały się zawody – podaje magazyn biznesowy „Business Journal”. Transmisję meczu oglądało ponad 18 milionów osób. „Business Journal” informuje, że podczas emisji komentatorzy sportowi kilkadziesiąt razy wspomnieli w pozytywnym kontekście o mieście, podkreślając jego atrakcyjność i walory. Źródło: www.bizjournals.com Holmes Report wyróżnia polską agencję Polska agencja Profile z siedzibami w Warszawie i Poznaniu została uznana przez wydawnictwo The Holmes Group za najlepszą agencję Centralnej i Wschodniej Europy. Tytuł Agencji Roku przypadł firmie Burson-Marsteller. Jak podaje portal proto.pl, wyniki obejmowały kraje regionu EMEA (Europa, Bliski Wschód i Afryka). Publikowane od 15 lat raporty The Holmes Group są uznawane w branży PR za jedno z najistotniejszych i najbardziej szanowanych wydarzeń roku. Są wyznacznikiem pozycji, jaką agencje public relations zajmują na rynku. Źródło: www.proto.pl | 18 | Firma Mattel, światowy producent zabawek, rozpoczęła zintegrowaną kampanię promującą Barbie jako symbol mody i pop kultury – podaje tygodnik „PRweek”. Okazją do tego stała się 50. rocznica powstania Barbie, która minęła 9 marca 2009 roku. Mimo to kampania PR ma trwać przez cały rok, a jej głównym celem będzie dotarcie do trzech generacji konsumentów poprzez różnego rodzaju eventy i komunikację online. Twórcy kampanii utworzyli mikrostronę (http://barbiestyle.barbie.com), na której będzie można śledzić najnowsze wydarzenia, pobierać aplikacje, a także oglądać stare reklamy Barbie. – Strona zapewnia najlepsze materiały, które umożliwią internautom tworzenie własnych elementów. Ale nadal będą przez nas inspirowani – dodaje Lauren Dougherty, dyrektor PR firmy Mattel. PR-owcy ruszają na pomoc Rosji Agencja Public Relations Ketchum zatrudniła firmę lobbingową Alston & Bird, która ma zająć się kwestiami handlu, energetyki, ekonomii a także polityki militarnej Rosji. Jak podaje portal O’Dwyer PR, agencja Ketchum współpracuje z najbardziej prominentnymi politykami rosyjskiego rządu, a także z państwowym monopolistą – firmą Gazprom. Rosja zapłaciła agencji Ketchum za jej dotychczasowe usługi ok. 2,9 miliona dolarów (od sierpnia 2008 roku do stycznia 2009). Jak podaje portal, firma brała czynny udział w znalezieniu funduszy na wojnę w Gruzji, a także na odcięcie dostaw gazu dla Ukrainy. Ponadto agencja koordynowała wystąpienie Władimira Putina dla CNN oraz przemówienia prezydenta Dymitra Miedwiediewa. Źródło: www.odwyerpr.com Źródło: www.PRweek.com Czas na McCafe Firma McDonald’s będzie jednym ze sponsorów Mercedes-Benz Fashion Week. Koncern chce wypromować swoją nową sieć Nowe oblicze Al Jazeery Telewizja Al Jazeera rozpoczyna kampanię PR, mającą na celu zmianę wizerunku stacji, dotychczas kojarzonej głównie z organizacją terrorystyczną al Kaida i jej liderem Osamą Bin Ladenem – informuje portal agencji informacyjnej Reuters. Kanał chce pozyskać nowych widzów zarówno w USA, jak i Kanadzie, a także dotrzeć do szerszej liczby odbiorców na świecie. Kampanię rozpoczęto od stworzenia serwisu internetowego IWantAJE.net w wersji anglojęzycznej, który ma zadaniem jest przełamanie stereotypów o antysemickiej i antyamerykańskiej linii programowej stacji. Źródło: www.reuters.com kawiarni McCafe. Według przedstawicieli firmy Fashion Week to świetna okazja do zaprezentowania nowej marki. Strategia PR promująca nie tylko Fashion Week, ale też jego sponsorów, opiera się na mailingu, bezpośrednim kontakcie z najbardziej znanymi projektantami, krajowej oraz lokalnej promocji wydarzenia, a także rozdawaniu bezpłatnych wejściówek na eventy i pokazy. Ponadto McDonald’s ma zapewnić specjalne przewodniki „McCafe look book”, pokazujące różnorodną ofertę napojów dostępnych w wyznaczonych punktach. Źródło: www.PRweek.com Agencja w sieci Wystarczy przejść kilka metrów od miejsca, w którym pracuje się nad strategią komunikacyjną dla