Zwłoki były całkiem obnażone i przepiłowane na pół. Obie części

Transkrypt

Zwłoki były całkiem obnażone i przepiłowane na pół. Obie części
Zwłoki były całkiem obnażone i przepiłowane na pół. Obie części, tylko nieco od
siebie oddalone, spoczywały na dużym ciesielskim stole. Rotmistrz poczuł, jak
mdłości podchodzą mu do przełyku i wziął głębszy wdech. To tylko pogorszyło
sprawę, gdyż w izbie panował straszliwy fetor, wydobywający się ze zmasakrowanych
kiszek.
Rytsch zachowywał się tak, jakby w ogóle nie zauważał smrodu. Podszedł do
stołu, torbę lekarską dla wygody postawił na stojącym obok zydlu, a lampę na
blacie tuż przy głowie denata.
Woyski przypatrywał się w milczeniu, jak konsyliarz dokonuje wstępnych
oględzin zwłok.
– Panie oficerze, proszę bliżej – poprosił medyk.
Woyski niechętnie zbliżył się do stołu powleczonego skorupą zaschniętej
krwi. Przez chwilę nie mógł oderwać oczu od obnażonych kości i przepiłowanego
wnętrza.
Pan Rytsch w tym czasie obrócił korpus na bok i wskazał na zakrwawione
plecy.
– Niech pan spojrzy.
Rotmistrz oświetlił wskazane miejsce i zastygł w zdumieniu na widok setek
blizn, pokrywających skórę niczym chaotyczny ryt wykonany ręką szalonego artysty.
Ślady po chłoście, głębokie i poszarpane, wiły się i zapętlały jeden na drugim.
Rytsch potrząsnął bezradnie głową, następnie opuścił korpus na blat.
– To wszystko tutaj jest... – medyk zamilkł, nie potrafiąc odnaleźć
właściwych słów. Spojrzenie chłodnych oczu spoczęło na twarzy rotmistrza. – Co za
potwór
mógł
uczynić
coś
takiego? – spytał zduszonym teatralnie głosem.
– Tego właśnie mam zamiar się dowiedzieć.
Medyk przekręcił tułów na poprzednią pozycję, wyjął z torby narzędzia
chirurgiczne i zabrał się za oglądanie zwłok.
Woyski, mając już dość widoku wnętrzności, postanowił rozejrzeć się po
izbie. Warsztat był duży, lecz znajdowało się w nim tylko jedno okno wychodzące
na podwórze. Rotmistrz doszedł do wniosku, że nawet za dnia musiało tu być dość
ciemno. Ruszył wzdłuż ściany i chwilę potem omal nie potknął się o narzędzie
zbrodni. Gdy przybliżył lampę, ujrzał okrwawione metalowe zęby,
z których zwisały strzępy skóry.
– Mam piłę – oznajmił głośno.
Medyk spojrzał przelotnie w jego stronę, a potem znów zagłębił szczypce
między odsłoniętymi żebrami.
Woyski kontynuował obchód, jednak w warsztacie nie znalazł już nic
interesującego. Skierował się więc do sąsiedniej izby. Otworzył drzwi i znalazł
się w ciemnym pomieszczeniu mieszkalnym. O ile mógł dostrzec w nikłym świetle,
wyposażenie izby było proste i surowe: łóżko,
stół, szafa, żadnych makat czy kobierców.
Uwagę rotmistrza przyciągnął kufer stojący między łóżkiem a piecem.
Spróbował unieść wieko – było zamknięte na klucz. Po przeprowadzeniu
dokładniejszych oględzin zauważył, że zamek, choć mocny, jest nieco zardzewiały,
zaś między dębową skrzynią a wiekiem utworzyła się szpara. Miał już powrócić do
warsztatu po narzędzia, gdy dostrzegł pogrzebacz leżący na piecu. Uzbrojony
w kawałek stali powrócił do kufra, odstawił lampę na podłogę, po czym wsadził
zakrzywioną końcówkę pogrzebacza w odkrytą wcześniej szparę.
Naparł całym ciężarem ciała na dźwignię, lecz zamek okazał się mocniejszy
niż zakładał. Pręt wygiął się niebezpiecznie, jakby miał pęknąć, ale po chwili
rozległ się miły dla ucha rotmistrza trzask wyłamywanego drewna.
Odłożył pogrzebacz, podniósł lampę i otworzył wieko. Widok, który ujrzał,
wprawił
go
w zdumienie. Sięgnął do wnętrza skrzyni, zacisnął palce na wytartej, obitej skórą
rękojeści
i potrząsnął ręką; trzy grube, krótkie rzemienie z rozmieszczonymi na całej ich
długości zadziorami
poruszyły się niczym macki żywej kałamarnicy.
Woyski wypuścił z cichym sykiem powietrze z piersi. Odłożył bicz i wyjął z
kufra dziwną kapotę, mającą głęboki kaptur zakrywający całą głowę i twarz. W
płótnie zrobione zostały otwory
