Change has come to America

Transkrypt

Change has come to America
Change has come to America
22 Styczeń 2009 juriusz 4 komentarzy
Jesteśmy świadomi niezwykle istotnej roli, jaką Stany Zjednoczone Ameryki odgrywają w
świecie. Jesteśmy przekonani, że Pańskie działania przyczynią się do budowania dalszej
pomyślności Stanów Zjednoczonych Ameryki i umacniania ich pozycji w świecie. W bieżącym
roku obchodzimy 90. rocznicę nawiązania stosunków dyplomatycznych przez Polskę i Stany
Zjednoczone Ameryki
po pierwszej wojnie światowej, kiedy to nasz kraj odzyskał
niepodległość po ponad 120 latach niewoli. W 2009 roku Polska świętować
będzie także 20-lecie upadku komunizmu w naszym kraju. Z wdzięcznością
pamiętamy o tym, że Stany Zjednoczone Ameryki wspierały
niezależny ruch związkowy „Solidarność” w Polsce w latach 80-tych
ubiegłego wieku. Przypadające w bieżącym roku 60-lecie utworzenia
Sojuszu Północnoatlantyckiego zbiega się z 10. rocznicą polskiej
obecności w NATO. Strategiczne partnerstwo ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki
oraz przynależność do NATO, najskuteczniejszej organizacji promującej
stabilizację i demokrację, pozostają dla Polski najważniejszymi
gwarancjami bezpieczeństwa. Naród Polski żywi głęboki szacunek dla
osiągnięć Narodu Amerykańskiego. Cenimy i podzielamy jego umiłowanie
pokoju, wolności i demokracji. Nasz udział w operacjach
stabilizacyjnych na świecie służy obronie tych wartości i ideałów, w
tym zakresie pozostajemy aktywnym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych Ameryki. Polska
przywiązuje wielkie znaczenie do rozwijania przyjacielskich relacji ze Stanami Zjednoczonymi
Ameryki. Liczymy na bliską współpracę ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki
i na jej rozwój, szczególnie w tych dziedzinach, gdzie wciąż istnieje
niewykorzystany potencjał. Pragnę zaprosić Pana Prezydenta do złożenia
wizyty w Polsce. Mam ogromną nadzieję, że będę mógł gościć Waszą
Ekscelencję w naszym kraju w najbliższym czasie.
Z całego serca
życzę Panu Prezydentowi oraz wspierającej Pańskie działania nowej
Administracji wielu sukcesów w pełnieniu odpowiedzialnej misji oraz
wszelkiej pomyślności w realizacji podejmowanych inicjatyw.
Ten smętny bełkot to nie zapiski młodego amerykanisty, a list, który
prezydent mojego kraju wysłał do prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Ciekawe czy przełożyli na
angielski, czy oszczędzono też na tłumaczeniu, bo coś mi mówi, że tekst
napisał sam nasz pan prezydent, a nie żaden najmita. Mam nadzieję, że tak i
że w Stanach Zjednoczonych Ameryki nikt tego nie zrozumie, dzięki czemu w oczach Stanów
Zjednoczonych Ameryki ośmieszymy
się nieco mniej. Jeżeli jednak poszło po angielsku to przynajmniej Stany Zjednoczone Ameryki od
razu będą wiedziały z kim mają do czynienia (niestety i tak wiedzą). Jest też szansa, że dzięki
temu podniosą stawki piszącym przemówienia, bo zobaczą jakże istotne jest czynienie tego
porządnie.
putBan(62);
Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0
Bez kategorii brak
Zobacz więcej...
Object 1
www.leningrad.krakow.pl
19 Styczeń 2009 juriusz 1 komentarz
Moja przyjaźń z grupą Leningrad zaczęła się podczas pewnej libacji w
moskiewskim akademiku, w lecie 2002 roku, czyli niezłe trochę temu.
Jeden z kolegów poszedł na Garbuszkę i powiedział, że chce coś fajnego
i ruskiego, wrócił z Piratami XXI. Wieka. Sprzedawca nie kłamał, ruskie
i fajne. Najpierw ta płyta, potem jeszcze Tocka zostały soundtrackami
do pijatyk z rosjoznawcami (dowód z sierpnia 2003: Już na początku
odkryliśmy, że wielką radość czerpiemy z faktu, iż
Sasza umie grać na gitarze. Jeszcze większą mieliśmy gdy udało się nam
ustanowić kanon piosenek znanych zarówno nam jak i Rosjanom. Dość
szybko na pierwsze miejsce wyszedł tam utwór „WWW” Grupy Leningrad.
Zawsze gdy już byliśmy nieco, robiliśmy niezły recital. Tak samo było
ostatniej nocy. Siedzimy przed domem Łuki, Sasza gra, my wyjemy, w
refrenie osiągaliśmy taki stopień wrzasku, że sam Manson mógłby się co
nieco nauczyć. Nagle z balkonu dobiegł nas okrzyk:
„Zamknijcie się kurwa, ja mam jutro na 8 do pracy. Zaraz wezwę policje,
pieprzona swołocz”
To była nasza ostatnia piosenka).
Inna bajka, że Leningrad to dla mnie jakieś może pięć rzeczy, które
uwielbiam, a cała reszta nie chwyta mnie jakoś przesadnie, chociaż
posłuchać sobie mogę. Jarałem się na koncert w maju, ale kwestie
finansowe uniemożliwiły uczestnictwo. Plułem sobie w brodę, bo ci co
byli do dzisiaj jęczą z zachwytu, myślałem, że przepadło i nici. Los
łaskawy uśmiechnął się w grudniu, ogłosili dwa koncerty w PL, 16
stycznia Kraków, 17 Wawa. Trochę przegięto z cenami biletów – 70 za
Kraków wydawało mi się wygórowaną ceną, ale jak zobaczyłem 90 za Wawę
to oczy przecierałem ze zdumienia. Ciekaw jestem jak im poszło ze
sprzedażą biletów, bo znam niemało ludzi, którzy ugięli się przez widmo 70zł.,
pewnie jeszcze więcej osób podziękowało sobie za 90. Jeszcze by mnie
mniej bolało, gdybym wiedział, że ta kasa pójdzie do nich, ale z
różnych opowieści wnoszę, że wcale nie musi tak być. Chociaż pewnie przejazd i nocowanie
kilkunastu osób trochę kosztuje.
Potem była zła wiadomość: Sznur rozwiązał grupę. Gdy się dowiedziałem
to uznałem, że to jakiś znak, sygnał i że los uznał jednak, że nie zasługuję,
żeby zobaczyć Leningrad na żywo. Potem okazało się, że te dwa koncerty
w Polsce jednak zagrają, więc super. Wydawało się, że wszystkie możliwe
złe wiadomości już przerobiłem, ale pozostał jeszcze jeden cios do
przyjęcia, za to prosto na pysk, cytując skądś tam:
Ciekawie zapowiada się też suport Rosjan. Zagrać ma projekt o nazwie
POPARZENI KAWĄ TRZY – czyli ciekawa propozycja dziennikarzy RMF FM,
Radia Zet oraz telewizji TVN. Roman Osica, Krzysztof Zasada, Marian
Hilla, Wojciech Jagielski, Mariusz Gierszewski, Krzysztof Tomaszewski
i Jacek Kret zagrają covery Leningradu i lubianej w Polsce 5′nizzy
oraz kompozycje własne, w którym autorem tekstów jest m.in. Rafał
Bryndal. Zapowiada się ciekawie.
Nie wiem czy konieczne jest wyjaśnianie dlaczego uważam, że taki
support to bardzo zły pomysł? Być może był to przebiegły plan
Sznurowa, „patrzcie jak inni grają niby te same kawałki, a teraz
posłuchacie jak powinny one być zagrane”. Moja wiara w zdolności
muzyczne grupy Poparzeni Kawą Trzy była umiarkowana. W ogóle większość
supportów to marnowanie czasu, prądu i denerwowanie oczekujących na
porządny koncert. Tylko kto za to płaci i dlaczego my?! Z premedytacją
się spóźniliśmy, bo chlaliśmy w krzakach przed klubem, więc trochę
mniejszy wymiar przyjemności mieliśmy. Zagrali,
straszna
zrzyna z Leningradu, aż boli. Wsłuchałem się w jakiś tekst, było o
Kaczyńskich, „Dwa kartofle”, słabo jak diabli. Umknął mi utwór „Dziwka
z naprzeciwka”, ale jakoś z tym żyję, chyba akurat byłem w toalecie
albo merchandise przeglądałem. Grali w miarę
przyjemnie i w miarę
krótko, jednak jakiegoś odlotu nie przeżyłem. Podobnie wizyta na
merchandise mnie nie zachwyciła: koszulki po 50 złotych, ale średnie
bardzo, pasiaste marynarskie z nagą panią dzierżącą w dłoniach szarfę
„Leningrad”.Uznałem, że najwyżej po koncercie, a teraz do walki. Zaraz
po nich przyszła
gwiazda wieczoru, wbiliśmy drużyną na parkiet i ruszyło. Przyznam, że
jestem pod wrażeniem, że zmieścili się na scenie, lekko nie było.
Odtworzenie
setlisty jest poza moim zasięgiem, ale z tego co widzę wiele osób
cierpi na ten problem – bajka, że było tego naprawdę dużo i kolejności
ustalić nie uda się już chyba nigdy. Na pewno poszło Kosmos, Hello
Moscow, WWW,
Paganini (WSJO DO CHUJA, WSJO DO PIZDY – bardzo lubię tę diagnozę rzeczywistości), Den
Razdjenija , Chujnja, 007, MDM, Pidarasy, pełno Aurory i
Daczinek. Właściwie nie
miało znaczenia co grali, bo i tak większość parkietu żywiołowo skakała
i darła się przez cały czas. Przy refrenie do WWW czy Dnia Rażdjenija (Wsjo zajebała, pizdiec na
chuj blać - te słowa również są bliskie memu sercu)
udało się zakrzyczeć zespół, a głośno było cholernie. Miało to jak
zawsze swoje plusy i minusy, do pierwszych zaliczam, że lubię wiedzieć,
że byłem na koncercie, do drugich, że przestałem cały koncert z przodu
i wszystko brzmiało dla mnie mniej więcej tak samo, zwłaszcza, że
niektóre kawałki jak na me kiepskie uszy przyspieszyli. Była krótka
przerwa
w trakcie
koncertu i miałem nawet ambitny plan postania z tyłu i bardziej
pooglądania i posłuchania ich sobie niż ciągłego napierdalania w
pierwszych rzędach,
ale jakoś nie wyszło, bo mnie znowu pociągnęło do walki. Ta była z tych
najlepszych, rozwał totalny, ale bardzo pozytywny, wszystko skakało,
darło się i wymachiwało rękami. Przy okazji full kultura, żadnego butem
w mordę, żadnego wpadania na łeb, żadnych kretyńskich okrzyków, publika
wzorcowa. Miałem wrażenie, że chwilami aż zespół
obawiał się tego co się działo. Gwiazdą wieczoru został dla mnie (i nie
tylko) Stas Bareczkij,
czyli chłop, który za ZSRR mógłby robić za tajną broń przeciwko USA, a
pewnie i samemu obalić cały kapitalistyczny porządek świata. Widok
boski, potężny, łysy ruski zawodnik, gdyby wystąpił w jakimś horrorze
to
byłby to najstraszniejszy film świata. Nie gra na niczym, tylko miota
się po scenie i mową ciała „interpretuje” utwory. Przy okazji połyka
zapalone papierosy, przegryza puszki z piwem, leje nim po publice i
okazjonalnie
łapie się za ptaka. Jeszcze niezły numer z rozwalaniem puszek o głowę,
wtedy miał taką minę jakby myślenie strasznie bolało.
Tak się
wszystkim podobało, że ktoś nawet skoczył do baru i przyniósł mu
Heinekena do rozwalenia. Podobno tak żywiołowo działał, że zalał
odsłuchy i przez to
była krótka przerwa techniczna. Gdy chcieli, żeby pokrył koszta to
odpowiedział, że on tak zawsze przecież robi i że to część imprezy. W
jakimś stopniu ukradł Sznurowi koncert, inna bajka, że ten niestety
właściwie nic nie powiedział, śpiewał kolejne utwory niemal bez
przerwy. Do tego wyglądał na trzeźwego, więc lekkie rozczarowanie. Na
takiego nie wyglądał koleś z bębnem, w którym to bębnie zrobiono
wielkiego drinka metodą wszystko co pod ręką. Liczyłem, że będzie
wspólna degustacja, ale nie, zamiast tego zaczął walić w bęben przez
drina, ciekawy efekt. Z innych postaci drugiego planu:
Julia okazała się nie tylko dobrze wyglądać (chociaż nie mój typ), jej
kreacja wywołała furorę, ale i fajnie śpiewać. Pod koniec przedstawiono
wszystkich członków zespołu, co z racji liczebności chwilę trwało, z
tegoż samego powodu, jak nie wiedziałem jak kto tam się nazywa, tak
dalej nie wiem.
Najgorsza strona koncertu: po bisach cała sala skandowała LE-NIN-GRAD,
SZNUR, a nawet ZENIT, ale nie wyszli. Naprawdę szkoda, bo
takiego wrzasku o bisy to chyba nigdy nie słyszałem, a wcale nie grali
bardzo długo, jakieś 90 minut z małym kawałkiem. Podobno część
zespołu była skłonna jeszcze sprawić nam przyjemność, ale co z tego,
skoro nie wyszli? Boli w porównaniu z tym co było następnego dnia w
Wawie – więcej bisów i rozwałka instrumentów, tuba poleciała w publikę,
a Sznur rozstał się ze swoją gitarą. Inna bajka, że tam prawdopodobnie
grali ostatni koncert w karierze, więc pełna mobilizacja, ale szkoda,
że na przedostatnim nie sprężyli się do tego jednego bisu więcej.
Oczywiście nie było źle, było świetnie, a gdy po koncercie
doprowadzałem się do stanu, który osiągnął pan z bębnem, na pewno nie
żałowałem wydania 70 złotych. Zawsze przecież mogli zrealizować model
idealnego koncertu grupy (z muzykarosyjska.pl):
idealny koncert Leningradu, synteza ich muzycznych
poszukiwań, powinien wyglądać tak: klubowa sala nabita do ostatniego
miejsca, opary marihuany, pół publiczności na dopingu. Na scenę wchodzi
pijany Sznur i woła do mikrofonu: „Chuj!”. Publiczność odpowiada w
ekstazie: „Łałłłł!”. I Leningrad kończy koncert. Po co grać? To, co
najważniejsze, zostało wypowiedziane.
II. Le Silence de Juriusz
W sobotę spotkanie miał układ lojalnościowo-koleżeńsko-alkoholowy, dość
powiedzieć, że niewiele pamiętam, a obudziłem się na dywanie, w butach,
w kurtce i w salonie. Z cennych tekstów z imprezy: uzasadnienie
rozstania koleżanki z pewnym, nie do końca bardzo zaradnym, chłopcem:
- Jedną pizdę mam, po co mi druga?
Niedziela była dniem smutku i refleksji. Na 19:15 wybrałem się z Lalą
do kina. Czołgamy się na „Milczenie Lorny”. Kac jak chuj, a film
wyświetlany w sali ARS Salon. Info dla ludzi spoza Krakowa i
szczęśliwców, którzy tam nigdy nie byli: jeżeli dobrze pamiętam to sala
ma 21 miejsc, metraż mniejszy od tegoż salonu, w którym spałem dzień
wcześniej, ekran podwieszony jest tak, że po 20 minutach szyja boli, a
po godzinie ma się serdecznie dosyć i nienawidzi się sztuki filmowej i
własnego kręgosłupa. Ponieważ kino Sztuka należy do Europa Cinemas i promuje europejską
sztukę filmową to może raz na czas rzucić czymś takim w takiej super sali. W salach innych szły
perły takie jak „Mała Moskwa” czy „Madagaskar 2″. Nie takie bardzo dziwne, ponieważ filmem
zainteresowało
się jakieś 15 osób, czyli jakieś 70% miejsc zajętych, procentowo pewnie lepiej niż na innych salach.
