Jakiď czas po tym, jak wymówiŮ sŮowo „przerwa”, oszalaŮam i

Transkrypt

Jakiď czas po tym, jak wymówiŮ sŮowo „przerwa”, oszalaŮam i
J
akiï czas po tym, jak wymówiÙ sÙowo „przerwa”,
oszalaÙam i wyl­dowaÙam w szpitalu. Nie powiedziaÙ: „Nie chc¿ ci¿ wi¿cej widzie°” ani „To koniec”,
ale po trzydziestu latach maÙČeÚstwa „przerwa” wystarczyÙa, Čebym zmieniÙa si¿ w wariatk¿, której myïli
eksploduj­, rykoszetuj­ i zderzaj­ si¿ ze sob­ niczym
ziarnka popcornu w torebce wÙoČonej do mikrofalówki. Te przygn¿biaj­ce obserwacje poczyniÙam, leČ­c na
Oddziale PoÙudniowym, przesi­kni¿ta Haldolem do
tego stopnia, Če znienawidziÙam ruch. Paskudne rytmiczne gÙosy zÙagodniaÙy, lecz nie znikn¿Ùy, a kiedy zamykaÙam oczy, widziaÙam postaci z kreskówek p¿dz­ce
przez róČowe wzgórza i rozpÙywaj­ce si¿ w bÙ¿kitnych
lasach. Ostatecznie doktor P. rozpoznaÙ u mnie epizod
psychotyczny, znany równieČ pod nazw­ krótkotrwaÙej psychozy reaktywnej, co oznacza, Če stajesz si¿ naprawd¿ szalony, ale na krótko. JeČeli stan ten utrzymuje
si¿ dÙuČej niČ miesi­c, potrzebujesz kolejnej etykietki.
NajwyraĊniej przy tym szczególnym typie obÙ­kania
cz¿sto wyst¿puje jakiï wyzwalacz lub, w Čargonie psychiatrycznym, stresor. W moim przypadku byÙ to Boris,
a raczej fakt, Če go nie byÙo, Če zrobiÙ sobie przerw¿.
9
Trzymali mnie tam póÙtora tygodnia, a potem wypuïcili. Przez jakiï czas leczyÙam si¿ ambulatoryjnie, aČ
w koÚcu znalazÙam doktor S. o niskim, melodyjnym
gÙosie i powïci­gliwym uïmiechu, z drygiem do poezji.
To ona mnie naprostowaÙa, a wÙaïciwie nadal to robi.
Nie lubi¿ wspomina° tej wariatki. ZawstydziÙa mnie.
Przez dÙugi czas wzbraniaÙam si¿ przed przeczytaniem
tego, co zapisaÙa w czarno-biaÙym notatniku podczas
pobytu na oddziale. WiedziaÙam, Če na wierzchu nagryzmolono – pismem zupeÙnie niepodobnym do mojego –
„Skrawki umysÙu”, lecz nie chciaÙam go otwiera°. Daisy,
moja dziewczynka, podczas wizyt ukrywaÙa niepokój.
Nie wiem, co dokÙadnie zobaczyÙa, ale mog¿ zgadywa°:
kobiet¿ wymizerowan­ z powodu niejedzenia, nadal
zdezorientowan­, o ciele odr¿twiaÙym od leków; osob¿,
która nie umiaÙa zareagowa° wÙaïciwie na sÙowa swojej córki, nie mogÙa przytuli° wÙasnego dziecka. Kiedy
wyszÙa, usÙyszaÙam, jak skarČy si¿ piel¿gniarce gÙosem
stÙumionym przez szloch:
– Tak jakby to nie byÙa moja mama.
Wtedy tkwiÙam pogr­Čona we wÙasnym ïwiecie, ale
teraz wspomnienie tych sÙów to tortura. Nie wybaczam
sobie.
Przerwa okazaÙa si¿ Francuzk­ o cienkich, lecz
lïni­cych br­zowych wÙosach. MiaÙa pokaĊny biust –
prawdziwy, nie sztuczny – okulary w w­skich, prostok­tnych oprawkach i wybitny umysÙ. ByÙa oczywiïcie
mÙoda, mÙodsza ode mnie o dwadzieïcia lat; podejrzewam, Če Boris pragn­Ù swojej wspóÙpracownicy przez
jakiï czas, zanim rzuciÙ si¿ na pewne partie jej ciaÙa.
