Działy - Magazyn Kontakt

Transkrypt

Działy - Magazyn Kontakt
jesień
18
cj
a
magazyn nieuziemiony
jal
iz a
Demoralizujący system
więziennictwa
Paweł Moczydłowski
re so c
Opuścić bezdomność
Rozmowy o wychodzeniu
na prostą
poza europą
Odblokowisko
Kusiak, Obarska, Trammer
Po co Europie
chrześcijanie?
Andrzej Wielowieyski
katolew
fotoreportaż
kultura
Jak nas zdobyć?
zamawiając roczną prenumeratę naszego
kwartalnika– płacisz za trzy numery, a czwarty
otrzymujesz gratis!
Koszt pojedynczego numeru – 10
zł
Koszt rocznej prenumeraty (cztery numery) – 30 zł
Zachęcamy przy tym do wykupywania prenumerat
sponsorskich w wysokości 50 zł lub 100 zł plus.
Jeżeli jesteś zainteresowana/y prenumeratą, napisz do nas na adres:
[email protected]
wydawca:
W każdy poniedziałek podnosimy napięcie.
Co tydzień nowe wpisy na blogu
www.kontakt.kik.waw.pl
PROJEKT GRAFICZNY, SKŁAD I ŁAMANIE:
Jan Libera, Urszula Woźniak
PROJEKT GRAFICZNY PIERWSZEJ STRONY OKŁADKI:
Jan Libera
FOTOEDYCJA: Tomek Kaczor
KOREKTA: Zespół redakcyjny
NAKŁAD: 1000 egzemplarzy
Wydawca: KIK Warszawa
EDYCJA:
STALE WSPÓŁPRACUJĄ: Jan Bajtlik, Agata Bluj,
Kuba Mazurkiewicz, Anna Micińska,
Olga Micińska, Helena Oblicka,
ks. Wacław Oszajca SJ, Hanka Owsińska,
Joanna Sawicka, Ewa Smyk, ks. Sławomir Szczepaniak,
Ewa Teleżyńska, Jan Wiśniewski, Jagoda Woźniak
RADA REDAKCYJNA: Staszek Barański,
ks. Andrzej Gałka, Adam Hornung, Ania Libera,
Aniela i Kazik Mazan, Jacek Michałowski,
Janek Popławski, Wojtek Radwański, Wojtek Rudzki,
Jan Strzelecki, ks. Sławomir Szczepaniak, Andrzej Szpor,
Jan Suffczyński, Joanna Święcicka, Marysia i Ignacy
Święciccy, Ewa Teleżyńska
WSPÓŁPRACA:
WIARA: Misza Tomaszewski
([email protected])
KULTURA: Katarzyna Kucharska
([email protected])
POZA EUROPĄ: Paweł Cywiński
([email protected])
KATOLEW: Maciek Onyszkiewicz
([email protected])
WARSZAWA: Cyryl Skibiński ([email protected])
FOTOREPORTAŻ
Tomek Kaczor ([email protected])
DZIAŁY:
www.kontakt.kik.waw.pl
[email protected]
KONTAKT:
REDAKTOR NACZELNY: Misza Tomaszewski
ZASTĘPCA: Maciek Onyszkiewicz
SEKRETARZ REDAKCJI: Tomek Kaczor
REDAKTOR PROWADZĄCY: Cyryl Skibiński
ZESPÓŁ REDAKCYJNY: Paweł Cywiński,
Ignacy Dudkiewicz, Jan Libera, Mateusz Luft,
Katarzyna Kucharska, Jan Mencwel, Cyryl Skibiński
REDAKCJA:
Re
so
cj
nu
al
iz
ac
ja
rze
me
P
ne ode
w j w jm
si ska iz ują
ę
i s b z u ji c c t
pr tni ow jem zło em
ta ze en ie y w at
w dr z lu ie s m s na iek res
ow am d po p n a, oc
r
z
ze Cz e l at i, k łec aw asz któ jali
y
u
z
y
r
t
by w k d cz ó ny ied ą z ry zac
ło ał ie zk ni rzy ch liw a n w ji,
by ka dy ie e
s n e i ża n i
na jda w pra arc am ies go ego dn e ch
y
W
w
ko ny i a bi i by pra ka ws ym ce
go ” – elk n sk li w ran pó st my
zr ro i P igd up ofi ied ia ło opn by
zu bi ią y D ar liw w dp iu n
ci my tek nie esm am o in ow n ajm
ćw
t m b o i f śc ny i ie n
in o sz od yły nd un i. „I ch edz od iej
,
d
y
p p
za cze lim sza Tut am leż prz ialn ow ro
zł rze y s no u. en prz ym oś ia mo
ć d w
o? ? ię w – ta e
Có do an Al ln stę yka . Z a z ać
e? bo ej ps ją by a s de
ż
B
po og ”
pr nie tw c je t cz wo ter
c z a,
z e sp z o d ę s j e m
ęl ab
z ra st no to cz in
ib y
ta w a c z d y is
yś „o
ki ie ło e o ny ty
m tw
c h d l po śn m , c z
y
, k iw p ie ag lec w orz
tó oś ełn ok am z
św y
ry ci? io o y
ie ł w
ch – ny na
ci ię
po za c h
e, zi
M
w en
ds pyis
kt ia”
ta
za
ór i
To
y
„
m
m ro
as
ni ze
e
w
sk
i
w
spis treści:
jesień 2011
4 Temat numeru: Resocjalizacja
Wstępniak: Z kulą u nogi
Rozmowa z Pawłem Moczydłowskim: Handel wolnością
Misza Tomaszewski: Sen sprawiedliwego
Ignacy Dudkiewicz i Maciek Onyszkiewicz: Opuścić bezdomność
Tomek Kaczor i Katarzyna Kucharska: Fotograf z twarzą, streetworker bez munduru
26 Wiara
Wacław Oszajca sj: Załapać się na niebo
Rozmowa z ks. Andrzejem Lutrem: Żeby nie sklechcieć
Ks. Sławomir Szczepaniak: Bez oddechu
34 Kultura
Jan Mencwel: Wiedz, że coś się dzieje
Książki, które nas szukają: Anita Halina Janowska, ... mój diabeł stróż
Wtomigraj: The Black Keys, Thickfreakness / Rubber Factory
42 Poza Europą
Paweł Cywiński: Żywotny bakcyl kolonializmu
Paweł Zerka: Wszystkie bieguny świata
48 Katolew
Rozmowa z Andrzejem Wielowieyskim: Dylemat zatwardziałego liberała
52 Warszawa
Joanna Kusiak, Martyna Obarska, Hubert Trammer: Odblokowisko
SPW: Ostatnia seta w „Lajkoniku”
Wars/Sawa: Archiwum spotkań
Wielcy Warszawscy: Jan Himilsbach
62 Człowiek Numeru
Rozmowa z Mateuszem Zabłockim: Może jestem frajerem
65 Polecamy
66 Fotoreportaż
Jan Mencwel: Zadomowieni
70 Zasłyszane
Ilustracja. Hanka Owsińska
resocjalizacja
s.26
Polska jest jednym z krajów, w których
kara kryminalna wciąż pełni funkcję
zinstytucjonalizowanej zemsty. Jako taka jest ona
nie tylko oderwana od myślenia w kategoriach
skuteczności, ale i pozbawiona moralnych
podstaw. W tekście Sen sprawiedliwego Misza
Tomaszewski zastanawia się nad tym, jakie funkcje
w nowoczesnym społeczeństwie powinna pełnić
kara.
Ilustracja: Anna Libera
s.31
„Jeśli sumienie jest ostatecznym wyznacznikiem
ludzkiego działania, to nie ma możliwości
mówienia o dobru, bo każdy ma jakieś własne
dobro, do którego dąży”. O konieczności
nieustannej formacji sumienia pisze ksiądz
Sławomir Szczepaniak.
Ilustracja. Urszula Woźniak
s.34
Dlaczego dziś już nie opowiadamy sobie kawałów? W jaki sposób amatorskie filmiki zamieszczane w internecie stają się „paliwem
napędzającym machiny globalnych mediów”?
Antropologiczne spojrzenie na serwis Youtube
proponuje Jan Mencwel.
Ilustracja: Ewa Smyk
POZA EUROPĄ
Rosnąca potęga Chin i Indii sprawia, że
dotychczasowy sposób myślenia o świecie
musi się zmienić. Upadek obowiązującej dotąd
teorii biegunowości, upatrującej mechanizm
globalnego porządku w rywalizacji mocarstw,
analizuje Paweł Zerka.
s.44
w s tępniak
Z kulą u nogi
misza tomaszewski
4
„Tato, spójrz!” – mały chłopiec ciągnie ojca za rękę, wskazując na innego
chłopca, który z nieszczęśliwą miną
stoi przy krawężniku. Połatane ubranie, tabliczka z napisem: „Nie mam
na hleb”. „Ten biedny chłopczyk zrobił błąd w wyrazie – frasuje się malec. – Jaki on niemądry”. Mężczyzna
czule obejmuje syna i z szelmowskim
uśmiechem udziela mu pouczenia (to
jedno z tych pouczeń, których pokolenie ojców zazdrośnie strzeże przed pokoleniem synów, by wtajemniczyć ich
w sztukę życia w najbardziej stosownym momencie): „Synu, gdyby biedne
dzieci były mądre… – tu ojciec zawiesza głos, by upewnić się, że chłopiec
wpatrzony jest w niego jak w obrazek
– …to by nie były biedne”.
Satyryczny komiks Macieja Łazowskiego mógłby się stać najkrótszym
wprowadzeniem w tematykę niniejszego numeru „Kontaktu”. Próbujemy
w nim odwrócić ojcowskie pouczenie,
a następnie je uogólnić: „Gdyby ludzie upośledzeni społecznie nie byli
upośledzeni społecznie, to – być może
– byliby nami”. „Nami”, czyli ludźmi
porządnie wykształconymi i nieźle
sytuowanymi. Takimi, którzy lubią
określać się mianem „przyzwoitych”,
w opozycji, rzecz jasna, do ludzi „nieprzyzwoitych” – pasożytów, typów
spod ciem nej g wiazdy, element u
przestępczego. W skrócie: społecznego marginesu, zaludniającego jednostki opiekuńcze i penitencjarne, na
które łożymy nasze ciężko zarobione
pieniądze.
O jc iec z kom i ksu Ła zowsk iego
próbuje wmówić swojemu synowi,
że biedne dzieci dostają to, na co zasługują. Trzy obrazki wystarczą, by
przerysować i prześmiać tę wątpliwą
mądrość. Śmiech ten jest jednak śmiechem przez łzy. Musimy bowiem zdać
sobie sprawę z tego, że inne mądrości,
podobne tamtej i jej zresztą warte, nurtują w naszym potocznym myśleniu
i określają nasze naiwne (a czasem
nie takie znów naiwne) poglądy społeczne. „Jak sobie pościelisz, tak się
wyśpisz” – tak brzmi zbanalizowana
zasada mieszczańskiego samozadowolenia, zwalniająca nas z troski i odpowiedzialności za innych. Tym bardziej niepokojąca, że często dająca się
wyczytać pomiędzy gładkimi słowami
„dobrych chrześcijan”.
W osiemnastym już numerze „Kontaktu”, zatytułowanym Resocjalizacja, podejmujemy próbę namierzenia i zestrzelenia kilku „ojcowskich
mądrości”.
Chcemy raz na
zawsze zerwać
z ojcowskimi
mądrościami na
temat ludzi, którzy
są „sami sobie
winni”
Pierwsza z nich głosi, że akt miłosierdzia jest tylko wyjątkiem od zasady sprawiedliwości, a więc czymś
odświętnym, czego jeden człowiek nie
może być dłużny drugiemu. Do tego
przekonania nawiąże ksiądz Andrzej
Luter, ironicznie nazywając je „prawem Archimedesa”: „Ktoś tonie, a my
pouczamy go, że uniknąłby tego, gdyby przestrzegał prawa. W tym czasie
ów człowiek naprawdę tonie. Powinniśmy wpierw wyciągnąć do niego
rękę, o nic nie pytając”.
Mądrość druga syczy nam do ucha,
że każdy człowiek jest kowalem swojego losu. Kto odsiaduje karę pozbawienia wolności, najwyraźniej sobie na to
zasłużył. Tymczasem wystarczy rzut
oka na statystyki, by przekonać się,
że „to biedni, bezdomni, słabi, chorzy
i uzależnieni zapełniają nasze więzienia”. Startujemy w nierównym wyścigu, a odniósłszy wątpliwy sukces,
mścimy się na przegranych. Spróbowalibyśmy tak pobiec z kulą u nogi,
którą znaczna część z nich ciągnie za
sobą od urodzenia.
Trzecia mądrość: winny zasługuje
na cierpienie. Tego wszak domaga się
wrodzony nam instynkt sprawiedliwości. Jeśli zadość nie uczyni mu państwo, to strach pomyśleć, co zacznie się
dziać na naszych ulicach, gdy w swoje
ręce weźmiemy obowiązek wendety.
Poglądowi temu przeciwstawiamy
przekonanie, że społeczne poczucie
sprawiedliwości można modelować
i cywilizować. Przykład Norwegii po
Breiviku upewnia nas, że kara kryminalna nie musi pełnić funkcji zinstytucjonalizowanej zemsty.
Marzy nam się, by myśl stojąca za
numerem Resocjalizacja godna była
słów Chrystusa z Ewangelii Mateusza:
„Wszystko, co uczyniliście jednemu
z tych braci moich najmniejszych,
Mnieście uczynili” (Mt 25,40). Chcemy
raz na zawsze zerwać z ojcowskimi
mądrościami na temat ludzi, którzy
są „sami sobie winni”. Nie promujemy
bynajmniej deterministycznej wizji
człowieka, który w żadnym stopniu
nie odpowiada za swoje czyny, lecz
wskazujemy na naszą za niego współodpowiedzialność. Zbyt często domagamy się bowiem sprawiedliwego
karania winnych, przymykając jednocześnie oko na istnienie społecznych
niesprawiedliwości. „Ileż przestępstw
zostało popełnionych przez ludzi, którzy sami byli ofiarami fundamentalnej
niesprawiedliwości? – zapyta dramatycznie arcybiskup Desmond Tutu.
– Albo przez takich, których podstawowe ludzkie prawa nigdy nie były
szanowane?”
Czy kiedy w Wielki Piątek modlimy
się do Boga, aby „otworzył więzienia” i „rozerwał kajdany” – robimy to
szczerze? Cóż poczęlibyśmy w świecie,
w którym nie byłoby na kogo zrzucić
winy za zło? ■
IlustracjA: Olga Micińska
5
fot.: tomek Kaczor
6
Handel wolnością
z Pawłem Moczydłowskim
Rozmawiają Mateusz Luft i Cyryl Skibiński
P
aweł Moczydłowski, jak sam mówi,
więźniów nie kocha. Były szef więziennictwa
w Polsce jest jednak przekonany, że dla własnego
bezpieczeństwa powinniśmy zrobić wszystko,
żeby pomóc im wrócić do społeczeństwa. Co
więcej, ma pomysł na to, jak robić to skutecznie.
Dziesięć lat temu powiedział pan w jednym z wywiadów, że polskie więzienia są
„maszynami do demoralizacji społecznej”. Czy przez ten czas udało się coś
zmienić?
Chcąc mówić o naszej obecnej polityce
penitencjarnej, trzeba zacząć od przypomnienia sytuacji panującej w więziennictwie po upadku komuny.
W 1989 roku, wraz z nadejściem
demokracji, także więźniowie zaczęli
ubiegać się o swoje prawa. Kryminały
ogarnęła fala protestów. Osadzeni
sk a rż yl i się n a n ie spraw ied l iwe
wyroki, brutalne traktowanie i złe
stosowanie represji było podstawowym sposobem utrzymywania porządku w kryminałach, więc strażnicy
nie wyobrażali sobie nawet, że można
działać inaczej. W warunkach demokratycznego państwa prawa, jakim
chciała być III Rzeczpospolita, było to
niedopuszczalne. Więziennictwo stanęło zatem przed wielkim wyzwaniem
wypracowania metod kontroli porządwarunki bytowe. Liczyli na amnestię, ku w więzieniach zgodnych z nowymi
ale ta z grudnia ’89 nie spełniła ich standardami.
o c z ek iwa ń, pon iewa ż n ie obję ła
W 1990 roku został pan zwierzchnikiem
recydywistów.
Niestety, trzeba przyznać, że na- więziennictwa.
dzieje więźniów w dużej mierze zo- Tak, rząd zdecydował się na przeprostały wykarmione obietnicami dzia- wadzenie na tym polu gruntownych
łaczy Solidarności, „kolędujących” reform i szukał kogoś, kto ma konkretw tym czasie po zbuntowanych wię- ną wizję zmian i odważy się wziąć to
zieniach. Okazało się, że Służba Wię- na siebie.
Służba Więzienna patrzyła na moje
zienna nie potrafi zapanować nad sytuacją. Dochodziło do skandalicznych plany z niechęcią. Jej funkcjonariusze
nadużyć przemocy w stosunku do byli już poirytowani koniecznością
uczestników buntów. Zresztą w PRL, przesiadywania w pracy i raz po raz
jak w każdym państwie totalitarnym, ogłaszanym pogotowiem bojowym,
więc najchętniej po staremu spuściliby lanie wszystkim buntującym się
więźniom. Doprowadziło to do sytuacji, w której równolegle do strajków
więźniów zaczęły wybuchać protesty
pilnujących ich klawiszy, a więźniowie
i SW licytowali się o to, kto ma większe
prawo do strajku. Komiczna sytuacja.
Właściwie tragikomiczna, bo padały
trupy. Więziennictwo to chyba jedyny
obszar, o którym nie można powiedzieć, że zmiana systemowa dokonała się tam bez rozlewu krwi. W kryminałach strzelano – było dziesięciu
zabitych i ponad stu ciężko rannych,
z których nie wiem ilu potem zmarło.
No i cztery więzienia zostały spalone.
Jednym z pierwszych kroków musiała więc być głęboka wymiana kadr – na
20 tysięcy funkcjonariuszy SW wyrzuciliśmy cztery i pół tysiąca tych, którzy
nie umieli odnaleźć się w nowych realiach. Przypominało to czasem wojnę
domową, ponieważ niektórzy funkcjonariusze, żeby zachować stanowiska i uniemożliwić wprowadzenie reform, prowokowali bunty. W jednym
z kryminałów klawisze zebrali od
stu więźniów pieniądze na wódkę, po
czym powiedzieli im: „Takiego chuja,
nie dostaniecie ani wódki, ani zwrotu
pieniędzy!”. Krew się lała, bo skazańcy się okaleczali, a więzienie płonęło. Wywaliliśmy prowokatorów, ale
w charakterze strażników musieliśmy
zacząć zatrudniać zwalnianych w tym
czasie z pracy górników. Oczywiście,
zmianom w więziennictwie sprzyjało
poważne obniżenie liczby więźniów,
głównie dzięki amnestii i zmianie polityki kryminalnej państwa.
Dlaczego przeludnienie w więzieniach
jest takie niebezpieczne?
Wyobraźcie sobie celę, w której na
przestrzeni kilkunastu metrów żyje
dziesięciu facetów, w oknie jest krata i panuje półmrok. Parują, pocą się;
jeden czuje oddech drugiego, ciągle
przypadkowo się o siebie ocierają. Dodajmy, że być może poprzedniego dnia
podano im nieświeżą rybę, a w rogu
jest jeden sracz, właściwie kubeł. Kto
zrobi pierwszy? Nie ten spokojny,
który cicho siedzi w rogu, tylko agresywny psychopata. A co jeżeli najsłabszy, a więc ostatni w kolejce, nie zdąży? Zbiją śmiecia, obsikają go i poleją
wodą! Ścisk zaostrza walkę o miejsce
w hierarchii.
Więziennictwo to
chyba jedyny obszar,
o którym nie można
powiedzieć, że
zmiana systemowa
dokonała się tam
bez rozlewu krwi
Skrajne przeludnienie w praktyce uniemożliwia pracę wychowawców z osadzonymi. Gdy w celi siedzi
dwóch, trzech, to wychowawca może
zapukać, sprawdzić, czy wszyscy są
cali i niepobici, zapytać o żony, dzieci i kochanki, pośmiać się. Ma dla
nich czas i może kontrolować stosunki pomiędzy więźniami. Gdy ma ich
pod opieką nie trzech, lecz dziesięciu, to już do celi nie zapuka, tylko
wpadnie z krzykiem, żeby w ogóle
go zauważyli. Tam wszystko kipi,
powstaje pełna specyficznych zasad,
hierarchiczna subkultura więzienna.
Co gorsza, w przeludnionych więzieniach funkcjonariuszom jest na
rękę, że wśród osadzonych powstaje
władza, która utrzymuje jako taki porządek, nawet jeśli oparta jest ona na
przemocy. W efekcie sytuacja wymyka się spod kontroli SW i zamienia się
w bezprawie.
Przez cztery lata, kiedy stałem na
czele SW, udało nam się wyciszyć bunty, praktycznie zniszczyć subkulturę
więzienną i zmienić mentalność strażników, co pozwoliło myśleć o resocjalizacji skazanych na odosobnienie.
Niestety, wydaje się, że zmiana mentalności funkcjonariuszy to jeszcze
nie wszystko. Znaczna część światowej opinii publicznej wciąż uważa, że
resocjalizacja jest fikcją. Czy sceptycy
mają choć trochę racji?
Gdy tylko wprowadziliśmy pierwsze
reformy, zaczęło budzić się w społeczeństwie przekonanie, że kryminały przemieniają się w sanatoria,
że osadzonych znów trzeba wziąć za
łby. Pogląd ten znalazł także swoich
politycznych reprezentantów: Jarosław Kaczyński nazywał mnie wtedy
Przywódcą Frontu Obrony Przestępczości. Absurd, bo ja wcale więźniów
nie kocham. Uważam tylko, że opór
społeczny przed reformami więziennictwa jest nieracjonalny. Lepiej jest
zresocjalizować człowieka niż mścić
się na nim, wlepiając mu dziesięć lat
więcej i godząc się na to, że po wyjściu
znowu kogoś zabije albo coś ukradnie.
Racja, ale tylko przy założeniu, że resocjalizacja nie jest mrzonką…
Problem z oceną sk utec z nośc i
resocjalizacji jest taki, że nie widać
przestępstw, które nie zostały dzięki
niej popełnione. Przyznaję, że nie
wszyscy osadzeni nadają się do tego,
by poddawać ich resocjalizacji, ale
zdecydowana większość – tak. Zresztą
jeżeli ktoś już siedzi w więzieniu pięć
czy dziesięć lat za nasze pieniądze,
to może warto spróbować coś
z nim przy okazji zrobić? Lepiej dla
spo łec zeńst wa, gdy z w ięźn ia m i
próbuje się pracować, nawet bez
pożądanego skutku, niż gdy bije się
ich po mordach, bo dzięki temu – być
może – nie wyjdą z kryminału gorsi,
niż tam trafili.
Skuteczność resocjalizacji jest w Polsce niska, ponieważ nie ma dla niej
odpowiednich warunków. Głównym
problemem jest wciąż zbyt duże zagęszczenie więźniów w zakładach karnych, zwiększone na skutek ponownego zaostrzenia prawa karnego pod
koniec lat dziewięćdziesiątych. W czasach, kiedy Zbigniew Ziobro został
ministrem sprawiedliwości, nałożyła
się na to jeszcze antyresocjalizacyjna
ideologia obozu rządzącego. W gruncie rzeczy wychowawcy, terapeuci
i strażnicy usłyszeli wtedy od swojego zwierzchnika, że ich praca jest bez
7
re so c jaliz ac ja
8
Co, mimo tych trudności, udało się
osiągnąć?
W jednej trzeciej z około 150 więzień
w Polsce działają ośrodki leczenia uzależnień od alkoholu i narkotyków. To
jest ewenement, przyjeżdżają do nas
wycieczki z dawnych azjatyckich republik sowieckich, żeby zobaczyć, jak
organizować takie terapie.
To wciąż za mało, bo część więźniów na rozpoczęcie terapii czeka
nawet rok. Leczenie uzależnień warto dalej rozwijać, ponieważ aż sześćdziesiąt procent niektórych kategorii
przestępstw popełnianych jest pod
wpływem alkoholu. Posiadanie narkotyków oczywiście samo w sobie jest
złamaniem prawa, ale ludzie często
popełniają dodatkowe przestępstwa,
próbując je zdobyć – idą w prostytucję
albo napadają z zakażoną strzykawką
na przechodniów.
Nie twierdzę, że zawsze udaje się
kogoś wyleczyć i w cudowny sposób
przekonać do czynienia dobra, ale
takie ośrodki pozwalają kontrolować
uzależnienia w kryminałach. Gdyby
tego nie robić, skazańcy ćpaliby jeszcze więcej, byliby rozwaleni psychicznie i częściej wychodziliby na wolność
zarażeni AIDS przez współwięźniów.
Czy resocjalizacja sprowadza się do
leczenia uzależnień?
Nie, pojawiają się też terapie, które
mają uczyć więźniów, jak opanować
agresję i nienawiść. Nowe kierownictwo więziennictwa chce iść w kierunku uczynienia z więzień profesjonalnych placówek zapobiegania
przemocy. Powstaje zakrojony na szeroką skalę program „Leczenie przemocy w rodzinie”. Chodzi o to, by osoby
wychodzące z kryminału nie zaczynały życia na wolności od pobicia żony,
konkubiny czy dzieci.
Wszelkie terapie bardzo skutecznie
wyrywają skazanych z subkultury
więziennej i z przestępczej rzeczywistości, bo wskazują im, jak definiować
IlustracjA: ania Micińska
sensu… Obawiam się, że nieszczególnie zmotywowało ich to do działania.
swoje problemy, i uczą ich pojęć, przy
pomocy których mogą o nich opowiedzieć. Dopingują też więźniów do
zastanowienia się nad złem, które wyrządzili. Rozmawiałem kiedyś z recydywistą, który pierwszy raz poszedł
siedzieć za kradzież kury. Za drugim
razem wylądował w więzieniu na kilka lat. Zapytałem go: „Za co teraz siedzisz?”. Odpowiedział, że też za kurę.
Pytałem dalej: „Jak to za kurę? Taki
wyrok za kurę?!”. A on na to: „No tak,
bo jak chciałem tę kurę zabrać, to baba
ją złapała, więc ją pociąłem…”. On był
przekonany, że wyrok dostał za kurę!
W trosce o własne bezpieczeństwo
musimy pomagać kr y mi nalistom
wychodzić z piekła ich mentalnego
więzienia.
Profesor Wiktor Osiatyński twierdzi, że
bierność więźniów przekreśla możliwości resocjalizacyjne w więzieniach. Jak
wygląda możliwość pracy i nauki w polskich kryminałach?
Zakłady karne przypominają wulkany, których bezładna energia może
w końcu eksplodować. Trzeba zatem
umiejętnie tę energię wykorzystywać,
ale pamiętając o szerszym kontekście
społecznym – nie może powstać sytuacja, w której więźniom łatwiej będzie o pracę niż ludziom żyjącym na
wolności. Najlepiej, gdy osadzonych
„nasyca” się zajęciami oświatowo-kulturalnymi – po prostu „odchamia”
– i przyucza do jakiegoś fachu. W ten
sposób minimalizujemy ryzyko, że
skazany wróci do więzienia, ponieważ na wolności będzie mu łatwiej
o kontakt z ludźmi, pracę i nowy start
w życiu. A więźniowie chcą się uczyć.
Wielu marzy o tym, że gdy zdobędą
zawód, wyjadą pracować na przykład
do Irlandii.
Można sobie wyobrazić, że więźniowie,
marząc o Zielonej Wyspie, chętnie podejmują naukę, ale wyobraźnia podpowiada
też, że pewnie nieszczególnie garną
się do grup terapeutycznych. Przy tym
powszechna jest opinia, że warunkiem
skutecznej resocjalizacji jest chęć skazanego do pracy nad sobą…
Niestety, nie jest to tak powszechna
opinia, jak mówicie. Da się ostatnio
zauważyć wśród sędziów i prokuratorów modę na skazywanie na przymusowe leczenie. Możecie sobie wyobrazić, jaki jest stosunek więźnia do tego,
co mu się narzuca. A później to SW
męczy się z odbudowywaniem jego
motywacji.
W jaki sposób?
W Polsce wciąż nie możemy uporać się z wypracowaniem odpowiednich metod. Moim zdaniem, żeby resocjalizacja była skuteczna, cały czas
trzeba zachowywać napięcie między
zamknięciem, ograniczeniem wolności i bezwarunkową wolnością. Ja nazywam to „handlem wolnością”.
Brzmi okropnie. Jak taki handel miałby
wyglądać?
Pomysł sprowadza się do tego, żeby
dla każdego więźnia przygotowywać
spersonalizowany program odsiadki, w którym będzie z góry napisane:
„Będziesz się dobrze sprawował? Wyjdziesz po dwóch latach. Poddasz się
terapii? Wyjdziesz po półtora roku. Ale
jak się zaprzesz, to wysiedzisz od dechy do dechy. Palniesz jakieś przestępstwo w kryminale? Pójdziemy do sądu
i przypieprzymy ci kolejnych parę lat”.
Tylko głupie władze dopuszczają do
tego, żeby więzień skończył karę, bo
gdy taki wychodzi na wolność, czuje, że swoje już odpokutował i nic nie
jest społeczeństwu winien. W Danii,
w której ponad 90 procent więźniów
wychodzi na warunkowe zwolnienie,
każdy musi podpisać z państwem kontrakt, w którym wyszczególnione są
warunki kary probacyjnej, czyli odbywanej poza murami zakładu karnego.
Jest w nim na przykład napisane, że
warunkiem pobytu skazanego na wolności jest to, że będzie kontynuował leczenie w grupie terapeutycznej AA, że
będzie pracował społecznie i że będzie
płacił alimenty. Ale najważniejszy jest
ostatni punkt kontraktu, który brzmi
mniej więcej tak: „Na tobie spoczywa
obowiązek udowodnienia, że wywiązujesz się z tych warunków”. Skazany
przychodzi potem co tydzień do oficera probacji, daje mu numer telefonu do
swojego terapeuty, pokazuje zaświadczenie o tym, że płaci alimenty, i na
miejscu sika w probówkę, żeby udowodnić, że nie ćpał. A jeżeli coś jest
nie tak, to natychmiast wsadza się go
do kryminału, nie czekając aż popełni
nowe przestępstwo.
Powinno stawiać się przed więźniem
takie warunki, żeby zminimalizować
szansę na jego powrót do przestępstwa. Chodzi o to, żeby miał co robić
i żeby wiedział, że nie został sam. Powinien czuć się jak w programie „Big
Brother”, tyle tylko, że w tym przypadku Wielkim Bratem byłby mądry system probacji i więziennictwa.
robota, bo inni więźniowie myślą sobie
potem: „Na chuj mamy się starać, skoro i tak nie wiadomo, czy dostaniemy
za to warunkowe?”. Trudno odmówić
im racji.
Wyobraźmy sobie, że zostaje pan
wybrany już nie na szefa więziennictwa,
ale na samego ministra sprawiedliwości. Jakie główne kierunki zmian by pan
zaproponował?
Więziennictwo powinno zostać zdecentralizowane. Uważam, że idealnym
rozwiązaniem byłoby uczynienie każdego regionu odrębnym mikrosystemem penitencjarnym, który pokrywał-
Nie zawsze udaje się kogoś wyleczyć
i w cudowny sposób przekonać do czynienia
dobra, ale terapie pozwalają kontrolować
uzależnienia w kryminałach
W Polsce istnieje instytucja kuratora.
Czy nie sprawdza się on w roli Wielkiego
Brata?
U nas kuratorzy biegają za skazanymi po mieście, żeby sprawdzić, czy ci
nie nabroili. Ilu by ich w takim razie
było potrzeba, żeby robić to naprawdę
skutecznie? Prawie tylu, co zwolnionych więźniów, a tego się zrobić nie
da. Skutek jest taki, że ponad połowa
osób, które wyszły na warunkowe
zwolnienie, popełnia jakieś przestępstwo i kara jest im odwieszana.
Można też twierdzić, że w Polsce
jest dokładnie tak samo jak w Danii,
bo więźniowie mają prawo ubiegać się
o przedterminowe zwolnienie, a osoby,
które poddały się terapii i dobrze się
sprawowały, mają zazwyczaj poparcie zakładu karnego. Niby racja, ale
u nas wciąż nie funkcjonuje system,
który czyniłby los więźnia przewidywalnym, przez co motywował go do
podejmowania racjonalnych decyzji
i pracy nad sobą. Zbyt często zdarza
się, że bez podania konkretnych przyczyn sąd odmawia warunkowego wypuszczenia więźnia. Z pedagogicznego punktu widzenia jest to krecia
by się terytorialnie z województwem
i rejonem sądu apelacyjnego. Podstawowym założeniem takiej reformy
jest przekonanie, że nie warto wyrywać więźnia z lokalnej społeczności,
w której jest znany i w której trzymają
go w ryzach więzi społeczne.
To, że system penitencjarny byłby
ściśle zintegrowany z regionem, bardzo ułatwiałoby pracę oficerowi probacji. We współpracy z gminą dużo
łatwiej byłoby znaleźć dla więźniów
pracę, która mogłaby być alternatywą
dla więzienia: czy to będzie malowanie płotów, praca na plebanii, czy cokolwiek innego. W takim mikrosystemie dużo łatwiej też kontrolować
poczynania skazanego i gromadzić
informacje na jego temat.
Jest jeszcze jeden element reformy,
o którym ledwo pozwalam sobie marzyć: w niektórych krajach oficerowie
probacji mają prawo przesłuchiwać
świadków i policjantów, którzy zajmowali się konkretnym przestępstwem.
Oficer wyrabia sobie na tej podstawie
opinię o podsądnym i może potem
przedstawić sądowi swój pomysł na
program odbywania kary. Może na
9
re so c jaliz ac ja
przykład zasugerować, że choć przestępstwo było dość ciężkie, nie warto
kogoś wsadzać do kryminału, bo jest
niemal pewne, że będzie chciał odpracować swoją winę. A czasem na odwrót, usiądzie przed sądem i powie:
„Przestępstwo było drobne, ale moim
zdaniem karę warto zacząć od przetrzymania podsądnego w więzieniu,
żeby trochę zmiękł”. Sąd jest oczywiście niezawisły i nie musiałby brać pod
uwagę sugestii oficera probacji. Myślę
jednak, że gdyby sędzia wiedział, że
ma do wyboru sporą ofertę dobrze
funkcjonujących programów kar alternatywnych, to często by po nie sięgał.
10
Z tego, co pan mówi, można wysnuć
wniosek, że fundamentem reformy więziennictwa jest w dużej mierze zmiana
podejścia do społecznej roli systemu
penitencjarnego.
Różnica między dobrze i źle skonstruowanym systemem sprawiedliwości jest taka, jak między choinką
i rowerem. Na rowerze można gdzieś
dojechać, ale żeby się nie przewrócił,
ciągle musi być w ruchu. U nas system sprawiedliwości jest jak choinka:
na drzewku wieszamy ozdoby: warunkowe zwolnienia, elektroniczny
monitoring i już możemy się chwalić,
że tacy jesteśmy nowocześni… System
sprawiedliwości należy rozumieć jako
mechanizm reintegracji skazanego ze
społeczeństwem, ale takiego sposobu
myślenia, wyobraźni i kompetencji
społecznych wciąż brakuje w polskiej
polityce kryminalnej. Szkoda, bo dzięki temu wszyscy bylibyśmy bezpieczniejsi. ■
Paweł Moczydłowski (1953)
jest doktorem socjologii, kryminologiem
i publicystą; autorem m. in. „Drugie życie”
w instytucji totalnej i Kariera strachu.
