relacja i fotoreportaż z wyjazdu na ukrainę mariusza baczyńskiego
Transkrypt
relacja i fotoreportaż z wyjazdu na ukrainę mariusza baczyńskiego
Kresy, Lwów i Stara Sierra Nigdy nie byłem na Ukrainie. W sumie nie jest to kraj jakoś bardzo naznaczony turystyką. Kilka pięknych miast, kawał historii, która przeplata się z polskimi dziejami no i to Euro, które było i sobie poszło. Zawsze jednak chciałem choć na chwilę przekroczyć granicę Polsko Ukraińską. Takie marzenie dziecka, które gdzieś w głowie przetrwało do 21 roku życia. Jak już się pojawiła możliwość to nie mogłem tego przegapić. Na wyjazd wiązał się ze wspaniałą akcją pomocy Polskim kombatantom. Wszystko było załatwione, wyjazd 13. kwietnia, tak naprawdę nie wiedziałem ja wszystko będzie wyglądać. Niewielki biały bus, wypożyczony od zaprzyjaźnionej placówki IPN-u wyruszył późną nocą z Wrocławia. O godzinie 6:00 był już w Krakowie. W środku wszyscy znużeni, dyskusje szybko się zaczynały, ale nagle się kończyły, sen niczym jakaś choroba przechodził z osoby na osobę, oszczędził tylko kierowcę. Dwie Licealistki i ich nauczyciel, do tego kibic – patriota zaangażowany w akcję od dawana, Pani Ilona, która to wszystko ogarnia i dogląda i ja, student z Krakowa, który o kombatantach i akcji nie wiedział prawie nic, poza tym, że zbiera się paczki i wysyła na wschód. Pierwszy postój był jeszcze w Polsce. Odwiedziliśmy lokalnego propagatora akcji pomocy żołnierzom polskim pozostawionym na dawnych ziemiach Polskich. Wizyta nie była długa. Śpieszyliśmy się do Medyki. Odebraliśmy kilka dokumentów, wypiliśmy herbatę, pojechaliśmy dalej. Medyka była absolutnie zapchana. Przejechanie Polskiej granicy poszło gładko, jednak po stronie Ukraińskiej był niewyobrażalny bałagan. Choć słowo bałagan i tak nie oddaje tego, co się tam działo. Na przejazd czekaliśmy wiele godzin. Gdzieś w gąszczu samochodów pojawiła się stara Sierra. Samochód specyficzny, bo nie dość że obładowany pod sam dach, to jeszcze na nim przypięte było kilka paczek styropianu. Jednak nie to było w tym wszystkim fascynujące. Samochód był złamany w pół, przerdzewiały, a drzwi zamykały się tylko pod działaniem buta. Jednak jakimś cudem jeździł. Nikt poza nami nie zwracał na niego uwagi. Może dlatego, że wokół nas były już niemal tylko Ukraińskie rejestracje. Dopiero potem się okazało, że jaka sierra, taka cała Ukraina, no może prawie cała. Pierwszym kombatantem na naszej drodze był Pan Stanisław Kawałek. Człowiek, o niezwykle ciepłej osobowości. Wyglądał tak, jakby wojna na nim nie zrobiła żadnego wrażenia. Każdą opowieść przeplatał żartami. Może i czasami były one zbyt bezpośrednie i budziły zażenowanie płci pięknej, ale jak widać o wojnie każdy mówi inaczej. A zostawia ona niezwykle silne piętno, którego ciężko się wyzbyć. Poza niezwykle wyrazistą osobowością gospodarza w oczy rzuciła się specyficzna gościnność. Na pierwszy rzut oka, niemal swojska, prawie Polska. Jednak jakaś taka inna. Czuć było we wszystkim co się piło i co się jadło wschodni posmak, może był on w powietrzu, a może tylko wydawało się mi, że wszystko jest tu prawie polskie, prawie, bo Ukraińskie. Dopiero uczyłem się słuchać kombatantów. Dochodziło do mnie niewiele. Walczył jako łącznik, był jednym z młodszych w jednostce. Potem przerwa, rozmowa schodzi na inny temat. Chwilę potem znów wraca temat wojenny, ale inny, bo już o tułaczce po całym zamieszaniu. Potem oglądałem zdjęcia, o których chwilę wcześniej była mowa, ale nie miałem pojęcia z czym były związane. Wiele z nich miało po kilkadziesiąt lat. Jednak w pamięci zostało tylko jedno: „A żona? Żona leży tu, zabita” i Pak Kawałek wskazuje na kolorowe zdjęcie, na którym płacze przy zmarłej