BAJU, BAJU – 1

Transkrypt

BAJU, BAJU – 1
BAJU, BAJU – 1
BAJU, BAJU – 1
„Baju, baju, proszę pana, patrio, wyliż mi banana!” – śpiewał
Witold radośnie w samolocie irlandzkich tanich linii
lotniczych, siedząc na w miarę czystym siedzeniu koło okna w
klasie economy. W drodze na lotnisko był już w dobrym
nastroju, który narastał w miarę jak przechodził odprawę
bagażową, następnie paszportową, i wreszcie gdy dotarł na
swoje miejsce, po drodze podskakując z emocji w rękawie
prowadzącym do samolotu. „Baju, baju, proszę pana, ma
matczyzna stara dama!” – Witold najwyraźniej był zadowolony ze
swego miejsca, skąd było już widać zaraz po starcie z lotniska
JPII ciemne wieżyczki kościoła mariackiego, z pobłyskującymi
zlotymi koronami i kiwającymi się na wietrze czubkami, jakby
żegnały swego wyrodnego syna, który okazał się
niewdzięcznikiem, i nie pomachał nawet swej rodzinnej ziemi na
pożegnanie. „Baju, baju, będę w raju” – pasażerowie patrzyli
na niego przyjaźnie, a stewardessa powiedziała do niego po
angielsku z polskim akcentem, nieco zdziwiona: Yes, sir, can I
help you? , a gdy skinął głową, co miało znaczyć, że jest
O.K., dalej już ciągnęła po polsku:
– Czy może podać ojczystą wódkę „Sobieski” czy też synczystą
whisky?
Witold nie zastanawiał się długo.
– Oczywiście czystą synczystą – odparł.
– Nie, może z lodem – dodał po namyśle, ale nadal rezolutnie.
Stewardessa uśmiechnęła się, podała alkohol, zapytała, czy
dodać czegoś jeszcze, a gdy usłyszała, że synczysta whisky
jest bardzo O.K., poszła dalej najwyraźniej zadowolona. Czy ze
swej pracy, czy z angielskiego, czy z tego, że zachowała
równowagę podczas pierwszej turbulencji samolotu? Nie wiem,
nie wiedział tego także Witold, a może i ona sama. Dość że
Witold przestał się zastanawiać, jak ma na imię, i puścił po
chwili jej oko, przypomniawszy sobie, że jest w doskonałym
humorze, czemu dał dowód śpiewając do ucha swojemu sąsiadowi:
–
Na ser mater, pierdzę w krater,
po mojemu czy bożemu,
mej ojczyźnie zrobię bliznę,
a synczyznę kocham szczerze,
nawet jadąc na rowerze!
Witold zadowolony, że mu się rymuje całkiem nieźle jak na
początkującego aktora, przestał śpiewać także przy tej samej
albo już przy drugiej turbulencji, bo mu się zrobiło
niedobrze. Jednak gdy samolot powrócił do normalnego lotu,
dokończył dziarsko do stewardessy:
Alleluja, dam ci chuja!
Ona wszakże nie dosłyszała tej mołojeckiej przyśpiewki
Witolda, bo inaczej nie można wytłumaczyć, że nie
odpowiedziała mu żadnym wierszem lub pieśnią ludową.
Pewnie ma na imię Cnotliwa Zosia, pomyślał Witold troszkę się
uspokoiwszy. Wnet ocknął się otrzymawszy kuksaniec w bok od
swego sąsiada, jegomościa ubranego na czarno, z czarna brodą,
z czarnymi okularami, powoli sięgającemu ręką do swej czarnej
torby. „Cholera! Chyba to nie terrorysta.” – pomyślał Witold,
spojrzawszy na niego badawczo. „Może jednak…?” Witold słyszał,
że w synczyźnie takie zjawisko jak terroryzm istnieje.
Zobaczył, że na twarzy sąsiada, nie, nie ma brody. To nie
terrorysta. Trzeba się napić. Dostrzegł, że sąsiad wyciągnął
do niego dłoń.
