Sabina Czupryńska Kobiety z domu Soni asia, mała, szczupła i
Transkrypt
Sabina Czupryńska Kobiety z domu Soni asia, mała, szczupła i
Sabina Czupryńska Kobiety z domu Soni B asia, mała, szczupła i siwiutka jak gołębie skrzydło, stoi w kuchni i opierając się o zlew, powtarza, zapatrzona w Sonię: – No, nie wierzę… Nie wierzę, że się zebrałaś i tak po prostu przyjechałaś. – Ciociu, musiałam. – Sonia przygląda się drobnej kobiecie, tak podobnej do jej mamy, ale nie mającej w sobie determinacji i bezwzględności, jakie Jagoda odziedziczyła po Julii. Basia ma wielkie, naiwne oczy dziecka, którymi, mimo podeszłego wieku, wciąż przewraca jak mała dziewczynka. Jest w niej delikatność i wiotkość ciała i charakteru, których Sonia nigdy nie znalazła w swojej mamie, niewysokiej, postawnej kobiecie o bardzo zdecydowanym spojrzeniu. Losy różne linie wyrzeźbiły na twarzach sióstr, na różnych drogach zmęczyły ich stopy… Sonia chciałaby przytulić obie. Jest pewna, że one same nie przytulały się do siebie od dawna. – Matka wie? – Basia przybiera niepasujący do niej surowy ton. – To nie o nią chodzi. – No nie wiem, czyby się jej to spodobało. – Co? – Twoje spotkanie z babcią. – Ciociu… Myślę, że mama by chciała. – Co? – Spotkać się z babcią. Porozmawiać. – Nie sądzę. Nie ona. Nie Jadka. – Nie wiesz tego. – Babcia za dużo jej w życiu spaprała. Zresztą… Co tu dużo mówić, każdej z nas dołożyła krzyż. – Ale może… – Gdybyś wiedziała… Gdybyś wiedziała, nie uwierzyłabyś. Mój Boże, jesteś już taka duża! Pamiętam, jak się urodziłaś, jak twoja matka płakała ze szczęścia. Uparła się, że będzie mieć córkę. Zawsze dostawała, co chciała. Zawsze. Pojechałam do niej, bo przecież z własnej woli nie pojawiłaby się tu nigdy. Nigdy po tym, jak babcia wmieszała się w jej życie, jej i Macieja. To był dobry chłopak. Zazdrościłam go Jagodzie. Płakałyśmy obie. Ona, bo zawsze chciała mieć córkę i w końcu się urodziłaś, ja, bo też chciałam mieć córkę, a nigdy nie miałam… Ale teraz byłaś ty. Mój Boże… Kiedy ty wyjdziesz za mąż, dziecko? – Ciociu, za mąż? Po co? – Żeby mieć na kogo narzekać. Hi, hi. – Basia zaśmiała się młodzieńczo. – No właśnie. Obie z mamą narzekacie na mężów. Nie zachęcacie mnie do małżeństwa, no, nie zachęcacie. Jak tak na was patrzę… – Samemu nie ma co być. Wujek mówi, że na twój ślub to choćby na kolanach pójdzie. A twoja matka jest zacięta jak, nie przymierzając, jej matka. Jak się uprze, nie odstąpi. Niby przyjeżdżała tu czasem, ale do nas, demonstracyjnie. Do babci nigdy. Co ja się nasłuchałam potem, jakie to obie złe jesteśmy, jakie córki wyrodne! Szkoda gadać. A twoja matka mogłaby przyjechać. Czemu ona nie chce? No, kiedy ostatnio była? – Nie wiem, ciociu, jej zapytaj. – Wiesz, że z nią nie ma dyskusji. Wujek Czesiek też się nie garnie. Kiedy to oni ostatnio z Jolką byli? Czekaj, czekaj… A, wtedy co komódkę z korytarza wzięli. To babcia jeszcze na nogach była. – To chyba dawno. – No, dawno. Myślisz, że zadzwonią? Nic ich matka nie obchodzi. Sama muszę wszystko, sama… – Ciociu… – Sonia chce uciąć lawinę pretensji; nie do niej powinna być skierowana. Nawet nie do tych, o których mowa. – Mnie się wydaje, że każdy ma, jak chce… – Tak. – Basia nie do końca rozumie intencje siostrzenicy. – Każdy ma to, na co sobie zasłużył. Ale nie byłaś się jeszcze z babcią przywitać. – Pójdę, ciociu, pójdę. Najpierw tylko przejdę się po ogrodzie. Są porzeczki. „Robimy kompot z czarnych po-przeczek”, mawiał wujek Fredek. Kiedy Sonia przyjeżdżała na wakacje, zjadała je z krzaka, ale tylko te czarne. Czerwone były za kwaśne, tak jak agrest, kłujący w język i drapiący ręce. Ale babcia kazała go zbierać i wrzucać do emaliowanego wiaderka, które wydawało się