Okazało się, że miejsca obok siebie są tylko w pierwszym
rzędzie, a że to już jest wersja bardzo extremalna, to zdecydowaliśmy
się na rząd drugi, ja na miejscu 1, a ona na 7. Siedzę i oczekuję na
film, koło mnie zasiadło dziewczę i próbujemy ustalić czy to dobre
miejsca, dla ułatwienia większość foteli nie ma numerów, ale jeżeli
nasz umysł kala się czasem myślą ulotną i udało nam się przebrnąć
pierwszą podstawową to jesteśmy w stanie policzyć, że skoro są trzy
rzędy to pewnie pierwszy to będzie rząd pierwszy, zaraz za nim drugi, a
na samym końcu rząd trzeci. Jeszcze jest pomieszczenie z projektorem,
ale według mojej wiedzy, bilety do niego nie są sprzedawane. Teraz
przechodzimy do matematyki z wyższej półki, po ustaleniu rzędu trzeba
ustalić miejsce. Wymaga to policzenia do mniej więcej siedmiu (zależy
od rzędu, bo niektóre rzędy są dłuższe, inne natomiast krótsze). Pewnym
utrudnieniem jest to, że nie wiadomo, od której strony liczyć, ale
jakoś w końcu udało się znaleźć numer na jednym z foteli i ustalić, że
z lewej jest 1, a z prawej 7. Przepraszam, że piszę pierdoły (nie ma za
co), ale chyba widać jasno, że wyzwanie przed jakim stajemy jest jednym
z poważniejszych na jakie napotkamy w życiu, zwłaszcza w dobie
globalnego kryzysu, chociaż trochę zamoty z tym było. Więc do meritum i
retrospekcja do kilku linijek wyżej, dziewczyna siedząca koło mnie
zadała mi pytanie o to, czy dobrze
wyliczała, ale wyszło, że dobrze, a przynajmniej tak jak ja. Miała
jakiś taki fajny przyjazny
głos, że coś zabredziłem, żeby i ona jeszcze się odezwała, bo ten głos
kojąco działał na mojego kaca. Lecą trailery, wchodzi jakaś para w
wieku na me oko post studyjnym (me oko dało kiedyś 20tce 35 lat i
prawie zostało wybite) i wali do mnie i dziewczyny, która siedzi koło
mnie, wychodzą i wracają z panem z obsługi, zapalają światło, a pan
prosi nas o bilety. Ja po mój muszę iść na drugi koniec rzędu, więc
przynajmniej coś się dzieje, nawet chyba ciekawsze niż trailer do
Defiance. Okazuje się, że nasze są w porządku, a tamci mają miejsca w
pierwszym rzędzie i coś im się źle policzyło, a przynajmniej ja tak to
zrozumiałem, chociaż mój stan kojarzenia był wyjątkowo słaby. Cała
sytuacja dość kuriozalna, więc rzuciłem jakimś komentarzem, raczej nie
na miarę Schwarzeneggera z najlepszych filmów, ale jakiś urok musiał
mieć, bo dziewczę się zaśmiało. Jakoś tak fajnie się zaśmiała, że
jeszcze coś potem powiedziałem i znowu się zaśmiała, więc uznałem, że
albo uśmiecha się kurtuazyjnie, albo jest idiotką i śmieje się ze
wszystkiego, albo mamy zbliżone poczucie humoru, co graniczyłoby z
cudem. Potem mi zaimponowała, bo był trailer do „Idealny mąż dla mojej
żony” i to był bardzo zły trailer. Pani wyrzuca panu rzeczy z balkonu i
krzyczy, że jak to jego żona jest w ciąży. Pan, że nie wie, na co ona:
to zapytaj swojego fiuta. No i jeden za nami zaśmiał się, na co ona
odwróciła się i rzuciła mu takie spojrzenie, że ucieszyłem się, że mnie
takie rzeczy nie bawią, bo po takim spojrzeniu można nie podnieść się
przez wiele dni, tygodni nawet. Nawiasem pisząc, to na pewno wielu widzów tego filmu pójdzie też
na to dzieło. I tak sobie pomyślałem: to może być
kobieta mego życia, najpierw kojący śmiech, teraz morderstwo wzrokiem,
do tego sama przyszła na braci Dardenne, i w ogóle chyba dobrze się
prezentuje, chociaż słabo widzę, bo ciemno, a głupio się wlampiać w
obcą osobę. Jedyny minus to, że miała przy sobie popcorn i colę (albo
Sprite’a albo Fantę, kubek był nieprzeźroczysty, więc nie wiem), ale
powiedzmy, że gorsze rzeczy człowieka już spotykały. Oglądam film i tak
chwilami sobie myślę, że sprawa ciężka, ale może warto zawalczyć? Film
się skończy, więc od razu walnąć jakimś błyskotliwym komentarzem i
zanim ona się pozbiera, zaprosić ją gdzieś. Obawiałem się, że jeszcze
mogę cuchnąć dniem i nocą wczorajszą, ale co tam, najwyżej odmówi, a
obciach zdarzało się sobie gorszy robić. No, ale jest jeszcze jeden
problem: Lala. Gdyby nie to, że łaziłem po bilet to bym jej smsa
napisał, że po seansie ma do mnie nie podchodzić i że wyjaśnię jakoś
kiedyś (inna bajka jak napisać dyskretnie smsa w takich warunkach), a
tak wychodzi, że moja dziewczyna siedzi na końcu rzędu, a ja od razu,
pierwszy lepszy kurwiarz, walę do nowej, a tamtą spławiam, no nie jest
to najlepsze wyjście na wejście, zwłaszcza, że oglądamy film traktujący
o człowieczeństwie. Czyli oprócz tego, że muszę rzucić błyskotliwym
komentarzem, muszę jeszcze szybko przedstawić siebie, Lalę i wyjaśnić,
że to moja koleżanka, może jeszcze lepiej, że lesbijka i że ja
swobodien. Jak to zrobić w dwóch zdaniach i żeby jakoś brzmiało? Kończy
się film, próbuję wytrybić błyskotliwy komentarz, ale nic mi nie
przychodzi do głowy, za to Lala do mnie podchodzi, wciska mi do ręki
szalik, do drugiej torbę i mówi przepitym głosem, z miną jakby zaraz
miała zwymiotować:
- Trzymaj, muszę iść do kibla!
Na tym skończyły się moje łowy. „Milczenie Lorny”, a raczej „Słowa Lali” stały się „Milczeniem
Juriusza”.
Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0
Bez kategorii brak
Zobacz więcej...
Object 2
Small Green Country
13 Styczeń 2009 juriusz 1 komentarz
Na pożegnanie wątków
irlandzkich, mały przewodnik po Zielonej Piździe.
Po pierwsze czego nie będzie, bo się
nie udało: Irlandia Północna. Zbierałem się i zbierałem,
raz już prawie jechałem, ale kontakt z Couchsrufing okazał się
zawodny, a ceny hosteli odrzucały, więc postanowiłem poczekać na
lepsze czasy. Gdy nadeszły, nie miałem sił na zwiedzanie, a gdy
przeszły to uznałem, że program oszczędnościowy ważniejszy. O
samym Belfaście słyszałem głównie źle, ale i tak chciałem
zweryfikować opowieści ze stanem faktycznym. Są w Północnej
super formy wulkaniczne, ale patrz wyżej. Tu dochodzimy do problemu:
czy w jednej czy drugiej Irlandii, do najciekawszych miejsc dotrzeć
da się tylko samochodem, ewentualnie bawiąc się autobusami, ale
druga opcja wychodzi kiepsko, tak czasowo jak i finansowo. Na
szczęście bez samochodu też da się zobaczyć kilka rzeczy. Po
pierwsze:
Baile Atha Cliath, „Miasto
brodu z trzcinowymi płotami” szerzej znane jako Dublin.
Nie wiem czemu miałem wyobrażenia
niemal drugiego Londynu, a to raczej coś rozmiarów Krakowa.
Samo centrum fajne, z naciskiem na Temple Bar, który wszystkim
się podoba, tylko raczej nie ma za bardzo jak go zwiedzać –
trochę jak krakowski Kazimierz, pełno knajp o różnych
profilach, jest też mały rynek, gdzie w weekendy handlują
książkami i płytami, da się fajne rzeczy znaleźć, czasem nawet
nie bardzo drogo, płyty od 2 euro. Ogólnie jednak w Dublinie
tanio raczej nie jest (noclegi od 14 euro, hamburger – i
wegetariański i zwykły – od 2 euro, kebab bezmięsny znalazłem
niegdyś za 4, ale to już poważny kawałek od centrum), więc
należy zwiedzać albo wszystko szybko, albo na raty z doskoku.
Atrakcje główne: Hugh Lane Gallery, ale raczej dla
prawdziwych koneserów, ewentualnie fanów Francisa
Bacona (jest rekonstrukcja jego pracowni, do tego można pooglądać
obszerne kawałki wywiadów z nim, mnie kasku nie zdjęło).
Jest też sala Seana Scully, polecam zgooglać sobie co pan tworzył,
żeby uniknąć rozczarowania, no chyba, że ktoś przyjaźni się z
prostokątami, wtedy na pewno będzie wniebowzięty. Wstęp za darmo,
w razie rozczarowania można przebiec w kilkanaście minut, więc
wejść na pewno warto. Sklepik z pamiątkami świetny, niektóre
prace na pocztówkach lepsze niż te wystawiane.
Dla mnie miejsce pierwsze to muzeum
Guinnessa. Tanio nie jest (15 euraczy jak dobrze pamiętam), ale
warto. Gigantyczny browar przerobiony na muzeum, pięć pięter
wielkiej ekspozycji, która pokazuje nam jak i z czego piwo
jest robione, przy okazji wyjaśniające dlaczego Guinness jest
najlepszy na świecie. Piętro dotyczące reklamowania piwa zachwyca,
niektóre kampanie mieli iście genialne. Można też zrobić
sobie test na alkoholika, można zagrać w quiz wiedzy o alkoholu,
ogólnie atrakcji nie brakuje, dwie godziny to absolutne
minimum, a jeżeli lubimy dokładnie zobaczyć to ze cztery. Na
koniec wychodzimy na najwyżej położony punkt widokowy w Dublinie,
dostajemy szklanicę wiadomego napoju (tak zasadniczo Guinness to nie
jest piwo, tylko stout, a stout to nie jest porter – kiedyś mi o
tym opowiedział wiekowy Irys, ale przyznam, że jego rewelacje nie
zburzyły mego światopoglądu) i podziwiając panoramę miasta
możemy się delektować. Taka obserwacja: nie wiem, nie pojmuję,
nie rozumiem, dlaczego Guinness eksportowy jest gorszy od tego, który
jest w Irlandii. Testowane na kilku osobach, wszyscy wolą to co dają
w ojczyźnie piwa. Ciekawostka: harfa w logo Guinnessa została
zastrzeżona jako znak handlowy zanim zarejestrowano godło kraju –
dlatego jedno jest skierowane w lewo, drugie w prawo. Inna
ciekawostka: najtańsze piwo w knajpie – Guinness. I to jest
prawdziwe wspieranie rodzimego przemysłu, a nie jakieś pierdoły,
flagi, znaki handlowe. Jeszcze na pożegnanie z muzeum: sklep z
pamiątkami, fajne rzeczy, ale nie za tanio, jednak i tak trudno
oprzeć się np. kubkowi z tukanem. Hint dla tych, którym nie
chce się nosić pamiątek ze sobą: na lotnisku jest niemal
identyczny Guinness Store i tam też mają kubki z tukanem i jakieś
80% tego co w muzeum (nie znalazłem ręczników).
Z miejsc bardziej flagowych: Trinity
College. Oprowadzają studenci, nie wiem czy wszyscy tacy dobrzy, czy
miałem szczęście, ale trafiłem na takiego, którego
słuchało się z przyjemnością. Wszystkiego godzina roboty, ale
dowiedzieć można się niemało, np. że jeden z rektorów
powiedział, że kobiety wejdą do Trinity po jego trupie, leży przy
wejściu do żeńskiej części mieszkalnej. Albo historia o tym jak
studenci popili i chcieli zrobić na złość nielubianemu
wykładowcy, więc w środku nocy poszli robić cyrk pod jego okno.
Cyrk się skończył, gdy ten wyskoczył i zaczął strzelać. Albo o
tym jak przy remoncie okazało się, że rzeźba zyskała ileś tam
kilo wagi, bo oprócz tego, że kiepska to fantastycznie
magazynuje wodę. (Sphere within Sphere, tak wygląda
http://en.wikipedia.org/wiki/Arnaldo_Pomodoro
, na żywo gorzej). Na koniec wycieczki mamy Book of Kells. Dzieło z
okolic 800 roku, dla ekspertów odjazd i ekstaza, dla człowieka
poczciwego takie se, leży i nawet ładnie wygląda, ale raczej
okrzyków radości nie wzbudzi. Na piętrze mamy zbiór
książek, największa biblioteka Irlandii. Wiele giga książek,
podobno układane według rozmiaru (na to też wyglądało na mój
rzut oka).
Jest sobie Kilmanhaim, Irish Museum of
Modern Art podobno niezłe, ale jak trzy razy się zbierałem, tak
trzy razy nie dotarłem. Kilmanhaim Gaol to z kolei słynne
więzienie, ale tu ten sam problem co wyżej. Jak człowiek wpada na
pełnej kurwie na dwa dni to więcej zobaczy niż jak gdzieś mieszka
pół roku, stara zasada niestety działa.
Można z Dublina pojechać do Bray,
albo autobusem, albo za pomocą DART – druga opcja o wiele
przyjemniejsza. Przy ładnej pogodzie mamy niemniej ładny widok z
okien kolejki. W samym Bray można przejść się nabrzeżem, podczas
tej przechadzki walnąć piwo i coś zjeść w jednej z nadmorskich
knajp, ale jeść nie polecam, stosunek jakości do ceny średni. Za
to polecam wejść na wzgórze zwane Bray Head i popatrzeć
sobie w stronę domu Bono. Widok jest niezły, po drodze mniej
zaprawieni w bojach ludzie zachodu umierają kondycyjnie –
wspinaczki ze 40 minut może. Byliśmy tam w kilka osób,
opieprzyli wino i było świetnie, chociaż widok identycznych domków
jest dla mnie dość depresyjny, tak chyba wygląda piekło, że
jedyne różnice w zabudowie to numery na drzwiach.
Przenosząc się na drugi kraniec
wyspy, Galway. Między bozią, a prawdą to za wiele atrakcji
nie znalazłem – katedra brzydka, w muzeach za wiele nie ma, ale
samo miasto oferuje atrakcje podobną do Bray: można iść na plażę
z flaszką, zasiąść na wielkich kamieniach i popić sobie
wpatrując się w ocean. Bardzo lubiłem ten model spędzania czasu,
chociaż bywa ciężko, bo lubi wiać i oczywiście popadać. Galway
ma w sobie coś fajnego, przyjemnie się łazi, wchodzi do lokali czy
sklepów, nawet siedzi pod dworcem czekając na autobus. Z
samego miasta można zrobić kilka wycieczek, ja miałem przyjemność
być na dwóch. Po pierwsze Klify Moheru, czyli osiem
kilometrów wybrzeża, które chwilami wznosi się na
ponad 200 metrów. Wygląda to świetnie, chociaż trafienie z
pogodą to podstawa sukcesu. Hint: nie podchodzić do krawędzi, bo
jak zawieje lepiej to zdarza się spaść i zaliczyć kilka sekund
(mówią, że siedem) lotu do morza.
Po drugie wyspy Aran. Wyspę da się
zrobić dość szybko z buta i bardzo szybko na pożyczonym rowerze.
Pełno owiec, baranów, trochę koni, krów i osłów.
Wygląda ślicznie, ale do zwiedzania w klasycznym tego słowa
znaczeniu to nie ma właściwie nic, można się poszlajać w miłym
otoczeniu, i tak bardzo polecam, warunek oczywiście jak przy
klifach: w deszczu nie ma co jechać.
Szybki przelot przez inne miejsca,
które miałem szczęście zobaczyć:
Kilkenny – zamek
przereklamowany, chociaż znowu nie bardzo zły. O wiele lepsze
wrażenie sprawiają ogrody zamkowe i centrum miasta, chociaż jeżeli
się już trochę w Irlandii siedzi to takie rzeczy przestają
zachwycać.
Cork – niestety byłem tylko
chwilę (jedna chwila = ponad dwie godziny w tym wypadku), ale
wrażenie świetne. Młode miasto, ludzie siedzą w parkach i bawią
się, plakaty reklamujące lokale z alternatywną muzyką, pełno
obcokrajowców, oczywiście stada Polaków. Katedra św.
Finbarra rewelacyjna, wieża na 73 metry, tak z zewnątrz jak i od
środka world class.
Cashel, a raczej Rock of Cashel
– czyli budowla sakralno-obronna położona na wzniesieniu terenu
(gdy wyjechali zza wzniesienia terenu oczom ich ukazał się
las…krzyży). W skład wchodzi najstarszy w Irlandii kościół,
kaplica Cormaca (1134, fajnie się przepisuje Wikipedię), katedra,
sala kantorów. Większość w nienajlepszym stanie, ale
gabaryty sprawiają, że wrażenie świetne. Obok kompleksu cmentarz z klasycznymi krzyżami celtyckimi. Widok na miasto jest
niezły, chociaż znowu nie cudo cudów, niemniej samo miejsce
zdecydowanie warte zobaczenia.
Athlone – jest zamek, do
którego przez sześć miesięcy się nie wybrałem, bo wszyscy
mówili, że nędza i nawet jak był dzień miasta i wstęp za
darmo to wolałem iść pić z kolegami nad rzeką (przyznam, że
zaczynają mnie zastanawiać ciągoty do picia w okolicach wodnych).
Jest rzeka Shannon, która całkiem ładnie wygląda w tym
miejscu swego biegu. Są ruiny opactwa, które wyglądają
gorzej, cmentarz, kościół Piotra i Pawła. Jest Sean’s bar,
który twierdzi, że jest najstarszym w Irlandii (jak jeszcze
kilka innych, ale ten jest w księdze Guinnessa). Na tym koniec
atrakcji, raczej nie polecam jako turystycznej destynacji.
Clonmacnoise, czyli łąka synów
Nosa, czyli zespół klasztorny, którego początki
datowane są na rok 545. Dla większości osób rozczarowanie,
dla mnie takie ok, przy okazji można rzucić okiem, ale nie powala.
Wiele nie ma, cmentarz niezły (jeżeli pojedziecie z rodakami to
upewnijcie się, że nie wchodzą z piwem, bo ku ich zaskoczeniu
obsługa się wydziera), z zamku zostało bardzo niewiele, a okrągła
wieża raczej nie zdejmie kasku komuś kto nie jest wielkim fanem
Irlandii.
Limerick – mój kontakt
z tym miastem ograniczył się do przejechania obwodnicą, bo opinię
ma okropną (miasto, nie obwodnica, obwodnica dobra). W niemal
wszystkich opowieściach przewijały się wątki dostania wpierdolu i
to najczęściej nożem, tego, że nie ma tam nic do roboty poza
pracą. Pragnę zaznaczyć, że wielki news jakim w ostatnich dniach
napierdalają gazety – że Dell przenosi się z Limerick do Łodzi
– usłyszałem gdzieś w sierpniu. Nie wzbudziło to radości w mym
miejscu pracy, bo Dell był największym klientem, a to co przesyłał
stanowiło 10% tego co przesyłane było. Komentarze kolegów
odbiegały w treści i tonie od tych jakimi karmi nas TV i gazety –
to nie jest wielki sukces Łodzi, że będą mieli Della, tylko
wielki sukces Della, że zamiast płacić pod 10 euro za godzinę
pracy, będzie płacił jakieś 10 złotych za godzinę pracy. Do
tego ulgi podatkowe – w Irlandii podobno również dostali
gdy założyli fabrykę i widzimy jak to się skończyło.
Dingle – na myśli mam
półwysep, a nie mieścinę o tej nazwie. Śliczne połączenie
gór i wybrzeża, lepszy nieco od słynnego (w skali Irlandii
rzecz jasna) Ring of Kerry. Polecam wybrać pierwsze, a drugie olać,
bo oglądane po sobie zaczynają nieco nużyć, chyba, że kogoś
szczególnie kręci niemal ten sam widok przez kilka godzin.
Przez pierwszą jest super, w drugiej nie ma powodów do
narzekania, powyżej trzech ja miałem dosyć. Od biedy można
próbować wejść do morza, ale są chyba przyjemniejsze
sposoby zrobienia sobie krzywdy, temperatura wody taka, że rękę
strach zamoczyć. Dodatkowa atrakcja to drogi – tak wąskie, że
nie sposób się wyminąć z jadącym z naprzeciwka autem
inaczej niż zjeżdżając w krzaki, do rowu, w kamienie, owcze łajno
czy co tam akurat będzie koło drogi leżało.
To chyba tyle z moich doświadczeń
podróżniczych po Zielonym Piekle. Powtarzając się: poza
miastami Irlandię zwiedzić da się właściwie tylko samochodem.
Zabawa w autobusy wychodzi drogo, a często już od 20 jest się
udupionym, nie mówiąc o tym, że nie wszędzie się dotrze.
Wypożyczalnie teoretycznie nie są drogie, bo na trzy dni
pożyczyliśmy auto za 49,99 euro. Tanio, nie? No niestety nie, bo
doliczono nam ubezpieczenie i z tym wyszło jakieś 116! Do tego
benzyna, nocleg, jedzenie – wyszło mniej więcej tyle co za
miesiąc w Azji, ale jak myślę o ludziach, którzy siedzą w
Irlandii trzeci rok, a poza lotniskiem w Dublinie i miejscem pracy
nie widzieli nic, to uważam, że jednak warto się wykosztować.
