22 7. polityka podatkowa sprzed dwudziestu lat
Transkrypt
22 7. polityka podatkowa sprzed dwudziestu lat
7. Polityka podatkowa sprzed dwudziestu lat Dwudziestolecie rozpoczęcia tzw. planu Balcerowicza, połączone z celebrą poświęconą Jego osobie, a obchodzone w atmosferze sukcesu i docenionych zasług, to przede wszystkim wydarzenie polityczne. Paradoksem jest to, że po dwóch latach rządów twórcy tego programu odchodzili w poczuciu klęski, a ocena wyborców z jesieni 1991 r. była dla nich bezlitosna. Wtedy niewielu odważyłoby się nazwać ich działania sukcesem, nie chcąc się narazić na agresję lub śmieszność. Kto ma rację? Warto starać się zrozumieć to, co stało się dwadzieścia lat temu. Sądzę, że dla tych, którzy z bliska mogli obserwować ów unikatowy okres, nie będąc jednocześnie uwikłanymi w zależności polityczne, ówczesny obraz tych dwóch lat był dość daleki od obecnych ocen polityków. Chyba przydałaby się sesja naukowa, głównie z udziałem historyków, którzy rzetelnie zdiagnozowaliby ten czas na podstawie źródeł i wiarygodnych relacji. Dziś publiczne oceny zdominowali polityczni weterani i beneficjanci tej epoki, a przegrani jak zwykle milczą (kto by ich pytał?). Może więc już trzeba się zastanowić, co się wtedy stało, i spróbować zrozumieć sens tamtych zdarzeń. Zacznę od refleksji ogólnej. Jeżeli uwierzyć dzisiejszej diagnozie, to ówcześni politycy byli wszechwładni i skutecznie narzucili innym swoją wolę. Nic bardziej błędnego. Twórcy realizowanego wówczas programu ekonomicznego, szerzej – całość elit rządzących, tworzyli niewielką, choć bardzo agresywną słownie grupę, której twarzą był chyba nieprzypadkowo nieznany wtedy wicepremier Leszek Balcerowicz. Władza tych ludzi była raczej niewielka, nie obejmowała wszystkich kierowanych przez nich ministerstw, a często „podlegli” urzędnicy nawet nie chcieli ukrywać opozycji wobec nowych szefów. Nową elitę władzy tworzyła mała, wręcz mikroskopijna, grupa ludzi. Zdarzało się, że nawet w Sejmie w pracach nad ustawami rząd „reprezentowali” ludzie bez jakiejkolwiek formalnej legitymacji, którzy tak naprawdę robili to, co im przyszło do głowy. Czym dalej od Warszawy, tym nowa władza była jeszcze słabsza. Rządzący byli ludźmi nieufnymi, którzy w dodatku nie mieli jakiegokolwiek doświadczenia biurokratycznego. Wyżywali się więc na naradach i oczywiście w mediach, co im zresztą bardzo imponowało, a przede wszystkim dawało pozory siły. Ich wpływ na to, co się działo w gospodarce, był niewielki, a właśnie tam chyba rozgrywała się prawdziwa historia. Zacznijmy od tego, co zmieniono w podatkach. Jedynym tworem tej epoki była nowa restrykcyjna wersja tzw. popiwku, czyli podatku obejmującego kilkusetprocentową progresją tzw. uspołecznionych (głównie państwowych) pracodawców z tytułu wzrostu wynagrodzeń oraz niekończąca się lista zwolnień i ulg 22 podatkowych. Wiara w to, że strach przed restrykcyjnym opodatkowaniem zysków pracodawców powstrzyma wzrost płac, który będzie niższy od szalejąco rosnących cen detalicznych, w najlepszym przypadku mógł świadczyć tylko o braku realizmu twórców tych przepisów. Były one zresztą wyjątkowo dziurawe, np. cały rok można było zasilać z zysku fundusz socjalny i wypłacać z niego wszystkim pracownikom „zapomogi” bez tego podatku. Pracodawcy byli przecież w defensywie. Zakładami pracy rządzili aktywiści związkowi, a w przedsiębiorstwach państwowych również