– Adam, jestem. Widzę, że masz ładny głos, lecz tekst
niestety, nie jest patriotyczny – powiedział. Szukasz
synczyzny dlatego, że chcesz tam zrobić syna czy dlatego, że
już jesteś synem swego syna? – zapytał Adam troskliwie.
– Witold, syn Witolda, syna Witolda, ojciec …
– Witolda? – przerwał Adam.
– Nie, – Witold odrzekł niechętnie – ojciec Zosi. Dlatego
jadę, a raczej lecę na Wyspy. Po to, by się odrodzić. Ula, la,
la, I love you, babe… – ciągle chciało mu się śpiewać. Chcę
stać się Anglikiem, pić herbatę z mlekiem, chodzić po pracy do
pubu, nosić kapelusz, i śpiewać na cały głos: Ya bu da bu, da
bu da bu da i U la, la la, I luv ya, synczyzno.
Jego głos brzmiał pewnie, dźwięcznie i bez fałszu, a nawet
udało mu się wyśpiewać I luv ya czystym akcentem szkockim.
Witold, choć był znanym aktorem w Polsce, długo się uczył
angielskiego na kursach Towarzystwa Wiedzy Powszechnej w
latach osiemdziesiątych, a później na prywatnych lekcjach u
native speakerów, którzy tłumnie zawitali nad Wisłę w
następnej dekadzie, zwietrzywszy przez Kanał La Manche, u nich
zwany The English Channel, dlaczego, tego Witold nie wiedział,
a nawet przez Ocean Atlantycki, że można całkiem nieźle
zarobić ucząc angielskiego w licznych szkołach prywatnych,
jakie powstawały jak grzyby po deszczu. Akcent miał dobry, a
akcent to na Wyspach podstawa. W Polsce też doceniano jego
zdolności, obsadzając go w licznych rolach dubbingowych ze
względu na ciepłą i przyjemną dla ucha barwę głosu. Gdy Witold
się zorientował, że kobiety uwielbiają jego głos pomyślał, że
mógłby zrobić karierę także grając na planie w filmie i
telewizji, mimo braku wyglądu Don Juana. Przy dzisiejszej
technice wszystko jest możliwe, a tego nie da się oszukać,
jego głosu nie można podrobić. Kobiety to wiedzą.
Gdy tak oglądał przez okno pejzaż za oknem, swój rodzinny
kraj, swą ojczyznę, którą porzucał na zawsze, jak mniemał, nie
odczuwał żadnego niepokoju. Może tylko trochę. Żeby tylko nie
było terrorystów, ale przecież oni wsiadają najczęściej do
samolotów British Airways, najchętniej w Somalii lub Dubaju
czy Katarze, a nie w Polsce. Wing czing ping, aja, aja, jaj,
taki piękny, duży kraj. Zrobiło mu się całkiem dobrze. Tak,
Anglia to piękny i duży kraj. Porzucam na zawsze tę zapyziałą
Polskę, umiłowanego w duchu świętym padre direttore, artystów,
którzy tylko tu są artystami, cardinalem Wojtylam, Tusków,
Kaczyńskich, stare wychodki, grzyb w łazience, stare
samochody, kretynów z lewicy i prawicy, idiotów z tytułami
profesorów, hydraulików, którzy zdzierają pieniądze za wymiane
kranu w łazience. Porzucam, fuj, pa, pa. Jadę do synczyzny, do
Europy, do świata, do kultury i herbaty z mlekiem. Będę pić
herbatę i whisky. Pomyślał.
I zasnął.
Rozmowa z Adamem na tyle go znużyła, że poczuł jak
zaczyna go morzyć sen. Coraz bardziej osuwał się i
zapadał w miękki fotel, którego pamięć przechowywała
niezliczoną już ilość wygniatających go pośladków.
