pobierz

Transkrypt

pobierz
U HODOWCY BYDŁA
Radiotelegrafista Lucas wystukiwał na wąskiej taśmie wiadomości przychodzące ze świata. Wysoki blondyn o nordyckiej
twarzy ubrany w drelich koloru khaki. Po odebraniu telegramów,
przeznaczonych dla mieszkańców Mantecal i okolic, Lucas zdjął
słuchawki, uśmiechnął się jowialnie i powrócił do rozpoczętej
poprzednio rozmowy na temat spirytyzmu.
- Wiem, że w Europie spirytyzm przestał być modny - mówił
Lucas - wiara w duchy i ich oddziaływanie na losy żyjących,
a także możliwość porozumiewania się z nimi za pośrednictwem
mediów - osób podatnych na wpływy hipnotyzera,
przestała zaprzątać umysły ludzkie, a zespoły zjawisk występujących podczas seansów spirytystycznych - lewitacja
i materializacja uznane zostały za sprzeczne z nauką i prawami
przyrody, za wytwór zbiorowej sugestii uczestników seansu
albo za pospolite oszustwo.
- A co pan o tym myśli? - wtrąciłem dla podtrzymania
rozmowy.
- W naszym kraju, tak samo jak w całej Ameryce, spirytyści
tworzą rodzaj sekty religijnej. Wydajemy biuletyny informacyjne
i często spotykamy się na zebraniach dla wymiany doświadczeń.
Nie jestem katolikiem, jestem spirytystą.
Radiotelegrafista cytował liczne „udokumentowane" przykłady nawiązywania łączności z duchami zmarłych. Namawiał
mnie usilnie do zainteresowania się spirytyzmem, wcisnął mi do
ręki broszurki propagandowe.
Do pokoju zajrzał Murzyn Castro. Wywracał komicznie oczami i pokazywał wymownym gestem butelki brandy „Felipe
Segundo" trzymane w obu rękach.
- Może się napijemy? - proponował. - Zarekwirowałem całą
skrzynkę w sklepie Gualdrona. Pochodzenie kolumbijskie z
przemytu. Nie zrobię doniesienia, ale butelki zabrałem. Niech się
nauczy uczciwego handlu, z rachunkami za towar.
- Ty go nie ucz uczciwości, pilnuj siebie - zawołał Lucas. Nic
innego nie robisz tylko bałaganisz, upijasz się i straszysz
dziewczyny. Zobaczysz, że to się źle skończy. Zostaw nam dwie
butelki i zmiataj. Wiesz, że podczas służby nie piję.
Castro postawił butelki obok drzwi i ulotnił się. Był to silny
jak bawół Murzyn, wesoły, towarzyski i nieobliczalny. Ministerstwo Finansów przysłało go tutaj celem nadzorowania handlu
napojami alkoholowymi. Nie miał serca karać wykroczeń mandatami, rekwirował jedynie towar, który sam wypijał albo
rozdawał na prawo i na lewo swoim znajomym. Zmysłowy,
nieopanowany charakter stwarzał mu niezliczone kłopoty, łącznie z częstymi aresztowaniami i odsiadkami w ciupie. Był moim
pacjentem, po largactilu uspokajał się trochę, ale kiedy
przestawał brać tabletki, wracały także jego nieodpowiedzialne
wybryki.
Radiotelegrafista usiadł ponownie przy aparacie i zaczął
nadawać zawiadomienia o mającej się odbyć w przyszłym
tygodniu zabawie połączonej z popisami brawury demonstrowanej przez najznakomitszych llaneros stanu Apure. Dzień, w
1
którym miała się odbyć zabawa, był dniem patrona Mantecal świętego Michała. Senator Miguel Sanchez, imiennik patrona,
ufundował wspaniały posąg świętego i podarował go miejsowej
parafii. Posąg wykonany został przez rzeźbiarza francuskiego i
już kilka dni wcześniej został przywieziony samolotem z
Europy.
Przed dom zajechał samochód. Wysiadł z niego dr Ostrada,
jeden z najbogatszych terratenientes stanu. Adwokat nie wykonujący swego zawodu, oddany bez reszty hodowli bydła. Nad
rzeką Arichuna posiadał kilkadziesiąt tysięcy hektarów ziemi,
dwadzieścia tysięcy sztuk bydła rogatego, kilkaset koni, osłów i
mułów, piękny dom na sawannie, własną wieś, rzeźnię i
lotnisko. Miał także „chałupę" w Nowym Yorku. Mieszkała w
niej żona i dwaj dorośli synowie studiujący na Uniwersytecie
Columbia.