WyobraČaÙam to sobie raz za razem. Boris, ze ïnieČnobiaÙymi lokami opadaj­cymi na czoÙo, mi¿tosi piersi
10
rzeczonej Przerwy tuČ obok klatek z genetycznie zmodyÞkowanymi szczurami. Zawsze widz¿ t¿ scen¿ w laboratorium, chociaČ prawdopodobnie nie mam racji.
Rzadko przebywali tam tylko we dwoje, a „zespóÙ” zauwaČyÙby haÙaïliwe mocowanie si¿ tuČ obok. By° moČe
ukrywali si¿ w kabinie toalety, gdzie mój Boris wbħaÙ
si¿ w swoj­ znajom­ pani­ naukowiec, a jego oczy obracaÙy si¿ w oczodoÙach ku górze, gdy zbliČaÙ si¿ do
szczytowania. ZnaÙam to na wylot. Tysi­ce razy widziaÙam, jak przewraca oczami. Banalnoï° tej historii –
kaČdego dnia, do znudzenia, robi­ to m¿ČczyĊni nagle
lub stopniowo odkrywaj­cy, Če to, co jest, nie musi by°,
i usiÙuj­cy si¿ uwolni° od starzej­cych si¿ kobiet, które
caÙymi latami opiekowaÙy si¿ nimi i ich dzie°mi – nie
tÙumi cierpienia, zazdroïci i poczucia upokorzenia,
które spadaj­ na porzucone. Kobiety wzgardzone. ZawodziÙam, wrzeszczaÙam i waliÙam pi¿ïciami w ïcian¿.
PrzeraČaÙam go. ChciaÙ, Čeby zostawi° go w spokoju,
pozwoli° mu odejï° wÙasn­ drog­ z dobrze wychowan­ neurobiolog z jego snów, kobiet­, z któr­ nie dzieliÙ przeszÙoïci, Ùadunku cierpieÚ, Čalu ani konßiktu.
A jednak powiedziaÙ „przerwa”, a nie „koniec”, Čeby
narracja mogÙa si¿ dalej toczy°, gdyby zmieniÙ zdanie.
Okrutny skrawek nadziei. Boris, ten Mur. Boris, który
nigdy nie podnosi gÙosu. Boris na soÞe, potrz­saj­cy
gÙow­ z konsternacj­. Boris, czÙowiek od szczurów, który w roku 1979 poïlubiÙ poetk¿. Borisie, dlaczego mnie
porzuciÙeï?
MusiaÙam opuïci° mieszkanie, poniewaČ to tam mnie
zraniono. Pokoje i meble, odgÙosy z ulicy, ïwiatÙo, które
wpadaÙo do mojego gabinetu, szczoteczki do z¿bów na
póÙce w Ùazience, szafa w sypialni z brakuj­c­ gaÙk­ –
kaČdy z tych elementów staÙ si¿ rw­c­ koïci­, stawem,
11
Čebrem lub kr¿gami wyartykuÙowanej anatomii wspólnej pami¿ci; wszystkie znajome rzeczy, powleczone nagromadzonymi w czasie znaczeniami, wydawaÙy si¿ ci­Čy° na moim wÙasnym ciele i poczuÙam, Če nie mog¿ ich
znieï°. OpuïciÙam Brooklyn i wróciÙam na lato do domu,
do poÙoČonego na dawnych preriach Minnesoty prowincjonalnego miasteczka, w którym dorastaÙam. Doktor S.
si¿ nie sprzeciwiaÙa. MiaÙyïmy przeprowadza° sesje telefoniczne raz w tygodniu, z wyj­tkiem sierpnia, gdy zwyczajowo braÙa urlop. Uniwersytet okazaÙ wobec mojego
zaÙamania zrozumienie, do nauczania wróciÙabym we
wrzeïniu. To miaÙa by° Nudna Pustka pomi¿dzy OszalaÙ­ Zim­ a Poczytaln­ Jesieni­, cicha wolna przestrzeÚ
do zapeÙnienia wierszami. MiaÙam sp¿dza° czas z matk­
i zanosi° kwiaty na grób ojca. Moja siostra i Daisy miaÙy
przyjeČdČa° w odwiedziny, a mnie zatrudniono do prowadzenia warsztatów poetyckich dla dzieciaków z miejscowej Gildii Sztuk. NagÙówek w „Bonden News” gÙosiÙ:
Nagradzana poetka samouk proponuje warsztaty. MaÙo znana nagroda poetycka imienia Doris P. Zimmer spadÙa na
mnie znik­d, przyznawano j­ wyÙ­cznie kobietom, których wiersze zaliczaÙy si¿ do kategorii „eksperymentalnych”. Przyj¿Ùam ten w­tpliwy zaszczyt oraz czek, który
do niego wspaniaÙomyïlnie dodano, peÙna zastrzeČeÚ,
po czym odkryÙam, Če jakakolwiek nagroda jest lepsza
niČ Čadna, a okreïlenie „nagradzany” nadaje uČytecznego, nawet jeČeli tylko dekoracyjnego, poloru poecie,
który Čyje w ïwiecie niemaj­cym o poezji poj¿cia. Jak powiedziaÙ kiedyï John Ashbery: „Bycie sÙawnym poet­ to
nie to samo, co bycie sÙawnym”. A ja nie jestem sÙawn­
poetk­.
