Dlaczego tam? Słodki sen Kłody pod nogi (koła)
Transkrypt
Dlaczego tam? Słodki sen Kłody pod nogi (koła)
Dlaczego tam? Wystarczy rzut oka na mapę Europy. Gór mają w Rumunii zatrzęsienie! Wstęga Karpat puchnie tam zajmując sporą część niemałego przecież kraju. W dodatku z Polski, zwłaszcza z południowej części, jest tam „rzut beretem”. Kierując się zasadą od ogółu do szczegółu, po wybraniu kraju wojaży zaczęliśmy kombinować, które pasma najlepiej nadają się do jazdy, o jaką nam chodzi. Jazdy, którą nazwałbym (gdybym był specem od marketingu w branży rowerowej) - enduro adventure. Brzmi nieźle, nam tymczasem zależało po prostu na turystyce ze „sportowym pazurem”, uprawianej w górach, które mimo że są wielkie, dzikie i nie pociachane jeszcze pajęczyną specjalnych rowerowych dróg i szlaków, dają się okiełznać na rowerze. Poszukiwanie enduro-raju w Rumunii polegało na wypytywaniu wytrawnych górołazów, czy aby takich nie znają. Wybór padł w końcu na Góry Rodniańskie, które miały być gwoździem programu, oraz na sąsiednie Góry Suchard i Marmarosze. Polska ac Słow ja Ukraina Węgry Rumunia Słodki sen Dojazd z Polski postanowiliśmy rozegrać sprawdzoną i najszybszą metodą, czyli podróż wynajętym busem, który spod drzwi domu wiezie nas właściwie na szlak. Urlopy wszyscy mieli zabukowane już kilka miesięcy wcześniej i nie było możliwości zmiany planów, nawet z powodu fatalnej pogody. Żeby do maksimum wykorzystać skromny urlopowy czas postanowiliśmy wyjechać jeszcze w piątek wieczorem. Dzięki temu już przed południem mogliśmy nabrać w płuca rześkiego powietrza u podnóża Gór Rodniańskich. Nasz kierowca nie mógł się nadziwić, że po rumuńskich drogach jeżdżą samochody pięć razy droższe niż jego bus, a ludzie mieszkają w domach, i to całkiem ładnych. Każdy mijany przez nas terenowy wypasiony samochód był komentowany przez niego mniej więcej tak - „patrzcie, jakie tu mają auta…” Zawsze przy tym cmoknął i kręcił z niedowierzaniem głową. Stereotypy, jakie pokutują w Polsce na temat Rumunii, to po części wina podróżników, którzy jeśli pokazują zdjęcia z tego kraju, obowiązkowo musi się na nich pojawić bezzębna babcia, albo rozwalająca się stodoła. Tymczasem to tylko część prawdy… Kierowca zostawia nas na przełęczy oddzielającej Góry Tiblesz od Gór Rodniańskich. Spotykamy tam grupkę Czechów, którzy za sobą mają przejście tego, na co właśnie zamierzamy z rowerami. Ostrzegają, że lekko nie będzie… Odpowiadamy, że o to właśnie chodzi. Tylko częściowo przespana noc w busie daje nam się teraz we znaki, ciągle ktoś się zatrzymuje, reguluje przerzutki, kombinuje przy ustawieniach. Każdy pretekst jest dobry, żeby złapać oddech. Widok piętrzącego się podejścia zupełnie odbiera nam wolę walki i zarządzamy krótki odpoczynek. Ten zamienia się w lekką drzemkę i w końcu w twardy sen. Gdyby znalazł się chętny na nasz sprzęt, bez problemu mógłby wtedy wejść w jego posiadanie. Bite dwie godziny spaliśmy snem umarłego, a rowery, plecaki i inne szpeje porozrzucane były po całej łące. Na szczęście nie zostaliśmy ukarani za nierozwagę i nic nie zginęło. Kłody pod nogi (koła) Jeszcze przed wieczorem wydrapujemy się ponad górną granicę lasu. Na hali spotykamy młodego pasterza, który mając niewiele ponad dziesięć lat, samotnie opiekuje się stadem owiec, kilkoma świnkami oraz jedną małą i pocieszną kózką. Pomagają mu w tym koń, z którego prawie nie zsiada i kilka psów. Pasterz pokazuje nam 124 bi k eB oar d #5 maj 2008 źródło wody, a my odwdzięczamy się czekoladą. Niestety bariera językowa nie pozwala na nic więcej jak na wymianę przyjaznych gestów. Jedziemy przyjemnym trawersem, raz po raz halą i świerkowym borem, który wcina się jęzorami wzdłuż potoków spływających ze zbocza. W pewnym momencie natrafiamy na przeszkodę - mur z powalonych świerków. Próba obejścia tego utrudnienia kończy się fiaskiem. Okazuje się, że przed nami rozpościera się wielka połać zwalonego lasu i pokonanie jej jest zadaniem niewykonalnym przed zapadnięciem zmroku. Zakładamy więc obozowisko wśród powalonych drzew, które w nocy będą nas chronić od wiatru, ale rano będziemy musieli się nieźle napracować przy ich forsowaniu. Trudno wyobrazić sobie większego wroga dla bikera niż powalony las. Gdybyśmy się zdecydowali na zabranie sakw, zamiast plecaków, sprawa wyglądałaby jeszcze gorzej. W dwie godziny pokonaliśmy feralny odcinek, po którym czeka nas nagroda - fantastyczny zjazd wprost przez łąkę, który nieco zmylił naszą czujność sprowadzając nas na manowce.