korporacji, by zobaczyć, jak powstaje informacja prasowa o kredycie hipotecznym. Dwa metry dalej trafimy na burzę mózgów poświęconą budowaniu wizerunku marki znanego producenta samochodów. Idąc dalej, możemy sprawdzić, jaki model pieluszek będzie hitem w tym sezonie. Tak pracuje agencja public relations Euro RSCG Sensors. | Marek Maślanka Słabsza dynamika Decyzja o założeniu Euro RSCG Sensors zapadła w 2003 roku. Agencja dołączyła do międzynarodowej grupy komunikacyjnej Euro RSCG Worldwide, w skład której wchodzą m.in. agencje reklamowe, agencje marketing services czy interactive. W Polsce Euro RSCG Sensors stała się częścią Grupy Euro RSCG Poland. – Agencja PR była potrzebna, aby uzupełnić portfolio usług dla klientów grupy – mówi Katarzyna Przewuska, dyrektor zarządzająca. Jednak firma szybko zaczęła pracować dla własnych klientów. – Przykłady agencji PR-owych w grupach komunikacji marketingowej pokazują, że bez dużej swobody działania agencje nie zawsze osiągają sukces – tłumaczy Przewuska. W 2006 r. agencja osiągnęła przychód w wysokości 12 mln zł – 65 proc. więcej niż rok wcześniej. Tym samym znalazła się na drugim miejscu rankingu miesięcznika „Press”. Wyprzedzała ją tylko Sigma International (Poland). Jednak rok później dynamika wzrostu nie była już tak wysoka. – Po latach dynamicznego rozwoju musieliśmy się zastanowić co dalej, uporządkować standardy i wewnętrzne procedury – tłumaczy Katarzyna Przewuska. W grupie łatwiej Euro RSCG Sensors podzielona jest na pięć działów: komunikacji konsumenckiej, komunikacji korporacyjnej, btob & finacial services, relacji z inwestorami oraz wydzielony w tym roku dział komunikacji zdrowotnej. Żaden z nich nie jest wiodący, działy często ze sobą współpracują. Utworzony w styczniu zeszłego roku dział relacji inwestorskich współ- Euro RSCG Sensors podzielona jest na pięć działów: komunikacji konsumenckiej, komunikacji korporacyjnej, btob & finacial services, relacji z inwestorami oraz wydzielony w tym roku dział komunikacji zdrowotnej. pracuje ściśle z działem korporacyjnym, aby skuteczniej komunikować się ze środowiskiem biznesowym. Zdaniem pracowników, o przewadze agencji na rynku przesądzają dwa elementy. Po pierwsze: Euro RSCG Sensors jest częścią grupy marketingowej – tym samym oferowane rozwiązania są zintegrowane, wychodzą poza wąskie postrzeganie PR jako relacji z mediami. Po drugie – działa ona w ramach międzynarodowej sieci Euro RSCG Worldwide PR, umożliwiającej dostęp do obszernego know-how, pochodzącego od zagranicznych partnerów. Na czym to polega? Praca w Euro RSCG Sensors, szczególnie na niższym stanowisku, wiąże się z zadaniami, które niekoniecznie spełniają oczekiwania młodych, pełnych zapału ludzi. Robienie press booków, aktualizacja baz danych, poprawianie informacji prasowej. Szefowa agencji zaznacza: w PR bardzo ważna jest pokora, a także zaangażowanie. – Sama przeszłam przez trudne początki. Zdarzało mi się przez pół nocy faksować zaproszenia do dziennikarzy albo szukać zielonego płótna na konferencję prasową – podkreśla. Maciej Makuszewski, account manager z Euro RSCG Sensors, dodaje: – Trudno to uwielbiać, ale wszystko ma jakiś cel. Którędy do pracy? Aby dostać się na praktyki do agencji, należy wysłać CV i pomyślnie przejść rozmowę rekrutacyjną. – Jeżeli poczujemy, że dana osoba będzie pasować do naszego zespołu, wykazuje się aktywnością i ma otwarty umysł, to z pewnością zasili szeregi naszej firmy – przekonuje Przewuska. Nowo przyjęty pracownik zostaje oprowadzony po wszystkich agencjach należących do Grupy Euro RSCG Poland. Otrzymuje również pakiet materiałów wprowadzających go w firmowe standardy obsługi klienta. Jest pani jeszcze PR-owcem czy dyrektorem? Mam nadzieję, że zawsze będę bardziej PR-owcem niż nawet najdoskonalszym managerem. Uważam, że agencja nie odniesie sukcesu, jeżeli na czele nie stoi PR-owiec. Pamięta pani