Gdy służył jeszcze w barwach flagowych linii ***
były to pięknie ukształtowane biodra Bardotki,
zapamiętane z pierwszej sceny „I Bóg stworzył
kobietę…”, choć już wtedy napakowane może silikonem,
bo ex seksbomba zajmowała się wówczas prawie
wyłącznie prawami zwierząt i wybierała się w tej
sprawie do Aten, a także jędrne i wąskie Marka
Spitza, lecącego po złote medale na Olimpiadę do
Monachium, galaretowate greckich przedsiębiorców,
którym obca była tradycja antycznych gimnazjonów czy
nowożytnych siłowni. Wielokrotnie plugawiły go po
kobiecemu rozrośnięte sempiterny prałatów, gdy
zszedł już na pielgrzymkowe czartery do Rzymu. Miał
także okazję obcować z dolną częścią pleców
tracących swą szlachetną nazwę, o ironio, ojca
Tadeusza Rydzyka, z którym Witold w swej świętej
naiwności myślał, że się na zawsze rozstaje. A tu
swoimi pośladkami wchodzi z nim w swoistą komunię…
Przeniknijmy wszakże do umysłu Witolda, który
opuściła świadoma myśl i przyjrzyjmy się obrazom,
jakie zawładnęły ekranem jego sennych marzeń.
Do panawitoldowego dworu w *** znów przygnało
kwestarza Onucego. Dosiadał on grzbietu mulicy o
zawołaniu Fatima. Będąc z natury osobą oszczędną,
nie tracił czasu po próżnicy i skracał sobie drogę
odmawianiem Litanii. Ale, zaiste, osobliwa to była
litania, bo jej modlitewne wersy na okrągło
inkrustowane były mało pochlebnymi zwrotami,
kierowanymi pod adresem Fatimy, ale nie tej
medyńskiej ani portugalskiej, lecz znajdującej się
pod nim. A pamiętała ona, niezgorzej niż fotel
samolotu tanich linii irlandzkich, niezliczone
pośladki, które jej dosiadały. Kształtne pewnego
młodego młynarza, który z workami mąki jeździł na
targ do Opatowa, wzbudzające grzeszne myśli uczniów
chederu, a należące do pięknej żony arendarza w
Łagowie, przelewające się sołtysa z Wąchocka,
mającego kłopoty z utrzymaniem równowagi, kiedy
wracał z karczmy do domu. W końcu przyszło jej zejść
na klasztorną mulicę perypatetyków bosych, do
którego to zgromadzenia zaliczał się cny Onucy.
Odtąd stała się krnąbrną, nieśpiesznie podążającą
szlakami Pana, kierując się swym zwierzęcym
fatalizmem, by niezbyt raźnie wychodzić naprzeciw
wyrokom losu…
Jako się rzekło, wersy litanii przeplatane były
wyzwiskami, tak że trudno już było postronnemu
słuchaczowi rozróżnić, co odnosiło się do
Najświętszej Panienki, a co do mulicy, zbrukanej
zwierzęcymi instynktami. „Panno, ruszajże się
żwawiej, chwalebna, głupie bydlę, módl się za nami,
Królowo, bo jak Cię zdzielę, Niebios, w ten twój
głupi ryj, módl się za nami, Arko, bo jak wezmę kij,
Przymierza, módl się za nami!”.
Gdy służba z czeladnej zoczyła go zbliżającego się
do podjazdu, zabobonnie przeżegnała się na jego
widok, wietrząc w osobie bogobojnego sługi bożego
same zbliżające się kłopoty. Jego sam wygląd był już
wystarczająco
nastręczającym
się
kłopotem.