nie mieć dna. Sonia zrywała i zrywała, wrzucała i wrzucała, a wiaderko wciąż było pełne tylko do połowy. „Pamiętaj, że szklanka jest zawsze w połowie pełna, a nie w połowie pusta”, wiele lat później tłumaczył jej filozofię życia Iwo. Więc wiaderko, z perspektywy czasu postrzegane jako do połowy pełne, wówczas, wydawało się Soni w połowie puste, niestety. Ale zbierała. Wolała siedzieć pod krzakiem na drewnianym stołeczku po babci Antonii (pod którym we wczesnym dzieciństwie trzymała futrzanego pieska-zabawkę, udając, że jest on królikiem w klatce), jedną ręką rwać owoce, a drugą przekładać kartki książki, którą akurat czytała. Na wakacjach w Wałkowie był to najczęściej Długi deszczowy tydzień. Lubiła do niego wracać. Kiedy czytała w domu, babcia i ciocia martwiły się i narzekały, że taka ładna pogoda, a Sonia siedzi w zamknięciu, zamiast iść na dwór, bawić się z innymi wakacyjnymi dziećmi. Dla świętego spokoju brała więc książkę i czytała pod krzakiem. Może dlatego tak wolno szło jej zapełnianie wiaderka? Wolała to niż bieganie po ulicy z rówieśnikami. Czasami się z nimi bawiła; dzieciaki miały jednak wspólne kilkunastoletnie sprawy, najczęściej związane z przedzieraniem się do sadu Frątczaków po jabłka lub czereśnie albo spuszczaniem psa z łańcucha na podwórku u Jolków. Czasem też stały w kolejce do sklepu po oranżadę w woreczkach lub prażony ryż, a potem delektowały się tymi rarytasami na rozbabranej od lat budowie przedszkola. Rodzice i dziadkowie zabraniali im tam chodzić, co naturalnie tylko prowokowało spacery. Sonia jednak wolała lekturę pod krzakiem, w świecie, w którym zaskakiwały ją tylko piękne słowa, a nie byle jakie czyny. Choćby i te dziecięce. Pewnego dnia zamknęła babcię w chlewiku, tym samym, w którym kiedyś chciał zamieszkać wujek Czesiek. Był to chyba jeden z pierwszych przypadków, kiedy odczuła rozkosz płynącą z popełnienia złego czynu. Babcia weszła po pompkę do roweru, a Sonia poczuła wszechogarniającą chęć zamknięcia drzwi na zasuwkę. Coś jej mówiło, że musi to zrobić. I zrobiła. Poczuła mrowienie w kolanach i pieczenie uszu. Miała ochotę jednocześnie schować się jak najgłębiej i skakać jak najwyżej. Podniecająca ambiwalencja uczuć. Dziś wszyscy się z tego śmieją, ale wtedy dostała prawdziwą burę, a Julia nie odzywała się do niej przez dwa dni i nie zabrała jej na wycieczkę rowerową do lasu. Zdaniem Soni babcia nie zrozumiała dowcipu. Zresztą w ogóle nie grzeszyła poczuciem humoru. Za to grzeszyła nałogiem. Miała duże zapasy papierosów. I często używała zwrotów „Nie wstaniesz od stołu, dopóki nie zjesz”, „Srali muchy, będzie wiosna” i „twoja matka…”. Sonia z początku nie za bardzo orientowała się, co to za postać ta „twoja matka”, ale kiedy już zrozumiała, że chodzi o Jagodę, długo dziwiła się, że babcia nie nazywa swojej córki po imieniu. Kiedy odważyła się wreszcie o to zapytać, usłyszała, że są pytania, których dzieci nie powinny zadawać. Sonia nie wiedziała, jakie to pytania, ale na wszelki wypadek postanowiła nie zadawać już żadnych. Kiedyś w wałkowskim ogrodzie demonstracyjnie rozbiła namiot. Przyjechała ze swoim pierwszym chłopakiem, a babcia nie pozwoliła im spać razem („Pod moim dachem nieślubni gzić się nie będą!”). On był Soni pierwszym, ale ostatnim, którego tu przywiozła, by uniknąć kompromitujących dyskusji na temat swej wątpliwej dojrzałości i antykoncepcji. Wałkowo i ten ogród były jej częścią. Może jedyną pewną. Nienaruszalną. Wiedziała, że będzie trwał zawsze, że niewiele się zmieni. Że tu stoi dom i kwitnie ogród, tu kawki zjadają czereśnie, a kamienne schody są śliskie. Od zawsze. Było tak przed nią i teraz też tak jest. Jedyna niezmienna rzecz w jej życiu. Jedyne trwałe