swój pierwszy kontakt z PR? To było w trakcie studiów ekonomicznych. A pierwsze zadanie PR-owskie? Zajmowałam się aktualizacją spisu bankomatów jednej z instytucji finansowych na potrzeby poradnika dla konsumentów. Co stanowiło największe wyzwanie? Sylwester roku 2000, który spędziłam w pracy. Prowadziliśmy projekt kryzysowy dla firm, które obawiały się problemu milenijnego. Często zwalnia pani pracowników? Zwolnienia się zdarzają, ale uważam je za błędy w rekrutacji. Zatem są to moje porażki. Na czym polega praca w agencji? Praca w agencji to codzienne doradztwo i realizacja celów komunikacyjnych i biznesowych wyznaczanych przez klienta. To pozostawanie w cieniu klienta, dla którego świadczy się usługi. Jeśli komuś marzy się praca w agencji ze względu na eventy, gwiazdy i błysk fleszy, to wychodzi z błędnego założenie. Co zrobić, aby odnieść sukces w PR i zostać szefem tak dużej agencji jak Euro RSCG Sensors? Tak jednoznacznie zdefiniowany cel może frustrować. Kiedy zaczynałam pracę w Euro RSCG Sensors, nie była to duża agencja, zatem najlepiej realizować cele poprzez własną pracę. Czasem, gdy patrzę wstecz, myślę sobie: „Ile udało nam się zrobić!”, ale wciąż widzę, ile przed nami. | 19 | Subkultura | kultura Gdzie czas nie ma znaczenia Takich historii: przychodzi śmierć, by zabrać jednego z członków rodziny, wydarza się miliony. Towarzyszy im dezintegracja, erupcja żalu i strachu, zamknięcie, pustka. Można to było opowiedzieć zwyczajnie, zachowując liniowość czasu i jednoznaczność przestrzeni. Twórcy „Terminalu” wybrali jednak inną drogę. Po scenie snują się enigmatyczne postaci, jakby były własnymi cieniami, z garstki luźno powiązanych słów dowiadujemy się o chorobie matki, a z wszystkiego, co między słowami, przeczuwamy bliskość i nieuchronność śmierci. Tu, jak w zaświatach, czas nie ma znaczenia, obrazy, sceny, dialogi rodzą się z niczego i giną w światłocieniu, kpiąc z logiki. Genialny zabieg rozbicia głównych postaci – matki oraz syna – na dwa wcielenia, dezorientuje widza, a zarazem przenosi go w inny świat, gdzie myśli przeplatają się z faktami, a wspomnienia egzystują na równi z teraźniejszością. Czy ta kobieta żyje, czy umarła, czy jest w tej chwili atrakcyjną trzydziestolatką czy zmęczoną życiem starszą kobietą – to bez znaczenia. Wszystkie obrazy i wydarzenia nakładają się na siebie we wspólnej płaszczyźnie. Zamysłem sztuki jest dotarcie do istoty śmierci, do nagiej prawdy, „odartej z nieistotnego konkretu” – jak wyraża się o swym dziele sam Noren. To nie rzeczy, zdarzenia, słowa stanowią faktyczną treść psychiki, ale sposób, w jaki je widzimy, układamy, odczuwamy, doświadczamy. Dopiero tu, na poziomie subiektywizmu, znajdujemy znaczenia i sensy, a poprzez indywidualne odczucia docieramy do obiektywnej prawdy. Ten paradoks doprowadził scenarzystę i reżysera do stworzenia dzieła, które stawia odbiorcy wysokie wymagania i zmusza do aktywnego uczestnictwa. Możliwe, że twórcy przecenili możliwości odbiorcy, zapominając, że do pełnego zrozumienia przekazu potrzebuje on konkretu, realnego, uchwytnego nośnika abstrakcji. Zacieśnienie znaczeń słów, dołożenie treści, narzucenie nieco wyraźniejszych ram czasowo-przestrzennych Samotna przeciw policji Film otrzymał trzy nominacje do Oscara, w kategoriach: aktorka pierwszoplanowa (Angelina Jolie), scenografia (James J. Murkami, Gary Fettis) oraz zdjęcia (Tom Stern). I choć w końcu „Oszukana” nie otrzymała żadnej statuetki, naprawdę warta jest obejrzenia. Niesamowita scenografia niemal namacalnie wprowadza widza w klimat Los Angeles lat 20. Scenariusz, oparty na faktach, przedstawia losy niezwyczajnej kobiety, Christine Collins (granej przez Angelinę Jolie). Cała historia jest właściwie studium nad psychiką matki, która po utracie dziecka staje się wyjątkową jednostką, zdolną poruszyć całe społeczeństwo, w efekcie doprowadzając do wielkich