- Doktorze, zgodnie z obietnicą przyjechałem zabrać pana do
siebie - wołał z ulicy. - Mam dwa miejsca. Dzisiaj wracam z
powrotem, doskonała okazja, lepszej nie będzie. Zobaczy pan
moich dzikusów i całe moje gospodarstwo.
- Chciałbym zabrać ze sobą Margaritę, nie narobię panu
kłopotu pasażerem w spódnicy?
- Ależ skąd, będzie weselej.
Pożegnałem się z Lucasem i wsiadłem do jeepa. Podjechaliśmy najpierw do apteki Mediny, skąd zabraliśmy kierowcę
Ostrady, a potem do mnie po Margaritę. Przebrałem się
odpowiednio, zabrałem broń i amunicję. Na zjedzenie obiadu nie
było czasu.
W drodze hodowca zabawiał nas rozmową.
- Kilkanaście lat temu hodowla nie opłacała się zupełnie. Nie
było komu sprzedać mięsa, krowa warta była tyle, ile dawano
za skórę - kilka bolivarów; na zaniedbane hatos napadali
Indianie, a mila kwadratowa sawanny kosztowała zaledwie
tysiąc bolivarów i nie było na nią kupców.
Dzisiaj wszystko się zmieniło. Od czasu, kiedy Gomez
wpuścił do kraju towarzystwa naftowe i odkąd transporty
lotnicze zaczęły wywozić mięso do Caracas. Dawniej tylko
mięso suszone docierało do centrum kraju, transport łodziami
zajmował dużo czasu, a chłodnie były nieznane.
- Ile teraz kosztuje przeciętna krowa? - indagowałem Ostradę.
- Od trzystu do czterystu bolivarów, sto dolarów, tak
wysokich cen jeszcze nigdy nie było.
- A bydło rasowe?
- Byk Brahman - Cebu nawet do dziesięciu tysięcy bolivarów i
więcej. Ale opłaca się kupować bydło rasowe. Stosujemy
sztuczną inseminację, tak że jednym bykiem „pokrywamy"
tysiące krów. Nasze dzikie, kreolskie krowy są nic nie warte.
Mają więcej rogów jak mięsa, biegają jak szalone i trudno je
schwytać na lasso. Potomstwo ociężałego, indyjskiego byka jest
znacznie spokojniejsze, więcej waży, nie rani ludzi.
- Nie widzę dużo bydła rasowego.
- Dopiero od kilku lat wzięliśmy się solidnie do poprawy rasy.
Pokażę panu u mnie cielęta pół krwi.
2
- Jak pan zorganizował transport?
- Mam własne lotnisko. Handlarze z Caracas kupują od nas
mięso i oni kłopoczą się o wynajęcie samolotów transportowych
pochodzących najczęściej z demobilu armii Stanów
Zjednoczonych.
Droga była coraz gorsza, zwolniliśmy tempo jazdy. W pewnej
chwili oczom naszym ukazała się grupa ludzi nagich i brudnych.
Kobiety, dzieci i jeden kulejący mężczyzna. Kobiet było ze
dwanaście, a dzieci znacznie więcej. Kierowca zatrzymał jeepa i
odezwał się do nich po hiszpańsku. Nikt mu nie odpowiedział,
patrzyli na niego z lękiem, nie rozumieli, o co pyta. Ostrada
wychylił się z samochodu i zagadał do nich po indiańsku.
Mężczyzna odpowiedział, w jego niezrozumiałych dla mnie
słowach czaił się strach, wychudłe ciało chyliło się do przodu,
kurczyło pod spojrzeniami ludzi z samochodu. Ostrada wyjął z
bagażnika kawał grubego, brązowego sznura zrobionego z liści
tytoniowych. Odciął nożem kilkunastocentymetrowy kawałek i
rzucił kulawemu. Pojechaliśmy dalej.
- Co on mówił?
- Nic takiego. Przepraszał, że żyje. Prosił, żeby go nie zabijać.
- A co pan mówił?