Bezpieczeństwo publiczne w Polsce. W latach
1990 – 1994 pełnił funkcję dyrektora
Centralnego Zarządu Zakładów Karnych.
Pracuje jako ekspert ds. organizacji
więziennictwa.
Sen
sprawiedliwego
Misza Tomaszewski
ilustracje: hanka owsińska
Z
dążyliśmy przyzwyczaić się do faktu, że
przydatność zakładów penitencjarnych
w zwalczaniu przyczyn przestępczości jest znikoma.
Mimo to – co i rusz wynosimy do władzy polityków
głoszących hasła w rodzaju „zero tolerancji”, którzy
obiecują uczynić nasze ulice bezpieczniejszymi
poprzez wymiecenie elementu przestępczego „tam,
gdzie jego miejsce”. W jakim celu to robimy?
Kiedy Kain zabił Abla, tacy jak ty myśleli, że wystarczy zabić Kaina i nadal będzie
na świecie porządek, będzie można spać
spokojnie, rozwijać swoje naukowe teorie
i budować statki z papieru albo ze stali.
O głupi, zaślepieńcy, pyszałcy i nauczyciele głupich. Krew Abla jest nie do zmycia. Wprowadziliście instytucję kary za
winy po to, żeby przywracać sobie spokój.
Żeby mieć poczucie, że rzeczywistość jest
doskonała. Tymczasem rzeczywistości nie
można naprawić. Nikt tego nie może, ani
ty, ani ja.
Andrzej Grzegorczyk
Zagrożenie istnienia
Po amnestii roku ‘89 w polskich więzieniach i aresztach śledczych przebywało około 40 tysięcy osób. W roku ‘98
były to już 54 tysiące. Tylko w ciągu
trzech kolejnych lat zwiększyliśmy tę
liczbę o połowę, wpisując się w światowy trend zaludniania zakładów karnych po granice ich pojemności. Efekt
jest taki, że penitencjarna Polska liczy
dziś tylu mieszkańców co sporej wielkości miasto.
Bomba zegarowa
Aby dowiedzieć się czegoś więcej
o ludziach osadzonych w naszych
zakładach karnych, nie należy ograniczać się do lektury statystyk Służby Więziennej. Warto sięgnąć np. po
raport Skazani i byli skazani na rynku
pracy, przygotowany kilka lat temu
przez kryminolożkę Dagmarę Woźniakowską. Można w nim przeczytać,
że przeciętny polski więzień jest słabo
wykształcony i brak mu adekwatnego
doświadczenia zawodowego. Wykazuje on niedostatki w zakresie podstawowych kompetencji społecznych, nie
jest przygotowany do rozwiązywania
osobistych problemów, nie radzi sobie z negatywnymi emocjami i agresją, z dużym prawdopodobieństwem
uzależniony jest od alkoholu lub narkotyków. Znaczna część więźniów
pochodzi z dysfunkcyjnych rodzin,
z pokolenia na pokolenie bezrobotnych, brnących przez życie dzięki
umiejętnemu wykorzystywaniu systemu pomocy socjalnej. Trafiając do
więzienia, pozbawiają oni minimum
egzystenc ji swoic h najbl iższyc h,
których są głównymi żywicielami,
wychodząc zaś na wolność – nierzadko
nie mają już dokąd wracać. To przede
wszystkim takich ludzi wsadzamy za
kraty, nie zaś złoczyńców w białych
rękawiczkach, odpowiedzialnych
za najbardziej szkodliwe społecznie
przestępstwa korporacyjne. Obraz ten
jest taki sam w każdym podobnym kraju
na świecie – pisze Jim Consedine, jeden z twórców idei sprawiedliwości
naprawczej. – To biedni, bezdomni, słabi, chorzy i uzależnieni zapełniają nasze
więzienia.
To jednak nie koniec. Surowa polityka karna nie tylko nie stanowi
alternatywy dla polityki społecznej,
ale i prowadzi do pogłębienia problemów, z którymi ta ostatnia próbuje się
mierzyć. Więzienia brutalizują ludzi,
dewastują relacje, są miejscem rekrutacji do grup przestępczych – wylicza
Consedine. Ponadto, przy całej swojej kosztowności (roczne utrzymanie
jednego skazańca kosztuje polskiego
podatnika blisko 30 tysięcy złotych),
kara pozbawienia wolności jest nie
tyle nawet mało efektywna, ile wręcz
przeciwskuteczna. W większości krajów mamy do czynienia z recydywą
na poziomie 60 do 80 procent w czasie
dwóch pierwszych lat po zakończeniu
jej odbywania. Sprawcami największych
zbrodni – pisze Consedine – są dawni
więźniowie. Więzienie zrobiło dla nich tylko tyle, że umocniło ich postawę, uczyniło
bardziej zgorzkniałymi, nastawiło emocjonalnie i socjalnie do popełnienia okropnych
aktów przemocy. Po opuszczeniu więzienia
stali się chodzącymi bombami zegarowymi.
do władzy polityków głoszących hasła w rodzaju „zero tolerancji”, którzy
obiecują uczynić nasze ulice bezpieczniejszymi poprzez wymiecenie elementu przestępczego „tam, gdzie jego
miejsce”. Pozwólmy więc zadać sobie
cokolwiek bezczelne pytanie: w jakim
celu to wszystko robimy?
„Człowiek z marginesu” pójdzie siedzieć
prędzej niż „biały kołnierzyk”. Raz zaś trafiwszy
za kraty, prędzej czy później tam wróci
Consedine’owi wtóruje norweski kryminolog Nils Christie: Jeśli miałbym
władzę, jaką ma dyktator, i jeśli miałbym
zachciankę, by stworzyć warunki do promowania przestępczości, to ukształtowałbym nasze społeczeństwa w sposób bardzo zbliżony do tego, jaki istnieje w wielu
współczesnych państwach.
Zdążyliśmy przyzwyczaić się do
faktu, że przydatność zakładów penitencjarnych w zwalczaniu przyczyn
przestępczości jest znikoma. Mimo to
– wciąż masowo ograniczamy wolność
sprawców zachowań antyspołecznych
bądź ich tej wolności pozbawiamy.
W nieskończoność przetrzymujemy ludzi w aresztach śledczych. Wynosimy
Urodzeni przestępcy
Najbardziej chyba intuicyjną funkcją
kary kryminalnej jest prewencja, w jej
aspekcie zarówno indywidualnym,
jak i generalnym. Karzemy więc po
to, aby odstraszyć sprawcę od popełnienia kolejnego przestępstwa bądź
wręcz uniemożliwić mu jego popełnienie oraz aby zawczasu zniechęcić
potencjalnych sprawców przestępstw
przyszłych. Wydaje się to dość oczywiste. Niesłusznie.
Podstawowy zarzut przeciwko obraniu prewencji indywidualnej za fundament polityki karnej ma charakter
moralny. Izolowanie człowieka z tego
tylko powodu, że z dużym nawet
11
re so c jaliz ac ja
12
prawdopodobieństwem może on kiedyś popełnić kolejne przestępstwo,
budzi zrozumiały opór. Taka praktyka
przeniosłaby nas bowiem w epokę Cesare Lombroso – psychiatry, który jako
pierwszy na serio zajął się tym, co dziś
nazwalibyśmy „prognozą kryminologiczną”. Twierdził on, że przestępcza
skłonność nie jest wpisana w naturę
ludzką ani nie wynika z wpływów
środowiska, lecz że istnieją jednostki
szczególnie predysponowane do występku, które rozpoznać można po
określonych cechach fizycznych.
O ile Lombrosowska antropometria
nie przetrwała próby czasu, o tyle zapoczątkowany przez włoskiego psychiatrę sposób myślenia o sprawcy
przestępstwa co jakiś czas wypływa
na wierzch we współczesnej kryminologii. Wyraża się on w uzależnianiu
wymiaru kary bądź zgody na warunkowe zwolnienie skazanego od oceny
jego kryminalnych skłonności. Skłonności tych nie prognozuje się jednak
indywidualnie, lecz w oparciu o dane
w yselekc jonowa ne na podstaw ie
żmudnych badań statystycznych: przeszłość kryminalną więźnia, jego kolor
skóry, wiek, wykształcenie, typ zatrudnienia czy status rodzinny. Człowiek, który otrzyma określoną ilość
punktów w opracowanej wcześniej
skali, bezwarunkowo zostaje poddany
izolacji. Skala ta jest więc narzędziem
służącym do rozwiewania wszelkich
moralnych wątpliwości związanych
z decydowaniem o losie bliźniego.
System taki działa w amerykańskim
stanie Wirginia, o czym kilka lat temu
pisał na łamach „Polityki” Adam Leszczyński. Jeśli sprawca popełnionego
tam przestępstwa ma nieszczęście być
młodym mężczyzną, bezrobotnym
i nieposiadającym wykształcenia,
ponadto zaś wielokrotnie karanym
za kradzieże i narkotyki, to otrzyma
maksymalną liczbę 71 punktów w skali zagrożenia recydywą. Wystarczy
jednak, by dostał ich 38, by móc w zasadzie zapomnieć o wyroku w zawieszeniu. Znaczy to, że może on trafić do
więzienia raczej ze względu na swoje
społeczne pochodzenie niż na swoją
kryminalną przeszłość. Zauważmy bowiem, że związek pomiędzy brakiem
wykształcenia i zatrudnienia a skłonnością do popełniania przestępstw
ma charakter czysto statystyczny.
„Człowiek z marginesu” pójdzie więc
w Wirginii siedzieć znacznie prędzej
niż „biały kołnierzyk”. Raz zaś trafiwszy za kraty, zapewne prędzej czy
później tam wróci. W ten oto sposób
„wzór na recydywę” staje się metodą
jej uzyskiwania. Samospełniającą się
przepowiednią.
Do trzech razy sztuka
Pomijając już zmienną trafność, z jaką
u m iemy prog nozować sk łon ność
do popełniania przestępstw, warto
zwrócić uwagę na moralną problematyczność posługiwania się Lombrosowskimi typologiami sprawców.
Po pierwsze, bazują one na deterministycznej wizji człowieka. Nie biorą
pod uwagę faktu, że, wbrew statystykom, w pewnym momencie może on
chcieć zmienić swoje życie, a następnie
swój zamiar zrealizować. Po drugie,
prowadzą do karania tego człowieka za zło, którego faktycznie on nie
popełnił. Taka kara nie jest już w zasadzie karą, lecz okrutnym środkiem
zabezpieczającym. Po trzecie, typologie sprawców zakładają odmienne
traktowanie różnych grup obywateli,
łamiąc tym samym zasadę ich równości wobec prawa. Po czwarte wreszcie,
ignorują one współodpowiedzialność,
jaką za recydywę ponosi społeczeństwo, nieodmiennie stygmatyzujące
ludzi wychodzących na wolność.
Jeszcze słabiej prezentuje się na tym
tle generalno-prewencyjny aspekt
kary, który nie tylko rodzi wątpliwości natury moralnej, ale i oparty
jest na fałszywych przesłankach. Tak
pisze o nim Jim Consedine: Jednym
z najczęstszych frazesów, wygłaszanych
przez orzekających sędziów, jest opinia, że
wydany wyrok będzie odstraszał innych
przestępców. Każdy, kto pracuje z przestępcami, dobrze wie, że to tylko mit. Jest
to koncepcja wysunięta przez wykształconych ludzi z klasy średniej i odnosząca się
do nich samych. Założenie, że sprawcy
najcięższych przestępstw kierują się
racjonalnością podobną do naszej, jest
zupełnie arbitralne i nie znajduje potwierdzenia w praktyce. Ludzka wyobraźnia oswaja się z myślą o karze.
Surowość kar nie ma żadnego długofalowego przełożenia na statystyki kryminalne. Przełożenie takie ma
natomiast ich nieuchronność, a nade
wszystko – rozsądna polityka społeczna władz. Władza państwowa, która
jest słaba, będzie bardzo silnie bazować na
prawie karnym, ponieważ nie ma niczego
innego do zaproponowania społeczeństwu
– twierdzi Monika Płatek, karnistka
z Uniwersytetu Warszawskiego. – Władza, która nastawia się na silne karanie,
zwłaszcza poprzez manipulowanie i grzebanie w kodeksie karnym, wyraźnie daje
społeczeństwu informację: „jestem władzą
niesprawną i mało wydolną”.
To jednak nie koniec zastrzeżeń podnoszonych w związku z prewencją
generalną. Warto bowiem zauważyć,
że jeśli na celu mamy przede wszystkim redukcję liczby przestępstw, to
istnieje spore ryzyko, że przestaniemy
dostrzegać konkretnego człowieka,
którego przychodzi nam sądzić. Może
się on wówczas stać pionkiem w wielkiej grze, jaką wymiar sprawiedliwości
prowadzi z kryminalnymi statystykami. Wspomnijmy tu o obowiązującym
w licznych stanach Ameryki prawie
three strikes and you’re out. Myśl, która
za nim stoi, jest prosta: sprawca trzeciego z kolei przestępstwa z użyciem
przemocy automatycznie karany jest
dożywociem, z możliwością przedterminowego zwolnienia nie wcześniej niż po 25 latach. Na tej zasadzie
znaczną część życia spędzą w więzieniu Leandro Andrade, skazany w 1995
za kradzież dziewięciu kaset video,
i Gary Ewing, któremu pięć lat później
udowodniono zawłaszczenie kompletu kijów do golfa. To właśnie w prawie
three strikes, którego nazwa wywodzi
się z terminologii baseballowej, swoją
daleko posuniętą, lecz w gruncie rzeczy naturalną konsekwencję znajduje
hasło „zero tolerancji”, tak dobrze znane nam z codziennych gazet.
Nic nie działa
W roku 1974 światło dzienne ujrzał
słynny raport amerykańskiego kryminologa Roberta Martinsona, zatytułowany What Works? Questions and
Answers about Prison Reform. Opierając
się na drobiazgowej analizie ponad
dwustu prowadzonych w Stanach
Zjednoczonych programów resocjalizacyjnych, na zadane w tytule pytanie Martinson odpowiedział: nothing
works. Publikacja raportu wyznaczyła
zwrotny moment w historii amerykańskich i europejskich poglądów na karę.
Trwająca od początku lat sześćdziesiątych euforia resocjalizacyjna, związana z realizowaniem przez Zachód
idei państwa opiekuńczego, ustąpiła
doktrynie twardego retrybutywizmu.
W miejsce kary utożsamionej w zasa-
surowa represja karna jest nieefektywna w zwalczaniu przestępczości, to
i tak by się za nią opowiadał, bo tego
wymaga zadośćuczynienie elementarnemu poczuciu społecznej sprawiedliwości. Instynkt retrybucji jest częścią natury człowieka, toteż ujęcie tego instynktu
w administracyjne ramy kryminalnej sprawiedliwości służy wspieraniu stabilnego
społeczeństwa rządzonego przez prawo
– dodaje jeden z amerykańskich sędziów. Tu jednak zaczynają się schody.
Sprawcę przestępstwa i jego ofiarę uwolnić
może tylko przebaczenie. Sama kara nie znosi
ani poczucia winy, ani pamięci o krzywdzie
dzie z terapią skazanego przyjęto zasadę „po prostu odpłata” – just desert.
Istotą tak pojętej kary jest przymus, a – jak
zauważa Wojciech Zalewski, prawnik
z Uniwersytetu Gdańskiego – przymusem leczyć i wychowywać nie można.
Przestawienie wymiaru sprawiedliwości na retrybutywny model karania
skutkowało dążeniem przez sąd do
przywrócenia poprzedzającej przestępstwo równowagi obciążeń i korzyści. Sprawcę przestępstwa, który w nielegalny sposób wszedł w posiadanie
nadmiernych korzyści, należało obciążyć w taki sposób, aby rachunek zysków i strat się zgadzał. Temu właśnie,
według Martinsona, służyć powinna
kara. Zasadniczym jej celem nie jest ani
prewencja, ani resocjalizacja, obydwie
zaś są dopuszczalne w takim tylko zakresie, w jakim da się je pogodzić z zasadą sprawiedliwej odpłaty. „Sprawiedliwej”, a więc uwzględniającej środki
najbardziej skuteczne, najmniej uciążliwe i dające się uzasadnić koniecznością
ochrony większego dobra.
To właśnie doktryna retrybutywizmu nadawała ton polskiej polityce
karnej w ostatnich latach, ze szczególnym uwzględnieniem czasów,
w których resortem sprawiedliwości
kierował Zbigniew Ziobro. Kilka lat
wcześniej jeden z jego poprzedników, Lech Kaczyński, w wypowiedzi
radiowej oświadczył, że nawet gdyby uzyskał niezbite dowody na to, że
Zemsta w majestacie prawa
Dziesięć lat temu kryminolog Krzysztof Krajewski przekonywał, że w którym kraju nie postawić by pytania
o to, czy realizowana w nim polityka
karna jest wystarczająco twarda, wszędzie otrzyma się odpowiedź przeczącą – nawet w słynącej z niezwykle
represyjnych sądów Rosji i w Stanach
Zjednoczonych. W ciągu 25 lat Amerykanie zwiększyli liczbę więźniów
o 700 procent, co nie przeszkodziło
im w żądaniu dalszego jej podwojenia
w roku 1994. Efekt jest taki, że dwa
lata temu jeden na 43 obywateli USA
podlegał jakiejś formie nadzoru. W sumie ponad siedem milionów ludzi. Nie
wygląda więc na to, by najbardziej nawet restrykcyjna polityka karna była
w stanie uczynić zadość społecznej
potrzebie rewanżu na przestępcy. Potrzeby tej nie wolno, rzecz jasna, lekceważyć, niemniej rozsądniejszym niż
bezrefleksyjne jej zaspokajanie wydaje
się podjęcie próby jej modelowania.
O tym, że takie modelowanie jest
rzeczywiście możliwe, świadczy choćby porównanie dominujących reakcji,
z jakimi w różnych krajach spotkała
się lipcowa masakra na norweskiej wyspie Utøya. Podczas gdy samym Norwegom, niewątpliwie wstrząśniętym
tragedią, kwestionowanie obowiązującego prawa ze względu na poziom
społecznych emocji po prostu nie mieściło się w głowach, po drugiej stronie
13
re so c jaliz ac ja
14
Bałtyku, w katolickiej Polsce, zawrzało.
W poczytnych gazetach i na popularnych forach internetowych kolejne głosy przyłączały się do chóru wołającego
o przywrócenie kary śmierci. Komentatorzy nie kryli oburzenia faktem, że
zbrodniarz Breivik przesiedzi co najwyżej 21 lat, na dodatek w więzieniu
o niezbyt ostrym jak na nasze standardy rygorze. Paweł Lisicki, redaktor
naczelny „Rzeczpospolitej”, wzruszał
się tymi wypowiedziami jako wyrazem „tęsknoty za sprawiedliwością”.
Nie przyszło mu jednak do głowy, że
w przeszłości owa tęsknota znajdowała swój wyraz np. w domaganiu się, by
przed pozbawieniem przestępcy życia
poddać go najbardziej wymyślnym
torturom. Fakt, że dzisiaj dla większości z nas jest to nie do pomyślenia,
świadczy o tym, że ubóstwione przez
Lisickiego poczucie sprawiedliwości
ewoluuje. Owoce tej ewolucji zbiera
dziś Norwegia, w której politycy są
mniej skłonni do mylenia polityki karnej ze społeczną.
Krytycy retrybutywnej koncepcji
kary kryminalnej wytykają jej bezcelowość i nieludzkość, ją samą określając mianem „zinstytucjonalizowanej zemsty”. To nieprawda, że kara
wieloletniego pozbawienia wolności,
w przeciwieństwie do kary śmierci,
jest zabiegiem humanitarnym. Zamknięcie dorosłego człowieka w ciasnej
celi na 22 godziny dziennie, przez całe
miesiące lub nawet lata, powinno być dla
każdej myślącej osoby czymś odrażającym – pisze Consedine. Nic dziwnego
– twierdzi on – że w takich warunkach szlag trafia wszelkie pozytywne
rezultaty programów resocjalizacyjnych. Więzienie nie może jednocześnie karać i rehabilitować. Co do skuteczności
wspomnianych programów, którą – jak
pamiętamy – kwestionował Martinson, to mało kto skłonny jest dziś podtrzymywać jego radykalnie sceptyczne
stanowisko. Konstytucjonalista Wiktor
Osiatyński twierdzi, że zastrzeżenia
amerykańskiego kryminologa są nieaktualne, ponieważ współczesna resocjalizacja opiera się na kompletnie
innych założeniach niż inżynieria lat
sześćdziesiątych. Dziś nie kwestionuje
się już ludzkiej wolności, przeciwnie,
akcentuje się osobistą odpowiedzialność więźnia, który musi wyrazić autentyczną chęć współpracy ze swoim
terapeutą. Krytykowany przez Martinsona, przesadny wzgląd na społeczno-ekonomiczne uwarunkowania
przestępnego czynu zszedł natomiast
na dalszy plan. Tylko czy aby nie za
daleki?
Skradziony konflikt
Jim Consedine twierdzi, że ludzką historię da się przedstawić jako polemikę
pomiędzy dwoma modelami sprawiedliwości: państwowym i społecznym.
Sprawiedliwość państwowa to sprawie-
przestępstwo oszczędnie lub szczodrze.
Problem polega na tym, że współcześnie wykorzystujemy je zbyt szczodrze. Jeśli znam swoich sąsiadów i mam
jakieś środowisko ludzi mi bliskich, wówczas nie stanowi dla mnie większego problemu, że jacyś młodzi ludzie niestosownie
się zachowują na mojej klatce – pisze norweski kryminolog. – Mogę zadzwonić do
kogoś, kto ich zna, albo poprosić atletycznego sąsiada z piętra wyżej, lub – może
nawet lepiej – mogę poprosić o pomoc
maleńką panią, o której wiem, że doskonale potrafi rozwiązywać lokalne konflikty.
Pozbawiony takiego środowiska, za to posiadając w głowie wszystkie te informacje
o wzroście przestępczości, zamknąłbym
drzwi i wezwał policję. Tym samym stwo-
W przeszłości „tęsknota za
sprawiedliwością” znajdowała swój wyraz
w poddawaniu przestępcy najbardziej
wymyślnym torturom
dliwość narzucona odgórnie, karząca, hierarchiczna. Sprawiedliwość społeczna to
sprawiedliwość negocjowana, naprawcza.
Nie trzeba dodawać, że pierwszeństwo przyznaje Consedine tej ostatniej.
Odwrót od niej rozpoczął się dopiero w czasach monarchii absolutnych,
które zdefiniowały przestępstwo jako
wystąpienie przeciwko abstrakcyjnemu porządkowi prawnemu. Możemy
tu wręcz mówić o swoistej „kradzieży konfliktu”, dawniej będącego problemem nie tyle państwa, ile lokalnej społeczności, której jeden członek
wyrządził krzywdę drugiemu. Retrybutywizm, strojący państwo w szaty faktycznej ofiary przestępstwa, jest
stosunkowo późnym wynalazkiem cywilizacji Zachodu.
Jeszcze dalej w swoich poglądach
posuwa się Nils Christie. Twierdzi on,
że przestępstwo jako takie nie istnieje,
lecz jest wytworem systemu prawnego
obowiązującego w danym państwie.
Czyny – z potencjałem bycia postrzeganymi jako przestępstwa – są jak niewyczerpane bogactwo naturalne – twierdzi Christie. – Możemy je wykorzystywać jako
rzyłbym warunki zarówno dla szerzenia
niechcianych zachowań, jak i dla nazywania tych zachowań „przestępstwem”.
Przestępstwo, odarte ze znaczenia
nadanego mu przez prawo, jest konfliktem angażującym sprawcę, ofiarę
oraz lokalną społeczność. Zło, które
się wydarzyło, polega przede wszystkim na zniszczeniu relacji międzyludzkich. Głównym celem procedury
mediacyjnej jest więc odbudowanie
tych relacji, nawiązanie zerwanej nici
zaufania. By było to możliwe, sprawca musi spotkać swoją ofiarę i zrozumieć jej racje, a następnie wziąć odpowiedzialność za swój czyn i wyrazić
gotowość do naprawienia wyrządzonej krzywdy. Tylko na tym gruncie
możliwe będzie dla niego uzyskanie
przebaczenia. Przebaczenie jest jednak jeszcze bardziej potrzebne ofierze, ponieważ dzięki niemu odzyskuje
ona utracone poczucie bezpieczeństwa
i kontroli nad własnym życiem. Przedstawiciele społeczności lokalnej są zaś
nie tylko gwarantami, ale i uczestnikami procesu pojednania. Wspólnota ma
swój udział w odpowiedzialności za
zaistniały konflikt i za pomyślne jego
rozwiązanie. Przypomnijmy dramatyczne pytanie zadane przez arcybiskupa Desmonda Tutu, przewodniczącego południowoafrykańskiej Komisji
Prawdy i Pojednania: Ileż przestępstw
zostało popełnionych przez ludzi, którzy
sami byli ofiarami fundamentalnej niesprawiedliwości? Albo przez takich, których podstawowe ludzkie prawa nigdy nie
były szanowane? Na gruncie idei sprawiedliwości naprawczej społeczność
lokalna ponosi współodpowiedzialność za zło, którego w przeszłości doświadczył sam sprawca. Zło nie bierze
się wszak znikąd.
Smuga cienia
Sprawiedliwość naprawcza nie jest
utopią, o czym świadczą udane próby
stosowania jej w licznych miejscach
na Ziemi. Nie stanowi ona jednak
również alternatywy dla pozostałych funkcji kary kryminalnej. Może
się przecież zdarzyć, że po którejś ze
stron konfliktu zabraknie woli pojednania. W takiej sytuacji ofiara musi
móc liczyć na to, że z pomocą przyjdzie jej państwo. Nie powinno ono
jednak nadmiernie spieszyć się z akcją
ratunkową, ponieważ bardzo często
zaistniałą krzywdę da się naprawić
bez jego udziału. Nawiasem mówiąc,
„przejęcie” konfliktu przez państwo
często ma niewiele wspólnego z faktycznym naprawieniem owej krzywdy.
Wspólnym mianownikiem resocjalizacji i retrybucji jest skupienie
uwagi na osobie sprawcy przestępstwa. W obydwu przypadkach ofiara pozostaje w cieniu. Ktoś powie na
to, że przecież może się ona włączyć
w postępowanie karne w charakterze
oskarżyciela posiłkowego. Nie sposób
zaprzeczyć. Problem polega jednak
na tym, że wejście przez uczestników
konfliktu w z góry przewidziane dla
nich role procesowe nie sprzyja ich
pojednaniu. Jak zauważa Consedine,
w ramach wyznaczonych przez struktury
społeczne i oficjalne prawo, przeprosiny
i żal nie mogą spotkać się z litością, przebaczeniem i pojednaniem. Zamiast tego,
od pierwszego dnia poszkodowani i ich
rodziny odcięci są od toczącego się postępowania, a podejrzani, często w izolacji,
czekają na sprawiedliwą odpłatę, przeżywając strach i niepewność. Potrzeby ofiar
są ignorowane, liczy się kara. Przyjęcie modelu naprawczego pozwala nam
odwrócić te priorytety.
Tym, co najbardziej chyba drażni
w założeniach retrybucji, jest przekonanie, że ludzie dzielą się na „czystych” i „skalanych”. Sprawiedliwa
odpłata, jaką państwo wymierza człowiekowi „skalanemu” przestępstwem,
wprowadza go na drogę „oczyszczenia”. Wychodząc z więzienia po odbyciu kary, jest on znowu tak samo
„czysty”, jak w dniu swoich narodzin.
[Retrybutywna] kara ma w najgłębszym
sensie charakter uwalniający – twierdzi
Filip Ciepły, karnista z Katolickiego
Uniwersytetu Lubelskiego. To nieprawda. Zarówno sprawcę przestępstwa, jak i jego ofiarę uwolnić może
tylko przebaczenie. Pozbawiona przebaczenia kara nie znosi ani poczucia
winy, ani pamięci o krzywdzie.
Teoretycy sprawiedliwości naprawczej przeciwstawiają czarno-białemu
światu retrybutywistów świat nieco
bardziej skomplikowany i, co za tym
idzie, trudniejszy do zaakceptowania.
Przestępczość jest problemem nas wszystkich – pisze arcybiskup Tutu. – Stanowi
odbicie niezdolności ludzi do uczciwego
i sprawiedliwego postępowania w stosunku
do bliźnich. Wiąże się z ciemną stroną natury ludzkiej, gdyż chciwość, gwałt i niesprawiedliwość kryją się w każdym z nas.
W każdym. W tobie, we mnie i w 80
tysiącach więźniów polskich zakładów karnych. Fakt, że my jesteśmy po
tej, oni zaś po tamtej stronie muru, jest
bardziej przypadkowy, niż chcielibyśmy sądzić. Granica pomiędzy dobrem
a złem nie przebiega wszak wzdłuż
tego muru, lecz w poprzek naszych sumień. Dopóki ten świat będzie naszym
światem, dopóty będzie się w nim tlić
możliwość zła. Pytanie, czy nauczymy
się znosić tę możliwość w sposób solidarny, czy też rozpaczliwie uchwycimy się przekonania, że wystarczy zabić
Kaina i nadal będzie na świecie porządek.
Nawet wówczas nie powinniśmy jednak liczyć na to, że zmorzy nas kiedyś
sen sprawiedliwego. ■
Misza Tomaszewski (1986)
jest doktorantem w Instytucie Filozofii UW
i redaktorem naczelnym „Kontaktu”.
15
re so c jaliz ac ja
Opuścić
bezdomność
Ignacy Dudkiewicz i Maciek Onyszkiewicz
Ilustracje: Olga Micińska
S
zacuje się, że w Polsce około trzysta tysięcy
ludzi żyje bez dachu nad głową. Spotykamy ich
codziennie, często nawet o tym nie wiedząc. Tylko
nielicznym udaje się wyjść z bezdomności.
Wszyscy jesteśmy łotrami
16
‒ Gdy poszedłem do banku, pani
z okienka obwieściła całej sali, że
„bezdomny nie może założyć konta”
‒ opowiada Maciek Maas. ‒ Czułem,
że wszystkie moje umiejętności, to kim
jestem, zostało przekreślone tym jednym zdaniem.
Ma 54 lata. Bardzo otwarcie opowiada o swojej historii, choć niekiedy milknie, starannie dobierając słowa. Przez większość rozmowy trzyma
w palcach niezapalonego papierosa.
Jego dzieciństwo nie należało do łatwych. Miał kilka lat, gdy zmarł jego
ojciec. Ojczym znęcał się nad nim i nad
matką.
Do 1987 roku pracował, ale przez
alkohol tracił kolejne posady. W jednej z nich przywłaszczał sobie spirytus używany do mycia urządzeń poligraficznych. Z powodu częstych utrat
przytomności dostał rentę. ‒ W sklepie wyciągałem legitymację pierwszej
grupy i kupowałem wódkę poza kolejnością. Komedia. W końcu odebrali mi
i rentę.
Ilekroć przychodziło wezwanie na
komisję lekarską, która podejmowała
decyzję o przedłużeniu renty, byłem
pijany.
się i wpadł w środowisko przestępcze.
‒ Im więcej miałem pieniędzy, tym
więcej piłem. Im więcej piłem, tym
bardziej potrzebowałem pieniędzy,
więc i przekręty stawały się coraz
poważniejsze.
Miał rodzinę. Do 2002 roku mieszkał
z żoną, córką i synem.
‒ Ja czuję się winny. Winny tego, że
nie byłem ojcem, że spaprałem im cał-
Bezdomność to
piętno. Nie zauważa
się człowieka z jego
indywidualnością
i historią
kowicie dzieciństwo. Była żona mi nie
wierzy, że się zmieniłem. Ma prawo,
bo obiecywałem poprawę dziesiątki,
tysiące razy. Codziennie.
Nigdy nie dotrzymywałem słowa, to
teraz mi uwierzy?
Z córką utrzymuje sporadyczne, ale,
jak ocenia, ciepłe kontakty. ‒ Syn ma
do mnie żal, nie wyrzuca mnie, jak do
niego pójdę, ale widzę, jak na mnie
patrzy.
Mówi, że dom opuścił w przypływie
pijackiej ambicji. ‒ Tego dnia posprzeNiedotrzymane słowo
Wtedy koledzy zaczęli proponować czałem się z żoną, wyszedłem na klatmu pieniądze, namawiając do udziału kę. Byłem przekonany, że jestem tak
w przekrętach gospodarczych. Zgodził wspaniały, że zaraz wybiegnie za mną.
‒ Nie wybiegła. Miała już chyba
dosyć.
Piętno bezdomności
Za pieniądze z działalności przestępczej wynajął mieszkanie. Żył w euforii
– własne lokum, pieniądze, samochód.
Poznał dziewczynę, układał z nią plany. Urodził się syn. Był jeszcze noworodkiem, gdy Maciek został aresztowany w 2006 roku. W więzieniu spędził
prawie cztery lata. Mówi, że więzienie
uratowało mu dwa życia: to doczesne,
gdyż wykryto u niego i zoperowano
nowotwór, oraz to, które na niego czekało po wyjściu. W trakcie odsiadki,
jak przekonuje, zmienił bowiem podejście do świata. Pod wpływem kazania
o dwóch łotrach nawrócił się. Gdy wychodził z zakładu karnego w połowie
stycznia, był już człowiekiem wierzącym. ‒ Byłem wewnętrznie podminowany. Odchodziła ta wiara, Duch
Święty zapominał o człowieku, który
nagle w próżni stawał i nie wiedział,
o co chodzi. Ale jednak wierzyłem.
Po wyjściu nie pojechał do swojego
malutkiego syna i jego matki. ‒ Wstydziłem się siebie, swojej pozycji, tego,
kim kiedyś byłem. Do tej pory nie widziałem syna.
‒ Czuję, że do tego jeszcze nie dorosłem. Dla mnie to jeszcze nie czas.
Stał się bezdomny. Tylko jedną noc
spędził na ulicy. Znalazło się dla niego miejsce w schronisku Wspólnoty „Chleb Życia” na Łopuszańskiej.
Z początku buntował się przeciw tamtejszym warunkom, ale jedyną alternatywę widział w powrocie do kolegów
z półświatka. Wybrał schronisko.
‒ W tamtym czasie pomogł y mi
zwłaszcza dwie osoby. Siostra Małgorzata Chmielewska zapewniła mi
godne warunki życia. Nie musiałem
grzebać po śmietnikach, zbierać puszek, miałem co jeść, gdzie spać, w co
się ubrać, mogłem chodzić wymyty.
A Marek Łagodziński i jego Fundacja
Sławek, pomagająca ludziom wychodzącym z więzienia, dali mi kopa,
żeby ruszyć z miejsca, zacząć działać.
Z początku miał obawy, ale ostatecznie zdecydował się wziąć udział
w programie „Skazani na… sukces”
dla osób opuszczających zakład karny.
Zrobił kurs opiekuna osób starszych.
Mimo że był jednym z najlepszych
uczestników i odbył praktyki, nie miał
szans na zatrudnienie.
‒ Bezdomność to piętno. Nie zauważa się człowieka z jego indywidualnością i historią.