zmian. Miasto Aniołów w latach 20. ubiegłego wieku rządzone było przez skorumpowaną i wszechwładną policję. Christine samotnie wychowuje syna Waltera. Pewnego dnia, gdy po powrocie z pracy nie zastaje chłopca w domu, zgłasza jego zaginięcie. Po półrocznych poszukiwaniach policja Los Angeles ogłasza sukces. Tyle tylko, że Collins wie, że chłopiec dostarczony jej przez policję i podający się za Waltera, nie jest jej synem. Gdy zrozpaczona matka domaga się dalszego śledztwa, spotyka się ze zmową skorumpowanych policjantów, a w końcu, oskarżona o szaleństwo, trafia do szpitala psychiatrycznego. Dalsze losy są łatwe do przewidzenia, historia nie zaskakuje nadzwy- | 20 | pomogłoby w odczytaniu myśli dramaturga oraz w empatycznym spojrzeniu na dramat umierającej kobiety i jej rodziny. Zamiast tego koncentrujemy się na przyłączaniu kolejnych puzzli i chwytaniu słów, których znaczenie nam umyka. Najłatwiej zinterpretować sztukę, uznając syna, wokół którego ogniskują się ostatnie sceny, za schizofrenika, a pozostałe postaci – za wspomnienia i wyobrażenia postaci członków rodziny, z którymi mężczyzna toczy nieustanne kłótnie, pertraktacje i rozmowy. Wówczas otwiera się przed widzem nowa, niesamowita kategoria przeżycia – wrażenie znalezienia się we wnętrzu czyjejś głowy, w centrum jego myśli, za „obiektywem” jego oczu. Czy taki był zamysł autora – ciężko stwierdzić. Ale czyż z teatrem nie może być jak z poezją: autor kładzie przed nami dzieło, a co z niego zaczerpniemy – to nasze. Wioletta Wysocka „Terminal” Larsa Norena Teatr Narodowy, Scena przy Wierzbowej reż. Andrzej Domalik Ciekawe założenie, schematyczne rozwinięcie czajną fabułą. Świetnie natomiast oddane są realia okresu, w którym dzieje się akcja filmu, co bardzo uprzyjemnia jego oglądanie, a właściwie umożliwia, ponieważ 140 minut, to zdecydowanie za długo, by utrzymać nieustanne zainteresowanie widza. Atutem tego obrazu są na pewno piękne, kaszmirowe usta Angeliny, jej stroje, jak i gracja, z jaką gra swoją bohaterkę. Czy to jednak wystarczy, by uznać jej rolę za wyjątkową? Jest ona na pewno przełomowa dla aktorki, zrywa z pewnym, utrwalonym wizerunkiem, aczkolwiek w zestawieniu z grającym drugoplanową postać Johnem Malkovichem, charyzmatycznym duchownym, Jolie wypada gorzej. Cała historia, pomimo lukrowania, wyidealizowania, czy w pewnych przypadkach (słusznie) demonizowania, tworzy przyjemny obraz, godny polecenia wszystkim fanom amerykańskich produkcji. Anna Majewska Rok produkcji: 2008 Tytuł oryginalny: Changeling Reżyseria: Clint Eastwood Scenariusz: Paul Haggis , Dave Kajganich Zdjęcia: Tom Stern Kobieta z bazaru, niepotrafiąca uciec od nędzy życia (Paulina Holtz). Żydówka borykająca się ze wspomnieniami z dwóch powstań (Joanna Żółkowska). Zniewieściały starszy pan, stykający się z ludzką nienawiścią (Kazimierz Kaczor). Wreszcie rozhisteryzowana i wściekła jedenastolatka, mająca pretensje do całego świata (Anna Moskal). Cztery różne historie opowiedziane jedna po drugiej. Tak jakby cztery połączone monodramy. Celowo nie czytałem nagrodzonej Paszportem Polityki książki Sylwii Chutnik przed wizytą w teatrze, żeby przeżyć zaskoczenie. Żadnego zaskoczenia nie było. Sztuka zaczyna się intrygująco. Pierwsza postać jest niespotykanie zwyczajna. Pracuje na bazarze, sprzedając co popadnie, nie ma większych ambicji, fascynuje się ulicą, każe się nazywać Czarną Mańką, żyje w sposób prosty, ale nie prostacki, jest naturalna i autentyczna jak mało która taka postać w różnych dziełach kultury naszych Michnik pod lupą Bouyeure’a Przez jednych wynoszony na piedestał, przez innych odsądzany od czci i wiary. Dla jednych bohater i współtwórca wolnej Polski, dla innych zdrajca i współsprawca wszystkich jej patologii. Adam Michnik wywołuje u nas skrajne emocje – albo się go podziwia, albo nienawidzi. Cyril Bouyeure pokazuje, że nawet w przypadku Michnika możliwa