Irlandia od strony filmowej, czyli
dzieła, które miałem okazję widzieć i które w
mniejszym lub większym stopniu dotyczą Irlandii, i uważam, że
warto rzucić okiem. Wrażenia w formie, którą cenię sobie
najbardziej, czyli krótka piłka z mojej strony:
The Wind That Shakes The Barley –
najbardziej znane dzieło Loacha, Złota Palma i świetny film.
Irlandia wygląda jak Irlandia, aktorzy wyglądają jak wyglądać
powinni, lekcja historii i niezły materiał do przemyśleń, znajomy
Irys polecił dwa filmy jako klucz do zrozumienia kraju, ten i
Angela’s Ashes – brud,
ubóstwo, alkoholizm krańcowy, wykształcenie zerowe,
dominacja kościelna, czyli koszmar życia na wyspie w latach
trzydziestych oczami dziecka. Syf i nędza aż wylewają się z
ekranu, niektóre sceny robią poważne wrażenie. Jak dla mnie
trochę za długo, książka podobno lepsza, kiedyś się pewnie
zabiorę. Może nie każdemu, ale polecam.
Veronica Guerin – Blanchett
potęga, sam film niezły, ale wydaje mi się, że można było
wyciągnąć znacznie więcej z historii tytułowej bohaterki,
chwilami trochę tandetą jechało. Jeden z najgorszych tagline’ów
w historii kina („Why would anyone want to kill Veronica Guerin?”,
no rzeczywiście, jeżeli ktoś walczy z handlem narkotykami to rzecz
niespotykana, że mogą mu chcieć zrobić kuku). Tu dla odmiany
miałem wrażenie, że spokojnie mógł być dłuższy.
Hunger – niby Północna,
ale żal nie napisać, bo zapadająca w pamięć rewelacja. Historia
Bobby’ego Sandsa, który w proteście zagłodził się na
śmierć. Nie jest to film akcji, prawdopodobnie rekord najdłuższego
ujęcia w dziejach filmu, 17,5 minuty rozmowy przy stoliku (chwilami
trochę odpadałem przez ich akcent). Niesamowite operowanie
dźwiękiem, a raczej ciszą. Niesamowity realizm, chwilami aż boli.
Pełno rzeczy zapada w pamięć, najbardziej chyba scena z domu
starców. Może nie każdemu, ale zdecydowanie polecam, jeden z
filmów 2008, które szybko zapomniane nie zostaną. Przy
okazji: to jedyny film niebędący mainstreamem, który
przewinął się przez athloński multipleks. Zainteresowanie?
Oczywiście wielkie, oprócz mnie na sali było małżeństwo
emerytów.
The Crying Game – film z
jednym z największych „wow” ever, kij tam z Irlandią,
absolutnie koniecznie trzeba zobaczyć, niesamowita rzecz.
Michael Collins – dla mnie bez
wielkich cudów, ale spotkałem się z opiniami, że to
rewelacja. Najgorsze, że gra w tym Julia Roberts, której
próby udawania Irysicy są wybitnie nieudolne. Reszcie obsady
idzie lepiej, ale często widać i słychać, że to nie Irlandczycy.
Mnie to dzieło nie porwało, a jak na Jordana to już w ogóle,
niemniej spotkałem się z głosami ludzi z wiadomego kraju, że
koniecznie. No i tagline jest ładny (Ireland, 1916. His dreams inspired hope. His words inspired
passion. His courage forged a nation’s destiny.)
Leprechaun – nie w Irlandii,
ale tytułowa postać kojarzy się z wiadomym krajem. Polecam
wyszukać na youtube scenę jak tytułowy bohater morduje skacząc na
jakimś pogo stick lub jak jeździ na dziecięcym rowerku. W sumie
dzieło doczekało się sześciu części, ale kierując się żelazną
zasadą oceniania filmów, nie mogę powiedzieć czy któraś
z nich nie okazała się absolutną perłą, bo niestety (jakie
niestety…niestety to by było zobaczyć) nie widziałem. Tytuły
takie jak „Leprechaun 5: In the Hood” (trzech raperów
zadziera z wiadomo kim) czy też „Leprechaun 6: Back 2 tha Hood”
(za Filmwebem, podkreślenie moje: W podziemiach centrum handlowego,
Emily, Jamie i Rory odkrywają skrzyneczkę pełną złota, którą
zabierają ze sobą. Każde z nich myśli tylko o tym, co sobie za
owe złoto kupi. Przyjaciele nie mają jednak pojęcia, że
skrzyneczka należy do Karła, który budzi się ze snu i
wyrusza na poszukiwania osób, które go okradły. Karzeł
nie będzie litościwy dla nikogo). Nie skreślałbym też części
czwartej (Akcja rozgrywa się w XXI wieku. Aby stać się władcą
odległej planety Dominy, Karzeł porywa księżniczkę Zarinę.
Jednak na jego drodze staje oddział Marines, dowodzony przez
szalonego naukowca, doktora Mittenhanda, który w wyniku swoich
eksperymentów stał się w połowie maszyną. Karzeł zostaje
pokonany przez żołnierzy, jednak szybko odradza się i pojawia na
pokładzie statku głównych bohaterów, siejąc wśród
nich spustoszenie. W tym samym czasie dr Mittenhand planuje
wykorzystać księżniczkę do swoich doświadczeń, dzięki czemu ma
odzyskać w pełni ludzką postać. Ci członkowie oddziału, którzy
jeszcze przeżyli, muszą zmierzyć się zarówno z demonicznym
Karłem jak i zapobiec eksperymentom szalonego naukowca), na pewno
oprócz ciekawego scenariusza oferuje też świetne kreacje
aktorskie, efekty specjalne i ścieżkę dźwiękową.
I na samo pożegnanie, filmy dla
wybierających się na Saksy. Najbanalniejszy to It’s a Free World
Loacha (wersja „Polak potrzebny od zaraz” pokazuje, że szkoła
tłumaczeń z czasów „Wirującego seksu” nie straciła
racji bytu), czyli nie jedź na Wyspy. O wiele lepsze i bardziej
uniwersalne dzieło to Rosetta braci Dardenne, świetne na
czas poszukiwania pracy. Mało znane Ghosts (mam na myśli
dzieło Nicka Broomfielda) pozwoli inaczej spojrzeć na azjatycką
migrację do UK i może dzięki temu dziełu nie nie pobijemy
Chińczyków. The Visitor (z 2007) szczególnie
polecany dla potencjalnej nielegalnej arabskiej imigracji do USA.
Heaven and Earth Olivera Stone’a może zaś stanowić swoisty
poradnik dla Azjatek marzących o obywatelstwie trzeciego co do
wielkości kraju świata.
LUTY 2009
Six Feet Under
26 Luty 2009 juriusz Brak komentarzy
Kolejne spektakularne zwycięstwo
Grabarzy Kraków, tym razem nad Dolnośląskimi Hienami
Cmentarnymi, potwierdziło pozycję Krakowian na fotelu lidera. Tylko
pierwsza połowa stanowiła widowisko na wyrównanym poziomie,
w drugiej dzięki nowemu rozwiązaniu taktycznemu gospodarze
zdecydowanie wysunęli się na prowadzenie, a wsparcie ich kibiców
spowodowało, że z upływającymi minutami przewaga przedstawicieli
grodu Kraka dosłownie rzuciła rywala na kolana. Skład Grabarzy
Kraków wydaje się w tej chwili nie do pokonania, a kolejne
rywalizacje grupowe przybliżają ich do zdobycia pucharu kraju.
Wydaje się, że tylko katastrofa mogłaby odebrać Krakusom puchar
ligi, chociaż nawet to nie jest pewne, bo styl w jakim obecnie
zdobywają kolejne punkty wzbudza zachwyt wśród fanów
Sementaryzmu niezależnie od pochodzenia, religii, orientacji
seksualnej czy też koloru skóry (na dowód można
przywołać zrzeszenie „Allach dla Krakowa” czy też sojuszniczą
bojówkę buddyjską „Rzeźnicy Bangkoku”)
Gospodarze
wylosowali wschodnią bramę cmentarzu Rakowickiego, Wrocławianom
przyznano wejście zachodnie. Krakowianie zdecydowali się wejść na
arenę zmagań przy dźwiękach „Popatrz, jak prędko mija
czas”. Proszę zauważyć odejście od zeszłorocznego klasyka
„Highway to Hell”, który wówczas tak często
prowadził ich do zwycięstwa. Ekipa z Wrocławia wybrała „Anielski
Orszak”. Ich kibice pokrzepili swych pupili wykrzykując
refrenowe „Anielski orszak niech twą duszę przyjmie, Uniesie z
ziemi ku wyżynom nieba, A pieśń zbawionych niech ją zaprowadzi,
Aż przed oblicze Boga Najwyższego!” Sędziowie zgodnie ocenili
otwarcie dla drużyny gości, po tak niskich notach należy
spodziewać się powrotu gospodarzy do standardów rockowych,
mówiło się jakoby do łask miało wrócić „Stairway
to Heaven” czy też „Highway to Hell”.
Po kiepskim wejściu
Krakowianie szybko się pozbierali. Już w drodze do kaplicy
cmentarnej widać było zamieszanie przy trumnie i pewne
przetasowania w pierwszej linii. Wycofano Kazimierza
Mandraczyńskiego, jego miejsce przy lewym tylnym chwycie trumny
zajął Paweł Pytnik i z perspektywy zawodów zmianę tę
należy uznać za ze wszech miar udaną. Kończący rekonwalescencję
po grypie Mandraczyński nie był w stanie śpiewać na miarę rangi
tych zawodów, a Krakowianie widząc odzew kibiców na
„Barkę” śpiewaną przez grupę z Wrocławia wiedzieli
już, że tym razem trzy punkty za zwycięstwo nie przyjdą łatwo,
co wyjaśnia wystawienie tak mocnej linii ataku. Ostatnie
kilkadziesiąt metrów dzielących bramę od kaplicy spędzili
na śpiewaniu wydłużonej wersji cohenowego „Hallelujah”.
Dynamiczna rytmika piosenki pozwoliła im przejąć inicjatywę i
zająć lepsze miejsca w ławkach. Przewaga kondycyjna sprawiła, że
zanim pierwsi zawodnicy Dolnośląskich Hien weszli do świątyni, to
Grabarze już kończyli zajmować lepsze miejsca. Co gorsza,
Wrocławianom trafił się wybitnie tłusty trup, 70-letni właściciel
piekarni, podczas gdy Krakowianie wylosowali zagłodzoną na śmierć
pensjonariuszkę pobliskiego domu starców. Można spodziewać
się protestu w tej sprawie, jak wszyscy dobrze wiemy przepisy nie
dopuszczają różnicy wagowej między zwłokami większej niż
15 kilogramów. Wśród kibiców Hien
Dolnośląskiego Klubu Sportowego rozeszła się plotka jakoby
Grabarze mieli przekupić sędziego, aby wziął pod uwagę ważenie
ciała razem z trumną. Nie byłby to pierwszy zarzut przeciwko
prowadzącemu spotkanie Jarosławowi Ż., jednak z ostatecznymi
zarzutami poczekajmy na decyzję Krajowego Związku Pogrzebowego.
Księża sprawnie stanęli za trumnami. Tym razem obie drużyny
postawiły na tradycję. Po katastrofalnym występie rabina, który
zraził wszystkich kibiców, a co gorsza wywołał okrzyki „DO
GAZU Z ŻYDAMI”, Hieny powróciły do sprawdzonych
wzorców, a nawet zrezygnowały z tancerek go-go, które
tyle razy dawały im dodatkowe punkty. Na konserwatywny Kraków
taktyka klasyczna wydaje się bezpieczniejsza. Krakowianie
wykorzystali atut własnego pola rozgrywek, nadzy akrobaci
wyskakujący z neoklasycystycznych rzeźb obok ołtarza dali im
dodatkowe dwa punkty. Ksiądz drużyny Hien przemawiał z prawdziwą
pasją:
Ten umarły człowiek leży tu, tak, ale pewnego dnia
powstanie z martwych i zasiądzie z nami przy stole ojca, tam, tak.
Może nie jest wart wiele punktów, stosunek wagi do wzrostu
zdecydowanie obniża jego wartość, ale spójrzmy na ten
piękny pióropusz w barwach klubowych, który nasi
wierni fani wdziali na jego głowę! Czy to czoło mogło kiedyś
kogoś skrzywdzić, pociągnąć bezpodstawnie z Barbary? Czy te
dłonie, wielkie jak bochny chleba, które każdego poranka
wkładały do pieca, nie zasługują na wasz podziw? Czy to pocieszne
znamię na pół pleców nie wywołuje waszego
entuzjazmu? Tak, właśnie, głośniej, chcę was słyszeć! Obudźcie
w sobie bestie, pokażcie mi jak kochaliście Sławomira „Kajzerkę”
Sokołowskiego!
Ten swoisty rzut na taśmę pozwolił Hienom
wypracować dwa punkty przewagi. Jednak Grabarze z Krakowa mieli
przygotowaną tajną broń. Sam biskup Horjiusz przyszedł wesprzeć
swoją ukochaną drużynę, podobno jego stawki zaczynają się od
tysiąca złotych za mszę (dostępne ulgi dla emerytów i
studentów, dodatkowe 20% zniżki dla członków
Parafialnego Klubu Seniora. Można płacić kartami kredytowymi,
transakcyjnymi i debetowymi, rachunki i paragon fiskalny będą
prawdopodobnie wydawane od stycznia przyszłego roku). Na taki cios
Hieny i ich fani nie byli przygotowani, ławki kibiców gości
zamilkły, co dodatkowo pozwoliło duchownemu na dotarcie z przekazem
do zebranych. Znany z kontrowersyjnych kazań, nie zmarnował ani
minuty. Zaczął ostro, a przy tym ryzykownie, krytykując nadmiar
sexu na jaki miała cierpieć nieboszczka. Jednak szybko podkreślił
wyraźnie, że był to sex małżeński, poza tym znał zmarłą i
wie, że po roku świętym 2000, roku odpuszczenia win, prowadziła
się dobrze. Ten zabieg marketingowy dał dodatkowy punkt pupilom
Horjiusza, a on dopiero zaczynał, choć widać było, że
Wrocławianie woleliby, żeby kończył. Zdarł ze zmarłej bluzkę i
wykrzyczał zabranym (nieznacznie opluwając pierwszy rząd), że te
blizny to nie ślady po aborcji, a po wyrostku robaczkowym. Trybuny
porwane tym oświadczeniem rozpaliły znicze i race i nie zważając
na uwagi służb porządkowych włączyły alarm przeciwpożarowy.
Wydaje się, że już wtedy Wrocławskie Hieny wiedziały, że przy
najlepszym układzie gwiazd jedyne na co mogą liczyć to remis.
Próbowały jeszcze zdobyć punkty za spontaniczną pieśń,
zaintonowali Gaude Mater Polonia, jednak sędziowie bardzo nisko
wycenili ich zabiegi. Co gorsza, jeden z napastników Hien
potknął się, przez co trumna upadła. Odjęto dwa punkty, a
Wrocławianie i tak mogą mówić o szczęściu, bo wszyscy w
pamięci mamy jak to Balsamiarze Białystok przegrali o punkt, tylko
przez to, że w podobnej sytuacji z trumny wypadł kapelusz zmarłego.
Krakowianie zwlekali z wyjściem z kaplicy, zdawało się, że to
Hienom przypadną punkty za szybsze dotarcie na miejsce pochówku.
Jednak Grabarze wykonali do końca swój song, po czym wybiegli
z kaplicy pełnym sprintem, ciągnąc za sobą trumnę, która
to czasem zahaczała na zakrętach o nagrobki i drzewa, ale nie
wybijało to Krakowian z rytmu, a sędziowie zdawali się nie
zauważać co drobniejszych błędów technicznych. Zachwyt
budzi forma noszowych krakowskiej drużyny, 300 metrów
dzielących ich od krypty pokonali w zaledwie minutę dwadzieścia
siedem. Wrocławskie Hieny były całkowicie zaskoczone, nie udało
im się zmobilizować i zanotowały stratę 43 sekund do Krakowian.
Podziw budzi też postawa biskupa Horjusza, który mimo
siódmego krzyżyka na karku niemal dotrzymał kroku zawodnikom
krakowskiej drużyny, chociaż niemałą rolę mogła odegrać
podwózka melexem, zapewniona przez lokalnego grabarza. Źródła
nieoficjalne mówią, że ten prawdopodobnie znajduje się na
liście korupcyjnej CBA. Biskup Horjusz skutecznie zdekoncentrował
duchownego drużyny przeciwnej, który raz po raz gubił wątek,
a sam Horjusz miał kibiców u swych stóp. Z pełnym
zaangażowaniem wznosili zaciśnięte pięści, rzucali bukiety
chryzantem i żałobne wieńce. Z takim dopingiem nie można
przegrać, ani nawet zremisować. Niesieni falą własnego cmentarza,
Krakowianie złożyli zwłoki do krypty w imponującym czasie 34
sekund, i obyło się przy tym bez rozbicia trumny, co jak wiemy
wielokrotnie narażało Grabarzy na negatywne oceny. Przewagę
punktową powiększył Majakowski, zadni noszowy drużyny
krakowskiej, który we wspaniałej histerii popartej okrzykiem
„Mamo, czemu umarłaś?” rzucił się do grobu wykonując
podwójnego Rittbergera z lądowaniem na twarzy. Można śmiało
powiedzieć, że ma duże szanse znalezienia się pośród
nominowanych do nagrody dla najlepszego aktora ligii.
Jednak nikt
nie może mieć złudzeń, która drużyna była lepsza. Mimo
słabszego początku, to przez większą część rozgrywki Grabarze
kontrolowali przebieg zmagań. Mimo dobrej formy, Hieny pozwoliły
się zdominować i właściwie od momentu wejścia do kaplicy ich
działania były tylko odpowiedzią na wyczyny Grabarzy. Apogeum tego
można było dostrzec w finale, kiedy to kapitan Wrocławian próbował
nawiązać do wspaniałego skoku Majakowskiego, ale podczas wybicia
jego półbut omsknął się na wyniosłości terenu i zamiast
potrójnego salhofa wykonał zaledwie pół obrotu i
wybił sobie przednie zęby o nagrobek rodziny Sroczyńskich.
Tak Grabarze Kraków jak i ich
kibice wracali do domów niesieni tryumfem, Wrocławianie
wracali ze spuszczonymi głowami do autokarów, chociaż wydaje
się, że miejsce na podium jest im pisane.
W tej chwili drużyna
Grabarzy wydaje się bezkonkurencyjna jak na możliwości naszej ligi
i śmiało zmierza po puchar Polski. Sprawą otwartą pozostaje ich
udział w rozgrywkach międzynarodowych, Krakowianie muszą być
świadomi, że natrafią tam na drużyny prezentujące poziom o wiele
wyższy niż ich ostatni rywal. Wystarczy wspomnieć zeszłoroczne
wystąpienia zawodników drużyny „Krematoria Bali”
czy też postawę „Szahidów Palestyny”, litościwym
milczeniem pomijając mistrzów świata, „Popielarzy
nirwany”, by wiedzieć, że drużynie Krakowian brakuje jeszcze
bardzo wiele do osiągnięcia laurów międzynarodowych. Na
drodze do Mistrzostw świata stoi Bangkok, gdzie Krakowianie będą
musieli stawić czoła „Szmaragdowym Jebakom Nagi”, utytułowanej
drużynie, która łatwo nie odda pola, bezlitośnie wykorzysta
atut własnego boiska, a również tajski klimat będzie
utrudniał działania Krakusom. Jednak obecnie na scenie polskiej są
oni bezkonkurencyjni.