Wynaj¿Ùam niewielki domek na obrzeČach miasta,
w pobliČu mieszkania mojej matki, znajduj­cego si¿
12
w budynku przeznaczonym wyÙ­cznie dla ludzi starych
i bardzo starych. Matka mieszkaÙa w streÞe niezaleČnej.
Mimo artretyzmu i róČnych innych dolegliwoïci, mi¿dzy innymi sporadycznych niebezpiecznych skoków ciïnienia, w wieku osiemdziesi¿ciu siedmiu lat zachowaÙa
zadziwiaj­c­ Čwawoï° i jasnoï° umysÙu. W skÙad kompleksu wchodziÙy jeszcze dwie odr¿bne strefy – „Čycie ze
wsparciem” dla potrzebuj­cych pomocy i „centrum opieki”, koniec drogi. Mój ojciec zmarÙ tam szeï° lat wczeïniej;
chociaČ kiedyï poczuÙam potrzeb¿ powrotu i ponownego
spojrzenia na to miejsce, to jednak udaÙo mi si¿ dotrze°
zaledwie do wejïcia, a juČ zawróciÙam i uciekÙam przed
duchem ojca.
– Nikomu st­d nie mówiÙam o twoim pobycie w szpitalu – oznajmiÙa matka zaniepokojonym gÙosem, a jej intensywnie zielone oczy wpatrywaÙy si¿ w moje. – Nikt
nie musi wiedzie°.
Zapomn¿ kropl¿ tej Udr¿ki, która
Parzy mnie teraz – parzy mnie w tej chwili!*
Emily Dickinson numer 193 przybywa na ratunek.
Adres: Amherst.
Przez caÙe lato do mojej gÙowy zlatywaÙy si¿ wersy
i frazy. „Gdy pojawia si¿ myïl bez myïl­cego – powiedziaÙ Wilfred Bion – moČe to by° «myïl zabÙ­kana»,
myïl z wypisanym nazwiskiem i adresem wÙaïciciela
lub «myïl dzika». Kiedy coï takiego si¿ dzieje, powstaje
pytanie, co z t­ myïl­ zrobi°”.
* Emily Dickinson, 100 wierszy, przeÙ. StanisÙaw BaraÚczak,
Kraków 1990, s. 35. (Wszystkie przypisy pochodz­ od tÙumaczki).
