pobierz plik - ISP Modzelewski

Transkrypt

pobierz plik - ISP Modzelewski
4.
Czy Polska jest „rajem” czy „piekłem
podatkowym”?
Każdy zna pojęcie„raju podatkowego”, czyli państwa lub tylko
terytorium o bardzo niskich, a przede wszystkich „przyjaznych”
podatkach, co najczęściej również oznacza pełną dyskrecję
miejscowych władz na temat majątku i dochodów „swoich”
podatników. Gdy jest „raj” musi być również „piekło” podatkowe,
które ma cechy przeciwstawne. A jak ocenić nasz kraj AD 2015
w tej sferze?
Mamy tu dwie sprzeczne narracje. Nieliczni, ale wpływowi
dziennikarze oraz niektórzy doradcy z międzynarodowego
biznesu podatkowego twierdzą (sam słyszałem), że jesteśmy
„rajem podatkowym”, a nasze przepisy są „dobre” dla podatników, w tym zwłaszcza obecna ustawa o VAT.
Na drugim biegunie są niektóre organizacje przedsiębiorców, charakteryzujący politykę podatkową resortu finansów
w piekielnych barwach, a szefem tego piekła „dla uczciwych
przedsiębiorców” był w latach 2011-2015 Lucyfer z ulicy
Świętokrzyskiej, nieprzejednany wróg branży hazardowej,
czyli jeden z byłych wiceministrów finansów.
Jeśli dobrze rozumiem diagnozę wyznawców infernalnych
teorii podatkowych, to resortowe diabły, opętane amokiem
fiskalnym, chcą za wszelką cenę zwiększyć dochody budżetowe
kosztem „uczciwych przedsiębiorców”. W tym celu świadomie
gwarantują przepisy podatkowe, bo daje im to wielką władzę,
której strzegą jak źrenicy oka. Nakazują małym diabłom z urzędów
i izb skarbowych skuteczne gnębienie każdego, kogo dopadnie:
na dziesięciu kontrolowanych aż w siedmiu przypadkach mają
być „wyniki”, czyli domiar podatku. Jeżeli nie, to nieskuteczny
personel piekła będzie musiał pożegnać się ze swoją funkcją,
czyli zostanie wrzucony do gotujących beczek ze smołą (główny
atrybut piekła) albo … przejść do świata aniołów.
A jak jest naprawdę? Czy jesteśmy „piekłem podatkowym”
dla uczciwych i „rajem” dla oszustów, szarej strefy i innych przestępców? Jak zawsze prosty, manichejski podział na dobrych,
którym się dzieje krzywda i złych, których nic nie zagraża, jest
naiwnym, chciałoby się rzec „liberalnym” uproszczeniem. Chcąc
możliwie najwierniej przedstawić swoją ocenę obecnego stanu
rzeczy w naszym kraju trzeba na wstępie zanegować dwa założenia, przyjęte zarówno przez krytyków jak i apologetów naszego
piekła (raju) podatkowego.
Otóż nieprawdą jest założenie, że:
– współczesne państwo (w tym nasze) działa w interesie fiskalnym budżetu państwa, a jego represyjność ma na celu
zwiększenie dochodów podatkowych,
–
można dziś precyzyjnie odróżnić „uczciwego” podatnika od
„oszusta podatkowego”.