Grabarze Kraków – Hieny Dolny
Śląsk: 30-18.
Retransmisja spotkania w Canal + o 21,
najnowszych doniesień z ligii cmentarnej szukaj pod adresem
www.lifeisnotworthlivingifyoucantputitonlinelater.org.
W konkursie na najlepszy nekrolog
młodzieży do lat dwunastu wygrała Marysia ze szkoły numer 9.
Gratulujemy! Urnę prześlemy pocztą.
Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0
Bez kategorii brak
Zobacz więcej...
Object 3
Wanna know how I got those oSCARS?
17 Luty 2009 juriusz 9 komentarzy
Jak co roku, długie i raczej męczące
omówienie tegorocznych nominacji oscarowych, połączone z
refleksjami autora na tematy różne. Nie certolę się, walę
wszystko z zakończeniami, początkami, środkami. Jeżeli ktoś
czegoś nie widział, to nie polecam.
Uwagi ogólne są takie, że
wychodzi na to, że czas od stycznia do listopada to krańcowa
chujnia i w kinach nie ma nic ciekawego, za to grudzień to czas
premier arcydzieł. Nieco to wścieka, bo z nominowanych to w kinie
Polak może zobaczyć tylko część, a taki The Wrestler to już w
marcu ma być. Druga refleksja: nagroda staje się powoli nagrodą za
dorobek – ostatnio Coenowie, wcześniej Scorsese, teraz też raczej
weterani – Fincher, Van Sant, Howard. Obstawiam, że wybiorą sobie
jeden film, który obdarzą większością nagród, inne
coś tam pozbierają, mniej więcej jak rok temu. Życzyłbym sobie,
żeby był to Milk, co w pewnym stopniu byłoby rehabilitacją
za olanie Brokeback Mountain (ktoś pamięta jeszcze to arcydzieło
„Crash”?), bo tematyka ta sama (powiedzmy). Nie mówię
rzecz jasna, że każdy film o gejach powinien dostać statuetkę,
ale akurat ten uważam za świetny, no i to chyba jedyna szansa na
nagrodzenie Van Santa (chociaż ja najbardziej lubię jego „Last
Days”- koniec jest prze-wow, tylko, że to film, który
widziało grono znajomych i entuzjastów reżysera, a gdy
poleciłem go paru znajomym to ze wszystkich stron dostałem
komentarze, że chyba mnie pojebało i że tego się nie oglądnąć).
Wychujać go może The Curious Case of Benjamin Button.
Zrozummy się dobrze: Seven to potęga, ledwo mnie na to do kina
wpuścili i jakoś bardzo się nie dziwię, wyszedłem na czworakach
(i nie wiedziałem wtedy nawet, że NIN jest wykorzystane w filmie),
Pitt z Freemanem szczyty szczytów. Panic Room to wypadek przy
pracy. Fight Club to jeden z najlepszych filmów wszech czasów,
powiedziałbym, że dzieło reprezentujące pokolenie, Pitt i Norton
poza moją skalą pojmowania. Zodiac rewelacja, szkoda, że przez
idiotów wycięto ileś tam minut, bo uznano, że kto tak długo
będzie siedział w kinie, jedna z najstraszniejszych scen świata,
Gyllenhall rewelacja. Benjamin Button – nie wiem czemu to tyle
trwa, bo na ekranie powodów ku temu nie odnalazłem. Pitt
zalicza jedną z najgorszych ról w karierze (porównać to do 12
małp? Ależ to była rola i film), podobnie Blanchett (wspominając:
Notes on a Scandal – chociaż tu Judi Dench ją zniszczyła, ale
taki The Good German – potęga). Film jest o niczym, znaczy można
sobie znaleźć w materiałach dystrybutora, że o nieuniknionym
przemijaniu, które dotknie każdego z nas i miłości (nie
wiem czy ta dotknie każdego z nas), ale to nie są raczej prawdy
przesadnie ukryte i wolałbym, żeby opowiedziano nam o tym w jakimś
krótkim metrażu. Dalej, bo wiem, że film się wielu osobom
podoba (ale mam wrażenie, że bardziej tym zza drugiej strony
żelaznej kurtyny), sceny w szpitalu często rozpierdalają główne
wątki. Symbolika zegara – źle. Symbolika kolibra – jeszcze
gorzej. Katrina – to na pewno film gościa od Fight Club? Jednym
się kojarzy Forrest Gump, drugim Big Fish, innym Magnolia
(absolutnie idiotyczna scena z wypadkiem) mnie może trochę ten
drugi, ale tam nawet przy użyciu baśniowej otoczki jakoś wyszło
to mniej banalnie, a tu walą prosto z mostu, zwłaszcza marynarz
mnie nie zachwycił, Tilda Swinton jest fajna, ale po co, to ona sama
nie wie. No i wkurwia mnie, że w wielu filmach ktoś czeka do chwili
aż położą go na łoże śmierci, żeby powiedzieć potomstwu
jakiś taki detal, że jego prawdziwym ojcem/matką jest akurat ktoś
inny niż ta/ten („jak to: to ten?!” – jak ktoś wie z czego to,
ma u mnie chardonnay) całe życie myślało. Gdyby zrobili tu patent
z dowcipu z dwoma kulkami to krzyczałbym o Oscarze za scenariusz, no
ale nie zrobili, więc Blanchett mówi co ma powiedzieć i
oddaje żywota. Iście genialne i nietuzinkowe rozwiązanie.
Najlepsza w tym filmie jest charakteryzacja, ale tą trudno cieszyć
oko przez cały czas projekcji. No ale widzę, że wielu amerykańskim
krytykom bardzo się podoba więc jeżeli wygra to bardzo zdziwiony
nie będę, za to bardzo wkurwiony, że znowu przy możliwości
nagrodzenia filmu dobrego, nagradzają film co najwyżej średni.
Inne dzieło z szansami to Slumdog
Millionaire. Tak do połowy bardzo mi się podobało (chociaż
tory kolejowe w Agrze położone są tak, że bohaterowie musieliby
toczyć się wiele kilometrów, żeby wylądować z takim
widokiem na Taj Mahal, ale tu to akurat nieważne), za to im bliżej
końca podobało mi się coraz mniej. Główny aktor jest
średni, chociaż i tak lepszy niż jego partnerka. Ostatnia dobra
scena, to gdy brat naszego bohatera celuje w niego z pistoletu, potem
w dół. Również muzyka jest fajna tak do połowy,
potem wpada w jakiś bollywoodzki koszmar. Wątki końcowe z bratem:
jezus maria. Wątki z panią: matko boska. Pytanie za milion chyba
nawet w Indiach nie mogłoby paść, no ale powiedzmy, że nieważne.
Ogólnie z lekka rozczarowanie, chociaż znowu nie jest to zły
film, oglądnąć spokojnie można, wątek z oślepianiem, muzyka
wchodząca przy ucieczce – górna półka. No i sracz
indyjski wygląda jak sracz indyjski.
Frost/Nixon – nie wierzyłem
oglądając jak dobry jest ten film. Jeżeli nie Milk to chciałbym
to, ale niestety wydaje mi się być typowym filmem, któremu
daje się nominacje, ale nie daje się nagród. Sceny podczas
wywiadów to większa ekscytacja niż 90% thrillerów.
Gdyby Nixon znał Langellę to zostałby Langellą.
The Reader – ten film to
dowcip, nie? Po pierwsze ktoś wmówił kiedyś Winslet, że
jak się rozbierze to wtedy rola jest klasyfikowana jako artystyczna
i ma się większe szanse na dostanie Oscara, więc od lat Winslet
się rozbiera, ale na razie wiele z tego nie wynika. I chwała panu,
bo aktorką jak dla mnie jest średnią, a jej najlepsza rola miała
miejsce wiele lat temu w Jude. Tu już idzie na całego i widokiem
jej tyłu i przodu idzie się zanudzić. O wiele lepszy jest partner,
czyli Kross, którego olano. Po nudnych pierwszych 40 minutach,
film staje się całkiem ciekawy, ale po kolejnych 40 minutach staje
się koszmarem. Co to za bzdury, że mogła nie umieć czytać? Kto
wstydzi przyznać się do tego jeżeli na szali ma resztę życia? Co
to za kpina z wieszaniem się z książek, nic bardziej
tandetnego-wymownego nie dało się wyczarować? I ona w sumie
lubiła Żydów, tylko ich brała do czytania, a to jak się
spalili żywcem to w sumie nie jej wina? Kurwa, ja nie mam żadnych
tendencji do ujednolicania postaw Niemców, ale za kilka lat
dojdzie do nas film, który wyjaśni, że w sumie to wina
Polaków i Ruskich, że walczyli z Hitlerem, bo gdyby nie to,
to byłby pokój i nie zginęłoby tyle osób. Im dalej
tym gorzej, co za idiota może iść do osoby po Oświęcimiu
poopowiadać jej o smutnym losie jej strażniczki? Nie wiem czemu
Amerykanie słabo interesują się kwestią swoich obozów dla
Japończyków, które powstały po Pearl Harbour, tam też
było nieźle. Nie mam problemu z robieniem history revise, ale z
filmów amerykańskich dowiedziałem się już tylu ciekawych
rzeczy, że boję się co będzie dalej. Springtime for Hitler!
Jest sobie taki film Doubt.
Pewnie część członków Akademii go nie widziała, nie
oszukujmy się, nie same orły tam siedzą, a film jest adaptacją
sztuki teatralnej (tekst dostał Pulitzera), no i raczej nudny,
dzieje się w kilku pomieszczeniach, dużo gadają, dupy ni cyców
nikt nie pokazuje. Co gorsza napisano go tak, że na główny
problem nie ma odpowiedzi, a ostatnią kwestię filmu interpretować
można na wiele sposobów. Moim skromnym to jeden z najlepszych
filmów ubiegłego roku, ale na szczęście nie nominowano go w
kategorii głównej. Nominowano aktorów, ale obawiam
się, że na nominacjach się skończy, ewentualnie drugoplanowa
żeńska. Na scenariuszu go pewnie też wychujają, co już naprawdę
będzie jednym z tych kurewstw, która wpisze się do katalogu
„Największe pomyłki Akademii”.
Jadąc dalej aktorskimi: drugoplanowa u
panów powinna iść do Ledgera. Kij z tym czy jest lepszy od
Hoffmana, Shannona i Brolina. Litościwie nie wspomnę o Downeyu Jr.
bo cały ten film uważam za idiotyzm, którego jeden z
głównych dowcipów polega na śmiechu z upośledzonego.
Nie trudno wyglądać na super aktora na tle Stillera i Blacka.
Powiedzmy, że wątki hollywoodzko-prześmiewcze nie są złe, Cruise
ma fajną rolę, Nolte też. Gdybym miał kogoś za nią nominować
to ich, ale zapomnijmy o tym. Gdyby było normalnie to powiedziałbym,
że cała czwórka wywaliła role, które są świetne i
równie dobrze można losować, ale ponieważ wszystko
wskazuje, że pozostałych będzie można nominować jeszcze kiedyś
to Ledgerowi, bez wątpienia świetny aktor, który dokonał
niemożliwego – przebił Nicholsona! Żal i łzy na myśl co
jeszcze by mógł zagrać. Mam nadzieję, że pójdzie
dla córki i będzie ukoronowaniem pośmiertnego marszu przez
nagrody, ale role całej reszty (zwłaszcza Brolin – Milk jedno,
ale jego W w W powala) są naprawdę świetne. Trochę się
zdziwiłem, że Franco z Milk się nie załapał, bo też górna
półka.
Z pań: też równo, ale mniej:
Tomei jest świetna, ale jedna osoba jest lepsza: Viola Davis w
Doubt. Pod czaszką mi się nie mieści co osiągnęła mając te
kilkanaście minut na ekranie. Nie zapomnę nigdy. Reszta daleko w
tyle, w kolejności Adams, Cruz, Henson.
Reżyseria: Van Sant i Howard. Drugi
nie ma szans, więc odmawiam pacierze za pierwszego. Reszta to tło,
chociaż tak się ten Slumdog Millionaire spodobał, że mogą
wywalić cyrk. No a tam jest lekka pyta, bo film miał drugiego
reżysera, a raczej reżyserkę i to z Indii – ale na szczęście
ją olano. Alleluja i do przodu!
Scenariusze oryginalne: Milk, Frozen
River, reszta z innej półki (przy czym Wall E to całkiem
dobry film)
Adaptowane: nie-Doubt będzie pomyłką.
Jako Frost/Nixon mniejszą, jako cokolwiek innego wielką.
Cinematography: Dark Knight, ale pewnie
Button
Editing – Milk-Frost/Nixon. Ale
wszystko może być jak na me oczy.
Costume Design, Art Direction –
chodźmy se zapalić, nie będę udawał, że w tym roku mam jakieś
typy.
Makeup – Button, z bólem
serca, ale się należy.
Pieśń – tragedia! Springsteen
napisał arcydzieło do Wrestlera, olali. Jamie Cullum z Gran Torino
jest świetny, olali. Repo! Olali, chociaż to mała niespodzianka.
Ale w zamian za dwie pierwsze dali kiłę, syf i mogiłę. Ze
Slumdoga wybrali słabsze kawałki, tam naprawdę są lepsze. Lubię
Newmana (od lat to piszę…), ale nie za Wall E! Podobno jest jakiś
idiotyzm głoszący, że piosenka ma się pojawić w trakcie filmu,
jak na napisach to się nie liczy. Idźcie się kurwa leczyć!
Latając sobie dość swobodnie,
niestety z kategorii „film obcojęzyczny” widziałem tylko Klasę
i Waltz with Bashir. Pierwszy jest ciekawy, ale bardziej jako
eksperyment. Nie do końca czuję czemu to dostało Złotą Palmę,
wolałbym Bashira. To mój film roku, zaraz obok Doubt. Padłem
na kolana, podzielę się moją koncepcją, bo wiem, że są różne
odczucia co do tego filmu, a zwłaszcza ostatniej sceny: to co
bohater przeżył w czasie wojny było tak straszne i porąbane, że
zapomniał. Dokonuje rekonstrukcji przeszłości, ale cały czas
widzi ją poprzez pewien filtr. Dopiero w ostatniej minucie filmu
odzyskuje pełen obraz rzeczy – dlatego wchodzi kawałek dokumentu
w miejsce animacji, jego ułagodzone wspomnienia zostają w końcu
zastąpione tym co się wydarzyło. Rzadko daję 10 na IMDB, ale tym
razem nie wahałem się ani sekundy. Chodzę do pobliskiej świątyni
i palę Buddzie kadzidła, żeby ten film wygrał. O ile mogłem zrozumieć,
że w zeszłym roku w Cannes wolano 4m3w2d od Persepolis, o tyle tym
razem nie pojmuję stawiania Klasy nad Waltz with Bashir. No i wielkie wow
wobec ludu Izraela – u nas twórców dzieła tak
antynarodowego zapewne by zabito.
Podobne sukcesy mam z dokumentami: dwa
widziałem. Man on Wire jest niezłe, ale to Herzog wgniata w
asfalt. Zarzucają mu pewien stopień kreacjonizmu, ale kij, scena z
pingwinem samobójcą zniszczyła mnie, niewiele mniej
wcześniejsze podwodne czy późniejsze w jaskini. Dzieło, po
którym można sobie przemyśleć kilka rzeczy, np. nasze
miejsce we świecie.
Animacja – miło, że dla Akademii
animacja to nadal kategoria filmów dla dzieci. Bashira zlali,
a z tego co jest nie ma najmniejszych wątpliwości: Wall E
(waaaaalleeeee…eeeeevaaa). Kung fu Panda jest średnia, a Bolta nie
chciałem widzieć i chyba się tego będę trzymał.
Efekty specjalne: lubię jak coś
wypierdala na ekranie, więc jestem przeciw Buttonowi (który
pewnie wygra). Pozostała dwójka mi lata.
Sound editing/sound:
waaaaaalleee….eeeeeevaaaa. Na me uszy wyszło świetnie,
rewelacyjna ta cisza i pikanie robotów.
Original Score – gdzie jest kurwa
Frost/Nixon?! Z tego co jest to Milk, zaraz za nim Slumdog – połowa
jest naprawdę dobra (druga naprawdę zła). Dzieła Elfmana całe
dwa razy słuchałem, za to Frosta tłukłem i tłukę. Zobaczymy co
oni tłuką. Niestety nadal decydują o nagrodzie, która
uważana jest za najważniejszą w świecie filmu (chociaż ja tam
wolę Złotą Palmę, czy Toronto i im bardziej ufam). Biorąc pod
uwagę ilość dotychczasowych pomyłek i kompromitacji, które
popełniła Akademia, naiwnością byłoby oczekiwanie, że nie
dorzuci kilku w tym roku. I mam taką małą nadzieję, że ograniczą się one do pomyłek już
popełnionych. Ale zapewne się zdziwię.
Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0
Bez kategorii brak
Zobacz więcej...
Object 4
From the Drain
2 Luty 2009 juriusz 9 komentarzy
Życie złożyło się tak, że na chwilę wyjechałem. Ponieważ jest to dość długa chwila, to
przygotowałem zestaw tekstów, który sprawi, że moje miejsce w sieci nie zastygnie na ten czas. Na
pierwszy ogień: opowiadanie, które napisałem dla pewnego serwisu erotycznego, ale uznano, że
jest zbyt ciekawe jak na ich standardy.
Z odpływu
Sławek
wspinał
się
powoli
po
schodach.
Szlag
ciężki,
dziewiąte
piętro,
a
jebana
winda
zepsuta,
całe
życie
taki
pieprzony
pech.
Jeszcze
pewnie
okaże
się,
że
i
tak
nie
umiem
naprawić,
trzeba
będzie
poudawać,
że
coś
się
robi
i
zainkasować
tylko
100
złotych.
Dalej
nie
będzie
działało,
ale
przynajmniej
lepiej
wyglądało.
Całe
życie
taka
chujnia.
Przynajmniej
po
tym
zleceniu
do
domu,
ale
tam
ta
pinda
będzie
na
mnie
czekała.
Całe
szczęście,
że
od
dwóch
lat
nie
gotuje
mi
obiadów,
przynajmniej
mogę
zjeść
coś
dobrego
u
chinola.
Odkąd
przestała
mnie
podtruwać,
zostałem
wegetarianinem.
Żeby
tylko
nigdy
się
nie
dowiedziała,
bo
gotowa
wezwać egzorcystę.
Pinda z drutu.
Tępa cipa.
Dobra,
dziewiąte,
jest
mieszkanie, dzwonek.
Dobry,
pani
wzywała
hydraulika…?