Kurs opiekuna sprawił jednak, że
Maciek zaczął pasjonować się psychologią. ‒ Gdybym zachował się jak przeciętny pensjonariusz schroniska, to
bym zjadł, co mi dadzą, zrobił coś na
rzecz schroniska, a poza tym leżał i patrzył na zacieki na suficie. Nie byłbym
tu, gdzie jestem. Ja tylko żałuję, że nie
mam tych trzydziestu lat, tak jak jeden
z chłopaków tutaj. Zupełnie inaczej teraz by się moje życie potoczyło.
Ale nie jest za późno. Dobry łotr dopiero w ostatnich sekundach swojego
życia został zbawiony.
I wtedy pomyślałem: jestem tym,
k i m jestem, i n ie wa r to się tego
wstydzić.
Po dobrej stronie Krzyża
Maciek mówi, że nie wierzy w przypadki. Gdy żona Marka Łagodziń-
się. Codzienne chcę się dowiedzieć, co
się z nim dzieje, ale codzienne odkładam to na następny dzień.
‒ Przecież wszyscy jesteśmy łotrami ‒ mówi na koniec. ‒ Idziemy do
tego Krzyża i tylko od nas zależy, po
której stronie staniemy. Chyba w do-
17
Topniejący bałwan
W trakcie pobytu w ośrodku dwa razy
wypił kilka piw. Mówi, że tylko brak
pieniędzy i regulamin schroniska
sprawiły, że nie popłynął. W końcu
podjął terapię. Przekonał go fragment ze Starego Testamentu mówiący
o tym, że oprócz wiary potrzebny jest
i lekarz. A także chęć bycia samemu terapeutą w przyszłości. W tamtym czasie zaczął bowiem kurs instruktorów
terapii uzależnień. ‒ To był pierwszy
raz, kiedy publicznie przyznałem się
do więzienia. Wcześniej wchodziłem
do tramwaju i każdy ruch, każde przyciśnięcie do siebie torebki odbierałem
tak, jakby ludzie bali się, że ich okradnę. Miałem napisać tekst o momencie,
w którym się najbardziej bałem. Strażnik prowadził mnie do celi. Kiedy klucze zaczęły zgrzytać w zamku, bałem
się panicznie. Napisałem o tym i miałem nadzieję, że nie będę musiał tego
czytać, ale profesorka właśnie mnie
wskazała. Przeczytałem. Zapadła przeraźliwa cisza. Pomyślałem sobie: „no
dalej, oskarżajcie mnie”. Usłyszałem
brawa.
Myślę, że wiem, jak czuje się topniejący bałwan.
skiego, Danuta, znalazła informację
o programie wychodzenia z bezdomności i mieszkaniach treningowych,
był akurat u nich. Pojechał, umówił
spotkanie. Dostał lokum. Pięć metrów
kwadratowych, łóżko, szafa, komoda,
półka. Odmalował, cieszy się nim jak
dziecko. Martwi go tylko, że nie pomieści wszystkich książek. W okresie
bezdomności dorobił się ponad dwustu pozycji.
Dziś jest członkiem tworzącej się
rady złożonej z bezdomnych, która ma
kontaktować się z mediami, z przedstawicielami władzy. Póki co na przeszkodzie jej utworzeniu stają problemy formalne, związane z brakiem
meldunku osób, które mają w radzie
zasiadać. ‒ Pobicie bezdomnego jest
traktowane jak skopanie psa ‒ mówi
Maciek. ‒ Chcemy sami, własnym głosem mówić o sobie.
‒ I może, jeśli się uda, zmieniać społeczne stereotypy o nas ‒ dodaje.
Chciałby też odwiedzić swojego
syna. ‒ Codziennie o nim myślę, modlę
brym momencie potrafiłem uchwycić
się ręki, być może tylko raz do mnie
wyciągniętej. Stanąłem po dobrej
stronie Krzyża. Muszę się tylko tego
Krzyża trzymać, żebym nie odszedł
za daleko. Boję się tego, bo teraz jestem
bezpieczny.
A jak odejdę, to zginę.
Kocha się tylko raz
‒ „Stefanie Ostrowski, czy kocha pan
żonę?” „Tak”. „Grażyno Ostrowska, czy
kocha pani męża?” „Tak”. Sprawa zakończyła się po piętnastu minutach za
porozumieniem stron.
Tak rozwód z żoną wspomina Stefan
Ostrowski. Kiedy starał się o mieszkanie
socjalne, musiał uporządkować sytuację
rodzinną. Twierdzi, że tylko dlatego się
rozwiedli. Na rozprawie widział żonę
pierwszy raz od dwudziestu lat.
Ma sześćdziesiąt dwa lata, choć wygląda na więcej. Jest uzależniony od
alkoholu. ‒ Zdarza mi się wypić, nie
ukrywam tego. Staram się nad tym panować, nawet kilka miesięcy potrafię
re so c jaliz ac ja
nie pić. W terapię uzależnień nie wie- stolicy wydaje się, że tutaj bez problerzę. Myślę, że to, czy pijesz, czy nie, to mu sobie poradzą, ale życie weryfikuje
ich plany.
sprawa silnej woli, a nie leczenia.
18
Stefek, możesz już nie
wracać
Z żoną poznali się, kiedy Stefan kończył
służbę wojskową. Zamieszkali z jej rodzicami w Piotrkowie Kujawskim. Prowadzili gospodarstwo, zajmowali się
hodowlą zwierząt. ‒ Mieliśmy wspaniałą rodzinę. Pierwszy syn urodził się
w marcu. Potem co roku, na zmianę:
córka, syn i znów córka. A potem zacząłem pić. Piłem prawie codziennie,
a po alkoholu dochodziło do awantur
z żoną. Któregoś dnia, po jednej z kłótni, usłyszałem od żony: „Stefek, jeśli teraz wyjdziesz z domu, możesz już nie
wracać”.
Uniosłem się honorem. Wyszedłem
i już nie wróciłem.
Pojechał do Warszawy. Jak pamięta,
spodziewał się, że z łatwością znajdzie
pracę i wynajmie mieszkanie. Opowiada, jak przez kilka lat błąkał się po mieście. ‒ W lecie sypiałem w kartonach
na dworcach, na ławkach w parkach
i w składach pociągów. Zimą czasem
udawało mi się wyjechać pod Warszawę i w zamian za nocleg i wyżywienie
pomagać w pracy na gospodarstwie.
Czasem sypiałem w noclegowniach.
Wielu osobom przyjeżdżającym do
Po kilku latach trafił do schroniska
dla bezdomnych na Żytnią. Wspomina
je nie najlepiej. Jego zdaniem pracującym tam ludziom brakowało wyrozumiałości, a regulamin był zbyt restrykcyjny. ‒ A kiedy ktoś go złamał, od razu
był wyrzucany. Ja, choć mieszkałem
tam od pięciu lat, wyleciałem za pijaństwo. Znów wylądowałem na ulicy. Na
szczęście na krótko.
‒ Znalazło się dla mnie miejsce
w Pensjonacie świętego Łazarza w Ursusie, prowadzonym przez ojców Kamilianów. Trafiłem tam, kiedy żył jeszcze ojciec Bogusław Paleczny.
Ojciec Paleczny uznawany był za
opiekuna warszawskich bezdomnych.
Założył Kamiliańską Misję Pomocy
Społecznej, bar Marta, w którym stołują
się setki bezdomnych, i właśnie Pensjonat św. Łazarza. Zmarł w 2009 roku.
‒ Do dziś w tym miejscu unosi się
duch jego miłości i zrozumienia ‒ mówi
Stefan.
pań prowadzących ośrodek, zaczął
starać się o przydział mieszkania.
‒ W pensjonacie każdy pracował. Ja
byłem najpierw stróżem nocnym, później jeździłem pomagać do siedziby
ojców na Krakowskim Przedmieściu.
Kiedy czegoś nie załatwiłem albo jako
woźny niepotrzebnie na kogoś nakrzyczałem, dostawałem kolejne szanse.
Dzięki prowadzącym ośrodek: pani
Adrianie, pani Agnieszce, pani Marcie,
pani Małgosi i pani Kindze, odzyskałem poczucie godności i uwierzyłem,
że jestem coś wart.
Od dwóch lat Stefan Ostrowski ma
własne mieszkanie. Na siedemnastu
metrach mieści rozkładany tapczan,
mały stolik, półkę z książkami i telewizor. Prosi, by wspomnieć, jak bardzo w przeprowadzce i urządzeniu
mieszkania pomógł mu jego znajomy,
Darek. Jest na rencie. ‒ Dostaję niewiele ponad czterysta złotych. Nie mogę
sobie do tego dorobić, bo jeśli zarobię
cokolwiek, stracę prawo do świadczeń.
Czasem wpadnę do moich kochanych
dziewczyn na Ursus i tam zawsze
dostanę jakieś konserwy. Zdarza się,
że zbieram puszki i inne niepotrzebne ludziom rzeczy, które sprzedaję
w skupach.
Przyznaje się do tego niechętnie. Boi
się, że znów będzie postrzegany jako
menel i lump.
Choć Stefan dużo opowiada o dzieciach i żonie, przyznaje, że kontakty
z rodziną utrzymuje sporadycznie. Doczekał się czwórki wnuków, ale jeszcze
ich nie poznał. ‒ Raz wpadła do mnie
córka. Z pozostałymi dziećmi tylko
dzwonimy do siebie co jakiś czas. Tak
samo z żoną.
‒ Chciałbym to wszystko odkręcić.
Chciałbym cofnąć zegar, ale zegara cofnąć się nie da, można go tylko
podreperować.
Drzwi otwarte na oścież
Przez siedem lat mieszkał w białym
domku. To nie był zwykły dom. PoStefan podkreśla, że w przeciwień- śród jego mieszkańców jedynie Sławostwie do schroniska na Żytniej, w Pen- mir nie miał problemów z używkami.
sjonacie Łazarza obdarzono go zaufa- Tylko on nie musiał udowadniać, że
niem. Wspomina, że to tu, za namową nie jest pijany ani na haju. „Białym
Zegara cofnąć się nie da
domkiem” mieszkańcy nazywają ośrodek Monaru na Marywilskiej. Trafił
tam na początku 2000 roku.
S ławom i r Ka mela prac uje d ziś
w Stowarzyszeniu Otwarte Drzwi,
zajmującym się pomocą bezdomnym
w powrocie do normalnego życia.
Ma czterdzieści cztery lata. ‒ Roboty
mam dużo, ale nie narzekam. Często
zostaję w pracy do późna, właściwie
nie liczę godzin. Robię coś dla innych,
w ten sposób mogę się odwdzięczyć
za pomoc, którą sam kiedyś otrzymałem. Moje doświadczenie jest bardzo
przydatne w tej pracy. Wiem, jak rozmawiać z osobami bezdomnymi i jak
im pomóc.
To życie jest najlepszym profesorem.
Anioł czy diabeł
Przed świętami Bożego Narodzenia
w 1999 roku Sławomir stracił swoje
mieszkanie. ‒ Pewnego dnia zastałem
drzwi zamknięte. Klucze nie pasowały. Dziewczyna, z którą mieszkałem,
zmieniła zamki. Oszukała mnie i okradła. Myślałem, że to anioł, a okazała się
diabłem. Zostałem w tym, co akurat
miałem na sobie.
Po latach usłyszał, że przez cały
czas, kiedy byli razem, ona go zdradzała. Czasami za pieniądze.
Jego ojciec zmarł w październiku
tego samego roku, w którym on stracił mieszkanie. ‒ Nie mogłem pójść do
matki, i bez tego miała dosyć kłopotów
‒ wspomina Sławomir.
Sławomir mówi o sobie, że jest optymistą i że tylko dzięki temu się nie
załamał. Z dumą opowiada, że nigdy
nie żebrał, nawet kiedy był naprawdę
głodny.
Parę nocy spędził w autobusach.
W końcu ktoś życzliwy poradził mu:
„Jedź do Marka Kotańskiego, on ci
pomoże”. ‒ Marek przyjął mnie w swoim biurze. Natychmiast przeszedł ze
mną na „ty”. Nie owijał w bawełnę.
„Pijesz? ” ‒ pytał. „Nie.” „Ćpasz?”
„Nie.” „To co ty tu, robisz?”. Myślałem,
że odprawi mnie z kwitkiem. A on tylko spytał: chcesz spać na blaszaku, czy
w białym domku?
Klucze do własnego „M”
Sławomir wspomina, że w 2005 roku
dostał propozycję wyjazdu do Anglii. ‒ Tutaj nie miałem perspektyw,
a w Anglii mogłem zacząć nowe życie.
‒ W tym samym czasie Stowarzyszenie Otwarte Drzwi rozpoczynało realizację programu „Powrót”, w ramach
którego bezdomni i wykluczeni mogli
zdobyć nowe kwalifikacje zawodowe
i wsparcie w wyjściu z bezdomności.
Zdecydowałem się wziąć udział w tym
programie, skusiła mnie perspektywa
zdobycia własnego „M”.
Program przewidywał, że starający się o mieszkanie bezdomni podejmą płatne staże w zaprzyjaźnionych
z Otwartymi Drzwiami firmach. Sławomir dostał propozycję stażu w samym stowarzyszeniu. ‒ To była dla
mnie wielka szansa. Pracowałem przy
szukaniu funduszy. Kiedy w parę
miesięcy później dowiedziałem się, że
mam szansę na mieszkanie socjalne,
zrezygnowałem z wyjazdu do Anglii.
Mieszka na Pradze, w przedwojennej kamienicy. ‒ Mieszkanie jest nieduże, bo ma tylko osiemnaście metrów,
ale nie zamieniłbym go na większe
w nowoczesnym apartamentowcu.
O Pradze opowiada fachowo i z pasją. Deklaruje, że nie wyprowadzi się
nigdy, chyba że będzie musiał. Dorobił
się też samochodu. ‒ Mieszkam sam
i pewnie tak już zostanie.
***
‒ Ma m t yl ko jed no marzen ie ‒
mówi Stefan Ostrowski. ‒ Spotkać się
z rodziną, usiąść przy jednym stole.
Z wnukami, z dziećmi, z małżonką,
z teściową, która jeszcze żyje, a jest
dla mnie bliższa niż rodzona matka.
Chciałbym, żebyśmy spojrzeli sobie
w oczy, porozmawiali, pośmiali się,
pożartowali. Nic więcej.
‒ Marzę o tym, by wszyscy bezdomni otrzymali szansę, która była mi
dana ‒ bez wahania opowiada Sławomir Kamela.
‒ Moim marzeniem jest skończyć
studia i pomagać innym jako terapeuta ‒ mówi Maciek Maas. ‒ Chcę dzielić się swoim doświadczeniem, dawać
świadectwo. Może w ten sposób naprawię chociaż część krzywd, jakie
wyrządziłem innym.
W sobotę, pierwszego października,
Maciek odebrał indeks. Studiuje resocjalizację i profilaktykę uzależnień. ■
Więcej o bohaterach w fotoreportażu
„Zadomowieni”.
Ignacy Dudkiewicz (1991)
studiuje filozofię na UW, jest wychowawcą
w grupie SR KIK.
maciek onyszkiewicz (1986)
studiuje resocjalizację na APS, jest
wychowawcą w grupie SR KIK. Zastępca
redaktora naczelnego „Kontaktu” i redaktor
działu „Katolew”.
Organizacje, które pomogły bohaterom reportażu
www.chlebzycia.org.pl
www.fundacjaslawek.org
www.monar.pl
www.misja.com.pl
www.monar.pl
19
re so c jaliz ac ja
20
Jedno z ostatnich zdjęć Rudego. Zmarł w sierpniu 2011 roku
Fotograf z twarzą, streetworker bez munduru
Katarzyna Kucharska
Tomek Kaczor
Zdjęcia: Maciej pisuk
W
arszawska Stara Praga to jeden
z najbardziej zaniedbanych zakątków
miasta. Wiele rodzin mieszka tam w skrajnie
złych warunkach. Ulice tak zwanego Trójkąta
Bermudzkiego obciążone są złą, przestępczą
legendą. Właśnie tam, w okolicach ulicy
Brzeskiej, spotykają się drogi fotografa Macieja
Pisuka i warszawskich streetworkerów.
Fotograf
–­­ Było ich trzech. Wystylizowani na
reporterów wojennych przemykali gęsiego pod ścianami, cały czas zachowując wzmożoną czujność. Na moim
podwórku otoczyli umorusane dziecko i bez żenady zaczęli robić zdjęcia,
jakby trafili na jakiś egzotyczny okaz.
W całym ich podejściu i zachowaniu
było coś wyjątkowo irytującego, budzącego bezwarunkowy sprzeciw
– opowiada Maciej Pisuk, fotograf,
z wykształcenia scenarzysta. Wprowadził się na warszawską Pragę
dziesięć lat temu. Z początku obserwował mieszkańców ulicy Brzeskiej
ze swojego okna i z tej perspektywy
fotografował podwórko. – Byłem wtedy w kiepskiej sytuacji psychicznej
i materialnej, więc mój nastrój osobliwie korespondował z otoczeniem.
Byłem wyrzutkiem wśród wyrzutków
– opowiada.
Spędzanie czasu na ulicy i fotografowanie sąsiadów, z którymi z czasem
się zaprzyjaźnił, było jedyną aktywnością, do której umiał się zmusić
podczas depresji. To życie po „gorszej
stronie Warszawy”, nieopodal cieszącej się złą sławą ulicy Brzeskiej, oraz
fotografia, paradoksalnie, pozwoliły
mu się z tej depresji wydobyć.
Z sąsiadami z Brzeskiej zawarł niepisaną umowę: fotografuje ich kiedy
chce, także w sytuacjach domowych,
rodzinnych, czasem bardzo intymnych. W zamian, jako zaprzyjaźniony
fotograf, bezpłatnie obsługuje ich komunie i śluby. Swoje zdjęcia publikuje
i wystawia zawsze w porozumieniu
z przedstawionymi osobami. Jeśli za
taką publikację czy wystawę dostaje
honorarium – dzieli się nim.
Zdjęcia Pisuka nie są portretem
skrajnej biedy czy zakamarków przestępczego świata. Są portretem przyjaciół, znajomych i ich codzienności.
Chociaż bieda wyłazi z tych kadrów:
ze ścian, tapet, telewizora czy podbitych oczu, zdjęcia nią nie epatują, nie
atakują oglądającego. Zamiast dramatycznych gestów i głodnych oczu, widzimy ojca odpoczywającego z synem
na kocu, matki w ciąży, gar ziemniaków niesiony do stołu czy mężczyznę
myjącego nogi po powrocie z pracy.
Ujęcia Pisuka są przeciwieństwem
reporterskich interwencji. Kredyt zaufania, jaki dostał od mieszkańców
Brzeskiej, sprawił, że czuje się zobowiązany, by zdejmować z nich stygmat
nędzarzy i drobnych przestępców.
Media
–­­ Fotografowanie ludzkiego cierpienia, biedy, intymnych przeżyć wymaga naprawdę solidnego uzasadnienia.
Dawno pozbyliśmy się złudzeń, że
kolejna fotografia głodującego dziecka wstrząśnie sumieniem świata, powstrzyma falę wyzysku i przemocy
– deklaruje fotograf. Sensacyjne zdjęcia i medialny szum stworzony wokół
Prażan mogą mieć wręcz przeciwne
działanie.
Pewien chłopak, który miał ksywkę
Pinokio, został przez TVN okrzyknięty
„hersztem bandy”. Dzieciaki, których
dotyczył telewizyjny materiał, poczuły się wyróżnione – jednocześnie ważne i napiętnowane. Prawdopodobnie
uznały, że wyróżniono je ze względu
na to, że zrobiły coś złego. Nie tylko
nie powstrzymało ich to od kolejnych
przestępczych zachowań, ale wręcz
zachęciło do dalszego przekraczania
społecznych norm. Na tym budowali
poczucie własnej wartości.
Bieda i streetworking mają ogromny
medialny potencjał. Niestety, łatwo
obraca się on przeciwko nim i często
zamiast pomagać – w rzeczywistości
jeszcze bardziej komplikuje sytuację.
Pedagodzy ulicy odnoszą się do mediów z dystansem. W rozmowach zachowują dyskrecję, nie żonglują opowieściami, dbając o prywatność osób,
z którymi pracują. Czasem proszą, by
21
re so c jaliz ac ja
22
nie ujawniać adresów, gdzie prowadzą
swoją działalność. Obecność dziennikarzy lub obserwatorów przeszkadza
w budowaniu zaufania i zaburza poczucie bezpieczeństwa podopiecznego.
Z drugiej strony, popularyzacja streetworkingu w jakiejś mierze wzmacnia społeczną wrażliwość, a czasem
pomaga zdobyć niezbędne fundusze.
Pedagodzy na ulicy
Streetworking polega na pomocy osobom zagrożonym wykluczeniem społecznym: zaniedbanym dzieciom, osobom prostytuującym się, bezdomnym
i uzależnionym od środków psychoaktywnych. To praca w przestrzeni życia
tych osób – na ulicy. Na warszawskiej
Pradze działają co najmniej trzy organizacje zajmujące się zaniedbanymi
społecznie dziećmi: Stowarzyszenie
Grupa Pedagogiki i Animacji Społecznej (GPAS), Klub Młodzieżowy Mierz
Wysoko i ATD Czwarty Świat.
Dzieci ulicy, podopieczni GPAS-u, są
w różnym wieku: od 8 do 18 lat. Uciekają z domów, szkół lub świetlic, do
mieszkań wracają jedynie na noc. Często mają już za sobą inicjację seksualną
i narkotykową. Piją alkohol, palą, niektórzy wąchają klej, wdychają gaz z zapalniczek. Wielu popełniło już drobne
przestępstwa, co stawia ich w konflikcie z władzą. Przemoc i agresja to dla
nich codzienność. Są nieufni, nie mają
na kogo liczyć. Brakuje im wiary w siebie. Jednocześnie, jak opowiadają ich
opiekunowie, odznaczają się niesamowitym sprytem i inteligencją.
Streetworker spotyka się z dużymi
oczekiwaniami. – Wszyscy by chcieli, żeby z „ulicznika” wyrosła dorosła osoba, która skończy uniwersytet
i stanie się autorytetem w swoim środowisku – mówi Tomasz Szczepański
z GPAS-u. – Ludzie, którzy obserwują naszą pracę, myślą, że działamy po
linii najmniejszego oporu, starając się,
by nasi podopieczni po prostu skończyli szkołę. Tymczasem dla nich to
jest już duży sukces. Prawdziwym celem jest, by ta młodzież nie siedziała
w więzieniach, nie dokonywała brutalnych pobić, nie niszczyła się narkotykami. Żeby wyrosła na porządnych
ludzi, a nie poszła na studia i dołączyła
do inteligencji.
Praca w teren ie to jedy ny spo sób, żeby wspierać takie osoby. ­­– Nie
organizujemy dla nich warsztatów
i nie czekamy, aż młodzi przyjdą. Wiemy, że tego nie zrobią – mówi dalej
Szczepański. – W tej sytuacji trzeba po
prostu powłóczyć się po ulicy, przyjąć
na siebie trochę ich hardości. Szybko
okazuje się, że oni się nudzą, są otwarci i potrzebują kontaktu.
Bez munduru
–­­ Streetworker nie nosi żadnego munduru – podkreśla Andrzej Orłowski
z GPAS­­-u. ­­– Nie reprezentuje żadnej
instytucji, ani nie przychodzi jako
kurator-formalista, który sprawdza,
czy rodzice odpowiednio zajmują się
dzieckiem. Zwyczajnie odwiedza rodzinę, by porozmawiać, wypić herbatę, czasem pochwalić. Staje się bliskim
rodziny, przez co zostaje obdarzony
zaufaniem. Nie przynosi też ze sobą
żadnych darów, żeby nowo nawiązana relacja nie została potraktowana instrumentalnie. Przynosi jedynie swoją
dobrą energię i doświadczenie spotkania z daną rodziną, które z roku na rok
buduje.
Praca streetworkerów polega na nawiązywaniu osobistych relacji. Brzmi
to paradoksalnie, ale zawodowo zabiegają oni o szczery kontakt. Jeśli
zabraknie zaufania, nie będą mogli
wykonywać dobrze swojej pracy. Towarzyszenie w codziennym życiu,
trzymanie za rękę w trudnych sytuacjach, reagowanie na potrzeby drugiego – to zachowanie typowe dla
przyjaciół lub bardzo serdecznych sąsiadów, i – jak się okazuje ­­– pedagoga
ulicy.
Doświadczenia street workerów
na warszawskiej Pradze wyraźnie
pokazują, że młodzi najbardziej potrzebują uwagi drugiego człowieka
i partnerstwa. To przeciwieństwo postawy protekcjonalnej i uprzedzająco
opiekuńczej.
Ojciec Józef Wrzesiński, założyciel międzynarodowego ruchu ATD
Czwarty Świat, twierdził, że w pracy
z ludźmi wykluczonymi, żyjącymi na
skraju nędzy najważniejsze jest zwrócenie im ich godności. Dostrzeżenie
w nich osób zdolnych do decydowania
o sobie. Rolą pracownika socjalnego
może być tylko doradztwo i uświadamianie konsekwencji ich postępowania. Ojciec Wrzesiński prowadził w latach sześćdziesiątych obóz mieszkalny
dla bezdomnych w Noisy-le-Grand we
Francji. Jego metoda pracy wzbudzała
szerokie kontrowersje, ponieważ wiele
obowiązków związanych z prowadzeniem obozu zlecał jego mieszkańcom
i powierzał im ważne funkcje organizacyjne. W ten sposób, w laboratoryjnych warunkach obozu, odbywał
się proces ponownej socjalizacji jego
mieszkańców.
23
Nikola kilka godzin przed Pierwszą Komunią
Limity
Streetworker działa w pojedynkę, jego
kwalifikacje weryfikuje ulica. Dzieci
zwykle nie mają litości i na różne sposoby wystawiają „nowego” na próbę.
Streetworker przychodzi przeważnie
z innego społecznego kontekstu, wychowany w komfortowych warunkach, często z wyższym wykształceniem. To jest bariera dla zrozumienia
realiów, w jakich żyją dzieci na Pradze.
– Każdy ma swoje limity i sytuacje, na
które nie może się zgodzić, a z drugiej
strony jego praca tego od niego wymaga – deklarują opiekunowie z GPAS-u.
– Nigdy nie moralizujemy, niczego nie
zakazujemy. Za to słuchamy naszych
podopiecznych, akceptujemy takich,
jakimi są, z ich nawykami, wadami
i problemami rodzinnymi.
W tej pracy jest się non stop. Pedagodzy ulicy najczęściej są rozliczani za godziny. A te trudno policzyć.
Właściwie pracują całe dnie. – Relacje
z podopiecznymi buduje się na stałe,
a nie na godziny pracy – mówi Przemek Sendzielski z Klubu na Brzeskiej.
– Smsy przychodzą o 23 i o 6 rano.
Czasem nie są angażujące, ale zdarza
się, że trzeba zerwać się i jechać pomóc, pogadać.
Andrzej Orłowski (GPAS): – Jeśli
pojawia się problem, ktoś potrzebuje się wyżalić w osobistej rozmowie,
tworzenia współpracy między różnymi ośrodkami pomocy społecznej.
Trudność pracy streetworkera polega na tym, że nie sposób ocenić jego
skuteczności. Uczestniczy przecież
w wielkiej machinie wychowania
jednostki, w której biorą udział także
rodzice i państwo poprzez swoje instytucje: ośrodki wychowawcze, kuratoria, ośrodki pomocy społecznej, szkoły
etc. Jego praca trwa całe lata, a moment
przemiany podopiecznego może nigdy
nie nastąpić.
Fotograf ­­– streetworker
24
Sylwia i Marek
zawsze jedziemy się spotkać. Warto przyjechać chociażby po to, żeby
wziąć za rękę rodzica w sytuacji wielkiego stresu. Na przykład przed pójściem do szkoły w sprawie własnego
dziecka. Przy pedagogu taki rodzic
czuje się bezpieczniej, czuje, że w jego
obecności nie zostanie zrugany przez
nauczycielkę. Niektórzy rodzice nie
potrafią tego zrobić przez lata. W tych
ludziach, choć są pogrążeni w stagnacji, drzemią pewne motywacje. Trzeba
je tylko rozbudzić.
Streetworker pracuje na ulicy zwyk le do t rzyd ziestego roku życ ia.
Głównie dlatego, że każdy człowiek
ma ograniczoną liczbę relacji, które
może nawiązywać, a potem podtrzymywać naprawdę szczerze. – Ale także
Po swojej przeprowadzce Pisuk adaptował się do specyficznego, praskiego
życia podobnie jak streetworker zapoznaje się ze swoim nowym miejscem
pracy. Zaglądał w podwórka, inicjował kontakty i sam dawał się poznać.
Zaakceptowany przez mieszkańców,
nawiązał z nimi specyficzny rodzaj
współpracy. Teraz wciąż – podobnie
jak streetworker – działa lokalnie:
przyjaźni się z mieszkańcami, kiedy
trzeba, „trzyma ich za rękę”. Równocześnie działa w szerszej perspektywie – publikując i wystawiając swoje
zdjęcia. W ten sposób walczy o zmianę
sposobu myślenia o biedzie i wykluczeniu. Podobnie pedagog ulicy, poza
pracą w terenie, wykonuje olbrzymi
wysiłek, promując swoją pracę w miejskich instytucjach, szukając grantów.
dlatego, że w tym zawodzie walczy się Działa w mikro i makroskali.
Maciej Pisuk na własny użytek sforna wszystkich frontach: o pieniądze
na działanie, o szczerą relację z dziec- mułował zbiór zasad, który – jak mówi
kiem, o zmianę zachowań dorosłych, – pozwolił mu „zalegalizować swoją
o współpracę z nauczycielami i urzęd- »podejrzaną działalność«”. Jest to jednikami – dodaje Przemek Sendzielski. nocześnie etyczny manifest rozumie– System instytucji publicznych jest nia fotografii.
pasywny, wszystko trzeba sobie wychodzić i wyrozmawiać. Praca w tere- Fotografuję osoby, które dobrze znam,
nie jest bardzo obciążająca psychicz- z którymi jestem w bliskim kontakcie.
nie. Wielu streetworkerów starszych
stażem zmienia tryb swojej pracy: za- Nie robię zdjęć „migawkowych”, osoba
miast na ulicy, pracują jako koordyna- fotografowana jest zawsze świadoma
torzy, zdobywają fundusze, prowadzą mojej obecności.
fundacje. Wciąż angażują się w losy
swoich podopiecznych, ale nie są już Zawsze opatruje zdjęcia komentarzem.
z nimi w tak bliskim kontakcie. Jako Portret bez opisu staje się
bardziej doświadczeni, mogą więcej uprzedmiotowieniem sfotografowanego. zdziałać w negoc jac jach, próbach
25
Marcin ze swoim synem – Wiktorem
Jeśli liczę na otwartość i zrozumienie ­­–
muszę to samo zaoferować w zamian.
Aparat to rodzaj maski, za którą chowa się
fotograf, maski, która wyklucza wzajemność. Chcę „pozbyć się” aparatu, sprawić
by stał się niezauważalny.
Kiedy aparat staje się niewidzialny,
fotograf może stanąć z osobą fotografowaną twarzą w twarz – w pełni
szczerze i na równych prawach. Jest
to możliwe tylko wtedy, gdy – tak jak
Pisuk – potraktujemy zdjęcie nie jako
cel, ale świadectwo spotkania. Wbrew
teoriom wielu fotografów, złapanie
ulotnego momentu nie jest tu najważniejsze. To, co najważniejsze, czyli
spotkanie, wydarza się wcześniej niż
moment wyzwolenia migawki.
Spotkanie
Pisuk: – Sam nie nazwałbym się streetworkerem, ale gdyby ktoś mnie w ten
sposób określił – uznałbym to za
wyróżnienie. Nie ze wszystkimi znajomymi z Pragi się przyjaźnię, ale odwiedzam ich, wiem, że na to czekają.
Na wystawę swoich zdjęć w Centrum Sztuki Współczesnej pod tytułem „Pod skórą” zaprosił imiennie
wszystkich bohaterów. Przyszli, chociaż nie jest to instytucja, w której
czuliby się swobodnie. – Miałem wątpliwości, czy CSW to dobre miejsce na
wystawę. To, że moi prascy znajomi
przyszli na wernisaż, ich aprobata,
było dla mnie potwierdzeniem, że to,
co robię, ma sens. Oni z kolei poczuli,
że ktoś się nimi interesuje i poważnie
traktuje ich problemy – mówi Pisuk.
Na ścianie, obok zdjęć fotograf napisał ołówkiem krótkie opisy przedstawionych osób. Przypominają urywki
rozmów, wiadomości, które chciał
im wysłać. Przeprasza, że kogoś zapomniał odwiedzić, obiecuje donieść
odbitkę, dziękuje za pomoc. Wystawa
w jednej z ważniejszych warszawskich
instytucji kultury nie odsuwa go od
portretowanych. Jest okazją do kolejnego, dobrego spotkania. ■
Katarzyna Kucharska (1986)
studiuje historię sztuki na UW,
współpracuje z Fundacją „Archeologia
Fotografii". Redaktorka działu
„Kultura”.
tomek Kaczor (1984) jest fotografem
i animatorem kultury. Współpracuje
z Towarzystwem Inicjatyw Twórczych „ę”.
Załapać się na niebo
26
ks. Wacław Oszajca sj
Jeden z wiszących tam przestępców obrzucał Go obelgami. „Czy nie jesteś Mesjaszem?
Wybaw siebie i nas!” Ale odezwał się drugi i skarcił tamtego, mówiąc: „Nie boisz sie
Boga? Cierpisz taką samą karę co On. Nam sie ona należy; dostaliśmy to, na co zasłużyliśmy tym, co zrobiliśmy. Ale ten człowiek nic złego nie uczynił”. Potem powiedział:
„Jeszuo, pamiętaj o mnie, kiedy przyjdziesz jako Król”. Jeszua rzekł mu: „Tak! Obiecuję, że będziesz ze mną dziś w Gan-’Eden”.
(Łk 23,39-43)
Z Ewangelistów tylko Łukasz wspomina o tym wydarzeniu. Jan mówi
o „dwóch innych”, Mateusz i Marek
nazywają powieszonych razem z Jezusem „rozbójnikami”. O nawróceniu
któregoś z nich nie dość, że nie wspominają, to jeszcze piszą, że obydwaj
razem z pozostałymi lżyli Jezusa.
Trudno powiedzieć, dlaczego tylko
jeden z autorów opisuje tę scenę, inni
zaś milczą. Z pewnością nie dlatego,
by uważali tego typu wydarzenie za
mało przykładne, nienadające się do
wykorzystania w celach dydaktycznych i umoralniających, czy wręcz gorszące tak zwanych maluczkich. No bo
jakże to tak, w ostatniej chwili załapać
się na niebo, mimo że przez całe życie
służyło się piekłu?
Według tradycji Łukasz Ewangelista
miał być z zawodu lekarzem, a współcześni badacze Biblii mówią o nim jako
o pisarzu „o wielkim talencie i dużej
wrażliwości”. Nie zdziwiłbym się, jeśli – gdy zapytam go kiedyś o to, dlaczego umieścił w swoim dziele wątek
o Dobrym Łotrze – odpowie, że musiał. Przemiana diabła w anioła, czyli
uzdrowienie złoczyńcy z najcięższej
z możliwych chorób – toż to przecież
cud nad cudami. Już pewnie łatwiej
przemienić wodę w wino, niż wydusić
z przestępcy przyznanie się do winy.