na oczy, a na plecach widniało wielkie rozcięcie na ramiona.
Niemal od razu zrozumiał, co trzyma w ręku.
To był strój kapnika. Tak określano ludzi, którzy powodowani pobożnością
czy nakazem pokuty biczowali się publicznie podczas Pasji w okresie Wielkiego
Postu. Wtedy to przez całą Rzeczpospolitą ciągnęły przerażające gromady
zakrwawionych mężczyzn i kobiet, zadających sobie razy równie okrutnymi biczami,
jak ten znaleziony w skrzyni.
Podczas wyjmowania kapy Woyski usłyszał metaliczny odgłos. Poświecił lampą
na spód kufra. Dostrzegł na jego dnie cały zestaw szpil, łańcuchów, kolczatek
oraz inne groźnie wyglądające narzędzia. Wszystkie służyły do zadawania bólu.
Hieronim obejrzał dokładniej te przyrządy,
na żadnym jednak nie dostrzegł świeżych śladów krwi, co mogło oznaczać, że nie
były w użyciu tej nocy.
Gdzieś w ciemności znów rozległo się wycie psa, wyrywając rotmistrza z
zamyślenia. Odłożył kapę i bicz do kufra, zamknął wieko. Postanowił nie wspominać
medykowi o przyrządach odnalezionych w kufrze. Podszedł do drzwi prowadzących na
dwór i dokładnie obejrzał framugę oraz zamki. Podobnie jak to miało miejsce w
przypadku wejścia od strony warsztatu, nie dostrzegł śladów włamania. Wszystko
wskazywało, że denat wpuścił mordercę do środka z własnej woli.
Ważniejsze jednak było dla niego co innego: najwidoczniej sama zbrodnia,
choć potworna, nie miała związku z prowadzonym przezeń śledztwem. Przy trupie nie
było medalika.
Woyski zatrzymał się przy oknie i wyjrzał na podwórze, wypatrując Stiepana.
Zobaczył tylko czuwających na straży żołnierzy. Gdy znalazł się na powrót w
warsztacie, konsyliarz wskazał palcem leżący na stole przedmiot.
– Znalazłem to zaplątane między żebra.
Woyski niemal podbiegł do blatu. Nie zważając na szarpiące nim obrzydzenie,
uchwycił
w palce srebrny łańcuszek. Oświetlił rewers medalika z wizerunkiem Wielkiej
Nierządnicy dosiadającej bestii.
Mężczyźni wymienili między sobą pytające spojrzenia, jakby każdy z nich
miał nadzieję, że drugi zna rozwiązanie tej tajemnicy. W grobowej ciszy usłyszeli
odgłos zbliżających się kroków.
Śledczy wyjął z surduta chusteczkę, zawinął w nią medalion, potem schował
znalezisko
w wewnętrznej kieszeni. Drzwi otworzyły się i do izby wkroczył Czerny, schylając
głowę, aby nie uderzyć o nadproże.
Na widok rozczłonkowanego ciała przeżegnał się i dopiero potem spojrzał na
Woyskiego.
– Dowiedziałeś się czego? – zapytał rotmistrz.
Sługa zaprzeczył ruchem głowy.
– Nikt nic nie widział. Uwagę ludzi przyciągnęło wycie psów, które
pewnikiem wyczuły śmierć, ale nikt nie zauważył, żeby zaglądał tu ktoś obcy.
– Ustaliłeś, co to za człowiek?
– To Niemiec, nazywa się Peter Vogel. Uciekł ze Śląska podczas wojny.
Ludzie mówią, że był spokojnym człowiekiem, nikomu nie wadził. Żony i dzieci nie
miał.
Samotnik,
nie
wchodził
z sąsiadami w bliższą komitywę.
Woyski zatopił się w myślach. Czemu tym razem morderca posunął się do tak
spektakularnego czynu? Dlaczego Vogel sam wpuścił go do domu? Jaki był klucz,
według którego zbrodniarz dobierał swoje ofiary? Czemu służyły medaliony?
Same pytania.
Rotmistrz popatrzył podejrzliwie na Rytscha, zajętego pakowaniem swoich
narzędzi do torby. Ciekawe, pomyślał. Makabryczny widok zdawał się nie wywierać
na medyku większego wrażenia... zupełnie jakby był na niego przygotowany? A
przecież nawet Woyski, który widywał już na polach bitew ludzi straszliwie
okaleczonych, z trudem dawał sobie z tym radę. W tyle głowy rozbrzmiały
mu słowa kanclerza, te o zgłoszeniu się konsyliarza do śledztwa na ochotnika.
Czyżby medyk chciał
coś zataić – albo wręcz przeciwnie, podrzucić na miejsce zbrodni?
Jak tylko Rytsch zatrzasnął torbę, opuścili izbę. Konsyliarz zapalił fajkę,
powietrze wypełnił zapach tytoniowego dymu. Woyski w tamtej chwili mu
pozazdrościł; sam chętnie pozbyłby się mdłego posmaku wypełniającego usta.

Podobne dokumenty