13
Po obu stronach mojego wynaj¿tego lokum staÙy
domy – nowo wzniesione budynki – lecz nic nie przesÙaniaÙo widoku z okna na tyÙach. W maÙym ogródku
za domem znajdowaÙy si¿ huïtawki, dalej pole kukurydzy, a za nim Ùany lucerny. W oddali widoczny byÙ
zagajnik, zarysy stodoÙy, silos, a ponad nimi bezkresny, niespokojny nieboskÙon. Widok mi si¿ podobaÙ, ale
wn¿trze domu niepokoiÙo mnie; nie byÙo brzydkie, lecz
aČ g¿sto byÙo od Čycia jego wÙaïcicieli, mÙodej profesorskiej pary, która skorzystaÙa z jakiegoï grantu badawczego i wraz z dwojgiem dzieci uciekÙa na lato do
Genewy. Kiedy odstawiÙam torb¿ i pudÙa z ksi­Čkami,
rozejrzaÙam si¿ wokóÙ i zacz¿Ùam si¿ zastanawia°, jak
wpasuj¿ si¿ w to miejsce, peÙne rodzinnych fotograÞi,
dekoracyjnych azjatyckich poduch nieznanej proweniencji, szeregów ksi­Ček o rz­dach, s­dach ïwiata
i dyplomacji, pudeÙ zabawek i wisz­cej w powietrzu
woni kotów, szcz¿ïliwie nieobecnych. PrzyszÙa mi do
gÙowy ponura myïl, Če rzadko kiedy znajdowaÙam
14
miejsce moje i dla mnie, Če byÙam pisarzyn­ na wykradzionej przestrzeni. W pierwszych dniach Čycia Daisy
pracowaÙam przy kuchennym stole i biegÙam do niej,
gdy budziÙa si¿ z drzemki. Nauczanie i twórczoï° moich studentów – poematy bez niecierpliwoïci, wiersze
ozdobione „literackimi” esami-ßoresami i zakr¿tasami –
przemin¿Ùy z niezliczonymi godzinami. Wtedy jednak nie walczyÙam o siebie, a raczej nie robiÙam tego
we wÙaïciwy sposób. Niektórzy ludzie po prostu zajmuj­ miejsce, którego potrzebuj­, wypychaj­ intruzów,
Čeby obj­° jak­ï przestrzeÚ w posiadanie. Boris potraÞÙ
to zrobi°, nie ruszaj­c maÙym palcem. Po prostu sobie
staÙ, cichy jak myszka. Ja byÙam haÙaïliw­ mysz­, jedn­
z tych, które skrobi­ w ïciany i robi­ mnóstwo zamieszania, a i tak niczego to nie zmienia. Magia autorytetu,
pieni¿dzy, penisa.
OstroČnie wÙoČyÙam wszystkie oprawione fotograÞe
do pudeÙka, a na maÙym kawaÙku taïmy zapisaÙam, gdzie
kaČda z nich staÙa. Zwin¿Ùam kilka dywaników i schowaÙam je wraz z prawie dwudziestoma zb¿dnymi poduszkami i dzieci¿cymi grami, a nast¿pnie metodycznie
wysprz­taÙam dom, wydobywaj­c kÙaczki kurzu, do których przylgn¿Ùy spinacze do papieru, nadpalone zapaÙki,
ziarna Čwirku dla kotów, kilka zmiaČdČonych draČetek
M&M’s i inne niezidentyÞkowane resztki. PotraktowaÙam
odkaČaczem trzy umywalki, dwie toalety, wann¿ i kabin¿
prysznicow­. WyszorowaÙam podÙog¿ w kuchni, odkurzyÙam i umyÙam lepi­ce si¿ od brudu lampy suÞtowe.
Sprz­tanie trwaÙo dwa dni i kosztowaÙo mnie obolaÙe
koÚczyny oraz kilka zaci¿° na dÙoniach, ale moja brutalna
dziaÙalnoï° nadaÙa pomieszczeniom wyrazistoï°. Zapuszczone, nieokreïlone kraw¿dzie wszystkich przedmiotów
w moim polu widzenia nabraÙy wyrazu i jasnoïci, które
mnie cieszyÙy, przynajmniej chwilowo. RozpakowaÙam
15
ksi­Čki, ulokowaÙam si¿ w pomieszczeniu, które najprawdopodobniej sÙuČyÙo panu domu za gabinet (wskazówka:
akcesoria fajczarza), usiadÙam i napisaÙam:
Strata.
Uïwiadomiona nieobecnoï°.
Gdyby si¿ jej nie uïwiadomiÙo,
byÙaby niczym,
oczywiïcie
innego rodzaju niczym,
odczuwanym dotkliwie jak p¿cherz,
ale takČe kÙ¿bowisko
w okolicach serca i pÙuc,
pustka o imieniu: Ty.
Moja matka i jej przyjacióÙki byÙy wdowami. Ich m¿Čowie w wi¿kszoïci zmarli wiele lat temu, lecz one ČyÙy
nadal i w ci­gu tego Čycia nie zapomniaÙy o nich, chociaČ nie wygl­daÙo teČ na to, Če czepiaj­ si¿ wspomnieÚ
o swoich pogrzebanych maÙČonkach. Tak naprawd¿
z czasem te starsze panie staÙy si¿ onieïmielaj­ce. W duchu nazywaÙam je Pi¿cioma Rab¿dzicami, elit­ Wschodniego Rolling Meadows; byÙy to kobiety, które zapracowaÙy na swoj­ pozycj¿ nie zwykÙ­ wytrzymaÙoïci­ czy
brakiem dolegliwoïci Þzycznych (kaČd­ z nich trapiÙo to
czy owo), lecz tym, Če wszystkie pi¿° cechowaÙy mentalna siÙa i autonomia, które dawaÙy im pozory godnej
pozazdroszczenia wolnoïci. Najstarsza, George (Georgiana), przyznawaÙa, Če Rab¿dzice miaÙy szcz¿ïcie.