Podejrzewanie, że ludzie sprawujący rzeczywiste rządy nad
systemem podatkowym są bezwzględni, ale jednak są sługami
interesu publicznego jest współcześnie dowodem wyjątkowej
naiwności. Może kiedyś tak było, a nawet dziś wśród pracujących
tam urzędników jest oczywiście wielu (większość?) przyzwoitych
i fachowych ludzi, którzy wiedzą po co jest powołany aparat
skarbowy. Ale od naszego„wuniowstąpienia” (może już wcześniej,
na pewno za czasów „drugiego” Balcerowicza) nie oni nadają
ton przygrywającej nam na co dzień orkiestrze fiskalnej, w skład
której wchodzi kilkadziesiąt tysięcy „warszawskich” i „terenowych”
wykonawców. Gdyby tak było, to mimo strat i ofiar, budżet
opływałby w środki, dług publiczny co rok byłby mniejszy, a o
deficycie budżetowym zapomnielibyśmy przed wielu laty – w
końcu 3% PKB (czyli „racjonalny” poziom deficytu), jest znacznie
niższy od corocznych strat budżetu w dochodach podatkowych,
a poziom tych strat – według raportu Komisji Europejskiej – wynosi rocznie tylko w podatku od towarów i usług około 50 mld
zł. Jednak wpływy podatkowe budżetu państwa od lat realnie,
a nawet nominalnie spadają, mimo że nikt w sposób istotny nie
obniża opodatkowania. Powiem więcej: można mówić nawet o
trwałej, formalnej stabilizacji poziomu stawek (z wyjątkiem małej,
jednoprocentowej podwyżki VAT-u w 2011 r. oraz jednorazowego,
skokowego wzrostu akcyzy w 2014 roku). W niczym nie uzasadnia
to jednak ciągłego spadku efektywności fiskalnej całości systemu
podatkowego oraz utraty rokrocznie ponad 50 mld zł.
Czy powyższy skutek polityki podatkowej ostatnich dziesięciu (15?) lat jest wynikiem indolencji działających w dobrej wierze
niezbyt fachowych polityków? A może jest zupełnie inaczej?
Może warto zadać pytanie, czy w rzeczywistości mamy w Polsce
ministra finansów, który faktycznie wykonuje swoje funkcje i czy
mieliśmy go przez ostatnie lata?
Dziś na to pytanie prawie każdy zna odpowiedź i jest ona
raczej negatywna: szefem resortu jest nie mający żadnej siły
politycznej były „główny ekonomista” jakiegoś dużego banku
stający twardo w obronie ich interesów w „aferze frankowej”, a o
genezie jego kariery dowiedzieliśmy się pośrednio dzięki podsłuchanej rozmowie między byłym ministrem spraw wewnętrznych
i szefem NBP. Ale czy wcześniej mieliśmy ministra finansów?
Przecież o znajomość problematyki podatkowej nie podejrzewali
poprzedniego wieloletniego ministra nawet najbardziej gorliwi
wyznawcy jego geniuszu, a tymi sprawami zajmował się wtedy
były oficer pokładowy nieistniejącej już („zrestrukturyzowanej”)
polskiej floty morskiej, nazywany przez podwładnych z ulicy
Świętokrzyskiej „nawigatorem”. Wszystkie ówczesne salony (nawet niektóre uczelnie) przyjmowały wówczas pewną damę, która
przedstawiała się jako „społeczny doradca ministra finansów”,
a na wizytówce miała dane podmiotów: resort finansów i …
międzynarodową firmę doradczą zajmującą się optymalizacją
podatkową. I tu przybliżamy się do rzeczywistego obrazu naszego
raju (piekła?) podatkowego.
Wiemy dobrze, że w publicznym światku nikogo zbytnio nie
obchodzi interes fiskalny naszego kraju (przecież „więcej pieniędzy zostanie w kieszeni podatników”), a polityka fiskalna jest
miejscem starcia tych interesów, które z dobrem budżetu państwa
nie mają wiele wspólnego. Pierwsze skrzypce tu gra międzynarodowy biznes konsultingowy, który pisze projekty ustaw„korzystne
dla podatników”, reorganizuje aparat skarbowy oraz „doradza”
na co dzień władzy chwaląc się publicznie „świetnymi relacjami
z urzędnikami”. Za nimi stoją potężni gracze: instytucje finansowe, tzw. międzynarodowe koncerny i inni lobbyści, którzy dbają
– bo przecież nikt im tego nie może zabronić – o swoje interesy
podatkowe w sferze legislacji. Wiemy nawet ile kosztuje opracowanie zmian w ustawach podatkowych, które później uchwala
nasz parlament. „Grupa trzymająca władzę” co najwyżej lawiruje
między sprzecznymi interesami poszczególnych firm, godząc ich
roszczenia najczęściej kosztem interesu publicznego. A jak można
wytłumaczyć, że wielkie sieci handlowe mogą przez lata nie płacić
ani grosza podatku dochodowego i jakoś nikt nie kwestionuje
różnych „wehikułów optymalizacyjnych”, które w innych krajach
ściągnęłyby na ich autorów nawet represje karne?
