Regularnika Drugiej Ery
Transkrypt
Regularnika Drugiej Ery
Nr WAKACJE (6-9)/2015 Mad Max: Avengers - czas nudy © Foto by Piotr Derkacz NADCHODZĄCE WYDARZENIA RELACJA Z FESTIWALU W YWIAD Z MICHAŁEM K ARZYŃSKIM WSTĘPNIAK Hej! W końcu, po mniejszych i większych przeszkodach, oddaję w Wasze ręce szósty, specjalny numer „Regularnika”. Mam nadzieję, że oczekiwaliście go z niecierpliwością, a to, co znajdziecie w środku wynagrodzi Wam tak długi czas oczekiwania. Numer ten poświęcamy w głównej mierze Pyrkonowi. Swoją refleksją w 15-lecie festiwalu podzielił się z nami Piotr „Prezes” Derkacz, którego tekst, wraz z towarzyszącymi zdjęciami, które ukazują, jak Pyrkon zmieniał się na przestrzeni lat, szczerze Wam polecam. Ponadto macie możliwość przeczytać mnóstwo wywiadów przeprowadzonych podczas Pyrkonu z jego gośćmi (między innymi: Robertem Wegnerem, Kubą Ćwiekiem, Basią Karlik, KobietąŚlimak czy Markiem Piestrakiem), a także relacje z różnych paneli dyskusyjnych czy prelekcji, które miały miejsce podczas festiwalu. Wszystko to dzięki zaangażowaniu młodych dziennikarzy tworzących grupę Komando Kultury, którzy wspomogli naszą redakcję podczas Pyrkonu. Dziękujemy! W najnowszym numerze „Regularnika” nie mogło również zabraknąć tradycyjnych rubryk. Znajdziecie w nim zatem klubowy kwestionariusz, recenzje filmowe, zapowiedzi wydarzeń. Życzę przyjemnej lektury! PS. Wszelkie pomysły na rozwój Regularnika", " propozycje i sugestie proszę kierować na adres [email protected] z tytułem „Regularnik DE”. Jeżeli sam/sama chcesz napisać kilka słów, i dzięki temu współtworzyć razem z nami kolejny numer, koniecznie napisz. Z otwartymi ramionami przyjmiemy nowych członków ekipy. Redakcja redaktor naczelna Magdalena Idzik [email protected] skład popełniliMichalina Mianzu Michalik Katarzyna Katja Młynarczyk 2 ‧ Regularnik Drugiej Ery W tym numerze popisali się: Autorzy: Anna Lathea Brożyna, Aleksander Mag Gruszczyński, Magdalena Selena Idzik, Kasia Kalinowska Paweł Paszko Matuszak, Pola Mikołajczak, Krzysiek Kasjusz Otto, Klaudia Krasna Szygenda Autorzy wydania specjalnego: Asia Sikorska Marika Kaiser Dagmara Witkowska Paulina Czerniak Marcin Pigulak Mateusz Rybicki Piotr Prezes Derkacz Korekta: Magdalena Selena Idzik, Martyna Jałoszyńska, Angelika Klotz, Iza Zagdan W tym numerze: Nadchodzące wydarzenia.......................................................................... 3 Premiery Filmowe......................................................................................... 7 Recenzja filmu: Mad Max: Na drodze gniewu.......................... 8 Recenzja filmu: Avengers - czas nudy...................................... 9 Nadchodzące konwenty........................................................................... 10 DKK: Starość askolotla Jacka Dukaja...................................... 12 PyrNewsy: Czy ktoś robi Pyrkon w maju?............................................ 12 Kącik Zarządu............................................................................................... 13 Wywiad z Michałem Karzyńskim............................................................ 14 Relacja z FESTIWALU PYRKON O ekipie relacjonującej.............................................................................. 16 Od konwentu po festiwal fantastyki..................................................... 17 Każda lawina zaczyna się od ziarnka piasku - rozmowa z R. Wegnerem......................................................... 20 Nie piszę pod publiczkę - wywiad z J. Ćwiekiem............................................................... 23 Przyszłość według Dimitrija Glukhovsky'ego - relacja z panelu....................................................................... 28 "Jak do tej pory woda sodowa jakoś mi do łba nie uderzyła" - wywiad z A. Pilipiukiem........................................................... 30 Wszystko co chcielibyście wiedzieć o alkoholu, ale baliście się zapytać......................................... 31 Nie jest źle, a może być tylko lepiej - relacja z panelu o kręceniu filmów fantastycznych w Polsce................................................. 32 Wywiad z M. Piestrakiem i Z. Lesieniem................................ 33 Fantastycznie niezaleznie - relacja z panelu o produkcji filmów w Polsce i za granicą.................................................................. 36 Wywiad z P. Budzowskim........................................................ 36 Lament Paranoika -recenzja filmu .......................................................................... 39 "Dobrze 'czuję' horror" - wywiad z D. Kocurkiem............................................................ 40 Horror w literaturze i filmie - relcja z panelu......................................................................... 43 "Bardzo lubię absurd" - wywiad z Kobietą Ślimak......................................................... 44 Wywiad z Quazem.................................................................... 48 O wyjątkowości harfy, magii kołysanek i braku zaufania do smoków - rozmowa z harfiarką B. Karlik................................................... 50 "Jestem bardziej twórcą, niż aktorką" - wywiad z Shappi...................................................................... 54 Pyrkon oczami uczestników.................................................................... 58 NADCHODZĄCE WYDARZENIA Przygotowała: Magdalena Selena Idzik TYGODNIÓWKA WTOREK 18:00 Siedziba Drugiej Ery Słowackiego 13 Sekcja bitewniakowa Drugi Front zaprasza na gry bitewne w Siedzibie. ŚRODA 20:00 Amore del Tropico Ratajczaka 26/2 Spotkania Drugiej Ery w Amore del Tropico do późnych godzin nocnych, przy trunkach, piłkarzykach, dartach i dobrej rozmowie. Zapraszamy wszystkich zainteresowanych fantastyką i nie tylko! CZWARTEK 18:00 Siedziba Drugiej Ery Słowackiego 13 Sekcja planszówkowa Druga Tura zaprasza na wspólne granie w siedzibie. NIEDZIELA 18:00 Siedziba Drugiej Ery Słowackiego 13 Sekcja filmowa Drugi Element zaprasza na wspólne oglądanie filmów, seriali, animacji – słowem: tego wszystkiego, co fantastyczne pojawiło się do tej pory oraz pojawia nadal na dużym i małym ekranie! » Regularnik Drugiej Ery ‧ 3 › Żywiec Miejskie Granie na Malcie › Pokoziołek Spacer z przewodnikiem: „Trasa królewska” // „Trasa cesarska” Od początku czerwca do końca września; w soboty i niedziele 12:05-13:35 przed Ratuszem „Od początku czerwca rozpoczynamy cykl letnich weekendowych spacerów, które nazwaliśmy Pokoziołkami. Swoją nazwę wycieczki zawdzięczają temu, że przewodnik czeka na chętnych przed ratuszem w soboty i niedziele o godzinie 12:05, czyli kilka chwil po tym jak skończą trykać się koziołki. Spacery kierujemy przede wszystkim do turystów odwiedzających latem Poznań, ale dołączyć do grupy może oczywiście każdy. Przez 1,5h chcemy pokazać to, co w naszym mieście trzeba koniecznie zobaczyć. W polskiej wersji językowej w soboty czeka nas trasa królewska czyli zwiedzanie okolic Starego Rynku, w niedziele trasa cesarska, a więc spacer poprzez Plac Wolności w kierunku dzielnicy zamkowej. Nie zapominamy też o turystach zagranicznych zapraszając ich w każdą sobotę na Pokoziołki w języku angielskim. Akcja letnich spacerów potrwa aż do końca września! Wszystkie spacery odbywają się w konwencji freewalking tour. Startujemy niezależnie od warunków pogodowych i liczby uczestników, wstępne zapisy nie są wymagane, a na koniec wycieczki można podziękować przewodnikowi napiwkiem. Aktualne informacje można znaleźć na naszej stronie internetowej (www.popoznaniu.pl) oraz profilu na facebooku (www.facebook.com/ PoPoznaniu).” » 4 ‧ Regularnik Drugiej Ery Maltańska Scena Muzyczna 28.06. - 30.08. 20:00 ul. Wiankowa 3 Żywiec Miejskie Granie na Maltańskiej Scenie Muzycznej to cykl darmowych koncertów w scenerii Jeziora Maltańskiego. Przez całe lato czeka Was szereg muzycznych wydarzeń. Wstęp bezpłatny. › XXX POLCON 20-23.08. Politechnika Poznańska » Regularnik Drugiej Ery ‧ 5 » › Widowisko historyczne: Husaria pod Gnieznem 3-5.07 22:00 Teren „Starego Probostwa”, Murowana Goślina „Czasy Potopu Szwedzkiego. Ważą się losy wojny, kiedy Czarniecki zastawia pułapkę na armię króla Karola Gustawa pomiędzy Gnieznem a Kłeckiem. Trzy dni przed bitwą (czwartek, 5. maja 1656) stacjonujące tu wojsko polskie zelektryzowała wieść o cudzie w gnieźnieńskiej katedrze. Krucyfiks, stojący na jednym z bocznych ołtarzy, zaczął krwawić. Wobec zebranego tłumu żołnierzy i mieszczan sceptyczny Wespazjan Kochowski własnoręcznie dotknął krucyfiksu i upewnił się, „”że to prawdziwa krew płynie”” - jak to potem napisał. Co ów cud miał powiedzieć Polakom? To tajemnica, którą odczytywano na różne, przeciwstawne sposoby. W niedzielę, 8. maja, nastąpiła bitwa, podczas której husaria Czarnieckiego wykonała szarżę na pozycje szwedzkie. Szwedzi uniknęli jednak klęski chroniąc się za przekopem, skąd salwami z muszkietów powstrzymali polski atak. Wśród szarżujących był Wespazjan, który otrzymał dwukrotny postrzał w „”wiarołomną”” rękę, tę samą, którą dotykał Krwi Pańskiej. Cudowny krucyfiks do dziś odbiera cześć w kaplicy przy katedrze gnieźnieńskiej. O tych właśnie wydarzeniach opowiadać będzie Widowisko „”Husaria pod Gnieznem””. Bilety: Bilet normalny: 30 zł Bilet ulgowy: 25 zł (bilet ulgowy przysługuje dzieciom i młodzieży uczącej się - do 26 roku życia oraz seniorom od 65 lat) Bilet rodzinny: 95 zł (2 bilety normalne + 2 ulgowe) Bilet dla posiadaczy dowolnej karty dużej rodziny: 20 zł / osoba (ważny tylko po okazaniu karty przy wejściu)” » 6 ‧ Regularnik Drugiej Ery Święty Marcin › Strefa 7.07. 14:00 CK Zamek ul. Święty Marcin 80/82 „Masz ochotę na podróż nad morze, czy do Paryża? Wybierz się do Punktu Wakacyjnego, który rozgości się w geometrycznym środku miasta, u zbiegu ulicy Św. Marcin i Gwarnej. g.14-17 - punkt wakacyjny w Środku Poznania - akcja artystyczna, wstęp wolny g. 18 - zwiedzanie ulicy Święty Marcin - start pod kościołem Świętego Marcina, wstęp wolny” › Zwiedzanie zamku z przewodnikiem 8.07. 18:00 Hol Wielki, CK Zamek ul. Święty Marcin 80/82 „Zwiedzanie zamku z przewodnikiem! Zbiórka w Holu Wielkim. Bilety: 10 zł Ilość miejsc ograniczona! Bilety dostępne w: - Centrum Kultury Zamek - Bilety 24 - Centrum Informacji Miejskiej Arkadia” » PREMIERY FILMOWE opisy na podstawie portalu FILMWEB Przygotował: Krzysiek Kasjusz Otto 4 czerwca › San Andreas Katastroficzny/USA, reż. Brad Peyton, obsada: Tdwayne Johnson, Carla Gugino, Alexandra Daddario Pilot ratownik przemierza stan Kalifornię po trzęsieniu ziemi, aby odnaleźć i uratować swoją córkę, której dotychczas nie miał okazji poznać. 12 czerwca › Magical Girl Dramat/Hiszpania, reż. Carlos Vermut, obsada: José Sacristán, Bárbara Lennie, Luis Bermejo, Israel Elejalde Ojciec śmiertelnie chorej dziewczyny postanawia spełnić jej ostatnie życzenie i zdobyć sukienkę bohaterki japońskiej kreskówki. 19 czerwca › Naznaczony: rozdział 3 Horror/USA, reż. Leigh Whannell, obsada: Dermot Mulroney, Stefanie Scott Quinn Brenner, czując, że duch matki chce się z nią skontaktować, prosi o pomoc medium Elise. 5 czerwca › Agentka Komedia, Akcja/USA, reż. Paul Feig, obsada: Melissa McCarthy, Jason Statham, Rose Byrne, Jude Law Analityczka CIA zgłasza się na tajną misję, która ma zapobiec globalnej katastrofie. 12 czerwca › Jurassic World Przygodowy, Sci-Fi/USA, reż. Colin Trevorrow, obsada: Chris Pratt, Bryce Dallas Howard, Ty Simpkins Naukowcy tworzą nowy gatunek dinozaura. Wkrótce sytuacja wymyka się spod kontroli i gad ucieka z parku. 26 czerwca › Minionki Animacja, Familijny, Komedia/USA, reż. Kyle Balda, Pierre Coffin, obsada (głosy): Sandra Bullock, Jon Hamm, Steve Carell, Pierre Coffin Gru zostaje zatrudniony przez tajną organizację, aby powstrzymać złą Scarlet Overkill, która u boku męża, wynalazcy Herba, planuje przejąć władzę nad światem. 26 czerwca › Polowanie na prezydenta Akcja/Finlandia, Niemcy, Wielka Brytania, reż. Jalmari Helander, obsada: Ray Stevenson, Samuel L. Jackson, Onni Tommila, Jim Broadbent Samolot z prezydentem USA na pokładzie zostaje zestrzelony i spada do lasu. Trzynastoletni chłopiec pomaga głowie państwa przetrwać w dziczy. » Regularnik Drugiej Ery ‧ 7 Mad Max: Ostatnim razem, kiedy Wojownik Szos gościł premierowo na ekranach kin, był rok 1985. Było to 3 lata przed Wasteland i 12, a także zanim na rynku zagościł Fallout. Chociaż do tego czasu George Miller zdążył już nakręcić 3 filmy o Maxie Rockatanskym, klimaty postapo w popkulturze dopiero raczkowały. Gdy stylistyka świata po zagładzie zaczęła zagarniać coraz szersze rzędy dusz, trylogia Mad Maxa zawsze stała na panteonie klasyków. I chociaż żadna z części nie była przy tym szczególnie doskonała, rola Mela Gibsona oraz ryk ośmiocylindrowego silnika bezsprzecznie nadawały im jednak status kultowych. Powrót reżysera do tej marki po 30 latach niósł ze sobą wiele ryzyka. Czasy się wszak zmieniły, trudno produkować nowe filmy według starego wzorca, a jedynym wkładem w kinematografię w nowym milenium były dla Millera dwie części Tupotu małych stóp. Niepokój fanów postapo mógł być duży. Jednak świetnie zrealizowany trailer nowego filmu, wraz z obsadzeniem w roli protagonisty Toma Hardy'ego, wydawał się zapowiedzią kawałka dobrego kina. Jak się wkrótce okazało, rezultat jest nawet lepszy, niż by się można – patrząc na poprzednie części – spodziewać! Już od pierwszego ujęcia widz przygotowywany jest na widowisko prawdziwie epickie. Widać to po rozmachu planu (ogromie postnuklearnej pustyni ze współgrającymi paletami żółci i błękitu), a także, paradoksalnie, po prostocie scenografii. Z niewielkimi wyjątkami jest to film o ludziach i samochodach na pustkowiach – i ta właśnie wąska specjalizacja prowadzi obraz do maestrii! Choć świat przedstawiony, w który wciągnięty zostaje widz, ma pełno sekretów, fabuła sama w sobie jest, zgodnie z kanonami serii, nieskomplikowana. Nieustępliwe fatum sprowadza na Maxa pościg, który kończy się pojmaniem protagonisty i sprowadzeniem do Cytadeli. Jest to mieścina rządzona żelazną pięścią przez Wiecznego Joe (gra go Hugh Keays-Byrne, również główny zły z pierwszej części) – groteskowego władykę zamieniającego swych zwolenników w fanatycznych wyznawców. Kiedy harem jego żon zostaje porwany przez zaufaną wojowniczkę Furiosę (Charlize Theron), wraz ze swymi wiernymi oddziałami wyrusza z obławą. Wbrew woli Max dołącza do tej przedziwnej nagonki. A skoro jest nagonka, to i wybuchom pisane jest wkrótce nadejść. Całą dalszą fabułę można praktycznie rzucić w kąt, bo choć twórca konsekwentnie snuje wątki poszczególnych postaci, jedyne, co się liczy przez większość Mad Maxa: Na drodze gniewu to wysokooktanowa, przepięknie dźwięcząca akcja. Wymiany ognia, walka wręcz, taranowanie aut i akrobatyczne ewolucje ludzkich i metalowych ciał. Wszystko to spaja się w jednolity kryształ, który 8 ‧ Regularnik Drugiej Ery błyszczy niczym chromowana karoseria. Jest tu dużo szaleństwa, szczypta humoru, jest też, niebędąca nawet punktem kulminacyjnym, burza piaskowa. Brak tu słabo zagranych ról, i choć trudno zastąpić Gibsona innym aktorem, Hardy bardzo przyzwoicie odnajduje się w tej kreacji. Mniej w nim luzu niż w przypadku poprzednika, niemniej ograniczenie tej swobody wyszło filmowi zdecydowanie na dobre. Na pewno nie jest to film zarezerwowany jedynie dla (wy)znawców poprzednich części. Odnajdzie się tu każdy miłośnik kina akcji, jednocześnie doceniając, że jest to towar wyższej jakości niż produkowany masowo sensacyjny chłam. Millerowi udała się rzadko spotykana sztuka: wracając po latach do serii, na której wyrobił swe nazwisko, zauważalnie podnosi jej poprzeczkę. Pozostaje mieć nadzieję, że i przy kolejnych odsłonach nie spuści z tonu. Wygląda bowiem na to, że wśród wszechobecnych kinowych kontynuacji i rebootów, na scenie ponownie rozgościł się kolejny klasyk. Piąta część przygód Wojownika Szos została już zapowiedziana, pozostaje więc zacierać ręce z nadzieją na jeszcze więcej wyśmienitej rozwałki! Krzyszof Kasjusz Otto Avengers - czas nudy Na film Avengers czekali wszyscy z niecierpliwością. Kolejne przygody bawidamka Starka, gogusiowatego Kapitana Ameryki, czy odciętego psychicznie od otaczającego go świata Thora, jakimś cudem bawiły ludzi do tej pory. Ale w końcu nadszedł Czas Ultrona. Oglądając ten film widz zastanawia się, czy Whedon był obecny na planie, gdy go kręcili. Pierwsze 60 minut można spokojnie przespać – w filmie nie dzieje się absolutnie nic. Teoretycznie możemy upierać się, że reżyser próbował zbudować napięcie, ale wychodząc z kina nie pamiętamy już co działo się na początku i dlaczego trwało to tak długo. Zabieg trochę przypomina książki Kinga, gdzie początek jest cichy i spokojny, a potem nagle z szafy wyskakuje straszny klaun, jednak u Kinga siedzimy nad lekturą gryząc palce z przejęcia, a nie ziewając. Tradycyjna już lekkość rozmowy pomiędzy Avenegersami zamiast bawić wydaje się być sztuczna (choć teoretycznie powinna być bardziej naturalna). Prowadzenie rozmów na poziomie dwójki lekko podpitych znajomych nie pasuje absolutnie do ciężkiej walki z praktycznie niewidocznym przeciwnikiem. Zdaje się, że ktokolwiek pisał dialogi chciał sprawić wrażenie luźnej rozmowy przy niedzielnym obiedzie, który odbywa się w klatce z tygrysem. Chyba nie tędy droga. Aktorzy przerzucają się nieustająco dowcipami, które czasem są przytłoczone ilością słów wypowiadanych przez pozostałych. Brakuje tych kilku sekund na refleksję, że dany tekst był żartem i należy się zaśmiać. Czasem jednak, kiedy to wychwycimy, okazuje się, że żarty te wcale nie są śmieszne. Na fali tej całej nudy wypływa dodatkowo romans Nataszy i doktora, który lubi kolor zielony. Miło. Na tle tłuczenia po głowach złych charakterów zawsze dobrze jest popatrzeć na odrobinę napięcia seksualnego, ale tego, niestety, tu także brak. Widz ma wrażenie, że jednego dnia agentka Romanoff po prostu stwierdza, że ona lubi złych chłopców i uparcie będzie się kręcić wokół tego jednego. Ich romans nabiera sensu i tempa gdy odwiedzają dom Hawkeye'a, ale i ten moment intymności zostaje zbagatelizowany głupkowatymi żartami o prysznicu. Druga połowa filmu nagle staje się interesująca. Avengersi znajdują swój cel, złe postacie stają się dobre, a kolejne cliché filmów o superbohaterach ustawiają się w kolejce, aby znaleźć się na ekranie. Śmierć jednego z głównych bohaterów przyjmujemy ze spokojem, bo to w końcu Whedon, ale z drugiej strony byłoby lepiej, gdyby w widzu mogło coś drgnąć, gdy ten umiera. Avenegersi oczywiście ratują świat, zyskują nowych popleczników i w ogóle są radośni na końcu, jakby im kto w kieszeń nasmarkał. Nawet Natasza zdaje się przyjmować dość lekko zawód jej życia. A może po prostu Scarlett Johansson jest aż tak złą aktorką…? Dobra wieść to świetna muzyka, która towarzyszy Avengersom już od pierwszego filmu z nimi związanego. Na szczęście Danny Elfman w tej kwestii nigdy nie zawodzi. Podsumowując, film nadal warto jest obejrzeć: jest tu sporo walki, eksplozji oraz pięknych kobiet i przystojnych mężczyzn, mamy więc na co popatrzeć. Jeżeli jednak widz ma ochotę na nieco bardziej zaawansowaną rozrywkę i choć trochę nieprzewidywalną fabułę, powinien jednak wybrać coś innego. Klaudia Krasna Szygenda Regularnik Drugiej Ery ‧ 9 KONWENTY 8-12 lipca Animatsuri 10-12 lipca Fantasjon 11-12 lipca Orkon 11-26 lipca Rafineria Piątek www.antykonwent.pl 13-19 lipca Pisz Dzikon 17-19 lipca Mikon Myślenice 17-19 lipca Dni Jakuba Wędrowycza 17-19 lipca RYUcon Kraków ryucon.pl 17-19 lipca Jagacon 17-19 lipca OldTown Stargard Szczeciński oldtown.info.pl 20-26 lipca Ostatnie Tornado 23-26 lipca 3-5 lipca Baltikon Sopot baltikon.pl 24-26 lipca 3 - 12 lipca Fornost 26-2 lipca/ sierpnia Wonderful Battlefield Arena 4-5 lipca Płońsk e-sport challenge 30-2 lipca/ sierpnia Fantastyka na sportowo 4-5 lipca CosCon 31-2 lipca/ sierpnia nadchodzące FORT 2015 Przygotował: Aleksander Mag Gruszczyński LEGENDA: »» »» »» »» »» »» »» »» »» »» »» konwent ogólnofanatstyczny konwent literacki konwent planszówkowy konwent science-fiction konwent post-apo konwent RPG konwent LARPowy konwent komiksowy konwent dotyczący gier komputerowych konwent dotyczący mangi i anime Czyżowice www.larpfort.pl Warszawa animatsuri.pl Kołobrzeg sfscifi.org Łutowiec k. Żarek orkon.org Wojsławice djw.konwent.com inne imprezy związane z fantastyką Suchedniów www.jagacon.pl Ziemie Jałowe Będzin ziemie.postapocalyptic.net Medalikon Częstochowa 30 - 5 czerwca/ lipca www.medalikon.pl Dreamhaven Gliśno Wielkie dreamhaven.pl Wrocław wbarena.mangowcy.pl Lubartów www.fns.kfzs.pl 10 ‧ Regularnik Drugiej Ery Czyżowice ostatnietornado.pl Łutowiec fornost.com.pl Płońsk plonsk.esportchallenge.pl Bytom coscon.pl Regularnik Drugiej Ery ‧ 11 Dyskusyjny Klub Książki: Starość aksolotla Jacka Dukaja Choć tym razem na spotkaniu DKK przyszło nam stawić czoła warunkom atmosferycznym (pamiętajcie, dobry kocyk jest dobry…) jak i konieczności zamienienia wygodnych leżaków na mniej wygodne (aczkolwiek sprzyjające bliższej integracji) drewniane stołki, dzielnie dobrnęliśmy do końca i kolejną dyskusję możemy uznać za udaną. :) Choć większość z nas rozczarowała się nieco formą, w której została nam podana powieść (a dokładniej jej nieadekwatnością do kampanii marketingowej), już sama jej treść została oceniona pozytywnie. Nie zdradzając zbyt wielu szczegółów tym z Was, którzy nowego dzieła Dukaja nie mieli jeszcze w rękach, głosami uczestników i uczestniczek ostatniego spotkania DKK powiem, że warto: 10/10 osób, w mniejszym lub większym stopniu, poleciłoby Wam Starość aksolotla. W tej powieście znajdziecie zarówno specyficzny dla autora język (ale podany w dość przystępnej formie – zwłaszcza w pierwszej połowie książki, później Dukaj znowu staje się Dukajem… ;)), jak i niesamowitą kreację świata. Pojawi się również wiele ciekawych rozważań natury filozoficznej oraz oryginalnych pomysłów, których nie znajdziecie w innych powieściach science fiction. I choć część z nas zwróciła uwagę, że powieści brakuje akcji oraz głębszego rozbudowania postaci i ich charakterów to świat, w który zabrał nas autor i klimat, który udało mu się stworzyć, zasługują na uznanie. Byście nie doznali szoku lub głębokiej depresji uprzedzę Was zawczasu: e-book kończy się znacznie wcześniej niż byście się tego spodziewali – do 70% tekstu napawać możecie się fabułą powieści, później zostaną Wam już wyłącznie przypisy. W tej krótkiej formie Dukaj zawarł tak wiele ciekawych pomysłów, iż każdy z nich mógłby stać się zaczątkiem kolejnego opowiadania, a nawet książki. W wielu momentach czujemy zatem spory niedosyt, z którym nie będzie nam dane nic zrobić – autor nie ma bowiem w zwyczaju poszerzania i rozbudowywania stworzonych wcześniej dzieł. Ciekawym podsumowaniem dla tej mini-powieści (jak i całej twórczości Dukaja) są słowa Prezesa, który stwierdził, iż gdyby połączyć ze sobą światy, które tworzy pisarz z umiejętnościami autora takiego jak Wegner (który sprawnie tworzy złożone postacie i wciągające fabuły) powstałby opus magnum polskiej fantastyki. A Wy zgadzacie się z tymi słowami? :) Serdecznie zapraszam Was na kolejne spotkania Dyskusyjnego Klubu Książki: 10.08. – opowiadania nominowane do nagrody im. J.A. Zajdla za rok 2014 14.09 – Cmętarz Zwieżąt Stephena Kinga Kasia Kalinowska PyrNewsy Czy ktoś robi Pyrkon w maju? Przecież już po wszystkim, uczestnicy rozjechali się do domów, twórcy programu pławią się w blasku