radykalny samorząd pracowniczy. Dyrektorzy wybierani przez rady pracownicze stali często przed alternatywą: albo wzrost płac, albo… taczka. W tych warunkach żaden, nawet najbardziej absurdalnie progresywny, podatek płacony przez pracodawcę, nie mógł przeciwstawić się podwyżkom płac. Lawinowo rosło więc formalne zadłużenie podatkowe sektora państwowego, a ogołocone z pieniędzy przedsiębiorstwa najpierw zrezygnowały z inwestycji, remontów, a potem przestały płacić również inne podatki. Analogiczny skutek wywołała ustawowa zmiana umów kredytowych, pozwalająca bankom na zastosowanie drakońskich odsetek od zaciągniętych w przeszłości kredytów. Współczesny czytelnik zada pytanie: czy twórcy tych rozwiązań naprawdę wierzyli w to, że zdesperowane drożyzną załogi przedsiębiorstw państwowych potulnie zgodzą się na spadek płac realnych, poświęcając całość środków na spłatę zaległości podatkowych i kredytowych? Chyba nie, bo o taką naiwność nie można ich podejrzewać. Zresztą nie zawsze ukrywano inne cele operacji „popiwek”; ciężar zadłużenia miał być środkiem tzw. restrukturyzacji. Pod tym enigmatycznym pojęciem kryło się osłabienie politycznej potęgi środowisk pracowniczych, które w większości szczerze nienawidziły twórców tego programu, jednocześnie wierząc (naiwnie) we własną siłę. Finansowa degradacja przedsiębiorstw państwowych miała doprowadzić do redukcji zatrudnienia, ograniczenia produkcji, a w konsekwencji do przyspieszonej likwidacji tego sektora. Dzięki temu wszyscy potencjalni przeciwnicy zarówno z lewa, jak i z prawa, odwołujący się do radykalnych postaw pracowniczych, utraciliby swoją bazę. Warto zauważyć, że mimo krótkookresowej porażki politycznej twórców tego scenariusza, plan ten w dużej części się udał, bo nie tylko sektor państwowy uległ szybkiej degradacji, a przedsiębiorstwa państwowe przeszły do historii, lecz również znaczna część przemysłu i rolnictwa zniknęła na zawsze z polskiej gospodarki. Do dziś w każdym mieście straszą ruiny zlikwidowanych zakładów, których nikt nie chce wskrzesić, nawet kupując za bezcen ich żałosne resztki. Powtarzany dziś pogląd, że ów sektor „musiał upaść”, bo był „nieefektywny”, nawet nie jest wart polemiki. Autorom tych ocen można zadać pytanie: czy jakiekolwiek prywatne przedsiębiorstwo byłoby w stanie obiektywnie 23 przetrwać, mając z jednej strony władzę, która każe płacić z zysku (nawet gdy tego nie ma!) kilkusetprocentowy podatek za każdy wzrost wynagrodzeń, w dodatku zmieniającą wstecznie zasady oprocentowania kredytów na niekorzyść zadłużonego pożyczkobiorcy, a z drugiej związki zawodowe, które faktycznie wygrały wybory? Tego rodzaju polityka gospodarcza w każdym kraju doprowadziłaby do ucieczki kapitału i likwidacji gospodarki, która w takich warunkach nie ma szans przetrwania. Gdyby wtedy ktoś chciał zrealizować jakikolwiek program antykryzysowy, robiłby coś zupełnie odwrotnego. Nie tylko nie ogałacałby firm z pieniędzy, a wręcz odwrotnie – starałby się je oddłużyć, pomóc w przetrwaniu, zahamowanie presji płacowej biorąc na siebie np. poprzez zawarcie znanych z przeszłości „umów społecznych” ze związkami zawodowymi. Chyba ówcześni rządzący nie mieli ani siły, ani nawet chęci iść tą drogą. Na reakcje ze strony podatników popiwku nie trzeba było długo czekać. Na własną rękę walczono nie tylko z tym podatkiem, korzystając z jego luk i słabości. Te działania dawały jedynie ograniczone