Prawdą jest jednak, że wobec małych i nieważnych władze
skarbowe potrafią być bezwzględne, choć motywy tych działań są
niejasne prawdopodobnie będąc jednak bardzo dalekie od działań w imię interesu fiskalnego. A jakie są one w rzeczywistości?
Oczywiście nikt nikogo nie złapał za rękę, ale często jest tak, że
gdy ktoś nieustosunkowany odniesie sukces rynkowy zaraz staje
się „przestępcą podatkowym”, a w pustkę po jego firmie wchodzą
ci, którzy już nie mają kłopotów z fiskusem. Najczęściej są to firmy
zagraniczne, ale bywają również tu krajowe wyjątki.
Nieprawdą jest również, że dziś precyzyjnie wiemy, kto jest
„uczciwym”, działającym legalnie podatnikiem, a kto godnym
napiętnowania „oszustem”. Aby zatrzeć tę podstawową różnicę
zrobiono wiele, przy czym dwa posunięcia mają tu najważniejsze
znaczenie:
– zastąpienie bezpośredniego stosowania przepisów prawa
przez podatników setkami tysięcy interpretacji urzędowych,
które są dziś głównym „drzewem wiadomości złego i dobrego”, na którym rosną głównie zgniłe owoce,
– połączenie organizacyjne i finansowe organów podatkowych
obu instancji tak, aby nie było jakiegokolwiek sensu odwoływania się od ich decyzji; tak zrobiono z organami celnymi
zajmującymi się akcyzą, a teraz łączy się urzędy z izbami
skarbowymi.
W tym systemie nie istnieje prawo podatkowe w tradycyjnym, czyli formalnym tego słowa znaczeniu: jest tylko gra tysięcy
sprzecznych poglądów na dany temat, które – w zależności od
tego, co chce się osiągnąć – mogą każdego „legalnie” zniszczyć
lub błogosławić każdej „legalnej optymalizacji podatkowej”. W tej
mętnej wodzie państwo polskie zawsze będzie słabe i śmieszne
dla tych, których trzeba, oraz bezwzględne i skuteczne dla tych,
którzy mają skończyć jako „przestępcy podatkowi”.
Czy jesteśmy więc „rajem” czy „piekłem” podatkowym?
Mimo że na naszych podatkach zarabia się prywatnie kwoty
liczone w dziesiątkach miliardów, a nawet tradycyjni przestępcy
przerzucali się z wymuszeń rozbójniczych na wyłudzanie VAT-u,
a większość międzynarodowego biznesu prywatnie chwali nasz
kraj, bo tu uchodzą na sucho takie pomysły, których nie da się
prowadzić w „starej Europie”, jesteśmy jednak bliżej „piekła”. Bo
nikt nie ma gwarancji, czy jutro np. pod wpływem wrednych
konkurentów ktoś nie wyciągnie na nas wrogiej nam interpretacji
urzędowej, która zrobi z nas bankrutów i przestępców. Oczywiście tych obaw nie mają ci, którzy dużo zainwestowali w biznes
legislacyjny tworzący dla nich korzystne przepisy. Ale i te przepisy
można również wrogo zinterpretować, a zwykła cicha zmowa
nieznanych ludzi sięgających po ten oręż może mieć zabójcze
skutki również dla tych, którzy dziś żyją w „raju podatkowym”.
Tak – cytując Janusza Koftę – jesteśmy „wynalazcami swoich
własnych piekieł”.