Baba z brodą

Transkrypt

Baba z brodą
Agnieszka Janiuk
Baba z brodą
W ostatniej “Uranii”, ilustracją do felietonu profesora Abramowicza był słynny obraz Marcela
Duchampa, zatytułowany “L.H.O.O.Q”, przedstawiający Monę Lisę Leonarda da Vinci z
domalowanym wąsikiem. Obraz ten, w humorystyczny i ironiczny sposób traktujący dziedzictwo
renesansowej sztuki, stał się kiedyś ikoną ruchu dadaistów.
W 2014 roku w konkursie piosenki Eurowizji zwyciężyła reprezentująca Austrię wykonawczyni o
pseudonimie Conchita Wurst, która brawurowo wykonany utwór pt. “Rise like a Phoenix” przyprawiła
równie brawurowym wizerunkiem scenicznym. Conchita, dawniej zwana Thomasem, występuje w
wieczorowych kreacjach, jakie najczęściej zakładane są przez uczestniczki tego konkursu, jednak do
sukni, długich gęstych loków i brokatowego makijażu, nosi też brodę i wąsy.
Trudno nie zauważyć osoby, która się tak wyróżnia z tła – niezależnie od tego, czy akceptujemy
odmienność i łamanie stereotypów, czy też nie, to osoba taka po prostu zwraca na siebie ogólną uwagę.
W innym wypadku piosenka, piękna, lecz podobna do wielu innych, mogłaby przejść bez większego
echa, a z kolei obraz Duchampa byłby kolejną reprodukcją klasycznego dzieła, jedną z tych, jakie są
sprzedawane w kioskach muzeów na całym świecie.
Na zjazdach naukowych prezentujący swoje utwory uczeni przede wszystkim chcą być zauważeni.
Dawno już wykłady konferencyjne przestały służyć temu, aby dyskutować podstawową wiedzę,
słuchać, rozumieć, nauczać, rozwiązywać akademickie problemy. Na to jest miejsce (może?...) na
seminariach zakładowych, częściej już tylko w zaciszach pracowni, lub w korespondencji mailowej.
Jednak po to, aby podjąć z kimś merytoryczną dyskusję, trzeba najpierw wiedzieć że taka osoba
istnieje i czym się zajmuje. A z kolei po to, aby w natłoku obowiązków znaleźć czas na przeczytanie
cudzej pracy, trzeba albo być niepoprawnym idealistą poszukującym prawdy o świecie, albo
zwyczajnie mieć w tym jakiś interes.
Idealistami są zazwyczaj ludzie młodzi. To oni tworzą słuchającą z otwartymi oczami i głowami, lecz
milczącą, publiczność na sali.
Po doktoracie, przychodzi pierwszy moment zderzenia się z brutalną prozą życia, czyli potrzebą
znalezienia zatrudnienia. I tak rodzi się targowisko próżności, czyli casting na postdoka. Kto
przedstawi bardziej atrakcyjnie swoje wyniki, obrazki, filmy, potwierdzając jednocześnie każdym
zdaniem i miną, że jest osobą pacowitą i zaangażowaną, a przyszłemu pracodawcy przyniesie same
korzyści, ten zwiększa swoje szanse. W świecie nauki liczą się również referencje, więc promotorzy
dwoją się i troją, aby pokazać osiągnięcia swoich wychowanków. Umieszczenie jak największej liczby
studentów w jak najlepszych instytucjach naukowych i “załatwienie” im dalszej kariery, niewątpliwie
podnosi prestiż profesora. Ukoronowaniem starań jednych i drugich jest zdobycie przez post-doka
stałej pozycji i rozpoczęcie samodzielnej działalności.
Samodzielni pracownicy naukowi walczą głównie o granty. I tu już walka jest bezpardonowa. Ilość
wystąpień, zaproszonych wykładów, cytowań oraz ogólna “widzialność” w środowisku, jest równie