efekty. Przede wszystkim zaczęła się spontaniczna prywatyzacja. Warto przypomnieć powtarzane powszechnie porzekadło, że„prywatyzację sektora państwowego trzeba zacząć od prywatyzacji jego pieniędzy”. Zarówno kadry kierownicze, jak i pracownicy przedsiębiorstw państwowych zaczęli masowo zakładać nowe firmy, chcąc dzięki temu uratować część pieniędzy przed popiwkiem. W otoczeniu przedsiębiorstw państwowych powstały setki, a później tysiące „spółeczek”, w których za pożyczone pieniądze oraz na wynajętym majątku prowadzono działalność wolną od opodatkowania wzrostu płac. Tu warto przypomnieć perłę ustawodawstwa podatkowego początków mijającego dwudziestolecia: jeżeli kapitał był w ponad 50% formalnie prywatny, nie obowiązywał już „popiwek”, bo – jak z namaszczeniem powtarzano nonsens ideologiczny – z reguły wyższe wynagrodzenia wypłacane pracownikom przez te firmy „nie tworzyły presji inflacyjnej”, mimo że utworzono je za państwowe pieniądze, działały na państwowym majątku, wytwarzając to samo, co robiło przedsiębiorstwo państwowe. Czy ktoś w to wierzył? Oczywiście nikt, lecz wszyscy dobrze zrozumieli instrukcję postępowania: majątek państwowy trzeba szybko przenieść do sektora prywatnego – im prędzej, tym lepiej. Warto by oszacować wielkość ówczesnych transferów; znane mi przykłady wskazują, że były znaczącym (najważniejszym?) czynnikiem w procesie „zwijania się” własności państwowej, początkowo w handlu i budownictwie, a później w przemyśle. Wiele firm prywatnych powstało wówczas dzięki pożyczkom udzielanym załodze z funduszy tych przedsiębiorstw, które to środki od razu były wpłacane jako wkład do kapitału tzw. spółek równoległych. Wtedy odbyła się pierwsza, być może najskuteczniejsza, fala prywatyzacji, w istocie cicha rewolucja własnościowa, 24 która, co tu dużo gadać, „udała się” w odróżnieniu od późniejszych „programów powszechnej prywatyzacji” zakończonych kompletną klapą. Warto również przypomnieć, że działania te były nie tylko ucieczką przed popiwkiem, lecz także przed tzw. komercjalizacją przedsiębiorstw państwowych, czyli ich przejęciem przez polityków w wyniku przekształcenia przedsiębiorstw państwowych w spółki Skarbu Państwa. Przekształcenie to wiązało się bowiem z utratą tzw. funduszu przedsiębiorstwa, tj. faktycznej własności grupowej majątku przedsiębiorstw nominalnie państwowych na rzecz „własności politycznej” pod nazwą Skarbu Państwa, tzn. przysłowiowej „warszawki”. Nikogo nie dziwi, że procesy te doprowadziły do szybkiego załamania dochodów budżetu państwa. Zresztą nowa klasa polityczna nie myślała kategoriami fiskalnymi. Nikt nie potrafił skutecznie kontrolować firm rodzącego się sektora prywatnego, nikomu na tym nie zależało, brak było jakichkolwiek motywów do tego rodzaju działań. Jedyny donator budżetu – sektor państwowy – słabł i popadał w długi, a budżety państwa w latach 1990 i 1991 były fikcją. Doszło do tego, że planowanie wydatków miało miesięczny charakter. Trzeba przypomnieć, iż w tym czasie granica celna przestała faktycznie istnieć. Do kraju płynęły szeroką rzeką nieopodatkowane towary, łącznie z alkoholem i papierosami, które do niedawna finansowały potrzeby publiczne. Rządy nie próbowały nawet unowocześnić zasad opodatkowania odziedziczonych po poprzednim ustroju. Znów warto pamiętać, że do połowy 1993 r. obowiązywały „socjalistyczne” podatki obrotowe, a ich stawka podstawowa wynosiła 