– Jak do tej pory mamy wszystkie klepki na miejscu –
zaČartowaÙa. – Oczywiïcie, kto wie: zawsze mawiamy,
Če w kaČdej chwili wszystko moČe si¿ zdarzy°.
Kobieta oderwaÙa praw­ dÙoÚ od balkoniku i strzeliÙa palcami. Tarcie byÙo jednak na tyle sÙabe, Če nie wy16
tworzyÙo Čadnego dĊwi¿ku, z czym zdawaÙa si¿ godzi°,
poniewaČ jej twarz zmarszczyÙa si¿ w asymetrycznym
uïmiechu.
Nie powiedziaÙam George, Če straciÙam swoje klepki
i odzyskaÙam je, Če ich utrata ïmiertelnie mnie przeraziÙa i Če kiedy tak staÙam w dÙugim korytarzu i gaw¿dziÙam z ni­, powróciÙ do mnie wers innego George’a,
Georga Trakla: In kühlen Zimmern ohne Sinn, W chÙodnych pokojach bez poczucia sensu. W zimnych bezsensownych pokojach.
– Wiesz, ile mam lat? – mówiÙa dalej. – Sto dwa.
PrzeČyÙa caÙe stulecie.
– A ty, Mio, ile masz lat?
– Pi¿°dziesi­t pi¿°.
– Jeszcze dziecko.
Jeszcze dziecko.
Regina miaÙa osiemdziesi­t osiem lat. DorastaÙa
w Bonden, ale uciekÙa z prowincji i poïlubiÙa dyplomat¿. MieszkaÙa w kilku krajach, a jej dykcja miaÙa w sobie
coï raČ­cego – moČe nadmiern­ poprawnoï° – co mogÙo by° efektem krótkich pobytów w obcoj¿zycznych
ïrodowiskach i, jak przypuszczam, pretensjonalnoïci;
ta wstydliwa cecha starzaÙa si¿ wraz z mówi­c­, aČ
w koÚcu nie daÙoby si¿ jej juČ oddzieli° od warg, j¿zyka czy z¿bów. Regina roztaczaÙa teatraln­ aur¿ bezbronnoïci i uroku. Po ïmierci m¿Ča braÙa ïlub jeszcze
dwukrotnie – obaj panowie padli trupem – a potem
kilkakrotnie angaČowaÙa si¿ w zwi­zki z m¿Čczyznami, mi¿dzy innymi z mÙodszym o dziesi¿° lat dziarskim Anglikiem. Regina polegaÙa na mojej matce jako
powierniczce i wspóÙuczestniczce lokalnych wydarzeÚ
kulturalnych – koncertów, pokazów artystycznych
i okolicznoïciowych spektakli. Osiemdziesi¿cioczteroletnia Peg urodziÙa si¿ i dorastaÙa w Lee, miasteczku
17
mniejszym nawet od Bonden; m¿Ča poznaÙa w liceum,
urodziÙa mu szeïcioro dzieci i zyskaÙa chmar¿ wnucz­t, których Čycie udawaÙo jej si¿ ïledzi° w najdrobniejszych szczegóÙach, co byÙo oznak­ zdumiewaj­cej
kondycji jej komórek nerwowych. I na koniec Abigail,
lat dziewi¿°dziesi­t cztery. Kiedyï byÙa wysoka, lecz
jej kr¿gosÙup poddaÙ si¿ osteoporozie i kobieta zacz¿Ùa
si¿ okropnie garbi°. Dodatkowo byÙa niemal caÙkowicie
gÙucha, ale ja podziwiaÙam j­ od pierwszego spotkania.