ważna, a nieraz ważniejsza, niż ilość, a także jakość prac naukowych. Baby szybko z tej walki
odpadają. No chyba, że mogą się przydać do grantów jako ich wykonawcy, realizujący pomysły szefa.
Tu jednak konkurencję stanowią młodsze panie, doktorantki, stażystki na czasowych płatnych z grantu
kontraktach.
Bez grantów, bez pieniędzy, nie moglibyśmy niestety robić tego, co robimy. Nie warto więc pewnie
obrażać się na rzeczywistość. Lepiej działać zgodnie z regułami gry, bo inaczej z niej całkiem
odpadniemy.
Co jednak zrobić, skoro te właśnie reguły zostały utworzone w czasach, kiedy w gronie chętnych do
prowadzenia naukowej działalności, nie było jeszcze bab? Ani takich bez brody, ani tym bardziej z...?
Pierwszą strategią jest przedłużanie młodości. Młodziutka Calineczka zawsze z wdziękiem może
powiedzieć, że do prowadzonych badań motywuje ją wyłacznie ciekawość poznawcza, zyskując pewną
uwagę, powodowaną przy tym nieraz cichą nostalgią tych, którym już taka ciekawość minęła. Strategia
to jednak trochę krótkowzroczna. Jeśli bowiem ciekwość Calineczki zaprowadzi ją niechcący na zbyt
żyzne tereny, zawsze można jej powiedzieć, aby wracała do kwiatków na łące, a zbiór plonów
zostawiła jednak gospodarnieszym od niej gryzoniom.
Druga strategia, trochę dalej idąca od pierwszej, to eksponowanie swojej siły witalnej. Nie bez powodu
na Eurowizyjny występ reprezentantek kraju nad Wisłą zostały wybrane hoże blondyny - mamy to w
swoich genach, a oglądalność była nawet całkiem całkiem. Strategia ta grozi jednak niestety
zaszufladkowaniem w naukowym środowisku międzynarodowym, gdzie co prawda geny są rozmaite,
ale bycie blondynką niestety na ogół nie pomaga w zdobywaniu mikrofonu i zabieraniu głosu w
dyskusji.
Trzecia strategia, długofalowa, to przebranie się za kaprala. Co prawda bez wąsików, ale z donośnym
głosem i wolą walki podobną do męskiej, można porwać za sobą spory tłumek. Tłumek jest gotów
służyć swej dowódczyni, zwłaszcza jeśli zapewni ona środki na duże przedsięwzięcia, na przykład
takie jak nowa misja kosmiczna, biorąc na swoje barki negocjacje z politykami. W pewnym momencie
jednak, gdy sytuacja jest już ustabilizowana w taki czy inny sposób, a dowódca niepotrzebny lub
można go zastąpić kimś innym, następuje bezpardonowy odstrzał, a kapral sam sobie winny, bo mógł
przewidzieć konsekwencje.
Reguły jakie są każdy widzi. Próbować je zmienić od zaraz, to donkiszoteria. Nie zdziwmy się zatem,
że dopóki ta bańka nie pęknie, to pojawiać się w niej będą kolejne, coraz bardziej śmiałe strategie
przetrwania w męskim świecie. Może aby zodobyć Europejski grant, w konkursie prowadzonym na
wzór Eurowizji, weźmie w końcu udział jakaś baba z brodą. Pomyśli, że tylko taki 'entourage' pozwoli
jej zaistnieć i załapać się na kawałek tortu.
Tylko, że żyjemy przecież w postmodernizmie i to wszystko już było... Na przykład, bohater niedawnej
„afery koszulowej”, dr Matt Taylor, brodaty 40-letni naukowiec z ESA, w niezwykle skuteczny sposób
nagłośnił sukes misji kosmicznej Rosetta, ubierając się na konferencję prasową w strój wymalowany
wizerunkami roznegliżowanych pań.
A Conchita Wurst i tak naprawdę nazywa się Thomas.

Podobne dokumenty