Nie
dokończył.
Zamurowało
go.
Drzwi
otworzyła
przepasana
ręcznikiem
blondynka.
Śliczna
okrągła
twarz.
Pod
ręcznikiem
rysowały
się
wzgórza
piersi
przywodzące
na
myśl
Karakorum.
Otworzyła
usta,
ukazując
przy
tym
panoramę
bielutkich
zębów.
Ech,
ze
trzy
tysie
jak
nic
taka
szczęka,
kiedyś
sobie
zrobię,
wstawię
te
cholerne
jedynki
co
mi
Staszek
zwany
Motyką
wybił.
Ironia,
że
motyką,
no
ale jak się ma cztery bity we krwi to nie dziwota.
ACH
TAK!
Oczywiście,
że
wzywałam!
Proszę
wejść,
nie
mogłam
się
pana
doczekać!
Aga
jestem!
Sławomir!
–
odparł
spod wąsa
Nieśmiało
wszedł
do
mieszkania.
Najwyższy
standard
wyposażenia.
Nowiuteńkie
meble,
wielkie
lustra,
idealnie
położony
tynk,
równiutkie
sufity,
świetnie zrobione flizy, ech, ale tu ktoś zainwestował.
Proszę
pana,
bo
ja
mam
taki
wyciek,
nie
wiem
co
z
nim
zrobić
–
popatrzyła
na
niego
smutnymi oczyma i nieporadnym ruchem poprawiła ręcznik.
Proszę
się
nie
martwić,
jestem
specjalistą
od…WYCIEKÓW!
–
podkreślając
ostatnie słowo uśmiechnął się lubieżnie.
TAK?
To
cudownie,
a
ja
tak bardzo bałam się, że nie będzie mi pan mógł pomóc!
Bardzo
chętnie
pani
pomogę…Sławkowi
coraz
trudniej
było
mówić,
bo
ręcznik
na
kobiecie
okazał
się
nie
być
zbyt
długi.
Gdy
prowadziła
go
do
kuchni,
to
z
każdym
jej
krokiem
mógł
obserwować
ponętne
pośladki,
których
więcej
było
poza
ręcznikiem
niż
ukrytych pod nim.
To
może
ja
panu
zaoferuję
coś
do
picia?
Nie
mam
za
wiele…wódka,
whisky,
koniak, wino białe lub czerwone, piwo jasne, ciemne, pszeniczne.
A
ma
pani
może
bimbo
z
colą?
- Oj, to taki drink?
W
pewnym
sensie…znany
szerzej jako bimber
O
rany,
przepraszam,
nie
mam.
Ale
zostało
mi
trochę
spirytusu
do
czyszczenia
głowicy
w
adapterze, może ma pan ochotę?
Ależ
bardzo
chętnie,
wprost
uwielbiam
spirytus!
–
powiedział
i
usadowił
swój
wielki tyłek w
fotelu.
Miejsce
wybrał
idealnie.
Blond
dziewoja
nachyliła
się
nad
barkiem,
co
spowodowało,
że
ręcznik
podjechał
do
góry
i
ukazał
mu
wspaniałości
jej
ciała. Idealnie wydepilowana, tak jak mu się zawsze
marzyło.
Kilkadziesiąt
centymetrów
od
jego
twarzy.
O
tym
nawet
nigdy
nie
marzył.
Jego
przyrodzenie
stało
się
tak
twarde,
że
mógłby
nim
ciąć
diament.
A
wie
pan
co?
Może
to
trochę
osobiste,
ale
muszę
się
tym
podzielić.
Nie
wiem
jakie
pan
lubi
kobiety,
pewnie
całkiem
inne
niż
ja,
ale
jeżeli
chodzi
o
mężczyzn
to
poglądy
mam
zdecydowanie
konserwatywne.
Mężczyzna
musi
być
panem
sytuacji,
uwielbiam
jeżeli
ma
wielkie,
sumiaste
wąsy.
Lubię,
gdy
nie
ubiera
się
jak
te
wszystkie
cholerne
pedałki
ode mnie z uczelni, ale gdy ma na sobie dajmy na to kufajkę, sweter
w
pasy
i
brudne
spodnie
od
dresu.
I
żadnych
dziwacznych
butów,
tylko proste kalosze!
Sławek
nie
mógł
uwierzyć!
Ten
opis
pasował
do
niego!
Czyżby
mu
się
udało?
Po
dwudziestu
latach
hydraulikowania
w
końcu
miała
przydarzyć
mu
się
tak piękna przygoda? Nie, to niemożliwe, to mu się śni.
A
jakie
pan
lubi
kobiety?
Zgrabne,
z
wielkimi
bimbałami, blondynki, nie za wysokie i z pięknymi ząbkami
Ojoj,
to
troszkę
podobne
do
mnie.
Ale
proszę
pana,
czy
mogę
panu
zadać
osobiste
pytanie?
- Taaaaak?
Czy
one
nie
są
duże?
zapytała
i
rozwiązała
ręcznik.
Oczom
Sławka
ukazały
się
najlepsze
piersi
jakie
widział
w
życiu.
Jędrne,
z
wielkimi,
sztywnymi sutkami.
Są…idealne…wyszeptał przez rozdziawione usta
NAPRAWDĘ?
–
Oj,
jak
ja
się
cieszę,
że
ci
się
podobają,
mogę
ci
mówić
na
ty,
prawda?
- Taaaaaa,
Nie
chciałabym
być
zbyt
nachalna…ale
czy
poza
piersiami
ja
ci
się
chociaż
trochę
podobam? Chociaż troszeńkę?
Taaaaaak,
taaaaaaaaaak,
tak znaczy się – Sławek wył
A
nie
jest
ci
troszkę
za gorąco tutaj? Może zdejmiesz kufajkę…o
jaki
masz
piękny
sweterek,
w
żółto-czerwone
paski,
toż
to
moje
ukochane
kolorki!
–
wykrzyknęła
i
podskoczyła
tak,
że
jedna
pierś
uderzyła o drugą, a potem obie symultanicznie o jej twarz.
A
lubisz
takie
wygolone?
- UWIELBIAM!
A
może
chciałbyś
mi
tam
zrobić
dobrze
języczkiem?
Na
pewno
masz
sprawny,
szorstki
języczek, którym już dawałeś rozkosz dziesiątkom kobiet!
Taaaak
–
pomyślał
o
żonie. Postanowił więcej nie myśleć.
Rzucił
się
do
jej
krocza
i
rozpoczął
penetrację
językiem.
Agnieszka
szybko
zaczęła
pojękiwać i błagać o więcej.
TAK!
Napraw
mi
mój
wyciek,
tak
mój
wspaniały
hydrauliku,
ach
rób
mi
dobrze wąsaty potworze miłości!
Liżąc
Agnieszkę
Sławek
próbował
się
rozebrać.
Szybko
udało
mu
się
pozbyć
kaloszy
i
spodni.
Bielizny
nie
nosił,
wiele
lat
temu
doszedł
do
wniosku,
że
szkoda
czasu
na
jej
pranie.
Problem
pojawił
się,
gdy
przyszło
do
zdjęcia
swetra.
Nie
miał
jak
przełożyć
rąk,
żeby
nie
przeszkodzić
sobie
w
lizaniu
podnieconej
kobiety.
Ostatecznie
jego
kombinacje
zakończyły
się
tym,
że
zaplątał
się
w
sweter
i
z
donośnym
hukiem
upadł
na
plecy.
Agnieszka
wykorzystała
sytuację
i
okrakiem
opadła
na
niego.
Sławek
zawył
ze
szczęścia,
gdy
tylko
poczuł,
że
jego
członek
znalazł
się
w
niej.
Agnieszka
zaczęła
go
ujeżdżać,
a
jej
wielkie
piersi
kołysały
się
nad
twarzą
powalonego
samca.
Gdy
myślał,
że
już
czeka
go
spełnienie,
niespodziewanie
z
niego
zeszła.
Sięgnęła
po
leżącą
na
stole
tubkę,
wycisnęła
sporo
żelu
na
rękę,
by
po
chwili
rozprowadzić
go sobie po tyłku.
Opadła
na
czworaka,
rozłożyła nogi i krzyknęła:
- Weź mnie od tyłu!
Sławek
zgłupiał.
Jak
pedały?
TAK!
Weź
mnie,
niech
twój
wielki,
czerwony
wojownik
spenetruje
me
kakaowe
oczko!
Zboczona!
pomyślał.
Co
robić?
Głupio
uciekać,
jak
już
zacząłem.
Zacisnął
zęby
i
wbił
swe
przyrodzenie
w
jej
odbyt.
Rany,
jest
całkiem nieźle! – skonstatował po chwili.
Agnieszka
wyła
w
ekstazie
i
wiła
się
niczym
węgorz
wyrzucony
na
gorący
piasek
pustyni. Stefan ujrzał białe światła przed oczami.
Zajebiste
świetlówki
pomyślał
i
opuścił
głowę,
by
dokładniej
przyjrzeć
się
plecom
swojej
kochanki.
Dochodził.
Zaczął
donośnie
sapać.
Agnieszka sprawnym ruchem wyślizgnęła się spod niego.
CO
ZNOWU?
–
wrzasnął
wściekły.
Chcę,
żebyś
spuścił
mi
się
prosto
do
ust!
–
powiedziała
lubieżnie
i
uśmiechnęła
się
rozpoczynając robienie mu loda
Do
trzech
razy
sztuka…a
spróbuj
mi
znowu
uciec
to
zabiję
–
powiedział
Sławek.
Tym
razem
się
udało.
Swymi
czerwonymi
ustami
Agnieszka
doprowadziła
go
do
wytrysku.
Opadł
na
wielki,
futrzany
dywan.
Boże,
ależ
cudowna
dziewczyna,
będę
tu
częściej
przychodził
naprawiać
jej wycieki. Przymknął oczy. Z oddali dobiegł go znajomy głos:
Agnieszko,
udało
ci
się!
Sławek
podniósł
umęczoną głowę.
Nie,
to
niemożliwe.
Szafa
z
wielkimi
lustrzanymi
drzwiami
stała
otworem,
a
na
środku
pokoju stał Hubert Urbański. Za nim stał kamerzysta , a obok niego
dźwiękowiec ze szczotką.
…wygrałaś
program
„Dla
Ciebie
wszystko”.
Dzięki
twojemu
wielkiemu
poświęceniu,
twój
chłopak
dostanie
lodówkę.
Nie
było
chyba
tak
źle,
jednak
udało
ci
się
przespać
z
tłustym,
wąsatym
oblechem!
Zapraszamy
do
nas
głównego
sponsora,
producenta
lodówek
Argos,
najlepszych
lodówek.
Argos
–
odrobina Syberii w twojej kuchni!
Z
drugiej
szafy
wylazł
niski
facet
w
czarnym
garniturze.
Tryumfalnie
podniósł
ręce
do kamery i kretyńsko się uśmiechnął.
Stefan
postanowił
wykonać
manewr
odwrotu.
Nieśmiało
podniósł
się
z
podłogi,
na
szczęście
nikt
nie
zwracał
na
niego
uwagi.
Wszyscy
byli
pochłonięci
Agnieszką,
która
uśmiechała
się
i
machała
do
kamery.
Pozdrawiała
mamę,
tatę,
chłopaka.
Gdy
przypomniano
sobie
o
nieszczęsnym
hydrauliku,
kończył
już
ubierać
kalosze
i
był bardzo zdecydowany na ewakuację ze strefy rażenia kamer.
Panie
Sławomirze,
może
kilka
słów
do
kamery,
może
chciałby
pan
kogoś
pozdrowić,
coś przekazać naszym telewidzom?
Dla pana tez mamy nagrodę, zestaw
noży firmy Zolinger. Zolinger – na ostro, na szybko, na pewno! Panie
Sławomirze, proszę poczekać, gdzie się pan tak spieszy?
Odkąd
Sławkowi
udało
się
zasłonić
przyrodzenie,
stopniowo
odzyskiwał
pewność
siebie,
której
zdecydowanie
brakowało
mu,
gdy
oklapły
interes
smutno
powiewał
między
jego
nogami.
Stał
i
myślał
co
powiedzieć.
Może
coś
do
żony?
I
tak
mam
przesrane.
Do
mamy?
Przecież
nie
żyje.
Kolegów?
I
tak
będą
się
ze
mnie
wyśmiewać,
że
robiłem
to
jak
pedał.
W
końcu
wymyślił.
Uśmiechnął
się,
przerzucił
kufajkę przez ramię i niemal wykrzyczał:
Sławomir
Puchała.
Instalacje
sanitarne
wodno-kanalizacyjne.
Wymiana
starych
rur
montaż
nowych
rur
z
miedzi
,
plastiku
,
stali,
naprawy
piecyków
,
montaż
wodomierzy,
centralne
ogrzewanie,
przeróbki
instalacji,
biały
montaż
,
awarie
i
drobne
usługi
zatkane
zlewy
,
muszle , kratki
pęknięte
rury,
zepsute
krany.
Konkurencyjne
ceny,
czynne
całą
dobę,
012
630-33-52.
ZAPRASZAM!
MARZEC 2009
Noble Deathmatch
25 Marzec 2009 juriusz Brak komentarzy
Wypadła
zza rogu. Łysy nie spodziewał się niczego, miała wspaniały widok
na jego plecy. Nie wahała się ani sekundy. Precyzyjny strzał w
głowę położył go na ziemię. Nawet nie zaszeleścił. Tak, to
się nazywa czysta robota – pomyślała sama do siebie. Chciałaby to
powiedzieć do kogoś, ale jej partner został trafiony kilka minut
wcześniej. Ten cholerny Rusek go załatwił. Od dawna było wiadome,
że z karabinu McMillan TAC-50 jest w stanie zdjąć przeciwnika z
prawie dwóch kilometrów. Wielu padło nie mając nawet
pojęcia o tym co ich trafiło. Była już blisko niego, ale od dawna
wiedziała, że w takich momentach ziemia uwielbia usuwać się spod
nóg. Musiała zajść go od tyłu, a gdy będzie miała
poniżej 100 metrów, gdy będzie miała okazję do chociaż w
miarę czystego strzału to wtedy się nie zawaha, dołoży się do
jego ulubionego powiedzenia „jeden strzał, jeden zabity”. Jego
sława była wielka, ale już nie raz i nie dwa widziała w życiu
jak tacy gieroje padają w bezpośredniej walce.
Nagle poczuła
szarpnięcie w lewym ramieniu. TO ON! Dobrze, że akurat ruszyła do
biegu. Gdyby stała w miejscu, kula na pewno trafiłaby ją w głowę,
Ruski rzadko chybiał. Schroniła się za załomem budynku. Cholera,
niby lewa ręka, ale jednak osłabia znacznie zdolność bojową.
Gdyby chociaż zatamować krwawienie…gdzie oni mogą być? Chyba
tam się gdzieś zaczaili – pomyślała i przebiegła przez
odsłonięty kawałek zdemolowanego miasta. UDAŁO SIĘ! Ruski znowu
chybił. To mój szczęśliwy dzień, ale lepiej już więcej
nie ryzykować. Jest namiot medyczny.
- Lewa ręka, szybko!
Już, no już, nie ma co wrzeszczeć, mamy roboty a roboty! odpowiedział jeden z wielu medyków. Przed chwilą był tu ten
Palestyńczyk, cud, że przeżył. Dobrze, że miał na sobie
kevlarową kamizelkę, trzy rany na klatę, przestrzelona dłoń, ale
udało nam się przywrócić mu zdolność bojową.
- GDZIE
ON JEST? – Palestyńczyk był drugi na jej liście, zaraz po Ruskim.
Gdyby zdołała go dopaść, jakże piękne byłoby to zwycięstwo.
Zraniony Palestyńczyk jest groźniejszy od rysia euroazjatyckiego,
ale poddany dopiero co działaniu lekarstw na pewno nie odzyskał
jeszcze w pełni sprawności, więc stanowi stosunkowo łatwą ofiarę
- pomyślała.
Gdy
tylko skończono opatrywać jej dłoń, wybiegła z namiotu medyków.
Gdzie on mógł pobiec – nie! nie myśl o nim, najważniejszy
jest Rusek! Musisz go dopaść i zniszczyć. Tyle razy już krzyżował
ci plany, już kiedyś dałaś się ponieść prymitywnej żądzy
mordu i skończyło się to tragicznie. Przegrałaś na całej
długości, a Palestyniec z Sowietem odjechali sobie w stronę
zachodzącego słońca. Najpierw Ruski, a potem on, najpierw
obowiązki, a potem przyjemności.
Biegła i zdobywała kolejne
kawałki terenu. Jeszcze 500 metrów. Łysy skoncentrował się
na ostrzeliwaniu zachodniej strony. Bardzo dobrze! – zasyczała przez
zęby. Może i zabije Amerykanina, z którym współpracowała,
ale dało jej to szansę na podejście kolejnych kilkudziesięciu
metrów. Padła ciężko dysząc koło wypalonego wraku czołgu.
Przez szkielet stalowej bestii widziała, że Ruski sonduje też
wschód. Jednak nie miał szans jej zobaczyć, twoja lunetka
stanie się twoją zgubą – pomyślała. Gdy Ruski zajęty był
odpieraniem frontalnego ataku Murzynów, dała radę podejść
do stóp wzgórza, na którym się czaił. Teraz
już nie miał kąta żeby do niej strzelić. Wystarczyło spokojnie
wspiąć się po lewej części zbocza i będzie jej.
Rosjanin
nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia, wydawało się jakby całkiem
zapomniał o jej istnieniu. Wykorzystała to bezwzględnie. Zaszła
go do tyłu. W rękach miała ukochane AK-47, ale postanowiła
załatwić sprawę bardziej osobiście. Dobyła noża. Tak, tak
dokładnie tak jak zarzynała barany w dzieciństwie. Stanęła nad
Łysym. Ten celował w stronę banglisjkiego wojownika, który
nacierał przebojem na fortecę samotnego snajpera. Taki zapał, taka
brawura, a taka głupota. Nie dała mu szansy na strzał.
Zdecydowanym ruchem zatopiła nóż w karku Ruskiego. Umarł
zanim zrozumiał co się stało. Zanim wydał ostatnie tchnienie, ona
już leżała z jego karabinem snajperskim w rękach. Używając
lunetki w trybie podczerwieni rozpoczęła poszukiwania
palestyńskiego wroga. Analizę terenu przerwał jej krzyk:
Powtarzam wam po raz kolejny, że oni mają dość czekania, musimy
iść. Przestańcie sobie robić jaja. Sala nabita ludźmi,
dziennikarze, politycy, zwykli ludzie, studenci, wszyscy czekają aż
do nich wyjdziecie, a wam to lata. Już! Odchodzimy od komputerów,
idziemy do ludu, bardzo proszę!
Odwróciła głowę od
monitora. Obywatele Timoru Wschodniego mieli zacięte miny. Dobra,
dokończymy kiedy indziej.
- Ej, Łysy, Czerwony, Łysy, Zielony,
zbieramy zabawki, jutro was wykończę!
