RYTAS BEIRUTE

Transkrypt

RYTAS BEIRUTE
Rymantas Černiauskas
PORANEK W BEJRUCIE
Jego dzień zwykle zaczynał się wieczorem, w najlepszym wypadku o piątej rano,
kiedy w ciemnym pokoju zapalał się błękitny ekran komputera. Nie czuł się
spokojny, jeśli nie sprawdził nowego projektu biznesowego, ostatnich malutkich
szczególików, jeszcze nie podpisanych protokołów przedsięwzięcia. Czynnik
ryzyka to jest to, co najczęściej przegapiały jego panienki. Przecież na Wschodzie
nie obowiązują tradycyjne prawa ekonomii. Wszystkim rządzą ci, którzy dzisiaj
mają władzę.
Spoglądał na te szczegóły, przeliczał warianty, co by było, gdyby nagle zabrakło
jednego albo drugiego lidera politycznego. Na wschodzie nic nie jest pewne, na
wschodzie jedni polują na drugich.
- Ale to przecież, - dziwiła się Rosvita, jego długonoga sekretarka, której przez
wygląd nie lubi jego żona, - ale przecież to zamówienie na morderstwo?
- Nie nasza sprawa, - uśmiechał się Bernard, - my wykonujemy zamówienie
firmy. Nasza praca to przygotować tylko szczegółowy plan działania, ze
wszystkimi możliwymi wariantami.
To dlatego sam ślęczał przy komputerze. Nie mógł zaufać dziewczynom z
działu operacyjnego, które były sentymentalne – za tymi liczbami i diagramami
widziały ludzi. Jednak takie czułostki mogły odbić się milionami.
- Jesteś bez serca, - mawiała Rosvita, - nie mogę sobie wyobrazić, jaki ty
nieczuły musiałeś być w dzieciństwie.
- Ja nie miałem dzieciństwa, urodziłem się dorosły.
Leżeli w bejruckim hotelu lotniczym, i on pozwalał tej kobiecie poczuć się żoną.
- Czy ty zawsze byłeś jak kamień? Czy ty chociaż umiesz marzyć?
Głupie pytanie. Uśmiechnął się, zamknął oczy i poczuł ciężar w stawach nóg.
Od małego rósł między książkami, karmił się ich kurzem, papierową duszą
książek. Literek nauczył się wcześniej niż słów, w wieku pięciu lat już czytał
książki i pochłonął całą bibliotekę matki po polsku i litewsku, chociaż nie wszystko
jeszcze mógł zrozumieć, chociaż niektóre pojęcia i wyszukane słowa znajdował
tylko w słowniku, chociaż na większość jego pytań nie potrafił odpowiedzieć ojciec,
matka czy nawet naukowiec, jak kpiąco nazywano ich sąsiada, samotnego,
kalekiego staruszka, który, odkąd pamięta, żyje z pensji, dorabiając sobie na
chleb sprzedażą starych, rzadkich książek.
Było mu szkoda, kiedy dowiadywał się, że jeszcze jedna w twardej skórzanej
okładce wywędrowała z jego półki z książkami do ciemnego i zakurzonego
antykwariatu. Był jedynym gościem naukowca, który miał prawo otworzyć sobie
jego szafę i wspiąwszy się na taboret gładzić książki staruszka. Mógł je czytać nie
opuszczając pokoju, przy słabym świetle koło okienka na strychu, stało tam dużo
grubych słowników i encyklopedii. Tutaj znajdował sobie ważne, niespotykane,
tajemniczo i wyniośle brzmiące słowa – aberacja, to pomyłka, odchylenie od
normy, kiedy nawet gwiazdy jak ludzie tracą rozum i gubią prawdziwą drogę.
Wszystko to ktoś powinien o czasie wyśledzić, ustalić rozmiar pomyłki i ocenić
surowo, ale sprawiedliwie. Jakiś tam egzegeta, ekspert albo inkwizytor, ukarać
zbłąkanych za erezję, umyć, odskrobać kurze kłamstwa od światła i prawdy.
Dziwnie brzmiące słowa, od których kręci w nosie i robi się gęsia skórka:
barbarzyńcy i asceci, włóczący się i medytujący na pustyniach, w ciemnych
szczelinach jaskiń, odżywiający się tylko szarańczą i czystymi kroplami rosy.
- Czego potrzebujesz? - złościła się matka. - Nie wiem, kto to jest bon vivant,
ale wiem, że te książki doprowadzają cię do obłędu. Kim się stałeś? pożeraczem
pism, molem książkowym.
Wszystkie te gadki były herezją, a stare zakurzone książki – jego pożywieniem,
boską ambrozją. Chciał być ascetą, autorem, anonimem, który napisał takie grube
i uczone woluminy w solidnej okładce z brązowej skóry. Kurz książek łechtał jego
nozdrza i wyobraźnię.