jest ocena pośrednia, pozbawiona emocji i osobistych awersji. W książce zauważymy wyrazy sympatii dla głównego bohatera i ogromny szacunek dla jego dokonań, nie obawiajmy się jednak czterystustronicowej laurki dla naczelnego „Gazety”. Bouyeure przedstawia życiorys człowieka nadającego ton polskiej debacie publicznej od kilkudziesięciu lat. Życiorys pełen zaskakujących zwrotów i zakrętów, wewnętrznych paradoksów, wreszcie wielkich sukcesów i bolesnych rozczarowań. Przeczytamy zatem o utopijnej wierze Michnika w komunizm, zdeptanej ostatecznie w 1968 roku, o jego bezkompromisowej walce czasów, bez popadania w skrajności. Mogłaby odwrócić negatywny wizerunek alkoholików prostego ludu warszawskiego, na który to wizerunek sam ów lud usilnie pracuje, gdyby nie… No właśnie, gdyby nie sięgnęła po flaszkę. Od tej chwili los jej jest beznadziejny, okazuje się nagle, że dobijają ją zachowania, na które nie ma już wpływu (wychowanie przez toksycznych rodziców, zdradzający mąż i bezpłodność). Nieźle się zapowiadający, nienachlany etos szarych ludzi, żyjących po swojemu z dala od wielkich spraw, zostaje od razu przesiąknięty jakąś niepasującą tu paskudną i pesymistyczną ideologią. Problem z autorytarnym systemem i wyciągnięciu ręki do ludzi firmujących ów system. Podczas lektury poznamy nieprzejednanego opozycjonistę, który w odpowiedzi na sugestię o emigracji do Izraela ripostuje milicjantowi, aby ten najpierw wyemigrował do Związku Radzieckiego. Odnajdziemy dysydenta dążącego do porozumienia Kościoła z lewicą w imię wspólnych wartości tłamszonych przez aparat komunistyczny. Zobaczymy wreszcie kreatora najbardziej opiniotwórczego dziennika w kraju, ideologa skazanego na nieformalny ostracyzm po aferze Rywina. Książka Bouyeure’a to również opis polskiej opozycji antykomunistycznej i targających nią wewnętrznych sporów, które wkrótce przerodziły się w otwartą wojnę. Widać niekiedy, że jest to opis z perspektywy zachodniej, nie mniej jednak opis godny uwagi i zasługujący na wnikliwą lekturę. Nade wszystko jednak Bouyeure zrobił coś, co nie udało się nikomu wcześniej: bez kompleksów i uprzedzeń przelał na papier historię człowieka, który jeszcze długo będzie odciskał piętno na polskich dziejach najnowszych. Należą się za to autorowi olbrzymie słowa uznania. Tomasz Betka Julian Tomala „Kieszonkowy Atlas Kobiet” w Teatrze Powszechnym Reż. Waldemara Smigasiewicz Konkurs Fotografii Studenckiej Pstrykaliada 2009 Jest to ogólnopolski konkurs fotograficzny organizowany przez Niezależne Zrzeszenie Studentów. W tym roku odbędzie się XI edycja. Nadesłane fotografie przechodzić będą wstępne eliminacje w 9 polskich miastach, zaś w Szkole Głównej Handlowej pod koniec kwietnia poznamy ogólnopolskich laureatów. Zasady są proste. 1 . Zrób zdjęcie / zdjęcia w następujących kategoriach: - Bóg jest kobietą? / - Małe jest piękne / - Przejazdem / - Uniwersytet Warszawski w obiektywie 2. Do 14 kwietnia prześlij je w formie elektronicznej na adres [email protected] oraz dostarcz je osobiście lub drogą pocztową do biura Niezależnego Zrzeszenia Studentów Uniwersytetu Warszawskiego. 3. 23 kwietnia przyjdź na Galę Finałową w Szkole Głównej Handlowej, aby dowiedzieć się, że to Ty wygrałeś jedną z atrakcyjnych nagród. 4.W dniach 28.04-10.05 odwiedź Auditorium Maximum, by zobaczyć swoje zdjęcie wśród innych prac studentów UW. 5. Zapraszamy również na Galę i Dni Pstrykaliady Uniwersytetu Warszawskiego, które odbędą się na przełomie kwietnia i maja 2009. Regulamin, formularz zgłoszeniowy i szczegóły na www.pstrykaliada.art.pl W okopach starej gwardii Chcę być wziętym recenzentem. Biorę się więc za napisanie recenzji filmu, który właśnie wchodzi na ekrany. Nie jest to proste. Czytając recenzje w naszej prasie, zdążyłem nabrać przeświadczenia, że to, jak sam oceniam film, jest może ważne, ale nie mniej ważne jest to, jakiej gazecie chcę zaoferować