15_film współczesny_Pedro Costa
Transkrypt
15_film współczesny_Pedro Costa
Sztuka znikania. Kino Pedro Costy Pedro Costa, autor surowych poematów, określany mianem „Samuela Becketta ekranu”, jest jednym z najbardziej enigmatycznych twórców współczesnego kina. Na tegorocznym festiwalu filmowym w Rotterdamie premierę miał jego ostatni projekt, część nowelowego Centro histórico (2012), a aktualnie portugalski reżyser pracuje nad kolejną produkcją, Horse Money. Gdybyśmy chcieli ułożyć listę najbardziej filmowych miejsc świata, w jej czołówce z pewnością znalazłaby się Lizbona – tytułowa bohaterka obrazu Wima Wendersa, który powiedział kiedyś, że „kino i miasta rosły i dojrzewały równocześnie”. Zaklęta w obrazie niemieckiego reżysera, dla wielu fanów jego filmu stała się miastem-symbolem. Przestrzenią melancholii ułożoną z biało-błękitnej siatki azulejos, wąskich labiryntów Alfamy oraz melodii fado. Konfrontacje z ideałem nigdy jednak nie są łatwe: portugalska stolica, którą chciałam odwiedzić od czasów lektury Księgi niepokoju Fernando Pessoi i seansu Lisbon Story (1994), okazała się inna od snutych na jej temat wyobrażeń. Z podróży do Lizbony pozostało mi wspomnienie jej portowego centrum, które w ciągu dnia tętniło życiem, a wieczorem stawało się wymarłe i ciche. W mojej pamięci utkwiła też postać, którą mijałam codziennie, wracając do domu: bezdomny mężczyzna z chorobliwie zniekształconą twarzą, żebrzący zawsze w tym samym miejscu, w pobliżu Praça da Figueira. Ten powtarzalny widok przyćmił miasto z wizji Wendersa. Za sprawą figury żebraka, który podobno siedzi tam od lat i którego twarz tak trudno zapomnieć, Lizbona nie odzyskała już w moich oczach niewinnej twarzy. Był on też jedną z tych postaci, które mogłyby stać się bohaterami filmu Pedro Costy – reżysera chętnie opowiadającego o społecznych marginesach i portretującego świat w stanie rozkładu. Wchodzącego z kamerą w ciemne ulice, do rozpadających się domów, zatęchłych klatek schodowych. Tworzącego kino o duszy pokrewnej samej Lizbonie – senne i jakby znieruchomiałe, a zarazem pełne poezji i bezwzględności. Kino na peryferiach Na łamach czasopisma „Cahiers du Cinéma”, w styczniowym numerze z 2010 roku, Costa przygotował zestawienie swoich ulubionych filmów z pierwszej dekady XXI wieku. Na jego listę trafiły m.in. nakręcone w owym czasie produkcje Jeana-Luca Godarda oraz Danièle Huillet i Jeana-Marie Strauba, Platforma (2000) Jia Zhangke, M/Other (1999) Nobuhiro Suwy. Wymienił też Come and Go (2003) – autotematyczny obraz João Césara Monteiro, portugalskiego filmowca nazywanego „perwersyjnym poetą kina”, którego twórczość wydaje się w pewnym sensie patronować jego dziełom. Zmarły dziesięć lat temu reżyser był ekscentrykiem i prowokatorem, genialnym samoukiem, który – tak jak Costa – funkcjonował jako autor osobny, nie należał do żadnego ruchu i trzymał się na uboczu filmowego światka. Dojrzewając w kraju rządzonym twardą ręką Antónia Salazara, Monteiro tworzył dzieła stojące w opozycji wobec jego konserwatywnych rządów – sympatyzował w nich z „niepożądanymi społecznie” jednostkami: zagubionymi artystami, prostytutkami, szaleńcami. Podobną galerię bohaterów znajdziemy w obrazach Costy, który swoje surowe, ascetyczne kadry wypełnia najczęściej postaciami z marginesów. Nieprzypadkowo też, obok ostatniego filmu Monteiro, na liście reżysera znaleźli się inni twórcy. Wspomnianej