- Przypomniałem im, że bydło na tej sawannie jest moje.
Nietykalne. Ta hołota uważa, że wszystko na sawannie należy do
nich. Polowanie na dziką zwierzynę wymaga więcej wysiłku,
dlatego wolą zabijać krowy i cielęta. Dzikie świnie, a nie ludzie.
- Nie można mieć do nich pretensji, może nie rozumieją prawa
własności. Sawanna i wszystko, co na niej, należało od wieków
do nich. My wszyscy jesteśmy tutaj intruzami. Oni nas nie
zapraszali do siebie. Wdarliśmy się siłą i gospodarzymy jak na
swoim.
- Tak dokuczali hodowcom, że wezwaliśmy do pomocy
Gwardię Narodową. Strzelali do nich jak do kaczek.
- To może dlatego w tej gromadzie nie było mężczyzn.
- Oczywiście. Gwardyjscy polowali tylko na mężczyzn. Ten
pokraka ma dzięki temu cały harem dla siebie. Dobrze mu się
powodzi, wszystko za niego robią kobiety.
- Dr Ostrada nie jest taki zły - wtrąciła się do rozmowy
Margarita. Niedobitki plemion Yaruro szukają u niego opieki i
pomocy. Nikt inny nie chce nimi zawracać sobie głowy. W pracy
są niewydajni i nieobowiązkowi.
- A gdzie oni mieszkają? - zapytałem znowu.
- Nigdzie. Wędrują po sawannie i żywią się upolowaną z
łuków zwierzyną. Koczownicy. Nie budują domów ani nawet
szałasów. Śpią pod drzewami albo nad brzegami rzek, zasypani
piaskiem, chroniąc się w ten sposób od ukłuć moskitów i innych
owadów. Są gorsi od najgorszych, zahamowani w rozwoju, na
poziomie intelektualnym niższym od jaskiniowców.
- Czy można im pomóc?
- Nie, zagłada plemion jest kwestią kilku lat. Jednostki może
uratować asymilacja, młode kobiety ocaleją przez posiadanie
wspólnego potomstwa z intruzami. Jest to odwieczny sposób
ratowania się kobiet z plemion ginących.
W blaskach zachodzącego słońca wjechaliśmy przez bramę do
3
wioski. Przy domach krytych liśćmi palmowymi kręcili się
ludzie. Wielu z nich miało szerokie, jakby przydeptane twarze, z
płaskimi nosami typowymi dla Indian Yaruro. Grupka ludzi
przypatrywała się czemuś w skupieniu. Podjechaliśmy bliżej. W
płytkim dole stała wysoka klacz z zawiązanymi oczami. Dwóch
ludzi trzymało ją za kantar. Trafiliśmy na moment krycia klaczy
przez osła. Słyszałem już o krzyżowaniu się tych zwierząt, ale
nigdy tego nie widziałem osobiście, wyobrażałem sobie, że jest
to proces samoistny, rodzaj mezaliansu zdarzającego się na
sawannie, w wyniku którego powstają muły -zwierzęta
bezpłodne.
- Doktorze, po co wam muły, jeżeli macie tyle koni? zapytałem hodowcę.
- Dobry muł droższy jest od konia, znacznie przewyższa go
wytrzymałością i siłą. I muły są potrzebne i konie.
- Nie obeszłoby się bez pomagierów? Aż tylu asystentów przy
tak zwykłej, fizjologicznej funkcji?
- Cała trudność polega na zmuszeniu klaczy do akceptacji osła,
trzeba zasłaniać jej oczy i unieruchamić w dole. W przeciwnym
razie kopie i nie pozwala do siebie podejść. Co jest mniej
zrozumiałe, to przyzwyczajenie się osłów do krycia klaczy. Osioł
użyty do tego celu często przestaje się interesować oślicami. Jest
to miłość nieszczęśliwa i jednostronna -dodał Ostrada śmiejąc
się.
- A oślice, nie bywają zapładniane przez ogiery?
- Nigdy. Można by to osiągnąć sposobem sztucznej inseminacji, ale i z innych względów jest to niewskazane.
- Z jakich?