Śpieszył się z czytaniem, schowawszy głowę między pożółkłe strony, i był
szczęśliwy, nawet nie widywał, nie czuł małych, złotych, bladych ważek,
fruwających, kręcących kółka koło jego głowy. Rósł z literą na ustach i już nie
mógł inaczej, książka stała się podstawą jego życia, a samo życie było tylko
poboczną nieprawdziwą rzeczywistością, w której czasami trzeba było męczyć się
ze wszystkimi tego świata mieszkańcami, do których od małego czuł strach i
antypatię, bo oni wydawali mu się głupi i chamscy. Tu go otaczały drapieżne
chimery, był samotnym derwiszem, ascetą między tymi chimerami, bał się
wszystkich dzieci z podwórka, nie znał żadnych gier dziecinnych i ich mowy, która
wydawała się prosta, ale niezrozumiała: zastrzelić, zadźgać, wziąć w niewolę,
torturować, puścić dymka, strzelić gola, bić kogoś w głowę.
Te mowy wydawały mu się widoczną i bezsensowną agresją, nazywał dzieci
agresorami, niepoprawnymi despotami i faszystami. Te słowo dzieci rozumiały i
boleśnie go szturchały, a podwórkowy komisarz Kazimierz jeszcze kopał go w
tyłek. Co wieczór wracał ze łzami w oczach. Nie znosił ulicy i swojego podwórka,
nie chciał nawet nosa za drzwi wystawić, tylko do tego kalekiego staruszka
chodził, jak mawiała jego matka. To nie mogło trwać w nieskończoność, i na jego
chorowity stan zwrócił uwagę ojciec i zabronił bezsensownego i długiego czytania
słowników.
- Kim się stałeś? Jak blady zwiędły szczypior, zachorujesz, dostaniesz krzywicy
bez słońca i świeżego powietrza.
Ojciec wysłał go na kurs pływania. Ojciec sam wybierał mu książki, które warto
czytać. Ojciec zaczął przygotowywać go do życia naukowca, w którym nie ma
miejsca na jakieś poboczne emocje i marne zajęcia, żadnych odchyleń od normy,
aeracji i herezji. Ojciec odkrył w nim talent do logiki i matematyki, zaprowadził go
do gimnazjum, gdzie wykładano nauki ścisłe na wyższym poziomie, wysłał go na
podwórko i kazał oddać Kazimierzowi - przywódcy podwórka. Wszystko to
wydawało się głupią i zniechęcającą agresją, on tego nie chciał, może pierwszy i
ostatni raz Bernard podniósł rękę na żywe stworzenie.
Całkiem co innego, jeśli robią to inni. Od tego czasu uznawał tylko logikę i bitwy
słowne, pojedynki myśli i teorii. Jego życie stało się proste i jasne, jego przyszłość
była zaprogramowana, i tylko w nocami, kiedy znikał cień ojca, męczyły go
rudymenty przeszłości. Śnił, że jest samotną modliszką, ascetą pod drzewem
czerwonego orzecha na suchym pożółkłym stepie, trzymającym w ręku
pięcioksiąg w starej skórzanej okładce. Przebudzał się zawstydzony i podejrzliwie
spoglądał na drzwi sypialni rodziców.
Sny były jego wstydem. Takich snów nie pasowało opowiedzieć ani ojcu ani
matce, oni nie mogli wiedzieć o herezjach Bernarda, tym bardziej, że po kryjomu
jeszcze czytał poezję i sam pisał wiersze, smutne, blade, jak szczypior rosnący
bez słońca.
Pewnego dnia umarł kaleki staruszek i jego mieszkanie przejął krewny, krępy,
gruby wujaszek o twarzy zatroskanego kwatermistrza. Pierwszym krokiem, który
uczynił, było to, że wywiózł z hukiem do antykwariatu wszystkie książki naukowca.
Kilka starych słowników za półdarmo kupił również Bernard. Nie miał więcej
oszczędności, a prosić od rodziców na słowniki się nie odważył. Długo jeszcze
żałował, że takie bogactwo sprzątnięto mu sprzed nosa. Potem, studiując fizykę,
swoje skryte wizje i myśli spróbuje zaszczepić w koledze z klasy Kacprowi,
którego pasja do literatury była nie mniejsza niż do nauk ścisłych. Kolega z klasy
był najlepszym gruntem na jego literackie eksperymenty. Kształtował estetyczny
gust Kacpra tak samo uparcie, jak ojciec kształtował jego logikę, nie rozumiejąc,
że istota człowieka, podstawy nietrwałe, są ulane z herezji i marzeń. Świat był i
pozostanie tylko chimerą, która połyka każdego z jego rozumną i żelazną logiką.
Nauczył się liczyć, oszczędzać czas, godziny i minuty, czytał tylko dobrych
pisarzy z elit, wydziobywał ich nazwiska z elitarnej prasy polskiej, wciskał te
imiona swojemu przyjacielowi i dziwił się, jak wolno, ale pewnie ten naiwny
marzyciel z podwórka staje się prawdziwym literackim guru. Mógł pysznić się
owocami swojego eksperymentu, ale nie mógł pozwolić sobie na czytanie
niepotrzebnych i nielogicznych książek tylko dla pustej próżności. Tylko nocami,
kiedy wyzwolił się spod wpływu ojca, nurkował w snach.
Spał, siedział na wysuszonej, żółtawej pustyni bejruckiej, pod drzewem
czerwonego orzecha. Bardzo nie chciał się obudzić.
Tłumaczyła Ewa Ściblak