NosiÙa schludne spodnie i wydziergane wÙasnor¿cznie
swetry z aplikacjami lub haĞami przedstawiaj­cymi
jabÙka, konie i taÚcz­ce dzieci. Po jej m¿Ču od dawna
nie byÙo ïladu – niektórzy mówili, Če umarÙ, inni utrzymywali, Če chodziÙo o rozwód. Cokolwiek to byÙo, Osobisty Ogrodnik znikn­Ù podczas drugiej wojny ïwiatowej albo tuČ po jej zakoÚczeniu, a rozwódka lub wdowa
po nim zdobyÙa wyksztaÙcenie pedagogiczne i zostaÙa
nauczycielk­ plastyki w szkole podstawowej.
– Pokrzywiona i gÙucha, ale nie durna – oznajmiÙa stanowczo podczas naszego pierwszego spotkania. – PrzychodĊ ïmiaÙo. Lubi¿ towarzystwo. Numer trzy-dwa-zero-cztery. Powtórz: trzy-dwa-zero-cztery.
CaÙa pi­tka oddawaÙa si¿ lekturom; raz w miesi­cu spotykaÙy si¿ z kilkoma innymi kobietami w klubie
ksi­Čki; z róČnych ĊródeÙ dowiedziaÙam si¿, Če zebrania te cechowaÙa pewna rywalizacja. Od kiedy moja
matka zamieszkaÙa w Rolling Meadows, wiele postaci
z teatru jej codziennego Čycia zeszÙo ze sceny i udaÙo
si¿ do „centrum opieki”, by juČ nigdy nie powróci°.
Matka powiedziaÙa mi otwarcie, Če kiedy jakaï kobieta
opuszczaÙa stref¿ niezaleČn­, równaÙo si¿ to znikni¿ciu w „czarnej dziurze”. …al byÙ minimalny. Pi­tka ČyÙa w srogiej teraĊniejszoïci, poniewaČ, w przeciwieÚstwie do mÙodych, którzy ostatecznoï° postrzegaj­ jako
18
odlegÙ­ i ÞlozoÞczn­, te kobiety wiedziaÙy, Če ïmier°
nie jest abstrakcj­.
Gdyby ukrycie przed matk­ mojej szpetnej dezintegracji byÙo moČliwe, zrobiÙabym to, ale kiedy któryï z czÙonków rodziny zbacza z kursu i trzeba go zamkn­° za kratami, reszta rzuca si¿ ze swoj­ trosk­ i wspóÙczuciem. To, co
strasznie chciaÙam ukry° przed mam­, mogÙam swobodnie wyjawi° mojej siostrze Beatrice. Kiedy wiadomoï° do
niej dotarÙa, dwa dni po tym, jak przyj¿to mnie na OddziaÙ
PoÙudniowy, wskoczyÙa do samolotu do Nowego Jorku.
Nie widziaÙam, jak otwierano przed ni­ szklane drzwi.
MusiaÙam si¿ na chwil¿ rozproszy°, bo przecieČ czekaÙam na jej przyjazd i wygl­daÙam go. Myïl¿, Če wypatrzyÙa mnie natychmiast, poniewaČ spojrzaÙam w gór¿, gdy
usÙyszaÙam pewny stukot jej obcasów, z którym maszerowaÙa w moj­ stron¿; usiadÙa na dziwnie ïliskiej soÞe w sali
spotkaÚ i otoczyÙa mnie ramionami. Gdy tylko poczuÙam
jej palce ïciskaj­ce moje ramiona, dÙawi­ca suchoï° otaczaj­cego mnie kokonu ïrodków psychotropowych rozpadÙa si¿ na kawaÙki i gÙoïno zaÙkaÙam. Bea koÙysaÙa mnie
i gÙaskaÙa po wÙosach. Mia, powiedziaÙa, moja Mia. Kiedy Daisy odwiedziÙa mnie po raz drugi, odzyskaÙam juČ
zmysÙy. Ruin¿ odbudowano przynajmniej cz¿ïciowo, nie
lamentowaÙam w obecnoïci córki.
Histerie, wycie, wrzaski i ïmiechy absolutnie nie byÙy
na oddziale czymï niezwykÙym i zazwyczaj przechodziÙy niezauwaČone. SzaleÚstwo to stan gÙ¿bokiego egocentryzmu. Potrzeba wielkiego wysiÙku, Čeby przynajmniej
nie straci° kontaktu z samym sob­; zwrot ku zdrowieniu nast¿puje w momencie, gdy pozwalamy okruchowi ïwiata wnikn­° znowu do ïrodka, gdy czÙowiek lub
przedmiot zdoÙa przejï° przez wrota. Twarz Bei. Twarz
mojej siostry.
19

Podobne dokumenty