żonie. Odjechaliśmy i nie zdążyliśmy zjeść nawet połowy tego co było na stole. Dzięki temu, nasz bagażnik wzbogacił się o całe pudło z ciastami. Sprawa dość zabawna, bo to my mieliśmy dawać. Wtedy dopiero zrozumiałem, że najważniejsze w całej akcji nie są te wszystkie paczki, tylko sama nasza obecność w Polskich domach, które tylko jakimś przypadkowym zrządzeniem losu są na po nie tej stronie granicy co trzeba Jechaliśmy dalej. Co poniektórzy jeszcze momentami drzemali. Jednak rozmowy stawały się coraz dłuższe i zahaczały nie tylko o wątki około wyjazdowe. Lwów szybko stanął nam na drodze. Kostka brukowa na większości ulic, trolejbusy i absolutny brak oznakowania. Droga mogła mieć dwa albo trzy pasy ruchu w jedną stronę, wszystko w zależności od tego jak duży ruch aktualnie panował. Lwowiacy dość dobrze sobie z tym radzili, jednak my, przyjezdni, dość nieswojo czuliśmy się w tym specyficznym miejskim ruchu. Gdyby ktoś mnie wywiózł w nocy do Lwowa i postawił na którejś z uliczek w centrum historycznego miasta, byłbym pewien, że jestem ciągle w Krakowie. Zrozumiałem, że nie tylko mówi się o nim jako o polskim mieście, ono jest polskie. Wreszcie znaleźliśmy czas na to, by wyprostować nogi. Trzeba było coś zobaczyć. Nie odzywałem się, moja wiedza o Lwowie była zbieżna do zera, zaczęliśmy błądzić po mieście, bo zwiedzaniem tego nie można było nazwać. W dość przypadkowej kolejności odwiedzaliśmy kolejne miejsca, szukając Bazyliki Ormiańskiej trafiliśmy na niewielki bazar, folklor w pełnym wydaniu. Szale, ozdoby koszule i drewniane zabawki. Nic nie kupiliśmy, ale wiedzieliśmy, że wrócimy tu jutro. Znajomy Pani Ilony, koordynatorki akcji, Włodek, załatwił kogoś kto oprowadzi nas po mieście, ale to dopiero za kilka godzin. Nadszedł czas na posiłek. Prowadzeni głosem żołądka szukaliśmy manufaktury czekolady. Miejsca magicznego. Bo emanującego, zapachem szlachetnej masy kakaowej. Pech chciał, że kawiarnia otwarta będzie dopiero za godzinę, a tyle czasu nie mieliśmy, poszliśmy na szybką kawę w inne miejsce. Potem trafiliśmy do Pani Stefanii Wujcik. Pani Stefania to osoba represjonowana, Sybiraczka. Mieszka we Lwowie ze swoją rodziną. Podobnie jak u Pana Kawałka, nie obyło się bez poczęstunku, tu też nie udało się zjeść wszystkiego i znów część musieliśmy zabrać ze sobą. Historie wojenne Pani Stefanii - słuchając ich można było wyłapać wiele szczegółów. Jednak po chwili głównym wątkiem rozmowy stał się wyjazd do Polski. Jak się później dowiedziałem stowarzyszenie „Odra Niemen” co jakiś czas organizuje takie wyjazdy dla kombatantów. Nie są oni dzięki temu sami. Nie tylko czekają na nasz przyjazd, ale i sami odwiedzają swój kraj. Pani Ilona na wszelkie sposoby próbowała do niego przekonać Panią Stefanię, jednak, to zdrowie stawało na przeszkodzie, to termin. My niestety musieliśmy jechać dalej. Paczki zostawiliśmy, a dla mnie dalej wszystko działo się tak szybko, że dalej niewiele pamiętałem z rozmowy. Ponad całą tą niewiedzą unosiła się tylko poświata zdumienia nad tym jak te wszystkie osoby mogą być pozostawione samym sobie. Pani Bogusława Czerna, osoba represjonowana. Intelektualistka, która latami organizowała i angażowała się w Polską społeczność we Lwowie. Niestety straciła wzrok przez nieszczęśliwy wypadek. Od tamtego czasu jej życie ogranicza się do mieszkania, w którym spoczywa kawał historii. Ta wizyta była zupełnie inna. Rozmowa była przesycona wspomnieniami. Lwów, wojna i rodzina Pani Bogusławy, te historie przeplatały się nawzajem. Mimo, że oczy odmawiały jej posłuszeństwa, to pamięć przywoływała obrazy na tyle wyraziste, że bez problemów mogliśmy odnaleźć je w grubych albumach. Niemal każda historia wiązała się w