mój tekst. Cyril Bouyeure „Adam Michnik. Biografia” Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009 tej bohaterki i kolejnych postaci nie wypływa z czegoś, na co mieliby wpływ. Wpisuje się w ich życie na siłę problemy historyczne i społeczne. W efekcie dramaty ludzkie dalszych postaci wydają się coraz bardziej schematyczne. Im bliżej końca każdej z historyjek, tym większy zawód. Ludzie użalają się nad losem, ale nie szukają żadnej alternatywy. Ciekawy obraz lokalnej społeczności (wątki łączy eteryczna postać grana przez Adama „Popiełuszkę” Woronowicza, wszyscy mieszkają na Ochocie, skąd chodzą na bazar Banacha) ulega załamaniu, a nadzieja na wartościowsze rozwinięcie okazuje się złudna. kultura | Na mieście | Julian Tomala Czy mi się to podoba czy nie, na rynku prasy funkcjonuje podział na czerwonych i czarnych i muszę się do niego dostosować. I muszę, nie pamiętając przyczyn tych podziałów, a raczej pamiętając je tzw. pamięcią podręcznikową, tę grę ciągnąć dalej. Jeśli chcę na prawo... Piszę więc o filmie „Popiełuszko. Wolność jest w nas”. Załóżmy – do pisma prawicowego. Generalnie film jest dobrze zagrany, mogę więc docenić klasę aktorską Adama Woronowicza w roli tytułowej. Wypada też sypnąć nieco komplementów na temat epickości filmu. Ważnym zadaniem recenzenta jest także, w tym przypadku, wychwalić pod niebiosa technikę kręcenia filmu: mieszanie scen paradokumentalnych z archiwalnymi nagraniami, zestawionymi tak umiejętnie, że nie można się zorientować, co jest prawdą, a co stylizacją. Reżyser filmu może być przyrównany do średniowiecznego artysty, który oddaje swój talent na chwałę Stwórcy, sam ukrywając swoją osobę (Małgorzata Rutkowka, „Nasz Dziennik” z 17.02.2009). Wartość duchowa filmu – jeżeli chcę o niej pisać to raczej w sposób oczywisty: Polska walczyła z komuną narzuconą odgórnie, a religia była dla niej ogromnym wsparciem, bez niej niemożliwe byłoby wywalczenie wolności. Ale o to, czy w filmie nie zabrakło czasem wymiaru duchowego głównej postaci, „metafizycznego świata sacrum” mogę zapytać jako recenzent już raczej niekatolicki, np. jako Mirosław Winiarczyk z „Najwyższego czasu!” (nr 9/2009). ...na lewo Jeżeli film mi się podobał, mogę o tym napisać jeszcze w „Gazecie Wyborczej” albo w „Polityce”, oczywiście o ile jestem Pawłem T. Felisem albo Zdzisławem Pietrasikiem. W tym pierwszym przypadku nie mogę zapomnieć jednak o zarzucie uprawiania hagiografii. Jeżeli chciałbym napisać do gazety jeszcze bardziej lewicowej, mogę zapomnieć o publikacji, bo tam żadna recenzja, dziwnym trafem, się nie ukazała. A może właśnie moja byłaby pierwsza? Ale miesiąc po premierze? i powołać się na „Zabić księdza” Agnieszki Holland choćby po to, by pokazać, że można to było zrobić inaczej, zachować psychologię postaci negatywnej, o ile oczywiście ma się Eda Harrisa w obsadzie. W gazecie prawicowej, np. „Gazecie Polskiej”, dobrze użyć argumentu, że taki właśnie czarno-biały świat był, a przedstawiciele władzy wcale nie byli „ludźmi honoru”. ...albo pod ścianę Trudno w prasie drukowanej uciec od ideologii, może więc jako recenzent powinienem spróbować w Internecie? I tutaj ryzykuję tyle, że zostanę opluty. Gdy skrytykuję film zbyt ostro, zostanę przyrównany do morderców Popiełuszki, jak recenzent filmweb.pl Łukasz Muszyński. Jeżeli z kolei nie jestem recenzentem portalu, moja wypowiedź może łatwo przepaść niezauważona wśród ponad dwustu wątków na temat filmu. Przyjdzie więc zmusić się do napisania recenzji do gazet nieco dalej na prawo, choć nie pod ścianą. O ile to „Dziennik”, film może dostać co najwyżej jedną gwiazdkę. Dlaczego? Mimo zamieszczenia wywiadu z Woronowiczem, trzeba w tekście zarzucić, że taki film nie jest wcale potrzebny. Nie wybija się ponad narodowo-patriotyczny kicz. W innych gazetach, na przykład w „Rzepie”, mogę napisać, że film jest bardzo dobry… albo bardzo zły. Kłócili