chwały, wystawcy przeliczają zyski, a wolontariusze wreszcie odpoczywają... Nic bardziej mylnego! Wymęczeni, ale szczęśliwi organizatorzy Pyrkonu siadają do koniecznej, choć żmudnej majowej pracy. Rozliczanie faktur i zaliczek 70. organizatorów, porządkowanie dokumentów, wystawianie faktur 180. wystawcom to praca, która łatwo umyka oku, jeśli jest wykonana, ale bez niej nie byłoby kolejnego Pyrkonu! Więc jeśli zobaczycie w siedzibie Martynę ślęczącą nad zaliczkami albo poskramiającą Wielkiego Latającego Potwora Spaghetti, to uśmiechnijcie się do niej i doceńcie jej pracę. Jeśli zdziwieni jasnym światłem w siedzibie sobotniego wieczora wejdziecie i zobaczycie w środku Scorpia i Jacka mierzących kable sieciowe, Monikę, Olę, Magdę, Alę i Polę wystawiające faktury albo Czarka i Tinu liczącego żetony w planszówkach – pozdrówcie nas i uśmiechnijcie się na myśl o całych tych żmudnych porządkach. Niemniej myślimy już powoli o kolejnej edycji. W kolejnym ”Regularniku” przedstawimy Wam koordynatorów Pyrkonu 2016! A już od lipca zaczniemy zbieranie zespołu organizatorów i współpracy do kolejnej edycji. Jeśli chcecie dołożyć swoją cegiełkę do tego niesamowitego projektu – odezwijcie się do któregoś z koordynatorów albo napiszcie na adres: [email protected]. Robienie Pyrkonu to naprawdę świetna zabawa! Pola Mikołajczak 12 ‧ Regularnik Drugiej Ery KĄCIK ZARZĄDU Quo Vadis, Druga Ero? W środę, 17-go czerwca, odbyło się coroczne spotkanie "Quo Vadis, Druga Ero?", na którym przedstawiliśmy projekty Klubu – zarówno już się toczące, jak i propozycje nowych. Dziękujemy wszystkim za przybycie. Klub wyciągnął wnioski dotyczące promocji, a koordynatorom projektów zostanie przesłana lista osób, które zgłosiły chęć zaangażowania się w prace. Chcielibyśmy przeprowadzić również szereg spotkań otwartych, organizowanych zarówno przez poszczególne sekcje, jak i cały Klub, aby zaprezentować osobom spoza Drugiej Ery nasze działania i projekty oraz zachęcić ich do aktywności w ramach Stowarzyszenia. Konwenty refundowane Lista konwentów refundowanych w najbliższych miesiącach: • Dni Fantastyki, Wrocław, 26-28 czerwca: członek 40 pln, aktywny sympatyk 20 pln • Ziemie Jałowe, Będzin, 30 czerwca – 5 lipca: członek 50 pln, aktywny sympatyk 25 pln • OldTown, Kluczewo, 20-26 lipca: członek 60 pln, aktywny sympatyk 30 pln • Zakonki, Miłocice Małe, 14-16 sierpnia: członek 40 pln, aktywny sympatyk 20 pln Ponadto refundowane będą konwenty: Copernicon, Falkon, Nordcon – szczegóły wkrótce. Zachęcamy do zgłaszania swoich propozycji konwentów – przesyłajcie je na adres e-mail: [email protected] Przypominamy, że refundacja przysługuje członkom Klubu nie zalegającym ze składkami za okres dłuższy niż 3 miesiące oraz aktywnym sympatykom. Przyjmowanie nowych członków Po wakacjach planowane jest przyjmowanie nowych członków do Klubu. Do tego czasu zachęcamy do przesyłania propozycji, kto z sympatyków powinien zostać Waszym zdaniem przyjęty. Maile z kandydatami i argumentacją przesyłajcie na adres e-mail: zarzad@ drugaera.org. Dziękujemy przy tym wszystkim, którzy swoje propozycje już przysłali. Nowe pomieszczenie w siedzibie Klubu Siedziba Klubu rozrosła się o nowe pomieszczenie. Chcemy, aby wszyscy klubowicze współtworzyli tę przestrzeń. W związku z tym odbędzie się otwarte spotkanie, na którym omówimy jak chcielibyście nową salę zagospodarować i ozdobić. Szczegóły wkrótce. Sekcja literacka Jakiś czas temu Basia Michalewska zrezygnowała ze stanowiska szefa sekcji literackiej "Druga Strona". Basia nadal zostaje z nami i będzie opiekować się biblioteką. Serdecznie dziękujemy za ogromny wysiłek włożony w sekcję! Jeśli ktoś z Was chciałby zaopiekować się aspektem literackim w Klubie piszcie na [email protected] Regularnik Drugiej Ery ‧ 13 Z MICHAŁEM KARZYŃSKIM Jeśli przychodzisz na spotkania drugoerowe tylko w środy, to możesz nie znać jeszcze Michała “Miśka” Karzyńskiego, którego postanowiłam przepytać ze względu na aktualny temat numeru. Naturalnym środowiskiem występowania Miśka jest siedziba klubowa, a dokładniej biuro pyrkonowe. Jest on motorem działań projektowych w klubie. Wielka szkoda, że Pyrkon zjada aktualnie większość jego czasu – ma ogromną wiedzę dotyczącą pracy wolontariackiej i między innymi jemu należy przypisać zasługę powstania siedziby klubowej. Poniżej przeczytajcie jak odpowiedział na nasz klubowy kwestionariusz! Przygotowała: Anna Lathea Brożyna W Drugiej Erze zajmuję się... ...sprzątaniem magazynu, wygłaszaniem uwag, ale przede wszystkim organizowaniem kolejnych Pyrkonów. Przez kilka lat pełniłem funkcję Wiceprezesa, ale musiałem z niej zrezygnować, gdyż brakowało mi już czasu na inne aktywności. W życiu prywatnym... ...ratuję odrobinę świata jako aktywista Greenpeace’u, zbieram książki do przeczytania na emeryturze i po latach wolontariackiego orgnizowania Pyrkonu uczę się ten czas prywatny znajdować. Fantastyką zainteresowałem się... ...przez Hobbita i sagę o Wiedźminie. Później przyszedł czas na RPG-i i pierwsze konwenty. I przyznaję, że tak jak niektórzy ze słodyczy najbardziej cenią schabowe, tak mi z fantastyki pozostały głównie konwenty, khem, festiwale! Do Klubu trafiłem... ...bo chciałem robić Pyrkon, więc Paszko powiedział: „Najpierw wpadnij na spotkanie środowe, a potem do mnie na spotkanie organizacyjne”. I tak z Pyrkonu przyszło członkostwo w Zarządzie, gdzie wraz z Latheą stanowiliśmy duet walczący o lepsze jutro dla całego Klubu. Myślę, że całkiem nieźle się nam to udało! Druga Era jest dla mnie... ...ważną częścią rzeczywistości, organizacją, która wiele mnie nauczyła i którą udało mi się – wraz z grupą ludzi – zmienić. W fantastyce interesuje mnie... ...realizm. Przełożenie na nasz świat, na naszą rzeczywistość. Moja ulubiona książka to... Ciężko mi powiedzieć, nigdy się do żadnej nie przywiązałem na dłużej, ale myślę, że prędzej byłby to jakiś reportaż, niż książka fantastyczna. Mój ulubiony film to… ...Psy Władysława Pasikowskiego. Bo dzieją się w Polsce, bo postaci nie są jednoznacznie dobre lub złe, bo nie przebierają w słowach i czynach. Gdyby każdy klubowicz miał swojego smoka, który by się upodabniał do właściciela, do jego zwyczajów, pasji... to jak wyglądałby Twój smok? Zapewne miałby przy sobie wiele różnych przedmiotów, wokół niego fruwałyby kartki z zapiskami i notatkami, w ręce miałby bilet PKP. Byłby w trakcie czegoś, na pewno nie zwróciłby uwagi na hobbita czającego się na jego skarby! 14 ‧ Regularnik Drugiej Ery Dziękuję bardzo za odpowiedzi! Przybliżyłeś nam tym samym fragment nowszej historii Pyrkonu i Klubu. Trzymamy kciuki za kolejny Pyrkon! RELACJA Z FESTIWALU Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Regularnik Drugiej Ery ‧ 15 EKIPIE RELACJONUJĄCEJ O Asia Sikorska Studentka V roku filmoznawstwa, wielka fanka Benedicta Cumberbacha, Xaviera Dolana, kina dokumentalnego oraz wszystkiego, co w kinematografii najlepsze. Miłośniczka erpegów, tych stolikowych i komputerowych, która marzy, by na jej komputerze poszedł nowy Wiedźmin. Uwielbia również Krainę lodu! Marika Kaiser Kończy właśnie V rok filmoznawstwa oraz III rok germanistyki. Nałogowy gracz, który nie wyobraża sobie wieczoru bez konsoli, chyba że dorwie akurat jakąś ciekawą książkę. W kinematografii interesuje ją mit superbohatera oraz kino postmodernistyczne, a do swojej ukochanej trójcy reżyserów, których filmów nigdy nie przegapi w kinie, zalicza Christophera Nolana, Darrena Aronofsky’ego i Davida Finchera. Dagmara Witkowska Studentka filmoznawstwa i kultury mediów na UAM w Poznaniu. Fanka filmów Quentina Tarantino. Uznaje wyższość burtonowskich Batmanów nad resztą ekranizacji tego komiksu. Przyznaje się do słabości do musicali, szczególnie tych krwawych. Marzy o podróży do Śródziemia i liście z Hogwartu. Do pełni rockowego szczęścia brakuje jej koncertów Led Zeppelin i Queen z Freddiem Mercurym. Paulina Czerniak O krok od bycia absolwentką filmoznawstwa i kultury mediów. Wyznaje zasadę, że nie ma życia pozafilmowego. Interesuje się sztuką reżyserii i zagadnieniem gatunków filmowych. Lubi podróże autostopem (choć nie jest w nich ekspertem), pieczenie ciast i powieści kryminalne. Marzy o odbyciu podróży dookoła świata w pogoni za festiwalami filmowymi. Marcin Pigulak Absolwent historii oraz student V roku filmoznawstwa. Za pierwszą emocjonującą przygodę ze światem filmu uznaje seanse japońskiej [kursywa]Godzilli[/kursywa] na kasetach VHS w pierwszej klasie podstawówki. Miłośnik kultury rosyjskiej, chociaż bardziej niż twórczość braci Strugackich lubi napisane na kwasie książki Philipa S. Dicka. Mateusz Rybicki Chaotycznie praworządnie neutralny i marudne wcielenie Dalai lamy w jednym. Poszukiwacz przygód, ciekawych brzmień oraz interesujących ujęć. Po godzinach, zawsze stara się uczyć „czegoś nowego”. Nieprzypadkowo ta szóstka filmoznawców znalazła się na tej karcie. Słynne hasło, wypowiadane przez Piotra Fronczewskiego w grze Baldur’s Gate brzmiało „Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę”, a my sumiennie postanowiliśmy się do jego słów zastosować. Naszą pierwszą „wyprawą” było współtworzenie biuletynu dla festiwalu filmowego „Ale kino!” Szybko połknęliśmy festiwalowego bakcyla, dlatego nie czekając długo zgłosiliśmy się do „Regularnika Drugiej Ery”, aby móc dla niego zrelacjonować tegoroczny Pyrkon. Wypatrujcie Komanda Kultury (jak w przypływie nagłego, poprykonowego natchnienia nazwaliśmy naszą grupę) na innych wydarzeniach i mamy nadzieję, że nieraz jeszcze o nas usłyszycie (lub, co adekwatniejsze, nas poczytacie)! › 16 ‧ Regularnik Drugiej Ery Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Od konwentu po festiwal fantastyki Relacja z Pyrkonu Piotr „Prezes” Derkacz Minęła właśnie jubileuszowa, piętnasta edycja Pyrkonu: imprezy, której nazwa ewoluowała od “dni z fantastyką w Poznaniu”, “konwentu”, poprzez “ogólnopolski konwent fantastyki” aż do “festiwalu fantastyki i popkultury”. Organizowana przez Drugą Erę impreza zbiera zasłużone pochwały, a ja się zastanawiam: jakim sposobem wylądowaliśmy w tym miejscu? Jak to się stało, że z małego lokalnego konwentu, robionego przez garstkę zapaleńców, Pyrkon wyrósł na imprezę o randze międzynarodowej? Powodów jest kilka. Po pierwsze, przede wszystkim ludzie zgromadzeni wokół naszego klubu, którym chce się angażować w robienie “fajnych rzeczy z fajnymi ludźmi”, a przy okazji “wiedzą jak”. Po drugie, wzrastająca popularność fantastyki, która stała się najbardziej interesującym elementem naszej popkultury (mało kto nie słyszał o Grze o Tron, Władcy Pierścieni, czy Wiedźminie). Po trzecie, dostępność w Poznaniu największych w Polsce powierzchni targowo-konferencyjnych. Po czwarte, umiejętność przekazywania organizacyjnego know-how z pokolenia na pokolenie, co sprawia, że nie powtarzamy błędów, stosujemy sprawdzone rozwiązania oraz współpracujemy ze sprawdzonymi firmami. Po piąte, uzyskiwane od lat wsparcie finansowe w postaci dotacji z Wydziału Kultury Urzędu Miasta Poznania i Ministerstwa Kultury (w tym przypadku z wyłączeniem Pyrkonu 2015). Po szóste, otwarcie się na środowiska. To wszystko sprawiło, że wykorzystaliśmy szanse, które się pojawiły i stworzyliśmy razem wyjątkowe wydarzenie. Pyrkon przyzwyczaił nas do gwałtownych wzrostów frekwencji, bowiem od pierwszej swojej targowej edycji w 2011 roku powiększył liczbę uczestników prawie …dziesięciokrotnie. Skoki frekwencji wymagają od organizatorów dobrego planowania i elastycznego reagowania. Dzięki tym dwóm elementom udaje się co roku zapewnić uczestnikom doskonałą i bezpieczną zabawę. › Rok 2008 - organizatorzy po zakończeniu Pyrkonu Nie inaczej było i tym razem. Wprowadzone usprawnienia, pomimo kolejnego rekordu liczby uczestników, sprawiły, że odczuwali oni większy komfort niż w roku ubiegłym. Pobity został także rekord ilości programu. Tym samym tegoroczny Pyrkon oferował prawie wszystko, co miłośnika fantastyki mogło zainteresować – niezależnie od jego wieku. Na Pyrkonie bawić się mogli zarówno najmłodsi podczas szkoleń na rycerzy Jedi, jak i starzy wyjadacze, bowiem gościliśmy wielu uznanych twórców z bogatym dorobkiem. Paradoksalnie jednak, w większości relacji to nie oferta programowa wybija się na pierwszy plan, ale atmosfera tworzona przez samych uczestników. Kolorowe, pogodne i przyjazne rzesze fanów, które zapełniają poznańskie targi, porywają swoim entuzjazmem i pozytywną energią. Z Pyrkonu nie chce się wychodzić, dlatego też “Pyrkon nie zasypia”, pozwalając na nieprzerwaną zabawę non-stop przez ponad 50 godzin od piątku do niedzieli. Energia, którą generują uczestnicy, udziela się także organizatorom i gżdaczom, którzy są w stanie pracować z uśmiechem i ogromnym zaangażowaniem przez trzy dni. Czasami trzeba wręcz im przypominać o jedzeniu i chwili odpoczynku, spędzić ten czas napędzani jedynie pyrenergią. › Rok 2009 - początek mody na kolejkony, z którymi organizatorzy usilnie walczyli Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Regularnik Drugiej Ery ‧ 17 Przeglądając relacje internetowe z imprezy pozwoliłem sobie wynotować kilka interesujących cytatów: “Pyrkon trzeba przeżyć, po prostu. Tej atmosfery nie zastąpi nic.” (cytat z relacji na polygamia.pl); “...despite the truly huge number of fans at the con, the feeling of closeness and coziness one gets at a convention of 300 remained. I blame the enthusiasm and the atmosphere. And possibly magic.” (fragment relacji chorwackiej uczestniczki z http:// rantalica.com/); “wbrew pozorom, również Polacy potrafią się z czegoś cieszyć i podchodzić do kultury z niezwykłą pasją” (relacja z bloga Marcina Zwierzchowskiego); “To był mój pierwszy Pyrkon i oczywiście nie ostatni! Takiego klimatu i takich ludzi nie ma nigdzie indziej! Widzimy się za rok!” (komentarz uczestnika na Facebooku). Niezmiennie mnie fascynuje w jaki sposób wokół Drugiej Ery udało się zgromadzić ludzi, którzy dla idei robienia “fajnych rzeczy z fajnymi ludźmi” oraz promowania naszego wspólnego hobby jakim jest fantastyka, potrafią z takim zaangażowaniem i pasją tworzyć Pyrkon. Co daje taka działalność wolontariacka? Niepowtarzalną możliwość samorozwoju, który jest dla mnie osobiście bardzo istotny i przydaje się w codziennym funkcjonowaniu oraz w życiu zawodowym. Ulepszając Pyrkon, i pracując nad jego rozwojem, rozwijamy się sami. Na zakończenie szczerze dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do sukcesu imprezy w ciągu minionych 15 lat, chylę czoła przed Waszym zaangażowaniem i pasją. Niezmiernie się cieszę, że możemy razem pracować. A jeżeli mowa o tym, co będzie za kolejne 15 lat … tutaj chyba trzeba będzie poprosić o pomoc fantastów! › Prezes KF "Druga Era" we właściwym miejscu › 18 ‧ Regularnik Drugiej Ery Najbardziej oblegany punkt programu za czasów sal lekcyjnych. Zgadujecie tematykę? :) Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 › "Morze fantastów" na tegorocznym Pyrkonie Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Regularnik Drugiej Ery ‧ 19 KAŻDA LAWINA ZACZYNA SIĘ OD ZIARNKA PIASKU – rozmowa z pisarzem Robertem M. Wegnerem Marcin Pigulak: Na tegorocznym Pyrkonie będziesz między innymi brał udział w prapremierze swojej książki Pamięć wszystkich słów. To już czwarta odsłona cyklu o świecie Meekhanu. A jak wyglądały początki Twojej pracy pisarskiej? Początki mojej pracy pisarskiej – o ile można tak to nazwać – sięgają wieku nastoletniego, szkoły średniej, a nawet końcówki szkoły podstawowej. Jak każdy młody chłopak, rozmiłowany w literaturze, coś tam próbowałem sobie pisać – głównie ręcznie, długopisem i piórem. Zapełnionych miałem kilka dosyć grubych zeszytów. Pamiętam, że później, gdy już mogłem zasiąść przed klawiaturą, największym problemem było dla mnie przepisywanie tego, co stworzyłem wcześniej ręcznie… Chociaż sporo tekstów uległo dzięki temu gwałtownej zmianie i nauczyłem się dużo o tym, co można a czego nie należy robić, jaka jest różnica między tekstem zapisanym ręcznie, a takim w pliku tekstowym i jak inaczej go się czyta. Tak więc była to dla mnie niezła szkoła. MP: W 2002 roku na łamach czasopisma „Science Fiction” ukazało się opowiadanie Ostatni lot nocnego kowboja, co można uznać za Twój debiut. A czy już wcześniej próbowałeś wysyłać swoje teksty? Czy Ostatni lot jest takim opowiadaniem, co do którego miałeś pewność, że to właśnie je musisz wysłać? To był ten moment, kiedy po iluś tam latach pisania do szuflady stwierdziłem, że lepiej nie będzie i chyba nie mam się czego wstydzić, więc trzeba by spróbować wysłać opowiadania i pokazać je szerszej publiczności. To było jeszcze przed boomem, gdzie każdy mógł wrzucić coś w sieć i zaistnieć, więc do debiutu potrzebowałem papieru. Wysłałem redaktorowi Szmidtowi dwa opowiadania: Ostatni lot nocnego kowboja i Ponieważ kocham cię nad życie. Wydrukował pierwsze z nich. Ponieważ kocham Cię… nie ukazało się, więc uznałem, że było beznadziejne i wstyd mi było później nawet o nie zapytać. Po mniej więcej czterech latach kupiłem przypadkowo „Science Fiction”, otworzyłem stronę… i pierwsza moja myśl, gdy 20 ‧ Regularnik Drugiej Ery zobaczyłem tytuł, brzmiała mniej więcej tak: „o kurczę, ktoś wymyślił taki tytuł, jak ja kiedyś”! Potem przeczytałem pierwsze dwa zdania i zbierałem szczenę z podłogi. Powiem tak – dla mnie osobiście to jest jeden z tych przykładów, jak przypadek może wpłynąć na życie człowieka. Wtedy nie kupowałem regularnie „Science Fiction”, nie byłem obecny w sieci, nie miałem kontaktu z szerszym gronem ludzi zaangażowanych w fantastykę. Gdybym tego numeru nie kupił, najprawdopodobniej nie wiedziałbym nawet, że to drugie opowiadanie też się ukazało i się spodobało, że na forum SFFiH odbyła się całkiem ciekawa wielostronicowa dyskusja na temat tego opowiadania, że ludzie chcieli wiedzieć więcej o tym świecie. Gdyby nie ten przypadek, być może do tej pory nic więcej bym nie stworzył. Ewentualnie napisałbym parę rzeczy do szuflady i one tam by sobie leżały. Byłem na tyle zaskoczony i podbudowany reakcją czytelników, że skontaktowałem się z Robertem Szmidtem i zacząłem mu wysyłać te kilka opowiadań, które jeszcze miałem w szufladzie. Potem już poszło. MP: Jak przebiegał proces formowania całego uniwersum Meekhanu? Od jakich inspiracji się zaczęło? Miałeś już gotowy obraz świata, ze wszystkimi prowincjami, czy następowało to po kolei? Każda lawina zaczyna się od tego ziarnka piasku, które spada pierwsze. Dla mnie tym ziarenkiem piasku było jedno z moich pierwszych opowiadań, tekst o złodzieju w pewnym portowym mieście. Znacie go – to był Altsin, a miasto nazywało się Ponkee-Laa. To było opowiadanie, które na szczęście nigdy nie ujrzy światła dziennego, bo nie nadawało się do niczego, natomiast wtedy właśnie zaczęło mnie fascynować, co jest poza tym miastem, z kim ono handluje (skoro jest miastem handlowym), jak wygląda linia wybrzeża, skąd się biorą takie banalne rzeczy jak dostawy żywności, przypływ-odpływ pieniądza, gdzie są granice księstwa, w którym Ponkee-Laa się znajduje… Bawiłem się później przez rok w tworzenie takiego świata i historii „dla siebie”. Wymyślałem sobie kawałek świata typu Wschód, umieszczałem tam opowiadanie z bohaterami. Zaciągnęło mnie coś na Północ – pisałem następne opowiadanie, zerknąłem na Południe – pojawiał się kolejny bohater ze swoją historią. Tak się to rozwijało. Ale pierwszy był Altsin i jego miasto. Paweł „Paszko” Matuszak: A czy pisałeś od razu wszystkie opowiadania dotyczące kolejno Północy, Południa, Wschodu i Zachodu czy przeplatałeś? Przeplatałem. Ale teraz nie odtworzę kolejności, w której je pisałem. Wydaje mi się, że najpierw był Zachód, później Północ, potem Południe i Wschód. Na początku miałem po dwa opowiadania z każdej strony świata, które ukazywały się w „Science Fiction”. Kiedy postanowiłem, że trzeba zebrać to do kupy i spróbować zrobić z tego książkę, dopisałem resztę Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 historii. Łatwiej było, gdy już miałem wymyślony świat i stworzonych bohaterów. PM: A czy tworząc świat, miałeś już pomysł na fabułę całej sagi, czy też przyszła z czasem? Przyszła z czasem. To znaczy, ziarnem, z którego wyrosła, była prosta historia o złodzieju, który się gdzieś tam włamuje i ma problemy z tym, co ukradł. Najpierw był świat – współczesne Imperium, ale potem zacząłem się zastanawiać, skąd się Imperium wzięło, jak się rozwijało, jaka była jego historia, co było wcześniej, zanim jeszcze nastało Imperium, jakie są zasady rządzące światem (także na poziomie transcendentalnym). Tak naprawdę imperia nie powstają z niczego, nie ma czegoś takiego, że mamy kilka wiosek barbarzyńców, a za dwadzieścia lat powstaje tam imperium. W momencie, gdy zacząłem pisać pierwszy tom opowiadań, wiedziałem, jaką historię chcę opowiedzieć, sięgającą wstecz i w przód. Chyba konsekwentnie ciągle do tego zmierzam. MP: Jakie wyzwania i zagrożenia stoją przed tworzeniem historii i mitologii takiego fikcyjnego świata? Czy musisz regularnie powracać do tego, co wcześniej napisałeś, aby w pewnym momencie jedno wydarzenie nie wykluczało drugiego? Zawsze interesowałem się historią. W szkole podstawowej i średniej była moim konikiem. Tak jak znam historię naszego europejskiego kręgu kulturowego, kojarzę, co z czego wynikało i jakie były następstwa danych wydarzeń, bitew, pojawiania się religii, idei, prądów kulturowych, dynastii i tak dalej, tak znam historię Meekhanu. Jeżeli pojawia się jakiś nowy pomysł, zazwyczaj jestem w stanie bardzo szybko stwierdzić, czy on pasuje do tej historii, czy też będzie Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 – mówiąc kolokwialnie – totalnie od czapy, zburzy mi logiczny ciąg tego, co się działo kiedyś. Tak więc, jeżeli nie uznam, że nowe pomysły są ok, to odpadają. MP: Czy istnieje postać, grupa lub frakcja w świecie Meekhanu, która jest szczególnie bliska Twojemu sercu? Nie. Nie mam ulubionego bohatera. Nie mam takiej grupy, której bym kibicował, bo jest jeszcze sporo rzeczy, sporo bohaterów, sporo – jak to ująłeś – frakcji do pokazania, które też wydają mi się ciekawe. Daleko mi do George’a Martina, który zabija swoich bohaterów tuzinami, non stop, bo ja wszystkich swoich bohaterów lubię. Nie za coś konkretnego, tylko raczej pomimo ich wad. Niektórzy są strasznie irytujący, ale mam nadzieję, że udało mi się stworzyć i opisywać grupę ludzi ciekawych, a jednocześnie w pewien sposób przyzwoitych. To znaczy, nie mają oni problemu z zabijaniem czy oszustwem. Po prostu żyją w trudnym świecie i się do niego dostosowują, ale gdzieś tam w środku jakiś rdzeń przyzwoitości chyba w każdym z nich tkwi i za to ich lubię. Ale to jest temat na następne książki. Zresztą, w Pamięci wszystkich słów też pokażę wam dwa nowe zakątki świata i różne kultury. MP: W kontekście prapremiery Twojej książki… Jakiej reakcji fanów na wydarzenia zawarte w powieści się spodziewasz? Dokładnie takiej samej jak na wszystkie poprzednie książki. Będzie grupa ludzi, którzy uznają, że im się to bardzo podoba, a będzie grupa, która uzna, że autor dał ciała na całego. Będzie grupa czytelników, która powie „może być, ale wolelibyśmy Czerwone Szóstki” (bo jest grupa fanów Czerwonych Szóstek, która prawie że mnie prześladuje) i będzie taka, która powie, że fajnie, iż autor nie powiela schematu fabularnego z Nieba ze stali i tak dalej. Nie myślę o docelowej grupie czytelniczej, opowiadam po prostu historię swojego świata. Wiem, że jednym będzie podobać się bardziej, innym mniej. Przy pierwszych dwóch tomach opowiadań każda