jakiś sposób z Polską. To wątek kończył się na polskich organizacjach działających we Lwowie, to historia dotykała Wrocławia bądź Krakowa i rodziny Pani Bogusi. Uwagę przykuwały oczy kombatantki wpatrzone w jeden punkt. Nie zachowywały się jednak tak jakby niczego nie widziały. Mówiąc o Lwowie widziały Lwów. Mówiąc o wojnie, zasięgały obrazów z tego czasu. Zastanawia mnie tylko jedna rzecz. Co widziały gdy Pani Bogusława mówiła: „Lwów już nie pachnie tak jak kiedyś” Nasze plany ulegały zmianie. Mieliśmy odwiedzić Rzymskokatolicką Parafię Św. Apostołów Piotra i Pawła w Przemyślanach. Warto dodać – Polską Parafię. Jednak nie planowaliśmy zostawić tam takiej ilości paczek. Absolutnie było warto. W tej parafii zobaczyłem zupełnie inny obraz Polaka na Ukrainie. Spotkaliśmy tam ludzi młodych, którzy chcą dopiero budować swoją przyszłość. Ludzi trochę starszych, którzy wychowują najmłodsze pokolenie i proboszcza – nadzorcę całej tej grupy ludzi, który twardą, ale i życzliwą ręką pilnuje żeby Polskość nie umarła w Przemyślanach. Dotarliśmy do Berezhan. Miasteczka, które lata świetności ma zdecydowanie za sobą. Działa tam kolejna Polska Organizacja, która wspiera Polskość i Polaków. Głównym celem tej grupy ludzi jest opieka nad cmentarzem, na którym leży wielu Polskich żołnierzy. Niestety Polskie mogiły są tam regularnie dewastowane przez Ukraińskich mieszkańców miasteczka. Jednak nie tylko Polskie groby wołają o pomstę do nieba. Cały cmentarz jest zaniedbany, ale wielu Rodaków z Polski przyjeżdża i pomaga w ich renowacji. Oddaliśmy resztę paczek. Biały bus stał się już praktycznie pusty. Tu zakończyła się akcja pomocy i pozostało już tylko z wolna wracać do Polski. Odwiedziliśmy jeszcze ruiny zamku w Berezhanach, który niegdyś był piękną budowlą. Założony przez Mikołaja Sieniawskiego w XVIw. Swoje lata świetności miał za sobą. Sypiące się mury kryją wiele tajemnic. Wielkim rumowiskiem zajmuje się pasjonat, który jest historykiem i archeologiem w jednym. Wróciliśmy do Lwowa. Przed ostatnią nocą odwiedziliśmy jedno poddasze, które jest ostoją Polskiej kultury na Ukrainie. To miejsce należy do Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych – Galeria Własna Strzecha. Ostatni dzień nie zapowiadał się intensywnie. Odwiedziliśmy Cmentarz Łyczakowski, oddaliśmy hołd żołnierzom poległym w walkach. Szczytny cel przerodził się potem w zwiedzenie cmentarza i odnajdywanie nagrobków wielkich ludzi, potem wolnym krokiem przechadzaliśmy się uliczkami wśród mogił. Nie mówiliśmy zbyt wiele, każdy po tym czasie miał swoje sprawy do ułożenia w głowie. Wróciliśmy do Polski. Wracając znów spędziliśmy wiele godzin na granicy i znów szybciej było po Polskiej stronie. Tym razem nie mijaliśmy zdezelowanej starej Sierry. Jednak ten samochód przez cały czas siedział w mojej głowie i dopełniał obrazu naszego wschodniego sąsiada. Sąsiada, który prawie cały jest jak ta Stara Sierra. Bo wśród tych wszystkich zdezelowanych dróg, niewielkich biednych miejscowości i starych, niszczejących domków, co jakiś czas pojawi się jakaś dacza multimilionera, która wygląda tak jakby była w innej Ukrainie. Pozbawionej problemów, biedy. Kombatantów z roku na rok ubywa. Mieliśmy odwiedzić ich znacznie więcej. Jedni odchodzą, inni są zbyt schorowani żeby nas przyjąć. Część potrzebuje ciągłej opieki, a nie tylko okazyjnej paczki. Oczywiście, każda pomoc jest na wagę złota. Jednak nie unikniemy tego, że za kilka lat stracimy kombatantów na dobre, bo nie znajdziemy ich za żadną znaną nam granicą. Wraz z nimi odejdzie cała ich nieogarnięta wiedza, zamilkną opowieści i pozostaną tylko zdjęcia, do których nie będziemy wstanie dopasować żadnej konkretnej historii.