„Hola, hola” – powie ten i ów, i nie
bez racji. Tonący brzytwy się chwyta,
albo: „Jak bida, do Żyda, jak po bidzie, precz Żydzie”. To prawda, tyle
tylko, że najmniejsza odrobina dobra jest zawsze nieskończenie większa od wszystkiego zła. Zła i dobra
nie da się ważyć na kilogramy, ich
ciężar gatunkowy jest tak różny, że
nieporównywalny.
Nie zapomnę rozmowy sprzed wielu lat, prawie trzydziestu, z ks. Janem
Poddębniakiem z diecezji lubelskiej.
W kilku rozmawialiśmy, jak się rozmawia bynajmniej nie przy herbatce. Ktoś wrzucił temat kary śmierci
i oczywiście zaczęliśmy się ostro
sprzeczać, zwłaszcza z najmłodszym
spośród nas, ale za to najzagorzalszym
zwolennikiem tej kary. W pewnym
momencie do rozmowy włączył się,
oczywiście po swojemu, ks. Poddębniak: „Ty, gówniarz, cicho siedź, bo nic
nie wiesz! Przed wojną spowiadałem
na Zamku Lubelskim skazanych na
śmierć i wiem jedno: na szubienicę odprowadzałem i tam wieszano już zupełnie innego człowieka od tego, który
coś tam ukradł czy kogoś zabił”.
Ta r oz mowa w rac a ł a do m n i e
już parę razy. Również wtedy, gdy
usłyszałem, jak Jan Paweł II mówił
o pierwszeństwie miłosierdzia przed
sprawiedliwością. Jeśli więc kogokolwiek wyrzucamy na margines, a tym
bardziej jeśli kogokolwiek usuwamy
spośród siebie ostatecznie, zabijając
go, tracimy na tym przede wszystkim
my sami. Choćby z tego powodu nie
warto odpychać, a na pewno warto
przygarniać. ■
Żeby nie
sklechcieć
fot.: Tomek Kaczor
Z ks. Andrzejem Lutrem rozmawiają
Staś Chankowski i Ignacy Dudkiewicz
P
ogląd, że ksiądz ma być nieskazitelny, jest nie
tylko absurdalny, ale i niebezpieczny. Zbyt
często tworzymy sobie w Kościele manichejski obraz
świata, dostrzegając tylko czerń i biel. A przecież
żaden człowiek, a więc także żaden ksiądz, nigdy
nie był i nie będzie czarno-biały.
Fundacja Opoka wydała na ten rok kalendarz Powołani. Poznaj duchownych z pasją, w którym portretuje dwunastu kapłanów oddanych swoim zamiłowaniom. Czy
według księdza posiadanie pasji jest dla
duchownych szczególnie ważne?
Zawsze powtarzam, że ksiądz powinien mieć pasję. Oczywiście, podstawową sprawą jest Eucharystia, bez
niej wszystko straciłoby sens, wszystko by sczezło. Nie każdy musi chodzić
do teatru i kina, ale czytać powinien.
Trzeba się rozwijać, bo inaczej niewiele miałbym do zaoferowania jako
człowiek, a więc także jako ksiądz. Biskup Dembowski, jeszcze jako rektor
kościoła św. Marcina, w trakcie rekolekcji przed święceniami kapłańskimi
mówił nam: „Musicie się rozwijać, musicie czytać, musicie mieć pasje, żeby
nie być głupszymi od przeciętnego
parafianina”. To nie była pogarda dla
parafian, ale wyraz szacunku dla nich.
Ksiądz musi poszerzać swoje horyzonty. Wtedy będzie lepszym i prawdziwszym duszpasterzem, zacznie także
nawiązywać nowe znajomości, zawierać przyjaźnie.
subiektywne kryterium, ale sztuka na
szczęście nigdy nie jest obiektywna.
Pasję Gibsona oglądałem raz i wystarczy, Ewangelię według świętego Mateusza
Pasoliniego mogę oglądać bez końca.
Najwięcej razy w życiu widziałem
Kabaret Boba Fosse’a i Człowieka z marmuru Wajdy – znam każdy kadr tych
filmów. Trudno mi wyobrazić sobie
kino polskie bez Wajdy, Zanussiego,
Hasa czy Różewicza. Chcę was jednak
uspokoić, lubię też kino sensacyjne.
Nie ma tu żadnej sprzeczności. Weźmy
Chinatown Polańskiego – toż to artyzm
połączony z sensacją! No i uwielbiam,
choć tu w ogóle nie jestem oryginalny,
Felliniego i Bergmana…
Jest ksiądz krytykiem filmowym.
Tak, to jest moja pasja. Co roku biorę
urlop w trakcie Festiwalu Filmowego Wykorzystuje ksiądz film i teatr w pracy
duszpasterskiej i kaznodziejskiej?
w Gdyni. Zawsze jestem na całym.
Nie opowiadam filmów z ambony. Ale
pewne motywy wykorzystuję. WieloCzego ksiądz szuka w filmach?
Lubię filmy nudne. Ale określenia krotnie pokazywałem klerykom w se„nudne” używam symbolicznie, bo minarium różne filmy jako przyczynek
przecież dla wielu nudny może być do rozmowy.
wyprodukowany w Kazachstanie Tulpan Siergieja Dworcewoja, Trzy kolory Tańczy ksiądz?
Kieślowskiego czy Tatarak Wajdy, tym- O Jezu, nie! Nigdy nie uczyłem się tańczasem są to znakomite filmy z prze- ca. Największe męczarnie przeżywałem na studniówce. Ale każdy lubi co
słaniem humanistycznym.
Najważniejszym sprawdzianem innego. To po prostu nie jest mi dane.
jakości filmu jest dla mnie chęć jego Chcecie jeszcze o coś zapytać?
ponownego obejrzenia. To bardzo
27
Sport?
Lubię oglądać siatkówkę, piłkę ręczną
i nożną. Jakąś ligę angielską, hiszpańską. W latach licealnych kibicowałem
też na stadionie, teraz już nie. Ale nie
dlatego, że to niestosowne. Nie ma
kiedy, zostaje telewizja. Powinienem
trochę biegać, muszę się znowu za to
wziąć. Zmobilizowaliście mnie.
Może ci się nie
chcieć, możesz nie
mieć czasu, ale kiedy
przychodzi do ciebie
konkretny człowiek,
to musisz być
gotowy
28
Czy ksiądz może pozwolić sobie na to,
żeby mu się nie chciało?
Przecież każdemu się to zdarza. Siadam w domu i, żeby nie tracić zupełnie czasu, czytam, oglądam film, słucham muzyki. Kontempluję.
A tu ktoś chce się wyspowiadać albo
pogadać o życiu.
Wtedy rzeczywiście musi się chcieć.
Co sobotę odprawiam mszę świętą dla
dziennikarzy, artystów i wszystkich,
jak to trochę żartobliwie określam,
„pokręconych”. Ostatnio przyszedł
do mnie przed mszą młody filmowiec
i pyta, czy możemy porozmawiać.
„A o czym?”. „Życie trzeba ratować”
– odpowiada. Wymieniliśmy telefony.
Powiedziałem, że jadę na trzy dni do
Lublina, ale potem się umówimy.
Trzy dni, gdy trzeba ratować życie?
No właśnie. W trakcie mszy siedział
w ostatniej ławce. I pomyślałem sobie,
że może jednak od razu z nim porozmawiam, chociaż nie miałem ochoty, a następnego dnia czekała mnie
podróż. Dogoniłem go po mszy, stał
przed kościołem, jakby na mnie czekał.
Gadaliśmy do pierwszej w nocy.
siostra mieszka daleko na południu
Polski, kontaktujemy się telefonicznie.
Ale nie odczuwam samotności. Staram
się iść drogą, o której opowiadał kiedyś kardynał Lustiger w książce Wybór Boga. Pisał w niej o radości celibatu
jako o radości ojcostwa. Jeżeli ksiądz
zaakceptuje frustrację i dystans, wiążące się z duchowym ojcostwem, to
A może czasem chciałoby się wyłączyć
otrzyma płynącą z niego radość. To nie
komórkę i zdjąć koloratkę? Być kimś
jest urojona radość, kompensująca mi
anonimowym?
To prawda, czasami potrzeba pewnej ojcostwo biologiczne, ona jest autenswobody, anonimowości. Gdy idę do tyczna. Dzięki niej da się to wszystko
kina lub do teatru, nie muszę manife- przeżyć.
stować, że jestem księdzem. Bywa, że
Do tego się dojrzewa?
chcę być poza tym. Ale to nic złego.
Myślę, że tak. Podstawowym momentem doświadczenia kapłańskiego jest
Ma ksiądz potrzebę odreagowania?
miłość, choć wiem, że brzmi to trochę
Zależy czego?
patetycznie. Chodzi o moment, w którym ksiądz zdaje sobie sprawę z tego,
Złości na przykład?
Jestem wybuchowy, to prawda. Ktoś że kocha ludzi, do których został pokiedyś powiedział o mnie, że jestem słany. Oni go wkurzają, denerwują,
sentymentalnym cholerykiem, bo ła- ma ich powyżej uszu, ale nie może zatwo też się wzruszam. Potrafię być tracić świadomości miłości. Również
nieokiełznany, ale szybko mi prze- wtedy, kiedy zmienia parafię, miejsce
chodzi. Kiedy się z kimś pokłócę, to zamieszkania. Rozstania wpisane są
szybko dzwonię, przepraszam, a po- w nasze życie.
tem staram się o spotkanie i rozmowę.
Tak czasami rodzą się przyjaźnie. A to Ta zmienność nie przeszkadza?
ważne, bo księdzu po ludzku może do- Przeciwnie, ona człowieka napędza!
Uważam, że te zmiany są niesamoskwierać samotność.
wicie ważne, zwłaszcza dla młodego
księdza. To doświadczanie życia, inZwiązana z celibatem?
To była moja świadoma decyzja. Zde- nych ludzi, siebie.
cydowałem się zostać księdzem ze
wszystkimi tego konsekwencjami, Wróćmy do celibatu. Co jest jego naja więc i celibatem. Byłbym nieprawdzi- większą zaletą?
wy, gdybym powiedział, że to łatwe. Podstawowym argumentem za przeCelibat jest bardzo trudny, ale miałem żywaniem kapłaństwa w celibacie
sześć lat w seminarium na rozpozna- jest przykład Jezusa. Warto wyróżnie powołania. Mam taką przewrotną nić cztery elementy celibatu. Mówiąc
definicję seminarium: seminarium jest uczenie, w pierwszej kolejności chopo to, żeby z niego odchodzić. Kleryk dzi o wymiar chrystocentryczny, czyli
może i powinien odejść, jeśli rozeznał, utożsamienie się z Chrystusem. Drugi
że kapłaństwo nie jest jego drogą. Nie element ma charakter eklezjocentryczoznacza to, że przegrał, on po prostu ny, co ma oznaczać miłość do Kościoła
poszukuje swojego miejsca w życiu. i związaną z nią dyspozycyjność. To
Nie znalazł go tu, to znajdzie gdzie może być bardzo trudne, ponieważ
Kościół, jako instytucja, czasami irytuindziej.
je, ale w końcu to my ją tworzymy. Dalej – ważna jest płaszczyzna eschatoNie tęskni ksiądz za życiem rodzinnym?
W wymiarze rodzinnym, rzeczywi- logiczna. Ksiądz ma ukazywać swoim
ście, jestem sam. Moi rodzice nie żyją, życiem ostateczny cel człowieka, czyli
To chyba męczące, taka wieczna
dyspozycyjność.
Nie żalę się. Po prostu pokazuję, że
może ci się nie chcieć, możesz nie mieć
czasu, ale kiedy przychodzi do ciebie
konkretny człowiek, to musisz być
gotowy.
komunię z Bogiem. No i jest jeszcze
czwarty element, określany jako proroczy, to znaczy pouczający i objaśniający czas, sens i naturę Kościoła, który tworzymy. Kościół koncentruje się
na argumentach „ponadczasowych”,
nie odrzucając dawnych argumentów
praktycznych. Jest tak, bo Kościół musi
być wierny i Bogu, i człowiekowi.
zasad za wszelką cenę. Moment, w którym zaczniemy uważać się za nieskazitelnych, lepszych od innych, kiedy
damy sobie samym prawo do ich potępiania, oznaczać będzie, że oto spełnia się biblijna wizja rozszerzonych
filakterii naszej pozornej uczciwości.
To, o czym mówię, dotyczy zarówno
świeckich, jak i duchownych.
A jeśli ktoś tego, o czym ksiądz mówi,
nie czuje?
Trzeba sobie jasno powiedzieć, że celibat nie jest dogmatem. Można o nim
dyskutować, byle nie w sposób deprecjonujący. To był mój wolny wybór
i wiedziałem, jakie są jego konsekwencje. Wkurzają mnie głosy ludzi przekonujących, że celibat jest nienaturalny.
Jeśli ksiądz
zaakceptuje frustrację
i dystans, wiążące
się z duchowym
ojcostwem, to
otrzymuje płynącą
z niego radość
Ksiądz ma być wzorem komunii z Bogiem. Czy od księży nie wymaga się
nieskazitelności?
Nie odczuwam potrzeby bycia wzorem. Chciałbym być po prostu dobrym człowiekiem i księdzem. Poza
tym wszyscy jesteśmy grzesznikami,
mamy swoje załamania i problemy.
Chodziło nam raczej o presję ze strony
wiernych.
Świadomość faktu, że ksiądz jest normalnym człowiekiem, jest – mam
nadzieję – coraz bardziej wśród nich
rozpowszechniona.
Ksiądz trochę ironizuje?
Pogląd, że ksiądz ma być nieskazitelny,
jest nie tylko absurdalny, ale i niebezpieczny. Zbyt często tworzymy sobie
w Kościele manichejski obraz świata,
dostrzegając tylko czerń i biel. A przecież żaden człowiek, a więc także żaden ksiądz, nigdy nie był i nie będzie
czarno-biały. Nieodżałowany arcybiskup Józef Życiński mówił, że odczłowieczone zasady są dobre do przyjęcia
w matematyce, a i to nie jest pewne, ale
na pewno nie wobec bliźniego. Największy nawet grzesznik, pogubiony
i sfrustrowany, zasługuje na naszą
tolerancję. Arcybiskup zdawał sobie
sprawę z tego, że jego podejścia nie rozumie wielu ideologów trzymania się
Ten manichejski obraz dotyczy też stosunku do wiernych.
Nie lubię uprawiać prywatnego pryncypializmu, ale sądzę, że zbyt często
jedynym prawem, jakie stosujemy
wobec ludzi, jest prawo Archimedesa. Ktoś tonie, a my go pouczamy, że
uniknąłby tego, gdyby przestrzegał
zaleceń… W tym czasie ów człowiek
naprawdę tonie. Powinniśmy wpierw
wyciągnąć do niego rękę, o nic nie pytając. Niech miłosierdzie poprzedza
nauczanie i stawianie wymagań. To
byłaby postawa rzeczywiście ewangeliczna, bo najważniejszy jest człowiek.
Czarno-biały obraz świata jest wyrazem naszej hipokryzji. Zazwyczaj
nie stosujemy tej dychotomii w stosunku do siebie. A przecież też mamy
swoje tajemnice, których nikomu nie
ujawniamy. Takie ciemne zakamarki
naszej duszy. To wychodzi czasem
w konfesjonale. Spowiadam i widzę,
że ten, którego spowiadam, jest lepszy
ode mnie.
tylko dla tak zwanego penitenta, ale
i dla księdza. Józef Tischner mówił, że
spowiedzi nie da się „lubić”, ponieważ
zawsze widzi się dystans po między
tym, „kim jestem, a tym, o kim mówię,
spowiadając się”. Nie o lubienie jednak
chodzi. Koniec końców, zawsze jest
tak, że „rozgrzesza się coś, co jest niewypowiadalne”. Tak mówił ksiądz Tischner, którego, nie przesadzając, można nazwać współczesnym prorokiem.
Ksiądz Tischner opowiadał także, że kiedyś przyszła do niego znajoma, prosząc
o wytłumaczenie historii Abrahama i Izaaka. Męczyła go tak długo, że w końcu
zdenerwował się i powiedział: „A co, ja
to pisałem czy co? Niech On też trochę
powyjaśnia!”.
Nigdy nie można robić wrażenia, że się
wie. Wiemy tyle, co każdy normalny
człowiek. Czasami jesteśmy kompletnie bezradni. Gdy pracowałem w jednej z moich pierwszych parafii, utopił
się lektor. Matka została sama, ojciec
już dawno nie żył. Ciała chłopca szukano w Bałtyku przez pięć dni. Ciągle chodziłem do tej matki, cały czas
płakała. Przecież nie mogłem wtedy
mędrkować o istocie śmierci, opowiadać, że kiedyś spotkamy się w lepszym
świecie. Najgorzej, jak ktoś jest tak
wyrobiony teologicznie, że na każdy
dramat ludzki ma gotową odpowiedź.
Pewne rzeczy są niewytłumaczalne.
Cóż mogłem powiedzieć? Że Bóg tak
chciał? Lepiej milczeć. I być z drugim
człowiekiem.
A jeśli to Bóg milczy? Co ma zrobić
ksiądz, gdy dopada go kryzys wiary?
Bóg nie milczy, to my Go nie słyszymy.
Człowiek przez całe życie jest w jakimś
kryzysie, jest na granicy utraty wiary.
Jeśli tym, który traci wiarę, jest ksiądz,
to powinien on zachować się dokładnie tak jak każdy inny chrześcijanin.
Szukać pomocy – u przyjaciół, u ojca
duchowego. Szukać ratunku. Pamiętajmy jednak, że wątpliwość napędza
wiarę. Jeśli ktoś, potocznie mówiąc,
Co wtedy?
Mówię o jakiejś pokucie, ale staram złapał już Boga za nogi, to mam wielsię nie mądrzyć, tylko rozmawiać. ką ochotę powiedzieć, że to właśnie on
Spowiedź to ogromne wyzwanie nie przeżywa kryzys. Nie wierzę w wiarę
29
30
bez wątpliwości. Bez wątpliwości byli- Zależy, w czym rzecz. Jeśli się nie zgadzam, to mówię o tym. Tak było przy
byśmy nieludzcy.
sprawie Nergala. Idiotyzm tak zwanej
prowokacji artystycznej, jakim było
A gdy te wątpliwości dotyczą nauki
podarcie Biblii, aż bije po oczach. To
Kościoła?
To rzeczywiście może być dla księdza klasyczny przykład pogardy i nietopoważny problem. Pytanie, jakich lerancji wobec inaczej myślących, wobec chrześcijan. Ale niektóre reakcje
kwestii nauczania to dotyczy.
Kościoła poszły – delikatnie mówiąc –
Zostawmy sferę dogmatów. Wyobraźmy za daleko. I mówiłem o tym, co myślę.
Nie muszę gwałcić siebie, swojego rozsobie księdza, który nie zgadza się z nasądku, zdolności myślenia. Zaimponouczaniem Kościoła w pewnych wątkach
wał mi biskup Antoni Długosz, który
teologii moralnej.
Mam wrażenie, że niektórzy księża rzeczywiście mają z tym kłopot.
Oczywiście, publicznie nikt o tym
nie powie, ale w prywatnych rozmowach można czasami wyczuć lekką
kontestację teologii moralnej, dotyczącą seksu i w ogóle cielesności. Wśród
świeckich, zwłaszcza młodych, taka
kontestacja staje się zjawiskiem coraz
bardziej powszechnym. Dlatego tłumaczenie zagadnień dotyczących na
przykład antykoncepcji czy in vitro
powiedział, że Bóg na pewno kocha
wymaga olbrzymiej delikatności.
Nergala. I to jest fantastyczna reakcja.
Wyobraźmy sobie dalej, że przeżywający I prawdziwa!
swoje wątpliwości ksiądz usłyszy na
Co jest najtrudniejsze w życiu księdza?
spowiedzi, iż wierny też ma problem
z zaakceptowaniem tej nauki. Co wtedy? Spowiadanie. Jeśli podchodzi się do
Ksiądz, który nie zgadza się w pewnej tego sakramentu odpowiedzialnie,
kwestii z Kościołem, najlepiej zrobi, je- to, chcąc nie chcąc, bierzemy na swoje
śli nie będzie podejmował tego tematu barki życie i problemy innych ludzi,
z wiernymi, bo wówczas podwójnie którym nie zawsze jesteśmy w stanie
siebie zniszczy. Zanim wyjdzie z na- pomóc.
uczaniem do drugiego człowieka, musi
najpierw samemu sobie to poukładać. A poza tym?
Nikt nie wie, jak sobie z tym radzić. Zachowanie wolności wewnętrznej
Trzeba się ot worzyć i rozmawiać i nieuleganie, że tak to ujmę, „koro swoich wątpliwościach. Chociaż poracyjnemu” hermetyzmowi. Więzdaję sobie sprawę, że pełna szczerość kszość środowisk, mniej lub bardziej
jest niemożliwa, bo człowiek sam do zamkniętych, podatna jest na zjawisko
końca nie zna siebie. Księża zbyt czę- konformizmu i służalczości, serwisto skrywają swoje problemy, nie chcą lizmu. W Kościele też tak się zdarza.
o nich mówić: z lęku, konformizmu, Trzeba starać się tego uniknąć.
dla świętego spokoju. Może to jest
problem braku poczucia wewnętrznej Rutyna?
wolności. Ale nie chcę oceniać innych, To jest trzecia sprawa. U księdza bardzo łatwo o przedwczesną starość,
staram się tylko zrozumieć.
można traktować plebanię jak niedostępną skorupę, z której się nie wyCzy wierni nie utożsamiają wypowiedzi
chodzi i nikogo do niej nie wpuszcza.
biskupów ze zdaniem całego Kościoła?
Dzień po dniu: msza, kancelaria, msza,
Jak sobie ksiądz z tym radzi?
Najgorzej, jak ktoś
jest tak wyrobiony
teologicznie, że
na każdy dramat
ludzki ma gotową
odpowiedź
spowiedź. Nie zwracasz nawet na to
uwagi. Klechciejesz. Ale warto być
księdzem. Trzeba zdać sobie sprawę
z tego, że nie jest to łatwa droga. Nikt
jednak nie obiecywał, że w Kościele
czeka nas piękne życie bez problemów.
No to zapytajmy wprost: dlaczego
warto?
Bo kapłaństwo daje ogromną radość.
Głosisz Chrystusa, jesteś szafarzem
sakramentów, ludzie do ciebie przychodzą, ty idziesz do nich. Kiedyś
jechałem tramwajem przez most Śląsko-Dąbrowski. Była zima, opatuliłem
się szalikiem, bez koloratki. Nagle ktoś
mnie złapał za rękę, myślałem, że kieszonkowiec. A tu stoi młody chłopak
i mówi, że osiem miesięcy wcześniej
go spowiadałem i że to był dla niego
decydujący moment. Trochę kaznodziejski przykład, ale prawdziwy. To
są te chwile, dla których warto być
księdzem, gdy człowiek chwyta cię za
rękę w tramwaju. To cały sens życia
księdza.
Najpierw człowiek, potem dopiero
ksiądz?
Może nie użyłbym słowa: dopiero, bo
ono sugeruje drugorzędność. Po prostu: człowiek i ksiądz – w takiej kolejności. Nie jestem samotnikiem, nie
mógłbym żyć w zakonie kontemplacyjnym, chociaż podziwiam takie powołania. Jestem zwierzęciem stadnym.
Ciągnie mnie do stada, ale nie chcę
być nazywany jego przewodnikiem,
chcę po prostu z nim i w nim być, jako
ksiądz. Czy to mało? ■
Ks. Andrzej Luter (1959)
jest duszpasterzem, publicystą, ekumenistą.
Asystent kościelny Towarzystwa „Więź”,
członek redakcji „Więzi” i Zespołu
Laboratorium „Więzi”, współautor
(z Katarzyną Jabłońską) felietonu filmowego
Ksiądz z kobietą w kinie. Współpracownik
„Tygodnika Powszechnego”, miesięczników
„Kino” i „Dialog”, współtwórca programów
telewizyjnych. Aktywny duszpastersko
w środowiskach dziennikarskich. Mieszka
w Warszawie.
Bez oddechu
sumienia. W świecie, w którym zan i k ła zdol ność a rg u mentowa n ia
własnych przekonań i poglądów, sumienie stało się słowem-wytrychem,
Ks. Sławomir Szczepaniak
mogącym usprawiedliwić wszystko.
Ilustracje: Anna Libera
Z przerażeniem słuchałem lekarzy
zebranych na konferencji etycznej na
Uniwersytecie Jagiellońskim, którzy
jak mantrę powtarzali: „Trzeba postępować zgodnie z sumieniem!”. Rozpatrywanie każdego problemu etycznego
kończyło się taką właśnie konkluzją.
Jeśli sumienie jest ostatecznym wyznacznikiem ludzkiego działania, to
nie ma już etyki, nie ma możliwości
mówienia o dobru, bo każdy ma jakieś
własne dobro, do którego dąży. Nasze
postępowanie staje się całkowicie irracjonalne, ponieważ nikt nie jest w staZawiesisty odór napełnił cały autobus. nie wytłumaczyć, czym właściwie owo
Nic bardziej zwierzęcego
Nie można było przed nim uciec ani się sumienie miałoby być.
niż czyste sumienie
skryć. Zaraz też pewna kobieta z najna trzeciej planecie Słońca.
bardziej uprzywilejowanego miejsca Odcięta pępowina
wstała i zaczęła dobijać się do kabiny W księdze Mądrości Syracha czytamy,
Wisława Szymborska kierowcy: „Niech pan coś zrobi, proszę że Bóg „stworzył człowieka i zostago wyrzucić! – krzyczała. – Nie można wił go własnej mocy rozstrzygania”
Na Niskiej wsiadł do autobusu nie- jechać w takim smrodzie! Przecież pan (Syr 15,14). Nie żeby Go człowiek nie
pozorny staruszek. Portki związane od tego jest. My tu płacimy!”. Kierowca obchodził czy żeby Stwórca chciał
w pasie sznurkiem wisiały na nim jak nie był jednak skłonny wesprzeć pasa- utrudnić mu życie. Stało się tak, abyna wieszaku. Kufajka okrywała przy- żerskiej inicjatywy. Kobieta sięgnęła śmy w sposób pełny pojęli, że jesteśmy
garbione plecy. Mruczał pod nosem, zatem po ostateczny argument: „Pan Jego dziećmi.
Co z tego wynika? Przede wszystże od tysiąc dziewięćset dziewięćdzie- nie ma sumienia!”. „To pani nie ma susiątego piątego mieszka na ulicy. Nie mienia – spokojnie odpowiedział kie- kim – że nigdy nie będzie nam dane
wiem doprawdy, kiedy po raz ostatni rowca. – Przecież to też jest człowiek!” złapać oddechu. Nigdy nie będziemy
Ta scenka uświadomiła mi, jak bar- mogli powiedzieć sobie: „zrobiłem
mógł być w łaźni… Wtuliłem twarz
w szalik. Szukałem jakiegoś okna. dzo zmanipulowane jest dziś pojęcie wszystko, co miałem zrobić”. Wciąż
N
igdy nie będziemy mogli powiedzieć sobie:
„zrobiłem wszystko, co miałem zrobić”.
Wciąż zmuszeni jesteśmy rozstrzygać i nikt
nas z tego obowiązku nie zwolni. W takim to
codziennym rozstrzyganiu, dokonującym się
w zaciszu naszych sumień, realizuje się życie
prawdziwie ludzkie.
31
32
zmuszeni jesteśmy rozstrzygać i nikt
nas z tego obowiązku nie zwolni. Co
i rusz stajemy wobec nowych problemów, nowych konfliktów, nowych
decyzji, których nie powinniśmy podejmować w samotności. By wybrać
w sposób odpowiedzialny, zapytajmy:
„Panie Boże, w jaki sposób w tej sytuacji, w tym konkretnym momencie,
mogę żyć przymierzem z Tobą? Co
mam zrobić, żeby się Ciebie nie wyprzeć?”. W takim to codziennym rozstrzyganiu, dokonującym się w zaciszu
naszych sumień, realizuje się życie
prawdziwie ludzkie. Dlatego Chrystus
mówi: „Wejdź do swej izdebki i zamknij drzwi”. Tą izdebką jest właśnie
sumienie.
Sumienie to najbardziej intymne
centrum człowieka; miejsce ciszy,
w którym człowiek jest sam i w którym Bóg do niego mówi, w którym go
wzywa i napomina. Ojciec Święty Jan
Paweł II powtarzał, że sumienie jest
Dystans ten, z jednej strony, rodzi
w nas pragnienie, z drugiej – konstytuuje sferę wolności, pozwalając nam
na zrealizowanie naszego życia. Nie
jest bowiem tak, jakobyśmy chodzili
z ukrytym w naszym wnętrzu, małym magnetofonem. Jakoby Pan Bóg
w momencie stworzenia nagrał taśmę,
włożył nam do środka i zaczął ją odtwarzać, a my – tylko realizowali ową
instrukcję… Nic z tych rzeczy. Sumienie nie jest prostym zapisem prawa Bożego, lecz śladem Jego obecności, wezwaniem do tego, kim dopiero mamy
się stać.
Wszystko albo nic
Boże wezwanie jest zazwyczaj bardzo ogólne. Chociaż bowiem wszyscy
powołani jesteśmy do świętości, to
trudno nam rozpoznać to powołanie
w konkretnych wyborach, które napotykamy na swej drodze. Najchętniej
wręcz oddzielilibyśmy od siebie dwie
wtedy przed nami dwie, równie ponure, możliwości: zatracić się w uciążliwych obowiązkach i instrumentalnych
dążeniach, z poczuciem, że gdzieś po
drodze zagubiliśmy nasze dawne ideały i tęsknoty, albo, wręcz przeciwnie,
do upadłego bronić tych tęsknot i ideałów, co sił w nogach uciekając przed
codzienną rzeczywistością.
Na przyjęcie tej alternatywy nie pozwala nam nie co innego, jak właśnie
sumienie. To ono wymaga, abyśmy
podjęli wysiłek przełożenia owego absolutnego, doskonałego i uniwersalnego wezwania na jednostkowe wybory,
przed którymi stajemy. Sumienie jest
więc miejscem, w którym zadajemy
pytanie o to, w jaki sposób przez nasze
codzienne życie prześwituje świętość,
do której zostaliśmy powołani. Nie
wolno nam odrzucić ani życia, ani doskonałości. Cała sztuka sumienia – sumienia dobrze uformowanego – polega
na tym, że potrafi ono połączyć jedno
z drugim. Że w tym, co zwyczajne,
często naznaczone utrapieniem, krzyżem, trudem, znojem – potrafi odnaleźć to, co wieczne.
Z powodu natręctwa
śladem stworzenia, znakiem przypominającym nam o tym, że otrzymaliśmy życie nie po to, aby żyć sami
dla siebie, lecz aby żyć dla drugiego
i z drugim. Skoro zaś ktoś nas stworzył, to poprzez fakt stworzenia jesteśmy z tym kimś związani. Bóg – nasze
źródło – stworzył nas z miłości, a sumienie jest tego śladem, tak jak pępek
jest śladem odciętej pępowiny. Sumienie jest pępkiem więzi stwórczej.
Mimo wszystko, Bóg pozostawia pewien dystans pomiędzy sobą a nami.
rzeczywistości: idealną rzeczywistość
kościelną, w której jest nam dobrze
i w której czujemy się wezwani przez
Boga, oraz prozaiczną rzeczywistość
życia codziennego, tak bardzo niedoskonałą, w której nasze powołanie
przestaje nas zobowiązywać.
Od czasu do czasu miewamy nawet
poczucie, że w momencie, w którym
podejmujemy nasze powszednie role
i zadania, w pewnym stopniu zdradzamy tamto wspaniałe wezwanie, które
usłyszeliśmy w kościele. Rysują się
W naszym sumieniu doskonale odczuwamy, co znaczy „być odpowiedzialnym za drugiego”. Prosty przykład:
czasami, patrząc, w jaki sposób inni
wypełniają swoje obowiązki, stajemy
się nagle poirytowani (albo też, zależnie od naszej wrażliwości, coś zaczyna
nas dusić). Dzieje się tak, ponieważ sumienie mówi nam: „No, zobacz. Jeżeli
on tego nie zrobi, to będziesz musiał
go zastąpić. Jesteś odpowiedzialny za
to dzieło i za tego człowieka. Jeżeli on
nawali, to któż inny przejmie jego zobowiązanie, jeśli nie ty?”. Wtedy, żeby
zagłuszyć ten głos, zaczynamy domagać się sprawiedliwości i krzyczeć, że
każdy powinien robić to, co do niego
należy. Gdyby tak było, wszystko znalazłoby się na swoim miejscu: nasze
sumienie pozostałoby spokojne i nie
zmuszało nas do podjęcia kolejnego
wysiłku.
Dlatego też nierzadko próbujemy
w yc iszyć sumien ie przy pomoc y
pewnej formy ideologii. Dzieje się tak,
gdy usprawiedliwiamy nasze postępowanie poprzez wskazanie na ideę, która mówi, jak świat powinien wyglądać
i czego w związku z tym wolno mu
od nas oczekiwać. Takie postawienie
sprawy zwalnia nas od wzięcia odpowiedzialności za drugiego. Nie musimy nic dla niego robić, ponieważ pod
ręką mamy ideę, którą zawsze możemy
się zasłonić. Z definicji musi ona być
skuteczna, a jeżeli okazuje się, że nie
jest, to znaczy, że ludzie nie nadają się
do jej realizowania.
My jednak zostaliśmy powołani nie
do ideologii, lecz do odpowiedzialności. Podjąć odpowiedzialność za drugiego, to ponieść na własnych barkach
jego słabość, jego niedoskonałość. Jest
pewien piękny fragment Ewangelii,
w którym Chrystus opowiada przypowieść o człowieku nachodzącym po
nocy swojego przyjaciela. Puka on do
zamkniętych już drzwi i woła: „Daj mi
chleba, bo przyszedł do mnie znajomy,
którego nie mam czym podjąć”. I jest
powiedziane: „chociażby nie wstał
i nie dał z tego powodu, że jest jego
przyjacielem, to z powodu jego natręctwa wstanie i da mu, ile potrzebuje”
(Łk 11,8). W tekście greckim czytamy:
„Wstanie, żeby nie ukazała się światu
jego nagość”. „Co takiego? – dziwimy się. – Mam teraz rzucić wszystko i zwlec się z ciepłego łóżka w ten
mróz? Otwierać i pożyczać chleb, bo
tamten nie umiał sam zadbać o swoje sprawy?” Właśnie tak. Jeśli nie ze
względu na przyjaźń, jaką go darzę, to
przynajmniej dlatego, żeby nie wyszły
na jaw kruchość i niemoc mojego brata.
Zwróćmy uwagę i na to, że Chrystus przychodzi właśnie w tym celu,
żeby nie ukazała się nasza słabość,
nasza bezradność w realizowaniu dobra. Przychodzi, aby swoją miłością
zasłonić naszą niemoc, aby ukazać
nam drogę do prawdziwego życia.
Przypowieść o natrętnym przyjacielu
jest piękna, ponieważ nie jest zbudowana na poczuciu sprawiedliwości,
zgodnie z którym każdy ma to tylko,
na co zasłużył – i koniec. Przeciwnie,
pokazuje ona, co to znaczy „wziąć
odpowiedzialność za drugiego”, wziąć
ją w sytuacji, która nie jest idealna
i której nie tworzyliśmy od początku.
„Jeśli teraz się wycofam, wyjdę na
wariata”. Jest wreszcie i strategia trzecia, odwołująca się do opinii i sposobu
postępowania innych ludzi.