część była w nieco innym zakątku świata, każda miała inny klimat i innych bohaterów. Nie wiem czy można użyć tego określenia, ale jest to taka „multiliteratura”. Jako autor staram się pokazać świat z różnych stron i nadal będę to robił. Regularnik Drugiej Ery ‧ 21 MP: A czy grupa zdeterminowanych fanów może na tyle wpłynąć na Roberta Wegnera, żeby przemyślał pewne decyzje fabularne, które podejmuje? Jeżeli porwą mi dzieci – owszem (uśmiech). W pozostałych przypadkach… To nie jest tak, że mam wymyśloną całą fabułę, cały jego cykl od A do Z. Przestałbym pisać, gdybym kiedykolwiek tak zrobił, ponieważ stałbym się dla samego siebie strasznie nudny. To by było fatalne dla mnie, jako autora. Wiem, jaką opowieść chcę przekazać, natomiast później wrzucam bohaterów w ten wir i idę za ich historią. Zdarza się, że bohaterowie bywają uparci i nie robią tego, co ja bym chciał jako autor, żeby zrobili, co czasami skutkuje znacznie fajniejszymi rozwiązaniami zaplątanych historii niż by się wydawało. Najlepsze pomysły, najlepsze dialogi, najlepsze sceny przychodzą mi do głowy w trakcie pisania. MP: Polski przemysł gamingowy rozwija się coraz bardziej intensywnie. Co byś zrobił, gdyby zwrócono się do Ciebie z propozycją, abyś napisał scenariusz gry komputerowej (np. cRPG) osadzonej w świecie Meekhanu? Jest troszeczkę za wcześnie. Jeszcze nie ujawniłem wszystkich sekretów tego świata, nie ujawniłem głównych, takich naprawdę podstawowych wątków – i na to jeszcze trzeba będzie poczekać. Andrzej Sapkowski skończył sagę zanim zdecydował się na oddanie praw autorskich do filmu, później do gier i tak dalej. Odmiennym przykładem jest George Martin – serial obecnie wyprzedza książkę i fabuła rozjeżdża się z nią totalnie. Chciałbym wpierw doprowadzić cykl do takiego stanu fabularnego, że ewentualna gra nie będzie spoilerować treści lub się z nią rozjeżdżać. To byłoby troszeczkę nieuczciwe wobec czytelników. PM: Ale przed samym przenoszeniem Meekhanu na inne media jak gry czy filmy nie miałbyś nic przeciwko? Nie, bo to jest naturalna ewolucja opowieści. Współczesny świat i technika daje nam możliwości opowiadania historii w różny sposób. Kiedyś siadało się przy ognisku i jeden facet gadał, za co dostawał lepsze kąski ze wspólnie upolowanego mamuta. Później pojawiło się pismo, co pozwoliło zapisanej opowieści zataczać szersze kręgi niż mógł to zrobić jeden człowiek, chodzący od wioski do wioski. Radio, telewizja, Internet, komputer, komiks – to jest naturalna ewolucja sposobów przekazywania historii, które autor ma do opowiedzenia. PM: Oczywiście. A czy chciałbyś brać czynny udział w takim przenoszeniu historii i mieć nad tym jakąś kontrolę? Bałbym się tego, bo jestem strasznie upierdliwy, jeśli chodzi o wyobrażenia, jakie mam na temat moich bohaterów… Sposobu, w jaki mówią, czasami nawet maniery w jaki patrzą spode łba na kogoś. Oni bardzo mocno żyją u mnie w głowie. Gdyby ktoś rysował to nie tak jak ja sobie wyobrażam, to musiałbym albo przełykać łzy, albo się kłócić. Jednak z pewnością chciałbym mieć jakiś tam wpływ. Autor podchodzi do takich spraw jak do własnego dziecka. Chce patrzeć jak dorasta, rozwija skrzydła, wychodzi z poczwarki. MP: Z uwagi na prapremierę Twojej książki jest 22 ‧ Regularnik Drugiej Ery to być może zbyt wczesne pytanie, ale czy masz już w głowie fabułę kolejnych części? Mam ją już w głowie. Zresztą zakończenie Pamięci wszystkich słów będzie pewnie sugerować co niektórym, w którą stronę teraz uderzę. Natomiast będę unikał odpowiedzi na pytania dotyczące czy już piszę i tak dalej, bo zaczynam być przesądnym na ten temat. Za każdym razem, gdy określam jakiś termin kolejnej książki, coś się nieprzyjemnego dzieje w moim życiu i wszystko się rozwala. PM: A czy masz już pomysł na to, ile tomów miałaby zawierać cała saga? Co najmniej jeszcze trzy. Nie chcę się wiązać obietnicą iluś tam konkretnych tomów, bo to się kończy na przykład tak jak u autora, który powinien skończyć na siódmym tomie, ale obiecał dziesięć, więc leje wodę co najmniej przez trzy książki. Albo na odwrót – powinien tak naprawdę napisać dodatkowo jeszcze jedną książkę, ale obiecał pięć, więc kończy, zostawiając połowę wątków uciętych. Ale jeśli chodzi o mnie, to czekają nas jeszcze co najmniej trzy tomy. Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Nie publiczkę piszę pod – wywiad z Jakubem Ćwiekiem Marika Kaiser: W tym roku mija dziesięć lat od Twojego literackiego debiutu, czyli pierwszego Kłamcy. Jak oceniasz z perspektywy czasu zmiany na polskim rynku literackim? Bardzo ciężko stwierdzić, w jaki sposób to wygląda, ponieważ ja się niespecjalnie rynkowi przyglądam. Staram się patrzeć na to troszeczkę szerzej, czyli obserwuję wszystko, co się dzieje w popkulturze. Rynek książkowy jest tylko małą jej częścią, tym bardziej rynek fantastyczny. Trochę też odstawiłem na bok obserwowanie polskiej sytuacji. Wiem jednak na pewno, że sporo dzieje się w tematyce kryminałów, zyskują popularność, co mnie bardzo cieszy. Szczególnie to, że zasłużone triumfy święci obecnie Marcin Wroński, absolutnie fantastyczny pisarz, którego twórczość śledziłem jeszcze wtedy, gdy zaliczał się do grona autorów fantastyki. Są to bardzo fajne zjawiska. MK: A jeśli miałbyś spojrzeć ogólnie na rynek polski, na popkulturę? Myślę, że popkultura ma się całkiem nieźle, chociaż, w pewnym stopniu, ciągle jej się obawiamy – cały czas trochę wstydzimy się jej i w tym tkwi problem; autorzy mają dziwne przeświadczenie, że popkultura jest czymś nie w pełni wartościowym. Pamiętam to bardzo dobrze i do dziś mam z tego powodu ogromny żal do Szczepana Twardocha – który gdzieś tam wyrasta z naszego środowiska – że w pewnym momencie zaczął mówić o tym, iż literatura nie potrzebuje popu. Guzik prawda. Wszystko, co tak naprawdę jest istotne w literaturze i co rzeczywiście wpłynęło na pokolenia, to jest pop. Spójrzmy chociażby na Biblię, która została napisana w taki, a nie inny sposób, czy też na twórczość Szekspira. To wszystko, to właśnie jest pop. MK: Nie masz takiego wrażenia, że ludzie mają do popu bardzo ambiwalentny stosunek? Że nie jest on czymś obojętnym? To jest o tyle zabawna sprawa, że tak naprawdę wszyscy mamy do czynienia z popem, tylko przyjmujemy go albo świadomie, albo nie. W tym drugim wypadku ludzie zaczynają nam wciskać coraz łatwiejszą papkę. Bo popkultura – jak wszystko zresztą – może być zarówno dobra, jak i zła. © Foto by Mateusz Rybicki Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Regularnik Drugiej Ery ‧ 23 © Foto by Karolina Stefańska © Foto by Karolina Stefańska 24 ‧ Regularnik Drugiej Ery I to nieświadome przyjmowanie papki sprawia, że zaczynamy utożsamiać popkulturę, jako zjawisko, z tymi absolutnie najgorszymi, skrajnymi przypadkami. Z jednej strony częścią kultury masowej, ogromnie niestety w tej chwili ważną, są te wszystkie durne programy telewizyjne, ale z drugiej strony popkulturą zdecydowanie był na przykład Ray Bradbury, który przed tym przestrzegał, więc wszystko zależy od świadomości odbiorcy. Natomiast, tak jak mówię, cieszy mnie to, że pojawiają się autorzy, którzy się przebijają i potrafią pisać to, co naprawdę chcą. A jednocześnie trafiają do szerokiego grona odbiorców! Zygmunt Miłoszewski jest dla mnie kimś takim. Zobacz, on zaczął i zadebiutował horrorem. Potem dopiero napisał kryminały, no a ostatnio książkę w stylu Dana Browna, właściwie krok po kroku pokazując, że można trafić do szerokiego grona odbiorców. Pisać książki popularne i przy tym absolutnie niegłupie, co generalnie jest moim zdaniem absolutną podstawą. I szczerze mówiąc jest masa książek, które są zarówno popularne, jak i niegłupie. MK: Czyli chodzi poniekąd o tę dwukodowość dzieła? Mamy ten odbiór, nazwijmy to, prosty i ten głębszy, dzięki któremu odnajdujemy różne odniesienia do innych dzieł kultury? Myślę, że to nawet więcej niż dwukodowość. Umberto Eco mówił kiedyś bodajże o warstwowości takich historii i najlepszym tego przykładem może być jego własne Imię Róży. Możesz przeczytać tę książkę jako zwykły kryminał i będzie okej. Możesz ją przeczytać jako kryminał z podłożem historycznym i będzie super. Możesz przeczytać to jako pewną dyskusję na tematy filozoficzne i znowu działa. I tak dalej. Im więcej tak naprawdę wnosisz jako odbiorca, tym więcej wyciągasz z danej książki. I to jest właśnie fajnie skonstruowana, dobra popkultura, której oczekuję i za którą wyglądam. Ale żebyśmy mogli coś takiego zrobić, musimy mieć twórców, którzy mają ambicje, aby tworzyć dobrą popkulturę. Nie wstydzą się tego i nie są z tego powodu ignorowani. MK: Czyli musimy też zmienić nieco nasz własny odbiór popkultury? Tak, to zawsze jest najistotniejsze. Kultura masowa opiera się na odbiorcy. Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 © Foto by Mateusz Rybicki Jest pod tym względem fajna, jeżeli twórcy podejdą do niej uczciwie. To znaczy – ja chcę opowiedzieć dobrą historię, ale nie chcę opowiadać historii, którą wszyscy bezkrytycznie wezmą. To jednak jest troszeczkę różnica. Nie piszemy pod publiczkę, ale piszemy z uwzględnieniem tego, dla kogo dana opowieść powstaje. Opowiadamy naszą historię i to jest najważniejsze. Jeżeli coś takiego nastąpi, a widać, że już następuje w niektórych przypadkach, to wtedy popkultura będzie tylko zyskiwać. MK: Dobrze, że zeszliśmy na temat popkultury, gdyż chciałam Cię zapytać oPapieża sztuk. Tytuł nowego Kłamcy to oczywiste nawiązanie do Andy’ego Warhola. Czy ma to jakieś przełożenie na sposób kreowania książki? Czy, niczym prorok popu, przesuwasz w niej pewne granice i bawisz się z czytelnikiem? Tak, takie właśnie było założenie tej książki. To znaczy, Kłamca miał do opowiedzenia pewną historię. Najważniejszym celem było dla mnie zamknięcie jej w tych czterech tomach i zakończenie jej na tym etapie. I kiedy już ją zakończyłem, mogłem wrócić do pewnych rzeczy, do pewnych zjawisk, o których chciałem w tym cyklu poopowiadać od samego początku. Jednym z nich jest właśnie to, w jaki sposób odbieramy literaturę popularną. W jaki sposób ona może się z nami bawić. Andy Warhol potrafił to robić w sposób niezwykły i myślę, że nawet bardziej niż wizualna wartość jego dzieł, kluczowe jest, co one nam przekazują i w jaki sposób rzeczywiście mówią o popkulturze. O tym, czym ona jest, do czego się sprowadza i tak naprawdę – co może być sztuką. Dlatego też bardzo sobie cenię twórczość Warhola i chciałem to tutaj w odpowiedni sposób, z jednej strony prześmiewczy, z drugiej jednak będący czymś na kształt hołdu, przedstawić. MK: Jakie więc formy „sztuki” możemy zobaczyć w nowym Kłamcy? Nie chciałbym psuć niespodzianki, bo myślę, że dosyć kluczowe jest, aby każdy czytelnik odkrywał to sam. Zaimponował mi kiedyś Joss Whedon jednym z odcinków Buffy, który stworzył. Dosyć modne było wtedy robienie odcinków musicalowych, ale były one w każdym serialu trochę oderwane od fabuły. To znaczy, że nie pasowały jakoś specjalnie do całej reszty i były po prostu takim musicalowym przerywnikiem. Joss Whedon natomiast uzasadnił fabularnie wszystko to, co dzieje się na ekranie i dlaczego bohaterowie nagle zaczynają śpiewać. Oczywiście miał to trochę ułatwione w takim, a nie innym świecie, ale z drugiej strony wykorzystał to ułatwienie najlepiej jak to było możliwe. I właśnie przez to naprawdę fajne! Strasznie mi zależało, by napisać coś takiego – żeby wszystko, co dziwnego dzieje się w książce, każdy wpływ na narrację i tak dalej, miały swoje fabularne uzasadnienie. MK: Ten rok to chyba rok wielu powrotów – wróciłeś do Ciemność płonie, stworzyłeś kolejną książkę z uniwersum Kłamcy – czy ciężko ci się rozstać z dawnymi bohaterami, czy też masz już w głowie pomysły na kolejne postaci? Ciemność płonie bardzo chciałem wznowić od dawna, bo jest to dla mnie ogromnie ważna książka. Czytelnikom także brakowało jej na rynku, często mnie o nią dopytywali. A że trwało to naprawdę długo, czasami było już naprawdę ciężko fizycznie odpowiadać w kółko na to samo pytanie. Z drugiej strony, oczywiście, mnogość pytań mobilizowała i sprawiała, że musiałem coś zrobić. Towarzyszyły temu, pod wieloma względami, problemy techniczne. Były też pewne niezgodności, jakie w tym temacie miałem z wydawcą, ale wreszcie udało się dotrzeć do momentu, w którym mogłem przenieść powieść do nowego wydawnictwa. I cieszę się bardzo, że to nastąpiło. Zależało mi na tym, żeby spojrzeć na tę książkę troszeczkę z dystansem, po czasie sprawdzić, czy rzeczywiście opowiada ona tę historię, którą chciałem przekazać. Okazało się, że tak właśnie jest. Oczywiście wydana została z bardzo drobnymi poprawkami. Nanieśliśmy te rzeczy, których ja nie byłem w stanie zrobić w satysfakcjonujący sposób wcześniej, na przykład wstawki w języku śląskim. W tej chwili są one poprawione dzięki temu, że poznałem Marcelego Szpaka, który bardzo mnie ratuje w przypadku Dreszcza. Tłumaczy on wszystkie wypowiedzi Alojza i robi to naprawdę Jakub Ćwiek człowiek o niezwykle szerokiej gamie zainteresowań, znawca popkultury, miłośnik muzyki rockowej, ale przede wszystkim jeden z najpopularniejszych pisarzy fantastycznych w Polsce. Zadebiutował w 2005 roku cyklem opowiadań o nordyckim bogu kłamstwa – Lokim – który szybko wkroczył do panteonu najbardziej rozpoznawalnych bogów w popkulturze. Większość roku spędza w „drodze”, jednak podróże nie kolidują z jego pracą twórczą. W przeciągu ostatnich dziesięciu lat powołał do życia tak oryginalnych bohaterów jak motocyklowy gang rodem z Nibylandii w cyklu Chłopcy, czy rockowego superbohatera, tytułowego Dreszcza. Regularnik Drugiej Ery ‧ 25 zanim wpadną na to, o co chodzi, będą jechać przez wieczność… Potem jednak uznałem, że nie jest to materiał na długą opowieść, zatem skumulowałem wątki i wprowadziłem je do Dreszcza. MK: Zawsze ciekawiła mnie jedna kwestia: światy, w których osadzasz swoje książki to dobrze nam znana rzeczywistość. Czy nie myślałeś żeby kiedyś zabawić się w Boga i stworzyć coś zupełnie nowego? Nie wierzę w nowe. Tworzenie świata, nawet od podstaw, opiera się na pewnej bazie, którą już posiadamy – na naszych ograniczeniach. Bardzo lubię background rzeczywistości, ponieważ jest to dobra odskocznia, można się od niej odbić, można się do czegoś odnieść. Natomiast niespecjalnie ciągnie mnie w stronę światów fantasy budowanych od początku do końca, ponieważ nie chciałbym robić nic na siłę, a nie mam jakiejś wyraźnej wizji tego typu. Nie mam zresztą wielkiej pokusy, żeby rzeczywiście tworzyć świat od podstaw. Inna sprawa, że niespecjalnie kojarzę jakikolwiek świat stworzony od początku do końca. Niemal wszędzie widać inspiracje tolkienowskie, a i Tolkien czerpał z konkretnych historii. Sama więc rozumiesz… MK: Czyli nie da się po prostu stworzyć świata zupełnie od nowa? Uważam, że jesteśmy w pewien sposób ograniczeni. Po pierwsze słowami, po drugie kulturą. Sapkowski kiedyś o tym mówił. Zastanawiał się, czy w naszym wymyślonym świecie król może się nazywać królem, skoro nie było tam takiej, a nie innej historii i genezy słowa. W związku z tym po prostu niespecjalnie mnie w tę stronę ciągnie. MK: Na koniec wróćmy może jeszcze do Kłamcy. Jest on w końcu gwiazdą tegorocznego Pyrkonu. W czym, według Ciebie, tkwi fenomen Lokiego, nie tylko tego stworzonego przez Ciebie, ale ogólnie postaci, która jest tak chętnie wykorzystywana przez twórców? To jest fenomen trickstera w ogóle. Trickster, czyli oszust, który łamie zasady, bo może i uważa to za zabawne. Buntownik, czyli postać, która generalnie każdego, kto nigdy nie łamał zasad, a przecież zawsze kusi, zaciekawia w bardzo mocny sposób. Jest w tym troszeczkę zazdrości, ale i podziwu. Wszyscy ci bohaterowie, którzy są na granicy prawa, są trochę © Foto by Karolina Stefańska w fenomenalny sposób. No i teraz zadziałał także tutaj, w związku z czym w dużym stopniu uwiarygodnił Ciemność płonie. Jednocześnie dopisałem kilka historyjek pokazujących moje inspiracje, które bardzo mocno interesowały odbiorców. Natomiast jeśli chodzi o powrót do uniwersum Kłamcy… Wróciłem do niego już w zeszłym roku. To nie był duży problem, ponieważ te historyjki ciągle gdzieś tam siedzą mi w głowie. Od dawna szykowałem się do tego, żeby przygotować coś z okazji dziesięciolecia. Nie wiedziałem jednak, że ten powrót przyjmie tak szaloną formę. Miałem jednak wstępny zarys, więc nowa książka powstawała dokładnie tak jak wczesne opowiadania o Kłamcy. Cieszy mnie to, ponieważ było to trochę domknięcie pewnego rozdziału. Nie znaczy to, że już nigdy nie powrócę do postaci Lokiego, bo cały czas miewam różne drobne pomysły, ale jednak w pewien sposób doprowadziłem moją i Kłamcy historię do pewnego końca. Na szczęście wyglądał on właśnie tak. MK: Skoro już wspomniałeś o opowieściach dworcowych. Planujesz nawiązać w jakiś sposób w przyszłych książkach do swoich przygód z PKP? Nie wiem, ciężko mi teraz jednoznacznie stwierdzić. Nawiązałem do pociągu w Dreszczu i pomysł na to pojawił się nagle, zupełnie znikąd. Chciałem kiedyś napisać opowiadanie o pociągu jadącym z Przemyśla do Szczecina. To jest chyba jedna z najdłuższych tras w Polsce, o ile nie najdłuższa właśnie. W opowiadaniu tym bohaterowie nie mogą opuścić pociągu, ponieważ są zaplątani w pętli czasowej do momentu, w którym nie rozwiążą jakiegoś zadania. Może się więc okazać, że 26 ‧ Regularnik Drugiej Ery Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 nieprzewidywalni. Właśnie z powodu tej nieprzewidywalności są to postaci, które fajnie umieścić w powieści. Nigdy nie wiemy, w jaki sposób mogą się potoczyć ich losy i tak dalej. Natomiast Loki wziął się stąd, że kultura nordycka i wszystkie związane z nią historie mają bardzo duży wpływ na całą kulturę anglosaską, która w obecnej chwili jest ogromnie ważna dla całej popkultury. W związku z tym to się jakby krok po kroku niesie. MK: Czy w związku z dziesięcioleciem Kłamcy planujesz dla fanów jakieś inne niespodzianki? Wiem, że myślałeś nad ekranizacją. Czy prace w tej sprawie postępują, czy na razie wszystko owiane jest jeszcze tajemnicą i nie możesz nam nic zdradzić? Nigdy nie wspominałem o tym, że będzie ona gotowa na dziesięciolecie. Na pewnym etapie prac nie widać żadnego progresu, ponieważ to są prace przygotowywane po cichu i nie są specjalnie efektowne. Na pewno pierwsze pomysły obsadowe będą bardziej interesujące dla otoczenia, ale do nich też dotrzemy. Na pewno w pewnej chwili wyskoczymy z crowdfundingiem, bo chcemy w ten sposób zebrać część funduszy na ten film. Chcemy go stworzyć sami i na własnych zasadach. Absolutnie nie chcemy, żeby jakoś specjalnie blokowano nas cenzurą bądź polityką konkretnego producenta. Zależy nam, by była to historia od początku do końca nasza, więc w związku z tym wcale się nam nie spieszy. Obecnie jednak wraz z Agatą Rudniewską przygotowuję scenariusz, mamy też parę pomysłów reżysersko-technicznych na to, kto, gdzie i czym się zajmie. No i to sobie stopniowo płynie. Ale tak, przygotowuję też jeszcze kilka niespodzianek. MK: Bardzo dziękuję za rozmowę! © Foto by Karolina Stefańska Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Regularnik Drugiej Ery ‧ 27 Przyszłość według Dmitrija Glukhovsky’ego Relacja z panelu Marika Kaiser Nasza przyszłość rysuje się w ponurych barwach: z jednej strony zostaniemy zaatakowani przez wrocławskie zombie, z drugiej zaś przez grasujące po Nowej Hucie popromienne mutanty. A wszystko to wśród zgliszczy, trupów i radioaktywnych oparów. Światłem w tunelu wydaje się trzeci, proponowany nam scenariusz: miasta o monumentalnych konstrukcjach, nieograniczone możliwości i, przede wszystkim, nieśmiertelność. Wygląda to całkiem obiecująco, prawda? Wystarczy jednak rzut oka na nazwisko autora tej koncepcji, by poczuć nieprzyjemny dreszcz na plecach i zorientować się, że te subtelnie utkane pozory mogą być bardzo mylne. Tegoroczna edycja Pyrkonu obfitowała w znamienite nazwiska polskiej i zagranicznej literatury fantastycznej, jednak w sobotnie popołudnie festiwalowa Scena Główna zamieniła się w prawdziwą stolicę powieści postapokaliptycznej. Na scenę wkroczyli bowiem: prawdziwy niszczyciel światów, Dmitry Glukhovsky (człowiek, którego żadnemu fanowi postapo przedstawiać nie trzeba) w towarzystwie dwóch polskich przedstawicieli tego samego gatunku – Pawła Majki (autora Dzielnicy Obiecanej, pierwszej polskiej powieści z Uniwersum Metro 2033) oraz Roberta Szmidta (autora Szczurów Wrocławia, książki o tyle niebywałej, że pisarz zapewnił w niej miejsce swoim czytelnikom: wśród osób, które zgłosiły się na jego profilu facebookowym, a odzew był niesamowity, wytypował kilku szczęśliwców, których w fantazyjny sposób uśmiercił na kartach swojej powieści). Każdy, kto odwiedził Pyrkon, widział zapewne Scenę Główną. Trudno sobie wyobrazić, by tych rozmiarów pomieszczenie mogło się zapełnić po brzegi na czas innego wydarzenia niż Maskarada lub Gala Pyrkonu, jednak w czasie spotkania z wydawnictwem Insignis sala pękała w szwach, a podekscytowanie uczestników było niemalże namacalne. Nic więc dziwnego, że moment wkroczenia na scenę tych trzech autorów był omalże chwilą magiczną – każdy z nich został osobno zaproszony na scenę, a podczas wejścia, jak i całego wydarzenia, towarzyszyły mu osoby przebrane za bohaterów jego książek. Gromkie brawa, okrzyki i gwizdy było zapewne słychać na terenie całego festiwalu. Spotkanie moderowane było przez przedstawiciela wydawnictwa Insignis i choć osoba, która w wprawny sposób lawirowałaby między poszczególnymi tematami oraz, w chwilach koniecznych, sprowadzała rozmowę na właściwy tor była na scenie niezbędna, szanowny Pan nie spełnił swojej roli w sposób dla uczestników satysfakcjonujący. Pod jego przewodnictwem wydarzenie to miało charakter bardziej marketingowy, okraszony wieloma spoilerami, co mogło zniechęcić potencjalnych czytelników. Sytuację uratowali jednak sami autorzy oraz towarzysząca Glukhovsky’emu tłumaczka, która ze swojej roli, 28 ‧ Regularnik Drugiej Ery zważywszy na gardłowe problemy autora, wywiązała się w sposób znakomity. Paweł Majka w zajmujący sposób, nie zdradzając jednak zbyt wielu szczegółów, czym zaostrzył tylko apetyt fanów Uniwersum Metro 2033, opowiadał o wydanej w 2014 roku Dzielnicy obiecanej i planach jej kontynuacji. To pierwszy polski projekt zrealizowany według koncepcji Glukhovsky’ego i co w nim najciekawsze – akcja wcale nie toczy się w metrze, a w krakowskiej Nowej Hucie. Robert Szmidt ze znamiennym dla siebie luzem przedstawił, mające swoją premierę w czasie Pyrkonu, Szczury Wrocławia – powieść, w której zombie-apokalipsa dotyka naszej ojczyzny, a czytelnicy dosłownie umierają w czasie rozwoju fabuły. Ten ciekawy zabieg, angażujący w bezpośredni sposób odbiorców twórczości Szmidta, przyniósł mu w fandomie niesamowity rozgłos, a każdy szanujący się fan zombie chciał w jak najbardziej makabryczny sposób zginąć na kartach jego książki. Autor Szczurów.. nie tylko opowiadał o procesie tworzenia swojej książki, wsparciu czytelników oraz procesie twórczym kolejnego tomu. Miał dla uczestników również bardzo ważny komunikat. Komu jego obecność na panelu poświęconym twórczości Glukhovsky’ego mogła się wydać przypadkowa i zupełnie niezrozumiała, szybko przekonał się, iż w rzeczywistości miała ona swoje bardzo konkretne uzasadnienie. W 2014 roku Polska dołączyła do grona państw współtworzących Uniwersum Metro 2033, jednak nie ukrywajmy, nasz wkład w ten monumentalny projekt był do tej pamiętnej soboty dość minimalny i choć Paweł Majka zapowiedział, iż Dzielnicą