- Potomstwo byłoby drobne, niewiele większe od matki. A jak
pan widzi, nasze muły są prawie tak wysokie jak konie. Reguła
jest zawsze ta sama. Do produkcji mułów używa się
największych klaczy. Zdrowy muł kosztuje dwa tysiące bolivarów, a dobrego konia można kupić za tysiąc. Rachunek prosty i
przekonywujący. Na muła można zarzucić ładunek stu dwudziestokilowy, a na konia najwyżej osiemdziesiąt kilogramów.
Podczas suszy konie często giną z pragnienia, muły znoszą
znacznie lepiej brak wody. I żyją dłużej.
Podczas rozmowy podjechaliśmy pod okazały dom zbudowany z cegieł, rzadkość nie spotykana na równinie. Uruchamiano właśnie agregat prądotwórczy, we wszystkich oknach
zabłysły światła.
Po kąpieli pod prysznicem poproszono nas na kolację. Do
stołu podawały dwie młode Indianki ubrane w kuse, białe,
bawełniane sukienki. Dostaliśmy do jedzenia małe, podsmażane
na patelni chlebki z kukurydzy, pieczoną wieprzowinę,
jajecznicę, potrawkę z kury zwaną sancocho, smażone banany,
pomarańcze, kawę i wino Chianti. Po kilku godzinach podrygiwania na słabo resorowanych siedzeniach jeepa wszystko
smakowało nam bardzo, a najwięcej jajecznica, w którą wkrajane
były plasterki czegoś, co przypominało cynaderki. Gospodarz
domu wyprowadził mnie z błędu objaśniając, że to, co zjadłem
przed chwilą, jest największym przysmakiem na Apurejskiej
Równinie, osiągalnym jedynie w okresie trzebienia młodych
4
byczków. Potrawa raczej mało znana w świecie cywilizowanym.
Ostrada twierdził, że konsumcja jąder wpływa dokonale na
samopoczucie zarówno kobiet jak imężczyzn. Tych ostatnich
dopinguje poza tym do wzmożonego zainteresowania się płcią
piękną.
Po kolacji gospodarz oprowadził nas po swoim domu.
Rzadkością w tych stronach były oglądane przez nas fotele
klubowe z ratanu, szerokie małżeńskie łoże z moskiterą w
kształcie baldachimu, szafy na ubrania itp. Z zaciekawieniem
oglądałem broń rozwieszoną na ścianach: najnowsze typy
sztucerów, automatyczne pięciostrzałowe strzelby myśliwskie,
broń starą oraz kolekcję indiańskich łuków i harpunów. Najdłużej zatrzymałem się przed perfidną pułapką na komary
przenoszące zarazki malarii. Był to przyrząd elektryczny przywieziony przez gospodarza z Nowego Yorku. Przy pomocy
ultradźwięków, przypominających miłosne przywoływania samiczek widliszka, zwabiano komary - samce, zlatujące się do
źródła dźwięku i wpadające na cienkie druciki o napięciu prądu
dostatecznie wysokim, ażeby natychmiast je uśmiercić. Samiczki widliszka pozbawione samców nie mogły się rozmnażać.
Kiedy usiedliśmy w fotelach i zapaliliśmy papierosy,
hodowca podał Margaricie tygodnik Elite, pokazując jej
zdjęcie Wene zuelki Susany Dujim, wybranej ostatnio w
Londynie na Miss Universum.
- Ta dziewczyna ze stanu Guarico jest do złudzenia do pani
podobna - stwierdził z podziwem. Przez całą drogę zastanawiałem się, kogo mi pani przypomina, aż w końcu znalazłem.
Proszę spojrzeć. Te same rysy twarzy, budowa, wzrost, kolor
skóry.
Margarita nic nie odpowiedziała, widać było jednak, że
komplement zrobił na niej wrażenie. Obejrzałem fotografię i
rzeczywiście musiałem przyznać, że podobieństwo było
zdumiewające. Nie było jednak w tym nic nadzwyczajnego. Tak,
jak młode Chinki czy Koreanki są bardzo do siebie podobne, tak
samo Kreolki znad Orinoko miały pewne wspólne cechy urody.
Gospodarz zaofiarował nam na noc swoje małżeńskie łoże.
Zaprotestowałem, wolałem spędzić noc w przewiewnym,
chłodnym hamaku. Wobec tego zaprowadził nas do drugiego
pokoju, oddając do dyspozycji dwa indiańskie hamaki i życząc
dobrej nocy.