Cóż wobec tak potężnych przeciwniSplamione i zakneblowane
Gdybyśmy wciąż żyli w raju, sumienie ków może uczynić sumienie? Związanie byłoby nam do niczego potrzebne. ne, zakneblowane, zmiażdżone… Czy
Przed upadkiem nasi rodzice postrze- jest jakaś szansa na to, żeby je ożywić,
gali rzeczy takimi, jakimi widział je wzmocnić?
Zapewne każdy z nas miał kiedyś
Bóg. Dopiero na skutek grzechu pierworodnego postrzeżenie to stało się styczność z długim, nawiniętym na
osądem naszego sumienia. Poznanie, wałek ręcznikiem, znajdującym się
które było uczestnictwem w Bożym przy wyjściu z publicznej toalety. Gdy
planie, ustąpiło miejsca poznaniu, dla chcemy wytrzeć weń mokre ręce, niektórego punktem odniesienia jesteśmy mal zawsze okazuje się, że jest pogniemy sami. I tu napotykamy prawdziwe ciony. Jak gdyby poświadczał, że przed
Sztuka sumienia polega na tym, że w tym, co
naznaczone utrapieniem i trudem, potrafimy
odnaleźć to, co wieczne
niebezpieczeństwo: jeśli nasze sumienie będzie odcięte od Bożego zamysłu,
to popadnie w ryzyko popełnienia
błędu. Bóg może dokonać przemiany
człowieka, ale pod warunkiem, że
człowiek zdecyduje się odpowiedzieć
na Jego wezwanie.
W momencie, w którym poznaliśmy
dobro i zło, wszystko zaczęliśmy odnosić do siebie. Chcemy być sobą, pragniemy rozwijać swoją indywidualność. Głos sumienia nie pozwala nam
jednak ulec pokusie narcystycznego
zwrócenia się do wewnątrz. Bywa,
że staje się on wręcz napastliwy, jak
w przypadku młodego człowieka,
który spędza pod prysznicem całe
godziny, ponieważ nie może wyzbyć
się poczucia, że jego ciało jest zbrukane. Dlatego też nierzadko staramy
się zakneblować swoje sumienie bądź
je oszukać. W jaki sposób? Istnieją
przynajmniej trzy strategie. Ponieważ
sumienie jest przede wszystkim wewnętrznym dialogiem, symulującym
nową pozycję względem siebie i innych, pierwszą z nich będzie „niezrozumienie” owego głosu. Druga strategia polega na zagłuszaniu go własną
piosenką: „Nie mogę się przecież nadstawiać, żeby mnie inni nie zjedli”,
nami był tu ktoś, kto myślał tylko o sobie i swoim komforcie. Cóż począć?
Ciężko wzdychając, przesuwamy rolkę i znajdujemy kawałek czystego płótna. Wycieramy dłonie, gasimy światło,
wychodzimy. A gdyby tak spróbować
postąpić inaczej?
Kiedyś, przed wyjściem z toalety,
pociągnąłem ręcznik po raz drugi,
żeby zostawić dla kolejnego gościa
choć trochę czystej przestrzeni. Czy
w ten sposób zmieniłem świat? Nie,
to jasne. Być może dałem jednak posłuch mojemu sumieniu, które zawsze
upomina się o miejsce dla innych. Nie
to bowiem o nas stanowi, co nam ono
mówi, lecz to, w jaki sposób na ów
głos odpowiadamy. A przecież nieraz
brzmi on tak obco. ■
ks. Sławomir szczepaniak (1963)
jest doktorem filozofii, duszpasterzem przy
kościele św. Marcina. Wykłada na Papieskim
Wydziale Teologicznym w Warszawie oraz
na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym.
Współpracuje z Univeristé Paris Est.
33
ilustracja: Urszula Woźniak
34
Jan Mencwel
Z
czego śmieją się dziś Polacy? Takie pytanie postawił sobie na początku
2011 roku tygodnik Przekrój. W odpowiedzi czytelnicy otrzymali
kulturalny ranking, w którym aż pięć z czołowych pozycji zajęły... amatorskie
filmiki z serwisu YouTube, takie jak Ale urwał, Forfiter czy Jestem
Hardkorem. Internetowe autentyki podbiły polskie poczucie humoru, język
potoczny i… No właśnie, co jeszcze?
Czytelniku! Jeśli należysz do tych,
którym filmy w rodzaju Forfitera wydają się głupią modą psującą naszą
kulturę i nie świadczącą o niczym specjalnym oprócz postępującego zdziczenia obyczajów, muszę Cię ostrzec.
Masz do czynienia z autorem, który
jest nie tylko wielkim fanem samych
filmów, o których tu mowa, ale dla
którego fenomen ich popularności stał
się czymś w rodzaju prywatnej obsesji. Dlatego nie zdziw się, jeżeli w toku lektury poczujesz, że ktoś próbuje
wcisnąć Ci kit. Ranking „Przekroju”
można pewnie skwitować wzruszeniem ramion, bo przecież to już nie
to samo pismo, które w latach 50. decydowało o gustach mas. Ale można
i odwrotnie: na ogromną popularność
filmów z YouTube spojrzeć nie tylko jako na fakt, z którym nawet największy
sceptyk powinien się pogodzić, ale też
jako na powód do zastanowienia się
nad całkiem poważnymi sprawami,
które się z tym zjawiskiem wiążą. Ja
bez wahania wybieram tę drugą opcję.
Choć zacznę od spraw nie do końca poważnych.
To już się kameruje,
czyli niech giną dowcipy
Jeszcze kilka lat temu na imprezach
bywało tak, że nagle wszyscy zaczynali opowiadać sobie niedawno usłyszane kawały. Dziś, myśląc o takiej
sytuacji, możemy najwyżej z łezką
w oku zanucić: „gdzie się podziały
tamte prywatki?”. Teraz co druga impreza, wchodząc w fazę schyłkową,
zamienia się w tzw. „YouTube Party”.
Ktoś włącza komputer i pokazuje innym śmieszny film, na który niedawno trafił. Z tłumu pochylającego się
nad ekranem rozlega się: „a znacie to?”
i po chwili widzimy kolejny filmik.
Jedną z ciekawszych obserwacji
antropologów zajmujących się internetem, była ta, że w momencie pojawienia się forów internetowych,
w których każdy może anonimowo pisać, co się mu żywnie podoba, zaczęły
zanikać napisy na murach. Dziś można się zastanowić, czy filmy z YouTube
nie wypierają tradycyjnych kawałów.
I byłoby to jak najbardziej zrozumiałe,
bo kawały, należące niewątpliwie do
kultury oralnej, opierające się na przekazie z ust do ust, stają się w dzisiejszej
kulturze wizualnej coraz większym
przeżytkiem. W dodatku, forma opowiadania dowcipów wymaga jednak
żywego kontaktu z drugim człowiekiem, a w momencie, gdy nasze kontakty coraz częściej sprowadzają się do
sieci, Facebooka itd., filmy z YouTube
są znacznie lepszymi „dowcipami”.
Ktoś mógłby w tym miejscu zaprotestować i przypomnieć dowcipy
może mu chodzić i dlaczego opowiada mi tak bezbarwną historię. Bo ani
tu pomysłu, ani zaskakującej puenty.
Podobnie z „Pawłem Jumperem”, „Andrzeju, nie denerwuj się” i innymi. Te
sytuacje są po prostu zbyt zwyczajne,
żeby je wymyślić, a jednocześnie – na
tyle niezwykłe, że wywołują zaskoczenie i śmiech. Ich konstrukcja fabularna jest zupełnie inna, niż kawałów: te
ostatnie zwykle od razu wprowadzają
element komizmu, operując znanymi
kliszami (wiemy, że teraz opowiada
się nam „kawał o Chucku Norrisie”).
YouTube jest jak worek bez dna, w którym
ciągle możemy grzebać w poszukiwaniu
czegoś, czego jeszcze świat nie poznał
o Chucku Norrisie, które nie tak dawno podbiły świat. Ale to był rok 2005,
a więc moment, w którym serwis
YouTube dopiero raczkował. Od tego
czasu żadnej nowej fali dowcipów nie
uświadczyliśmy. Może za jakiś czas
okaże się więc, że dowcipy śmieszą
nas głównie dlatego, że w swojej formie są mocno niedzisiejsze. Opowiadanie kawałów kojarzyć się będzie
z czynnością „z dawnych lat”, a opowiadacze staną się kimś na kształt filatelistów albo kolekcjonerów starych
sprzętów RTV. Jeśli Chuck Norris dożyje tej chwili, będzie mógł przypisać sobie miano „tego, który wykończył kawały”. I tak właściwie mógłby
brzmieć ostatni dowcip świata.
Ale to było dobre,
czyli magia autentyku
Jeżeli YouTube rzeczywiście miałby
wykończyć tradycyjną formę dowcipów, to powstaje pytanie, w czym filmy typu „Forfiter” są lepsze od kawałów opowiadanych z ust do ust? I na
jakim polu miałyby tę wojnę wygrać?
Odpowiedź jest zarazem banalna
i zaskakująca. „Klasyki YouTube” mają
nad dowcipami jedną, bardzo ważną
przewagę: ich nie dałoby się wymyślić.
Gdyby ktoś opowiedział mi fabułę filmu „Atak zimy w Szczecinie 2011”,
zachodziłbym w głowę, o co w ogóle
Filmy z internetu przypominają nam,
że komiczny potencjał kryje się często
tam, gdzie najmniej się go spodziewamy: w zwykłych sytuacjach, które,
dzięki drobnym tylko zakrzywieniom,
stają się zaskakujące i absurdalne. Odkrywają więc na nowo starą prawdę,
że „rzeczywistość jest zawsze ciekawsza od fikcji”.
Duża w tym zasługa języka: nie
da się nie zauważyć, że w filmach
z YouTube to właśnie zaskakujące słowa wypowiadane przez bohaterów
najczęściej wywołują śmiech. To one
są punktami kulminacyjnymi filmów.
Założę się, że nikt, nawet największy
wirtuoz słowa polskiego, nie napisałby najlepszych spośród tych cytatów.
Sam Gombrowicz nie wpadłby na to,
że dwóch facetów z filmu „Atak zimy
w Szczecinie” może wydać z siebie pełen entuzjazmu okrzyk „ale urwał!”,
który tak bezbłędnie oddaje radochę,
jaką mają z oglądania ślizgających się
i wpadających na siebie aut. Dorota
Masłowska, choćby nie wiem jak się
starała, nie mogłaby pisać dialogów
Pawłowi Jumperowi, bo nie wymyśliłaby, że w momencie upadku z roweru
może krzyknąć: „Ała, kurwa, rzeczywiście!”.
Te dwa kluczowe elementy – autentyzm sytuacji i nieprzewidywalność
języka – sprawiają, że filmy z internetu
35
wychodzą poza błahą rolę „wizualnych dowcipów” i wpływają na różne
sfery naszego życia, o których nie mamy pojęcia. Choć pewnie wielu z nas
ma przeczucie, że o coś więcej niż
śmiech tutaj chodzi.
Ajm gonna giwim e cziken,
czyli oszukać Matrixa
Andrzeju, nie denerwuj się
Podręcznikowy przykład wyjaśniania „w żołnierskich słowach” oraz popis inteligencji emocjonalnej w wykonaniu Chorążego. Oryginalna wersja, którą obejrzano ponad milion razy,
zniknęła z internetu. Na szczęście ktoś zrobił kopię zapasową,
którą można oglądać pod tym samym, tytułowym hasłem.
Ale urwał
Trzyczęściowa epopeja o ślizgających się na lodzie samochodach. Film doczekał się prawie 2 milionów wyświetleń oraz
niezliczonych remixów i alternatywnych wersji. Popularność
zawdzięcza komentarzom osoby filmującej całe zdarzenie.
Tytuł oryginału brzmi „Atak zimy 09.01.2010 stromy podjazd
w Szczecinie”.
„Rzeczywistość jest ciekawsza od
fikcji” – ta przywoływana już myśl
nieznanego autora jest ostatnio coraz
bardziej aktualna. Na naszych oczach,
na ekranach telewizorów dzieją się rzeczy
często trudne do wyobrażenia, a jednocześnie media dają nam niepełny opis tego świata. Media to pogoń za newsem, to
infotainment, czyli przedstawianie faktów
w sposób rozrywkowy – mówił rok temu
w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” Grzegorz Gauden, szef Instytutu
Książki, tłumacząc rosnącą z roku na
rok popularność literatury faktu. – Ludzie potrafią odczytać ten fałsz i dlatego
mają większe zaufanie do książki, w której
rzeczywistość opisana jest z większą odpowiedzialnością.
Rzeczywiście, od kilku lat literatura
non-fiction święci triumfy i jest to zjawisko zaskakujące chyba wszystkich
antropologów kultury i socjologów.
Od lat mniej więcej trzydziestu mieliśmy bowiem do czynienia z ciążeniem
w przeciwnym kierunku, a filozofowie
i kulturoznawcy, jak Jean Baudrillard,
mogli w apokaliptycznym tonie pisać
o „agonii realnego”, która rzekomo dokonywała się na naszych oczach.
Termin infotainment, którego użył
Gauden, powstał z połączenia „information” i „entertainment”. Pierwszy
raz pojawił się w języku opisującym
media w czasie wojny w Zatoce Perskiej, a więc na początku lat 90. Był to
moment bezprecedensowego triumfu
amerykańskiej sieci telewizyjnej CNN.
To wtedy okazało się, że miliony ludzi gotowe są spędzać długie godziny
przed telewizorami, śledząc rozwój
najnowszych wydarzeń. Format telewizyjnych „newsów” zaczął się przekształcać, bo uwagę widza trzeba było
stale podsycać – nie wystarczała już
sama relacja z pola walki. Do legendy
mediów przeszły inscenizacje pustynnych walk w piaskownicy, które na
potrzeby telewidzów przeprowadzał
jeden z prezenterów, niczym Jacek
Gmoch rysujący linie na monitorze
w przerwie piłkarskiego meczu. Znamienne, że telewizja CNN wkrótce potem została wykupiona przez koncern
Time Warner – multimedialnego i rozrywkowego giganta. Przedstawiciele
coraz bardziej globalnych mediów
odkryli nagle, że urywki prawdziwej
rzeczywistości to doskonałe paliwo do
napędzenia ich rozrywkowej machiny.
Kilka lat później rozpoczęła się masowa produkcja programów typu reality show. Ich istotą jest postawienie
widza w roli „podglądacza” rzeczywistości – ale przecież mamy świadomość, że to jednak ciągle show: rzeczywistość wytworzona na potrzeby
kamer. Dziś reality show ustępują pola
programom typu Idol czy Mam talent,
które w równej mierze korzystają
z kończącego się coraz gwałtowniej
zasobu naturalnego, jakim jest rzeczywistość. Osoby z „prawdziwego
świata” są konfrontowane z telewizyjnymi celebrytami. To oni decydują,
czy dany „urywek” jest wystarczająco
atrakcyjny, aby móc zaistnieć w świecie za ekranem. Ci, którzy wchodzą do
tej króliczej nory, zostają wciągnięci
do sztucznego świata, który z resztek
rzeczywistości zrobi kolejny produkt;
reszta będzie wypluta i wróci z powrotem na ziemię.
Te sfery, w których rzeczywistość
nadal jest jeszcze pozostawiona sama
sobie, zostają dziś natychmiast wychwycone przez speców od marketingu. Ile razy złapaliście się już na tym,
że gdy wszyscy na coś zwracają uwagę, zastanawiacie się, czy nie jest to jakaś ukryta kampania reklamowa? Tak
zwany marketing wirusowy (w dawnych czasach nazywany „szeptaną
propagandą”), polegający na zainicjowaniu sytuacji, w której konsumenci
sami będą przekazywać sobie informację o jakimś produkcie czy marce,
jest dziś jedną z najprężniej rozwijających się gałęzi rynku. Nie ma do tego
lepszego wehikułu niż internet. Spece
Forfiter
Film o facecie w kajaku i aligatorze nie zdobyłby sławy gdyby nie kuriozalna mieszanka angielskiego i polskiego której
używa autor, „rozmawiając” z drapieżnikiem. Oryginał filmu
został usunięty z serwisu (najprawdopodobniej przez samego autora). Obecnie dostępna wersja ma 2 192 205 wyświetleń.
Film doczekał się kilku „remixów”, m.in. fragmentów filmu
„Szczęki” z podłożonym monologiem bohatera oraz piosenki
„Forfiter Blues” w wykonaniu CeZika, którą obejrzano ponad
3 miliony razy.
Paweł Jumper
Schodki za ścianą wiejskiego sklepu, dwóch nastolatków, kamera i rower… Obejrzana 1 796 795 razy oryginalna wersja została
zhackowana i podłożono do niej muzykę zagłuszającą dialogi.
Obecnie należy szukać wersji z dopiskiem „oryginał bez muzyki”. Autorzy filmu na fali jego popularności próbowali tworzyć
kolejne części, ale nie wyprzedzili oryginału.
37
38
od reklamy zabijają się, żeby wpuścić
do internetu film, który wszyscy będą
oglądać i przesyłać. Ale mechanizmu,
który decyduje o tym, że coś „załapuje”, nikt jeszcze nie rozszyfrował.
Przykładem udanej próby stworzenia takiej fałszywki był „amatorski”
film pokazujący nastolatków z Kopenhagi, którzy w centrum miasta
wrzucają zapalony dynamit do rzeki,
żeby posurfować na fali po eksplozji.
Miliony obejrzały film jako rzekomy
autentyk, by na końcu zobaczyć logo
znanej marki odzieżowej. Mamy też,
zdecydowanie bardziej nieudolne,
przykłady z polskiego podwórka. Po
tym, jak słynny „Forfiter” podbił internet, jedna z agencji reklamowych
podjęła próbę przejęcia go pod swoje
skrzydła. Nie chciała nawet promować
w ten sposób konkretnego produktu, ale po prostu załapać się na modę – a nuż będzie można coś na tym
zyskać? Założyła stronę internetową,
Filmy z YouTube są
jak „błędy Matrixa”,
do którego wszyscy
jesteśmy szczelnie
podpięci wypuściła serię gadżetów, a nawet zaadoptowała prawdziwego krokodyla
z warszawskiego ZOO, żeby uwiarygodnić się przed tysiącami internautów. Nic z tego. Akcja skończyła się
klapą. Forfiter żyje nadal własnym życiem, a o „prawdziwym” (ale w pewnym sensie podstawionym) krokodylu
nikt już nie pamięta.
Trzymając się świata z filmu o aligatorze, można powiedzieć, że „prawdziwa rzeczywistość” jest dziś jak
jezioro pełne ryb, z którego co tłustsze okazy („tematy”) są natychmiast
wyłapywane i wrzucane do sztucznego akwarium reklamy i masowych
mediów. Filmy z YouTube są jak drapieżne ryby głębinowe: urywki prawdziwej rzeczywistości nieprzetworzonej przez żadną machinę, a jedynie
udostępnionej masowemu odbiorcy
za pomocą internetu. To „błędy Matrixa”, do którego wszyscy jesteśmy
szczelnie podpięci.
Aż szybkę żem opluł,
czyli wielka wspólnota oglądających
W tym miejscu możemy powrócić do
sytuacji, którą przywołałem na początku tekstu: grupka osób na imprezie skupiona wokół ekranu monitora
ogląda najnowszy potencjalny przebój
internetu. Gdy już go obejrzą, mogą
potem w prosty sposób nawiązywać
do obejrzanej sytuacji – na przykład
rzucając w rozmowie jakiś cytat i czekając na to, kto się zaśmieje. W ten sposób sprawdzamy, kto z nas jest w gronie „wtajemniczonych”.
To uczucie, gdy już wiemy, że osoba,
z którą rozmawiamy, też zna film, do
którego nawiązujemy, kojarzy się z nawiązywaniem do wspólnych przeżyć
– na przykład wspomnień z wakacji.
„Akcja wyjazdu” albo „tekst wyjazdu” to takie wydarzenie lub wypowiedź, która wszystkim uczestnikom
zapadła w pamięć, a nawiązanie do
niej w przyszłości od razu sprawia,
że przywołujemy nasze wspólne
wspomnienia. Odżywa między nami
poczucie wspólnoty, które intuicyjnie czujemy w sytuacji wspólnego
oderwania od codzienności i na którym opiera się w dużej mierze magia
wspólnych wakacji.
Filmy z YouTube to, w pewnym
sensie, globalna „akcja wyjazdu”.
Nawiązując w rozmowie do sytuacji
obejrzanej w filmie, albo pokazując
znajomym film na imprezie, dzielimy
się z nimi doświadczeniem uczestniczenia w sytuacji, którą można
wspólnie podpatrzeć. „Autentyków”
z YouTube nie da się opowiedzieć – tak
samo jest z kuriozalnymi sytuacjami,
które były naszym udziałem podczas
wspólnych wakacji. Cóż to za frajda
móc potem stwierdzić, że „to jest nie
do opowiedzenia, trzeba było tam być
i to zobaczyć”. Dzięki YouTube znika
dystans między tymi, którzy „byli na
wyjeździe”, a tymi, którzy mogą tyl-
ko posłuchać o tym, co ich ominęło.
Wszyscy możemy po równo dzielić
się przygodą, jaką jest obserwowanie
otaczającego nas świata. „Dawaj to na
YouTube” – słyszałem już kilka razy
po tym, gdy ktoś sfilmował przy mnie
jakąś niepowtarzalną sytuację.
YouTube mówi o dzisiejszym świecie coś banalnego, ale bardzo ważnego: mimo że mamy tyle możliwości
komunikacji, a granice geograficzne
dawno przestały już być barierą dla
kontaktów międzyludzkich, nadal
szukamy takich dróg, które pozwolą
nam być coraz bliżej siebie. Tworzymy
nowe sfery, które zbliżają nas do wzajemnego porozumienia.
Ale urwał!,
czyli podbój języka
Wróćmy teraz na moment do kwestii
języka. Pisałem już, że tym, co często
staje się punktem kulminacyjnym hitów internetu, są słowa, jakie w nich
padają. Nietrudno zaobserwować, że
coraz więcej cytatów z YouTube wychodzi poza internetowy obieg i żyje
własnym życiem już w realu. Wystarczy pójść na zawody snowboardowe, żeby usłyszeć, jak co drugi trik
podsumowywany jest przez publikę
(a czasem nawet oficjalnych komentatorów) pełnym entuzjazmu: Ale urwał!.
„Andrzeju, nie denerwuj się”, „jestem
hardkorem”, „niech ginie” – to inne
cytaty, których powtarzanie należy do
etykiety towarzyskiej w różnych, nie
tylko snowboardowych, kręgach.
Skala tego zjawiska przywodzi na
myśl podobną falę powszechnie stosowanych cytatów, która zalała polską kulturę jakieś czterdzieści lat temu. Mowa oczywiście o kultowych
polskich komediach Stanisława Barei
i Marka Piwowskiego. W PRL-u masowo cytowało się „Rejs”, bo absurd języka, jakim mówią bohaterowie filmu,
w doskonały sposób prześmiewał komunistyczną nowomowę. W ten sposób tworzył się kod kulturowy, który
pozwalał porozumieć się ludziom
w coraz większym stopniu odczuwającym na własnej skórze absurdy „jedynie słusznego” systemu.
Dziś podobną funkcję przejęły
cytaty z Forfitera i tym podobnych
filmów. Ale w porównaniu z językowym „kanonem” PRL-u dużo trudniej
powiedzieć, skąd się ten dzisiejszy
kod językowy bierze i na jakie potrzeby odpowiada. Kontrowersyjną
odpowiedź zaproponował Jan Klata
w jednym z felietonów dla „Tygodnika
Powszechnego”. Postawił w nim tezę,
że coraz trudniej znaleźć język, który
byłby wspólny dla wielu Polaków niezależnie od podziałów politycznych
internautów amatorskich filmików,
a kończyli jako goście najpopularniejszych programów TV (Pani Barbara
występowała w „Szymon Majewski
Show”, a Lech Roch Pawlak w talkshow Ewy Drzyzgi) albo twarze kampanii reklamowych (Gracjan Roztocki
i MediaMarkt). Fenomen popularności
tych postaci opiera się jednak na załapaniu się na swoje „pięć minut”, po
których z blasku reflektorów spadają
z powrotem na ziemię. Drugiej szansy
raczej już nie dostają.
Sam Gombrowicz nie wpadłby na to,
że dwóch facetów z filmu „Atak zimy
w Szczecinie” może wydać z siebie pełen
entuzjazmu okrzyk „ale urwał!” i światopoglądowych. Zastanawiając
się nad potrzebą stworzenia alternatywnego hymnu, jednego z niewielu
kodów językowych, które są apolityczne i ponad podziałami, wskazał
właśnie powszechnie znane i lubiane
cytaty z polskich klasyków internetu.
Może to przesada, ale jeśli dać Klacie
wiarę, znaczyłoby to, że w 2011 roku
mamy sytuację odwrotną niż w 1971
(rok premiery „Rejsu”). Wtedy wspólny język był jeden – to był język władzy
i wszyscy zgodnie mieli go dość. Dziś
wspólnego języka nie ma, bo zbyt wiele jest podziałów w społeczeństwie.
Język „Pawła Jumpera”, „Ale urwał”
i innych klasyków jest tak atrakcyjny, bo nie został jeszcze przez nikogo
zawłaszczony. Wszyscy mamy równe
prawo, żeby go używać.
Jestem hardkorem,
czyli internetowe pięć minut
Siła rażenia internetowych autentyków z YouTube jest zatem naprawdę potężna, a przy tym chyba wciąż
niedoceniana. A przecież za pomocą
YouTube można odbyć błyskawiczną
podróż „od zera do bohatera”. Przekonują o tym losy postaci takich, jak
Lech Roch Pawlak, Pani Barbara czy
Gracjan Roztocki. Wszyscy zaczynali
jako bohaterowie przesyłanych przez
słynne „wiedz, że coś się dzieje”, głosił
wcześniej zupełnie swobodnie w czterech ścianach swojego kościoła w Makowie Podhalańskim. Wprawdzie kardynał Stanisław Dziwisz interesował
się nim już wcześniej, ale była to raczej wewnętrzna sprawa Kościoła. Do
czasu. Kazania ktoś nagrał, umieścił
„najlepsze” fragmenty na YouTube...
i uruchomił lawinę. „Najlepsze teksty księdza Natanka” szybko weszły
do kanonu polskiego internetu. Za
tym poszło zainteresowanie mediów.
Natankowi nie uszło to na sucho. Dopiero w lipcu 2011 roku, a więc w momencie, gdy wśród internautów był już
niekwestionowaną „gwiazdą”, metropolita krakowski nałożył na księdza
Natanka karę suspensy.
To pokazuje, że YouTube, nie tracąc
nic ze swojej lekkości i komicznego
potencjału, może się sprawdzić jako
doskonały watchdog: oddolnie, demokratycznie sterowany system monitorowania treści i zachowań niedemokratycznych. Jeden film obejrzany
przez pięćset tysięcy ludzi, nawet dla
śmiechu, może być sygnałem, że najważniejsze osoby w kraju też powinny
go obejrzeć. I zwrócić uwagę na patologiczną sytuację, jaka została na nim
zarejestrowana. Tak dużej widowni
nie da się przecież zignorować.
Wielki Brat patrzy, ale dziś, dzięki
serwisowi YouTube, jego oko może
chociaż przez pięć minut być w rękach
każdego z nas. ■
Ten, w gruncie rzeczy dość brutalny, mechanizm można by łatwo
przypisać wpływowi masowych mediów. A przecież internetowe „klasyki” działają na podobnej zasadzie.
Ludzie nie będą w nieskończoność
przesyłać sobie „Forfitera”; kiedyś nawet o nim zapomnimy. Atrakcyjność
tych filmów opiera się po części na
niewyczerpanym potencjale ciągłego
pojawiania się następnych – YouTube
jest jak worek bez dna, w którym ciągle możemy grzebać w poszukiwaniu
czegoś, czego jeszcze świat nie poznał.
Ale jest i druga strona medalu, która
dla jednych będzie przestrogą, a dla
innych nadzieją. Drążąc szyb w kopalni autentycznych urywków rzeczywistości, jaką jest YouTube, przez
przypadek możemy natrafić zarówno
na prawdziwe skarby, jak i niechcący
odkorkować prawdziwe szambo. Kilkaset tysięcy kliknięć potrafi sprawić,
że o jakimś nieznanym, prowincjonalnym muzyku usłyszy cały kraj, ale
potrafi też wynieść na pierwsze strony
gazet księdza, którego uwiecznione na
filmie kazania stają się pośmiewiskiem
dla całej rzeszy internautów.
Ksiądz Natanek, bo o nim mowa, ni- Jan Mencwel (1983)
gdy by nie wypłynął (i nie... popłynął), jest animatorem kultury i fotografem.
gdyby nie YouTube. Nie każdy wie, że Członek zespołu Pracowni Badań Innowacji
takie pełne nienawiści kazania, jak Społecznych „Stocznia”.
39
LEK
KSIĄŻKI, KTÓRE
NAS SZUKAJĄ
Anita Halina Janowska,
... mój diabeł stróż
Listy Andrzeja Czajkowskiego i Haliny Janowskiej
40
Ewa Teleżyńska
Mało kto wie cokolwiek o Andrzeju Czajkowskim – polskim pianiście
i kompozytorze, który w roku 1956
wyjechał z Polski, i bardziej znany jest
na świecie niż u nas; a już doprawdy
niewielu słyszało o Halince Janowskiej, pianistce i psychologu społecznym. Tymczasem wydana niedawno
(wyd. trzecie rozszerzone) korespondencja między nimi to jedne z najbardziej interesujących listów, jakie
zdarzyło mi się czytać. Listów słanych
przez nią przez ćwierć wieku z Polski, w najrozmaitsze zakątki świata,
i jego odpowiedzi nadsyłanych spod
najdziwniejszych hotelowych adresów. Ich korespondencja to historia
przyjaźni graniczącej z miłością, historia dojrzewania każdego z nich, ale
także i wzajemnej relacji. On – homoseksualista zwierzający się jej z kolejnych swoich miłości; ona – zakochana
w nim, ale uciekająca w nieszczęśliwe
małżeństwo z innym.
Niezwykła jest ta korespondencja –
nieraz raniąca, znaczona kilkuletnimi
przerwami i zrywaniem kontaktów,
ale odważna, dążąca do pełni człowieczeństwa, do całkowitego wyrażenia
siebie, do absolutnej prawdy. Jednocześnie coraz bardziej dowcipna, czuła,
bliska, serdeczna... ludzka. On martwi
się o nią i niepokoi w czasie jej chorób
i operacji, uczestniczy w wychowaniu
jej córki i zaprzyjaźnia się z nią; ona
nie zraża się jego depresjami, śle mu
aktualności literackie, muzyczne, cytuje nowe wiersze Bursy, Poświatowskiej, Szymborskiej.
W listach wielokrotnie jest mowa
o pisanej przez Andrzeja autobiografii;
opublikowany został jeden jej rozdział.
Sądząc po nim, jeśli poznalibyśmy całość, moglibyśmy mieć do czynienia
z książką doprawdy niezwykłą, jak
niezwykła była perspektywa chłopca
ukrywanego przez handlarkę w aryjskiej szafie.
Szanują się tak bardzo, że wymagają
od siebie całkowitej szczerości, nawet
gdy jest to bolesne. Zrywają kolejne
maski ze swoich twarzy – zarówno
we wzajemnych oczekiwaniach, jak
i w relacjach ze światem. On: „ty z litości mówisz ludziom to, co chcą usłyszeć, ale mnie się wydaje, że okazała-
byś im większy szacunek, zakładając,
że stać ich na prawdę, i dlatego zawsze
tak się cieszę, jak mnie krytykujesz”.
Coraz bardziej sobie potrzebni, budują związek dla obojga może najważniejszy w życiu: „Przyjedź, kochanie,
i naucz mnie tego, co sama już tak
dobrze wiesz, a mianowicie, że szczęście wcale nie jest potrzebne do życia;
że można być smutnym, a jednak żyć
i pracować, i to właśnie robią niemal
wszyscy ludzie…”
To prawdziwa przyjaźń, głębsza
od miłości – pomagać sobie wzajemnie dojrzewać, widzieć się bez osłonek i póz, bez fałszu; i pisać rzeczy
bolesne, nawet mocno się raniąc. Ale
też stawać się coraz bardziej bliskim,
coraz niezbędniejszym, coraz prawdziwszym. Sądzę, że rzadko kogo stać
na taką szczerość wobec drugiej osoby.
Dużo to wymaga odwagi (i dużo odwagi wymagało opublikowanie tych
listów) – lecz mieć takiego korespondenta… ■
t
W
MIGRAJ
The Black Keys,
Thickfreakness / Rubber Factory
Tomek Kaczor
Muzyka The Black Keys wywołuje
we mnie skojarzenia kulinarne. Nie
chodzi jednak o skomplikowane dania, wymagające wielogodzinnego
przygotowania, lecz o proste potrawy,
składające się z dwóch składników
wyrazistych w smaku i doskonale się
komponujących. Nie należy ich bynajmniej mylić z fastfoodami, których
smak i zapach sterowane są glutaminianem sodu. Dania warzone przez
duet The Black Keys nie zawierają
konserwantów i sztucznych barwników, są za to bogate w witaminy, żelazo i błonnik, dzięki czemu dają solidną
porcję energii na długi czas.
Na swoich wczesnych płytach Dan
Auerbach (gitara i wokal) oraz Patrick
Carney (perkusja) dali mistrzowski
popis szczerego grania, okrojonego
z efekciarstwa, zbędnych dodatków,
ozdobników czy „zbrodniczych ornamentów”. Surowe gitarowe riffy
i prosta (lecz nie prostacka!) perkusja,
zanurzone w bluesowym sosie i doprawione iście punkową energią, tylko w najbardziej odpornych nie obudzą głęboko ukrytej duszy rockmana
i dawno wypartych marzeń o własnym, garażowym zespole. Zresztą
swoje dwie pierwsze płyty The Black
Keys nagrywali właśnie w garażu
u Patricka Carneya, przy czym drugą – Thickfreakness – podczas jednej,
czternastogodzinnej sesji. Niech to
jednak nie zniechęca miłośników profesjonalnego grania, którzy lekceważą
młodych gniewnych, szarpiących druty w piwnicy wyklejonej opakowaniami po jajkach. Kompozycje The Black
Keys są skromne, ale jednocześnie do
perfekcji dopracowane. Pod płaszczykiem pozornej amatorszczyzny kryje
się duża wrażliwość na dynamiczne
niuanse i frazowanie. Sztandarowy
przykład triumfu oszczędności formy.
Choć w zasadzie wszystkie płyty
The Black Keys są warte uwagi, szczególnie polecam ich drugie i trzecie
wydawnictwo. Spragnionych bardziej
krwistych i szorstkich kawałków odsyłam do Thickfreakness (2003). To na tej
płycie najwyraźniej objawia się duch
Jimiego Hendrixa, który w większym
lub mniejszym stopniu towarzyszy całej twórczości zespołu. Album otwiera
dźwięk sprzęgającej się gitary, spod
którego wyłania się rytmiczny, wpadający w ucho riff tytułowego utworu.
Trudno też oprzeć się porywającym
Set you free czy Have love will travel.
Ostatni utwór – I cry alone – mógłby
jednak swobodnie śpiewać w latach
dwudziestych ubiegłego wieku Blind
Willy Johnson lub inny legendarny
bluesowy kaznodzieja.