Niewymagająca tonsury łysina, zadarty do góry
wydatny i wiecznie czerwony nochal, namiętnie
mięsiste usta i dopełniające całości zwisające uszy,
każące Fatimie widzieć w Onucym swego pobratymca,
niezbyt przyjaźnie usposabiały doń otoczenie. Na
dodatek, niczym młodzieniec z Ogrodu Getsemani z
Ewangelii Markowej (14,50), zgodnie z regułą swego
zakonu, w lecie zamiast habitu nosił białe
prześcieradło narzucone na gołe ciało, tyle że
kwiecie wieku miał już dawno za sobą i jego obfite
kształty raz po raz groziły wylaniem się poza obręb
sukna. Niewiasty zatem nie wiedziały, dokąd wzrok
obrócić, by nie dojrzeć niczego nieprzystojnego, a
przy tym bynajmniej nie wodzącego na pokuszenie, a z
czego potem przyszłoby się im spowiadać i odbywać
pokutę, wprzódy nie zaznawszy żadnej rozkoszy z
grzechu.
„Gwiazdo zaranna, skaranie Boże, módl się za nami,
ty łachudro jedna, Pocieszylko strapionych, pcheł
pełna, módl się za nami, Królowo Polski, na ciebie
trzeba by bata”. Zanim zdążył wymówić ostatni wers,
zmierzający ku niemu nieśpiesznym krokiem karbowy
Wereśniak, gdy znalazł się na wyciągnięcie ręki,
wyciągnął zza siebie bat i strzelił z niego pod nogi
zbliżającej się Fatimy, która poniosła wprost w
pobliski gazon, rozpościerający się przed gankiem.
Na ten dźwięk Witold znienacka się przebudził. Jak
się zaraz miało okazać, był to odgłos eksplozji,
dochodzący z fotela jego sąsiada, którego spowił
niewielki dym. „Adam, to po turecku człowiek”,
przemknęło mu przez głowę. Czyżby jeszcze jeden
osiadły nad Wisłą Turek, ale nie ten, który miał w
niej
napoić
konia
na
znak
przyniesionej
niepodległości,
lecz
właściciel
kebaba,
kolonizującego miejscową gastronomię, wypierając
poczciwe, acz nieczyste schabowe. „A jednak,
terrorysta!”, pomyślał, gdy z podchodzącym mu do
gardła żołądkiem zauważył, że oderwana dłoń tamtego
kurczowo zaciska się w przedśmiertnej konwulsji na
jego kroczu. Jednocześnie dym na tyle się rozwiał,
że zobaczył, iż domniemany Turek zsuwa się z fotela,
opadając na kolana. Witold spróbował podchwycić jego
ciało, ale wymknęło mu się z rąk, stając się
nieodwołalnie zwłokami. Dałby wiele za to, by samemu
na powrót zapaść się w wygodny fotel i znaleźć
bezpieczne schronienie w dopiero co opuszczonym
śnie.
Tymczasem na pokładzie zapanowało niewyobrażalne
zamieszanie. Co gorsza, zaczęło nim rzucać na
wszystkie strony…
Czcionka – Oktawian Marek Bulanowski
Czcionka – Piotr Marek Stański
Obudził się zlany zimnym potem, z nogą poza łóżkiem.
Mało brakowało, a w ogóle wylądowałby na podłodze.
Zajęło mu dużo czasu, zanim się zorientował, gdzie
się znajduje. W pokoju hotelowym Nowotelu,
zlokalizowanego nieopodal lotniska w ***, gdzie
przymusowo wylądowali po tym, jak jego sąsiad,
bynajmniej nie terrorysta, doznał zawału serca.
Witolda coraz bardziej intrygowało, kim był tenże
Adam. Adam, czyli człowiek, a więc każdy. A może w
ogóle nie miał na imię Adam, tylko dla zmylenia tak
się przedstawił? Za wszelką cenę postanowił
odtworzyć
historię
„Adama”.
Niebawem,
z
telewizyjnych komunikatów dowiedział się, iż był to
jednak Adam i nazywał się Taşıkoğlu, a więc
rzeczywiście był Turkiem.
Zadzwonił do redakcji, by się dowiedzieć czegoś
bliższego, ale odmówili udzielenia informacji,
zasłaniając się prawem prasowym oraz ochroną danych.