parze francuskich awangardzistów Costa złożył swoisty hołd, kręcąc quasi-biograficzny dokument Danièle Huillet/Jean-Marie Straub: Où gît votre sourire enfoui? (2001). Obraz poświęcony jest pracy reżyserskiego duetu nad filmem Sicilia! (1999), a ściślej – etapowi montażu owego dzieła. Nietrudno zauważyć, że za wymienionymi w zestawieniu nazwiskami kryje się bezkompromisowe kino i odważne estetyczne wybory, wiele mówiące także o twórczości samego Costy – chropowatej, niełatwej w odbiorze, przy pierwszym kontakcie często nużącej, przez wielu uważanej za hermetyczną. Pozornie prostej do szpiku kości, a pod rzekomą prostotą kryjącej przemyślany język filmowy i precyzyjnie wyrażaną wizję świata. Mistrz minimalistycznych przypowieści o życiu na peryferiach istnienia patrzy na rzeczywistość z perspektywy nizin społecznych, chętnie oddając głos tym, których rzadko ktoś chce wysłuchać. Fetyszyzuje życiowe zaułki i zakręty, przygląda się ciemnym zakamarkom codzienności. Jak sam wyznał w jednym z wywiadów, nie należy bowiem do twórców, którzy pragną przenosić na ekran piękno czy wzniosłe uczucia. Wręcz przeciwnie: znacznie ciekawsze jest dla niego odwrócenie romantyzmu i uczynienie go ponurym. Nawet sztuka wydaje się u niego gorzka i posępna. Tak jest choćby w jego ostatnim pełnometrażowym filmie, dokumentalnym Nie zmienia się nic (2009), w którym reżyser sportretował francuską piosenkarkę Jeanne Balibar. Utrzymany w czarno-białej tonacji obraz Costy stanowi rejestrację prób i występów artystki oraz grających z nią muzyków. Muzyczny dokument z każdą kolejną sceną zamienia się w filmowy esej – ascetyczny, hipnotyzujący i mroczny. Ze względu na głęboko realistyczną naturę oraz socjologiczne zacięcie, dzieła tego twórcy zestawia się często z nurtem Novo Cinema, który rozkwitał nad Tagiem od 1963 roku do połowy lat 70. Przedstawicielami formacji byli m.in. Fernando Lopes, Paulo Rocha i António da Cunha Telles, a kres jej rozwojowi położyła w 1974 roku rewolucja goździków. Costa przyszedł na świat kilka lat przed wybuchem tego zjawiska, w 1959 roku w Lizbonie. W trakcie studiów z zakresu historii na lizbońskim uniwersytecie rozpoczął kurs filmowy w Escola Superior de Teatro e Cinema, gdzie kształcił się pod kierunkiem m.in. takich twórców jak Alberto Seixas Santos i António Reis. Reżyserskie szlify zdobywał zaś jako asystent Jorge Silvy Melo, Vítora Gonçalvesa i João Botelho, przygotowując się do krótkometrażowego debiutu, Listów do Julii, zrealizowanych w 1987 roku dla telewizji RTP. Niedługo później Costa zadebiutował w pełnym metrażu, kręcąc Krew (1989) – czarno-białą opowieść o dwóch braciach, 17-letnim Vicente i 10-letnim Nino, którzy mieszkają ze schorowanym ojcem w niszczejącym domu na przedmieściach Lizbony. Wkrótce mężczyzna umiera, a oni rozpoczynają walkę o przetrwanie, zmagając się z ciężarem trudnej przeszłości. Już w tym mocnym debiucie zaznaczyła się charakterystyczna dla kina Costy mieszanka niemal dokumentalistycznego realizmu z ponurą magią, osiągana m.in. za sprawą ciemnych zdjęć i dużych zbliżeń. Tym, co charakteryzuje fabułę Krwi i co później powróci w jego kolejnych filmach, jest też zanurzenie historii w konkretnej sytuacji społecznej. Opowieść o dwóch braciach układających sobie życie po odejściu ojca (matka od samego początku historii jest nieobecna) składa się w metaforyczny obraz Portugalii lat 80. – kraju