Poszukujący wyraźniej zróżnicowanych kompozycji i częstszych zmian
tempa niech sięgną natomiast po Rubber Factory (2004). Poetykę poprzedniej
płyty słychać w takich utworach jak 10
am automatic czy Aeroplane blues, ale na
płycie znalazło się też więcej klasycznego bluesa (Grown so ugly czy Keep
me), a nawet ballada (The lenghts).
Niestety, w polskich sklepach muzycznych próżno szukać wcześniejszych płyt The Black Keys. Niektóre
sklepy internetowe oferują szósty
studyjny album duetu zatytułowany
Brothers, ten jednak – choć nadal wart
posłuchania – w moim przekonaniu
jako jedyny nie ma już tego ducha,
który porywał we wcześniejszych
nagraniach. Rozbudowane aranżacje,
gościnni muzycy, profesjonalni realizatorzy dźwięku… Wszystko to powinno przecież świadczyć o rozwoju
zespołu. Niestety, w przypadku The
Black Keys, które swoją moc czerpało
właśnie ze szlachetnego prymitywizmu, po raz kolejny okazało się, że
lepsze jest wrogiem dobrego. ■
41
POZA EUROPĄ
Żywotny bakcyl
kolonializmu
Paweł cywiński
Oni zazwyczaj nie życzą nam dobrze,
choć się do nas uśmiechają. Bywa, że
szczerze nami pogardzają, mimo że
to dzięki naszym pieniądzom mogą
utrzymać swoje rodziny. Jednocześnie chcieliby być nami, mieszkać
w naszych domach, spać z naszymi
kobietami. Ale wiedzą, że to niemożliwe ‒ czują, że nigdy nie będą tacy, jak
my. To rodzi w nich kompleks niższości, wpływa na tożsamość, pogłębia
nienawiść i poczucie bycia gorszym.
Z pokolenia na pokolenie wzmaga
się w nich wstyd. Nie bez naszej winy, zarówno tej historycznej, jak i tej
świeższej, dzisiejszej. W ich umysłach
nadal tkwi kolonialny bakcyl. Bo kolonializm polega na stworzeniu świata
manichejskiego: Oni – My. Świata pozbawionego wspólnej rzeczywistości,
świata, w którym jednocześnie można
kolonizatorów nienawidzić i podziwiać.
Oni, czyli nasi przewodnicy w Nepalu, kelnerzy w barach przy turystycznych szlakach Etiopii czy
sprzątaczki w tanich kameruńskich
hotelach. Tubylcy, których możemy
spotykać w czasie naszych wyjazdów
poza wpływową i bogatą Europę, choć
nigdy nie potraktujemy ich jako godnych partnerów. Bakcyl kolonializmu
nie umarł wraz z ogłoszeniem niepodległości poszczególnych krajów.
Ludzie się zmienili, przystosowali do
nowych czasów, lecz podział pozostał
wyraźny. Przepaści nikt nie zakopał,
mostów jest zbyt mało.
42
***
Nauczyciele uczyli nas w szkołach,
że kolonializm to polityczny i ekonomiczny system wyzysku, rynek zbytu,
historia europejskiego podboju i dominacji nad światem. Uczono nas, że
do lat trzydziestych XX wieku euroilustracja: EWA SMYK
pejskie kolonie i byłe kolonie stanowiły 85% powierzchni globu. Uczono też,
że kolonializm skończył się w zeszłym
stuleciu, że był procesem geograficzno-politycznym. Że to już historia.
Nie jest to jednak cała prawda, przemilczano najważniejsze. Kolonializm
przekształcił nie tylko terytoria fizyczne, ale i obszary społeczne oraz ludzką
tożsamość. Sednem kolonializmu nie
jest to, co narzucili dominujący, lecz
to, co w odpowiedzi na podporządkowanie stworzyli poddani. Kolonializm
zatem polega na akceptacji własnej
niższości. Bo hegemonia jest zawsze
kombinacją siły i zgody. I dopóki wyzwolenie skolonizowanych umysłów
nie obejmie całej psychiki człowieka,
dopóty nie możemy pisać kolonializmowi żadnych nekrologów.
Nie tak dawno wysłuchałem wykładu na uniwersytecie w stolicy
Południowej Sumatry ‒ Palmbangu.
Prowadziła go przesympatyczna pani
profesor, odpowiedzialna za kształcenie wszystkich nauczycieli historii
na Południowej Sumatrze. W czasie
wykładu o dziejach swojego regionu
operowała ona słownictwem i kategoriami europejskich odkryć geograficznych. Do opisu rzeczywistości używała historii napisanej przez
Europejczyków ‒ historii, w której
niekoniecznie dzieje jej regionu były
podmiotem. Pani profesor robiła to
kompletnie nieświadomie, mimo że
Indonezja uzyskała niepodległość trzy
pokolenia temu. Nie była świadoma,
że nazywanie i opisywanie powołuje
do istnienia uporządkowaną rzeczywistość, w tym przypadku zgodną
z narracją europejskich najeźdźców.
Jak to jest, że historycy z Trzeciego
Świata (pamiętajmy, że Trzeci Świat to
konstrukt ideologiczny, a nie geograficzno-ekonomiczny) czują potrzebę
odnoszenia się do europejskich dzieł
historycznych, podczas gdy historycy
europejscy nie mają żadnej potrzeby
odwzajemnienia?
turysta odwiedzający rozwijające się
kraje poza Europą?
Turysta to kolekcjoner wrażeń, król
wszystkiego, co ogląda, konsument
na wakacjach. Płaci, a więc wymaga,
by świat, który zwiedza, stał się tego wartym. Jego zapotrzebowanie na
kulturę i tradycję niejednokrotnie stawia wysokie wymagania odwiedzanym ludziom. Głos turystyki masowej
jest monolityczny i mocny ‒ głośno
wskazuje, czego chce. I świat się wo-
Jednakże, bardziej niż ignorancją, jest
ona metodą przetwarzania wiedzy.
***
Różne formy kolonializmu będą trwały, dopóki nie zakwestionujemy wciąż
nauczanych w szkołach i na uniwersytetach europocentrycznych kanonów.
Musimy badać procesy ich powstawania, zidentyfikować tworzące je mity
i pokazać, jak opozycje, na których się
opierają, były i są stwarzane przez po-
W nas też przetrwał kolonialny bakcyl,
skutecznie odgrywamy przypisaną sobie rolę
bec powyższych wymagań zmienia.
Świątynie stają się atrakcjami, hotele ‒ białymi gettami, ludzie ‒ scenerią
wakacji, a bieda ‒ fotograficznym artefaktem. Turysta pozostaje niekwestionowanym podmiotem w odwiedzanym miejscu. Niczym kolonizator pół
wieku wcześniej.
Turyści budują własną pozycję społeczną poprzez demonstrowanie odpowiedniego stylu życia. Pokazują
możliwości, które są absolutnie niedostępne mieszkańcom odwiedzanych
krajów. Turystyczny efekt demonstracji wspiera kompleksy niższości, często nie tylko osobistej, ale i kulturowej
czy cywilizacyjnej. Tubylcy zaczynają
się postrzegać oczyma i kategoriami
turystów. Pogłębia się opisywana powyżej przepaść. My, Polacy, częściowo
znamy ten typ wstydu względem bogatszego Zachodu.
Saidowski duch orientalizmu ‒ czyli
przejmowania przez Tubylców stereotypów narzuconych im poprzez
dominującą narrację ‒ nadal krąży
nad współczesnym rynkiem wydawniczym. Jego ucieleśnieniem stały się
przewodniki turystyczne. Przewodniki, które pokazują i wyjaśniają świat
za pomocą prostych stereotypów,
kieszonkowych wizji krajów i kultur.
Proces ten wspomaga również literatura podróżnicza, której główne kanony nie zmieniły się od kilkuset lat.
***
Od dawna zadaję sobie pytanie: ile Pamiętajmy, że stereotypizacja reduz kolonizatora ma w sobie dzisiejszy kuje obrazy i idee do prostych form.
lityczną potrzebę w danym momencie
historii. To z kolei wymaga odczytania
dziejów i tradycji na nowo, zmodyfikowania języka, wyzbycia się pewnej
imperialnej mentalności. Z góry wiadomo, że nie będzie nam łatwo i przyjemnie.
Może nam w tym pomóc zbiór teorii
postkolonialnych. Dzięki nim łatwiej
wielopoziomowo odczytać na nowo literaturę czy nadać szersze perspektywy
nauczaniu historii. Jednakże najważniejsza jest nasza własna świadomość
wyrządzanego świństwa. Świadomość
zaprojektowanych przez naszą cywilizację zasad podziału. Wpierw musimy chcieć się zmienić. Zarówno jako
turyści, pełni zwierzchnictwa „białego
człowieka oglądającego”, jak i jako Europejczycy, głoszący jedyną słuszną,
zideologizowaną historię pozaeuropejską. Musimy chcieć się zmienić zarówno na płaszczyźnie ideologicznej,
jak i w bezpośrednim kontakcie. Musimy zacząć burzyć istniejące podziały,
wyzbyć się pogardy oraz ograniczyć
swoje monopole. I to szybko. Bo w nas
też przetrwał bakcyl kolonialny, skutecznie odgrywamy przypisaną sobie
rolę. Jeżeli się spóźnimy, to rację może
mieć Marks, który twierdził, że wstyd
to uczucie rewolucyjne. ■
Paweł Cywiński (1987)
jest redaktorem działu
„Poza Europą”, orientalistą,
kulturoznawcą, podróżnikiem.
43
Wszystkie
bieguny
świata
44
Paweł Zerka
W
Bombardowani kolejnymi wieściami
o tym, że Chiny rosną, a Stany Zjednoczone i Europa chylą się ku upadkowi, nieuchronnie zadajemy sobie
pytania: a co to właściwie znaczy
upadek albo wzrost, i czy jesteśmy
w stanie już teraz określić, jak będzie
wyglądać świat w nowym rozdaniu?
Sam pomysł, aby międzynarodowe
stosunki polityczne, militarne i gospodarcze ujmować w naukowe ramy,
trąci szarlataństwem. Niemniej, umysły naukowców niezmiennie rozpala
kategoria biegunowości, choćby wydawało się, że osiągnęła ona już kres
przydatności do użycia.
ilustracja: EWA SMYK
jakim świecie
w końcu
żyjemy: jedno-, dwu-,
wielobiegunowym?
A może najwyższy czas
porzucić bieguny?
Magia liczb
Ostatnie dekady zimnej wojny były
złotym wiekiem pozytywistycznej
wiary w to, że także w nauce o stosunkach międzynarodowych można
przy pomocy ogólnych teorii i modeli
wszystko opisać i wytłumaczyć. Idea
„biegunów potęgi” na dobre zadomowiła się w dyskusjach naukowych,
z czasem inspirując coraz szersze
grono osób spoza akademii. Kenneth
Waltz zbudował kompletną (jak mniemał) teorię, która poprzez analizę interakcji między biegunami potęgi miała
w łatwy i logiczny sposób tłumaczyć
uniwersalne mechanizmy polityki
mocarstwowej. Sprowadzając strukturę systemu międzynarodowego do
liczby występujących w nim wielkich
potęg, wyróżniał układy jedno-, dwulub wielobiegunowe. Układ dwubiegunowy uznawał za najstabilniejszy,
czego dowodem miała być zimna wojna jako okres względnego pokoju.
Wcześniej dominowało przekonanie, że najkorzystniejszy dla pokoju
jest układ wielobiegunowy. Występująca w nim wzmożona niepewność
i elastyczność sojuszy miała zmuszać
państwa do większej rozwagi. Poza
tym, im więcej liczących się sił, tym
większe prawdopodobieństwo, że
będą one podzielać te same wartości
i koncepcję polityki, co miało niwelować ryzyko konfliktu.
Dopiero Robert Gilpin wysunął na
pierwszy plan opcję porządku jednobiegunowego. Jego zdaniem XIX wiek
dlatego był stabilny, że rozgrywał
się w ramach norm ustanowionych
i chronionych przez dominującą ekonomicznie Wielką Brytanię. Dwudziestowiecznym odpowiednikiem tego
Pax Britanica było zimnowojenne Pax
Americana, czyli świat polityki pozornie dwubiegunowej, ale rozgrywającej się na zasadach zaproponowanych
i strzeżonych przez Stany Zjednoczone. W każdym z tych okresów to hegemon gwarantował stabilność systemu
międzynarodowego. Sęk w tym, że
takie pilnowanie porządku kosztuje,
a skoro gros wydatków ponosi dominujące mocarstwo, inne mogą w tym
czasie szybciej się rozwijać. Właśnie
dlatego hegemoni są skazani na stopniowy upadek. I to w tych momentach,
gdy hegemon słabnie, a coraz mocniejsi stają się jego konkurenci, występuje
największe niebezpieczeństwo konfliktów międzynarodowych.
Prawdziwą zagwozdką dla mainstreamowych teoretyków stosunków
międzynarodowych okazał się nagły
koniec zimnej wojny. Jedni ekscytowali się obnażoną wówczas jednobie-
gunowością systemu, z niezagrożoną namacalnego konkurenta dla amerydominacją USA. Inni przekonywali, kańskiej hegemonii – w postaci Chin.
Nowy temat ożywił teoretyków,
że możliwość utrzymania tej dominaktórzy zaczęli prześcigać się w domysłach. Czyżby następował powrót do
układu dwubiegunowego ze wskazaniem na USA ‒ a zatem do konfiguracji, którą podczas zimnej wojny
Amerykanie opanowali do perfekcji?
Czy można zakładać, że ewentualny
porządek chińsko-amerykański byłby równie napięty i wolny od wojen,
jak ład zimnowojenny? A może grozi
nam nowa wojna, po której nastąpi...
Pax Sinica? Na takie niebezpieczeństwo wskazywałby trend szybkiego kurczenia się przewagi USA nad
cji jest iluzją, gdyż prędzej czy później Chinami: gospodarczej, militarnej,
wzmocnią się tendencje do zrówno- technologicznej, politycznej, a także
ważenia potęgi amerykańskiej. Wska- symbolicznej. Zgodnie z sondażem
zywano na ryzyko tego, że przez ni- Pew Global z lipca 2011, w większości
kogo nieograniczeni Jankesi mogą się krajów dominuje opinia, że Chiny zarozochocić, ulegając pokusie nadużyć. stąpią lub już zastąpiły USA na pozycji
Zauważano zarazem, że im samym wiodącego supermocarstwa. Uważa
wcale nie musi być do śmiechu w sy- tak 65% Brytyjczyków, 61% Niemców
tuacji, gdy wzbudzają niepokój u do- i 53% Meksykanów. A nawet w Statychczasowych sojuszników, a swojej nach Zjednoczonych więcej jest w tym
polityki zagranicznej nie mogą na- względzie pesymistów niż optymikierować na wyraziste zagrożenie. To stów! Czyżbyśmy coś przegapili?
dlatego na jakiś czas głównym przeciwnikiem USA stał się światowy ter- Poza biegunami
roryzm. Ale wkrótce na pierwszy plan Kształt obecnego systemu międzywysunęła się znacznie poręczniejsza narodowego zdaje się wymykać sunarracja, wskazująca na pojawienie się rowym rygorom naukowego opisu,
Pilnowanie porządku
kosztuje, a skoro
gros wydatków
ponosi dominujące
mocarstwo, inne
mogą w tym czasie
szybciej się rozwijać
ilustracja: KUBA MAZURKIEWICZ
45
tem na demokrację”. Do tego Zachód
jest wciąż de facto liderem globalnych
instytucji, takich jak Międzynarodowy
Fundusz Walutowy, Bank Światowy
czy Światowa Organizacja Handlu.
Dobitnie świadczył o tym niedawny
wybór Christine Lagarde na szefową
MFW, mimo coraz głośniejszych apeli
o to, aby w końcu przerwać europejski
monopol na przywództwo w tej instytucji.
Na początku tego wieku pojawiły
się nowatorskie pomysły zdefiniowa-
szeństwa. Obecnie muszą mierzyć się
z konkurencją ze strony organizacji
regionalnych i ogólnoświatowych,
wewnętrznych partyzantek i grup
interesu, a także NGOsów i korporacji międzynarodowych. Inni forsowali koncepcję współbiegunowości,
uwzględniającej jednoczesne występowanie dwóch transformacji: z jednej
strony, wraz z rozwojem wschodzących potęg, świat zmierza zdecydowanie w kierunku wielobiegunowości;
z drugiej strony wzmocnieniu ulega
Łatwo zapatrzeć się na wzrost chińskiego PKB albo blichtr Szanghaju, ale
potęga na tym się nie kończy. Chińczycy, owszem, odgrywają coraz istotniejszą rolę w polityce i gospodarce międzynarodowej, o czym świadczą ich
rosnące wpływy w Azji, Afryce i Ameryce Łacińskiej, oraz w dyskusjach nad
nowym ładem ekonomicznym. Niemniej Amerykanie na długi czas mają
zapewnioną hegemonię militarną: ponoszą w tej chwili 43% światowych wydatków wojskowych, czyli sześć razy
więcej niż Chiny. A przede wszystkim
USA to lider demokratycznego Zachodu, co wiąże się z dominacją symboliczną: popularnością języka angielskiego,
amerykańskich i europejskich filmów,
czy swego rodzaju zachodnim „paten-
nia „biegunowości” na nowo tak, aby
uzupełnić luki w naukowym opisie
rzeczywistości. Jedni zaczęli mówić
o bezbiegunowości, charakteryzującej
świat, w którym państwa narodowe
utraciły monopol władzy, a w niektórych obszarach oddały palmę pierw-
globalna współzależność. Nieuchronnie musi być ona brana pod uwagę
przez największe światowe potęgi:
jak choćby w przypadku ogromnych
rezerw dolarowych znajdujących się
w posiadaniu Chin i komplikujących
ich stosunki z Amerykanami. Czyżby
współzależność miała skłonić państwa
do większej współpracy, pozwalając
nam uniknąć niebezpieczeństw tradycyjnie związanych z układem wielobiegunowym?
Taka wizja jest zbieżna z przekonaniem niektórych naukowców o wyjątkowości amerykańskiego przywództwa. Przepływy towarów, kapitałów,
siły roboczej, usług, technologii, a także międzynarodowe bezpieczeństwo,
opierają się na instytucjach utworzo-
ilustracja: KUBA MAZURKIEWICZ
a to za sprawą procesów, które w międzyczasie uległy nasileniu. Globalizacja ekonomiczna i finansowa,
transformacja roli państwa, rewolucja
internetowa, intensyfikacja współpracy wielostronnej, większy nacisk na
przestrzeganie praw człowieka i delegalizacja wojny – wszystko to sprawia, że trudno dziś o zgodę nie tylko
w kwestii definicji potęgi czy liczby
obserwowanych biegunów, ale także
tego, co z tej liczby miałoby właściwie
wynikać.
46
Łatwo zapatrzeć
się na wzrost
chińskiego PKB albo
blichtr Szanghaju,
ale potęga na tym
się nie kończy
nych w ramach Pax Americana w taki
sposób, że możliwe jest ich dostosowanie do zmieniającego się układu
sił. Wiele instytucji utrzymuje się dlatego, że „łatwiej je utrzymać, aniżeli
tworzyć nowe”. Trudno wyobrazić
sobie zastąpienie dolara w roli waluty międzynarodowej: siła „zielonych”
tkwi bowiem i w przyzwyczajeniach,
i w zaufaniu. Nie można też pominąć
kwestii atrakcyjności zachodniego
modelu, związanej zarówno z ideałem
demokracji, jak i popularnością kultury i nauki. Z tej perspektywy można wyobrazić sobie, że istniejące dziś
instytucje międzynarodowe uległyby
przekształceniu, ale przy wciąż utrzymującej się dominacji amerykańskiej.
Ale z taką wizją nie zgodzą się ci,
którzy dostrzegają ryzyko wystąpienia „deglobalizacji” w przypadku,
gdyby hegemonia Stanów Zjednoczonych miała osiągnąć kres. Wówczas
moglibyśmy doświadczyć nasilenia
się tendencji nacjonalistycznych i merkantylistycznych, a także wzmożonej
rywalizacji między wielkimi potęgami. Byłoby to zgodne z teorią Gilpina:
kres Pax Americana oznaczałby koniec
stabilności, przynajmniej do momentu, aż na tronie nie zasiądzie nowy
hegemon.
Niebezpieczna obsesja
Jak mawiał Yogi Berra, amerykański
bejsbolista słynący z błyskotliwych
sentencji, „przewidywanie jest trudne,
zwłaszcza gdy dotyczy przyszłości”.
Rzeczywistość polityczna ma jednak
to do siebie, że naukowcy ‒ i zwykli
obserwatorzy ‒ nie tylko ją przewidują, ale też kształtują. My sami, za sprawą naszych oczekiwań i stosowanych
kategorii pojęciowych, wpływamy na
jej przebieg. I właśnie dlatego trudno
ogarnąć relacje między mocarstwami
jedną uniwersalną teorią.
Jak zauważa Alexander Wendt, pionier konstruktywizmu na gruncie
teorii stosunków międzynarodowych,
„anarchia międzynarodowa ma takie
znaczenie, jakie nadadzą jej państwa”.
Uleganie wizji świata a la Hobbes,
gdzie „państwo państwu wilkiem”,
może prowadzić do samospełniające- przypadkiem, obok relatywnych
go się proroctwa. Czyżby podobnie zmian w potędze poszczególnych
rzecz się miała, gdy chodzi o znacze- państw, nie następuje utrata kontroli
nie konkretnej biegunowej konfigu- rządów nad stosunkami międzynaroracji systemu? Czyżby straszenie Chi- dowymi? A może potencjalny wzrost
nami było równie nieuzasadnione, co rywalizacji o zasoby naturalne (ropę, minerały oraz wodę) z powrotem
i groźne?
wzmocni ich pozycję? Jeśli już liczymy
bieguny, to czy z ich liczby faktycznie
coś jesteśmy w stanie wywnioskować?
Czy ład dwubiegunowy miałby nieuchronnie podzielić świat na dwoje,
jak za czasów zimnej wojny? Czy ład
wielobiegunowy musiałby koniecznie
obfitować w konflikty? Czy Pax Americana musi upaść?
A może biegunowość ma już wyczerpane baterie? Może, bez względu
na to, ile jest silnych państw, kluczowa powinna być jakość stosunków
międzynarodowych? Każdy system
międzynarodowy zawiera w sobie trochę anarchii, a trochę społeczeństwa.
Ważne zatem, aby wspierać te elementy, które są społeczne i wspólne, a zaW 1994 r. Paul Krugman, późniejszy tem kładą nacisk na wielostronność
noblista z ekonomii, napisał prowoka- i przyczyniają się do przełamania locyjny artykuł pt. „Konkurencyjność, dów w polityce międzynarodowej. Zaś
niebezpieczna obsesja”. Zademonstro- do potęgi i biegunów lepiej podejść
wał w nim, jak mętna kategoria kon- z dystansem. Nie tylko dlatego, że niekurencyjności, coraz chętniej wówczas koniecznie trafnie oddają one kształt
stosowana przez polityków, nie tylko międzynarodowej rzeczywistości.
zakłamuje rzeczywistość ekonomicz- Głównie dlatego, że jej kształt zależeć
ną, ale również prowadzi do niebez- będzie od tego, jakie kategorie pojęciopiecznych wynaturzeń. Prowokuje we my sami będziemy kultywować. ■
do zgubnego myślenia, że państwa są
jak konkurujące ze sobą firmy, niczym
Pepsi i Coca-Cola. Krugman stwierdził
otwarcie, że „rząd oddany ideologii
konkurencyjności równie słabo rokuje
w zakresie polityki gospodarczej, co
rząd wyznający kreacjonizm, gdy chodzi o politykę naukową”. Czyżbyśmy
w dyskusji nad potęgą i biegunami nie
ulegali równie niebezpiecznej obsesji?
Zwracanie uwagi, na szybki rozwój
Chin jest w pełni uprawnione. Niemniej, kluczowe jest to, jakie wnioski
wyciągać będziemy z obserwowanych Paweł Zerka (1984)
zmian w międzynarodowym porząd- pracuje w demosEUROPA ‒ Centrum Strategii
ku. Warto wyjść poza powierzchowną Europejskiej, pisze doktorat z ekonomii
retorykę wzrostu i upadku mocarstw. w Szkole Glownej Handlowej, gra i śpiewa
Warto też zastanowić się głębiej nad w zespole Calculators, a obecnie koresponduje
tym, co konkretnie się zmienia: czy z Kolumbii (http://notyzbogoty.blogspot.com).
Kres Pax
Americana
oznaczałby koniec
stabilności,
przynajmniej
do momentu,
aż na tronie nie
zasiądzie nowy
hegemon
47
katolew
48
Dylemat zatwardziałego
liber ał a
Z Andrzejem Wielowieyskim rozmawiają
Cyryl Skibiński i Misza Tomaszewski IlustracjA: Urszula Woźniak
K
atolik w polityce nie ma lekko. Zwłaszcza
gdy przyszło mu żyć w demokratycznej,
liberalnej i wciąż laicyzującej się Europie.
Andrzej Wielowieyski, polityk i działacz katolicki
od lat opowiadający się za liberalizacją ustawy
aborcyjnej, wie o tym chyba najlepiej.
Boże, jak dobrze nam było za komuni- Jesteśmy zaniepokojeni. W czym
problem?
stycznych czasów…
Już Tocqueville pisał, że o ile ustroje
dyktatorskie swobodnie mogą obyć się
Słucham?
Wtedy broniliśmy wolności, etyki bez etyki czy zmysłu religijnego, o tyle
i prawdy przeciwko tępej przemocy, demokracja, jeśli pozbawi się ją podmoralnemu cynizmowi i obłudzie. To stawowych norm, ostać się nie może.
było takie oczywiste. Tyle było rzeczy Z takim właśnie zagrożeniem mamy
do zrobienia, tyle zadań do podjęcia… do czynienia dzisiaj.
Wszystko grało nam w rękach!
A teraz?
A teraz wszystko się pokomplikowało.
Kilka tygodni temu ukazała się książka
dominikanina, ojca Macieja Zięby, wymownie zatytułowana Nieznane, niepewne, niebezpieczne. Ojciec Zięba szkicuje
w niej historię trzech wielkich projektów
zachodniej cywilizacji: średniowiecznego, czyli Europy chrześcijańskiej, oświeceniowego, czyli Europy zbuntowanej,
oraz współczesnego – Europy otwartej.
Niestety, wnioski, do jakich dochodzi
autor, są raczej przygnębiające. Przyszłość naszego kontynentu rysuje się
w dość ciemnych barwach. Liczba niewiadomych, jak również liczba złych,
sprzecznych interesów – rosną. To, co
nas czeka, jest – jak zasygnalizowano Czy rzeczywiście jest aż tak źle? Uważa
w tytule – nieznane, niepewne i niebez- pan Europę za okręt tonący w odmętach
indyferentyzmu?
pieczne. Cholernie niebezpieczne.
W tej kwestii jestem pesymistą. Jestem
nim nawet po dwakroć, ponieważ
kształt Europy w pewnym przynajmniej stopniu zależy też od kształtu
naszego Kościoła, którego losy stoją
pod równie dużym znakiem zapytania. W którym kierunku powinien
pójść jego rozwój, by chrześcijaństwo
umiało dostarczyć mocnych fundamentów „ społeczeństwu otwartemu”?
Jak ożywiać to społeczeństwo i dostarczyć mu nowych impulsów i energii
duchowych?
Czy nie oczekuje pan od Kościoła zbyt
wiele? Liberalne społeczeństwa nie
wydają się przesadnie zainteresowane
poszukiwaniem swoich etycznych fundamentów. Kościół, nawet gdyby chciał…
Rzecz nie w tym, że Kościół nie chce,
ale w tym, że nie umie. W Polsce nie
brak oczywiście katolickich parlamentarzystów pokroju Artura Górskiego, który snuje plany intronizacji
Jezusa Chrystusa na Króla Polski, czy
niezwykle dzielnego Marka Jurka,
zgłaszającego kolejne projekty ustaw
w obronie życia poczętego. Obydwaj
są bardzo skorzy do pouczania społeczeństwa z punktu widzenia Kościoła,
niemniej podobne działania nie będą
chyba miały dużego wpływu na świa- Zatrzymajmy się na chwilę przy Polakach.
Nie buntujemy się?
domość Polaków i Europejczyków.
Na początku września w „Tygodniku
Powszechnym” ukazał się wywiad
Dlaczego?
Europie potrzebna jest dziś przede z profesor Ireną Borowik, socjologiem
wszystkim skuteczna ewangelizacja, religii z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
potrzebne jest ożywienie i skuteczne Pani profesor mówiła rzeczy straszprzekazywanie podstawowych pro- ne: Polski Kościół nie musi się niczepozycji Cieśli z Nazaretu: że jesteśmy go obawiać, ponieważ jest tak mocno
dziećmi Bożymi, że Bóg nas wzywa związany obyczajowo z losem tego nai na nas czeka. Potrzebujemy do tego rodu, że przetrzyma wszystkie kontejęzyka, który będzie liczył się z wraż- stacje i wstrząsy, wszystkie załamania
liwością człowieka zamieszkującego moralne i ciosy polityczne.
współcześnie nasz rejon świata. Porzućmy nadzieję na to, że będzie on
skłonny przyjąć sposób myślenia właściwy poddanemu średniowiecznej
Christianitas. Musimy wypracować
nowy sposób głoszenia Ewangelii
– przez wzgląd na tego właśnie człowieka, ale też z myślą o losach tracącej grunt pod nogami cywilizacji
europejskiej.
Czy to znaczy, że Kościół jest w jakiejś
mierze odpowiedzialny za zło, które się
dzieje, ponieważ nie potrafi komunikować się ze światem?
Oczywiście. Jeśli popatrzymy na historię powstawania poszczególnych
wyznań chrześcijańskich, na bizantynizm, na carską Rosję, na wojny
religijne po Reformacji, w których
chrześcijanie zatracili ewangeliczne
posłanie miłości, to przekonamy się,
że Kościół partycypował w niemal
wszystkich europejskich grzechach.
Chcemy czy nie, ponosimy za to odpowiedzialność. Co nie znaczy, że na
swoim koncie mamy wyłącznie błędy i zaniechania. Wszak to przede
wszystkim chrześcijanie stworzyli
zjednoczoną Europę. Ale co dalej? Tej
Europie potrzeba przecież drugiego
i trzeciego oddechu, a pary w płucach
brak… Dobrze rozumie to Benedykt
XVI i bardzo się tym martwi. Bardziej nawet niż Jan Paweł II. Bo o ile
Wojtyła miał problem z zatwardziałością, tępotą i nieruchawością Polaków,
o tyle, przeciwnie, Niemcy Ratzingera
są zbuntowani i wolnomyślni. Tak jak
niemal cała dzisiejsza Europa.
Europie potrzebne
jest dziś skuteczne
przekazywanie
podstawowych
propozycji Cieśli
z Nazaretu
z nimi. Nasza pozycja w świecie słabnie, bo żyjemy ponad stan, na koszt
naszych dzieci i wnuków, a brak nam
wiodących idei i energii duchowych.
Przejdźmy do konkretów.
We wspomnianej już książce ojciec
Zięba kreśli, że mamy oto do czynienia z wielkim okresem przejścia. Jest
to przejście od dawnej Christianitas, cywilizacji chrześcijańskiej, przez okres
buntu oświeceniowego – niewątpliwie
w znacznej mierze antychrześcijańskiego, choć, jak to często bywa, mocno powiązanego z chrześcijaństwem
i jego wartościami, na przykład godnością człowieka – po rozkwitającą
w drugiej połowie XX wieku ideę liberalnego społeczeństwa otwartego.
Problem polega na tym, że ani Kościół
jako całość, ani przeważająca część
chrześcijan wciąż jeszcze nie uchwyciła tej idei. Pomimo wielkiego otwarcia w czasach pontyfikatu Jana XXIII,
zwanego aggiornamento, i niezwykle
ważnych zmian soborowych, Kościół
nie bardzo wie, gdzie się dziś znajduje.
Nawet „nasz” papież, Jan Paweł II,
twierdził, że Kościół powinien twardo,
również metodami niekoniecznie liberalnymi, domagać się rozstrzygnięcia
po swojej myśli problemów etyki seksualnej i życia rodzinnego. W efekcie
powstała encyklika Evangelium vitae,
w której sformułowane zostały bardzo
rygorystyczne wymogi, także pod adresem katolickich parlamentarzystów.
Mają oni psi obowiązek realizować
zalecenia Kościoła w zakresie, który
Kościół im wyznaczy. W tej kwestii
Jan Paweł II reprezentował dawną
Christianitas.
Co w tym strasznego?
Straszne jest to, że w związku ze swoimi doświadczeniami Polacy mają
mało aktywny stosunek do spraw kluczowych, do podstawowych wyborów.
Przyjmują wszystko tak, jak jest, i nie
chcą niczego poprawiać ani zmieniać,
ani z niczym się kłócić. Stąd wynika
zupełna niezdolność polskiego Kościoła do stawiania sobie prawdziwych
pytań i do szukania trudnych odpowiedzi. Kompletnie nie ma na to zapotrzebowania! Polacy i tak będą chrzcili dzieci czy grzebali się po katolicku.
Zawsze będą się czuli mniej lub bardziej katolikami, zupełnie niezależnie
od tego, jaki ten ich katolicyzm będzie,
jaka będzie ich mentalność, jakie będą Przede wszystkim idzie tu o aborcję. Na
portalach feministycznych zdążył pan
wartości i postawy etyczne…
już zasłynąć jako pierwszy polski katolik
Tak źle i tak niedobrze. Ma pan może dla free choice. Nie przeżywa pan w związku
z tym żadnych dylematów?
nas jakieś mniej Hiobowe wieści?
Niestety, nie. Jako Europejczycy i jako Owszem. Moją rozterkę można by
chrześcijanie stoimy przed bardzo po- określić mianem „dylematu zatwarważnymi wyzwaniami, wiążącymi działego liberała”. Streszcza się on
się z nową sytuacją religijną, moralną, w napięciu pomiędzy dwiema wielkia także polityczną. I jesteśmy raczej mi wartościami: życiem dziecka i godnieprzygotowani do mierzenia się nością kobiety.