bezpieczeństwo. *** Weszła do mieszkania na dole. Drzwi zaskrzypiały jak w starym, zrujnowanym zamczysku. W środku unosił się zapach wilgoci, moczu i słodkich perfum. – Zabrała mi te waniliowe, co od ciebie dostałam – powiedziała kiedyś Basia do Jagody. – Chciała, żebym jej pożyczyła, ale nie oddała. – To czemu się nie upomniałaś? – A daj spokój! Radio nie grało, okna były pozamykane. We wszechobecnej pustce i ciszy nie brzęczała nawet mucha. Mimo że każdego lata z żyrandola zwisało co najmniej kilkanaście muszych trupów przylepionych do obrzydliwego, posmarowanego klejem paska, teraz nie było tu ani jednej, żywej ani martwej. W tym domu, po którym wiele lat temu tupały nóżki Jagody, Basi i Cześka i w którym pachniała szarlotka babci Antonii, panowała zawiesista atmosfera zapomnienia. Drewniane krzesła z fioletowymi, brudnawymi oparciami, dosunięte do stołu, zamknęły go w swych objęciach. A on, odwieczne miejsce rodzinnych spotkań, sterczał pośrodku pokoju, strasząc swoją obecnością, nieadekwatnie i przerażająco jak wisielec na stryczku. Po jego lewej stronie znajdowały się resztki mebla, który miał imitować komodę, po tym jak Czesiek zabrał tę starą, jeszcze panieńską, babci Antonii i w zamian przywiózł kikutowate kawałki topornych wynalazków z epoki Gierka, tak pożądanych przez każdą rodzinę drewnopodobnych meblościanek. Na nim ze starej blaszanej skrzyneczki, zwieńczonej baletnicą-inwalidką (z urwaną lewą rączką), wysypywały się kawałki biżuterii. Liczne sznury starych pereł, prawie na pewno sztucznych, broszka z kwiatem, dzbanuszek na topornym łańcuszku, srebrne bransoletki, wielkie kuliste korale w kolorze starego złota i kilka pierścionków z bursztynem, w tym jeden złamany. Wśród nich także czarna, porcelanowa lufka, mocno przepalona. Wszystko dawno niepieszczone kobiecą ręką z pomalowanymi paznokciami. Zakurzone labirynty roztoczy. Na ścianach wełniane makatki, kwiaty, widoczki i portret pary kociąt – tak niepasujące do sznurów pereł… Żadnych zdjęć z młodości, fotografii dzieci i wnuków. Nic. Eklektyzm starości. Zbieranina życiowych faz zanikania. Sonia weszła do środkowego pokoju. Na wielkim, sprężynowym łóżku, które stało tu od zawsze, i na którym z ciepłym uśmiechem na ustach odeszła babcia Antonia, leżała drobna, bialutka postać. Ginęła w nim, jak niegdyś księżniczka na ziarnku grochu wśród tysiąca pierzyn. Krótkie ramiona istoty, zakończone poskręcanymi palcami o lekko zażółconych paznokciach, jak gałązki wierzby spoczywały w bezruchu na kołdrze, spod której wystawało coś na kształt nadgniłej główki kapusty z bladymi, wpatrzonymi w sufit oczami. Całość wieńczyły rzadkie, rozproszone loki, ulotne jak puszki dmuchawca. Stanęła przy łóżku i patrzyła na postać, którą spodziewała się tu zastać. Przez chwilę się zawahała. Nie, to niemożliwe, aby pomyliła domy, pokoje, łóżka… Babcie. Dawna Julia już uleciała, jak dym z papierosa („Oprócz marzeń warto mieć papierosy”, mówiła często). Lekko skręciła głowę w kierunku wnuczki, omiotła spojrzeniem jej twarz i, próbując chwycić ją za rękę, powiedziała: – Jadka… – Nie, babciu. To ja, Sonia. – Ukucnęła przy łóżku. – Ach! SABINA CZUPRYŃSKA (ur. 1977) – absolwentka polonistyki, wiedzy o teatrze, studium sztuk wizualnych. Debiutowała na łamach „FA-artu”, opublikowała zbiór opowiadań pt. Dziesięciu którzy... Lubi: wolną jazdę obwodnicą Trójmiasta, szybką jazdę rowerem nad brzegiem morza, ubrania i stare gazety. Nie lubi: hałasu, niekompetencji, gotowania i telefonów po 22:00. Żyje z pracy w teatrze, o którym też kiedyś napisze, a czasem ze stylizacji i projektowania kostiumów. Data wydania: 21.02.2012 Format: 125 mm 195 mm Liczba stron: 472 Cena detaliczna: 35,00 zł