obiecaną nie powiedział pierwszego i zarazem ostatniego słowa w tej historii, zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że to wciąż tylko jeden autor i jedna seria książek. Niemałym zaskoczeniem dla uczestników było więc podpisanie symbolicznej umowy, dzięki której Robert Szmidt przyłączył się do tego wielokulturowego projektu. Idąc śladami Majki, autor również nie osadzi swojej powieści w najbardziej oczywistym mieście jakim jest Warszawa, gdyż, jak sam powiedział, nie tylko ona posiada swoje metro. Miejscem postapokaliptycznych wydarzeń uczyni on dobrze znany ze swojej najnowszej powieści Wrocław, pod którego ulicami rozciągają się setki kilometrów tuneli. Mam nadzieję, że Szmidt szybko uchyli rąbka tajemnicy, gdyż sam pomysł wydaje się niezwykle intrygujący. Nietrudno zgadnąć, iż największą gwiazdą tego spotkania, człowiekiem, na którego przyjazd czekali wszyscy zgromadzeni na sali, był Dmitry Glukhovsky. Wiedział o tym również prowadzący spotkanie, przeciągając w niemiłosierny sposób chwilę, w której dopuści rosyjskiego autora do głosu. Miarą popularności może być liczba sprzedanych książek, ilość osób, która przychodzi na jego spotkania autorskie, lajki na Facebooku, komentarze pod zdjęciem oraz wielość języków, na które przetłumaczona została jego powieść, jednak największym uznaniem dla autora jest niewątpliwie cisza, która panowała w momencie, gdy zachrypniętym głosem Glukhovsky przywitał swoich czytelników. Setki osób zamilkło w jednej chwili tylko po to, by chłonąć ledwie docierające do ich uszu, chropowate i zniekształcone przez mikrofon, słowa ich idola. Glukhovsky często powtarza, iż nie lubi używać słowa „fan”, gdyż jest to uwłaczające dla czytelnika i stawia go niżej niż autora, który konotowany może być w tym momencie z bóstwem. Jednak podziw, jaki widać było w postawie osób na sali sprawia, że o Glukovskim nie można myśleć inaczej, niż jako o człowieku niezwykłym. Niezwykły jest również sposób, w jaki opowiada o swoich książkach, inspiracjach, sytuacji w jego rodzinnym kraju. Niestety, słuchaczom niedane było nacieszyć się głosem Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 pisarza – ze względu na problemy z gardłem musiał posiłkować się tłumaczką, która skądinąd ze swoją rolą poradziła sobie w sposób zaskakująco dobry. Można było wyczuć, iż zna Dmitrija nie od dzisiaj i doskonale wie, co chciał nam w danej chwili przekazać. Uczestnicy spotkania usłyszeli bardzo wiele o najnowszej powieści Rosjanina – Futu.re – w której wizja przyszłości diametralnie różni się od tej przedstawionej w serii Metro. Ponadto autor zdradził, iż inspiracją dla tej historii było jego własne życie. W momencie, gdy jego dziewczyna oznajmiła mu, iż chciałaby mieć dzieci, Glukhovsky zdał sobie sprawę z tego, że jego życie i rozwój artystyczny zostaną zahamowane. Jest to sedno jego powieści: dysonans między własnym rozwojem, który zapewni nam pewną nieśmiertelność, a nieśmiertelnością w postaci naszych potomków. Znamienne w Futu. re jest to, iż rzekoma przyszłość, którą przedstawia pisarz, jest łudząco podobna do naszego własnego świata. Ten brak produktywności i rozrost miast w górę, Dmitry tłumaczy tym, iż wraz z życiem wiecznym w lu- Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 dziach umarła chęć rywalizacji i dążenia do wielkości – brak nieuchronności śmierci sprawił, że nie czują potrzeby zapisania się w pamięci swoich potomków, gdyż żadnych przyszłych pokoleń już nie będzie. Wizja ta, choć o lata oddalona od współczesności, porusza problemy bardzo aktualne. Jest to charakterystyczne dla twórczości Glukhovsky’ego, który często powtarza, iż science fiction pozostawia dla autora wygodną furtkę, by pod przykrywką nierzeczywistych wydarzeń komentować bardzo współczesne problemy. Ze względu na drobne problemy z głosem rozmowa z pisarzem została drastycznie skrócona do niezbędnego minimum, co pozostawiło po sobie ogromny niedosyt, gdyż Dmitry niewątpliwie posiada w sobie coś, co hipnotyzuje i przyciąga czytelników. Jego książki i słowa sprawiają, że po tym spotkaniu nie można było zwyczajnie wrócić do swojej rzeczywistości i do dziś nawiedza mnie myśl, iż przedstawione przed niego dystopie są potwornie realne, zbyt realne, by mogły pozostać tylko fikcją. Pozostaje nam liczyć na to, że ten niezwykły twórca zawita do naszego kraju jeszcze nieraz! Regularnik Drugiej Ery ‧ 29 „ Jak do tej pory woda sodowa jakoś mi do łba – wywiad z Andrzejem Pilipiukiem Jest Pan niezwykle popularnym autorem, posiadającym rzeszę oddanych fanów. Jak Pan radzi sobie z popularnością? Czy często jest Pan zaczepiany na ulicy z prośbą o autografy i informację, kiedy ukaże się kolejny zbiór przygód Jakuba Wędrowycza? Jak Pan reaguje w podobnych sytuacjach? Zazwyczaj nikt mnie nie zaczepia na ulicach. Bardzo rzadko ktoś mnie rozpozna. Pewna popularność jest wpisana w ten zawód, ale pisze się dla elit, więc i namolnych fanów mamy zdecydowanie mniej niż muzycy. Radzę sobie z popularnością – jak do tej pory woda sodowa jakoś mi do łba nie uderzyła… To już pewnie nie uderzy. Z drugiej strony – popularność trochę pomaga w moich pracach regionalistycznych. Fakt, że jestem jakoś tam znany trochę szerzej, otwiera niektóre drzwi. Czy często bywa Pan na konwentach fantastyki, takich jak Pyrkon? Co Pan sądzi na temat tego rodzaju fanowskiej aktywności? Trudno policzyć – sądzę, że jestem na mniej więcej 15-20 spotkaniach rocznie. Z tego większość stanowią imprezy branżowe – konwenty miłośników fantastyki. To ciekawe zjawisko od strony intelektualnej jak i socjologicznej. Są ludzie, którzy chcą się spotkać ze sobą, pogadać. Są i tacy, którzy umieją to sprawnie zorganizować. Chwała jednym i drugim… Nawiasem mówiąc, pamiętam Pyrkony z lat 90-tych. Wtedy to były kameralne imprezy na 150-200 uczestników. Serce rośnie, gdy człowiek widzi, jak nasz ruch się rozwija, obrasta oryginalną własną modą, rękodziełem, sztuką… Jest Pan z wykształcenia archeologiem. Czy uważa Pan, że istnieją jakieś kierunki studiów specjalnie pomocne w zawodzie pisarza? Czy też nie ma to najmniejszego znaczenia? Trudno mi wyrokować – w moim przypadku studia archeologiczne okazały się optymalne. Wykorzystuję zdobytą wiedzę i poznane metody badawcze, zbierając materiał do wszystkich utworów, które zatrącają o historię. Być może interdyscyplinarne studia humanistyczne okazałyby się jeszcze lepsze? Nie wiem. Zniechęciłem się do życia akademickiego. Na pewno mógłbym lepiej wykorzystać czas studiów, pochodzić na dodatkowe wykłady, niekoniecznie na moim wydziale… 30 ‧ Regularnik Drugiej Ery nie uderzyła ” Jakie są, według Pana, najważniejsze cechy charakteryzujące dobrego pisarza? Czy bardziej istotne są konsekwencja i samozaparcie, czy też nieograniczona wyobraźnia i otwarty umysł? Sama wyobraźnia to za mało. Na pewno kluczowe są zainteresowania własne, dociekliwość i praca samokształceniowa. Ośli upór niestety też. 5 lat szarpałem się, usiłując wydać pierwszy tom Wędrowycza. By cokolwiek osiągnąć w tym zawodzie trzeba się nastawić na 10 lat dzikiej orki. Na napisanie nie jednej książki, nie kilku, ale wielu. 2-3 książki rocznie przez pierwsze 10 lat. Potem powinno być z górki. Jest Pan znany z tego, że posiada Pan swoje pisarskie rytuały. Ciekawi mnie, czy mimo narzuconego rygoru miewa Pan niemoc twórczą? Jeśli tak, to jak Pan sobie z nią radzi? Zawsze mam coś do roboty. Jeśli nie piszę, to poprawiam rzeczy wcześniej napisane albo czytam i dokształcam się… Nie zatrzymuję się nawet na chwilę. Mam już 41 lat. Zbyt wiele czasu zmarnowałem na mozolne przebijanie się przez rzeczywistość. Choć stworzył Pan wiele powieści i wykreował różnych bohaterów, nie można zaprzeczyć, że to Jakub Wędrowycz odcisnął największe piętno na polskiej fantastyce. W czym tkwi, Pana zdaniem, jego siła? Czy tworząc tę postać spodziewał się Pan, że zdobędzie taką popularność? Brakowało nam fantastyki lekkiej, na wesoło, i przy tym osadzonej w naszych realiach. Ja to dostarczyłem. Wędrowycz to trochę filozof, trochę anarchista, ale też człowiek, który nie da sobie w kaszę dmuchać, i którego dobrze mieć po swojej stronie. Podejrzewałem, że postać Wędrowycza posiada swój potencjał, także komercyjny – gdzieś w rok po debiucie byłem tego prawie pewien. W tej chwili mamy dwa komiksy poświęcone tej postaci oraz kolekcjonerską grę karcianą. W tym roku czeka nas X edycja Dni Jakuba Wędrowycza. Niestety, od lat nie udało się wykonać kolejnego kroku, jakim byłaby ekranizacja jego przygód. Niestety – to nie Ameryka. Tu nie wystarczy dobry pomysł i ciężka harówka. Tu trzeba się mozolnie przedzierać ze wszystkim. Czy mimo, jak na tryb Pana pracy, dość długiej przerwy, planuje Pan wrócić do Wędrowycza w którejś z kolejnych książek? W tej chwili ukończyłem pisanie 7. tomu opowiadań bezjakubowych, przede mną 8. tom Wędrowycza i kolejny tom przygód socjalistycznych wampirów z warszawskiej Pragi. A na rok 2016 przewidziane dwa projekty – niespodzianki. Pod koniec ubiegłego roku wypłynęła informacja o adaptacji Wędrowycza. Projekt ten otrzymał również dofinansowanie PISF wraz z dwoma innymi filmami fantastycznymi. Czy mógłby nam Pan zdradzić jakieś szczegóły dotyczące tego przedsięwzięcia? Czy sądzi Pan, że możemy się spodziewać pewnego „renesansu” w obrębie polskiej fantastyki filmowej? Myślę, że nie należy mówić hop póki nie przeskoczymy – poważnych przymiarek do ekranizacji było już kilka. Rozmowę przeprowadziły: Marika Kaiser i Asia Sikorska Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o alkoholu, ale baliście się zapytać Relacja z panelu Andrzeja Pilipiuka Asia Sikorska Andrzej Pilipiuk opowiadać potrafi. Co więcej, robi to tak dobrze, że nieważne, czy mówi o historycznych początkach denaturatu, czy też o tym, jak słonie sprytnie nadpękają dynie, by następnie zostawić je na parę dni i wrócić na miejsce, gdy owoce sfermentują. Nieważne, bo Andrzeja Pilipiuka – niezależnie od tematu, jaki podejmuje – słucha się tak samo dobrze. Wiedzieli o tym organizatorzy Pyrkonu, decydując się udostępnić autorowi wykładu pod znamiennym tytułem „Z alkoholem przez wieki i kultury” miejsce na scenie głównej. A trzeba w tym miejscu podkreślić, że scena główna robi wrażenie. Usytuowana na podwyższeniu, otoczona bramkami, czeka na wejście znamienitych gości. Czy raczej – czekają na nie setki słuchaczy usadowieni wokół podwyższenia. Andrzej Pilipiuk wszedł na scenę, jakby znał ją nie od dzisiaj. Rozsiadł się na pojedynczym krześle, ustawionym w jej centrum, postawił obok butelkę z wodą, założył nogę na nogę i zaczął opowiadać. Andrzej Pilipiuk z wykształcenia archeolog, z zamiłowania pisarz. W 2003 roku zdobył Nagrodę im. Janusza A. Zajdla za opowiadanie [kursywa] Kuzynki[/kursywa]. Łącząc lekkość pióra, oryginalny humor i zdolność do wyszukiwania niecodziennych, historycznych ciekawostek, trafił do czołówki najbardziej poczytnych autorów w Polsce, a jego powieści sprzedały się w ponad 600 tysiącach egzemplarzy. Jest ojcem pierwszego polskiego „superbohatera” – Jakuba Wędrowycza, który dorobił się nie tylko siedmiu tomów zawierających jego niebanalne przygody, ale również własnego festiwalu w Wojsławicach. Pilipiuk mówi charakterystycznie: wyraźnie, ale monotonnie, niezwykle ciekawie, ale nie wyrażając zbyt wielu emocji. I właśnie to stanowi klucz do sukcesu jego gawędziarstwa, to właśnie ta powierzchowna obojętność i ukryta w głosie przekora przyciągają. Jest w sposobie opowiadania Pilipiuka jakaś magnetyczna siła, która nie pozwala tak po prostu opowieści zignorować. Jestem przekonana, że osoby, które opuściły pawilon numer 8 w trakcie wykładu pisarza, policzyć można na palcach jednej ręki. niż wynalezienie naczyń, musiałby przebić się przez sterty źródeł historycznych, które z pewnością nie byłyby tak zajmujące, jak opowieść Pilipiuka. Zresztą, kto może mieć większe predyspozycje do streszczania dziejów alkoholu niż autor przygód Jakuba Wędrowycza? Bo Pilipiuk nie dość, że zdecydowanie ma tę moc, jeśli chodzi o opowiadanie, to jeszcze opowiadał nie byle co. Panel stanowił niepowtarzalną okazję, by poznać zabawną, a jednocześnie merytoryczną (autor z wykształcenia jest archeologiem, co słychać było w jego przemówieniu) historię alkoholu wszelakiego. Gdyby ktoś chciał sam z siebie odszukać informacje o tym dlaczego zmieniano zapisy w Koranie pod kątem spożycia alkoholu, a także na jaki okres datuje się początki alkoholowych libacji i, że jest to zdecydowanie wcześniej Jego wywód miał jednak spójny i przemyślany charakter. Rozpoczął się od czasów najdawniejszych, przebiegł przez starożytność, średniowiecze, zahaczył o nowożytność, a skończył na zabawnych alkoholowych anegdotkach z czasów PRL. Pilipiuk, przed rozpoczęciem wykładu, wspomniał, że podobną gawędą dzielił się wcześniej z fanami w Krakowie. Jest to dobry znak! Znaczy bowiem, że autor lubi wracać do tego tematu i – mam nadzieję – kiedyś, na Pyrkonie, jeszcze raz przeprowadzi gości przez tę, co prawda wybiórczą, ale jakże fascynującą historię alkoholu. Gdyby się na to zdecydował – naprawdę warto się na tę prelekcję udać! Ja to na pewno zrobię. Jeszcze raz. Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Rzecz jasna, z racji ograniczonego czasu – panel pisarza trwał tylko godzinę – Pilipiuk dokonać musiał koniecznej selekcji materiału. Regularnik Drugiej Ery ‧ 31 Nie jest źle, a może być tylko lepiej Relacja z panelu o kręceniu filmów fantastycznych w Polsce Dagmara Witkowska Pyrkon to nie tylko wywiady zpisarzami czy reżyserami, fandomowe panele, bądź cosplaye. To również niezwykle przydatne imotywujące spotkania ztwórcami, którzy mogą naprowadzić na odpowiednią ścieżkę młodych artystów. Do tego typu wydarzeń zdecydowanie można zaliczyć panel „Kręcenie filmów fantastycznych wPolsce”. Spytacie: „Jakich? To Wiedźmin nie był pierwszym iostatnim fantasy”? Otóż nie! Opostępach w tej dziedzinie, atakże dobrych izłych stronach filmowego biznesu opowiedzieli nam: Janusz Bocian (grafik ireżyser), Piotr Budzowski (montażysta ireżyser), Wiktor Kiełczykowski (reżyser), Krzysztof Piskorski (pisarz ipoczątkujący scenarzysta), Krzysztof Spór (dziennikarz, juror Festiwalu Niezależnych Filmów Fantastycznych iHorrorów wBielawie), amoderatorem spotkania był Amadeusz „Amadi” Andrzejewski (montażysta ireżyser). Temat był na tyle kontrowersyjny, że doszło nawet do użycia łaciny podwórkowej, ale gdzie spotykają się ludzie, których łączy wspólna, niełatwa pasja, tam są iemocje. Spotkanie miało słodko-gorzki charakter. Padło wiele negatywnych opinii na temat polskiego środowiska filmowego, anajmocniej dostało się producentom iPISF-owi (Polski Instytut Sztuki Filmowej). Panowie często podkreślali, jak trudno się przebić wbranży, wktórej kręcenie a’la Bergman czy Kieślowski (zcałym szacunkiem dla obu reżyserów iich twórczości!) jest wyznacznikiem dobrego kina; jak trudno dać się poznać szerszej publiczności; jak rzadko filmy fantasy wyświetlane są na festiwalach. Młodzi twórcy 32 ‧ Regularnik Drugiej Ery zostali dobitnie ostrzeżeni przed niesprawiedliwością PISF-u, układami wśrodowisku filmowców czy złym rozporządzaniem pieniędzmi przez producentów. Na szczęście wyżej wymienione aspekty ciężkiego życia filmowca, szczególnie tego niezależnego, który wkłada wswą twórczość całe serce ioszczędności (aż trzeba zacząć jeść zupę ztynku, by film powstał wtakiej formie, ojakiej się marzy), nie pojawiły się na początku dyskusji. Słuchacze, wśród których zpewnością znalazło się kilku adeptów tej wymagającej sztuki, prawdopodobnie opuściliby salę wpopłochu. Adużo by stracili! Bowiem okazuje się, że – parafrazując Amadiego – nie jesteśmy już tak wdu*ie jak dwa lata temu iwsferze filmów fantasy zaczyna się coraz więcej dziać. By było dobrze, jeszcze daleka droga, ale goście panelu podzielili się sposobami, jak tę drogę skrócić. Najważniejszy jest scenariusz – oryginalny pomysł, dialogi skonstruowane wmyśl zasady „minimum słów, maksimum treści”; ważne, by myśleć opełnym metrażu, ale przycinać pomysł do budżetu. By tego dokonać, najlepiej uczyć się od profesjonalistów: na warsztatach podczas imprez typu Script Fiesta, zksiążek, np. Story Roberta McKee czy programów na YouTube Ted Talk. Wreżyserii natomiast najważniejsza jest praktyka. Jedynie wdziałaniu, wkierowaniu ludźmi, wpodejmowaniu decyzji, wbyciu autorytetem dla ekipy filmowej, można nauczyć się, jak wyreżyserować film. Budżet natomiast najlepiej zdobywać poprzez crowdfunding, zrzeszanie jak największej społeczności fanów wokół projektu iłapanie kontaktów do ludzi zbranży na festiwalach iwarsztatach. Ponadto, potrzeba choćby jednego filmu, który zmieni nastawienie polskich widzów, producentów idystrybutorów do kina fantasy czy kina gatunkowego wogóle. Czy dokona tego Bal Utracony Andrzejewskiego, czy krótkometrażówki Bociana, np. Tricity Raiders bądźThe Bartender Budzowskiego, lub Czarny Szlak Ebonitu Kiełczykowskiego? Amoże Krawędź czasu lub Inkluzja Piskorskiego doczeka się ekranizacji izmieni bieg zdarzeń? Miejmy nadzieję, że niedługo się otym przekonamy! Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Markiem Piestrakiem i Zbigniewem Lesieniem Wywiad z Z okazji 30-lecia premiery filmu Test pilota Pirxa udało nam się spotkać z jego reżyserem, Markiem Piestrakiem oraz odtwórcą jednej z głównych ról, Zbigniewem Lesieniem. W PRL-u panowie wspólnie stworzyli wiele kultowych filmów kina gatunku, w tym wspomnianego jubilata, Klątwę doliny węży , Powrót wilczycy czy serial Przyłbice i kaptury. Marcin Pigulak: W tym roku mija 30 lat od premiery filmu Test pilota Pirxa. Film będzie wyświetlany na Pyrkonie na specjalnym pokazie. Chcielibyśmy z tej okazji spytać, jak z perspektywy tych minionych lat, a także tak dużego doświadczenia filmowego, oceniają Panowie ten obraz? Czy uważają Panowie, że można było coś zmienić, czy wręcz utwierdzają się, że to co postanowili zrobić jest dobre? Marek Piestrak: Proszę pana, odpowiedź jest trudna, bo do swojego ukochanego dziecka (to był mój debiut kinowy) człowiek ma, oczywiście, jakieś uczucia. Ten film był wtedy, w tamtych warunkach w Polsce, wyjątkowy. Po Milczącej Gwieździe, która stanowiła koprodukcję NRD-owską (u nas robili tylko część dekoracji) to był pierwszy polski film science fiction i to jeszcze według Lema. No, więc było to dziecko wymarzone i zrealizowane w bardzo trudnych warunkach, które teraz są właściwie niemożliwe, bo teraz film ten kosztowałby prawdopodobnie około 30-50 milionów złotych. Wtedy robiliśmy to w koprodukcji, u nas nie było żadnego wydziału zdjęć specjalnych, który mógłby nas wspomóc. Taki wydział istniał w Rosji, chociaż my kręciliśmy nie w Rosji, tylko w Estonii. Zbigniew Lesień: W Kijowie. MP: W Kijowie też, na hali. Myśmy oglądali mało filmów science fiction w Polsce, więc to było przekraczanie różnych barier. Musieliśmy z operatorami i aktorami wymyślać mnóstwo rzeczy. Teraz się to ogląda inaczej, ale mój przyjaciel Janusz Pawłowski, który wykłada w różnych szkołach filmowych, pokazuje często ten film studentom i jak twierdzi, jest dobrze odbierany. Z różnych względów, nie tylko dlatego, że jest starannie… świetnie zagrany, ale także studenci twierdzą, że się mało zestarzał, że nie wyobrażają sobie, że tak dawno temu tego typu filmy science fiction w Polsce, w naszym obozie, można było produkować. Trzeba sobie uzmysłowić, że nie było wtedy żadnych takich komputerów – zdjęcia realizowano tradycyjnie – przez podwójne, potrójne ekspozycje… ZL: Przez infraekran. MP: I to, mimo wszystko, w porównaniu do dzisiej- Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 szych filmów science fiction, które kosztują po 200 czy 300 milionów, jest dosyć siermiężne, ale mimo wszystko jakoś się broni. Tym bardziej, że myśmy się o jedną rzecz starali, żeby to nie był sztucznie plastikowy film, udający jakąś przyszłość za 200-300 lat. Nie, myśmy się starali tak zrobić, żeby te elementy się nie starzały specjalnie. Czyli raczej w budowie tego statku kosmicznego i tych wnętrz opieraliśmy się o pewne elementy współczesnej techniki wojskowej. Żeby to było typu industrialno-przemysłowego, a nie rozbuchane plastiki, które wydawały się synonimem przyszłości. I to jakoś się broni. To tak w skrócie. MP: W nawiązaniu do poprzedniego pytania – zastanawiam się, jak Panowie wspominają pracę nad filmem, może mogą się Panowie podzielić jakąś anegdotką? ZL: Anegdoty to ja mogę opowiadać dwie godziny, aż taśmy nie starczy. Mój przyjaciel chciał mnie zabić w każdym swoim filmie – bo ja grałem we wszystkich jego filmach – ale na szczęście nigdy mu się to nie udało. Jednak pamiętam, że jest taka scena, kiedy Calder chce opanować statek, ale załoga włącza przyśpieszenie, przez co rozrywają mu się ręce i leci w głąb pokładu, przebijając się przez ściany. Ekipa filmowa kombinowała, żeby to zrobić na jakichś linkach. Wreszcie mądrze wymyślili, że wykonają rusztowanie, położą w poziomie tylną ścianę (była cienka na mniej więcej metr dwadzieścia, a reszta wzmocniona, żeby konstrukcja się trzymała), cztery metry w górze, dwóch kaskaderów będzie mnie trzymało za ręce i za nogi i celowało, a kamera będzie nade mną, żeby oni trafili… I już wymierzają, ale mnie coś tknęło i mówię: „A jakie tam są pod spodem materace?”