- Ty mnie? – powiedział
Zielony – znalazłem granatnik, nie miałabyś szans, nawet ze
snajperem po łysym, wymiótłbym cię z tego wzgórza,
ofensywa Tet to nic w porównaniu do tego co miałem
przygotowane!
- Nie chrzań, już prawie miałem jonizator, ty w
ogóle wiesz co może zrobić jonizator? – żółta
żywiołowo gestykulująca szata w barwach czerwieni przemknęła do
wyjścia, nie przerywając potoku słów – jonizatorom
wypaliłbym wszystko na tym twoim żałosnym wzgórzu!
Jonizator, granatnik…jednak zanim by podeszli to za pomocą
snajperki po Łysym chyba bym dała radę ich zdjąć – obmyślała
strategię na kolejny dzień starcia idąc niespiesznie w stronę
sali.
Na monitorach pozostał tylko porzucony ekran logowania:
Dalajlama has left the game
- Al_gore has left the game
Gorbatschov has left the game
- Walesa has left the game
Docsw/out_brdrs has left the game
- Arafat has left the game
Shirin_Ebadi has left the game
Zainspirowane rozważaniami na
temat tego, co robią laureaci pokojowego Nobla w oczekiwaniu na te
wszystkie nudne spotkania. Docsw/out_brdrs to Lekarze bez granic, reszta chyba jasna i nie czepiajmy się
tego, że Arafat nie żyje.
Konstrukcja „żółta
żywiołowo gestykulująca szata w barwach czerwieni” jest celowa.
KWIECIEŃ 2009
Wpisy z okresu: 4.2009
This author was beyond psychiatric help.
22 Kwiecień 2009 juriusz 2 komentarzy
19 kwietnia swiat stal sie nieco smutniejszym miejscem. Nie bedzie juz wiecej ksiazek Ballarda
(chyba, ze wydadza te, nad ktora pracowal do konca). Ilekroc dostaje pytanie o ulubionego pisarza,
wskazuje na niego. Malo kto mi wierzy, malo kto zna jego dziela (jezeli juz to „Imperium slonca” i
to raczej z filmu Spielberga), ale kilka osob udalo mi sie przekonac, ze warto. Wierze, ze uda sie
jeszcze kilka. Bo czy ktos kto nie jest geniuszem mogl napisac Crash, Empire of the sun, czy
Atrocity Exhibition? W telewizji nie walna czarnego paska i nie zmienia ramowki, na Onecie nie
zaplona znicze i nie wpisza sie miasta (tego zal szczegolnie) a prezydent nie oglosi zaloby. Szkoda,
bo autor takich madrosci jak ponizsze zasluguje przynajmniej na strzepki uwagi i szacunku, ktorych
oczywiscie nigdy nie otrzymal.
In wartime Shanghai I saw so many horrors… Civilised life is based on a huge number of illusions
in which we all collaborate willingly. The trouble is, we forget after a while that they are illusions
and we are deeply shocked when reality is torn down around us.
People, particularly over-moralistic Americans, have often seen me as a pessimist and humourless
to boot, yet I think I have an almost maniacal sense of humour. The problem is that it’s rather
deadpan.
Along with our passivity, we’re entering a profoundly masochistic phase — everyone is a victim
these days, of parents, doctors, pharmaceutical companies, even love itself. And how much we
enjoy it. Our happiest moments are spent trying to think up new varieties of victimhood…
O Crash, arcydziele wszech czasow:
I wanted to rub the human face in its own vomit and force it to look in the mirror.
A car crash harnesses elements of eroticism, aggression, desire, speed, drama, kinesthetic factors,
the stylizing of motion, consumer goods, status — all these in one event. I myself see the car crash
as a tremendous sexual event really: a liberation of human and machine libido (if there is such a
thing).
Some people didn’t like the novel, it is in some ways extremely bleak. But if you are dealing with
the kind of subjects I am — trying to demystify the delusions we have about ourselves, to get a
more accurate fix on human nature — then people are unsettled. And the easiest way to deal with
that is to say it’s weird or it’s cold.
We live in a world ruled by fictions of every kind — mass merchandising, advertising, politics
conducted as a branch of advertising, the instant translation of science and technology into popular
imagery, the increasing blurring and intermingling of identities within the realm of consumer goods,
the preempting of any free or original imaginative response to experience by the television screen.
We live inside an enormous novel. For the writer in particular it is less and less necessary for him to
invent the fictional content of his novel. The fiction is already there. The writer’s task is to invent
the reality.
Wiazanka:
Freedom has no bar code.
Science and technology multiple around us. To an increasing extent they dictate the languages in
which we speak and think. Either we use those languages, or we remain mute.
The technological landscape of the present day has enfranchised its own electorates — the
inhabitants of the marketing zones in the consumer society, television audiences and news magazine
readerships, who vote with money at the cash counter rather than with ballot paper at the polling
boot. These huge and passive electorates are wide open to any opportunist using the psychological
weaponry of fear and anxiety, elements that are carefully blanched out of the world of domestic
products and consumer software.
Any fool can write a novel but it takes real genius to sell it.
My brief stay at the hospital had already convinced me that the medical profession was an open
door to anyone nursing a grudge against the human race.
I would sum up my fear about the future in one word: boring. And that’s my one fear: that
everything has happened; nothing exciting or new or interesting is ever going to happen again… the
future is just going to be a vast, conforming suburb of the soul.
In a completely sane world, madness is the only freedom!
The American Dream has run out of gas. The car has stopped. It no longer supplies the world with
its images, its dreams, its fantasies. No more. It’s over. It supplies the world with its nightmares
now: the Kennedy assassination, Watergate, Vietnam.
What our children have to fear is not the cars on the highways of tomorrow but our own pleasure in
calculating the most elegant parameters of their deaths.
The residents had eliminated both past and future, and for all their activity, they existed in a
civilized and eventless world.
All over the world major museums have bowed to the influence of Disney and become theme parks
in their own right. The past, whether Renaissance Italy or ancient Egypt, is reassimilated and
homogenized into its most digestible form. Desperate for the new, but disappointed with anything
but the familiar, we recolonise past and future. The same trend can be seen in personal relationships,
in the way people are expected to package themselves, their emotions and sexuality in attractive and
instantly appealing forms.
A lot of my prophecies about the alienated society are going to come true … Everybody’s going to
be starring in their own porno films as extensions of the polaroid camera. Electronic aids,
particularly domestic computers, will help the inner migration, the opting out of reality. Reality is
no longer going to be the stuff out there, but the stuff inside your head. It’s going to be commercial
and nasty at the same time, like „Rite of Spring” in Disney’s Fantasia … our internal devils may
destroy and renew us through the technological overload we’ve invoked. (rok 1971!)
Everywhere — all over Africa and South America … you see these suburbs springing up. They
represent the optimum of what people want. There’s a certain sort of logic leading towards these
immaculate suburbs. And they’re terrifying, because they are the death of the soul … This is the
prison this planet is being turned into.
The bourgeois novel is the greatest enemy of truth and honesty that was ever invented. It’s a vast,
sentimentalizing structure that reassures the reader, and at every point, offers the comfort of secure
moral frameworks and recognizable characters. This whole notion was advanced by Mary
McCarthy and many others years ago, that the main function of the novel was to carry out a kind of
moral criticism of life. But the writer has no business making moral judgments or trying to set
himself up as a one-man or one-woman magistrate’s court. I think it’s far better, as Burroughs did
and I’ve tried to do in my small way, to tell the truth.
When J. G. Ballard, who passed away Sunday, at the age of seventy-eight, was trying to place
“Crash,” his dystopian masterpiece of “auto” eroticism, with a publisher, he received a note with a
rejected manuscript: “This author is beyond psychiatric help. Do not publish.”
He regarded it as a sign of „complete artistic success.”
Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0
Bez kategorii brak
Zobacz więcej...
Object 5
Never let the truth get in the way of a good story
6 Kwiecień 2009 juriusz 4 komentarzy
Miałem przez chwilę okazję pisać do Gazety Krakowskiej. Zaczęło się
miło, dostałem rubrykę ze zdjęciem, pozwolono mi na zdjęcie w
koszulce NIN, byłem zachwycony. Dość szybko zachwyt mi przeszedł,
przyczyn mogą podać kilka, ale sobie odpuszczę, może poza jedną. Nie
wiem czy dalej tam pracuję, ponieważ GK nie ma w zwyczaju odpowiadania
na maile, a z okazji pewnej odległości dzielącej mnie od redakcji nie
mogę iść tam osobiście i zadać im fundamentalnego pytania: o co
kurwa chodzi? Uznałem, że skoro przez trzy tygodnie nie zamieszczono
żadnego z moich tekstów, nie udzielając mi przy tym słowa wyjaśnienia
to chyba mnie skreślili. Wiem, że skreślili mnie z listy płac. Wolałbym
gdyby mnie nie zamieszczali, a jednak płacili, ale niestety, takich
cudów nie ma, chyba, że w spółce państwowej. Nie do końca jestem
pewien, które moje teksty trafiły do druku, a które nie, ale na 99,99%
te nie trafiły. Ponieważ z jakiegoś powodu uważam, że są niezłe, a
skoro już je napisałem, to mogą skończyć tu. Niestety musiałem się
nieco hamować pisząc dla nich, więc nie ma bluzgów i dowcipów o ptaku.
Rabuj zrabowane!
(inny proponowany tytuł: Bułgarski pościg)
Kolejnym sukcesem krakowskiej policji
jest zatrzymanie grupy osób, które wykradały z
bankomatów dane kart użytkowników, aby potem w
Bułgarii bezprawnie podjąć środki znajdujące się na kontach
ofiar. Wszystko wskazuje na to, że to tylko wierzchołek góry
lodowej, a zleceniodawców bułgarskich oszustów możemy
nigdy nie poznać. Bądźmy też świadomi, że użytkownicy
bankomatów wciąż nie mogą spać spokojnie, ponieważ w
dalszym ciągu są potencjalnymi ofiarami wyłudzeń. Jednak tym
razem stoją za nimi organizacje o wiele lepiej zorganizowane niż
Bułgarzy.
Każdego dnia, (najczęściej między 8
a 16, chociaż tu akurat udaje się utrzymać dłuższy czas otwarcia
niż placówek, więc czasem i o 20) mają miejsca jeszcze
dalej posunięte kombinacje, oszustwa i próby zdobycia naszych
uczciwie (lub nie) zarobionych pieniędzy. Lubią mieć one charakter
telefoniczny, np. taki: Dzień dobry, chcielibyśmy zaoferować
panu kredyt na bardzo korzystnych warunkach. A może kartę debetową?
Oczywiście, że nic pan nie płaci, to tak na wszelki wypadek, takie
zabezpieczenie na nagłe sytuacje, np. kupno nowego, lepszego
telewizora.
Innym razem kombinacje mają charakter
elektroniczny (polecam dokonać dowolnego przelewu, który to
ma zostać przeliczony z waluty obcą na złotówki…przelicznik
ten srodze potrafi zaskoczyć, podpowiem, że nie na naszą korzyść).
Banki potrafią też oferować bardzo szeroki wachlarz oprocentowań,
warunkowany głównie tym, kto od kogo bierze pieniądze (oni
od nas biorą na 0,5%, ale jeżeli my od nich, to przynajmniej 7%).
Ciekawostek dostarczyć mogą też rozliczenia opłat za konto,
sprawy sobie człowiek nie zdaje jak cenne może być prowadzenie
konta. Niedawno wezwano mnie do banku (oczywiście w dzień
pracujący, między godziną 8, a 16) celem aktualizacji danych
(zapewne nie dodzwonili się, z którąś z ofert kredytowych).
Gdy marnowałem czas, żeby oni mogli sobie coś tam wpisać,
zacząłem zastanawiać się, czy nie lepiej jednak trafić na
Bułgarów. Efekt końcowy taki sam, ale oni przynajmniej
załatwiali sprawę nie przemęczając ofiary.
O poniższym tekście dowiedziałem się, że jest miałki i bez wyrazu i
że stwierdziła to zgodnie cała redakcja. Dla mnie to najlepsze co
napisałem do Krakowskiej, nawet trzy tytuły zaproponowałem, ale pan
płaci, pan wymaga, pan nie chce ananasa. Mogę więc sobie wziąć dzieło
poświęcone mojemu ulubionemu owocowi na własny użytek
Cytrusowy spisek
Ananasem w plecy! /przez plecy!
Ładny ananas…
Lubię sieć sklepów Alma,
ponieważ oferują szeroki i ciekawy asortyment produktów z
całego świata, jakość często niedostępna w innych miejscach.
Odkąd otworzyli nowy oddział na Salwatorze już nie muszę walczyć
na śmierć i życie w Galerii Kazimierz, tylko w miarę spokojnie
robię sobie tam zakupy. Wprawdzie ceny niektórych produktów
potrafią osłabić, ale uważam, że czasem warto zaszaleć. O wiele
częściej jednak wolę (chociaż kwestia wolenia to nieco inny
katalog pojęć) trzymać się niższego pułapu cenowego. Taki
miałem zamiar, gdy zdecydowałem się ostatnio na kupno ananasa.
Cena wydawała się przystępna – trochę ponad 4 złote, a owoc
piękny i dorodny, liście zdobiły go niczym pióropusz zdobi
indiańskiego wodza. Z ogniem w oczach rzuciłem się do kasy, wizja
uczty i pogrążenia się w ananasowej rozpuście rozpalała mą
duszę. Na ziemię ściągnął mnie wyświetlacz kasowy. Ananas
podrożał do ponad 14 złotych. Jak stałem tak umarłem, chciałem
jeden owoc, a nie plantację. Nieśmiało poruszyłem tę kwestię.
Po krótkim, acz intensywnym śledztwie okazało się, że te
mniejsze, owszem, są po trochę ponad 4, ale dorodne są po 14.
Gdzie przebiega cienka czerwona linia między wartym mniej lub więcej
obsługa nie była w stanie mi powiedzieć. Kontynuowałem śledztwo
na własną rękę, ustalenia były wstrząsające: ogólnie
dorodne leżą w osobnej skrzynce, ale mój wybraniec miał
nieszczęście zawieruszyć się do swych mniejszych braci
cytrusowych. Odniosłem wrażenie, że tego pomieszania jest więcej,
ładne ananasy uznały, że dotrzymają towarzystwa brzydkim i same
się przeprowadziły? A może ktoś tak sobie pomieszał z podstępną
nadzieją, że w gąszczu innych zakupów amator owoców
nie zorientuje się, że wzrost wartości jego nabytku wyniósł
ponad 300% podczas krótkiej trasy do kasy?
Życie w rzeczywistości krakowskiej
zmusza do ciągłej czujności. Chwila relaksu, odprężenia i już
można być w plecy kilka złotych. Liczyć trzeba wszystko i
wszędzie, sprawdzać po kilka razy, nie dać się wygonić i walczyć
o swoje. Jakiekolwiek dłuższe rozprężenie kończy się tym, że
ściągną nam gacie przez głowę.
Nie miałem wielkich złudzeń, że to
opublikują, ale uznałem, że płyta jest tak zła, że muszę się wyżyć.
Paradoksalnie, zapoznałem z tym dziełem całkiem sporą liczbę
osób, uznając, że coś tak źle zagranego i zaśpiewanego podpada
pod termin: JAJA! i w jakimś sensie i stopniu trzeba to promować.
Juriusz uciekaj, Juriusz uważaj!
Z przyczyn, których
wyjaśniać chyba nie muszę, kupuję „Gazetę Krakowską”. Od
kilku lat coraz trudniej kupić jest jakąkolwiek gazetę (lub
czasopismo) bez niechcianego prezentu, najczęściej w postaci płyty.
Koszt produkcji jest niewielki, a wiele osób zbiera gazetowe
wydania filmów i płyt. Na stacji Statoil zostałem zmuszony
do zakupienia „Krakowskiej” z płytą. Wydania bez nie było,
więc zamiast 1,50 zł. musiałem zapłacić 4,99 zł za zestaw
obowiązkowy. W ten sposób zostałem nieszczęśliwym
posiadaczem zestawu pieśni solidarnościowych, który według
jednego ze sponsorów jest bezpłatnym dodatkiem do „Gazety
Krakowskiej”. Moje gusta muzyczne są nieco odmienne, ale skoro już
zostałem zmuszony do wsparcia „kampanii społeczno-edukacyjnej,
której celem jest utrwalanie świadomości odnośnie roli
Polskiego Sierpnia oraz „Solidarności” w budzeniu aktywności,
patriotyzmu i poczucia odpowiedzialności za lokalną wspólnotę”to
postanowiłem dać szansę temu dziełu i posłuchać. W okolicach
trzeciego utworu przeżyłem głęboką zapaść. Tematy
patriotyczne mają to do siebie, że łatwo w nich popaść w stan
patetycznego uniesienia, czy przesadę. Wszystkie te błędy udało
się popełnić autorom nagrań. Chwilami rzecz ma pewien walor
rozrywkowy, urzekł mnie zwłaszcza utwór pod tytułem
„Henryk”, z zaśpiewem „działałeś czynnie walcząc o prawa,
Henryk uciekaj, Henryk uważaj!”.
Autorzy mają inklinacje do nadawania swym kompozycjom tytułów
w postaci imion, na płycie znajdziemy więc utwory takie jak „Marek
Pracownik Huty” (refren o czerwonej malarii to już tzw. jazda na
całego) „Jan”, „Krystyna”. Muzyka dorównuje tekstom,
dość ciekawym zabiegiem jest użycie tak typowo polskiego
instrumentu jak afrykański bęben djembe. Jeżeli komuś zatarły
się wspomnienia klasycznych mów czasów minionych to
znajdzie je tutaj. Najokrutniej potraktowano Jana Pawła II, podkład
jaki wchodzi po jego mowie…to trzeba usłyszeć.
Nie
wiem na co liczono zmuszając mnie do zakupu tego dzieła. Że
zostanę fanem młodych muzyków? Pójdę obalać komunę?
Siłą rzeczy nie pójdę, bo zrobiono to za mnie dość dawno
temu. Szkoda, że wtedy niewiele osób tak otwarcie śpiewało
o AK, Katyniu i czerwonej malarii.
MAJ 2009
The Bridge on the River Khwae
30 Maj 2009 juriusz Brak komentarzy
Ciekawa
jest
natura
miejsc,
w
których
wydarzyła
się
jakaś
poważniejsza
tragedia
i
w
sumie
nic
poza
tym.
Z
jednej
strony
wiele
osób
przyjeżdża,
składa
wieńce,
przeżywa
zadumę
i
chwile
refleksji,
snuje
różne
głębokie
myśli
nt.
tego
jaki
los
był
okrutny
i
jak
strasznie
naznaczył
to
miejsce.
Z
drugiej
natomiast
:ciekaw
jestem
ilu
amerykańskich
turystów
docierałoby
do
Oświęcimia
czy
na
Majdanek,
gdyby
nie
wiadomo
jakie
wydarzenia.