oswajającego się z demokracją i cierpiącego na bezdomność po upadku dyktatorskich rządów Marcela Caetano. Figurą szczególnie znaczącą jest w tym kontekście postać ojca – człowieka zadłużonego, zniszczonego chorobą i zmarłego w tajemniczych okolicznościach, być może zabitego z rąk starszego syna. W tej precyzyjnie opowiedzianej i wspaniale sfotografowanej historii wielu krytyków doszukiwało się nawiązań do Zapomnianych (1950) Luisa Buñuela, a przede wszystkim inspiracji dziełami Roberta Bressona. Nieprzypadkowo zresztą – reżyser przyznaje, że właśnie twórczość francuskiego filozofa kina stanowi dlań największy wzór i niedościgniony ideał. Podobnie jak autor Kieszonkowca (1959), pozbawia on swoje filmy widowiskowości i zrywa w nich z klasycznie pojmowaną eliptycznością. Filmowe inspiracje zaznaczyły się też w następnym obrazie Costy, jakim był Dom z lawy (1994). Reżyser porzucił w nim Lizbonę na rzecz Republiki Zielonego Przylądka – dawnej portugalskiej kolonii, w przestrzeni której umieścił akcję zagadkowej opowieści. Tym razem główną inspirację dla fabuły stanowił klasyczny horror Jacques’a Tourneura Wędrowałam z zombie (1943), gdzie bohaterka i zarazem narratorka filmu pracowała jako pielęgniarka u plantatora na jednej z karaibskich wysp. Portugalski autor główną protagonistką historii również uczynił pielęgniarkę pracującą w miejscowym szpitalu – filigranową Marianę. Bohaterka postanawia opuścić Lizbonę i zacząć życie w nowym miejscu, ale z trudem odnajduje się w obcej rzeczywistości. Tym, co też bez wątpienia łączy oba filmy, jest narastające poczucie niepokoju, podskórne i gęstniejące z każdą sceną. Dziewczyna została wrzucona w rzeczywistość rządzącą się własnymi prawami – mieszkańcy wyraźnie dają jej do zrozumienia, że jest w ich świecie intruzką. Otoczona jest sekretami, z których największym pozostaje tożsamość Leão – tajemniczego mężczyzny pozostającego pod jej opieką. Obcość Mariany wzmaga, a zarazem podkreśla otaczający ją pejzaż – bezwzględny i surowy, niepozwalający się oswoić. Ważną rolę pełni w nim przyroda, której reżyser składa hołd już w pierwszych ujęciach filmu. Nie widzimy w nich człowieka i nie słyszymy dźwięków – dostrzeżemy tylko gęstą, czerwono-brunatną lawę, wydobywającą się z górującego nad wyspą wulkanu Pico do Fogo. Cała wyspa wydaje się przez chwilę ciasna i przytłaczająca, by po chwili niepostrzeżenie stać się otwartą i szeroką przestrzenią. Przywodzi na myśl krajobraz niemal księżycowy – strome ścieżki wiodą przez wulkaniczną pustynię, którą wypełnia sucha, popękana od ciężkiego, równikowego słońca ziemia. Dom z lawy, podobnie jak pełnometrażowy debiut Costy, powstał na podstawie napisanego wcześniej scenariusza, a co ważniejsze – był nakręcony z udziałem doświadczonej ekipy i profesjonalnych aktorów. Główne role należały m.in. do portugalskiej aktorki Inês de Medeiros (która zagrała też we Krwi, a wcześniej zdobyła uznanie m.in. dzięki roli w Bandzie czworga [1989] Jacques’a Rivette’a), Edith Scob – diwy francuskich ekranów i gwiazdy filmów m.in. Georges’a Franju, która ostatnio pojawiła się w Holy Motors (2012, L. Carax), oraz Isaacha De Bankolé – jednej z najbardziej zjawiskowych twarzy współczesnego kina, znanej choćby z dzieł Jima Jarmuscha, Claire Denis, Michaela Manna i Larsa von Triera. Na planie Domu z lawy, u boku tak wspaniałych współpracowników, Costa przeżył przemianę. Uświadomił