. Myślałem, że takie, jak do skoku o tyczce, a okazało się, że były trzy jakby z sali gimnastycznej. Obok był AWF, więc przerwali zdjęcia i przywieźli ten materac. W tym czasie kierownik produkcji myślał, że zdjęcia już zostały zrobione, więc szczęśliwy przyszedł na plan, stwierdzając, że skoro aktor żyje, to wszystko jest w porządku, ale zobaczył mnie, wiszącego, który mówi: „Edziu, pamiętaj, że w razie czego ubezpieczenie…” On się wtedy przeraził: „Nie! Stop! Ja nie pozwalam!” Ale trafili, akurat szczęśliwie, spadłem, „poleciałem” w poziomie. MP: My cię wtedy naprawdę zrzucaliśmy z góry…? To ja już nie pamiętam. To jednak 35 lat temu… Ja pamiętam jak się te ręce rozrywały. Ta scena wywołała naszą dumę po premierze, bo najsłynniejszy ówczesny krytyk, bardzo złośliwy, Zygmunt Kałużyński, napisał, że w tej scenie powiało prawdziwym Hollywood! Zresztą, Zbyszek, wtedy byłeś lżejszy, teraz byś szybciej leciał na dół… ZL: Tak, teraz bym szybciej leciał. Pamiętam, że strasznie mnie rozbawiło, jak byliśmy na pokazie filmu w Czechosłowacji. Siedzimy na honorowych miejscach zmuszeni oglądać film po raz kolejny… Nagle, jak się usłysza- Regularnik Drugiej Ery ‧ 33 łem zdubbingowanego po czesku, to nie wytrzymałem i wyszedłem. Ale mile to wspominam, po pierwsze dlatego, że grałem z najlepszymi wtedy rosyjskimi, radzieckimi aktorami. Był Iwaszow, który grał w Balladzie o żołnierzu, był Kajdanowski, aktor Tarkowskiego (Stalkera grał), Toñu Saar, aktor z Estonii, fantastyczny. Desnitsky, aktor i reżyser z MChT-u (Moskiewski Akademicki Teatr Arstystyczny). Powiem wam jedną rzecz… Oni mieli taki sam stosunek do swoich władz, mówili o nich tak samo, jaki my o swoich, i to była fantastyczna płaszczyzna porozumienia. A poza tym każdy się starał, żeby atmosfera była fajna. MP: Atmosfera była cudowna, a porozumienie – wspaniałe. To byli wielcy aktorzy, których znano właściwie na całym świecie. Na terenie Związku to był typ gwiazd hollywoodzkich. Gdziekolwiek wchodziliśmy, do lokalu czy czegoś, to natychmiast się drzwi otwierały, no, to byli gwiazdorzy. Filmy tam miały widownię po kilkanaście milionów widzów. MP: Test pilota Pirxa nie jest jedynym filmem w Pana karierze, w którym bazuje Pan na twórczości Stanisława Lema. Przypomnę tylko Śledztwo z 1973 roku, film telewizyjny. Skąd to zainteresowanie Lemem? Jak Pan ocenia inne adaptacje prozy Lema, zarówno radzieckie, jak i kręcone na Zachodzie? MP: Skąd zainteresowanie? To może jest truizm… To jest tak, jak chłopiec, który czyta science fiction i zaczyna się interesować. Po raz pierwszy zetknąłem się z Lemem przy okazji tygodnika „Świat Przygód”, to był komiks współczesny, ale znajdowały się tam też opowiadania. Tam Lem drukował swoje pierwsze opowiadanie chyba nawet. Nie wiem, czy nie pod pseudonimem, nie pamiętam, bo to najpierw nie wiadomo było, kto 34 ‧ Regularnik Drugiej Ery to napisał, potem się okazało, że to było Lema. Człowiek z Marsa chyba. Ale to już mi się tak podobało! Potem wyszli Astronauci i kolejne książki. Marzyłem, żeby zrobić coś według Lema. Potem zafascynowała mnie właśnie powieść Śledztwo, była fantastyczna. Skończyłem szkołę filmową, zaproponowałem – zespole szefował Ścibor Rylski, literackim był Konwicki – no i zaakceptowali, powiedzieli, że to dobry pomysł. Napisałem scenariusz, pojechałem do Lema. Lem przeczytał, wniósł poprawki (nawet mam rękopis) co on by sugerował, żeby zrobić, absolutnie nie wymagał, ale że można by było coś przerobić… Film udało się zrobić i Lem go akceptował. Śledztwo podobało mu się bardzo. Grał Fetting, Borowski… ZL: Ja. MP: Zbyszek, grałeś mniejszą rolę. ZL: Sierżanta. MP: No, to po tym mówi Lem: „No, to panie Marku, jak pan będzie dalej chciał robić coś według moich książek, to ja panu daję zielone światło”. A ponieważ były opowiadania o pilocie Pirxie, pomyślałem, że warto by było zrobić i jakoś się udało. MP: Czym była dla Pana rola androida Caldera w filmie pana Piestraka? Pana wcześniejsza filmografia opierała się na obrazach obyczajowych i psychologicznych, a tu taki odskok w stronę kina gatunków… Czy później, na przykład oglądając filmy science fiction zwracał Pan uwagę na aktorów, którzy odgrywali podobne role? ZL: Nie. W Teście… chodziło o to, żeby widz nie poznał, że jestem robotem. Trzeba było grać bardzo prawdziwie. Z kolei Abart grał tak, że ludzie od początku byli przekonani, jakby był robotem. Natomiast mnie zależało na tym, żeby – tak jak w kryminale – nikt się nie dowiedział, kim jest Calder i żeby to było pełne zaskoczenie. Nawet jak robiliśmy zbliżenia, jak jemy, kiedy połykamy, próbowaliśmy grać na takie dwa warianty. MP: Te bardziej realistyczne. Bo to było tak, że pan Abart był bardzo charakterystycznym aktorem i jego twarz mogła budzić podejrzenie. Ja nawet początkowo chciałem, żeby trochę bardziej się zbliżył w stronę realizmu, a on z kamienną twarzą. Ale pomyślałem, że to będzie suspens większy, jeśli wszyscy będą podejrzewać że on jest robotem, a był kto inny. Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 MP: Anegdotę pan chciał! To powiem panu. My chcieliśmy stworzyć wrażenie, że to nie dzieje się w jakiejś bardzo dalekiej przyszłości. Chcieliśmy, żeby wszystko było nowocześniejsze, inne. I sobie wyczytałem gdzieś, że są już telefony w Europie z wybieraniem numerycznym, nie tarczowym. I nasz wózkarz był bardzo zdolny i ja mu naszkicowałem, jak taki telefon wygląda, bo gdzieś go widziałem, i on mi go zrobił z drewna, te klawisze, wszystko wyrzeźbił ładnie, pomalowaliśmy jakąś farbą i ten drewniany telefon, potem w innych kolorach, był w scenach jak ktoś do kogoś dzwonił, to miał tę atrapę i udawał, że wybija numery. MP: A jaki jest stosunek Panów do współczesnego kina science fiction, fantasy? Często pojawiają się głosy, że współczesne filmy bazują bardziej na efektach niż na treści. Czy rzeczywiście panowie tak uważają? Czy jakieś obejrzane ostatnio filmy uważają panowie za istotne, szczególnie ważne? MP: Niektóre są świetne, niektóre bardzo dobre. Ostatnio był ten film, co trzej aktorzy grają… ZL: Grawitacja. MP: Obserwowałem z zapartym tchem, podobał mi się niesłychanie. Fantastycznie! Technika, wspaniała gra aktorów, cała historia, zwrot akcji, bardzo mi się podobało. ZL: Ja lubię ten typ science fiction, kiedy człowiek zostaje postawiony w sytuacji, gdzie się spotyka z niewiadomym. Nie bawią mnie zbytnio czarodziejskie różdżki i kostiumy z Gwiezdnych Wojen. Tam, gdzie człowiek jest narażony na coś innego, nie na niebezpieczeństwo, ale na coś, co nie jest dla niego zdefiniowane. Jego przeżycia – to mnie interesuje. MP: Bajki dziejące się na innych planetach, chociaż technicznie wspaniałe, choćby Avatar (oglądałem oczywiście): technika oczywiście wspaniała, ale mnie nie wciągnął, w odróżnieniu od Grawitacji. Natomiast w filmach, nawet sprzed kilku lat, w których, np. wyrusza wyprawa amerykańskich oldboyów, żeby wysadzić asteroidę, to akcja jest wciągająca. A takie filmy tylko dla samej techniki, dla opowiedzenia tylko bajki, już mniej. Asia Sikorska: A jak pan ocenia kino gatunkowe w Polsce? Nie pytam o realizacje science fiction… MP: …bo ich nie ma. AS: Tak, ale teraz jest taki boom na filmy historyczne, kostiumowe, np. Miasto 44, Bitwa Warszawska. Mówi się często, że to jest kino, które stawia na efekty, nie na opowiadanie historii. MP: Według mnie to też jest trochę truizm dla krytyków, że kino to jest cała paleta różnych historii. Tak jak w literaturze były powieści awangardowe, nowa fala francuska, powieści historyczne, były odpowiedniki dzisiejszych seriali, najpierw drukowane w odcinkach, które opowiadały tylko same historie. I tak samo w kinie – są filmy bardzo problemowe, arthouse’owe… To wszystko trzeba szanować, każdy gatunek ma swoich odbiorców. I są filmy dla szerokiej widowni, nie wszyscy chodzą do arthouse’ów, to by w ogóle kinematografia upadła, gdyby nie było takich filmów, które gromadzą te miliony widzów. To jest potrzebne, a jakie są te filmy?... Ja nie jestem krytykiem, nie chcę punktować czy osądzać. Ja oglądam filmy historyczne i trochę jak Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 kolega reżyser, trochę jak krytyk, widzę słabości i dobre strony. Trudno mi oceniać. ZL: Kiedyś Marek robił serial historyczny – Przyłbice i kaptury. Wprawdzie na jedną scenę nie chciał się zgodzić – chciałem zabić Jagiełłę i mówię: „Zróbmy takie jedno ujęcie, że go zabijam, będzie fajnie. Zrobimy ciąg dalszy, że potem się historia zmienia...” Żałował trochę. MP: Tak, tak… Nie, ja żartuję. AS: Ale kiedyś chyba było trudniej, bo też mieliśmy takiego Szulkina. Przecież to człowiek, który stworzył w pewnym sensie kino gatunkowe. Wojna światów jest kinem gatunkowym. MP: To całkiem inne science fiction. Bo nie chodziło o sam gatunek science fiction, tylko o filozofię. Pod maską ukrył to, o czym nie mógł mówić wprost. Czy Ga Ga: Chwała bohaterom, na przykład. Ubrane w formę. To nie science fiction, to inaczej można by było nazwać. AS: Ale tuż po przełomie ustrojowym Machulski zrobił swoją Seksmisję. To już jest kino science fiction. I wydaje mi się, że w porównaniu z produkcjami, które są realizowane teraz, jest dużo bardziej staranne pod względem fabularnym i realizatorskim. I nie wiem, czy po prostu te możliwości technologiczne sprawiły, że teraz jest to robione mniej starannie. MP: Ja nie wiem, czy mniej starannie…, czy to też zależy od talentu. Machulski jest utalentowanym człowiekiem, a filmy robią często ludzie mniej utalentowani… AS: Ale Bitwę Warszawską zrobił Hoffman…. MP: Tak. No, Hoffman zrobił. Człowiek, który zrobił też Potop i zrobił mnóstwo innych świetnych filmów kina gatunkowego. Bitwa Warszawska… nie chciałbym oceniać Hoffmana, bo to jest wielki, uznany, znany mi reżyser i wspaniały człowiek. I ja myślę, że niektóre sceny są tam wspaniałe, te batalistyczne. I główna sprawa, że ten film nie odniósł takiego sukcesu, jaki mógłby odnieść. To była wina słabości scenariusza i, według mnie, postawienia na złego głównego bohatera, który nie może tak wyglądać jak Szyc w tego typu filmie. To był film typu Przeminęło z wiatrem! ZL: No, Clark Gable różnił się trochę od Szyca. MP: Totues proportions gardées, tutaj nie mamy Clarke’a Gable’a. Dagmara Witkowska: Jak panowie uważają, co widz młodego pokolenia, wychowany na Matrixie czy Avatarze, może wyciągnąć z filmu Test pilota Pirxa? ZL: Nie odpowiem na to pytanie, bo po prostu przyjeżdżając na Pyrkon stanąłem, rozdziawiłem dziób i zobaczyłem te tysiące przewalających się przebranych ludzi i powiedziałem, że trafiłem na inną planetę, to nie jest mój świat, niestety, i boję się, że trudniej im będzie odebrać Pirxa, zastanowić się… Trochę się spłyciły problemy. Spłyciło się społeczeństwo. Jest wychowane na kiepskich serialach. Nie ma czasu się zastanawiać, nie ma czasu przeżywać. Boje się, że nie odbiorą tego tak, jak byśmy chcieli i marzyli. MP: Może odbiorą inaczej, może jako coś dziwnego, zdziwią się, że kiedyś takie filmy robiono. Może inteligentniejsi, bo przecież są tacy, nie można jedną miarą traktować całej młodzieży, odczują pewne zagrożenia, które stoją przed nami w przyszłości bliższej czy dalszej. Być może jakieś przesłania, nie moje, ale Lema, o zagrożeniu światem przyszłości, androidami, robotami, być może do nich trafią, chociaż częściowo. Regularnik Drugiej Ery ‧ 35 Fantastycznie niezależnie Relacja z panelu o produkcji filmów w Polsce i za granicą Dagmara Witkowska W niedzielnym panelu dyskusyjnym Piotr Budzowski, reżyser, autor nagrodzonego wielokrotnie poza granicami naszego kraju filmu krótkometrażowego The Bartender i Martin Gooch, brytyjski reżyser, człowiek-orkiestra filmowa, twórca takich produkcji jak After Death – a mysterious ghost story i The Search for Simon (wyświetlanego pierwszego dnia Pyrkonu) – porównali realia pracy nad filmem w Polsce i za granicą. Obaj panowie należą do przedstawicieli twórców kina niezależnego, dlatego nie porównywali produkcji wysokobudżetowych. Spotkanie moderował Stanisław Mąderek – również reżyser filmów niezależnych. Dyskusja miała charakter poszukiwania odpowiedzi na pytania: dlaczego tak drogo i tak trudno zrealizować własny film oraz w którym kraju życie filmowca niezależnego jest łatwiejsze i dlaczego? Jednak ogólny wniosek płynący z wypowiedzi gości, połączony z sukcesami ich kariery zawodowej, jest raczej optymistyczny. Jak się okazuje – trywialnie – dla chcącego, nie ma nic trudnego. Jak wypadamy my, Polacy? Otóż okazuje się, że nie mamy powodów do kompleksów. Czy jednak jest satysfakcjonująco? Niekoniecznie. Obaj goście podkreślali, jak trudno jest stworzyć film nie posiadając funduszy ani rozpoznawalnego w branży nazwiska. Ale z drugiej strony udowodnili, że wkładają wiele serca i ciężkiej pracy w każdy etap produkcji. A jak to wygląda po kolei? Panowie zasadniczo w wielu punktach się zgadzali. Fundusze trudno zdobyć, a więc Gooch tworzy krótkie, tanie zajawki swoich filmów, by zwizualizować producentom swój pomysł, natomiast Budzowski, pracując jako montażysta oraz kręcąc krótkie metraże, zdołał sfinansować produkcję swojego trwającego kilkanaście minut filmu, a z czasem jeden z aktorów stał się jego współproducentem. Storyboardów raczej nie piszą, chyba że scena jest wymagająca lub droga. Właściwie większość rzeczy załatwia się dzwoniąc, prosząc, pytając, ubiegając się o swoje, będąc jednocześnie reżyserem, castingowcem, producentem. Na przykładzie naszego rodaka okazuje się, że można w ten sposób załatwić elegancki apartament do swojego filmu. Brytyjczyk natomiast przestrzega, że z każdą odmową, w sercu tworzy się kamizelka kuloodporna wzmacniająca determinację. A jest ona potrzebna, gdyż jak obaj twórcy podkreślają – bez konkretnych pieniędzy, praca nad filmem jest jeszcze dłuższa. Do tego dochodzi jeszcze montaż, który zwykle zabiera dwa razy więcej czasu, niż nam się wydaje na początku zdjęć. Gooch radzi, by być cierpliwym, ponieważ w przypadku kina niezależnego nikt nie będzie chciał później obejrzeć wersji reżyserskiej filmu, dlatego trzeba przy montowaniu dopracować produkcję tak, by była jak najbardziej idealna. Budzowski natomiast nie zabiera się do montażu od razu po skończeniu zdjęć. Woli nabrać dystansu, by później świeżym okiem spojrzeć na zgromadzone materiały, katalogować te dobre, ale i te słabsze sceny. Po upływie czasu konieczne jest bowiem wręcz bezwzględne odrzucanie zbędnych ujęć (a przecież każdy reżyser kocha to, co nakręcił). Kwestia efektów specjalnych również wygląda podobnie: obaj panowie, którzy sami tworzą efekty do swoich filmów, zgadzają się, że są one niezwykle drogie, a ich cena przekłada się na ich jakość oraz długość procesu ich tworzenia. Jak dodał Mąderek – renderowanie na własnym komputerze dawniej mogło zabrać i pół roku, a u profesjonalisty – 20 minut. Zatem być może zamiast porównywać, powinniśmy zacząć współpracować? Na przykładzie filmu Budzowskiego można odnieść wrażenie, że jest to dobre rozwiązanie: jest planowane powstanie pełnometrażowej wersji The Bartender w koprodukcji koreańsko-amerykańskiej. Wywiad z Piotrem Budzowskim Asia Sikorska: Skończył Pan Łódzką Szkołę Filmową na wydziale montażu. Dlaczego właśnie montaż Pana zainteresował? Jako filmoznawca uważam, że montaż jest czymś, co odróżnia film od innych sztuk, bez czego ten nie może istnieć, ale jednocześnie jest pracą żmudną, długotrwałą, może przez to trochę niewdzięczną, dlatego też ciekawi mnie, dlaczego właśnie na tę dziedzinę się pan zdecydował. Piotr Budzowski: Nie skończyłem PWSFTViT. Studiowałem tam 3 lata i w końcu nie zrobiłem licencjatu. Tak śmiesznie wyszło. Trochę z wyboru, a trochę nie. Polityka. Jak miałem osiem lat chciałem być operatorem, jednak moją pasją jest komputer i jakoś tak z zain- 36 ‧ Regularnik Drugiej Ery teresowania operatorką zająłem się montażem i efektami specjalnymi. Na montaż namawiał mnie też mój największy mentor – Andrzej Maleszka. Posłuchałem jego rady i tak zostałem montażystą. Montaż występuje nie tylko w filmie. Każde mrugnięcie okiem to jest cięcie. W teatrze też mamy montaż. Chociażby podział na akty. Podobnie jest w muzyce. Są takty. W piosenkach refreny i zwrotki. Generalnie nie zgodzę się z tym, że montaż jest cechą ekskluzywną filmu. Jest natomiast w filmie bardzo ważny. Jest to istotnie praca czasem bardzo długa, żmudna i trudna. Wydaje mi się, że żeby być dobrym montażystą trzeba być dobrym filmowcem w ogóle. Znać się na dramaturgii, mieć jakieś pojęcie o plastyce, użyciu dźwięku, muzyki – generalnie mieć wiedzę, jak zrobić dobry film. Jest to praca niewdzięczna, ponieważ czasami trzeba przekopywać się przez góry złego, naprawdę złego materiału i, praktycznie zużywając całą swoją energię, Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 próbować zrobić z tego coś, co da się oglądać. Czasem się udaje, czasem nie. Jednak nawet jak się uda, to ludzie mówią: świetny reżyser, świetni aktorzy, muzyka. Montażysta jest zazwyczaj troszkę w cieniu. Dla mnie to dobrze. Uczę się na błędach innych, nie biorąc za nie bezpośredniej odpowiedzialności. Traktuję siebie trochę jak asasyna (śmiech). Patrzę, obserwuję w cieniu, a w odpowiednim momencie uderzam precyzyjnym ciosem. Pierwszym moim ciosem był The Bartender i był to cios, mogę po czasie powiedzieć, praktycznie perfekcyjny. AS: W jaki sposób Pan pracuje, ile zwykle zajmuje zmontowanie pełnometrażowego filmu? Czy to zależy od reżysera? Czy zwykle mocno ingerują w proces montażu? Czy inaczej ta praca wygląda w przypadku filmu dokumentalnego i fabularnego? Może całkiem różni się w przypadku serialu? PB: Ja nie montuję fabularnych pełnometrażowych filmów. Z dwóch powodów. Po pierwsze: w Polsce duże filmy montuje tylko kilku, wciąż tych samych montażystów. Chyba, że jest to jakaś niezależna produkcja. Po drugie: film fabularny, pełnometrażowy, wymaga ogromnego nakładu kreatywności, energii i czasu. Przyznam szczerze, że nie mam ochoty po raz kolejny siadać do materiału i wypruwać z siebie całej mojej siły i serca tylko po to, aby film nie okazał się kolejną mierną produkcją. Chciałbym usiąść do filmu, o którym wiem, że naprawdę warto nad nim pracować, a nie próbować ratować coś, co i tak zniknie gdzieś w masie filmideł dostępnych na rynku festiwalowym i kinowym. Po kilku próbach z fabułą dałem sobie spokój. The Bartender był pierwszym moim fabularnym projektem po trzech latach przerwy. Generalnie nie ma reguły na Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 to, ile zajmuje montowanie pełnometrażowego filmu. Niektórzy montują 2,5 miesiąca, inni – parę lat. To zależy od wszystkiego: począwszy od reżysera, a na jakości kawy skończywszy (śmiech). Oczywiście praca przy filmie fabularnym różni się od pracy nad filmem dokumentalnym. Zrobiłem w życiu więcej filmów dokumentalnych niż fabularnych i uważam, że dokument ma dużo większą swobodę opowiadania niż fabuła. To oczywiście brzmi jak banał, ale patrząc na polskie dokumenty – niekoniecznie wszyscy to rozumieją. Mamy w Polsce dużo dobrych dokumentów (w tym oscarowych) i olbrzymią ilość bardzo złego kina tego rodzaju. Osobiście wolałbym pracować przy dobrej fabule niż dokumencie, ale bardzo szanuję ludzi, którzy robią dobre dokumenty, bo jest to tak samo trudne jak zrobienie dobrego filmu fabularnego. Jest to inny rodzaj pracy, który wymaga innych umiejętności, ale też jest to ciężka i wymagająca dziedzina. Serial to z kolei temat, w którym siedzę już od kilku lat. Traktuję to jako pracę, przy której uczę się bardzo dużo. Uczę się jak nie opowiadać historii i jak ją opowiadać. Paradoksalnie, serial w Polsce nie istnieje. Kręci się tyle seriali, że zajmują one chyba z 70% anteny wszystkich nadawców, a mimo tego nie ma czego oglądać (śmiech). Wynika to, w moim poczuciu z tego, że nie ma w Polsce dobrych producentów i mądrych nadawców. Co gorsza, nie ma w Polsce dobrych reżyserów serialowych. Dobra, może jest dwóch. Jest za to od groma reżyserów telenowelowych, którzy traktują swoją pracę niepoważnie i jest to dla nich tylko sposób na zarabianie pieniędzy. Nakręcić, skolaudować, zapomnieć. Uważają, że serial jest złem koniecznym w drodze do fabuły lub szybkim sposobem na zarabianie kasy. Dzięki pracy z takimi ludźmi zacząłem zauważać jak czasami mało brakuje, aby ze słabego serialu, za pomocą kilku innych decyzji na planie, zrobić naprawdę porządne kino. Ale ta wiedza jest moja i tylko moja (śmiech). AS: Co Pan sądzi o kondycji kina gatunków w Polsce? Rozmawialiśmy wcześniej z panem Piestrakiem i stwierdziliśmy, że teraz mniejszą wagę przywiązuje się do fabuły, a większą do efektów specjalnych. Co Pan na ten temat sądzi? PB: Pana Piestraka bardzo szanuję i uważam, że wykonał naprawdę dużo świetnej roboty. Niemniej nie zgadzam się z nim. Według mojej wiedzy, Regularnik Drugiej Ery ‧ 37 już od Mélièsa efekty w kinie były czymś, co ludzie chcieli i lubili oglądać. Teraz też tak jest. Zawsze powstawało mnóstwo filmów gatunkowych, słabych horrorów czy fantasy, które miały efekty i nic poza tym. Jednak najważniejsze filmy, które pamiętamy i oglądamy, to przede wszystkim wspaniałe historie. Nie ma ich wiele, ale nie ma ich mniej niż kiedyś. Teraz też takie powstają: Matrix czy nowszy The Moon, cała trylogia Batmana Christophera Nolana, Sin City, Gra o Tron... I jeszcze wiele innych. Wiadomo, że efekty stały się bardziej popularne, ale to tylko środki. To, co ludzi porywa, to historie i postaci – efekty zawsze mogą być lepsze. Kina gatunkowego w Polsce nie ma. Ja mam taki pogląd, że kino składa się z trzech elementów: twórców, filmu i widowni. Widownia jest. Twórców naprawdę potrafiących kręcić i mających coś do powiedzenia mógłbym policzyć na palcach jednej ręki. Jest mnóstwo ludzi, którzy kręcą filmy amatorsko lub półprofesjonalnie, ale większość z nich nie ma tak naprawdę nic do zaprezentowania. Ani treści, ani formy. Nie mówiąc już o warsztacie. Ich dzieła to w większości garażowe próby zrobienia Gwiezdnych Wojen. Niestety, to nie może się udać. Na festiwalu w Bielawie spotkałem kilku ciekawych twórców, ale bez supportu i odpowiedniego zaplecza nie są oni w stanie zrobić nic, co trafi do szerszej publiczności. „Szerszej” czyli takiej, która jest bezkompromisowa, oczekuje opowieści na najwyższym poziomie i nie pozwala na żadną umowność. Twórcy gatunkowi w Polsce kisną więc w takich małych społecznościach, które nie pozwalają im się tak naprawdę zbytnio rozwijać ani pomóc w tworzeniu czegokolwiek. Nie należy się poddawać – owszem – ale z pustego i Salomon nie naleje. Filmiki na Youtubie, nawet z setkami tysięcy odsłon, to nie jest to, czego ci ludzie potrzebują. Czego my wszyscy potrzebujemy. Piszę teraz scenariusz fabuły i wiem, że w Polsce go nie zrealizuję. Nie ma tu ani pieniędzy, ani ludzi, którzy potrafiliby taką produkcję poprowadzić. A jeśli nie ma ani twórców, ani zaplecza, to jak tworzyć filmy? Filmów więc nie ma. Nie ma kina gatunkowego w Polsce. Marcin Pigulak: Zanim zadam pytanie na temat Pańskiej etiudy The Bartender, chciałbym na wstępie zapytać o źródło Pańskich zainteresowań science fiction lub ogólnie fantasy. Czy posiada Pan swoich mistrzów gatunku literackiego i filmowego? PB: Fantastyka – w szerokim pojęciu – interesowała mnie zawsze. Szczególnie ta mroczna jej część. Uwielbiam magię, legendy i podania. Science fiction zainteresowałem się tak naprawdę od czasu premiery gry 38 ‧ Regularnik Drugiej Ery Mass Effect i kompletnie w to wsiąknąłem. Ta fascynacja zaczęła się chyba gdy miałem 7 lat i odkryłem Akademię Pana Kleksa – moją pierwszą przeczytaną samodzielnie, od deski do deski, książkę. Potem był Hobbit i dalej poszło... Poza tym od ósmego roku życia grałem jako aktor dziecięcy w filmach Andrzeja Maleszki. Filmy te przesiąknięte były magią i cudownymi wydarzeniami. Jeśli chodzi o mistrzów, to moimi numerami jeden wśród twórców filmowych są Sergio Leone i Steven Spielberg. Z literatury wyróżniłbym H.P. Lovecrafta i Tolkiena. MP: Uważam, że bez żadnej przesady można uznać Bartendera za obecnie najciekawszy projekt polskiego kina gatunków. Skąd pomysł na taką produkcję? Jak wyglądało skompletowanie ekipy, w tym nawiązanie współpracy z Janem Wieczorkowskim? PB: Dziękuję za tak miłą opinię. Chciałem zrobić coś małego. Kameralnego. Na zasadzie ćwiczeń, jakie reżyserzy odbywają w szkole filmowej. Jedna przestrzeń, dwóch aktorów. Jakiś czas temu moim nowym hobby został bartendering. Dla mnie miksowanie drinków to rodzaj alchemii i w ten sposób wpadłem na pomysł. Początkowo miały być cztery 10-minutowe filmy. Dwa reżyserować miałem ja i dwa mój przyjaciel, Sindre Sandemo. Ostatecznie powstał tylko The Bartender, czyli trzeci film z serii. Autorem zdjęć jest mój wieloletni przyjaciel, Bartek Nalazek, który jest asystentem Janusza Kamińskiego. Pracował przy takich filmach jak Warhorse, Lincoln Spielberga czy Boychoir z Dustinem Hoffmanem. Jan Wieczorkowski po prostu kocha science fiction (śmiech). Został koproducentem filmu. Gdy go zobaczyłem na pierwszym spotkaniu od razu wiedziałem, że będzie idealny do tego zadania. Bardzo dobrze, że zgodził się też Tomasz Tyndyk, który jako jedyny aktor w tym kraju mógł zagrać Bartendera. W ekipie znaleźli się też Natalia Mleczak, Bogumił Misala, Jan Wroński czy Sara Milczarek. Ekipa, którą udało się skompletować nie ma sobie równych. I to, mam nadzieję, widać na ekranie. Film ten jest zrobiony praktycznie bez pieniędzy, a wygląda i ogląda się jak kawałek z Hollywood. MP: Czy w Pańskim założeniu etiuda The Bartender ma stać się zalążkiem jakiejś dłuższej formy – filmu fabularnego lub serialu internetowego? PB: The Bartender jest teaserem pełnego metrażu. Wydarzenia przedstawione w tym krótkim filmie to mniej więcej 70-ta minuta historii w pełnym metrażu. Oczywiście w filmie dokonamy pewnych zmian, więc ta scena (bo ten film jest tak naprawdę jedną, długą sceną) zostanie skrócona i zmieniona, ale esencja i klimat, a przede wszystkim jakość, którą chcemy uzyskać, już widać. W tej chwili trwają ostatnie prace nad scenariuszem. Na jesieni mamy zamiar rozpocząć proces szukania inwestorów i preprodukcji. Myślę, że, chociażby ze względu na obsadę, będzie to produkcja międzynarodowa. Miejmy nadzieję, że wszystko uda się tak, jak zaplanowaliśmy. W pewnym momencie wystartuje też crowdfunding, który, mamy nadzieję, pomoże nam dopiąć budżet. Poza tym The Bartender nauczył mnie wiele i przede wszystkim dowiódł, że potrafię zrobić film tak jak chcę, i to działa. W lecie przyszłego roku mam zamiar nakręcić 30-minutową etiudę fantastyczną, natomiast oprócz tego pracuję nad serialem internetowym, o którym na razie nie powiem zbyt dużo (śmiech). Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Lament Paranoika Recenzja filmu Marika Kaiser Lament Paranoika to krótkometrażowy debiut Darka Kocurka, polskiego grafika i twórcy okładek do dzieł takich autorów jak Stephen King, Orson Scott Card, czy też Stefan Darda. Gdy słyszymy tytuł Lament Paranoika nie kojarzy się on nam zapewne z niczym konkretnym. Być może myślimy o średniej jakości dramacie, ale na pewno nie przychodzi nam wtedy do głowy Stephen King, a dokładniej – jeden z jego najoryginalniejszych utworów. Zdziwione miny i zmarszczone w geście zadumy brwi wielu czytelników mistrza horroru są tu jak najbardziej uzasadnione, bo jak twierdzi sam autor tego krótkometrażowego filmu „nawet, jeśli ktoś jest wielkim fanem Kinga i czyta regularnie jego książki, to i tak zapewne nie zna tego opowiadania”. Przyczyna tego jest w pewien sposób banalna, a zarazem stawia nas, odbiorców, w bardzo niekorzystnym świetle – Lament Paranoika napisany jest wierszem. Główny bohater filmu to tytułowy paranoik, który jest zamknięty w swoim klaustrofobicznym mieszkaniu i snuje rozważania na temat związanych z nim teorii spiskowych. Zwracając się momentami bezpośrednio do widza, jakby doskonale zdawał sobie sprawę z jego obecności, przedstawia mu dybiące na jego życie postacie i zdarzenia, które jedynie potwierdzają jego chorą teorię. Sam monolog, który stanowi kompletną treść opowiadania Kinga jest monotonny, wyprany z wszelkich emocji, momentami nieco cyniczny, lecz, co najważniejsze, zupełnie niepasujący do młodego przerażonego mężczyzny (w tę rolę wcielił się Michał Modliński), który na naszych oczach kuli się pod drzwiami, obawiając się każdego odgłosu dobiegającego zza ściany. Głos, który do nas przemawia, to głos dojrzałego, rozsądnego człowieka (narratorem jest Leszek Tele- Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 szyński), który racjonalnie przeanalizował swoją sytuację i podjął wszelkie kroki, by zapobiec nieuchronnej klęsce. Dysonans ten, zamierzony czy też nie, sprawia, że widz w jeszcze większym stopniu dostrzega paranoję, która ogarnęła bohatera. Kontrast między rozbieganym wzrokiem, trzęsącą się sylwetką, a spokojnym głosem robi piorunujące wrażenie. Duszny, ciężki, przytłaczający, chwytający mocno za gardło i nieopuszczający nawet długo po seansie klimat tego filmu został dodatkowo osiągnięty dzięki połączeniu techniki komiksowej z pewnymi charakterystycznymi chwytami filmu noir. Miasto, które przedstawia reżyser, to klasycznie ciemne, ponure miejsce, w którym ciągle pada deszcz. Pod drzwiami głównego bohatera czai się mężczyzna w czarnym płaszczu, a samo mieszkanie paranoika skąpane jest jedynie w nikłym blasku księżyca. Atmosferę niepokoju podkreśla dodatkowo rozedrgany obraz, który zdaje się symbolizować chaotyczne, choć ubrane w spokojne słowa myśli paranoika. Całość dopełniona została tym, w czym Darek Kocurek sprawdza się od lat – mistrzowską oprawą graficzną. Ilustracje, stanowiące w dużej mierze tło dla przedstawionych wydarzeń, napawają widza swego rodzaju niepokojem. Ogromne miasto to w gruncie rzeczy labirynt, w którym za każdym rogiem czyha niebezpieczeństwo. Na szczególną uwagę zasługuje również świetnie dobrana muzyka, którą reżyser skomponował wraz z Jackiem Kuderskim (basistą zespołu Myslovitz). Momentami monotonna, hipnotyzująca, ślizgająca się gdzieś na krawędzi mózgu, wwiercająca się w głowę niczym dźwięk pozytywki, innym razem, jakby wyciągnięta żywcem z filmu science fiction. Przewijające się przez ten krótki film motywy muzyczne świetnie ilustrują monotonną narrację. Nadają jej swego rodzaju rytmiczności i organizują przedstawiony obraz. Dziesięć minut. Tyle trwał seans Lamentu Paranoika i tyle też wystarczyło, bym po opuszczeniu ciemnej sali, przez kilka minut ledwie powstrzymywała się przed tym, by nie obejrzeć się przez ramię, sprawdzając, czy ktoś mnie nie śledzi. Hipnotyzująca, klaustrofobiczna, duszna i paraliżująca myśli, a przede wszystkim wpędzająca w paranoję – atmosfera tego filmu na długo przylgnęła do mnie i trudno było mi się z niej otrząsnąć. Biorąc pod uwagę to, w jaki sposób Lament Paranoika oddziałuje na widza, trudno uwierzyć, iż jest to kino amatorskie, reżyserski debiut człowieka, który na co dzień z filmem związany nie jest. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że Darek Kocurek nie poprzestanie na jednym filmie i swój talent przekuje w kolejne, równie angażujące, dzieło. Regularnik Drugiej Ery ‧ 39 „ „‘czuję’ Dobrze horror – wywiad z Darkiem Kocurkiem Czy mógłbyś nam opowiedzieć jak zaczęła się Twoja praca nad tworzeniem okładek do książek? W sumie był to trochę przypadek. Zaczęło się od mojej współpracy z portalem stephenking.pl. Ekipa z tej strony, bodajże w 2006 roku, wymyśliła, żeby zrobić kalendarz kingowy – taki gadżet dla fanów. Ponieważ wcześniej podsyłałem im fanarty i grafiki, zapytali czy nie podjąłbym się tego zadania. Z początku byłem sceptycznie nastawiony, dwanaście grafik to dużo pracy, a ja byłem jeszcze wtedy początkujący w tej dziedzinie, ale zaryzykowałem. Po wykonaniu kalendarza wrzuciłem grafiki w formie plakatów na stronę i to był ten moment, który zadecydował o tym, że zająłem się tworzeniem okładek. W tym samym czasie wydawnictwo Albatros poszukiwało grafik, które miały zostać użyte na okładkach wznowień książek Stephena Kinga w Polsce. Tak się złożyło, że trzy z grafik przeznaczonych do kalendarza wydawca uznał za odpowiednie. Pewnego dnia po prostu dostałem telefon z wydawnictwa. Dowiedziałem się wówczas, że są zainteresowani moimi ilustracjami. W pierwszej chwili myślałem, że to żart, bo wtedy w ogóle nie planowałem zajmowania się pracą nad okładkami. W dodatku, były to okładki do książek Kinga, którego byłem od dawna wielkim fanem. To było dla mnie ogromne wyróżnienie. Czy obecnie tworzysz okładki tylko do książek Kinga? Nie, oczywiście nie. Chwilę po nawiązaniu współpracy z pierwszym wydawnictwem, zgłosiło się kolejne, a potem następne. Na chwilę obecną regularnie współpracuję z trzema dużymi wydawnictwami, a od czasu do czasu z kilkoma mniejszymi. Najwięcej okładek zrealizowałem w ostatnim czasie do książek Orsona Scotta Carda – zajmowałem się już dwiema seriami, a teraz zaczynam pracę nad trzecią, co w sumie daje kilkanaście okładek. Kolejny autor to Stefan Darda, pracowałem nad okładkami do wszystkich jego książek. Oprócz tego w grę wchodzi jeszcze szereg innych autorów. Na tegorocznym Pyrkonie byłeś jednym z gości panelu „Horror w literaturze i filmie”. Jak ten pierwiastek grozy i niepokoju przemycasz do swoich 40 ‧ Regularnik Drugiej Ery prac, by czytelnik wiedział od razu z czym ma do czynienia spoglądając na okładkę twojego autorstwa? Wydaje mi się, że w miarę dobrze „czuję” horror i jestem w stanie to uczucie adekwatnie przekazać. Staram się tego nie robić w sposób przesadnie przerażający. Jestem dużym fanem horrorów azjatyckich, które grozę oddają w inny sposób niż makabra. Tam dziewczynka z długimi, czarnymi włosami jest w stanie przestraszyć widzów bez stosowania wyszukanych efektów specjalnych. Dlatego staram się w ilustracjach grozę wprowadzać w sposób raczej delikatny. Nie jest oczywiście tak, że makabry unikam totalnie. Na jednej z moich ostatnich okładek pojawia się kobieta z obciętą głową. Staram się jednak nie sprawiać, by czytelnik czuł obrzydzenie patrząc na obwolutę. Czy mógłbyś nam przybliżyć jak w Twoim przypadku wygląda proces tworzenia? Najważniejsze jest dla mnie, aby wydawca udostępnił mi cały tekst, co z reguły się dzieje. Zdarza się, że gdy dostaję zlecenie, nadal trwają prace nad tłumaczeniem książki, więc wydawnictwo dysponuje tylko krótką notatką prasową. Wtedy tylko krótki, enigmatyczny opis musi wystarczyć, choć przyznam, że nie do końca lubię wtedy pracować nad okładką. Zdecydowanie bardziej wolę zapoznać się z całą książką, wyciągnąć z niej coś konkretnego, aby czytelnicy nie wytknęli później, iż na okładce pojawia się coś, co nie ma związku z faktyczną treścią. A jak wygląda sprawa z typografią? Czy dostarczasz tylko grafikę, czy masz wpływ na wygląd czcionki? Tu jest różnie. W przypadku książek Stefana Dardy, w wydawnictwie Videograf, jest to zaprojektowane z góry. To wydawcy nanoszą typografię, a moim zadaniem jest stworzenie ilustracji, która się w nią wpasuje. Natomiast jeśli chodzi o książki Carda – odpowiadam wówczas za całość, okładkę i czcionkę. Kilka książek, którymi zajmowałem się ostatnio, na przykład nowa pozycja Radeckiego i Cichowlasa – Miasteczko – również są w całości zaprojektowane przeze mnie. Twoje prace są znane za granicą. Grafiki przedrukowywane były przez brytyjskie magazyny, a kalendarz z kingowymi ilustracjami cieszył się dużą popularnością w Holandii. Czy fani z zagranicy często się odzywają? Tak, od czasu do czasu trafia do mnie ich pozytywny odzew. To dotyczy przede wszystkim ilustracji związanych z Kingiem. Z niektórymi fanami jestem w stałym kontakcie. Amerykański portal darktower.org często zgłasza się do mnie z prośbą o wykonanie małej grafiki, na przykład baneru. Dostaję również wiadomości z odległych, dla nas egzotycznych krajów, takich jak Brazylia, Wenezuela. Mogłoby się wydawać, że jest tam tylko garstka fanów Kinga, tymczasem w Brazylii czy Argentynie jest ich całkiem sporo. Nierzadko ktoś z zagranicy chce także wydrukować czy zamó- Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 wić moje prace. A czy w związku ze swoją popularnością za granicą, otrzymujesz również jakieś oferty pracy? Nie nazwałbym tego jakąś szczególną popularnością. Nie posiadam stałej współpracy okładkowej, jeśli o to chodzi. Jest taki pewien projekt, z którego być może coś wyjdzie i będą to właśnie okładki kingowe dla pewnego włoskiego wydawnictwa, ale to jeszcze nic pewnego i sprawa dopiero się kształtuje. Natomiast jeśli chodzi o jakąkolwiek współpracę z zagranicą, to zgłaszają się do mnie brytyjskie magazyny związane z Photoshopem i tym podobne, które są zainteresowane jakąś krótką galerią czy też artykułem dotyczącym zrobienia jakieś grafiki. Z innych ciekawszych zamówień to zlecenie z opery z San Francisco, czy okładka dla kanadyjskiej grupy hard-rockowej. Od czasu do czasu są to plakaty promujące zagraniczne adaptacje opowiadań Stephena Kinga. Na Pyrkonie mieliśmy okazję zobaczyć Twój, poniekąd, debiut filmowy Lament Paranoika. Jest to dość nietypowe dzieło, które łączy w sobie komiks i pewne elementy filmu noir. Szczerze mówiąc jeszcze długo po tej projekcji trzymał mnie ten nastrój. Jestem ciekawa, skąd wziął się pomysł na taki projekt? Tak, faktycznie to mój pierwszy tego typu projekt. Może zacznę od odpowiedzi, dlaczego akurat Lament Paranoika. Uważam, że jest to jedno z najbardziej nietypowych opowiadań Stephena Kinga i na każdym spotkaniu tę jego nietypowość udowadniam. Dzisiaj również. Nawet jeśli ktoś jest wielkim fanem Kinga i czyta regularnie jego książki, to i tak zapewne nie zna tego opowiadania. Na każdym takim spotkaniu, jak to dzisiejsze, robię krótki test. Pytam słuchaczy o to, kto zna lub czyta Kinga i zgłasza się las rąk, lecz gdy po chwili pytam o znajomość opowiadania Lament Paranoika, jedna, może dwie osoby podnoszą rękę. Dlatego z całą pewnością mogę stwierdzić, że faktycznie jest to jedno z najmniej znanych opowiadań, a wynika to między innymi z tego, że jest napisane wierszem i ludzie je po prostu omijają. Wiem o tym z rozmów z innymi czytelnikami, że nawet wielcy fani Kinga czytając książkę Marzenia i koszmary, z której pochodzi to opowiadanie, dochodzą do Lamentu Paranoika, widzą wiersz i ciach, lecą kilka kartek dalej, do kolejnego tekstu napisanego prozą. Dlatego też jednym z moich podstawowych celów było po prostu zapoznanie ludzi z tym opowiadaniem, bo według mnie ma ono naprawdę ogromny potencjał, chociażby do tego, by zrobić z niego krótkometrażowy film. Natomiast sam pomysł na realizację zrodził się w momencie, kiedy robiłem kolejny plakat do zagranicznej amatorskiej adaptacji opowiadania Stephena Kinga. Zadałem sobie nagle pytanie, dlaczego w kraju, gdzie jest tylu fanów Kinga, nikt jeszcze się nie podjął tego typu zadania? Stwierdziłem, że skoro nikt tego nie robi, to ja to zrobię. :) Lament Paranoika to taka Twoja jednorazowa przygoda czy planujesz jeszcze stworzyć w przyszłości jakąś adaptację filmową? Chodzi mi po głowie jeszcze jedna adaptacja, ale byłaby ona o wiele bardziej pracochłonna, ponieważ chciałbym ją zrobić nieco inną techniką. Mam już na- Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Darek Kocurek grafik komputerowy, twórca licznych okładek, a okazjonalnie również reżyser. Zadebiutował jako autor grafik do kalendarza stworzonego przez serwis stephenking.pl i na stałe związał się z twórczością słynnego autora horrorów tworząc liczne okładki do polskich wydań jego dzieł. Współpracuje z wieloma polskimi wydawnictwami, ale znany jest również za granicami naszego kraju. Jego prace często trafiają do brytyjskich magazynów, a swoich fanów ma również w odleglejszych zakątkach świata. W 2014 roku spróbował swoich sił jako reżyser krótkometrażowego filmu Lament Paranoika, który oparty został na jednym z dość nietypowych opowiadań Stephena Kinga. Regularnik Drugiej Ery ‧ 41 wet pewne konkretne wizje i wiem jak to wszystko miałoby wyglądać, ale zdaję sobie sprawę z tego, że byłoby to trudne do zrealizowania i potrzebowałbym na to dużo czasu. Chcę się zabrać do tego dopiero, gdy będę już naprawdę przygotowany i będę wiedział, że dam radę to zrobić. Na Twoim profilu YouTube widziałyśmy również, że tworzysz, czy też tworzyłeś, coś w stylu trailerów do książek. To dość nietypowe zjawisko, szczególnie w Polsce. Zastanawiam się, czy Twoim zdaniem, to zachęca czytelnika w równym stopniu jak trailer filmu? Skąd w ogóle pomysł, by robić coś takiego? Wpadłem na ten pomysł zupełnie niespodziewanie, podczas tworzenia jednego z kalendarzy kingowych. W ramach promocji wrzuciłem krótką animację, która pokazywała pewne fragmenty grafik. Po prostu animacja plus muzyka. Wcześniej tego nie robiliśmy, a jak się okazało, ludziom się to spodobało. Taki dodatkowy element generujący pewien szum wokół projektu i pozwalający dotrzeć do większej ilości osób. Kolejnym trailerem, i chyba pierwszym, który zrobiłem do książki, był ten stworzony dla Stefana Dardy. Nie pamiętam już, czy pomysł wyszedł od Stefana czy ode mnie, ale padła propozycja, by zrobić coś podobnego również dla jego książki. Myślę, że w jakiś sposób trailer ten się sprawdził. Planujesz wrócić do tego w przyszłości? Jasne, mógłbym jeszcze kiedyś zrobić coś w tym stylu, ale wiesz, to zawsze dużo więcej pracy i nie zawsze można znaleźć na to czas. Na koniec chciałybyśmy jeszcze zapytać o Twoje plany na przyszłość, na najbliższy rok. Obecnie nie mam mocno sprecyzowanych planów, ponieważ już na chwilę obecną jestem dość mocno obłożony robotą. Szczerze mówiąc to co muszę zrobić teraz, to taki plan na kilka najbliższych miesięcy, więc trudno mi planować coś więcej. Szczególnie, że nie wiem, co dojdzie jeszcze w międzyczasie. Obłożone na tę chwilę są oczywiście okładki. Mam już kilka w kolejce. Między innymi kolejną serię Orsona Scotta Carda, kolejny kalendarz kingowy – to będzie kolejnych siedem grafik, ponieważ liczy on sześć stron i oczywiście okładkę. Być może zrobimy trzecią edycję kalendarza dla Stefana Dardy. Tak że na chwilę obecną mam naprawdę masę roboty. Ponadto, ciągle po głowie chodzi mi ten film, o którym wam już wspominałem i myślę o tym, jak się za niego zabrać. Rozmowę przeprowadziły: Paulina Czerniak i Marika Kaiser 42 ‧ Regularnik Drugiej Ery Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Horror w literaturze i filmie Relacja z panelu Paulina Czerniak Czym się różni horror od thrillera? Jak zbudować grozę i napięcie za pomocą słowa, a jak za pomocą obrazu? Czy w dzisiejszych czasach jest jeszcze coś, co potrafi nas przestraszyć? Odpowiedzi na te pytania mogli usłyszeć uczestnicy panelu „Horror w literaturze i filmie”, który odbył się drugiego dnia Pyrkonu. W dyskusji moderowanej przez Klaudię Heintze uczestniczyło czterech gości, których twórczość związana jest z grozą przejawiająca się za pośrednictwem różnego rodzaju mediów. Dawid Kain i Kazimierz Kyrcz to pisarski duet, którego debiutancki zbiór opowiadań Piknik w piekle spotkał się z wieloma przychylnymi recenzjami, podobnie zresztą jak kolejne wspólne projekty czy tworzone indywidualnie książki obu autorów. Twórczość Kaina przyprawiona jest czarnym humorem i absurdem, podczas gdy Kyrcz celuje w realizm obrazowania pokrętnych mechanizmów ludzkiej psychiki. Błażej Kujawa to reżyser, którego najnowszy krótkometrażowy film Paranoia został nagrodzony między innymi na lublińskim festiwalu Na Linii Czasu czy w Gorzowie Wielkopolskim podczas Festiwalu Filmów Frapujących. Z kolei Darek Kocurek zajmuje się grafiką i malarstwem. Jest autorem okładek do polskich wydań książek między innymi Stephena Kinga i Orson Scotta Carda, a przed rokiem zrealizował również pierwszą polską adaptację twórczości Kinga, Lament Paranoika opartą na opowiadaniu o tym samym tytule. były osobiste opowieści, w których panowie opisywali co byłoby dla nich najgorszym koszmarem (były to na przykład: powtarzający się przerażający sen czy idea życia wiecznego, które po setkach lat stałoby się uciążliwe). Podczas panelu podjęty został również temat cienkiej granicy między tym, co straszy, a tym, co nie jest już w stanie wywołać w czytelniku lub widzu żadnych emocji, czy wręcz powoduje śmiech politowania zamiast dreszczu napięcia. Najczęściej powtarzającym się zarzutem okazała się sytuacja, w której przed widzem czy czytelnikiem zostają odkryte wszystkie karty, pozbawia się dane dzieło wszelkiej tajemnicy, a to przecież ona niejednokrotnie stanowi dla odbiorcy źródło większego lęku, niż łopatologiczne wyjaśnianie wszelkich zjawisk i sytuacji. Omówiony został także wątek horroru w funkcji katharsis, rodzaju bezpiecznego „przeżywania” strachu przed ekranem czy nad kartami książki. Na koniec goście zdradzili także, w jaki sposób udaje im się przemycić pierwiastek lęku do dzieł, które tworzą, z jakimi komentarzami ze strony odbiorców swoich prac się spotykają oraz jakie tematy uważają za tabu i nie podjęliby się ich w swojej twórczości. Zgromadzeni autorzy zasypywali słuchaczy mnóstwem ciekawych anegdot związanych z ich pracą i przytaczali niezliczoną ilość przykładów filmów oraz książek związanych z omawianymi tematami. Reprezentowali różne dziedziny (literaturę, film oraz grafikę), dzięki czemu mogliśmy przekonać się, jak horror wykorzystywany jest w różnych mediach oraz poznać odmienne perspektywy poglądów na grozę we współczesnej popkulturze. Panel ten był jednym z punktów tegorocznej edycji Pyrkonu, w których bardzo chciałam uczestniczyć i zdecydowanie był to dobrze spędzony czas! Zaproszeni goście rozpoczęli od opowiedzenia zgromadzonym słuchaczom jak definiują pojęcie horroru i co najbardziej ich przeraża. Ciekawym elementem Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Regularnik Drugiej Ery ‧ 43 „ Bardzo lubię „ absurd Jak to się wszystko zaczęło? Od kiedy rysujesz komiksy? Jakie były początki Kobiety-Ślimaka? Jako dziecko naprawdę dużo rysowałam, co było niezrozumiałe dla mojej rodziny, bo nikt w niej nie przejawiał podobnych skłonności. Niedługo potem odkryłam książki (pochodzę ze wsi, gdzie dostęp do biblioteki nie jest taki prosty), więc stwierdziłam, że jednak będę pisarką. Komiksy wyszły jako hybryda rysowania i pisania. I tak to już było, że od tego momentu miałam zawsze włączoną zazdrość w dziedzinie rysunków, komiksów i książek. W ogóle nie interesowało mnie, gdy ktoś wygrywał np. konkursy sportowe czy jakieś inne muzyczne, ale gdy ktoś osiągał sukcesy na polu literatury, rysunku czy komiksu – wtedy zazdrość była, też chciałam to robić. Po pierwszych próbach literacko-rysunkowych na mojej drodze pojawiły się mangi, co skutkowało tym, że wpadłam na pomysł, by je rysować. Pomyślałam, że stworzę sobie pięć tysięcy tomów jakiejś bardzo mangowej mangi i będzie super, ale niestety okazało się, 44 ‧ Regularnik Drugiej Ery że coś takiego wymaga wiele pracy i wysiłku, a ja niekoniecznie potrafię. No a potem odkryłam komiksy online i nagle się okazało, że nie trzeba wkładać nie wiadomo ile pracy, by stworzyć nie wiadomo ile stron – po prostu można narysować mniej, opublikować to i ewentualnie uzupełniać. Na początku w ogóle rysowałam tylko w zeszycie, takim w kratkę. Ostatnio część tych rysunków nawet odkryłam. Boże, jak to bardzo było o niczym, jeszcze gorzej niż dziś. Myślę, że fani byliby zachwyceni, gdyby mieli możliwość zobaczenia Twoich pierwszych, zeszytowych prób. Ale to było całkowicie o niczym! Miałam na przykład taką tendencję, że gdy nie wiedziałam, co zrobić z bohaterami, jaką historię im zaserwować, stawiałam na ich drodze nową, kolejną postać. Generalnie, moje pierwsze próby to zbiór wszystkich najgorszych tradycji błędowych, jakie popełniają młodzi twórcy. W końcu nie było wtedy jeszcze Internetu – a przynajmniej ja go nie miałam – więc nie istniała możliwość, by swoje prace porównać z innymi, zobaczyć jak inni rysują i jakie błędy popełniają. W Twojej twórczości przewija się dużo zwierząt. Są ślimaki, koty, jednorożce, jakiś czas temu narysowałaś nawet znaki zodiaku w formach zwierzęcych. W większości te motywy są zmutowane, ale wciąż posiadają zwierzęce kształty. Czy to oznacza, że wolisz, bardziej Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 niż ludzi, rysować zwierzęta? Na pewno mam jakiś fetysz mutantów. Lubię rysować rzeczy o naprawdę dziwny kształtach. Teraz na przykład rysuję ślimaki, które są jednocześnie kotami i kondomami. Z drugiej strony – lubię również rysować grube kształty. Lubię, gdy ten tłuszczyk mi się przelewa na rysunku, to jest bardzo wdzięczne. Za takie też uważam, gdy na przykład ramiączko stanika wpija się w tłuszcz ślimaka-dominatrix. Jednak tylko zwierzęta rysuję grube. Ludzie są zawsze chudzi. Nie wiem dlaczego, ale faktem jest, że kiedy mam ochotę narysować tłuszczyk, to na ogół wychodzi mi jakieś zwierzątko. Jak to jest – najpierw masz pomysł, później rysujesz, czy rysujesz coś, a potem do tego pojawia się pomysł na narrację? Co zdarza się częściej? Zdecydowanie to pierwsze. Często zdarza się, że gdzieś obok mnie odbywa się jakiś dziwny dialog albo wydarzenie i zastanawiam się, jak go zaadaptować na potrzeby komiksu. Co by nie było: najpierw jest jakaś myśl, inspirowana rzeczywistymi zdarzeniami, bądź nie, a potem – rysunek. Wyjątkiem jest tu seria czarnych