Jak
bardzo
refleksyjny
odwiedzający
by
nie
był,
to
zjeść
i
wyspać
się
gdzieś
musi,
nierzadko
gdzieś
podjechać,
ewentualnie
napić
się,
więc
ludność
lokalna
ma
dochody,
których
bez
tragedii
by
nie
miała.
Podobny
los
spotkał
Kanchanaburi.
Nie
udało
mi
się
ustalić
czy
kiedykolwiek
było
tam
coś
poza
junglą
i
chatami
z
bambusa.
Potem
przyszli
Japończycy
i
cudzymi
rękoma
zaczęli
budować
most.
Przy
okazji
prac
budowlanych
zatrudnili
Pierre’a
Boulle,
który
miał
szczęście
przeżyć,
a
następnie
w
oparciu
o
swoje
doświadczenia
napisać
książkę,
która
szybko
została
bestsellerem.
Oczywiście
w
Hollywood
wpadli
na
pomysł
ekranizacji,
który
był,
nie
takim
znowu
częstym,
połączeniem
sukcesu
artystycznego
i
kasowego.
Co
ciekawe,
książka
to The Bridge over the River Kwai (znaczy oryginalnie to nawet Le
Pont
de
la
rivière
Kwaï),
film
zaś
to
The
Bridge
on
the
River
Kwai,
co
może
uczyniono,
aby
film
łatwiej
było
odróżnić
od
książki,
ale
efekt
jest
taki,
że
się
jedno
z
drugim
pieprzy.
Spotkałem
dwie
wersje,
według
pierwszej
autor
pracował
przy
tytułowym
moście.
Według
drugiej
pracował
gdzieś
indziej,
ale
do
pisania wykorzystał ciekawszą lokację, o dość koszmarnej opini, chociaż podobno sam Saito to nie
był taki kawał chuja jakim go pokazano w filmie.
Wysiadłem
z
autobusu
ciesząc
się,
że
jestem
w
małej
mieścinie,
ludność
trochę
ponad
30
tysięcy,
z
dworca
do
głównej
części
turystycznej
są
jakieś
trzy
kilomtery,
co
po
Bangkoku
było
bardzo
atrakcyjną
perspektywą.
Oczywiście
od
razu
napotkałem
na
niespodziewane
problemy.
Po
pierwsze
moja
orientacja
w
terenie
jest
bardzo
słaba.
Po drugie budynek dworca autobusowego w Kanchanaburi jest okrągły i
za
nic
nie
mogłem
się
zorientować,
na
którą
stronę
wyjść.
Odgoniłem
taksiarza,
który
chciał
60
bahtów
za
podwiezienie
do
części
hostelowej
miasta,
bo
nawet
w
okolicach
22
lepiej
mieć
60
bahtów
niż
je
wydać.
W
końcu
trafiłem
do
7/11,
gdzie
zapytałem
o
drogę.
Wiedziałem,
żeby
nie
pytać
zbyt
dokładnie,
więc
pytam
gdzie
most.
Konsternacja,
zwołano
wszystkich
pracowników,
stoi
ich
czwórka, ja robię z siebie idiotę:
Bridge,
bridge,
river
Kwai,
river,
river,
bridge,
Kwai
–
tokuje
niczym
indor.
Pełno
uśmiechu,
ale
zero
zrozumienia.
Wyjmuję
przewodnik
i
pokazuję
mapę
miasta.
Próbuję
wyjaśnić,
dokąd
chce
się
dostać.
Jeszcze
więcej
uśmiechu
i
jeszcze
mniej
zrozumienia.
Powoli
zbierają
się
klienci
i
też
próbują
pomagać,
a
raczej
dokładają
swoje
uśmiechy
do
tych
obsługi.
Chcę
wyjść,
ale
zabrali
mój
przewodnik
i
niby
szukają.
Widzę,
że
trzyma
mapę
do
góry
nogami,
ale
nie
chcę,
żeby
tracił
twarz,
więc
nie
mówię
ani
słowa.
Zresztą
jeżeli
ktoś
trzyma
mapę
do
góry
nogami
i
nie
jest
tego
świadom,
to
wiele
nie
pomoże
jeżeli
chwyci
ją
w
sposób
właściwy.
Po
mniej
więcej
DZIESIĘCIU
minutach
i
jakiejś
siódemce
osób
wysłano
mnie
w
noc,
a
po
dojściu
do
głównej
ulicy
zasugerowano
skręt
w
prawo.
Już
kilkadziesiąt
metrów
później
spotkałem
pierwsze
szczury,
które
celebrowały
zakończenie
targu
w
jego
szczątkach.
Namierzył
mnie
koszmarnie
upierdliwy
kierowca
rikszy
rowerowej,
który
strasznie
chciał
zabrać
mnie
do
jakiegoś
hotelu,
ewentualnie
innego,
albo
jeszcze
innego.
Spławiałem
go,
ale
trochę
to
zajęło.
Po
następnych
kilku
minutach
spaceru
zatrzymał
mnie
właściciel
restauracji
i
zapytał
na
bardzo
poważne
migi
dokąd
się wybieram o tej godzinie w tamte strony. Mówię zrezygnowany, że
bridge,
Kwai.
On,
że
to
przecież
całkiem
w
drugą
stronę!
Radość,
fajerwerki, serpentyny z nieba, ale chłop coś kontaktuje, a ma jeszcze czynne kociołki z
jedzeniem, więc pytam czy mogę coś dostać. I o dziwo, jak w miarę
znał
słownictwo
kierunkowe,
o
tyle
w
ogóle
nie
znał
gastronomicznego.
Dobywam
więc
przewodnika
i
pokazuję
mu
na
zwrot,
że
nie
jem
mięsa.
Ten
nie
jarzy
i
mówi
mi
„you
read
thai”.
Przeczytałem
bez
wielkich
nadziei
transkrypcję,
a
ten
robi
„aahaa”
i
zaczyna
do
mnie
gadać
po
tajsku.
Ja
robię
„eee”.
W
końcu
udało
się
dojść
do
zupy
bez
mięsa.
Jeżeli
ktoś
chce
nas
zrozumieć
to
zazwyczaj
nie
jest
takie
trudne,
bo
często
ich
gotowanie wygląda tak, że w jednym mają makaron, w drugim zupę, w
kilku
roślinki,
w
kilku
mięso,
więc
sprawa
rozchodzi
się
o
to,
żeby
nie
wrzucili
mięsa,
a
wrzucili
całą
resztę.
Tylko
oni
nie
zawsze mają nastrój na zrozumienie. Jem, a ten mi tłumaczy, że na
butach to naprawdę daleko, a z tym plecakiem to już w ogóle nie ma
sensu
i
że
mi
skołuje
taksówkę.
No
cóż,
wygląda
i
zachowuje
się
przyjaźnie,
więc
zgadzam
się.
Zatrzymuje
pana
na
czymś
w
stylu
rikszy
rowerowej.
O
kurwa…mój
przyjaciel
sprzed
kilku
minut.
W sumie nie takie dziwne, kto normalny by pracował o tej godzinie?
Większość
turystów
przyjeżdża
na
jeden
dzień
na
wycieczce
zorganizowanej
i
wielkiego
przemysłu
noclegowo-taksiarskiego
raczej
z nich nie ma. Po chwili i pomocy restauratora ugadaliśmy się na 60
bahtów,
czyli
dokładnie
tyle
ile
chciał
pan
z
samochodem,
mniej
więcej
godzinę
wcześniej,
mniej
więcej
500
metrów
od
miejsca,
gdzie
byliśmy.
Zawsze
miałem
dobry
łeb
do
interesów.
Dojadłem,
załadowałem
się
i
cholernie
tego
nie
widzę,
bo
facet
o
połowę
mniejszy ode mnie, za to jakieś trzy razy starszy, a ja mam dwa
plecaki.
Zabrał
się
do
pedałowania
i
autentycznie
obawiałem
się,
że mi umrze. W pewnym momencie przeokrutnie zarzęził i bałem się,
że
właśnie
zszedł,
a
ja
pójdę
siedzieć,
ale
okazało
się,
że
odpala
papierosa
i
zabrakło
mu
oddechu
na
to
i
na
pedałowanie.
Cały
czas
próbował
mnie
przekonać
do
jakiś
hoteli,
które
są
wspaniałe,
podawał
mi
zdjęcia,
foldery,
ogólnie
miałem
serdecznie
dosyć
i
bardzo
prosiłem,
czy
moglibyśmy
jechać
jakoś
bardziej
zdecydowanie
do
tego,
który
ja
wybrałem,
a
pogadamy
przy
następnej
okazji,
czytaj:
nigdy.
Po
naprawdę
dobrej
chwili
(co
w tym wypadku nie znaczy, że było daleko, a to, że nasza prędkość
zbliżona
była
do
tej
właściwej
dla
pensjonariuszy
sanatorium)
dotarliśmy
pod
Jolly
Frog
Hostel,
który
według
mego
przewodnika
miał
kosztować
symboliczne
75
bahtów
za
dobę!
Na
szczęście
mój
kierowca
załatwił
mi
go:
uparł
się
podjechać
pod
same
drzwi,
mimo,
że
mówiłem,
że
dobra,
widzę,
nie
ma
potrzeby.
Ledwo
się
zatrzymaliśmy
wpadł
do
środka
i
coś
pokrzyczał.
W
efekcie
gdy
doszedłem
do
recepcji
to
dowiedziałem
się,
że
najtańszych
nie
ma,
co
gorsza
nawet
tych
trochę
droższych
nie
ma,
a
właściwie
mają
tylko
takie
po
280!
Nie
wyglądało
na
przesadnie
zatłoczone,
więc obstawiam, że pan krzyczał coś w stylu „przywiozłem wam białego chuja, chcę za niego
stówę
prowizji”.
Na
szczęście
w
sąsiedztwie
były
dwa
inne
przybytki,
więc
bardzo
podziękowałem
panu,
który
widząc,
że
zrezygnowałem
powrócił
do
namawiania
mnie na najlepsze hotele w mieście, przy tym bardzo tanie, gdzie on
mnie
jeszcze
taniej
zawiezie.
Wielce
zdawał
się
zaskoczony
i
rozczarowany,
gdy
stanowczo
dziękowałem.
Zapłaciłem
mu
te
60,
oczywiście
liczył
na
napiwek,
ale
się
przeliczył.
Tak
jakoś
miałem
kiepski
humor,
że
przepadła
wizja
podratowania
budżetu
i
muszę
szukać
innej
opcji.
Długo
nie
szukałem,
bo
już
przy
następnej
uliczce
był
kompleks
bungalowów,
tuż
przed
nim
natknąłem się
na
szyld,
że
pokoje po
150 i
free
wifi.
Drzwi nie
było,
wielka
sala
z
TV,
przed
którym
siedziało
kilka
osób.
Zastanawiałem
się
nad
tym,
gdy
ze
środka
pomachała
na
mnie
zachęcająco
dziewczyna.
Wszyscy
w
liczbie
pięciu
osób
się
odwrócili
i
spojrzeli
wyczekująco
na
mnie,
wlazłem.
Powitał
mnie
Taj,
właściciel
lokalu.
Pytam
o
pokoje
po
150,
free
wifi
i
gdy
potwierdził
to
stwierdziłem,
że
biorę,
ale
dla
przyzwoitości
powiedziałem,
że
chcę
zobaczyć
pokój,
bo
może
mi
nie
będzie
pasowało.
Zrozumiałem,
że
nie
zdjąłem
butów,
a
stoję
już
dobre
kilka
minut
na
środku
jego
salonu,
więc
natychmiast
przeprosiłem
i
naprawiłem
swój
błąd.
Oczywiście
pasowało
mi.
Było
to
pierwsze
spotkanie
z
pewnymi
niedogodnościami
jakie
niesie
ze
sobą
łażenie
boso
po
tajskich
domach.
Tu
jedna
deska
była
zjechana
totalnie
i
wystawały
z
niej
drzazgi,
z
innej
wystawał
gwóźdź
na
dobre
dwa
centymetry.
Problem
noclegu
miałem
z
głowy,
po
chwili
sprawę
piwa
również
udało
się
pomyślnie
rozwiązać.
Z
netem
poszło
ciężej,
ale
po
małej
zabawie
ustawieniami
też
chwyciło.
Dowiedziałem
się,
że
jeden
koleś
jest
z
Belgii,
para
Edith (ta co na mnie kiwała) i Sergio z Hiszpanii, a Sebastian z
Niemiec.
Koleś
z
Belgii
wyglądał
na
bardzo
miłego
idiotę,
para
z
Hiszpanii
na
bardzo
miłą
parę,
zwłaszcza
część
żeńska
(bez
podtekstu),
Niemiec
na
modelowego
geja,
a
Taj
na
niezłego
cwaniaka,
ale
w
miarę
przyzwoitego.
Doświadczenie
pokazało,
że
pomyliłem
się
w
jednym
przypadku.
Umówiliśmy
się
na
wspólne
śniadanie
i
koło
1
padłem
spać,
mogąc
posłuchać
katalońskiego
zza
ściany.
Tajowie
nie
przykładają
wielkiej
wagi
do
grubości
ścian,
a
nawet
gdyby
przykładali
to
wiele
by
nie
pomogło,
bo
ścianę
od
sufitu
dzieliło
jeszcze
dobre
pół
metra,
a
zasłonka
ją
maskująca
raczej
nie
tłumiła
dźwięków.
Miałem
tylko
nadzieję,
że
nie
zdecydują
się
na
kopulację,
a
jeżeli
już,
to
nie
taką
rodem
z
niemieckiego
pornosa.
Na
moje
szczęście
albo
się
nie
zdecydowali,
albo byli dyskretni.
Przywykłem
do
większej
ilości
snu,
ale
jakoś
zwlokłem
się
chwilę
przed
8.
Oczywiście
zanim
udało
się
to
reszcie
to
chwilę
zajęło,
ale
w
okolicach
8:30
spotkaliśmy
się
na
śniadaniu,
punktualnego
zawsze
musi
pokarać.
Miałem
dwie
opcje:
jechać
z
nimi
wszystkimi
nad
wodospad
Erawan,
podobno
jeden
z
lepszych
w
Tajlandii
lub
iść
samemu
robić
most
i
okoliczne
muzea.
Opcja
pierwsza
nie
byłaby
zła,
ale
okazało
się,
że
jadą
na
skuterach,
więc
musi
być
parzyście.
Wprawdzie
podejrzewałem,
że
Sergio
mnie
polubił,
ale
nie
sądziłem,
że
bardziej
niż
Edith,
również
Belg
zdecydowanie
stawiał
na
Sebastiana, a nie na mnie. Samemu na skuterze w życiu nie jeździłem,
a
Tajlandia
nie
do
końca
wydawała
mi
się
najlepszym
miejscem
do
nauki,
co
więcej
koszta
do
poniesienia
sprawiły,
że
zaraz
po
śniadaniu
rozdzieliliśmy
się.
I
tak
dość
dziwnie
czułem
się
siedząc
z
kimś
po
dobrych
dwóch
tygodniach
samotności
i
prawie
nie
odzywania
się,
więc
nie
byłem
bardzo
rozżalony,
że
nie
jadę
z
nimi.
Zresztą
co
ja
mówię,
„Most
na
rzece
Kwai”
widziałem
pierwszy
raz
jak
miałem
jakieś
10,
może
11
lat
i
uwielbiam
ten
film,
cieszyłem
się,
że
w
końcu
coś
zobaczę.
Plaże
są
fajne,
ale
z
miesiąca
na
plaży ma
się
zazwyczaj
mniej
ciekawostek
niż
z
dwóch
dni
pośród
lokalnych.
Klimat
oczywiście
był
przeciwko
mnie,
kurs
wymiany
również,
powlokłem
się
spokojnie
w
stronę
mostu. Ulice boczne nazwano dość ciekawie, tzn. każda ma nazwę od
kraju.
Najpierw
myślałem,
że
chodzi
o
uhonorowanie
tych,
którzy
zginęli
przy
budowie
mostu,
ale
Afkhanistan
Road
poddało
tę
teorię
w
wątpliwość.
Dotarłem
do
kompleksu
Art.
Gallery
and
War
Museum,
który
jest…interesujący,
w
tym
sensie
w
jakim
obiad
u
teściowej
jest
interesujący.
Na
wejściu
wita
nas
japońska
lokomotywa
z
II
Światowej,
która
woziła
amunicję.
Nad
nią
flagi
upamiętniające
trudno
powiedzieć
co,
ale
chyba
uczetsników
wojny.
Można
wśród
nich
znaleźć
polską,
czechosłowacką
(nie
robili
dawno
aktualizacji
jak
widać),
duńską,
oczywiście
australijską
i
nowozelandzką.
Najdziwniejsze,
że
absolutnie
największe
jest
tzw.
jajo
na
patelni,
czyli
japońska.
Na
razie
wszystko
ok,
ekspozycja
amunicji
i
paru
wojennych
gadżetów
też,
ale
część
edukacyjna
to
prawdziwe
jaja.
Ściany
zdobią
stada
płaskorzeźb
rodem
z
Disneya.
W
tej
konwencji
możemy
popodziwiać
Hitlera,
Stalina,
Roosevelta,
Tojo,
Einsteina,
Trumana,
Mac
Arthura,
Churchilla
i
właściwie
każdego
kto
się
twórcom
skojarzył
z
drugą
światową.
W
gablocie
leżą
czyjeś
kości,
podpis
głosi,
że
upamiętniają
ofiary
wojenne.
Zabłąkała
się
też
trumna,
której
używano
do
wożenia
zwłok
amerykańskich
w
czasie
wojny
koreańskiej.
Chyba
uznano,
że
jak
już
mają
trochę
militariów
z
jednej
wojny
to
dorzucą
co
jest
na
stanie,
co
tam,
że
z
innej.
Dodatkowo
klimat
budują
namalowane
na
ścianach
mapy,
które
mają
nam
przybliżyć
działania
wojskowe
w
Europie.
No,
1939
i
wolna
Ukraina,
Polska
w
granicach
z
dzisiaj…tego by nawet najwięksi wróżbici nie wykombinowali.
Prawdziwy
odjazd
czeka
na
piętrze,
a
właściwie
dachu.
Udekorowano
go
w
lokalne
mądrości,
które
obrazują
malunki.
Mądrości
pasują
jak
mało
co,
kilka
razy
stawałem
i
zastanawiałem
się
czy
ktoś
ma
ciekawe
poczucie
humoru,
czy
też
jeszcze
ciekawsze
poczucie
mądrości.
Przykłady
pereł,
pisownia
oryginalna
pokazuje
pewną
awersję
do
używania
trzeciej
formy liczby pojedyńczej:
Without
a
garbage
heap
a
dog would not shit – no smoke without fire
Sell
a
dyed
cat
–
woman
who
has
sexual
experiences
but
pretend
to
be
a
virgin
for
her
bridegroom
Rabbit
yearns
for
the
mood – men of humble birth who want to marry a woman of high rank
On
seeing
an
elephant
shitting, do not follow the example – Doing what a big man or an
important
man
has
done
without
paying
regard
to
capacity
W cenie biletu przysługuje nam jeszcze
jedno prawie-jak-muzeum, a raczej przypadkowa zbiórka tego co
znaleziono, czy to karabin, czy suknie czy jakiś obraz. O tyle
ciekawie, że pajęczyny w gablotach przywodzą na myśl te, przez
które przedziera się Indiana na początku „Raiders of the Lost Ark”.