sobie, że tym, co najbardziej interesuje go w opowiadaniu historii, nie jest tworzenie fikcji, lecz przede wszystkim dokumentacja życia w jego dosłownej, naturalnej formie. Nie praca z doświadczoną ekipą, tylko z amatorami i naturszczykami, których odtąd miał stale zatrudniać na planie. Jednym z powodów tej przemiany był fakt integracji Costy ze społecznością Wysp Zielonego Przylądka. Żyjąc tam przez kilka miesięcy, reżyser zaprzyjaźnił się z mieszkańcami wioski, w której kręcił film. W pewnym momencie zaczął sam rejestrować ich codzienne życie, przyglądać się z bliska poszczególnym biografiom. Mieszkańcy zaczęli zaś coraz bardziej się na niego otwierać i opowiadać mu swe intymne historie. Później, gdy tylko Costa wrócił do Portugalii, postanowił dotrzeć do imigrantów z Zielonego Przylądka. W ten sposób trafił do Fontainhas – lizbońskich slumsów, które wkrótce miały zniknąć z powierzchni ziemi. Księgi niepokoju Lizbona jest naznaczona heterogenicznością, o której w analizie urbanistycznych przestrzeni pisała niegdyś Ewa Rewers: „W jednym mieście może ukrywać się wiele miast: miasta mentalne mieszkańców i miasta fizyczne budowniczych, nieruchome miasta obiektów i miasta ciał w ruchu, miasta jednostkowych taktyk i miasta instytucjonalnych strategii, miasta nostalgicznych pamięci i miasta futurystycznych akcji, miasta widzialne oraz »niewidzialne«, realne i wirtualne, a także dziesiątki innych” (E. Rewers, Od miejskiego genius loci do miejskich oligopticonów, „Konteksty” 2008, nr 3–4, s. 21). Slumsy Fontainhas stanowiły przykład jednego z takich osobnych miast istniejących w obrębie większej przestrzeni – dzielnicy żyjącej własnym rytmem i skrywającej liczne sekrety. Od kiedy Costa postanowił wejść w ten świat z kamerą, jego naturalistyczny styl budowania narracji zaczął służyć przede wszystkim tworzeniu filmów opowiadających o – jak to sam określił – „największym lizbońskim getcie”, którego przestrzeń go zafascynowała. W ten sposób narodziła się trylogia Fontainhas, powstająca łącznie przez 10 lat, złożona z nagrań realizowanych niemal bez przerwy – w czasie jej kręcenia reżyser praktycznie zamieszkał w slumsach. Cykl zainicjowały Kości (1997) – historia nastolatki wychowującej swoje nowo narodzone dziecko u boku jego równie młodego i nieodpowiedzialnego ojca. Zanurzony w mrocznych przestrzeniach obraz znakomicie uosabiał styl Costy, charakteryzujący się z jednej strony surowością, z drugiej czułą dbałością o szczegół. Wymownym tego znakiem jest choćby jedna szalenie prosta i znakomicie wykadrowana scena, w której ojciec dziecka stoi na środku miejskiego placu i żebrze – otoczony tłumem mijających go ludzi, niezatrzymujących się ani na krok, obcych i obojętnych. Zagubiony bohater Kości jest jedną z postaci lunatykujących po ulicach portugalskiej stolicy – ponurej, zimnej i cichej. Przywodzącej na myśl wyobrażenie z Księgi niepokoju, w której kronikarz Lizbony określał ją tak: „pół chłodny, pół ciepły poranek unosił się nad rzadkimi zabudowaniami wzniesień na skraju miasta. Lekka, rozbudzona mgła rwała się nad zaspanymi wzgórzami na bezkształtne skrawki. (…) I wszystko – cała wilgotna rześkość lekkiego poranka – współgrało z radością, która nigdy nie była mu dana. Tramwaj zjeżdżał powoli w kierunku centrum. W miarę jak zbliżał się do skupiska domów, opanowywało go niejasne poczucie utraty. Zaczynała kiełkować ludzka