25%! Niepłacenie podatków było czymś zupełnie normalnym, bo władza nie interesowała się zbytnio ich egzekucją. Finanse publiczne były – obok sektora państwowego w przemyśle i rolnictwie – drugą ofiarą tego okresu. Trzeba było lat, aby myślenie kategoriami państwa zdobyło sobie choć trochę miejsca w świadomości rządzących. Próby naprawy finansów publicznych należą już do innej epoki mijającego dwudziestolecia. Robili to już nowi ludzie, ideowo raczej odlegli od twórców „radykalnej transformacji”. Od 1993 r. upadek finansów publicznych został powstrzymany, ale to już zupełnie inna opowieść. Choć następne lata minionego dwudziestolecia przyniosły co najmniej kilka istotnych, niekiedy wręcz rewolucyjnych, zmian systemu podatkowego, dzięki którym nie powtórzyła się katastrofa finansów publicznych lat 1990–1991, popełniono jednak sporo błędów. Do najważniejszych, choć często niezauważanych, na pewno można zaliczyć: 1) rezygnację, mimo pełnego przygotowania, z dostosowania podatków samorządowych do wymogów gospodarki rynkowej; do dziś te podatki są nie tylko skansenem realnego socjalizmu, lecz wręcz średniowiecza; wskutek tego 25 samorząd terytorialny nie ma istotnych źródeł dochodów podatkowych i do dziś żyje na garnuszku budżetu państwa; 2) przekształcenie organów podatkowych w obowiązkowych doradców podatkowych, przez co istota ich działalności – nadzór i kontrola nad działalnością podatników – uległa destrukcji; warto przypomnieć rekord: w tej dekadzie wydano ponad 200 000 oficjalnych interpretacji przepisów podatkowych (dokładnej liczby nikt nie zna), i nie wiemy, ile to nas wszystkich kosztowało; 3) dyskryminację podatkową dochodów z pracy poprzez brak prawa do odliczenia faktycznych kosztów uzyskania przychodów; jest to jeden z najważniejszych hamulców wzrostu zatrudnienia oraz pojawienia się na masową skalę „samozatrudnienia”, czyli tworzenia firm jednoosobowych wykonujących to samo, co pracownicy; 4) dyskryminację podatników inwestujących swoje dochody; poza nielicznymi i krótkookresowymi wyjątkami, w całym dwudziestoleciu dochody podatników przeznaczone na inwestycje były tak samo opodatkowane jak w przypadkach przeznaczenia ich na konsumpcję lub transfery; obniżyło to trwale konkurencyjność polskich firm, podrożyło o podatek wydatki inwestycyjne, a przede wszystkim pogłębiło proces dekapitalizacji majątku; lobby inwestorów (poza rynkiem finansowym) jest u nas słabiutkie, a władza w większości nie rozumie tego problemu; 5) zlikwidowanie obowiązku składania wielu deklaracji w podatkach dochodowych, przez co już nikt nie wie, co się dzieje w firmach, a organy podatkowe stały się ślepe i głuche; w sumie każdy płaci, ile chce, bo nie wiadomo, ile powinien; 6) wadliwe i nieprofesjonalne wdrożenie, zresztą nie najmądrzejszych, rozwiązań podatkowych harmonizowanych w UE, dotyczących VAT-u i akcyzy; do tego procesu nie byliśmy w ogóle przygotowani, przez co uchwalono ustawy, które spowodowały, że utracono bezpowrotnie istotną część należnych dochodów budżetowych w latach 2004–2009, co zaowocowało najgłębszym od dwudziestu lat kryzysem finansów publicznych. Najgorzej, że po dwudziestu latach nie mamy zupełnie pomysłu, co robić dalej, choć wiemy, że efektywność fiskalna systemu jako całości spada i będzie spadać, a klasa polityczna nie ma nawet najbardziej ogólnego planu działań. I żadnych szans na wyrwanie się z tej niemocy. 26