się już o to Barbara Hollender z Rafałem Świątkiem. Czyżby „Rzepa” była bastionem wolności słowa? No tak, ale skoro zamieszczono tam już skrajnie pozytywną recenzję i skrajnie negatywną, nie będą drukować trzeciej. Gdy nie jestem swój... Jeżeli chcę uciec od ideologicznej oceny filmu, pozostać przy wartościach artystycznych, zawsze jest to możliwe. Docenić aktorstwo można zawsze, chociaż trzeba uważać na negatywną krytykę na przykład prymasa Glempa, grającego samego siebie. Jeżeli sam jestem księdzem, mogę śmiało ganić owe „aktorstwo”, jak ks. Andrzej Luter w „Kinie” (3/2009), jednak w innych przypadkach jest to już ryzykowne. Jednolity podział świata: dobry ksiądz solidarnościowiec i źli ubecy też nie powinien uciec mojej uwadze. W lewicującej lub centrowej gazecie jednak warto uznać taki podział za szkodliwy ...mogę być niedostrzeżony ...albo niedoceniony Ciężkie jest życie recenzenta. Ale przecież, jeżeli chcę być znany i ceniony, muszę gdzieś zacząć. W mediach skrajnych muszę uważać nie tylko na to, jak oceniam film pod względem artystycznym, ale i ideologicznym. Czasami pojawi się konieczność zaparcia się siebie i ocenienia strony artystycznej filmu pozytywnie, bo film jest słuszny, czasami na odwrót – przyjdzie skrytykować środki artystyczne filmu, bo jest niesłuszny, nawet jeżeli te dwie sfery powinny być oddzielane. Jeżeli nie jestem w „starej gwardii” recenzenckiej, własne moje zdanie liczy się jak zeszłoroczne śniegi. A jeżeli zaczynam, od razu powinienem się dostosować. Jeżeli się dostosuję i sprzeciwię sobie, nie będę ceniony, jako nieszczery recenzent, a jeżeli się nie dostosuję, nie wydrukują mnie, nie będę więc znany. Zanim zrecenzuję film muszę zatem zrecenzować własne życie. reklama wydawca.com.pl portal rynku wydawniczego | 21 | Subkultura | kultura Afisz Baśń o milionerze ze slumsów Zieleń i czerwień w jednym „A kto przysięgę naruszy, ach biada jemu za życia biada i biada jego złej duszy” – napisano w jednej z kart tytułowych programu opery prezentującej dwa jednoaktowe dzieła pod wspólnym tytułem „Dwa słowa”. Słowo dane – nienaruszalne słowo przysięgi to w istocie jedyny wątek łączący lekkie i radosne, prawie operetkowe „Verbum nobile” z obciążającą serce, tragiczną „Przysięgą” Tasmana. Pod względem muzycznym i dramatycznym jak i inscenizacyjnym te dwie opery mają się do siebie jak zieleń i czerwień na palecie barw – jedna znosi drugą. Tajemniczość, groza towarzysząca od pierwszych taktów „Przysiędze”, burzy roztoczony przez pierwszy utwór sielankowy nastrój. Reżyserowi udało się jednak odnieść uwerturę z opery reklama Moniuszki do całości widowiska, a poprzez osobę narratora powiązać z drugą opowieścią. „Verbum nobile” Moniuszki, przez jednych cenione za prostotę i szczerość, przez innych za to samo krytykowane, Laco Adamik przeniósł w realia lat 30. XX wieku. W stylowym, monumentalnym wnętrzu eleganckiej kawiarni, z udziałem liczącego kilkadziesiąt osób chóru, rozgrywa się historia panny Zuzi, zakochanej w przystojnym Michale, który trafił w gościnę do jej domu po tym, jak wpadł pod koła wozu ojca. Miłość, jak w typowej powiastce dworskiej, zostaje uznana za zakazaną, ale zaskakujący bieg wydarzeń przynosi niespodziewany happy end. Tasman swoją operę tworzył zgodnie z zasadą, że muzyka nie powinna opisywać treści, ale tworzyć własną, równoległą do niej dramaturgię. Rzeczywiście, bez muzyki libretto, oparte na opowiadaniu Balzaca, straciłoby nie tylko szkielet muzyczny, ale – co ważniejsze – część swej niezwykłej aury. Opowieść Balzaka, przedstawiona językiem poezji przez Dominique Vincent, muzyka Tasmana oraz scenografia tworzą idealnie skomponowaną, niezwykle przejmującą całość, która z jednej strony przeraża i budzi najgorsze przeczucia, z drugiej upaja cudowną kompozycją słów, muzyki, plastyki i ruchu. W sumie całość tworzy zajmujący spektakl. Jego mocniejszą