W końcu zrobił to, od czego powinien był zacząć.
Wpisał imię i nazwisko do wyszukiwarki i wyskoczył
mu biogram w Wikipedii, tureckiej Wikipedii.
Vikipedi, özgür ansiklopedi
Kontrol edilmemiş
Adam Taşıkoğlu (d. 17 Ağustos 1970, Polonezköy), Türk şair
gazeteci üniversite öğretim. 17 Ağustos, Polonezköy’de 1970
yılında doğmuştur. Polonezköyin muhtarının Meryem Wilkoszewska
oğludur. Fransız Lisesi‚ni ve İstanbul Üniversitesi Edebiyat
Fakültesi. 1992 yılında Milliyet Gazetesi‚ne geçti. 1995
yılında Hürriyet Gazetesi ‚ne geçti. Şiir kitapları ve
raporların koleksiyonları Yazar.
Eserleri
Leh ve Osman (1997)
Amber dal (2001)
Adam adında bir adam (2012)
Gezinti menüsü
Hesap oluştur
Giriş yap
Madde
Tartışma
Oku
Değiştir
Kaynağı değiştir
Geçmişi gör
Ana Sayfa
Hakkımızda
İçindekiler
Rastgele madde
Seçkin içerik
Katılım
Wikimedia Dükkanı
Bağış yapın
Deneme tahtası
İş birliği projesi
Köy çeşmesi
Son değişiklikler
Topluluk portali
Yardım
Yazdır/dışa aktar
Bir kitap oluştur
PDF olarak indir
Basılmaya uygun görünüm
Araçlar
Sayfaya bağlantılar
İlgili değişiklikler
Özel sayfalar
Kalıcı bağlantı
Sayfa bilgisi
Sayfayı kaynak göster
Dosya yükle
Diller
Bu sayfa son olarak 3 Şubat 2015, 14:42 tarihinde
güncellenmiştir.
Metin Creative Commons Attribution/Share-Alike Lisansı
altındadır; ek koşullar uygulanabilir. Bu siteyi
kullanarak, Kullanım Şartlarını ve Gizlilik İlkesini
kabul etmiş olursunuz.
Vikipedi® (ve Wikipedia®) kâr ama
Włączył automatycznego tłumacza, z którego pomocą
zapoznał się z jego treścią.
”’Adam Taşıkoğlu”’ (d. 17 Sierpień 1970, [[Polski wieś |
Polski wieś]]), [[Turków| Turek]] [[poeta]] [[gazeciarz]]
[[uniwersytet nauczyciel]].
17 Sierpień, Polski wieś w 1970 rokowi urodził był. Polski
wieś wójt Meryem Wilkoszewska syn był. [[Francuski Liceum]]w i
[[Uniwersytet Stambuł Litera Wydział]]. 1992 rok w [[Naród
Gazeta]] wchodził. 1995 rok w [[Wolność Gazeta]] wchodził.
Wiersz książki i reportaże kolekcje autor.
== Publikacje==
* ”Leh i Osman” (1997)
* ”Bursztyn gałąź” (2001)
* ”Człowiek imię jeden czlowiek” (2012)
Pochodził więc z Polonezköy. Czyli Adampola. Z matki
Polki, z domu Wilkoszewskiej, z rodu miejscowych
muhtarów, czyli wójtów, ojca Turka Taşıkoğlu i
liczył sobie równe 44 lata. A zatem wyjaśniło się,
skąd znał mowę Gombrowicza.
Dziwne, pomyślał, że dotąd nigdy nie wybrał się na
wakacje do Turcji, modnego kierunku wyjazdowego w
jego synczyźnie, naprzód w celu zaopatrywania się w
zszywane z drobnych kawałków kożuszki, z czasem
rozpadające się, ale o to już handlarzy nie bolała
głowa, oraz marmurkowe, czyli ścieralne dżinsy,
marzenie dorobkiewiczów w czasach zniewolenia, a po
odzyskaniu suwerenności po słońce, opaleniznę i raka
skóry. Będę musiał tam pojechać w wolnym czasie.
Ocknął się. Na fotelu obok nie było jego sąsiada…
Zamieszanie, jakie powstało wokół niego, wynikło z
tego, że tamten, zapaliwszy w toalecie papierosa,
uruchomił alarm. Natychmiast z krzykiem pobiegły tam
stewardessy, niepokój udzielił się również
pasażerom. Kiedy go stamtąd wyciągnięto i
odeskortowano na miejsce, z nakazem karnego
nieopuszczania go do końca rejsu, Witold postanowił
nawiązać rozmowę, by go wypytać.
„Pochodzę z Turcji. Moje imię było kompromisem
pomiędzy matką a ojcem, albowiem występuje zarówno w
świecie chrześcijańskim jak i muzułmańskim, a nawet
jednakowo brzmi po polsku i turecku. Do wspólnych
należałby jeszcze İskender, czyli Aleksander, Jusuf,
a więc Józef, ale ich wersje różnią się nieco w
obydwu językach. Adam zatem nie miał konkurencji”,
zaczął swoją opowieść nieznajomy, który w ten sposób
stawał się powoli uznajomionym.
„Skończyłem polonistykę. Zapragnąłem na dłużej
pojechać do ojczyzny matki. A zatem zostałem przed
laty lektorem tureckiego w Krakowie. Przypominam
sobie oryginalnego studenta Leszka Czaplińskiego,
długowłosego hipisa”, ciągnął Adam.
„Podobno potem faceta pojebało i do reszty się
stoczył. Słyszałem, że zimą i latem zapierdala boso
po mieście, budząc konsternację przechodniów i
kompromitując znajomych, którzy jeszcze nie nauczyli
się odwracać wzroku i omijać go szerokim łukiem?”.
Na to Witold obruszył się: „Hola, hola! Niech sobie
Pan nie pozwala. Leszek jest moim znajomym,
powiedziałbym nawet przyjacielem, gdyby nie był z
niego taki straszny świętoszek”.
„Już od pewnego czasu przypatrywałam się tym dwóm,
siedzącym obok mnie, po drugiej stronie przejścia.
Właśnie odmawiałam różaniec, ale zanim dotarłam do
tajemnicy światła, ustanowionej przez naszego Ojca
Świętego, Bogu niech będą dzięki za dar jego
posługiwania na stolicy Piotrowej, by odegnać
wszelkie zagrożenia dla naszego lotu: wichury i
burze, usłyszałam dobiegające śpiewne pomrukiwanie
tego siedzącego głębiej: „Pater”, czyżby ksiądz
odmawiający po łacinie brewiarz?, przemknęło mi
przez myśl, ale przy słowach „Zdrowaś Mario, łaskiś
pełna” wkradło się „zwilż mi banana”, zanim zdążyłam
wypowiedź „Pan z tobą”. Nie wiem, co miał na myśli,
bo w samolocie nie rozdają banany i w ogóle nie
traktują żadnymi poczęstunkami. Z początku nawet
pomyślałam, że może ma coś z zębami i nie może
gryźć, a poza tym z tego powodu sepleni i może
chciał powiedzieć, żeby mu pożyczyć czegoś do
pokrajania banana. W ogóle jakiś dziwny z niego
człowiek, bo potem częściowo po łacinie przyzywał
imię matki dawnego prezydenta egipskiego Nasera,
czyżby, biedula, była katoliczką i teraz pokutowała
za grzechy swego syna? Ale może się przesłyszałam,
gdyż chyba jak ja modlił się w intencji pomyślnego
lotu, ponieważ po jakimś czasie, gdy przechodziła
akurat stewardessa, dobiegły mnie słowa „Alleluja,
ducha wzbija!”, widocznie chciał ją zachęcić, by się
pomodliła, ale była to panna z rodu obrażonych na
cały świat i w odpowiedzi tylko jeszcze bardziej się
naburmuszyła”.
„Ten pasażer z dwieścieczterdzieskisiódemki okazał
się wyjątkowym chamem. Gdy podawałam mu whiskey
rzucił szeptem pod moim adresem: „Ssij mi chuja!”,
na dodatek wymawiając nieortograficznie z dźwięcznym
h. Udałam, że nie dosłyszałam jego obscenicznej
propozycji, bo co innego mogłam zrobić, skoro
wewnętrzny regulamin pokładowy nie pozwala nam na
zwracanie
uwagi
pasażerom
ani
wyrażanie
jakiejkolwiek ostrzejszej reakcji na zaczepki z ich
strony. Mamy być spolegliwi, a co za tym idzie
wystawieni na ataki bezczelności ze strony
pasażerów, którzy są bezkarni w nagabywaniu nas i
obrażaniu. Jedyne, co mogłam zrobić, to poprosić
kolegę, by przejął za mnie obsługiwanie tego
sektora”.
Przy Witoldzie pojawił się jasnowłosy steward o
smagłej twarzy, wyciągając ku niemu dłoń w białej
rękawiczce z tacę z egzotycznym owocem: „Oto
marakuja, którą, jak mi przekazała koleżanka, Pan
zamawiał. Oczywiście ta usługa nie jest wliczona w
cenę biletu, więc poproszę o uregulowanie rachunku”,
na co wskazywała bieląca się obok żółtego owocu
biała kartka. „Zapłaci Pan kartą czy gotówką?”,
dorzucił.
Uwagę Witolda zajęło jednak co innego. Kątem oka
dostrzegł siedzącego jeden rząd z tyłu po drugiej
stronie przejścia księdza łudząco podobnego do
Tadeusza Rydzyka, a gdy tamten przechodził do
toalety wydało mu się nawet, że do niego mrugnął.
Spróbował zasnąć, a nuż przyśni mu się dalszy ciąg
historii Onucego podjeżdżającego do dworu jego
pradziadka. Zamiast tego nawiedził go prawdziwy
koszmar.
Z ciemności rozległ się głos: „Jam jest ojciec
dyrektor twój, który obdarzył cię katolickim głosem
w domu twoim. Pamiętaj, abyś Radio Maryja nie tylko
słuchał, ale i wspierał modlitwą i ofiarą”.
„ Alleluja i do przodu!”.
Poczuł, że ktoś delikatnie ujmuje jego rękę. Jakaś
starszy kobieta, zwracając się doń „Proszę księdza”,
zapytała: „Czy ksiądz może też leci do Irlandii w
związku z objawieniami?”. Naszemu Ojcu Dyrektorowi
objawiła się Najświętsza Panienka surowo
przykazując: rzuć wszystko i leć na spotkanie ze mną
do Wexford, na festiwal operowy, gdzie przemówię, a
raczej zaśpiewam ustami śpiewaczki.
„Pieprz się, stara torbo!”.
„Jak Panu nie wstyd, jestem Różą”. „A więc to raczej
pani powinna się wstydzić, że żaden Pani nie
chciał!”.
Tymczasem pozostawiona
zasiadała do wigilijnego
nim wolne miejsce, a nuż
marnotrawny ojciec. Nie
krzesło zajął kot Collin,
w kraju rodzina Witolda
stołu, pozostawiwszy przy
w ostatniej chwili powróci
pozwolono nawet, by puste
który był jedynym dorosłym
facetem w tym gronie, choć o nieco nadszarpniętej
przez weterynarza reputacji. Może dlatego tak łatwo
dał za wygraną i pozwolił zgonić się z upatrzonego
siedziska. Obydwaj Witoldowi synowie byli jeszcze
małolatami: Agaton, oczywiście zyskał imię na cześć
Gillera, i Natan, pozostałość fascynacji ojca
dramatem Lessinga.

Podobne dokumenty