49
katolew
Z poznawczego punktu widzenia to sposób ani wartościowy moralnie, Aborcja jest dziś kwestią indywidualnej decyzji, niewymagającej nawet wybyło dla mnie zawsze rzeczą oczy- ani skuteczny społecznie.
jazdu za granicę. Wszelkie normy, powistą, że embrion jest człowiekiem,
licja i dyskusje polityczne na ten temat
którego życie, w imię elementarnych
są śmieszne i dziwaczne. Na dodatek
zasad moralnych, domaga się ochrony.
ubliżają one godności ludzkiej, ponieW tym sensie na drugi plan schodzą
waż to kobieta powinna decydować
wyjątki, w których polskie prawo doo tym, czy chce być matką, czy nie.
puszcza aborcję: ciąża będąca efektem
A naszą rzeczą jest tak ją wychować,
gwałtu, poważne uszkodzenie płodu
żeby umiała szanować życie swoje
oraz zagrożenie zdrowia lub życia
i swojego dziecka.
matki. Najważniejsza jest obrona żyUważam, że powinniśmy stworzyć
cia dziecka.
system obligatoryjnych konsultacji dla
Nie powinniśmy jednak zapominać Zacznijmy od skuteczności. Czy nie uwao tym, że przynależymy do społeczeń- ża pan, że prawo, obok wymiaru represyj- wszystkich kobiet, które myślą o aborcji, nie zaś obligatoryjnego rodzenia.
stwa otwartego, którego istotną cechą nego, ma także wymiar wychowawczy?
jest poszanowanie godności i wolności Marszałek Marek Jurek powtarza, że Musiałoby się to oczywiście wiązać
osoby ludzkiej. To jest punkt wyjścia, dawniej istniało niewolnictwo, które z zagwarantowaniem pomocy mateniemniej niezwykle ważny. Trudno skutecznie zwalczono również meto- rialnej kobietom, które jednak zdecybowiem mówić o rozwoju moralnym dami zgoła nieliberalnymi. Dziś nasza dowałyby się urodzić. Podobny system
człowieka, jeśli jego życie nie doko- wrażliwość nie przyjmuje już do wia- funkcjonował w Niemczech – około 30
nuje się w warunkach wolności. Jeżeli domości, że moglibyśmy być właści- procent konsultacji dawało pozytywktoś za niego wybiera, uciekając się do cielami drugiego człowieka. Dlaczego ne efekty. Niestety, Watykan uznał, że
stosowania przymusu, to nawet jeśli więc z aborcją nie miałoby być podob- takie działanie jest niedopuszczalne,
ten człowiek postąpi ku dobru, to nie nie? Otóż twierdzę, że wychowywanie bo jeżeli kobiety jednak nie udało się
zmieni to faktu, że jego godność zo- społeczeństwa w tym zakresie przy przekonać, wiązało się to w pewien
stała przyblokowana, co w przyszłości pomocy twardych norm, przy zaan- sposób z daniem przyzwolenia na zana ogół będzie się na nim mścić. Nie gażowaniu donosicieli rodzinnych, bicie dziecka.
Nasi radykal ni aborc joniści też
wierzę w duchowy rozwój other-direc- prokuratorów i policjantów, jest bardzo mało skuteczne. W ten sposób nie nie chcą o tym mówić, aby nie nękać
ted people.
doprowadzi się przecież do punktu, nadmiernie kobiet i nie obciążać spow którym ludzie zaczną bardziej sza- łeczeństwa kosztami. I w związku
Innymi słowy, rozstrzyga pan konflikt
z tym, a także absurdalnym stanonować życie. Wręcz przeciwnie.
pomiędzy życiem dziecka i godnością
Z wykształcenia jestem prawnikiem. wiskiem wykluczającym wszelkie
kobiety na korzyść tej ostatniej.
Tak. Jestem przekonany, że trzeba Nie mam złudzeń co do tego, że lex wyjątki, niewielkie są w Polsce szanbronić życia każdego dziecka i gotów imperfecta, prawo niedoskonałe, czyli se, aby dojść do wspólnych, mądrych
byłbym poświęcić tyle środków ma- takie, którego ludzie nie przestrze- rozwiązań. Wbrew pozorom, nie ma
terialnych i wysiłku, ile tylko mogę, gają, oducza szacunku dla porządku u nas komu bronić skutecznie życia
żeby to życie chronić i osłaniać. Uwa- prawnego. Jeśli zaś jako społeczeństwo nienarodzonych.
żam jednak, że nikomu nie można nie przestrzegamy prawa, to z wolna
narzucać przymusem ojcostwa lub ulegamy obywatelskiej demoralizacji. W części Stanów Zjednoczonych prawo
I to właśnie się w Polsce dzieje. Przy przewiduje nie tylko konsultacje, ale
macierzyństwa.
Rubikon przekroczyłem w latach oficjalnym potępieniu moralnym ist- zmusza też kobietę do wysłuchania bicia
dziewięćdziesiąt ych, spierając się nieje u nas atmosfera społecznego serca jej dziecka.
z moim przy jacielem, był ym pre- przyzwolenia na aborcję. Sporo osób Ktoś może powiedzieć, że jest to przezesem KIK-u, marszałkiem Stelma- myśli w następujący sposób: ogólna konywanie na siłę, ale mnie to na
chowskim. Gdy dyskutowaliśmy kie- zasada jest dobra, ale kiedy to ja znajdę pierwszy rzut oka odpowiada. Podobdyś problem aborcyjny, powiedział: się w trudnej sytuacji, z dużym praw- nie, nie mam nic przeciwko temu, żeby
„Za bardzo się przejmujemy. Kobiety dopodobieństwem zrobię dla siebie pokazać jej, jak dziecko wygląda, jak
rusza rączką. A także, jakkolwiek jest
trzeba czasami bacikiem podkręcić, wyjątek.
to przykre, jak wygląda dziecko pokrabo za bardzo podskakują. Nie możjane w przypadku próżniowej metody
na im zostawiać zbyt dużej wolno- Chyba, że państwo mi to uniemożliwi.
ści”. Pomyślałem wtedy: „Bacikiem? Panowie! Do przerywania ciąży nie przerywania ciąży. Musimy zdawać
W takiej sprawie?!”. I postanowiłem potrzeba szpitala, lekarzy i położ- sobie sprawę z tego, jakie skutki posię przeciwstawić, ponieważ nie jest nych! Wystarczy jedna mała pastylka. ciąga za sobą nasz wybór.
To przede wszystkim
chrześcijanie
stworzyli
zjednoczoną Europę.
Ale co dalej?
50
Przejdźmy do drugiej kwestii. Dlaczego
uważa pan, że środki prawne nie są
wartościowym moralnie instrumentem
w naszych zmaganiach ze złem?
Kształtowanie prawa państwowego
pod dyktando Kościoła oznaczałoby
powrót do epoki świętego Ludwika,
króla Francji w XIII wieku. Ludwik
uważał się za wykonawcę woli Bożej,
którą przez swoich zwierzchników
przekazywał mu Kościół. Współczesne społeczeństwo nie może zaakceptować tego rodzaju decyzji politycznych. Bardzo bym chciał, żeby moi
współobywatele poznali Chrystusa,
żeby zetknęli się z Ewangelią Cieśli
z Nazaretu. Chciałbym, żeby uszanowali Jego obecność w podręcznikach,
jak również w przestrzeni publicznej.
Niemniej, próba narzucenia im tegoż
Chrystusa przez normy prawne i przymus jako najwyższego i bezwzględnego autorytetu moralnego jest sprzeczna z naszymi zasadami współżycia
w społeczeństwie otwartym.
Czy nie ubóstwił pan trochę tego
społeczeństwa?
Nie chcę go ubóstwiać. Jestem uczniem
Platona i Simone Weil, którzy ostrzegali nas przed społeczeństwem jako
„wielką bestią”. Bestia ta terroryzuje
nas, a my przystosowujemy się do jej
odruchów wynikających z mnóstwa
sprawiedliwych i niesprawiedliwych
wymogów oraz egoistycznych interesów, którym tylko czasem zdołają się
przeciwstawić intuicje czy wola dobra
i miłości. Tradycja chrześcijańskiego
realizmu mówi nam, że nie tyle gwarancją, ile drogą do postępu dobra jest
tworzenie w różnorodnym społeczeństwie pewnej równowagi sił społecznych, jak to zalecał w swej wielkiej
encyklice Pacem in Terris papież Jan
XXIII. Bo jak ktoś uzyskuje dużą przewagę nad innymi – to mało jest szans
na sprawiedliwość, na szacunek dla
godności każdego. Simone Weil twierdziła, że „sprawiedliwość jest uciekinierką z obozu zwycięzców”. Dlatego
też demokracja bez pewnej równowagi
sił społecznych może być groźna.
Jak czuje się pan w roli katolickiego
polityka, sprzeciwiającego się zdecydowanemu stanowisku Kościoła w sprawie
aborcji?
Zacznijmy od tego, że debata aborcyjna w Kościele nie jest w gruncie rzeczy debatą etyczną. Na tej płaszczyźnie można bowiem uzyskać daleko
idący consensus. Jest to jednak debata
par exellence polityczna, spór o prawne znaczenie wymogów i nauczania
Efekt jest taki, że narobił pan sobie niemało przeciwników w Kościele.
Redaktor Terlikowski twardo domaga
się, żeby mnie pozbawić sakramentów
i wyłączyć ze wspólnoty. Nie przeczę,
że jest tu pewien dylemat. Na pierwszym miejscu jest to jednak dylemat
pomiędzy mną a Panem Bogiem, na
drugim dopiero – pomiędzy mną
a Kościołem, który mimo to stanowi
dla mnie wielką wartość.
Dylemat streszcza się w napięciu pomiędzy
dwiema wielkimi wartościami: życiem
dziecka i godnością kobiety
Kościoła. Sprawa aborcji to ważny
test na polityczny stosunek Kościoła do współczesnego społeczeństwa,
a uchwalenie przez Episkopat zalecenia usunięcia z prawa wszystkich
trzech wyjątków w zakresie aborcji
(przypadków zagrożenia życia i zdrowia matki, uszkodzenia płodu oraz
gwałtu) jest jaskrawym brakiem umiaru i roztropności, bo oznacza usiłowanie narzucenia ludziom heroizmu przy
pomocy środków prawnych. Heroizm
zasługuje na uznanie i cześć, nie wolno go jednak narzucać, ponieważ jest
to gwałt na godności ludzkiej.
Pochodzę z rodziny żołnierskiej.
Wolę w zdyscyplinowany sposób wykonywać polecenia i walczyć w słusznej sprawie niż być herezjarchą i kłócić się zażarcie nawet o jakieś wielkie
prawdy. Nie mam żadnej satysfakcji
z tego, że przeciwstawiam się Kościołowi. Pamiętam jednak i o tym, że
Kościół już dawno uznał, iż sumienie
ludzkie jest czymś najważniejszym.
Postępowanie wbrew niemu jest ciężką szkodą moralną. Dlatego, choć nie
bawi mnie potrząsanie sztandarem
odmienności, odważam się głośno
powiedzieć, że w Kościele polskim
istnieje grubo za mała skłonność do
zadawania sobie twardych pytań. Niestety libertyni z lewego skrzydła mają
sporo racji, ponieważ w sprawie aborcji wciąż panuje u nas ciężka obłuda.
Rozumiem, że ktoś może domagać
się, żeby mnie ekskomunikować. Sam
w przeszłości myślałem w podobny
sposób, ulegając pokusie, by stawiać
sprawę w sposób zdecydowany: wte
albo wewte, jeśli nie respektujesz naszych zasad – to adieu. Spokorniałem
dopiero po długich dyskusjach z księdzem Bardeckim. Bo z tym usuwaniem z Kościoła to jest poważna sprawa. Oczywiście, Kościół ma prawo
bronić czystości swojego nauczania.
Dla pewnej kategorii grzeszników czy
łobuzów ostre sankcje są potrzebne.
Ale w takim przypadku, jak ten nasz,
a myślę, że i w wielu innych, w Kościele potrzeba jest rozmowa, wspólne myślenie, wspólne odkrywanie pewnych
spraw w sposób lepszy, głębszy niż
dotąd. ■
Andrzej Wielowieyski (1927)
jest katolickim działaczem i politykiem.
W czasach PRL – opozycjonista, współpracownik „Więzi” i wieloletni sekretarz
warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej.
Brał udział w obradach Okrągłego Stołu.
Po roku 1989 uczestniczył w kształtowaniu
polskiej i europejskiej sceny politycznej jako
poseł na Sejm, senator i poseł do Parlamentu
Europejskiego. Należy do krajowych władz
Partii Demokratycznej. W listopadzie bieżącego roku Prezydent Bronisław Komorowski
odznaczył go Orderem Orła Białego.
51
Warszawa
52
Odblokowisko
J
eszcze kilka lat temu pojawiały się głównie jako ponure tło
w filmach Marka Koterskiego czy hip-hopowych teledyskach.
A przecież żyje w nich aż 645 tysięcy warszawiaków, więcej
niż jedna trzecia mieszkańców stolicy! Blokowiska, bo o nich
mowa, do niedawna jednoznacznie kojarzyły się z beznadzieją, monotonią, szarością, anonimowością.
Obecnie coraz więcej mówi się o ich potencjale, zamiast siedliska patologii i przestępczości dostrzegając w nich unikatowy przekrój społeczny. Z roku na rok pojawiają się kolejne
inicjatywy kulturalne, które za inspirację i przestrzeń działań
mają wielkopłytowe osiedla mieszkaniowe.
Symbolem tego zwrotu może być postać Pawła Althamera:
człowiek, który kilkanaście lat temu bez środków i przy niewielkim zainteresowaniu mediów realizował ideał community arts
na warszawskim Bródnie, jest obecnie jednym z najbardziej
rozpoznawalnych na świecie polskich artystów.
Dziś Althamer ze swoimi działaniami na Bródnie mógłby liczyć na szeroką publiczność. Od tego roku siedemnaście warszawskich blokowisk można bowiem zwiedzać z elegancko
wydanym przewodnikiem w ręku. Na naszych oczach stają się
one nie tylko warte zainteresowania, ale wręcz modne i kultowe,
podobnie jak w ostatnich latach swojego istnienia modny i kultowy okazał się Stadion X-lecia.
To dobrze, że wreszcie odchodzimy od stereotypowego, negatywnego myślenia o blokowisku i zaczynamy zastanawiać
się, co takiego kryje się „w domach z betonu”. Ale czy obecna
fala zainteresowania blokowiskami nie jest przelotną modą, po
której zostanie najwyżej zakrzywienie przeciwne – obraz bloku jako modnej „przestrzeni działań artystycznych”, z których
niewiele wynika? O swój komentarz do dającego się zaobserwować zwrotu w myśleniu o naszym „betonowym dziedzictwie” poprosiliśmy socjolożkę miasta Joannę Kusiak, architekta Huberta Trammera i antropolożkę kultury Martynę Obarską.
Tomek Kaczor, Jan Mencwel
ilustracje: Tomek Kaczor
Potencjał
na peryferiach
Joanna Kusiak
Największym potencjałem polskich
blokowisk jest ciągle stosunkowo duże
zróżnicowanie społeczne. Podczas gdy
na Zachodzie wiele osiedli z wielkiej
płyty zmieniło się w getta dla ludzi
z problemami, u nas w blokach wciąż
dostrzec można stosunkowo szeroki przekrój społeczny. To bardzo cenne, dlatego powinniśmy zastanowić
się, w jaki sposób uatrakcyjnić bloki,
by zachować tę sytuację. Z punktowcami, atrakcyjnie położonymi w centrach dużych miast, jeszcze długo nie
będzie problemu. Powinny jednak powstać także specjalne programy dla
wielkich i architektonicznie niewyrafinowanych osiedli położonych na dalekich peryferiach. Myślą już o tym
na przykład władze Targówka, ważne
jednak, by takie myślenie upowszechniać. Warto też zwrócić uwagę, że duże
zgromadzenie ludzi zawsze potencjalnie może oznaczać duży kapitał społeczny – wielu ludzi o różnorodnych
umiejętnościach. Wyobrażam sobie,
że właśnie na osiedlach wyjątkowo
dobrze mogłyby działać projekty takie
jak banki czasu, nieformalne kooperatywy, wspólne sąsiedzkie robienie
zakupów (na zmianę) lub podrzucanie sobie dzieci pod opiekę. Wszystko
to działało nieformalnie w PRL, który
z jednej strony wymuszał rozwiązania wspólnotowe ciągłymi niedoborami, z drugiej jednak na całe grupy społeczne wywierał dużo mniejszą presję
związaną z pracą i pozycją społeczną.
Nowe-stare rozwiązania muszą zatem
zostać przekształcone tak, by radziły
sobie ze specyficznymi realiami polskiego kapitalizmu.
Rewitalizacja bloków w wersji polskiej obejmowała do tej pory głównie
obkładanie ich styropianem i malowanie na różne kolory (według mojej prywatnej klasyfikacji w dwóch wersjach:
„na tetris” i „na fantasmagoryczne
53
krajobrazy”; przykładem mogą być
łódzkie bloki pomalowane w tęczę
lub piramidy). Tymczasem rewitalizacja społeczna to taka, która zajmuje się
również, a nawet przede wszystkim
tymi, którzy pod styropianem mieszkają. Niektóre osiedla w Polsce działają pod tym względem bardzo sprawnie – tworzą choćby kluby osiedlowe
czy kluby seniora. Z lat dziewięćdziesiątych na wielu polskich blokowiskach została też bogata infrastruktura budek i baraków, w których jest
wszystko – od warzywniaka po fryzjera. Mogą one razić nasze poczucie
estetyki, ale są niezwykle funkcjonalne. Mieszkałam w różnych miastach
i miejscach, ale pod względem łatwości, szybkości i taniości codziennych
zakupów, żadne z nich nie może się
równać z łódzkim blokowiskiem, na
którym mieszkałam z rodzicami będąc nastolatką.
Myśląc o blokowiskach powinniśmy
również szczególną uwagę poświęcić
seniorom – osiedla w najbliższych latach będą bardzo szybko się starzeć,
tym bardziej, że starsi ludzie relatywnie rzadko zmieniają miejsce zamieszkania. Emeryci i emerytki, mieszkający
w blokach, będą jeszcze bardziej potrzebować niedrogich i, przede wszystkim, niezbyt odległych od domu punktów usługowych. A także przyjaznej
i bezpiecznej przestrzeni. ■
Joanna Kusiak
jest doktorantką w Instytucie Socjologii
UW i Technische Universität Darmstadt,
stypendystką Fulbrighta na City University
of New York. Mieszka na Brooklynie. Pisze
doktorat o miejskiej rewolucji w Warszawie.
Członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.
54
Samowolka
w sztywnych
ramach
Hubert Trammer
Estetyka jest rzeczą dosyć subiektywną. Są ludzie o stałych upodobaniach
estetycznych, ale wielu, nawet nieświadomie, ulega wpływom trendsetterów – podoba im się to, co akurat
zostaje wylansowane. Nie inaczej jest
z popularnością, jaką zaczęły ostatnio cieszyć się blokowiska. Moda na
architekturę późnomodernistyczną,
powstającą od lat 60., doprowadziła
do tego, że obecnie wszystko, co powstało w tamtych latach, wydaje się
atrakcyjne. Trzeba jednak podkreślić, iż z uwagi na to, jak wielka część
Polaków mieszka w blokowiskach, to,
że są coraz lepiej odbierane, jest bardzo pozytywnym zjawiskiem.
Technologia budownictwa wielkopłytowego pociągała za sobą duże
ograniczenia. Architekci wkładali jednak sporo wysiłku, by w ramach dostępnych środków zadbać o wizualną
atrakcyjność osiedli mieszkaniowych.
W przypadku, gdy system budownictwa nie dawał za wiele możliwości
urozmaicenia samej konstrukcji budynku, starali się wprowadzać zmiany w przestrzeni osiedla, urozmaicać
małą architekturę. Często próbowano
nadać indywidualny charakter budynkom za pomocą takich elementów, jak
na przykład daszki nad wejściami.
Większość polskich blokowisk składa się z domów cztero- i dziesięciopiętrowych. Czteropiętrowe były najwyższe, jakie można było wówczas
postawić bez windy, natomiast dziesięciopiętrowe – najwyższe w ramach
określonych przepisów pożarowych.
Na Ursynowie urozmaicono krajobraz,
budując domy o różnej wysokości – od
trzech do szesnastu pięter. Stosowano
też uskoki bryły, które z punktu widzenia ekonomicznego były mniej korzystne, bo podrażały budowę oraz powodowały większe straty ciepła. Były
to jednak wyraźne próby estetycznego uatrakcyjnienia przestrzeni osiedla.
Marek Budzyński, jeden z architektów Ursynowa, dał mieszkańcom
przyzwolenie na przekształcenia,
choćby poprzez zabudowywanie balkonów. Uznał, że zmniejszy to monotonię krajobrazu i uatrakcyjni przestrzeń osiedla, a ponadto sprawi, że
mieszkańcy będą się bardziej identyfikowali ze swoim otoczeniem.
Zróżnicowanie wysokości i wycofanie elewacji bloków na Ursynowie
sprawia, że całe osiedle charakteryzuje się specyficznym rozrzeźbieniem.
Tworzy to kompozycję o wielkiej skali, która silnie wpływa na odbiór estetyczny przestrzeni osiedla. Dzięki
temu zmiany wprowadzane przez
mieszkańców humanizują tę architekturę, nie tworząc jednocześnie chaosu.
Jeżeli architektura ma być partycypacyjna, a więc otwarta na owe zmiany,
a jednocześnie zachowywać spójność,
musi być odpowiednio ukształtowana,
mieć wyraźny stelaż, w ramach którego oddolne dodatki nie będą kłuły
w oczy. Są pewne realizacje architektoniczne, które oddolna ingerencja zamieni w slums, ale niektórym wyjdzie
to na dobre.
Czasami zresztą, do pewnego stopnia, taki slums też może być dopuszczalny. Problem bałaganu pojawia się
wtedy, gdy obiekt stoi przy jakimś dużym placu, szerokiej ulicy czy na skraju zespołu zabudowy i jest widoczny z daleka. Natomiast przy wąskich
uliczkach i małych placykach ten chaos nie będzie problemem.
Budzyński uważał, i tu się z nim
zgadzam, że pewien sposób działania
spontanicznego dobrze robi przestrzeniom mieszkalnym, natomiast ścisłe
ograniczenia i dyscyplina powinny
dotyczyć raczej ważnych przestrzeni
publicznych.
W latach 80., gdy zaczęła się pierwsza termorenowacja, był też plan, by
dostosować kolorystykę bloków na
Ursynowie do planowanej kolorystyki najbliższych im stacji metra, które
miały tworzyć spójny system, stopniowo przechodząc od brązowych Kabat
do niebieskich Młocin. Plan spalił jednak na panewce z powodu ograniczonej liczby dostępnych wówczas barw
tynku. Ostatecznie domy otynkowano
na biało, żółto, pomarańczowo i brązowo. Dbano przy tym jednak, aby kolorystyka domów ułatwiała orientację
w przestrzeni osiedla.
Warto zwrócić uwagę, iż ogromne ograniczenia w formie budynków
z wielkiej płyty nie wynikały z tego, że
tak musiało być, ale z tego, że fabryki
tych elementów, czy przedsiębiorstwa
montażowe wprowadzały je, by uprościć sobie pracę. W NRD, gdzie w latach
80. niemal wszystko budowano z wielkiej płyty, wytwarzano także dużo więcej rodzajów elementów. Dobrze ilustruje to chociażby przykład Friedrichstadt
Palast w Berlinie. Elewacja tego, wykonanego z wielkiej płyty musicalowego
teatru, stylizowana jest na secesyjną.
Co więcej – o ile w przeszłości często
krytykowano formę budynków z wielkiej płyty, to teraz często krytyce podlega to, że ocieplając budynek zaciera się
jego dawną strukturę, wynikającą z konstrukcji czy układu funkcjonalnego. ■
Hubert Trammer
jest architektem, publicystą i nauczycielem
na Wydziale Budownictwa i Architektury
Politechniki Lubelskiej.
55
Blok
– nasz stary znajomy
Martyna Obarska
Przerażające cielska koparek, wszechobecne hałdy piachu i śmieci, przez
które przedzierają się rozgoryczone
kobiety z wózkami, a do tego wiecznie chlejący majstrowie i prowizorka –
tak właśnie wyglądały narodziny największego blokowiska czeskiej Pragi
w kultowym filmie Vӗry Chytilovej
„Panelstory”. Pokazane przy niepokojących, synkopowanych dźwiękach
osiedle – Jižní Město (Południowe
Miasto) – to kraina wszechobecnej szarzyzny. Relacje międzyludzkie ograniczają się tutaj do zdrad małżeńskich,
przepychania w kolejkach i wściekłości. I tylko dziadek, który przyjechał
zamieszkać w wielkiej płycie ze swoimi dziećmi, wydaje się interesować
ludźmi wokół. Ostatecznie zresztą
z blokowiska ucieka, unosząc tekturową walizkę i przekonanie, że żeby dobrze się żyło, trzeba mieć pod bokiem
zaprzyjaźnioną gospodę i życzliwych
ludzi.
Sportretowane blokowisko zbudowa no w latac h 70., gdy rozpo czął się prawdziwy baby boom tzw.
Husakovych dzieci (od nazwiska ówczesnego sekretarza partii), a kraj zamienił się w największy w historii teren budowy. Do dzisiaj w podobnych
blokach mieszka jedna trzecia miesz-
blokowiska nie zamieniły się w raj
na ziemi, nikt już nie opisuje osiedli
obrazami wyjętymi żywcem z filmu
Chytilovej.
W odróżnieniu od zamkniętych
osiedli, które są fenomenem specyficznie polskim, blokowiska są powszechnym elementem pejzażu naszej części Europy, a blok to nasz stary,
wspólny, dobry znajomy. Śledząc perypetie naszych południowych sąsiadów z architektoniczną spuścizną komunizmu, można mieć wątpliwość,
czy rodzące się w Polsce zaintere-
Mimo przestróg socjologów, polskie
i czeskie osiedla nie zamieniły się w slumsy,
a ich dzisiejsi lokatorzy to zarówno
profesorowie, jak i robotnicy
kańców całej Republiki Czeskiej, a typ
mieszkań 3+1, czyli trzy pokoje i kuchnia, ukształtował zachowania przestrzenne kolejnych pokoleń. I choć
sowanie blokowiskami, rzeczywiście jest czymś wyjątkowym. Trzeba
jednak przyznać, że w Czechach nie
w idać ta k iego w ysy pu i n ic jat y w
animacyjno–architektonicznych wokół
blokowisk. Przestrzenie te zostały już
zadomowione i oswojone. Jižak doczekał się nie tylko odczarowania czarnej
legendy, ale także sporego grona miłośników i własnej strony internetowej,
na której można nie tylko przeczytać
historię osiedla, ale także plotki, anegdotki i posłuchać hymnu blokowiska.
Mimo nieco odmiennego podejścia,
my też wpisujemy się w szerszy nurt
charakterystyczny dla całego regionu, ze szczególnym uwzględnieniem
tych państw, gdzie na skutek polityki
mieszkaniowej, blokowiska zachowały
56
do dzisiaj niezwykle zróżnicowaną
grupę mieszkańców. Mimo przestróg
socjologów, polskie i czeskie osiedla
nie zamieniły się w slumsy, a ich dzisiejsi lokatorzy to zarówno profesorowie, jak i robotnicy.
Kolejne pokolenia rodzą się i pozostają w wielkich kompleksach mieszkaniowych. Czesi nieodmiennie podkreślają w badaniach, że żyje im się
tam nieźle, nigdzie nie zamierzają się przeprowadzać, a nowo budowane osiedla niewiele różnią się od
swoich modelowych poprzedników,
zarówno jeśli chodzi o estetykę, jak
i rozwiązania przestrzenne. Dziennikarze i eksperci biją na alarm, zadając w największym tygodniku w Czechach „Respekt” pytanie, czemu nie
chcemy mieszkać ładniej? Właśnie,
czemu?
W kraju, w którym istnieje powiedzenie mówiące, że nie ma gorszego
nieszczęścia niż przeprowadzka, sympatia do bloków może wiązać się z zasiedziałym trybem życia i niechęcią
do zmian. Z kolei my, choć nasza wizja idealnie urządzonego mieszkania
i osiedla coraz częściej kształtowana
jest przez katalog IKEA i prospekty deweloperów, nie jesteśmy jednak narodem aż tak wielkich indywidualistów,
jak sobie to wymarzyliśmy. „Sami się
nie urządzamy”. Pozwalamy sobie najwyżej na pewne wyskoki w ramach
zastanej struktury. A blokowiska są do
tego idealnym laboratorium. W bezpiecznym i znanym środowisku testujemy nowinki: grodzimy pojedyncze
bloki, próbując upodobnić nasze osiedle do nowych kompleksów i podnieść prestiż społeczny mieszkańców,
wymieniamy boazerię na tynk strukturalny, ustawiamy stojaki na rowery. Działamy i na bieżąco adaptujemy
przestrzeń.
A i n n i obs er w ują te mag ic z ne
sztuczki i zacierają ręce, bo na osiedlach jak w soczewce widać przemiany polskiego (i nie tylko) społeczeństwa. Era grodzonych twierdz już się
skończyła, teraz wszyscy z ciekawością obserwują blokowiska. Ich mieszkańcy przestali być wiecznymi czasowymi lokatorami – są u siebie. To, co
zrobią z osiedlami, wiele powie o przemianach zachowań przestrzennych. ■
Martyna Obarska
jest doktorantką w Instytucie Kultury Polskiej
UW, autorką książki “MDM między utopią
a codziennością”, bada relacje między
władzą a mieszkańcami miasta w przestrzeni
Warszawy i Pragi okresu komunizmu.
S. P. W.
subiektywny
przewodnik
po Warszawie
Jan Libera
Ostatnia seta
w „Lajkoniku”
Pracę redakcji zakłóciła sensacyjna
wiadomość: legendarny „Lajkonik”
przy placu Trzech Krzyży znów się
otwiera! Czyżby plotki, które od dłuższego już czasu chodziły po mieście,
okazały się prawdziwe?
W dziale „Warszawa” zawrzało. – To
będzie jedynka! – ktoś krzyknął. Reporterzy rzucili się do pisania. Gorącą atmosferę ostudził dopiero szef
działu, stary dziennikarski wyga, który czujnie zażądał, aby informację potwierdzić, zanim zaczniemy cokolwiek
pisać.
Padło na mnie. Ruszyłem więc w teren, aby zbadać tę sprawę i stwierdzić,
czy to aby nie jakaś podpucha rzucona przez konkurencję. Na miejscu
okazało się, że sklepu z luksusowymi ciuchami, który barbarzyńsko zajął lokal „Lajkonika” i częściowo naruszył wspaniałe malowidła na ścianach,
rzeczywiście już nie ma. Ale co jest?
A przede wszystkim – co będzie? Próbuję zajrzeć. Nic z tego. Okna pozaklejane, drzwi zachlapane farbą. Ewidentnie – remont. No, ale od czegóż
flaszka, która jak czarodziejski klucz
otwiera wszystkie drzwi i rozwiązuje
języki! „Za flaszkę wszelcy fachowcy
wszystko mi wyśpiewają”, pomyślałem
i skierowałem się do najbliższego sklepu monopolowego.
Wróciwszy z butelczyną spowitą
w biały papier, pewnie wkraczam do
środka i spostrzegłszy człowieka, dłubiącego coś przy ścianie, od razu ruszam w jego kierunku. Jednocześnie
kątem oka zerkam na odsłonięte już
wspaniałe malunki na ścianach.
– Halo, chwileczkę! – człowiek przy
ścianie odwraca się nieomylnie i rusza
w moją stronę. – Co pan tu robi? Tutaj nie wolno wchodzić – staje naprzeciw mnie.
– Spokojnie, kierowniku – staram się
go ostudzić. – Ja tylko tak, na chwilę,
chciałem rzucić okiem na te malunki
na ścianach.
– Jaja pan sobie robi? – mężczyzna
w roboczym ubraniu nie zamierza
ustąpić. – Proszę natychmiast wyjść!
– A gdyby tak po maluchu? – wyciągam zza pazuchy mojego „asa”
w szkle.
– Pan chyba sobie kpi. Za chwilę wezwę ochronę.
Wizja osiłka rozbijającego butelkę na
mojej głowie znacznie osłabia moją
pewność siebie.
Przystąpiłem do odwrotu, gdy wtem
uchyliły się drzwi i do wnętrza energicznym krokiem wszedł tęgi mężczyzna w garniturze. „No, to koniec”, myślę, „żywy stąd nie wyjdę”. I czuję, jak
nogi uginają się pode mną… Ale zaraz,
zaraz! Przecież ja go skądś znam! No
oczywiście, przecież to profesor z Akademii Sztuk Pięknych, wybitny konserwator zabytków, któremu kiedyś
pomagałem przy pewnym zleceniu.
– Witam pana profesora – rozkładam
ręce w geście powitania.
Szczęśliwie mnie poznaje i witamy się
wylewnie. Pracownik, z którym przed
chwilą miałem na pieńku, wycofuje
się jak niepyszny.
– Kopę lat! – profesor odpowiada
i pyta, co tu porabiam.
– Przyszedłem ponieważ doszły mnie
słuchy, że wraca tu „Lajkonik” i chciałem to jakoś uczcić – odwijam butelkę
z papieru.
– Zawsze można na ciebie liczyć – profesor uśmiecha się szeroko – i chętnie
przyjmę łyka, chociaż, ostrzegam od
razu: nie ma się z czego cieszyć. Ciuchy wprawdzie upadły i się wyniosły, lecz na ich miejsce wchodzi… nie
zgadniesz… Starbucks!
– Co, ta amerykańska sieciówka?
– Tak jest. I to raczej na długo.
– No a co z malunkami?
– Zostaną, ale co z tego…
– No właśnie – z pewną ulgą kiwam głową. – Lipiński, Kobzdej, Lengren i reszta stałych bywalców dawnego „Lajkonika” już się przewraca
w grobie.
– Co zrobić, takie czasy, ale przynajmniej młodzi będą mogli zobaczyć te
perełki – profesor wskazuje ręką na
ścianę, na której widnieją bardzo dowcipne, surrealistyczne malunki. Głównie karykatury osób związanych z tym
miejscem w latach pięćdziesiątych.
– Wypijmy w takim razie
– zakomenderowałem.
– Nie ma innego wyjścia – ruszyliśmy energicznie w stronę roboczej
kanciapy.
I tam spełniliśmy toast, być może
ostatni w tym miejscu. ■
57
wars
sawa
m
u
w
i
h
Arc
ń
a
tytuł
k
t
o
p
s
a
in
l
e
C
i
n
Pa
Rozmawia
ją
Tomek Kaczor
Olga Mici
ńska
fot.: Tomek Kaczor
Pani Celino, czy nazwisko Osiecka i lokalizacja salonu na Saskiej Kępie to zbieg
okoliczności?
To zupełny przypadek. Ale przez tę
zbieżność nazwisk kilka razy w środku nocy budziły mnie telefony do
Agnieszki Osieckiej. Zwykłe pomyłki.
Wtedy książki telefonicznie były ogólnie udostępniane i nasze telefony musiały być blisko siebie. Poza tym oba
adresy na Saskiej Kępie – można się
pomylić.
Teraz mam dużą konkurencję, bo zakłady robią zdjęcia kolorowe, cyfrowe.
Ale studentów ciągle sporo przychodzi. Widać zależy im, żeby na dyplomie mieć jednak eleganckie zdjęcie.
Czy w retuszu poprawia pani makijaż?
W retuszu poprawia się raczej jakieś
wypryski czy inne niedoskonałości.
Kliszę pokrywa się kalafonią rozpuszczoną w terpentynie, przeciera watką,
żeby klisza zrobiła się matowa. I potem można ołówkiem o odpowiedniej
gradacji retuszować na specjalnym
Jak to się stało, że zajęła się pani
pulpicie. Dobrze wyretuszować zdjęfotografią?
Na początku praktykowałam w Alei cie to jest duża sztuka. Tak, żeby nie
Niepodległości u pani Straszkiewicz, przeretuszować.
a potem, w latach 70., zaczęłam pracę w za k ład z ie pa n a Uz ięb ło n a Czego oczekują osoby, które decyduMarszałkowskiej. Wtedy było wielkie ją się na zdjęcia w pani zakładzie, a nie
zapotrzebowanie na zdjęcia, przeważ- w punkcie „zdjęcie w trzy minuty”?
nie na wyjazdy służbowe. Na przykład Chcą mieć zdjęcie na negatywie.
kierowcy, którzy wyjeżdżali za granicę tirami, przed dłuższą trasą robi- Mimo, że negatyw zostaje w zakładzie?
li sobie nawet po sto odbitek jednego Tak, negatyw zawsze zostaje u mnie,
zdjęcia, bo na każdej granicy musieli żeby klient mógł wrócić i zamówić kozostawiać po kilka sztuk. Ja pracowa- lejne odbitki. Potrafię bardzo szybko
łam w takiej filii, która trudniła się tak wyszukać każdego klienta, choć nie
zwanymi „zdjęciami w trzy minuty”. mam tego w komputerze.