kotów (na stronie sklepowej mój wydawca nazwał je „depreskoty”, ja nazywam je „koszmarne koty”). Najpierw sobie rysuję, potem patrzę, że wyszedł mi z tego rysowania kot, a potem patrzę mu w pysk i zastanawiam się – czo ten koteł chce mi powiedzieć? Jaka jest jego życiowa motywacja? Dlaczego jest smutny? I mu dopisuję jakąś treść. A nie masz na przykład tak, że czekasz na natchnienie? Nie bardzo. Cała Chata Wuja Freda powstała raczej na zasadzie olśnień. Przyjęłam metodę objawieniową, że tak powiem. Najpierw pomysł wpadał mi do głowy, a później go realizowałam. Ewentualnie miałam w pamięci jakąś specyficzną sytuację lub dialog, który nagle do mnie przychodził z pomysłem na rysunek i brałam się do pracy. Nigdy nie było tak, że po prostu siedziałam i czekałam, aż w głowie wykrystalizuje mi się pomysł. Twój humor jest abstrakcyjny, ale równocześnie mocno zanurzony w rzeczywistości. Jeśli chodzi o ten abstrakcyjny rys – z czego czerpiesz inspirację na rysunki i fabuły w komiksach? Wynika to może z tego, że oglądałaś w życiu dużo Monty Pythona? Bardzo lubię absurd. I od razu, na wstępie, muszę się przyznać, że prawie w ogóle nie oglądałam Monty Pythona, co jest o tyle zabawne, że raz narysowałam jakiś odcinek komiksu i ludzie zaczęli to komentować, mówiąc, że straszna zrzynka z Monty Pythona. A ja, autentycznie, nie miałam pojęcia, że Monty Python wpadł na podobny pomysł. Jeśli nie Monty Python to może coś innego ma wpływ na specyficzny humor Twojej twórczości? Czy też po prostu ten charakterystyczny absurd jakoś zawsze do Ciebie przemawiał? Nie wiem skąd mi się to wzięło. Po prostu zawsze lubiłam wykrzywiać to, co widziałam i niespecjalnie wiem, z czego to wynika. Tak samo, od zawsze, miałam upodobanie do barwnych metafor. Inspirację czerpię w sumie z patologii, z mojej mentorki, i z Polski Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Ilona „Kobieta Ślimak” Myszkowska najbardziej znana jest jako autorka komiksowego bloga „Chata Wuja Freda”, którego trzy albumy ukazały się również w formie drukowanej (w 2011 roku Ślimacze opowieści, a w 2012 Chata Wuja Freda. (Prawie) trzy lata absurdu oraz Ślimacze Opowieści 2. Miłość i patologia. Jest również współautorką komiksu internetowego „Barwy biedy”. W 2014 roku rozpoczęła swój romans z grami, zaczynając od stworzenia planszówki „iGranie z Gruzem”, a obecnie zajmuje się grą komputerową „Mortal Dating”. Regularnik Drugiej Ery ‧ 45 ogólnie. I z biedy. Czy było kiedyś tak, że coś ci się przyśniło i ujęłaś to w komiks? Przez wiele lat w ogóle nie śniłam. Teraz zaczęłam śnić i to jest bardzo, naprawdę bardzo dziwne przeżycie. Więc nie, raczej nie miałam takiej sytuacji. Porozmawiajmy o Twojej działalności poza Chatą Wuja Freda. Chciałabym zapytać o grę „iGranie z Gruzem”. Skąd pomysł na stworzenie gry? Skąd czerpałaś inspirację do stworzenia rozgrywki? Przyszedł do mnie kolega, który zajmuje się planszówkami i grami karcianymi i powiedział mi, że miał sen. Moja pierwsza reakcja to „nie mam czasu”, ale on drążył temat, mówił: „Miałem sen. Grałem w grę z postaciami z Chatki”. Uznałam, że to śmieszny pomysł, ale wart wykonania. Cały proces tworzenia gry opisałam w komiksie „iGranie z Gruzem”, w którym można ze szczegółami prześledzić cały przebieg tworzenia. W końcu kolega zrezygnował z projektu, ale ja włożyłam w tworzenie go tyle pracy, że uznałam, że szkoda, gdyby miało się to zmarnować. Dwa lata projekt przeleżał w szafie. Wracałam jednak do niego co jakiś czas, dopisywałam coś, testowałam go, a potem zajął się nim już wydawca, Black Monk. Czyli najpierw powstały rysunki, a potem przyszła chęć wydania gry? Tak. Zaczęłam się zajmować rysowaniem planszówki zanim pojawił się projekt wydania jej, ponieważ nie miałam w ogóle pojęcia jak wygląda rynek gier, jacy są wydawcy i czy w ogóle tacy istnieją. Kiedyś ktoś mnie nawet zapytał o to, jakie są pieniądze z planszówek, a ja odpowiedziałam, że nie mam pojęcia, że robię to po prostu dla zabawy. Przy wydawaniu gry korzystałaś z platformy polakpotrafi.pl. Czy zdziwił Cię odzew fanów, którzy zebrali kwotę ponad siedem razy większą niż ta, która była potrzebna na zrealizowanie projektu? Było to dość szokujące, przyznaję. Nie spodziewałam się takiego wyniku. Ale to chyba wiąże się z tym, że nie umiem przewidzieć reakcji ludzi. Czasem coś narysuję i myślę, że to będzie bardzo dobre, a nikogo to nie obchodzi, a czasem coś według mnie jest słabsze i mam wątpliwości, czy wrzucić to do sieci, a nagle orientuję się, że wszyscy repostują akurat ten obrazek. Ponad 5 lat w branży – wciąż zero wyczucia. Swojego czasu byłaś często na kwejku. Kwejku, demotywatorach i tak dalej. Ostatnio komiks o fałszywych pragnieniach obiegł cały Internet. Czujesz wtedy dumę? Twoje prace pojawiają się w różnych zakątkach sieci. Na początku, kiedy kwejk pojawił się w Internecie, nie rozumiałam na czym to polega. Ja byłam użytkowniczką soup.io, więc skojarzyłam, że te dwa serwisy mają podobną zasadę funkcjonowania. Moje prace już wcześniej pojawiały się na zupie, ale kiedy ktoś powiedział mi, że jestem „na głównej na kwejku” to pytałam „to dobrze?” [śmiech]. Nie sądziłam na początku, że tego typu serwisy będą się cieszyły dużą popularnością, ale ostatecznie wiele osób, które widziały tam moje prace, zaczęły śledzić również Chatkę. 46 ‧ Regularnik Drugiej Ery Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Oprócz zajmowania się Chatą wuja Freda jesteś także scenarzystą Barw Biedy. Kiedy przeglądałam ten komiks zauważyłam, że pomimo rysu humorystycznego, jego treść dotyka poważniejszych tematów. Czy to dlatego, że Barwy mają inny krąg odbiorców, a fani Chatki mogliby nie być zainteresowani takimi wątkami? Pojawiają się tam tematy społeczne, to prawda. Ale na początku Barwy miały zupełnie inaczej wyglądać. Główna bohaterka miała na swojej drodze spotykać różnego rodzaju patologie, na przykład przemoc czy dyktaturę. Uosobieniem tych patologii mieli być kolejni współlokatorzy bohaterki. W którymś momencie to jednak skręciło w inną stronę, wyszło trochę inaczej, ale nie żałuję. To, co pojawia się w komiksie, przychodzi do mnie „metodą objawieniową”, jak ją nazywam. Dużo wątków wychodzi również w trakcie tworzenia, wynika z kontekstu, w jakim znalazła się dana postać, to tworzy jej historię. Analizuję daną postać w danej przestrzeni, postać przeze mnie dochodzi do pewnych wniosków, które pojawiają się potem w komiksie. Barwy są fabularyzowane, a Chatka jest zbiorem osobnych komiksów. W Chatce mogę wracać na przykład do jakiejś tendencji, ale raczej tego nie robię, nie odwołuję się do dawnych odcinków. Każdy nowy to zamknięta całość. Natomiast, jeśli zacząć by czytać Barwy od powiedzmy 30-go odcinka, to na pewno trudno byłoby zrozumieć o co chodzi. Powinno się śledzić całą pseudofabułę, żeby mieć jej pełny obraz. W Chatce jeden odcinek to jedna wypowiedź, więc nie trzeba znać szerszego kontekstu. A jak się czujesz w roli scenarzystki Barw (rysowaniem zajmuje się Kiciputek – przyp. red.)? Trochę dziwnie. To trochę jak magia! Zwykle proces wygląda tak: wymyślasz coś, tworzysz i jest. Ale w tym przypadku wygląda to inaczej – pojawia się pomysł, nic, i nagle: jest. Magia! [śmiech] To jest nieco czarodziejski proces, gdy samemu nie odpowiada się za rysunki. Czasami jestem zaskoczona tym, co dostaję, bo ja mam pewną wizję, którą rysowniczka może potraktować inaczej. Czasem jest to duże wzbogacenie, choć czasem uważam to za profanację [śmiech]. Tworząc fabułę czy nowe postaci masz gotowy rysunek w głowie i próbujesz go jak najdokładniej przekazać czy może zdajesz się całkowicie na rysownika? Raczej nie, myślę, że bardziej po prostu „czuję” postać. W przypadku współpracy z Kiciputkiem przy Barwach wygląda to tak, że przekazuję ogólny opis postaci, czy postać ma być ładna lub brzydka, włosy takie a takie, sympatyczna/niesympatyczna. Czasem dodaję szczegóły, jak na przykład opis konkretnego rodzaju spojrzenia, np. „ma spojrzeniem topić beton”. Czasami zdarza mi się opisać, jak widzę jakiś kadr albo wysłać Kiciputkowi jakiś ogólny szkic. Rozmowę przeprowadziły Asia Sikorska i Paulina Czerniak Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Regularnik Drugiej Ery ‧ 47 Wywiad z Quazem Mateusz Rybicki: Miło Cię widzieć, Quaz! Tomek Drabik „Quaz”: Mi także miło! MR: Jesteś bardzo twórczą personą. Przez dłuższy czas przedstawiałeś się jako „Quaz”, twórca komiksu dla graczy Gamer9, nieraz w swoich filmach używałeś muzyki, którą sam skomponowałeś. Jak to się stało, że masz takie szerokie zainteresowania? TD: To wynika głównie z tego, że przez całe życie próbowałem coś robić. Różne rzeczy mi się podobały, próbowałem ich. Przy czym nigdy nie miałem wrażenia, że robię coś naprawdę dobrze, więc za każdym razem dochodziłem do pewnego momentu i zajmowałem się czymś innym. Tak było właśnie z muzyką. W liceum miałem kapelę rockową ze znajomymi, ale nie jestem jakimś super muzykiem i generalnie nie byłem nigdy z tego do końca zadowolony. Potem próbowałem rysować, ale tak naprawdę moje rysowanie przez te wszystkie lata to było tylko udawanie, że umiem rysować. MR: Jednak zanim zacząłeś tworzyć wideorecenzje, a tym się teraz przede wszystkim zajmujesz, prowadziłeś parę pasków internetowych, między innymi Thanatosa, który opowiadał poważną historię, czy komiks dla graczy Gamer9, o czym często wspominałeś na początku swoich materiałów. W pewnym momencie zacząłeś jednak tworzyć wideorecenzje gier. Co Cię skłoniło do tego, żeby się tym zająć? TD: Podobało mi się to, co robił James Roth „Angry Video Game Nerd” – to było bardzo fajne i próbowałem zrobić coś podobnego. Na początku wychodziło mi to straszliwie. Mojej pierwszej recenzji nikt nie widział. Nie została nigdzie opublikowana i nigdy nie zostanie. Jest po prostu za słaba. Potem powstawały kolejne. Gdzieś tam po drodze dogadałem się z Gaminatorem, chcieli, żebym realizował dla nich jakieś wideo i pytali się, czy chciałbym jakieś robić. Na początku myśleli, że będę robił gameplaye albo coś w tym stylu. Ja im zaproponowałem recenzje i tak to się właśnie zaczęło. Nie chciałem kopiować „Angry Video Game Nerda”, ale podobało mi się to, co on robi i chciałem zrobić coś 48 ‧ Regularnik Drugiej Ery podobnego, oczywiście w swoim stylu. MR: Możesz nam zdradzić, jaka była ta pierwsza nieopublikowana recenzja? TD: Call Of Cthulhu: Dark Corners of the Earth. To była straszliwa recenzja. Chciałem ją opublikować w komiksie Gamer9, a że powstawał w dwóch językach, to chciałem to zrobić po angielsku. Mój angielski jest koszmarny, a wtedy był jeszcze gorszy. Więc nagrałem dwie straszne rzeczy i uznałem, że nie mogę tego puścić. MR: W twoich materiałach występuje potężny element autorski. W wielu z nich nie jesteś po prostu Tomkiem Drabikiem, tylko wcielasz się w różne postacie np. Militarnego Quaza i innych. Tych postaci jest całkiem sporo. TD: To też jest inspiracja z Zachodu, bo to tam takie patenty są wymyślane. Zawsze chciałem, żeby w recenzjach było coś fajnego. Pamiętam, że był taki okres, że powstawał tekst do recenzji, a potem wymyślałem żarty. Teraz staram się tego na siłę nie robić. Jak nie mam pomysłu na żart, to go po prostu nie ma, zamiast tego idę w stylistykę, w klimat recenzji. Generalnie zawsze chciałem, żeby coś takiego było, bo zrobienie suchego tekstu nagranego do samego gameplayu jest dla mnie mało interesujące. Myślę, że inaczej dawno bym się wypalił, bo publikuję już od 2007 roku. MR: Czy planujesz kontynuować swój komiks Gamer9? Czy chciałbyś wrócić do tworzenia pasków? TD: Nie ma na to czasu, to się wypaliło. Był taki moment, że zrobiłem fabułę, a potem ją rzuciłem i zacząłem robić formę bez fabuły, gdzie były żarty. Potem chciałem powrócić do fabuły, ale już tego nie czułem i to było bardzo na siłę. W pewnym momencie to się zatrzymało w miejscu i chyba po prostu bym już nie chciał. Nie chciałbym wracać do komiksu, bo nie czuję, że robię to bardzo dobrze, więc nie chce mi się tego robić. Nie umiem rysować. Wiem, że niektórzy uważają, że jest inaczej, ale jak ktoś ma wprawne oko, to widzi, że to jest udawane. Gdzieś tam za mną chodzi pomysł, żeby spróbować zrobić z Thanatosa książkę, ale nigdy nie napisałem niczego dłuższego, więc trochę się tego boję, a poza tym nie mam czasu, ponieważ normalnie pracuję. YouTube nie jest dla mnie zajęciem typowo zarobkowym, raczej hobbystycznym. MR: Twoje wideo na YouTube to przede wszystkim recenzje, ale próbujesz też eksperymentować z formą, jak to miało miejsce z recenzją nowego Tomb Raidera, gdzie nakręciłeś 4 filmy, a widz mógł sam zadecydować, czy chce posłuchać o plusach albo minusach gry. Jedną z Twoich eksperymentalnych form były wrzucane przez Ciebie livestreamy. Potem je porzuciłeś – akurat w momencie, kiedy przeżywamy boom, kiedy prawie każdy je nagrywa. Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 TD: To może wynikać z tego, że mam tendencje do nietrafiania. W momencie, kiedy robiłem recenzje, nikt tego nie robił. Jak to się zaczęło, to nie robiłem tego na YouTube, a jak zacząłem, to już wszyscy byli przede mną, jeżeli chodzi o oglądalność. Ale livestreamów nie robię, bo tego po prostu nie czuję. Są ludzie, którzy się w tym odnajdują, którzy potrafią gadać z głowy ciekawe rzeczy. Ja jednak czuję, że dużo lepiej jest, kiedy napiszę sobie tekst wcześniej i wszystko odpowiednio zaplanuję. MR: Oglądasz livestreamy? TD: Bardzo rzadko, ale to też jest kwestia czasu, bo to jest strasznie czasochłonne zajęcie – patrzenie, jak ktoś przechodzi grę. Aczkolwiek widzę, co jest w tym fajnego. To jest troszeczkę takie przedłużenie grania komuś przez ramię. Patrzyłeś, jak starszy brat grał. Jeżeli lubisz osobę, która to prowadzi i ona na dodatek jakoś fajnie się produkuje przy graniu, to jest to całkiem przyjemne, aczkolwiek czasochłonne. MR: Czy masz jakieś rady dla młodych twórców? TD: Widzę, że jest tendencja kopiowania rozwiązań, które już istnieją. W tej chwili jest bardzo dużo kanałów z grami na wideo dla młodzieży, gdzie dominuje pewna agresywna stylistyka. Nie mam nic przeciwko temu, jest odbiorca, jest i twórca. Wydaje mi się, że bardzo dużo ludzi, widząc, że to jest obecnie najpopularniejsze, chociażby pod względem ilości wyświetleń, stara się odtwarzać, a sądzę, że w tej chwili jest bardzo ciężko się w to wbić, a zwłaszcza wybić. Jeśli miałbym mieć jakąś radę, to aby ludzie szukali jakiegoś pomysłu na siebie, zamiast je kopiować. Oczywiście można się inspirować, sam się inspirowałem. MR: Czy masz jakieś przemyślenia dotyczące branży gier komputerowych? TD: Ludzie narzekają, że gry się w jakiś sposób zmieniają i wini się za to konsole, głównie przez to, Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 że wychodzą na tę, a nie inną platformę. Tak naprawdę to, na co mało się zwraca uwagę, to że gry stały się naprawdę popularne. W tej chwili jest to rozrywka masowa o bardzo dużym zasięgu i one zmieniają się pod masowego odbiorcę – to nie ma nic wspólnego z platformami. Aczkolwiek zmienia się coś w drugą stronę. Twórcy gier zorientowali się, że jednak typowy odbiorca Kinecta nie kupuje dużo gier. To jest człowiek, który pobawi się trochę i o nim zapomina. Zaczyna występować nawrót gier dla bardziej zaangażowanego gracza, jest ich więcej. Gry ostatnio zrobiły się dłuższe. W 2009 wyszło Demon’s Souls, gierka, która stała się na swój sposób kultowa, aczkolwiek jest to tytuł skrajnie hardkorowy. Na początku wyszła w Japonii i przez pierwsze pół roku nie mogła się wydostać na zachodni rynek, bo nikomu się nie wydawało, że może to kogokolwiek zainteresować. Dzisiaj gra tych samych twórców – Bloodborne – wychodzi na PS4 i jest reklamowana jako gra, która ma sprzedać tę konsolę. Hardkorowe gry są w cenie. MR: Czy mainstreamowe gry dorosły do pokazywania dojrzałych tematów? TD: Wydaje mi się, że jest tutaj problem, bo tego typu tematyka ma to do siebie, że jest w pewien sposób kontrowersyjna. Ona może negatywnie wpłynąć na sprzedaż, a mainstreamowe gry są wysokobudżetowe – ktoś wykłada pieniądze, aby to wyprodukować i stara się minimalizować ryzyko. To nie jest kwestia tego, że nie dorosły, ale tego, że jest zbyt duże finansowe ryzyko. To tak jak z wysokobudżetowymi produkcjami w kinach, które raczej starają się trzymać bezpiecznej tematyki. To raczej bardziej niszowe i niskobudżetowe produkcje starają się poruszać kontrowersyjne tematy. Battlefield: Hardline miał problemy z tym, co się działo w Ferguson w Stanach, chodzi o temat militaryzacji policji. Oni produkowali grę, która wydawała im się zupełnie bezpieczna i nagle pojawił się temat społeczny, który stał się dla nich trochę niewygodny. Myślę, że tutaj zupełnie przypadkiem dotknęli tematu, nie mając do niego komentarza, bo nie planowali żadnego. O ile gry niszowe dojrzały, to mainstreamowe produkcje będą się raczej nadal trzymały od dojrzałych tematów z dala. Regularnik Drugiej Ery ‧ 49 O wyjątkowości harfy, magii kołysanek i braku zaufania do smoków – rozmowa z harfiarką Barbarą Karlik Marcin Pigulak: Która to dla Ciebie odsłona Pyrkonu? Barbara Karlik: Dowiedziałam się przed chwilą, że to piętnasty Pyrkon, więc jest to też moja piętnasta edycja. Jestem w zasadzie od samego początku z konwentem, może dlatego, że odbywa się on w moim rodzinnym mieście. MP: Czy z perspektywy tych piętnastu edycji wspominasz któryś z konwentów szczególnie przyjemnie? BK: Problem z fajnymi imprezami jest taki, że w pewnym momencie zaczynają się zlewać w jedną super-hiper imprezę. Gdy się przychodzi pierwszego dnia na konwent, to nagle ten rok, który trzeba było na niego czekać – znika. I robi się jedna wielka impreza. Więc ja nie pamiętam, które z nich szczególnie były takie „wow, super”. Pamiętam, że w zeszłym roku miałam bardzo miłą sytuację w czasie koncertu… Zawsze robię wprowadzenie, w którym opowiadam na jakiej gram harfie, jaki to instrument, czym się różni od harfy orkiestrowej i tak dalej. Mówię: „Słuchajcie, kto tutaj jest pierwszy raz? Może wszyscy są po raz kolejny i po co ja mam tłumaczyć coś, co przecież wszyscy już wiedzą… Podnieście ręce”. Podniosło dwie trzecie auli. Przez chwilę myślałam, że wszyscy się zmówili i sobie robią żarty typu „jak Maskota zapyta, czy jesteście pierwszy raz, podnoście ręce”. A z drugiej strony bardzo fajnie wspominam też Pyrkony na Dębcu, zanim konwent wyrósł z tamtej miejscówki. Były takie bardziej kameralne, chociaż wiadomo, że każda impreza będzie szła w różnym kierunku. W tej chwili Pyrkon się rozwija, jest coraz większy. Pierwszy konwent na Targach też był bardzo fajny, bo nagle zrobiło się tyle przestrzeni! A teraz, no cóż… Impreza się zmienia, każdy Pyrkon jest troszeczkę inny, a jednocześnie jest tą samą wielką imprezą. MP: Bohaterką Twojego koncertu będzie wczesna harfa celtycka. Czy mogłabyś pokrótce wyjaśnić naszym czytelnikom, co jest w niej wyjątkowego? BK: Szczerze powiedziawszy, koncertuję tylko na wczesnej harfie celtyckiej. To instrument, w którym się specjalizuję, a gram na nim od 2001 roku. Instrument, na którym będę grała jutrzejszy koncert, to replika 50 ‧ Regularnik Drugiej Ery XVI-wiecznej harfy ze Szkocji, z Edynburga. Był on obecny w Irlandii i Szkocji między X a XIX wiekiem. Jako złota harfa o srebrnych strunach na niebieskim tle widnieje w herbie Irlandii. Jest bardzo charakterystyczny, wręcz unikalny na skalę europejską. Chociaż w Europie wytwarzano rozmaite harfy – gotyckie, barokowe, o dwóch rzędach strun, o trzech rzędach strun, krzyżowe, to w Irlandii i Szkocji była obecna taka właśnie wyjątkowa harfa o metalowych strunach. MP: Co jest takiego wyjątkowego w muzyce, którą niesie harfa? Co Cię szczególnie w niej urzekło, spowodowało, że stwierdziłaś, że to jest ten rodzaj muzyki, który chcesz uprawiać? BK: Tutaj trzeba poruszyć trzy tematy. Po pierwsze, ciężko mówić o muzyce na harfę. Mogę coś powiedzieć o muzyce na harfie celtyckiej, dlatego że harf, jak już wspomniałam, jest dosyć sporo rodzajów i każda muzyka na każdy z tych instrumentów będzie zupełnie inna. Podobnie jest z gitarą – na każdym rodzaju gra się inaczej. Mamy harfy historyczne, które z kolei dzielą się na ileś tam rodzajów oraz harfy elektryczne. A muzyka na harfę celtycką, ta wczesna muzyka, jest dosyć niezwykła. Na każdym koncercie staram się zagrać jakiś utwór historyczny, w którym będziemy mogli słyszeć, jak brzmiała muzyka sprzed wieków. Piszę również własne utwory. To, co jest bardzo charakterystyczne dla tej harfy, to jej bardzo długie wybrzmienie. A teraz druga kwestia, którą chciałam poruszyć… Co mnie urzekło w harfie. Dotarłam do muzyki harfowej przez muzykę celtycką. Śpiewałam w zespole celtyckim i wtedy zaczęłam szukać jak wygląda sprawa z tymi harfami, bo jako małe dziecko marzyłam, żeby grać na takim instrumencie, ale nawet nie śmiałam zapytać rodziców, czy mogę, bo to drogi instrument. I kiedy dowiedziałam się w tamtym momencie – to był dwutysięczny rok – że harfa może mieć metalowe struny, byłam kupiona na samym początku, bo słuchając gitar bardziej mi się podobały metalowe struny od nylonowych. Potem dowiedziałam się, że jest to właśnie wczesna harfa celtycka… że prawie nikt na niej nie gra… że będę mieć problemy z nauczycielami…. Ale już wtedy byłam uparta – mówię: metalowe struny tylko i wyłącznie! W tej chwili jest tak, że nawet w Irlandii, kiedy ktoś mówi „celtic harp” – harfa celtycka albo harfa irlandzka – najczęściej ma na myśli współczesny instrument z XIX wieku z nylonowymi strunami. Ja gram na metalowych strunach, ich brzmienie jest po prostu niesamowite, no i możliwości, jakie daje ten instrument, są troszeczkę inne od tych, które oferuje nylon. MP: Z pewnością podczas słuchania Twoich koncertów niejedna osoba zapragnęła pójść w Twoje ślady i grać na harfie. Jakich podstawowych rad chciałabyś udzielić komuś, kto jest „zielony” w kwestii grania na tym instrumencie, a chciałby wykonać pierwsze, podstawowe kroki, żeby móc zostać harfiarką lub harfiarzem? Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Regularnik Drugiej Ery ‧ 51 © Foto by Justyna Miśkowiec BK: To nie pierwszy raz, kiedy dostaję to pytanie. Mniej więcej raz, dwa razy na miesiąc otrzymuję maila lub telefony od ludzi, którzy chcieliby grać na harfie. Myślę, że pierwszą, taką podstawową rzeczą, którą fajnie byłoby zrobić, to sprawdzić, na jakiej harfie chcemy grać. Tutaj zrobię taką małą kryptoreklamę – na mojej stronie harfiarka.pl w dziale „Harfa” znajduje się artykuł jak zacząć na niej grać i tam są chociażby wymienione różnice między harfami, jak dojść do tego, na której harfie chcę grać i być może skąd wziąć pierwszy instrument. Największy problem z graniem na harfie jest taki, że trzeba ją kupić, gdyż ciężko jest się uczyć na instrumencie, którego nie ma się w domu. Natomiast jeżeli ktoś ma jakieś zdolności manualne, to można harfę zrobić samemu dosyć niskim kosztem. Najważniejsze to spróbować, gdyż harfa ma bardzo – jak to się mówi – niski próg wejścia. Czyli nawet jak gramy proste melodie, to na harfie będą brzmieć one magicznie. Nie ma tego momentu, co w skrzypcach, że dopóki się nie nauczymy ciągnąć smyczkiem, to będzie brzmieć fatalnie. Jednak, jak mówią Anglicy: „easy to start, hard to master”. Więc później już te wszystkie subtelności są trudne do ogarnięcia, ale jest to nauka, która przynosi wiele satysfakcji. Myślę, że pierwszym krokiem jest zorientowanie się, jaki instrument chcemy i skąd powinniśmy go kupić. Taka mała przestroga: troszkę nie lubię pakistańskich harf, dostępnych na różnego rodzaju serwisach aukcyjnych. Są to nylonowo-strunowe harfy z dźwigienkami, z wyrzeźbionymi po bokach różami. Mam do nich zastrzeżenie w kwestii bardzo wysokiej ceny w stosunku do słabej jakości. A ponieważ są to i tak jedne z najtańszych instrumentów na rynku, ludzie je kupują . Gdyby kosztowały połowę tego, to bym stwierdzała: „super, jest instrument, na który każdego stać, można sobie zacząć na nim grać”. Wiem, że 52 ‧ Regularnik Drugiej Ery niektórzy je ulepszają. Słyszałam o dziewczynie, która zmieniła oryginalne struny na struny z włókna szklanego i mówi, że harfa brzmiała super. Ale raz się trafi świetny egzemplarz, a raz fatalny. MP: W zeszłym roku wydałaś swój trzeci album studyjny. Czy mogłabyś przybliżyć, jaki repertuar zawiera ten album oraz jak przebiegała nad nim praca? Z tego co wiem, brałaś udział w kampanii Polak Potrafi, która skończyła się pełnym sukcesem w postaci wydania tej płyty. BK: Tak, owszem. Jestem niebywale szczęśliwa, że mogłam ją zorganizować z tymi wszystkimi ludźmi, którzy mi pomogli. Pomysł na płytę narodził się już jakiś czas temu z mojej fascynacji kołysankami. Album nazywa się Suantrai – struna snu i jest właśnie płytą kołysanek, aczkolwiek nie wszystkie z tych piosenek są takimi klasycznymi, cichutkimi, usypiającymi utworami. Chociaż mówiąc to, przypominam sobie moją koleżankę, która stwierdziła, że nie da się jej słuchać w aucie. Puściła płytę o piątej rano przy mglistej pogodzie i musiała ją wyłączyć po trzech minutach, bo było niebezpiecznie. Tak więc nie słuchajcie jej w samochodzie! (śmiech) W każdym razie, dlaczego kołysanki… Lubię folklor przekazywany, żywą tradycję. Kołysanki są jednym z tych elementów tradycji, z którym prawie każdy z nas ma styczność w którymś momencie swojego życia. Myślę, że przetrwa on długo, długo po tym, jak utwory folkowe zostaną przeistoczone w rock i ogólnie nieco się rozmyją. Drugą rzeczą, którą kocham w kołysankach, jest ich niesamowity, leczniczy potencjał. Bo przyznam szczerze, że jeżeli są jakieś frazy, które działają na mnie jak czerwona płachta na byka, to jest to „ty masz talent”. Jakkolwiek by tego nie określić, są dla mnie wyznacznikiem strachu przed śpiewaniem. Albo, gdy ktoś mówi: „nie mam talentu, nie mogę się za to zabierać, gdy zaczynam śpiewać, ludzie mi mówią zamknij się”. A przecież nie chodzi o to, aby śpiewać pięknie. Śpiewanie, tworzenie muzyki, jest bardzo przyjemnym zajęciem i nie powinno się tego robić tylko wtedy, kiedy wychodzi super. Kołysanki są na tyle niesamowite, że kiedy w pewnym momencie pojawia się na świecie dziecko, to nagle się okazuje, że ono dużo lepiej reaguje na śpiew swojej matki czy ojca – nieważne, czy fałszuje, czy też nie – niż na głos jakiejś super piosenkarki z płyty. Okazuje się wtedy, że ten rodzic nie będzie się zastanawiał, co o nim sobie pomyślą ludzie – on po prostu zaśpiewa tę kołysankę dziecku i ono wreszcie zaśnie. Więc to jest absolutnie niesamowite, to jest ten potencjał, który strasznie mi się w kołysankach podoba. Zbieram je. Mam jakieś swoje różne ulubione utwory, a w tym wypadku pojawiła się opcja, żeby nagrać z nimi płytę. Stworzyłam więc program i projekt na Polak Potrafi. Poprzednie płyty wydawałam własnym sumptem z pomocą mojej mamy, która mi bardzo pomaga (a zresztą ma zamiar przyjść na jutrzejszy koncert). W tym wypadku stwierdziłaMP: „ok, jeśli mam zbierać pieniądze na tę płytę i jeszcze pożyczać od mamy, to zajmie to następne trzy lata. Jeśli teraz zrobię projekt, to ludzie będą mogli się dorzucić i dostaną tę płytę”. Oczywiście absolutnie niesamowicie się udzielali, dorzucali się, a ci, którzy nie mieli pieniędzy, to mnie przepraszali, co w ogóle nie było potrzebne, bo samo to, że podali słowo dalej, że zrobili sobie zdjęcie z kotem… Tak… W pewnym momencie wyszła bardzo śmieszna akcja z kotami, która zaczęła się od tego, że nagrywałam filmik na Polak Potrafi i Maciej Tauer, który mi to organizował stwierdził: „Wiesz co… filmik jak filmik, musisz wrzucić wycięte sceny”… i faktycznie, zrobiliśmy filmik z wyciętych scen, który jest przezabawny. W pewnym momencie przechodzi mój kot – chwyciłam go i mówię: „Harfiarka prosi o wsparcie”! I od tego się zaczęła akcja, że jeżeli ktoś zrobi sobie zdjęcie z kotem, to niezależnie od tego, jak pójdzie zbiórka, dostanie Kot-łysankę (jedną z kołysanek, która znajduje się na płycie) i… ludzie robili zdjęcia z kotem. Jak ktoś nie miał prawdziwego kota, to robił sobie zdjęcie z pluszowym kotem, albo z psem, albo z pluszową świnią, albo ze szczotką do włosów… ludzie mieli przecudowne pomysły! No i wtedy faktycznie widziałam w statystykach, że dużo więcej osób wchodzi na tę stronę. Super przeżycie. MP: Więc na pewno potwierdzisz rolę Internetu, która pozwala nawiązać kontakt z fanami i jest świetnym narzędziem do rozwoju własnej twórczości? Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 BK: Jakby na to nie patrzeć, gdyby nie Internet, nie grałabym na harfie. Swoją pierwszą harfę znalazłam przez Internet. Gdyby nie Internet, nie znalazłabym również człowieka, który zrobił mój drugi instrument. Ponadto w Internecie jest mnóstwo materiałów do nauki. Przez Internet można się również w tej chwili uczyć. Sama udzielam lekcji przez Skype’a, a nie tylko na żywo, metodą „jeden na jeden”. Przez Internet dowiedziałam się o warsztatach w letniej szkole harfy w irlandzkim Kilkenny, organizowanych przez Historical Harp Society. W tym roku będę na nich – jeśli się nie mylę – jedenasty raz. Internet jest idealnym narzędziem, w tym także do kontaktu z fanami. MP: Jak wygląda u Ciebie proces tworzenia utworów? BK: Bardzo różnie. Tworzę zarówno swoje własne, autorskie kompozycje, które nazwałabym po prostu piosenkami, ale też filk, czyli folk wymyślonych światów. Komponuję utwory osadzone w jakiś konkretnych światach, np. Czarne Oceany według książki Jacka Dukaja albo Kołysankę Dory Wilk według cyklu Anety Jadowskiej, wobec czego czasem najpierw się pojawia inspiracja do tekstu. W przypadku Kołysanki Dory Wilk zaczęłam pisać tekst, po czym w połowie przyszło mi do głowy, że w zasadzie opowiada o wiedźmie z książki, która w dużej części odwołuje się do symboliki pogańskiej, wobec czego powinnam zrobić z tego slip jig’a (charakterystyczny utwór o rytmie trójkowym – trzy jest również bardzo ważną, pogańską liczbą). Trzeba było przerobić cały tekst, żeby pasował do tego rytmu. I faktycznie – utwór dzięki temu zrobił się dużo fajniejszy. Czasem jest tak, że najpierw napiszę melodię, ona mi chodzi po głowie i napiszę do niej tekst, ale najczęściej zaczynam od tekstu. W zasadzie jest pół na pół. MP: Jesteś także znana jako miłośniczka RPG. Czy istnieje system lub gra komputerowa, do których chętnie wracasz? BK: Bardzo lubię standardowe RPG przy stole i LARPy. Ostatnio miałam dosyć dużo kontaktu z nowoczesnymi erpegami, które troszeczkę wykręcają cały koncept. Zaczęłam grać w Apocalypse World, który jest super fajny oraz Remember Tommorow i kilka innych takich niezależnych erpegów, w których mistrz gry się zmienia. Z drugiej strony mam swój autorski świat – Ezoteryczny Poznań. To takie urban fantasy z elementami magicznymi, które dzieje się w Poznaniu. Jakby na to nie patrzeć, granie w światy, które nawiązują do naszego współczesnego jest o tyle fajne, że wszyscy wiemy, gdzie jest poznańska Cytadela i jeżeli potwór będzie tam wychodził, to równocześnie wszyscy będą wiedzieć gdzie to jest w świecie systemu. Podobnie jeżeli wampiry gromadzą się przy Centrum Kultury Zamek. Na mojej półce czeka Dresden Files. Jestem wielką miłośniczką urban fantasy, a jednocześnie ze starych, wydanych systemów, mam wielki sentyment do Shadow Run… Uwielbiam! Cybernetyka i magia, elfy z cyber-wszczepami… Po prostu cudo! I smoki w korporacjach. Nigdy nie ufaj smokom! © Foto by Justyna Miśkowiec Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Regularnik Drugiej Ery ‧ 53 „Jestem twórcą„, bardziej aktorką niż – wywiad z Shappi Shappi, bardzo cieszymy się, że jesteś dzisiaj tutaj z nami i że zgodziłaś się na ten wywiad. To sama przyjemność, dziękuję serdecznie. Jesteś jedną z najsłynniejszych cosplayerek nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Zostałaś laureatką wielu zagranicznych konkursów i miałaś okazję obserwować różne środowiska cosplayerów. Chciałam Cię jednak zapytać o Twoje początki związane z tworzeniem strojów. Jak narodził się ten pomysł? I przede wszystkim – czy pamiętasz pierwszy strój, który stworzyłaś i co to była za postać? Tak, oczywiście, tego się nie zapomina! Sam pomysł na cosplay narodził się, gdy zaczęłam jeździć na konwenty mangi i anime. To takie małe imprezy w szkołach. Było to chyba w 2009 roku, wtedy też praktycznie zaczęłam robić własne stroje. Moim pierwszym kostiumem była Gwendolyn z gry [kursywa]Odin Sphere[/kursywa] – mojej ukochanej gry. Postać na obrazku jest bardzo ładna, ale moja sukienka była okropna! Teraz, gdy na nią patrzę, to w życiu nie założyłabym jej jeszcze raz. Ale tak, wspominam to bardzo miło i to był taki właśnie pierwszy krok w ten fajny, kolorowy świat. Ale wtedy ten strój był dla Ciebie satysfakcjonujący? No tak! Wtedy to było arcydzieło! Teraz to, no cóż… ojej. Czy jest ktoś – jakiś inny cosplayer – który stanowi dla Ciebie inspirację, motywuje Cię w jakiś sposób, albo którego po prostu podziwiasz? Jak najbardziej. W Polsce jest to na przykład Kairi (Katarzyna Siedlecka), która jest dla mnie ogromnym wzorem, jeśli chodzi o schludność i czystość stroju. Za granicą… Myślę, że Volpin. Jest to twórca „propsów”, części do strojów – broni, dodatków, kawałków zbroi. To człowiek, który robi po prostu najlepsze jakościowo rzeczy. Sama prowadzisz warsztaty z tworzenia strojów, nagrywasz również filmiki instruktażowe. Co sprawia Ci większą radość: tworzenie stroju czy wcielanie się w postać na scenie? A może zupełnie nie rozdzielasz od siebie tych dwóch ról i taktujesz 54 ‧ Regularnik Drugiej Ery je właściwie jako jedność – najpierw tworzysz strój, a potem naturalnie w nim występujesz? Raczej to pierwsze. W nazwie mojej działalności jest właśnie „workshop” – zajmuję się warsztatem. Bardziej interesuje mnie proces tworzenia samego kostiumu, czas, który spędzam nad robieniem go, niż zakładanie go później. Jest to troszkę śmieszne, bo generalnie ludzie robią stroje właśnie po to, żeby się w nie później przebierać, a mnie bardziej bawi samo ich wykonywanie. Właśnie. Wcielają się jakby w daną postać. Ciebie takie coś w ogóle bawi, czy nie bardzo? To jest przyjemne, oczywiście. To fajna sprawa, móc założyć ten strój i pokazać się potem ludziom, ale ja jednak jestem bardziej twórcą, niż aktorką, więc patrzę na to pod względem technicznym. Czy w związku z tym wiążesz swoją przyszłość zawodową z tworzeniem strojów? W tym momencie studiuję psychologię… Przyznasz, troszeczkę się to z cosplayem nie pokrywa… Dokładnie. Ale mam taką małą nadzieję, gdzieś głęboko w serduszku, że mi się uda i będę robić takie rzeczy zawodowo. Zarabiać tym na życie. A więc nie jest to dla Ciebie takie zwykłe hobby, które przy okazji przynosi jakieś minimalne zyski, tylko naprawdę chciałabyś na tym w przyszłości zarabiać? W tym momencie, tak. Jest to hobby, które daje mi kieszonkowe na moje własne wydatki, czy też wyjazdy. Ale przyznam, że staram się pracować nad swoim portfolio, żeby jednak kiedyś, w przyszłości, coś w tym kierunku robić. Chciałabym zawodowo tworzyć stroje, może zająć się również marketingiem, promocją, co robię teraz dorywczo. Na tegorocznym Pyrkonie jesteś jurorką Maskarady (dop. red. konkurs strojów). Czy trudno jest Ci obiektywnie oceniać prace innych uczestników, wiedząc jak dużo pracy wymaga stworzenie stroju? Bardzo ciężko. To jest naprawdę dobre pytanie, ponieważ większość osób dokonuje werdyktu patrząc na efekt końcowy. Ja natomiast, jako osoba, która niejako siedzi w tej całej „zabawie”, jestem świadoma tego, ile dana osoba wkłada pracy, swojego czasu w wykonanie kostiumu, choć nie wyszedł on może do końca tak, jak by tego chciała. Jest mi wtedy strasznie żal, gdy nie mogę dać takiemu cosplayerowi tej pierwszej nagrody, ponieważ widzę jaki jest końcowy efekt, który podlega głównej ocenie. Na co zwracasz uwagę przy takich strojach? Głównie na wykonanie techniczne. Jestem bardzo przywiązana do tego jaki jest poziom wykończenia, czystość stroju. Myślę, że na tym będę się Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Aleksandra „Shappi” Tora to jedna z najbardziej znanych na świecie polskich cosplayerek. Brała udział w wielu europejskich konkursach: w 2013 roku została mistrzynią Europy w kategorii solo na European Cosplay Gathering w Paryżu, natomiast w 2014 roku w czasie Cosplay World Masters w Portugalii. Swoją przygodę z cosplayem rozpoczęła w 2009 roku, a pasję do tworzenia kostiumów szybko przekuła ze zwykłego hobby w ciężką, ale przynoszącą niesamowite efekty, pracę. Obecnie współpracuje z twórcami gier, prowadzi własne warsztaty, tworzy filmy instruktażowe, wykonuje stroje na zlecenie, ale nie stroni również od występowania w swoich kreacjach na różnego rodzaju imprezach. 56 ‧ Regularnik Drugiej Ery głównie skupiać przy ocenie kostiumów podczas Pyrkonu. Na Pyrkonie byłaś przebrana za Bellonę. Dlaczego właśnie na tę postać się zdecydowałaś? Bellona jest postacią z gry Smite, w którą nie miałam jeszcze czasu zagrać. Jednak zdecydowałam się na stworzenie kostiumu, dlatego że myślałam o nim pod kątem projektu. Przy okazji tego cosplayu korzystałam z Worbli (termoplastycznego materiału używanego w tworzeniu kostiumów). Jest to dla mnie nowy temat i chciałam sprawdzić jego możliwości. I jak wrażenia? Jak się z tym materiałem pracuje? Dosyć ciężko, trzeba mieć do niego niezwykłą cierpliwość, ale chyba dałam radę! A jeśli chodzi o samo przebieranie się – wolisz wcielać się w postaci z gier czy z filmów albo seriali? Zdaję sobie sprawę, że w związku z Twoją współpracą, na przykład z gryonline.pl, bohaterowie gier często stanowią przedmiot Twoich cosplayów, ale czy preferujesz właśnie takich bohaterów, czy nie ma dla Ciebie różnicy, skąd postać pochodzi? Ogólnie jestem zapalonym graczem. Wolę więc jednak gry, ale niestraszne mi stroje z filmów czy seriali. Mieszam między wszystkim, co dostępne, ogranicza mnie tylko to, jaka postać mi się spodoba! Tworzysz niesamowicie dokładne cosplaye, których przygotowanie zajmuje wiele godzin pracy. Czy planując je starasz się, by przede wszystkim prezentowały się jak najlepiej, czy też równie ważny jest dla Ciebie komfort? Przypuszczam, że niektóre elementy – takie jak wielkich rozmiarów bronie czy skrzydła – trudno w całości przewieźć na konwent. Przystępując do działania zapewne zastanawiasz się jak je zrobić, by można było je potem ponownie rozłożyć? W najbliższym czasie mam około sześciu konwentów za granicą, więc Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 muszę spakować strój do naprawdę niewielkiej walizki, także myśl o tym, jak przetransportować strój stale mi towarzyszy podczas jego tworzenia. Bellona ma na przykład ogromny miecz, który jest większy ode mnie, ale dziś miałam ten komfort, że mogłam przewieźć jej strój w samochodzie. Miecz oczywiście jest rozkręcany. Większość moich kostiumów to trochę takie puzzle, które później na miejscu muszę skręcić, poskładać i zamocować do siebie na przykład na rzepy, bo tylko w taki sposób jestem w stanie je przewieźć. I dużo zajmuje to czasu? Różnie, ale da się to zrobić przed występem. A nie miałaś nieprzyjemnych sytuacji, że podczas przewożenia coś poszło nie tak? Któraś część cosplayu ucierpiała w transporcie? Oj, tak. Jechałam na konwent za granicą, cosplayowe finały konkursu Euro Cosplay w Londynie. Mój kostium leciał tam pocztą, ponieważ tam dla wygody wysyłało się stroje paczkami pocztowymi. Najwyraźniej niezbyt dbale obchodzono się z moją paczką, bo stelaż skrzydeł przybył nadpęknięty. Tak więc, gdy wypakowałam skrzydła, zorientowałam się, że są zniszczone. Co prawda, cała historia nie skończyła się źle, ponieważ z pomocą przyszli moi znajomi, więc udało mi się wyjść na scenę, ale to zdecydowanie nie było to, co chciałam. Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Na pewno wszyscy, którzy widzieli Twoje cosplaye zdają sobie sprawę, że ich przygotowanie jest niezwykle czasochłonne. Ja bym chciała się jednak spytać o coś, co jest nieodłączną częścią cosplayów, a na co zwykle w mniejszym stopniu zwraca się uwagę, zachwycając się strojem. Ile czasu zajmuje Ci cosplayowy makijaż? Jak dużą wagę do niego przykładasz? Ogólnie uważam, że twarz powinna jak najbardziej pasować do postaci. Tak więc wszystkie chwyty charakteryzatorskie, takie jak kolorowe soczewki czy sztuczne rzęsy, są właśnie po to, by się upodobnić do postaci. Makijaż zajmuje mi minimum godzinę. Wychodzę z założenia, że musi być dokładny i wyrazisty, tak aby dobrze prezentował się na scenie. Czy są jakieś rady, których mogłabyś udzielić początkującym cosplayowcom? Od czego najlepiej zacząć przygodę ze stworzeniem strojów? Za jaki materiał się wziąć? Każdy jest inny, więc nie jestem w stanie powiedzieć dokładnie, że powinniście zacząć od tego czy tego. Najbardziej uniwersalną radą jest to, żeby nie brać niczego za ciężkiego. Cosplayerzy, zwłaszcza początkujący, mają taką tendencję, że decydują się na coś bardzo trudnego, pokroju Transformersa, co zazwyczaj nie wychodzi, zrażają się, odrzucają kostium w kąt i tak kończy się ta pasja. Należy więc stawiać mniejsze kroczki – najpierw jakiś łatwy strój, potem krok wyżej, większa kiecka, zbroja i tak dalej. Progres, jakkolwiek będzie powolny, doprowadzi początkującego do celu. Rozmowę przeprowadziły: Marika Kaiser i Asia Sikorksa Regularnik Drugiej Ery ‧ 57 PYRKON OCZAMI UCZESTNIKÓW Sondy przeprowadzali: Marcin Pigulak i Mateusz Rybicki SONDA NUMER 1: uczestniczki Jesteśmy na festiwalu już trzeci raz. Mam wrażenie, że jest dużo więcej cosplayerów, a kostiumy są coraz lepsze i coraz bardziej wymyślne. Szkoda, że tak mało Star Treka w tym roku! To znaczy, ludzi przebranych za postacie ze świata ST jest sporo, trochę gorzej z prelekcjami na ten temat. Jeśli chodzi o panele, to chyba faktycznie trochę mniej znalazłyśmy dla siebie w tym roku, ale ogólnie i tak się cieszymy, że tu jesteśmy. Najbardziej się skłaniamy ku panelom naukowym, być może także literackim. Najwięcej się z nich wynosi. SONDA NUMER 2: rodice z dwójka dzieci Niestety obowiązki nie pozwoliły nam na wcześniejsze przyjście, więc niedziela jest pierwszym dniem naszej wizyty. Dzieciom w tej chwili najbardziej podobają się smoki, a synowi dodatkowo szturmowcy i wystawa Star Wars (świetnie zrobione makiety z dopracowanymi szczegółami), w tym droidy i miecze świetlne. Myślę, że syn już się zaraził klimatem Pyrkonu. Gdy dzisiaj zobaczył te stroje, powiedział: „Ja już mam plan, na przyszły rok się przebiorę!”. Każdy dzieli się swoją pasją, żyje tym. Jest to takie głębokie zainteresowanie. Fajnie, że to się też innym podoba. 58 ‧ Regularnik Drugiej Ery SONDA NUMER 3 Agnes, Mateusz i Adam Jesteśmy po raz pierwszy na konwencie, chociaż nasza drużyna wojów jeździ na Pyrkon od jakiegoś czasu. Multum osób, niesamowite wrażenia, niesamowite przebieraństwo z każdej strony, po prostu bardzo fajna zabawa. Jesteśmy drużyną wojów historycznych, reprezentujemy wojów polskich z tysięcznego roku. Bardzo często pomagamy także wikingom, dlatego też często mylą nas z nimi. Na konwencie wszystkich interesuje to, czym się zajmujemy. Akurat jesteśmy tutaj w sile trzech drużyn z tej samej epoki, tak więc mamy możliwość pokazania różnych wyposażeń, ubiorów, kolorów. Myślimy, że to nie jest nasza ostatnia wizyta na Pyrkonie. Pewnie po jego zakończeniu wrócimy zmęczeni i padniemy na łóżka, ale to i tak nie zmienia faktu, że jest fajnie. SONDA NUMER 4 Maciej i Blanka To nasz drugi dzień na konwencie. Jesteśmy tutaj co roku, tak więc nie jest to pierwszy konwent dla naszej córki. Biorę udział w pokazach bitewaniaków, także głównie tam spędzam czas, a żona z córką zwiedzają resztę konwentu. Organizujemy event gry Bold Action – jest to gra w realiach drugiej wojny światowej. Przepiękne makiety, przepiękne stoły, jest to bardzo fajny system, nowość od niedługiego czasu. Także warto się tym zainteresować. Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 SONDA NUMER 6 SONDA NUMER 5 Marcel Wydaje mi się, że na tym Pyrkonie jest trochę więcej ludzi niż w zeszłym roku, a na pewno jest tak w przypadku cosplayerów. Ludzie są bardzo kreatywni, co wzbogaca ten festiwal. Podoba mi się, że atmosfera jest zbliżona nieco do Woodstocku. Jest dużo paneli tematycznych, każdy może znaleźć coś dla siebie. Bardzo ciekawe było dla mnie spotkanie z Andrzejem Pilipiukiem. Rozebrał na czynniki pierwsze pracę pisarza i to, jak musi się bronić przed znawcami różnych tematów, którzy doszukują się błędów w jego twórczości. Poza tym trafiałem raczej przypadkowo na różne panele, na przykład… o kucykach Pony, co było dosyć szczególne. Uczestnicy tak bardzo wykłócali się na temat serialu, że myślałem, iż w pewnym momencie wybuchną zamieszki (uśmiech). Tak zagorzałej dyskusji nie widziałem na żadnym innym panelu. Poza tym trafiłem na panel historyczny o Japonii. Szczerze mówiąc prawie na nim zasnąłem, ale to dlatego, że nie zaznajomiłem się z tematem wcześniej. W sumie wybór panelu jest kwestią preferencji. Nie są stricte nudne czy ciekawe. Każdy ma swoje upodobania i myślę, że z racji różnorodności tematów każdy może coś dla siebie znaleźć. To mój pierwszy cosplay. W tym roku przebrałem się za stalkera. W postapo siedzę od mniej więcej pięciu lat, a zaczęło się od pierwszego „Fallout’a” – klasyka! Podoba mi się obecność dużej rzeszy fanów tych klimatów – OldTown, Brotherhood of Beer, Alkochemicy z Poznania, a także kilka innych ekip. To tworzy bardzo fajny klimat. Można na luzie pogadać ze wszystkimi o tych samych zainteresowaniach. Bartek, na Pyrkonie prowadził larp pt. „Morderstwo pod dachem” Przede wszystkim odczuwam pozytywne wrażenia. Był to mój pierwszy larp, co tym bardziej stanowiło wyzwanie. Przede wszystkim takie, że poza przygotowaniem wszystkiego, co potrzebne – co zajmuje pewną dozę czasu – tak naprawdę nie wiemy, czego można się spodziewać przy takim larpie, bo występuje tutaj czynnik ludzki w postaci tylu graczy, ilu ich mamy. Ja akurat miałem dziewięcioro graczy. Nie wiemy nigdy co się stanie, jak dana osoba zagra. Trzeba improwizować na każdym etapie gry i działać z tym, co się ma. Jeżeli chodzi o larpy na Pyrkonie, brałem w nich udział dwa lata temu oraz w zeszłym roku. Zawsze tak bywa, że startuję w wielu larpach, ale jest tylko kilka perełek. Wiele z nich nie jest do końca przygotowanych i nie do końca mi się to podobało, aczkolwiek rok temu miałem okazję być na larpie grupy Limes Mundi (prowadzą też swój trzydniowy larp w czerwcu i wrześniu). Zrobili kawał dobrej roboty. Nie byłem na lepszym larpie. Inspiracja i wiele motywów, które zastosowałem w swojej sesji, pochodziły od tej grupy i tam najwięcej się nauczyłem, tam powstały największe emocje. Sesje Limes Mundi były powodem, dla którego sam chciałem poprowadzić rozgrywkę. Czy w przyszłym roku także planuję zostać larpmasterem? Na chwilę obecną cieszę się, że zrobiłem swoją przygodę i wypełniłem zadanie, które sobie wyznaczyłem. Co będzie za rok – zobaczymy. Może postawię sobie inne wyzwanie? Prawdopodobnie coś jeszcze zrobię. › Wydanie Specjalne: PYRKON 2015 Regularnik Drugiej Ery ‧ 59 SEE YOU SPACE COWBOY...