częścią jest jednak „Przysięga”. Wioletta Wysocka Dwa słowa: Verbum Nobile i Przysięga, Opera Narodowa. Reż. Laco Adamik Recenzując tegorocznego oscarowego triumfatora, trzeba mieć się na baczności, aby nie dać się zwieść peanom, wznoszonym zewsząd na jego cześć. Nie jest to łatwe, tym bardziej, jeśli mamy do czynienia z dziełem dobrym, jakim jest niewątpliwie „Slumdog, milioner z ulicy”. Dobrym, lecz nie doskonałym. Już na początku filmu widać, że różni się on od większości zachodnich produkcji ostatnich lat. Szkatułkowa budowa utworu jest jednym z lepszych zabiegów użytych w filmie. Dzięki niej film balansuje pomiędzy reportażem a typową powieścią. Na słowa pochwały zasługują brawurowe zdjęcia. Dynamiczne ujęcia, przeplecione nieruchomymi kadrami, głównie scen gry i przesłuchania, okazały się strzałem dziesiątkę. Jeśli chodzi o rewelacyjne strony filmu, na tym by trzeba poprzestać. Udźwiękowienie filmu jest chyba jedną z najbardziej kontrowersyjnych kwestii. Jeśli nagrody Akademii Filmowej przyznawane są za poprawnie zmontowaną ścieżkę dźwiękową i nic ponadto – może ten film na nią zasłużył. W przeciwnym wypadku Oscar za najlepszą piosenkę i dźwięk jest małym nieporozumieniem. Być może nagrody te zostały przyznane z rozpędu, bądź na fali zachwytu kulturą indyjską. Ścieżka dźwiękowa może jest dobra, lecz na pewno nie rewelacyjna. Gra niektórych aktorów czasem irytuje, w szczególności odtwórczyni postaci Lakity. Być może jest to kwestia samej postaci, którą pozbawiono niemal całkowicie charyzmy. Główna prowodyrka wydarzeń powinna nieco bardziej przekonywać widza. Film nie jest ambitnym dziełem, takim, po obejrzeniu którego widz wychodzi w milczeniu z kina, pełen zadumy. Jest to baśń, której dziś potrzebuje cały świat. Ciężkie w odbiorze filmy przytłoczyły współczesną widownię. Powrót do konwencji baśni, gdy świat pogrąża się w marazmie, najwyraźniej trafił w gusta jury. Niezależnie, czy był to najlepszy film 2008 roku, czy też nie, jest on bez wątpienia wart obejrzenia. Jeśli tylko nie wmówimy sobie przed zobaczeniem filmu, że jest on arcydziełem na skalę światową. Emil Borzechowski POWRÓĆMY JAK ZA DAWNYCH LAT Teatr Syrena | reżyseria Krzysztof Jaślar W programie wieczoru usłyszą Państwo szlagiery o różnorodnej tematyce i z różnych okresów twórczości Jerzego Jurandota. Będą piosenki o miłości, takie jak „Nie kochać w taką noc, to grzech” i „Jest taki jeden skarb”; piosenka o stolicy „Walczyk Warszawy”, stylizowana ballada podwórkowa „Ballada o jednej Wiśniewskiej” czy z gatunku czarnego humoru „Pieśń o Jasiu nieboszczyku”. Przypomnimy popularne przedwojenne przeboje takie jak „Ada, to nie wypada” i „Nikt mnie nie rozumie, tak jak ty”, kuplety „Niedobrze panie Bobrze”, powojenny szlagier „Wio koniku” a także tytułowy utwór „Powróćmy jak za dawnych lat”. Dzisiaj przeboje Mistrza Jurandota usłyszymy w nowych aranżacjach Włodzimierza Korcza. Występują m.inn.: Wojciech Malajkat, Zbigniew Zamachowski, Piotr Polk, Hanna Śleszyńska, oraz Grupa MoCarta POŻEGNANIE Z TYTUŁEM! Ostatnie spektakle: 28 i 29 kwietnia, godz. 19.00 | 22 | | 23 | Szkolenia medialne dla dziennikarzy i PR–owców organizowane przez Fundację na rzecz Rozwoju Szkolnictwa Dziennikarskiego działającą przy Instytucie Dziennikarstwa UW Kurs certyfikacyjny Praktyk NLP Zakopane, 9-17 maja 2009 roku (60 godzin) Szkolenie w zakresie usprawniania metod działania, nauczania, zarządzania i negocjacji. Kurs certyfikacyjny Mistrz praktyk NLP Zakopane, 5–13 września 2009 roku (60 godzin) Szkolenie dla osób posiadających certyfikat Praktyka NLP. Organizujemy również szkolenia zamknięte, gdzie program dostosowany jest do potrzeb i oczekiwań indywidualnych klientów. Zgłoszenia przyjmujemy pod adresem e–mail: [email protected] Szczegółowe informacje: tel. (22) 55 20 293, 0 502 825 492, www.szkolnictwo–dziennikarskie.pl Patronat medialny: Patronat branżowy: