Edmundas Untulis

Transkrypt

Edmundas Untulis
Edmundas Untulis
Słońce, które uciekło
Na wzgórzu, obok szeroko rozpościerającego się lasu, w otoczeniu rozłożystych klonów,
przycupnęła zapadająca się w ziemię zagroda. Wiedzie do niej wąska, polna dróżka, zarośnięta
pośrodku kępami rdestu. Rzadko ktoś nią przejeżdża czy przechodzi, dlatego czarnemu psiakowi,
biegającemu po szerokim, zarośniętym koniczyną podwórku, rzadko zdarza się zaprezentować swój
cieniutki głosik, bo nie ma kogo obszczekiwać.
Podwórko w zagrodzie także jest puste. Tylko przy ścianie letniej kuchni, oblepionej pajęczymi
sieciami, leży sterta zardzewiałego żelastwa. Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że nikt tutaj
nie mieszka. A wcale tak nie jest.
Wczesnym wrześniowym porankiem ktoś szura w sieni chaty, szukając po omacku starej
klamki. Potem powoli uchyla drzwi i w szparze ukazuje się siwowłosa kobieta o imieniu Emilia. Jej
wzrok jest bez życia i bez wyrazu.
Kobieta jest niewidoma. Jej oczy pożegnały się ze światłem trzy lata temu, po śmierci męża,
który powiesił się w sadzie. Nie wytrzymały człowiekowi nerwy napięcia nowych czasów. I od
tego momentu Emilia znosi niedolę sama samiuteńka w swojej zagrodzie. Nie poddaje się ciosom
od życia i nie ma zamiaru prosić bliskich o łaskę. Własnymi siłami boryka się z niedolą, która ją
spotkała.
Nie przez dzień i nie przez dwa, nauczyła się znajdować łąkę na zboczu góry, gdzie pasła się jej
krowa żywicielka. Niewidoma kobieta bez pomocy innych prowadziła zwierzę na świeżą trawę, a i
rogata zachowywała się zadziwiająco spokojnie. Ani razu prowadzona przez gospodynię nie
próbowała wierzgać się czy brykać. Dojona stała jak wykuta z kamienia, potulnie znosząc kąsanie
meszek. Być może jej krowia dusza była wrażliwsza od dusz niektórych ludzi?
Sąsiedzi pomagali Emilii zaopatrywać się w siano i w drewno na zimę. A tak to niewidoma
wszystkie inne prace wykonywała sama. Nauczyła się nawet pielić i ziemniaki, i ogrody. Pochylała
się nad miedzą czy grządką i koniuszkami palców starała się rozpoznać chwasty. Rozpoznawszy,
bezlitośnie odrzucała na bok i układała na kupki.
Nawet i zupę sama gotowała, ubrania sama sobie prała. Owszem, zakupy ze sklepu przywozili
jej obcy ludzie, a jeśli zaszła potrzeba, to i troszczyli się o lekarstwa dla niej.
Dzieci Emilii nie raz proponowały matce, żeby sprzedała podupadające domostwo wraz z całą
ziemią wokół i przeprowadziła się do nich, do Kłajpedy. Ale ona uparcie nie zgadzała się na
propozycje swoich latorośli. Matka nie chciała im ustąpić... Jak ona by mogła, jeśli w tej zagrodzie
każda ścieżka już wydeptana, każda kępka trawy znajoma? Jeśli wyjechałaby z tego domu,
wszystko to, co zostało jej najdroższego, po prostu by przepadło. Dlatego postanowiła ulec losowi
tylko wtedy, kiedy całkowicie zaniemoże i nie będzie w stanie ruszyć się na krok z chaty.
Nie wszystkie dzieci Emilii mieszkały w mieście. W pobliskiej wsi swoje gospodarstwo miała
jej córka Stasia. Ale ta również namawiała matkę do sprzedania zagrody i przeprowadzenia się do
niej na utrzymanie. Niestety, Emilii i taki wariant nie odpowiadał. Bała się zięcia, którego uważała
za strasznego egoistę i skąpca. Staruszka była przekonana, że zięć zaraz wypędziłby ją do domu
starców. Natomiast jej córka Stasia bardzo pogniewała się na matkę za taki upór i przysięgła, że
więcej jej noga u matki nie postanie. Córka twardo trzymała się danego słowa.
Pierwsza takiego napięcia nie wytrzymała matka. Tego samego słonecznego dnia na początku
września postanowiła ukorzyć się i odwiedzić córkę. Chciała ją poprosić, aby jeśli nie ona sama, to
chociaż jej dzieci pomogły kopać ziemniaki, bo sama staruszka już nie podoła tak dużo zrobić, a nie
miała pieniędzy, żeby zatrudnić kogoś do pomocy.
Od chatki Emilii do gospodarstwa Stasi trzeba było przejść jakieś parę kilometrów. Niewidoma,
ledwo tylko wstała, już wybrała się w drogę. Żeby było raźniej wędrować, chwyciła laskę , przed
nią zaś biegł jej mały piesek. Jednakże ten przymilając się do gospodyni, sprawiał tylko więcej
kłopotu, bo cały czas plątał się jej pod nogami. Mimo to kobieta pomału szła do przodu. Za jej
plecami została wąska polna dróżka, a na żwirowej drodze, pod rozdeptanymi kaloszami,
zachrzęściły większe kamyczki.
Kobieta szła samym skrajem drogi, nieustannie sprawdzając gdzie jest pobocze, a gdzie już
trawa, porastająca rów. Oprócz Emilii, innych ludzi w tym czasie nie było. W twarz jej dmuchał
silny zachodni wiatr i wyziębiał wargi szepczące bezgłośne słowa. Można by pomyśleć, że albo
rozmawia z wiatrem albo odmawia pacierz. Lecz było zupełnie inaczej. Mówiła do kogoś, kogo
nawet najzdrowsze oczy nie by nie dojrzały:
„Nie pozwól mi upaść, Panie Boże. Nie chciałabym, żeby ktoś mnie zobaczył poniewierającą się
w kurzu na drodze ... I strzeż mnie przed samochodami, chociaż to by była niewielka strata, jeśliby
mnie ktoś przejechał, od razu zapanowałby spokój, wszystkie problemy – jak ręką odjął... Tylko
niedobrze by było innego człowieka zmartwieniem obarczać... Żebyś Ty wiedział jak mi wstyd
takiej ślepej do córki iść, dopraszać się o pomoc. Wiem, że przy domu Stasi rosną duże świerki.
Ledwo tylko poczuję na twarzy większy chłód, będę wiedziała, że pada na mnie ich cień. Wtedy
będzie jasne, że prawie doszłam... tylko jeszcze dróżkę na podwórko trzeba będzie znaleźć”.
Niestety Emilia już nie zdołała odróżnić, gdzie jest chłód świerków, a gdzie ciepło wysyłane
przez promienie słoneczne, bo zimny wiatr zatarł różnicę temperatur. Dlatego nieszczęsna przeszła
obok domu córki, sama o tym nie wiedząc.
Nieco dalej za nimi droga nagłym łukiem skręcała na strome zbocze. Upewniona raczej
przeczuciem niż laską, niewidoma zrozumiała, że zaczęła wspinać się na to feralne zbocze. Kobieta
przystanęła na kilka chwil, po czym odwróciła się i zaczęła iść w stronę, z której przyszła.
Zrobiwszy parę niepewnych kroków, zdrętwiała ze strachu i sama siebie spytała na głos: „ Jeśli
nie znalazłam domu córki, to jak odnajdę dróżkę do swojego domu? Przecież dawno pogubiłam
ilość kroków... Ześlij, Panie Boże, jakiegoś przechodnia”.
I oto jak na zawołanie rozległ się turkot kół wozu sąsiada. W stronę podgórza jechał wóz,
ciągnięty przez gniadego konia. Na koźle drzemał podchmielony mężczyzna, który niemalże zleciał
ze swojego „tronu”, kiedy spłoszony przez Emilię koń nagle odskoczył w bok. Mężczyzna
oprzytomniawszy po drzemce, od razu rozpoznał potykającą się obok wozu kobietę. Zawołał
zachrypniętym głosem:
„Hej, sąsiadko, czyżbyś zabłądziła?... A może znudziło ci się bycie wdową i na swaty idziesz?”
„Kto tu tak hałasuje?„- spytała Emilia.
„Jerzy Sekonas, czyżbyś po głosie nie poznała?”
„Poznałam, poznałam”- mruknęła niewidoma.
„Swojego szczeniaka ucisz, ten niedorajda konia mi straszy!“
„Leżeć, Topik, leżeć!”- Emilia machnęła w zupełnie przeciwną stronę, ale pies i tak się
przestraszył, podkulił ogon i przez rów dał nura na ściernisko. Jego psie serce skuliło się z poczucia
krzywdy. Było to dla niego bardzo dziwne, dlaczego gospodyni stała się taka obca, przecież
wcześniej ani razu nie podniosła na niego ręki.
Tymczasem Jerzy Sekonas wreszcie zatrzymał konia. Zapalając papierosa, który już zdążył
zgasnąć, zapytał Emilię: „Skąd idziesz?”
„Tak sobie spacerowałam. Kości chciałam rozprostować, siedząc w chacie, całkiem sztywnieję”usprawiedliwiała się niewidoma.
„No i masz, cioteczko, na oczy nie widzisz i kości prostujesz... A niech tam, właź na wóz.
Podwiozę cię do twojej dróżki, mnie kół nie szkoda. A może chcesz, żebym cię do córki zawiózł?
To przecież zaraz obok, u podnóża góry. To jakieś kilkaset kroków”- zaproponował Jerzy.
„Nie, dziękuję, nie trzeba. Dzisiaj ich nie ma w domu. Obiecali pojechać do miasta sprzedać
jajka. Kury tyle znoszą, że nie nadążają wszystkich zjeść”- tłumaczyła się kobieta.
„Daj rękę i wdrap się do mnie na kozła”, - okazał dobre serce Jerzy.
„Ja nie muszę tak wysoko...koło ciebie. Usadowię na skraju wozu. Tak mi lepiej”- Emilia
skromnie zgarbiła się na wozie i dziękowała Bogu za okazaną łaskę, jednocześnie obawiając się,
żeby czasami Stasia niechcący nie odkryła nieudanej wyprawy matki. Przecież wtedy im obu zrobi
się nieprzyjemnie. Jednej będzie nieprzyjemnie upokarzać się, drugiej - zwalczyć swoje ambicje i
głęboko w sercu przyznać, że nie godzi się zostawiać samotną matkę na pastwę losu.
Lecz słońce się tym nie przejmowało. Wesoło rzucało promieniami, igrając z zachodnim
wiatrem uparciuchem. I nic dziwnego, przecież ono, wiecznie świecąc, nie mogło wiedzieć, że na
ziemi bywa nie tylko dzień, ale i noc. A Emilia, zostawiona przy swojej polnej dróżce, szła do
domu nie spiesząc się.
W jej głowie dojrzewała myśl, że najlepszym rozwiązaniem na jej wszystkie zmartwienia jest
droga do jej ukochanego męża z tej samej gałęzi jabłoni, która kiedyś jemu pomogła pożegnać się z
tym padołem łez.
Tłumaczenie: Anna Markiewicz

Podobne dokumenty