Wprawdzie w trzy minuty to się nie
Ile jest jeszcze w Warszawie takich zakłarobiło, ale już w kwadrans owszem.
dów jak ten?
To zupełnie inaczej niż dziś. Jeśli ktoś te- Jest kilka, które robią wszystko, czyli i cyfrowo, i na negatywach, ale taraz wybiera pani zakład, to raczej nie po
kiego jak mój – tylko na kliszy i tylto, żeby mieć zdjęcie w trzy minuty?
Często przychodzą ludzie, którzy nie ko czarno-białe – to chyba już nie ma.
wiedzą, jakie tu panują zwyczaje. Ale Klienci nawet pytają czasem, czemu
jeśli komuś się bardzo spieszy, to mogę nie robię też cyfrowo, ale ja myślę, że
i na drugi dzień mieć dla niego zdjęcie. wtedy zaniechałabym tej czarno-białej,
tradycyjnej metody. To jednak wymaga sporo zachodu, wywoływanie, odA jakie są te zwyczaje?
Po pierwsze, wszystkie zdjęcia robione bijanie w ciemni, suszenie...
są na kliszach i tradycyjnie retuszowane. Nie ma zbyt wielu klientów, więc Takie zdjęcie to dziś już zupełnie inna
zanim zrobię te dwanaście klatek, żeby usługa, niż szybka „fotka” do dokumenskończyć film, to trochę czasu się zej- tu. Rarytas.
dzie. Przeważnie to trwa tak ze trzy, Owszem. Ci klienci, którzy jeszcze do
cztery dni. Czasem też, jak mam już mnie przychodzą, potrafią docenić, że
kilka zdjęć, to odcinam ten naświe- tu jest taki osobisty kontakt między
tlony fragment w ciemni i go wywo- modelem a fotografem, a nie maszyna,
łuję, a reszta wraca do aparatu i czeka gdzie się siada, ciach i koniec. Ja pona następnych klientów. A były cza- dejdę, ustawię, w międzyczasie coś posy, że się robiło po pięć, sześć filmów wiem, jak klient chce, to się uśmiechnie, nie chce, to nie.
dziennie...
Zawsze mieszkała pani na Saskiej Kępie?
Od kiedy wyszłam za mąż. A mój mąż
mieszkał tu od urodzenia. Jesteśmy
dumnymi kępianinami.
Klienci też są raczej kępianinami czy
przyjeżdżają z całej Warszawy?
Wiele osób, które kiedyś tu mieszkało, przeprowadziło się w inne miejsca,
ale mimo to, kiedy chcą zrobić sobie
zdjęcie, przyjeżdżają do mojego zakładu. Są rodziny, które fotografuję już
od trzech pokoleń. Fotografowałam
rodziców, potem dzieci, teraz wnuki. Klienci, którzy wyjechali za granicę, po powrocie do kraju przychodzą
sprawdzić, czy jeszcze tu jestem. I cieszą się, kiedy ciągle mnie widzą.
Przychodzą też do pani znane
osobistości?
O, tak! Powinnam się wreszcie zebrać
i porobić odbitki wszystkich tych aktorów, którzy się u mnie fotografowali. A zebrało się ich już bardzo dużo.
Fotografowałam Kwiatkowską, Gołasa. Poza tym mam portret Grzegorza
Ciechowskiego, Moniki Olejnik, Ernesta Brylla... Tu niedaleko mieszka Szyc.
Nie wiem, czy go dorwę, ale bardzo
miałabym ochotę go sfotografować.
On jest teraz tak na topie... ■
59
Wielcy
warszawscy
Himilsbach
janek wiśniewski
Jan Himilsbach,
urodzony 31 listopada
Obecnie legenda Himilsbacha sprowadzana jest często do alkoholowych wyczynów przyjacielskiego duetu, który
współtworzył wraz ze Zdzisławem
Maklakiewiczem. Z punktu widzenia
sprawiedliwości dziejowej taka ocena
dokonań literacko i aktorsko uzdolnionego samouka wydaje się być krzywdząca. Można jednak z dużym prawdopodobieństwem założyć, że sam
„poszkodowany” przeciwko takiej opinii by nie protestował.
fot.: wiki commons
60
Tyle dróg budują,
tylko kurwa nie ma gdzie iść
Życie Himilsbacha było jedną wielką kreacją, którą zaczął tworzyć wraz
ze swoimi pierwszymi próbami artystycznymi na początku lat 50. Jak
funkcjonował przedtem ‒ nie da się
tego ustalić. Okres życia od narodzin
(zgodnie z metryką chrzcielną ‒ 31
listopada 1931 roku) do zaistnienia
w świecie literackim Warszawy pod
koniec lat 60. znany jest tylko i wyłącznie z opisów samego Himilsbacha.
Najwięcej informacji uzyskać można czytając jego opowiadania. Tam
jednak, poza twardymi faktami ‒ takimi jak śmierć matki, aresztowanie
w wieku 16 lat za kradzież czy pobyt w ośrodku wychowawczym i nauka zawodu kamieniarza ‒ większość
wydarzeń wpisuje się w logikę jednocześnie romantycznej i tragicznej
gawędy z czasów okupacji i początków PRL. Można być jednak pewnym,
że na fabułę opowiadanych przez
Himilsbacha historii, oprócz własnych
przeżyć, składają się też wątki zasłyszane od przyjaciół z dzieciństwa czy
towarzyszy z ośrodka wychowawczego ‒ bo, jak powiedziała jedna ze znajomych Himilsbacha: „jedna osoba nie
mogła tyle przeżyć”. A współcześnie,
gdy pierwowzory postaci już nie żyją
lub nie chcą się ujawnić, nie da się odtworzyć, jak było naprawdę.
Bardziej od twórczości
literackiej cenię sobie
kamieniarstwo.
Moim dziełem granitowym
nikt sobie dupy nie podetrze
Ciepłe przyjęcie, z jakim spotkał się
wydany w 1967 roku zbiór opowiadań
„Monidło”, pozwolił Himilsbachowi
na porzucenie pracy kamieniarza na
Powązkach. Na „zawodowego artystę” przekwalifikował się już w 1968
roku, co stawia pod znakiem zapytania powtarzaną często informację, jakoby był on autorem nagrobka Marka
Hłaski, którego zwłoki przetransportowane zostały do Polski dopiero w 1975
roku. Możliwe, że autorem tej plotki
jest sam Himilsbach, który tym sposobem podkreślić chciał znaczenie przyjaźni między dwoma ikonami PRLowskiej popkultury. Zresztą znaczenia
tej znajomości dla kariery obu twórców nie da się przecenić ‒ Himilsbach
fascynował Hłaskę autentycznością,
brutalnym wyglądem i tragicznym
życiorysem (którym sam nie mógł się
pochwalić, a który tak świetnie komponowałby się z wizerunkiem społecznego wyrzutka). Dla Himilsbacha
literacka i towarzyska kariera autora „Ósmego dnia tygodnia” była dowodem, że „jednak się da”, a zachwyt
pierwszoligowego pisarza wierszami
młodego kamieniarza z Powązek musiał być jednym z argumentów, które skłoniły Himilsbacha do zaniesienia swoich szufladowych utworów
do czasopism literackich. Nie może
być przypadkiem, że pierwsza nowela Himilsbacha wydana została w 1959
roku, czyli w kulminacyjnym momencie przyjaźni z Hłaską.
Wywiady?
Ile razy można pieprzyć
wciąż jedno i to samo!
W trzy lata po opublikowaniu pierwszego zbioru opowiadań Himilsbach
stworzył swoją pierwszą kreację filmową. Rola Sidorowskiego w „Rejsie”
M a rk a P iwowsk ie go w y z n ac z yła kierunek, w którym potoczyła się
kariera aktorska dot yc hczasowego prozaika. Powstał typ bohatera
himilsbachowskiego: epizodycznej
postaci, pojawiającej się często w towarzystwie Zdzisława Maklakiewicza,
zawsze z tym samym zestawem komicznych cech. Widzowie i krytycy
byli zgodni, że Himilsbach nie gra, tylko pojawia się na ekranie zawsze w tej
samej roli: samego siebie. Mimo że dla
samego aktora sytuacja taka nie była
zbyt rozwijająca, to od kiedy szeroka
ruszył na podbój zamkniętego świata warszawskiej elity towarzyskiej.
Zaczął pojawiać się w najmodniejszych warszawskich knajpach, przede
wszystkim w SPATiF-ie i w Harendzie.
Czarował bywalców barwnymi anegdotami o swoich alkoholowych dokonaniach. Zawsze opowiadał w pierws z e j o s o b ie, b udowa ł at mo s f e r ę
karnawałowego pijaństwa i puentował
Widzowie i krytycy byli zgodni, że Himilsbach
nie gra, tylko pojawia się na ekranie zawsze
w tej samej roli: samego siebie
publiczność połączyła autora brutalnych opowiadań z nieco karykaturalną
postacią zachrypniętego naturszczyka,
zainteresowanie osobą Himilsbacha
zaczęło sukcesywnie rosnąć. Na przest rzen i n iecał ych dw udziest u lat
udzielił on ponad 700 wywiadów, kierując się przy tym jedną zasadą: każda rozmowa musi przedstawiać inna
wersję życiorysu ‒ jeśli nie da zmienić
się całości opowieści, to przynajmniej
warto poprzekręcać detale.
Ja nie piję;
ja wprowadzam do
organizmu bajkowy nastrój
By obraz proletariackiego enfant terrible był kompletny, Himilsbach musiał
do swojego wizerunku dodać jeszcze
dwa elementy: alkohol i przekleństwa.
Ponieważ literaturę traktował jako sacrum, i wbrew temu, co by się chciało myśleć, nigdy nie pisał po pijanemu,
a w swoich opowiadaniach nie używał przekleństw, to pełną ekspresję
mógł uzyskać tylko przy bezpośredniej interakcji ze swoim audytorium.
Tak więc na początku lat 70. kamieniarz, prozaik i aktor w jednej osobie
całą opowieść tak, by wychodziło, że
w swojej miłości do wódki jest zupełnie bezkompromisowy. Oczywiście,
większość historii była zmyślona. Przy
improwizowaniu nad kieliszkiem pomagały mu zarówno zasłyszane wśród
przyjaciół ‒ kamieniarzy historie z życia marginesu społecznego, jak i tradycyjne opowieści z życia wielkiego miasta, które w jego wykonaniu zyskiwały
atrakcyjną świeżość. Nie bez znaczenia była też barwa głosu Himilsbacha,
czyli słynny „sznaps-baryton”, który
każdej historii o pijackich dokonaniach
dodawał autentyzmu.
Tak skonstruowana kreacja zaczęła
żyć własnym życiem. I można odnieść
wrażenie, że śmierć jej autora w jednej
z melin na Powiślu, spowodowana tak
zwaną chorobą alkoholową, tylko dodała jej skrzydeł. ■
61
CZŁOWIEK
numeru
Może jestem
frajerem?
z mateuszem zabłockim
rozmawia Mateusz Luft
Wyjeżdżasz znowu na Antarktydę?
Jeśli zdecyduję, że wyjadę w przyszłym roku, to głównie po to, by wytyczyć pieszy szlak w poprzek lodowca,
który dzieli polską stację od polskiej
chaty Lion’s Rump. Teraz trzeba go
omijać płynąc pięćdziesiąt kilometrów
pontonem. Szlak lądowy miałby zaledwie kilkanaście kilometrów. Ale jeszcze nikt nigdy tej drogi nie przeszedł.
62
Wyjeżdżasz z Warszawy na długi czas,
a tam czeka cię tylko pustynia i chłód…
Bez przesady. Temperatura utrzymuje
się w okolicach zera stopni. W końcu
polska baza jest na wyspie, ponad trzy
tysiące kilometrów od bieguna.
To miejsce jest magiczne. Żyjesz
w małej grupce ludzi, w stacji mieszka
koło dwudziestu osób, ale większość
czasu spędzasz w terenie w dwu-,
trzyosobowych zespołach. A problemy
sprowadzają się do tego, jaka jutro będzie pogoda (zdarza się, że wiatr wieje
z prędkością 150 km na godzinę). Czy
będzie można wypłynąć pontonem?
Czy go nie porwie? Dookoła jest pustka, dzikie zwierzęta, lodowce…
Czyli szukasz przygód?
Niezupełnie. Tam problemy są prawdziwe. Gdy na studiach nie zdasz egzaminu, nic się nie stanie, bo wszystko
tutaj jest konwencją. A tam konsekwencje są realne. Jak coś spieprzysz,
to naprawdę będzie spieprzone. Z jednej strony trudno jest wywrócić ponton na morzu, z drugiej jednak naprawdę nie możesz tego zrobić.
W polskiej stacji trafiłem na odpowiednich ludzi. Bardzo pomocnych.
Raz zadzwoniliśmy przez telefon
satelitarny do naszej bazy z prośbą
o transport tego wieczora, bo skończyliśmy robotę. A oni mówią, że zgodnie
z prognozami o północy będzie ładna
pogoda. I choć wiadomo, że są zmęczeni, zajęci, to o północy nas stamtąd
zabierają.
Więc jedziesz tam dla przyjaźni
i braterstwa.
Nie, skądże. Nie lubię tych słów. Na
Antarktydzie nie przyjeżdżają po ciebie twoi kumple. Tak wyglądają tam
relacje z obcymi ludźmi. I tego mi brakuje tutaj, w Warszawie.
Pierwszego dnia, gdy przyjechałem
do bazy, byłem zupełnie zielony. W sezonie codziennie po śniadaniu odbywały się spotkania, na których ustalało się zadania na cały dzień. Zapytali
mnie od razu: „Mateusz, co dzisiaj robisz?”. A ja odpowiedziałem, że przyjechał w skrzynkach ponton i że chciałbym go złożyć, chociaż w życiu tego
nie robiłem. Powiedzieli, żebym się nie
przejmował, bo na pewno ktoś mi pomoże. Ale z nikim się nie umówiłem.
A co z liczeniem pingwinów? Kochasz
naturę?
To jest po prostu śmieszna przygoda. Liczyłeś kiedyś pingwiny? Prosiła
mnie o to koleżanka, gdy z powodu pogody utknęliśmy na osiem dni
w polskiej chacie na Lion’s Rump.
Została sama, bo drugiej osobie coś się
stało. Raz na dziesięć dni trzeba tam
zrobić obchód terenu, zważyć jajka
pingwinów, sprawdzać wykresy temperatury, obserwować chmury…
I w takiej pracy nie czułeś się na
Antarktydzie samotny?
Zupełnie nie. Wcześniej, na innej wyprawie, na Spitsbergenie, pracowaliśmy po dwie osoby, a stację odwiedzałem raz w tygodniu na godzinę.
Pamiętam swoje myśli, gdy trzeciego
dnia uświadomiłem sobie, że mam
przed sobą jeszcze 28 dni takiej pracy.
Zupełnie nie mogłem w to uwierzyć.
Wydawało mi się to niewiarygodne.
I to był rodzaj próby, ale i wyzwania.
Jadąc na Antarktydę, miałem już
doświadczenie. Od początku zacząłem traktować stację jak dom, a siebie jako gospodarza. Celem wyprawy
było dotarcie do Destruction Bay na
samym końcu wyspy. Mieliśmy tam
być pierwszymi ludźmi. Wstawaliśmy
rano i patrzyliśmy za okno. Jak była zła
pogoda, nie szliśmy do pracy. Jak była
dobra, musiałem przygotować ponton, paliwo, jedzenie, spakować sprzęt
biwakowy.
Przechodziliśmy dziewiczy lodowiec, odkrywaliśmy skamieniałości.
Czasem, gdy było brzydko, szliśmy
Wolę mieć więcej wolnego czasu i pójść na
piechotę, niż mieć dużo pieniędzy i polecieć
samolotem, ale tylko na tydzień
Gdy zacząłem składać ponton, ktoś
obcy przechodził i zapytał mnie, czy
mi pomóc. Trzy godziny naprawdę
ciężko pracowaliśmy. Na koniec powiedział: „Złożyliśmy? No to cześć”.
I poszedł dalej. I o to chodzi.
liczyć zwierzęta. Pod koniec wyjazdu
trzeba było przygotować transport do
kraju, więc pakowałem całą ekspedycję do beczek. Zajęło mi to kilka dni.
Ale zdarzało się też, że brałem książkę
z tamtejszej biblioteki.
Fot: Tomek Kaczor
63
CZŁOWIEK
numeru
64
Sam też coś napisałeś.
Zawsze w takich miejscach gromadzą
mi się w głowie dziwne myśli ­­– psychodeliczne. Mam wtedy potrzebę zapisania ich gdziekolwiek. Nawet, gdy
wiem, że ich nigdy nikomu nie pokażę, albo nawet sam nie przeczytam. Na
Spitsbergenie stworzyłem swój pseudotraktat filozoficzny.
Trzeba przyznać, że, pisząc go, musiałem być bardzo zaangażowany.
Nawet jeśli zgadzam się z tym, co tam
zapisałem, w życiu nie użyłbym tak
pedantycznego języka. Czasem, gdy
przeglądam mój dziennik z wypraw,
czuję, jakby to dotyczyło jakiegoś innego świata, gdzie panuje szczerość,
naturalność, brak konwencji.
W bazie na Antarktydzie wynosiłem
beczkę z gównem. Pomagał Michał,
który wcześniej miał firmę i zarabiał
dużo pieniędzy. W końcu sprzedał to
wszystko i wyjechał. Mówiliśmy sobie:
„Teraz to jest życie!”.
Czy udaje ci się tę prostotę przenieść do
„normalnego”, codziennego życia?
To samo zostaje w głowie. Nawet nie
muszę się o to starać. Doświadczenia,
które miałem, są na tyle silne, że mnie
zmieniły. Ważne są te elementarne
wartości, co do których każdy by się
zgodził. Tylko że zawsze znajdzie jakieś „ale”.
Czasem dziwię się problemom ludzi
tutaj. Oni za to uważają, że to, co robię, jest nieodpowiedzialne. Ostatnio
miałem wyjechać w Alpy i wydać
wszystkie pieniądze z karty kredytowej. Było mi wszystko jedno. Przecież
i tak je kiedyś odpracuję. Po prostu widzę ważne rzeczy gdzie indziej, niż na
koncie w banku.
Czyli pieprzysz ten cały Babilon?
Nienawidzę pieniędzy. Mam je w dupie. Wiadomo, że czasem są potrzebne, ale nie mam żadnej potrzeby,
żeby dużo zarabiać. Myślę, że chciałbym mieć ich jak najmniej. Nie chcę
mieć samochodu. Mogę jeździć rowerem. Wolę mieć więcej wolnego czasu
i pójść na piechotę, niż mieć dużo pieniędzy i polecieć samolotem, ale tylko
na tydzień. Ważne jest, żeby móc polegać na ludziach. Mieć zaufanie do obcych i to okazywać.
Staram się stosować te zasady na co
dzień. Zdarza mi się zostawić nieprzypięty rower na ulicy. Może jestem frajerem, może to nieżyciowe, ale w ten
Obie mają swoje zalety, ale żadnej
z nich nie mógłbym wykonywać zbyt
długo. Zawsze traktowałem studia
jako spotkanie z ciekawymi ludźmi.
Ale dopiero kiedy je skończę, zacznę
czytać te książki, które mnie interesują.
Prace na wysokościach, oprócz pieniędzy, dają mi satysfakcję, że robię coś
potrzebnego. Śnieg z dachu musi być
Zawsze, gdy już jestem w ścianie, myślę
sobie: „Nigdy więcej, byle do szczytu, zejść
i być z powrotem w namiocie”
sposób okazuję zaufanie. To jest chore
i złe, że musisz traktować ludzi na ulicy jak złodziei. Poza tym nie lubię sposobu, w jaki obcy ludzie odnoszą się
do siebie. Są niesympatyczni, spięci.
Czyli chodzi ci o zmianę dotychczasowej
konwencji?
Nie chcę niczego zmieniać. Po prostu
zachowuję się normalnie. Nie tworzę
żadnej akcji pod tytułem „Nie przypinam roweru”.
Kiedy pierwszy raz byłem w Tatrach, na polu namiotowym poznałem
ludzi, o których, patrząc z zewnątrz,
pomyślałbyś, że są wariatami, którzy
dziwnie mówią i dziwnie się ubierają. Dopiero, gdy z nimi porozmawiasz,
okazuje się, że są normalni, mili. Że
nie są zakłamani. Tylko nie pasują do
reszty świata. Jak coś im się nie podoba, mówią prosto w twarz: „Stary,
spieprzyłeś”. A zaraz po tym możecie iść razem na wódkę. Obowiązują proste zasady. Bardzo cenię takich
ludzi, choć samemu trudno tak się
zachowywać.
Na co dzień robisz dwie rzeczy, wykonujesz prace wysokościowe…
Nazywamy to „myjki alpejskie” lub
„monter tatrzański”.
…ale oprócz tego studiujesz filozofię.
Którą z tych ról wolisz?
zrzucony, bo jest niebezpieczny i niszczy budynek. Kładziemy styropian, bo
bez tego w budynku jest zimno. W tej
prostocie jest coś wartościowego.
A może wspinanie to twój nałóg?
Jeżdżenie w skały to piknik i rywalizacja. Silne doświadczenia są dopiero w górach. To jest bardzo stresujące.
Ściana Mont Blanc du Tabul, mająca około ośmiuset metrów w pionie,
miała zająć nam dwadzieścia godzin.
Musieliśmy wstać o drugiej w nocy,
wejść pod tę górę. Zawsze, gdy już jestem w ścianie, myślę sobie: „Nigdy
więcej, byle do szczytu, zejść i być
z powrotem w namiocie”. Noc spędziliśmy dygocząc na półce skalnej. Ale
podczas schodzenia wszyscy jak zwykle rozmawialiśmy o kolejnych górach
do zdobycia. I tak się dzieje za każdym
razem. Ale to nie jest uzależnienie… ■
Bezgraniczna
ul. Grzybowska 2, lokal 2000-131
Odnalezienie Bezgranicznej nie jest łatwe. Wejście znajduje się od strony
ulicy Granicznej(!). „Journey has no end” – takie hasło towarzyszy nam
już od wejścia. Clue wystroju to pamiątki właścicielek Bezgranicznej, Olgi
i Asi, z ich podróży po obu Amerykach, Afryce i Dalekim Wschodzie.
Można sobie wyobrazić różnorodność zgromadzonych souvenirów,
świetnie się ze sobą komponujących i nadających pomieszczeniu „bezgraniczny” klimat. W menu nieznanym potrawom towarzyszy krótka historia, z jaką wiąże się ich odkrycie przez właścicielki lokalu. Co ciekawe,
każdy miesiąc poświęcony jest w Bezgranicznej innemu krajowi, wokół
którego skupiają się organizowane wówczas wydarzenia.
Jeżeli nazwy takie jak „Tom Yum”, „Acai”, „Kiwiroshka” czy
„Sook choo na mool” nic wam nie mówią, udajcie się w podróż do
Bezgranicznej i odkryjcie na nowo smak wakacji.
www.bezgraniczna.pl
Czynne: wt. – sob.: 12:00-23:00, niedz. – pon.: 12:00-22:00
Helena Oblicka
POLECAMY
www.eliwer.blogspot.com
65
fot.: fraggile.com
fot.: Tomek Kaczor
eliwer
Pod tą tajemniczą nazwą kryją się
studentki architektury, Eliza i Werka,
które projektują i ręcznie wykonują
kwieciste akcesoria: opaski na głowę,
na rękę, naszyjniki i muszki. Przede
wszystkim dla dziewczyn, ale niektóre przeznaczone są także dla mężczyzn i dzieci.
Receptą na sukces mieszkanek warszawskiej Ochoty jest przede wszystkim kreatywność, a także inspirowanie się w swojej pracy pięknem, modą
i sztuką. Swoje znaleziska zamieszczają na wspólnie prowadzonym blogu.
Kolory eliwerów zapożyczone są z wybiegów mody, a ich forma nawiązuje
do motywu dzieci kwiatów. Dużym
plusem hand made’owych wyrobów
są starannie dobrane materiały. Wśród
nich możemy znaleźć prawdziwe perełki. A efekt zachwyca…
TATRY Park Linowy
Wybrzeże Helskie 1/5
Co takiego ratownik TOPR, instruktor ski alpinizmu, pasjonat wszystkiego, co wiąże się z górami - Jędrzej Malinowski - robi w Warszawie?
Taternik przywiózł ze sobą klimat gór i rozkręcił biznes. Po praskiej
stronie Wisły, niedaleko ZOO, założył park linowy „Tatry”. Składają się
nań trzy trasy: „Rysy”, „Giewont” i „Kasprowy”. Jak łatwo można się
domyślić, ta pierwsza jest przeznaczona dla prawdziwych twardzieli.
Rozpięta na wysokości od 7 do 13 metrów, gwarantuje m.in. takie atrakcje, jak skok Tarzana, 250 metrów zjazdu tyrolskiego, mosty birmańskie,
wiszące belki i przejście po palach. Oprócz tego zapewnia niezwykłe
widoki na Starówkę i Wisłę. Jej pokonanie to „około godziny zmagań
o odzyskanie równowagi i przezwyciężenie grawitacji”. Druga z tras
jest równie emocjonująca, ale krótsza i niżej zawieszona (na wysokości
od 3 do 5 metrów), a przede wszystkim łatwiejsza i możliwa do przejścia przez każdego. „Kasprowy” natomiast, to trasa zjazdowa. Krótka,
ale treściwa.
Wstęp: 30-50 złotych
Czynne: W sezonie: od 10:00 do zmroku; poza sezonem: w weekendy,
od 10:00 do zmroku (po uzgodnieniu telefonicznym)
Bezgraniczna
ul. Grzybowska 2, lokal 2000-131
Odnalezienie Bezgranicznej nie jest łatwe. Wejście znajduje się od strony
ulicy Granicznej(!). „Journey has no end” – takie hasło towarzyszy nam
już od wejścia. Clue wystroju to pamiątki właścicielek Bezgranicznej,
Olgi i Asi, z ich podróży po obu Amerykach, Afryce i Dalekim Wschodzie. Można sobie wyobrazić różnorodność zgromadzonych souvenirów,
świetnie się ze sobą komponujących i nadających pomieszczeniu „bezgraniczny” klimat. W menu nieznanym potrawom towarzyszy krótka historia, z jaką wiąże się ich odkrycie przez właścicielki lokalu. Co ciekawe,
każdy miesiąc poświęcony jest w Bezgranicznej innemu krajowi, wokół
którego skupiają się organizowane wówczas wydarzenia.
Jeżeli nazwy takie jak „Tom Yum”, „Acai”, „Kiwiroshka” czy „Sook
choo na mool” nic wam nie mówią, udajcie się w podróż do Bezgranicznej i odkryjcie na nowo smak wakacji.
www.bezgraniczna.pl
Czynne: wt. – sob.: 12:00-23:00, niedz. – pon.: 12:00-22:00
Helena Oblicka
POLECAMY
www.eliwer.blogspot.com
66
fot.: fraggile.com
fot.: Tomek Kaczor
eliwer
Pod tą tajemniczą nazwą kryją się
studentki architektury, Eliza i Werka,
które projektują i ręcznie wykonują
kwieciste akcesoria: opaski na głowę,
na rękę, naszyjniki i muszki. Przede
wszystkim dla dziewczyn, ale niektóre przeznaczone są także dla mężczyzn i dzieci.
Receptą na sukces mieszkanek warszawskiej Ochoty jest przede wszystkim kreatywność, a także inspirowanie
się w swojej pracy pięknem, modą
i sztuką. Swoje znaleziska zamieszczają na wspólnie prowadzonym blogu.
Kolory eliwerów zapożyczone są z wybiegów mody, a ich forma nawiązuje
do motywu dzieci kwiatów. Dużym
plusem hand made’owych wyrobów
są starannie dobrane materiały. Wśród
nich możemy znaleźć prawdziwe perełki. A efekt zachwyca…
TATRY Park Linowy
Wybrzeże Helskie 1/5
Co takiego ratownik TOPR, instruktor ski alpinizmu, pasjonat wszystkiego, co wiąże się z górami - Jędrzej Malinowski - robi w Warszawie?
Taternik przywiózł ze sobą klimat gór i rozkręcił biznes. Po praskiej
stronie Wisły, niedaleko ZOO, założył park linowy „Tatry”. Składają się
nań trzy trasy: „Rysy”, „Giewont” i „Kasprowy”. Jak łatwo można się
domyślić, ta pierwsza jest przeznaczona dla prawdziwych twardzieli.
Rozpięta na wysokości od 7 do 13 metrów, gwarantuje m.in. takie atrakcje, jak skok Tarzana, 250 metrów zjazdu tyrolskiego, mosty birmańskie,
wiszące belki i przejście po palach. Oprócz tego zapewnia niezwykłe
widoki na Starówkę i Wisłę. Jej pokonanie to „około godziny zmagań
o odzyskanie równowagi i przezwyciężenie grawitacji”. Druga z tras
jest równie emocjonująca, ale krótsza i niżej zawieszona (na wysokości
od 3 do 5 metrów), a przede wszystkim łatwiejsza i możliwa do przejścia przez każdego. „Kasprowy” natomiast, to trasa zjazdowa. Krótka,
ale treściwa.
Wstęp: 30-50 złotych
Czynne: W sezonie: od 10:00 do zmroku; poza sezonem: w weekendy,
od 10:00 do zmroku (po uzgodnieniu telefonicznym)
Fotoreportaż
tekst i zdjęcia:
Jan Mencwel
Zadom o-
wieni
67 Stefan
Gdy może sobie na to
pozwolić, kupuje kawę
i ptasie mleczko. Ale
kilkaset złotych zasiłku
ledwo starcza na
opłacenie rachunków
i podstawowe
produkty. W przyszłym
miesiącu odwiedzi
go córka. Pierwszy
raz przyjmie kogoś
z rodziny w swoim
mieszkaniu.
Więcej o ludziach,
którzy wyszli z bezdomności w reportażu „Opuścić
bezdomność”
Sławomir 68
Zaraz musi wychodzić.
Spieszy się do pracy.
Przeprasza za bałagan,
ale właśnie przyszła
nowa kuchenka, która
zagradza wejście. Musi
ją dziś zainstalować, ale
rano nie zdążył.
69 Maciek
Od kilku tygodni
mieszka w mieszkaniu
treningowym, na
które długo czekał.
W maleńkim pokoiku
ledwo mieszczą się
książki, które uzbierał
przez ostatnie lata.
Przydadzą się, bo za
chwilę zaczyna studia.
Stefan 70
Przez ponad dwa
lata zdążył sporo
pozmieniać w swoim
mieszkaniu.
Wyremontował sam
całą łazienkę. Podobnie
jak aneks kuchenny,
z którego jest bardzo
zadowolony. Teraz
chciałby podłączyć
płytkę na gaz.
A w pokoju wymienić
szafę na nową.
Z A S Ł Y S Z A N E
si
c z yl i t y m
Jan Mencwel
71
Jest ich wielu. Jak wielu? Nikt tego do
końca nie wie. Są inni, choć wyglądają
na swoich. Wyglądają? Co ja mówię!
Wytrawny tropiciel i po cechach zewnętrznych rozpozna odmieńca. No,
może nie po twarzy, ale jego ubiór,
zwyczaje, miejsca, w których przebywa – któryś z tych elementów
niechybnie go zdradzi. Nie da się
jednak ukryć, że jest z nim znacznie trudniej niż z człowiekiem,
który wyróżnia się kolorem
skóry. Na tego narzekać już
nie wypada, bo nie wiadomo, co ludzie powiedzą…
Ale na Słoika? Hulaj dusza!
Mało kto zwróci uwagę, że
w gruncie rzeczy jest to taka
sama ksenofobia.
Zresztą nie ma się chyba czego wstydzić, skoro
nawet na Znanym Warszawskim Blogu Znanej Warszawskiej Dziennikarki możemy
o nich poczytać. To „ci durnie,
co mieszkają w tych Wołominach
i Markach i w dupie mają centrum Warszawy”. Dlaczego akurat
w Wołominach i Markach? Nie od
dziś wiadomo, że Słoika rozpoznać
można po… rejestracji. „Prawdziwy
warszawiak” nie mieszka przecież na
przedmieściach ani na jakichś Białołękach. Żoliborz, Mokotów – o, to tak.
Ale przyjezdny, żeby nie powiedzieć –
przybłęda?
Spyta ktoś, skąd ta nazwa – „słoik”? Prosta sprawa. Wiadomo, jak jest
z przyjezdnymi. Cały tydzień siedzą
w Warszawie, tłuką kasę w różnych
firmach, a na weekend – ciach! Do rodziców na wieś albo do tego swojego
Radomia czy Zgierza. I stamtąd przy-
ę os
ów
m
o
i
tatn
i
S łoiki
wożą na całe siedem dni obiady od
mamusi. W słoikach. Żeby tu u nas,
broń Boże, nic nie wydawać.
Zresztą jak przychodzi, na przykład,
do płacenia podatków, to jest podobnie:
na nasze biedne miasto z ich kieszeni
nic nie skapnie. TVN Warszawa pod-
ilustracja: Urszula Woźniak
liczył, że zyskalibyśmy miliard do budżetu, gdyby wszyscy przyjezdni płacili podatki w naszym mieście. Miliard!
Pomyślcie sobie! Toż to dwa stadiony
rozmiarów Pepsi Areny. Moglibyśmy
wreszcie zaszaleć i do kompletu sprawić sobie Mirinda Arenę, a na deser
może jeszcze coś z 7up-em. Co z tego,
że jednocześnie lubimy krytykować
władze miasta za źle wydawane pieniądze. Kiedy w grę wchodzą uprzedzenia, to nawet logikę odkłada się na
bok – byle się wyżyć na obcym, innym.
I co, jest się czego bać, prawda? Ano
jest. Ja na przykład boję się, co będzie, gdy Warszawa stanie się
naprawdę wielokulturowym
miastem – takim jak wszystkie nowoczesne metropolie
XXI wieku, w które jesteśmy zapatrzeni. I wcale
nie przerażają mnie nowi
przybysze, ale właśnie
niegościnni, zamknięci
warszawiacy. Skoro dziś
w ramach politycznej poprawności mieści się obśmiewanie przyjezdnych
z innych miast i zwalanie
na nich winy za niedoskonałości stolicy, to co będzie,
gdy Warszawa zaludni się
przybyszami z innych kręgów kulturowych?
Kto chce się przekonać, jak
nieprzyjaznym dla „przyjezdnych” miastem jest Warszawa, niech obejrzy doskonały dokument Warszawa do
wzięcia Karoliny Bielawskiej
i Julii Ruszkiewicz. Dzięki niemu można nabrać podziwu dla
przyjezdnych, którzy w Warszawie zostali, którzy mimo wszystko postawili na swoim i odnaleźli się
w obcym, trudnym terenie. Zwłaszcza,
że wokół nich tylu nawet nie Słoików,
ale Weków. Warszawskich, szczelnie
zamkniętych Weków. ■
Słowo zaczerpnąłem z „portalu warszawiaków prowincjonalnych”–
www.sloiki.waw.pl
Praca powstała w ramach warsztatów
„Piąte przez Dziesiąte”.
Autorzy: Mateusz Karski, Ada Trzeciak
c ena 10 z ł
(w tym5%VAT )

Podobne dokumenty