rzeczywistość” (F. Pessoa, Księga niepokoju, przeł. M. Lipszyc, Izabelin 2007, s. 275). A ludzką rzeczywistością u Costy jest ta, w której życie przynosi poczucie klęski i beznadziei. Oznacza alienację wśród innych ludzi, wykolejającą ucieczkę w głąb siebie. Kontynuację historii opowiedzianej w Kościach stanowił dramat W pokoju Wandy (2000), gdzie jedną z głównych postaci reżyser uczynił uzależnioną od heroiny Vandę Duarte, która była obecna też w jego wcześniejszym obrazie. Kamera wnika głęboko pod podszewkę jej ponurego, klaustrofobicznego świata – tak jakby Costa nie tylko chciał, żeby widz ujrzał trawiącą go biedę, ale też poczuł niemal namacalnie jego brzydotę oraz jednostajność. Największa siła tej posępnej historii zawiera się w cierpliwym przedstawieniu fizjologii człowieka i adoracji jego codzienności – monotonnej i zatęchłej, jakby kulącej się w sobie i znikającej na naszych oczach. Ponownie wpływ na kształt historii ma tu sama przestrzeń: podobnie jak Kości, kolejny człon trylogii Costa nakręcił w slumsach, które dziś już nie istnieją. Jeszcze w czasie gdy pracował nad produkcją, za sprawą rządowych decyzji zaczęły one podlegać likwidacji. W tym sensie W pokoju Wandy to nie tylko obraz stopniowego rozkładu życia, ale też wyobrażenie umierania pewnej przestrzeni. Bohaterów otacza rzeczywistość w stanie rozpadu, niewypowiedzianej i niemal niezauważalnej apokalipsy. Filmy Pedro Costy są opowieściami o opuszczonych ludziach i zapomnianych miejscach, w których coś nieodwołalnie zmierza ku końcowi, zmienia się lub po prostu mniej lub bardziej gwałtownie upada. Te utracone bądź zdradzone przestrzenie mają dziwny, nierzeczywisty urok, który stanowi hipnotyczną aurę kina portugalskiego autora. Przestrzeń obciążona zarazem historią i zapomnieniem powróciła też w zamykającej trylogię Młodości w marszu (2006) – filmie w największym stopniu mieszającym narrację fabuły i dokumentu. Głównym bohaterem historii reżyser uczynił Venturę – starszego imigranta z Zielonego Przylądka, którego właśnie opuściła żona i dla którego najbliższymi ludźmi są sąsiedzi ze slumsów. Wydaje się on znakomicie wpisywać w styl kina Costy i zarazem być jego najpełniejszym wyrazicielem – jest milczący, zamknięty w sobie, jakby zawieszony w bezruchu. Mężczyzna powrócił później jeszcze w dwóch krótkometrażowych filmach nakręconych przez Costę – najpierw w noweli Tarrafal, stanowiącej fragment Stanu świata (2007), a potem w The Rabbit Hunters, będących częścią projektu Wspomnienia (2007). Ostatnio mogliśmy go spotkać ponownie w historii z nowelowego Centro histórico, nakręconym specjalnie dla portugalskiego miasta Guimarães, które w 2012 roku było Europejską Stolicą Kultury (pozostałe nowele przygotowali Aki Kaurismäki, Víctor Erice i Manoel de Oliveira). Bez wątpienia właśnie część Costy jest najbardziej zagadkowa i hermetyczna. Niemal statyczne kadry wypełnia pomarszczona i nieco chmurna twarz Ventury, spacerującego między ruinami nieistniejącej dzielnicy, w której spędził ponad połowę swojego życia. We wspomnianej noweli The Rabbit Hunters bohater wyznał, że jest wciąż zniewolony przez powracające widma przeszłości – i takie zdaje się właśnie całe kino Costy: zawieszone w uniwersalnym bezczasie i przy tym głęboko sczepione z konkretną historią. Nawiedzane przez wspomnienia i egzorcyzmujące duchy nieistniejących miejsc lub odchodzących stopniowo ludzi.