Następnego dnia, ze względu na czekającą nas podróż,
wstaliśmy bardzo wcześnie. Ostrada przyniósł nam kawę. Nie
tracąc czasu oprowadził nas po rzeźni, pokazał lotnisko, zagrodę
z rasowym bydłem i llaneros szykujących się do wykonywania
swoich codziennych zajęć na sawannie. Nieokrzesani, zarośnięci,
niezbyt czyści, dosiadali koni trzaskając z batów. Na głowach
wyszmelcowane, stare kapelusze, na ramionach krótkie ponchos
na gołym ciele. Bose nogi w strzemionach, jakby za małych na
ich nogi, z paluchami na zewnątrz. Strzemiona takie
zabezpieczały przed nieszczęśliwymi wypadkami, stopa przez
nie nie przechodziła, jeździec spadający z konia nie mógł
zaplątać się w strzemieniu. Usta llaneros były pełne liści tytoniu
albo chimo - tytoniowego ekstraktu, w wyglądzie przypomina5
jącym ciągliwą smołę.
Kiedy jeden z nich, spalony słońcem llanero, chcąc mnie
ufetować, poczęstował mnie chimo, myślałem w pewnej chwili,
że stracę przytomność. Dostałem zawrotu głowy, oddałem
wypitą kawę, zbladłem jak ściana i bezsilnie rozłożyłem się na
ziemi.
Jeżeli kogoś interesuje podobne doświadczenie, niech się
napije mazi zbierającej się w cybuchu fajki. Nie radzę jednak
tego robić. Llanero nie może obyć się bez chimo. Być może
przyzwyczajeni są do nałogu od małego. Wypalenie najmocniejszego i najdłuższego cygara jest fraszką w porównaniu z
konsumcją ekstraktu tytoniowego.
Przed samym odjazdem poszedłem zbadać młodą, kilkunastoletnią Indiankę w ciąży. Miała lekkie, mało ważne
dolegliwości. Zauważyłem jednak, że los tej dziewczyny żywo
interesuje gospodarza. Miała wydzielony pokój w jego domu,
była domyta i ładnie ubrana. Widać było wyraźnie, że doktor
Ostrada nie wszytkich Indian Yaruro uważa za dzikie świnie.
W drodze powrotnej, na znak przyjaźni, hodowca zaproponował mi coś w rodzaju bruderszaftu. Jak to jest przyjęte między
przyjaciółmi na sawannie, od dzisiaj mieliśmy mówić do siebie
mi caballo - mój koniu. Nie miałem nic przeciw temu. Koń jest
najwierniejszym przyjacielem llanero, od niego często zależy
jego życie, o konia dba się więcej niż o najbliższe osoby. Stąd
porównanie do własnego konia jest na sawannie największym
dowodem przyjaźni.
Podczas jazdy myślałem bez przerwy o ludziach z wioski
Ostrady.
- Ile im płacisz, mi caballo?
- Cztery bolivary za dniówkę. Dochodzi do tego wyżywienie.
- Czy Indianie dostają tyle samo?
- Oni nie wiedzą, jak użyć pieniądze. Mają słabe głowy do
picia, a kupowaliby tylko rum. Jeżeli któryś na to zasługuje, to
otrzymuje kartkę do mojego magazynu. Na tytoń, perka],
grzebyk czy lusterko, na spodnie, koszulę, kapelusz. Dać im
pieniądze do ręki, to tak jak dziecku zapałki. Tutaj za swoją
pracę dostają tylko towar i nigdzie nie jest im tak dobrze jak u
mnie. Inni hodowcy nie chcą ich mieć u siebie, mnie jednak
słuchają i chyba lubią. Z kobiet mam większy pożytek, łatwiej
dostosowują się do życia w hato. Dorośli mężczyźni nie chcą
pracować. Nie rozumieją potrzeby pracy i obowiązku. Dzieci po
kilku latach pobytu u mnie zdolne są już do wykonywania
niektórych prac przy hodowli bydła. Ich organizacja plemienna
jest katastrofalna, oni muszą wyginąć, w walce o byt nie mają
żadnych szans, a nie wykazują chęci do podporządkowania się.
To, co widzisz mi caballo u mnie, jest niestety symbiozą rzadko
spotykaną.
6

Podobne dokumenty