Dioramy mające upamiętniać pracę przy budowie mostu również
należą do kategorii jaja, chociaż przynajmniej na temat.
Największe „aaa-ooo” miałem dzięki wielkiemu jaszczurowi, w
którego prawie wszedłem wychodząc z jednego pomieszczenia. Nie
spodziewałem się, że na schodach przed salką muzealną będzie
wygrzewała się mała Godzilla. Jaszczur niewzruszony moim
poruszeniem przemieścił się z godnością w stronę wnętrza.
Liczyłem, że muzeum będzie miało walor edukacyjny i wprowadzi
mnie w klimat, ale nieco się myliłem. Chciałem iść w stronę
mostu, ale pan z obsługi mnie zatrzymał i powiedział, żebym
został, bo za chwilę będzie jechał pociąg, a to najlepszy punkt
widokowy. Pociąg przejechał, mostu niestety nie wysadzono. Sam
przejazd pociągiem jest dostępny dla każdego, ale kosztuje chore
pieniądze. Podobno doświadczenie boskie, sceneria po drugiej
stronie rzeki (w sensie już prawie w Birmie) z niezapomnianych, ale
wychodzi bodajże koło 300 bahtów za osobę, a jedzie się tylko
kilkanaście kilometrów. Kogoś trochę pojebało z tą ceną, efekt
taki, że większość spotkanych przeze mnie olała przejazd. Jak
wiemy najdrożej wychodzi wozić powietrze, widocznie nie w
Tajlandii. Wyobrażenia miałem jedyne możliwe i już wiedziałem,
że przegrały one w zderzeniu z rzeczywistością. Brzeg jest niski,
nie taki wąwóz jak w filmie, czy opisany w książce (kręcili to
na Sri Lance zresztą). Co do mostu to jest w całości z żelaza i
betonu, więc w pierwszej chwili oczywiście pomyślałem, że „no
przecież tamten wysadzono, więc odbudowali taki, już po wojnie”.
Podczas łażenia po nim znalazłem tabliczkę z datą 2491. Minus
543 lata za Buddę, daje to rok 1948. Podpis głosi Yokogawa
Bridgeworks Tokyo Japan i nie wiem ile ten most ma wspólnego z
historycznym; czy w całości przebudowany czy też tylko naprawili
po bombardowaniach, które nigdy nie zniszczyły całkowicie dzieła
rąk więźniów wojennych. Przeszedłem, po prawej można wypożyczyć
słonia, kupić koszulki i dokonać wielu typowych turystycznych
bzdur w ten deseń. Niestety sam most i okolica są raczej
rozczarowujące. Klimat próbował budować pan ze skrzypcami, który
całkiem nieźle wygrywał motyw przewodni z filmu. Z cyklu mało
przydatne trivia: motyw ten zwie się Colonel Bogey March, tytułowy
Colonel napisał go już w 1914. W czasie wojny szczególnie lubowano
się w śpiewaniu wersji: Hitler has only got one ball/Göring has
two but very small/Himmler is somewhat sim’lar/But poor Goebbels has
no balls at all! Z wiadomości jeszcze mniej przydatnych: jest to
oficjalny hymn jednego z regimentów z Calgary. Wyszła niezręczna
sytuacja, gdy przyjechał jakiś oficjel z Japonii i zaczęto to
grać, myślał biedny, że mu przypominają dokonania przodków z
czasów wojny.
Wracając na most, a raczej nad rzekę:
one’s
own
limited
klimat rujnowały restauracje i hotele pływające w liczbie dość
poważnej. Co chwilę przelatywały łodzie motorowe, oczywiście z
turystami, oczywiście głośne jak szlag. Po kilkunastu minutach
postanowiłem podziękować sobie za most i poszedłem szukać czegoś
innego. Pierwsze co znalazłem to cmentarz, raczej nie powala.
Wszystko od szablonu, w końcu cmentarz wojskowy, ale że większość
inskrypcji się powtarza to już naprawdę kiepski pomysł. Nie mogli
być bardziej kreatywni, tylko w kółko Lest we forget? Obok część
poświęcona Chińczykom, tu już trudniej powiedzieć czy inskrypcje
się powtarzają. Z braku lepszych pomysłów poszedłem zobaczyć
dworzec kolejowy (pociągi jeżdżą tylko do Bangkoku, szkoda, że
nie ma opcji do Birmy, byłyby stada). Nie działo się tam tak
bardzo nic , że nawet osbługa toalety spała, co pozwoliło
zaoszczędzić trzy bahty. Potem oczywiście świątynie. W jednej
nie wiem czy mnie wyrzucali czy zapraszali, ale bardzo żywiołowo
gestykulowali, nie chciałem do końca sprawdzać o co chodzi, więc
oddaliłem się. Dobiłem w końcu do JEATH Museum, które dotyczy
(niespodzianka) losów zmuszonych do budowy mostu. JEATH to akronim
od nacji, które miały przyjemność budować most (czyli Japanese,
English, Australian, American, Thai, Holland…a nie Dutch być
powinno?). W odróżnieniu od poprzedniego, to muzeum ma sens.
Stylizowane na barak więzienny z bambusa, trochę zdjęć, pełno
wycinków z gazet. Najczęściej to gazeta z Australii i artykuł o
tym, że John powrócił po latach zobaczyć jak to teraz wygląda i
wspomina na naszych łamach jak to było za Niemca…Japończyka. Nie
brakuje obrazów namalowanych przez więźniów, bardzo nie dziwi, że
ich twórcy nie zrobili kariery na scenie malarskiej .Dzieła z
nurtu: „Więźniowie i pijawki”, na obrazie – niespodzianka –
więźniowie i pijawki. Podobne niespodzianki niosą ze sobą prace
takie jak „Malaria”, „Dyzenteria” czy „Ciężka praca”.
Przeszedłem jeszcze jakieś resztki murów i bram do miasta, ogólnie
cudów nie ma . Gdy dwie kolejne świątynie okazały się być
absolutnymi porażkami postanowiłem wrócić do miejsca
zamieszkania. Dystans: dobre cztery kilometry. Temperatura: jezus
maria. Krótkie targi z panem na motorze pozwoliły pokonać ten
dystans w kilka minut i w 25 zamiast 40 bahtów. Po krótkich
poszukiwaniach znalazłem miejsce, gdzie pani komunikowała się w
angielskim na tyle, że zrozumiała, że ma być bez mięsa. O jak
miło zjeść za jedyne 30, po wyspie prawdziwa ulga. W domu nieco
chłodniej, ale i tak ledwo się idzie ruszyć. Chciałem otworzyć
moje okno na świat, ale gospodarz poinformował mnie, że serwer
jest wyłączony.
A
może
by
go
włączyć?
- Później. Wieczorem. Jestem zmęczony
Aha…a
co
cały dzień?
Leżałem
w
hamaku
oglądnąłem film
Ech,
zatyrasz
się
śmierć.
Po
jakiejś
godzinie
serwer
udało
się
jednak
Wróciła
ekipa
hiszpańsko-niemiecko-belgijska
z
wrażeniam
tak
robiłeś
i
na
włączyć.
znad
wodospadu.
Domyślałem
się,
że
fajnie,
bo
taki
upał,
że
wodospad
to
zbawienie.
Po
chwili
Niemiec
poszedł
do
siebie,
Sergio
odwieźć
Belga.
A
Belg
opowiadał
nam
na
pożegnanie,
że
jesteśmy
najlepszymi
przyjaciółmi
jakich
w
życiu
miał,
napisał
to
nawet
na
ścianie
pamiątkowej
(dość
popularne
w
hostelach,
ten
sobie
zrobił
w
domu).
Jak
na
jeden
dzień
znajomości,
z
którego
spędziliśmy
razem
może
dwie
godziny
to
dość
odważne
stwierdzenie,
chyba,
że
robili
coś
ciekawszego
przy
wodospadzie.
Nie
wyglądał
na
ućpanego
niczym,
więc
może
naprawdę
tak
myślał.
Zostałem
z
Edith.
Jej
angielski
jak
mój
hiszpański,
więcej
radości
z
całkowitego
niezrozumienia
się
niż
właściwej
rozmowy.
Nadszedł
wieczór,
nasz
gospodarz
zaproponował
film.
Wspólnie
z
Niemcem
byłem
za
jedynym
słusznym
wyborem,
czyli
„Die
Brucke
am
Kwai”.
Niestety
nasz
gospodarz
powiedział,
że
nie
posiada
tego
w
swoich
zbiorach.
Dziwne
trochę,
bo
można
je
kupić
na
każdym
straganie
z
pamiątkami
(podobnie
jak
całkiem
fajne
koszulki,
ale
nie chciało mi się tego wozić).
Pewnie
ma,
ale
widział
już tyle razy, że mu się znudziło – pomyślałem.
Po
chwili
uraczył
nas
„Love
Guru”,
a
potem
poprawił
ze
„Step
Brothers”.
Lubię
te
współczesne,
wysublimowane
komedie
amerykańskie,
wycieranie
się
jajami
o
perkusję,
symulacja
sraczki
w
knajpie,
kopulujące
słonie,
ubaw po pachy. Chwała, że Myers wyjechał do USA, bo byłby wstyd
na
całą
Kanadę,
a
u
południowego
sąsiada
to
przejdzie.
W
„Step
Brothers”
jeszcze
kilka
patentów
nienajgorszych,
ale
mimo
wszystko
dziękuję.
Po
obejrzeniu
tych
dwóch
dzieł
me
przemyślenia
co
do
gospodarza
i
jego
relacji
wobec
wiadomego
filmu
zmieniły
się
z
„widział
wiele
razy
i
mu
się
znudziło”
na
„nie
widział
ani
razu
i
niech
lepiej
nie
ogląda,
bo
za
długie,
za
skomplikowane
i
nieśmieszne”.
Kilka
spacerów
do
lodówki
z
piwem
i
wypisanie
stada
maili
pozwoliły
na
spokojniejsze
oglądanie
ww.
zdobyczy
światowej
kinematografii.
Tradycyjnie
umówiliśmy
się
na
śniadanie
o 8 i udali na spoczynek.
Rano
okazało
się,
że
grupa
hiszpańska
nas
opuszcza.
Okazało
się
też,
że
Edith
ma
dziurę
w
nodze
po
tym
jak
znalazła
ten
wystający
gwóźdź.
Zostaliśmy
z
Sebastianem
i
wizją
całego
dnia,
z
którym
nie
wiemy
co
zrobić.
Chciał
Tiger
Temple,
ale
szybko
porzucił
ten
pomysł,
informacja
o
cenie
wstępu
wystarczyła
do
tego,
by
go
zrazić.
Postanowiliśmy
pożyczyć
rowery
od
naszego
gospodarza
i
podjechać
do
dwóch
pobliskich
świątyń.
Po
drodze
zatrzymaliśmy
się
w
biurze
turystycznym,
byliśmy
poważnie
zaskoczeni,
bo
niby
zadupiawo,
ale
obsługi
nie
brakowało
i
dostaliśmy
całkiem
dobre
mapy
okolicy,
oczywiście
za
darmo,
przemiło
i
niezgorszy
english.
Chciałbym
kiedyś
dostać
taką
w
Krakowie,
mieście
nieco
większym
od
Kanchanaburi.
Nasza
komunikacja
przebiegała
nieźle,
chociaż
przy
bardziej
złożonych
sprawach
jego
angielski
się
wykładał.
Mój
niemiecki
wykłada
się
na
jeszcze
mniej
poważnych
zagadnieniach,
ale
ogólnie
udawało
się
osiągnąć
porozumienie.
Dopóki
jechaliśmy
główną
drogą
to
było
dość
ostro
i
nerwowo
(lubię
to
azjatyckie,
luźne
podejście
do
kwestii
bezpieczeństwa
drogowego)
,
ale
po
zjechaniu
na boczne
drogi
zrobiło
się
o wiele
przyjemniej.
Nieco
mniej,
gdy
skończył
się
asfalt
i
jechaliśmy
drogą
pylistą,
dziury
jak
w
Polsce,
pogoda
wiadomo.
Pierwsze
do
czego
trafiliśmy
można
śmiało
nazwać
tajskim
Licheniem,
gigantyczny
Budda,
rzeźby
tygrysów
w
klimacie
Kubusia
Puchatka.
Można
kupić
dachówki,
można
sobie
powróżyć
z
patyczków
(bierzemy
kubek,
trzepiemy
nim,
wypada
jeden
patyk
z
numerem,
konsultujemy numer z kartką i dowiadujemy się co też los nam szykuje),
można
dość
szybko
opuścić
przybytek,
bo
jest
bardzo
słaby.
Miejsce
numer
dwa
to,
dla
odmiany,
świątynia.
Teraz
są
różne
wersje co do tej atrakcji: po pierwsze na pewno jest w jaskini. W
środku
miała
być
zakonnica,
która
medytuje
pływając.
Jest
to
już
kolejny
egzemplarz,
protoplastka
umarła
lata
temu,
ale
podobno
znaleziono
godne
zastępstwo.
Gdy
weszliśmy
to
nie
było
nikogo,
nie
było
nawet
jeziorka,
w
którym
miała
pływać/medytować.
W
zamian,
mimo
pociągniętego
oświetlenia
(można
było
na
nie
złożyć
ofiarę, Sebastian uznał, że da 20 i będzie za nas dwójkę. Zgodziłem się.) było cholernie ciemno.
Robimy
zdjęcia,
a
raczej
próbujemy
robić
zdjęcia
i
słyszymy
odgłosy,
które
nieco
nas
niepokoją.
Wziął
flash,
dał
nim
po
suficie.
Sufit
zawył
z
bólu
i
z
lekka
się
poruszył.
Nietoperze.
Setki.
Jeden
przeleciał
nad
naszymi
głowami,
a
my
postanowiliśmy
wyrazić
szacunek
dla
reszty
antenatów
Batmana
i
przestaliśmy
robić
zdjęcia
z
flashem.
Oczywiście
należało
tam
być
bez
butów,
początkowo
nie
było
problemu,
ale
po
chwili
dno
zrobiło
się
bardziej
kamieniste,
do
tego
doszedł
element
czołgania
się
i
przeciskania.
Nie
bardzo
wiedzieliśmy
po
co,
ale
liczyliśmy
na
zakonnicę,
a
okablowanie
jaskini
prowadziło
jednoznacznie
w
dość
dramatyczne
przesmyki.
W
końcu
doprowadziło
nas
do
drabinki.
Niemiec
szczupły,
leciutki
jakoś
śmignął,
ale
ja
szlochałem
i
z
każdym
krokiem
miałem
coraz bardziej wrażenie, że zaraz mi się wbiją w stopy i już tak
zostaną.
Po
wyjściu
przez
jakąś
dziurę
w
suficie
sytuacja
nie
uległa
większej
poprawie.
Znaleźliśmy
zdjęcie
podpisane
jako
Floating
Nun
i
ruszyli
na
azymut.
Azymut
prowadził
przez
kamyki,
igliwie
i
donikąd.
Po
kilkunastu
minutach
eksplorowania
okolicy,
zebraniu
spojrzeń
z
gatunku
„POJEBANI!”
od
kilku
lokalnych,
postanowiliśmy
poddać
się
w
poszukiwaniach
zaginionej
zakonnicy
i
wrócić po nasze obuwie. Znowu drabinka, znowu przesmyk, znowu jemu
poszło
lepiej,
mnie
gorzej.
Na
koniec
jeszcze
chciał
koniecznie
zrobić
zdjęcia
nietoperzom,
więc
poprosiłem,
żeby
z
tym
poczekał,
a
ja
stanę
tuż
koło
wyjścia,
bo
natura
lubi
się
mścić
za
zbyt
ciekawe
pomysły,
a
nie
chciałbym
skończyć
z
nietoperzem
we
włosach
czy
oczach,
a
wścieklizną
w
innych
częściach
ciała.
Niejako
ku
memu
rozczarowaniu
nie
pokarało
go,
tylko
popiszczało
i
poszeleściło.
Wróciliśmy
na
rowery
i
pojechali
zwiedzać
kolejne
dwie
świątynie.
Jedna
nam
wystarczyła,
według
mapy
do
kolejnej
było
siedemnaście
kilometrów,
Szurkowski
by
w
tych
warunkach
zszedł,
a
co
dopiero
my
i
to
w
sandałach,
na
ciężkich
rowerach
bez
przerzutek.
Powrót
do
centrum
był
w
miarę
miły,
bo
znaleźliśmy
skrót,
czyli
prom
przez
rzekę.
Pięć
bahtów
na
twarz,
a
odpada
dobre
kilka
kilometrów
zabawy.
Niestety,
powstało
pewne
zamieszanie,
bo
gdy
ustawiałem
rower,
to
on
zapłacił
za
nas
dwoje.
Nie
zauważyłem,
więc
uznałem,
że
Polacy
mają
swoją
dumę
i że mimo żywej pamięci o okropieństwach minionego wieku to ja mu
postawię ten prom, bo dobrze mi się z nim rozmawia. Gdy on zobaczył
co
się
dzieje
to
nawołał
mnie,
że
już
zapłacił.
Ja
niesamowicie
się
ucieszyłem
i
z
tej
radości
wypuściłem
10
bahtów
do
rzeki.
Problem
podobnej
natury
powróci
wieczorem.
Wróciliśmy
do
centrum
i
postanowili
zobaczyć
muzeum
koleji.
Oczywiście
trudno
domyśleć
się
o
czym
było,
kosztowało
bodajże
120
bahtów,
ale
tu
akurat
ekspozycja
miała
sens.
Nie
przesadzałbym
z
tym,
że
był
to pełen sukces, bo wystawa chyba miała nas wprowadzić w epokę coś
tam
szumiało
i
grało
w
kilku
miejscach,
a
dookoła
stały
kukły
–
jednak
musiałyby
trafić
na
osobę
naprawdę
obdarzoną
wielką
fantazją,
aczkolwiek
pewien
walor
edukacyjny
spełniało,
chociaż
znowu
nie
zrywało
kasku.
Na
końcu
przysługiwała
nam
darmowa
kawa
i
herbata,
ale
to
raczej
kategoria
żartu.
Dobiła
17,
przez
szybki
obiad
udaliśmy
się
do
miejsca
zakwaterowania
i
zainspirowani
plakatem,
na
którym
był
most,
potężne
fajerwerki
i
slogan „BRIDGE NEVER DIE” umówili na wspólne wyjście o 20. W
drodze
wyjaśniłem
mu,
że
musimy
kupić
piwo
i
wódkę
ryżową,
a
następnie
pijemy
w
okolicach
mostu
oglądając
fajerwerki,
jeżeli
takowe
będą.
On
bardzo
w
nie
wątpił,
zresztą
ja
też
nie
do
końca
byłem
pewien,
bo
chyba
najpierw
trzeba
im
zapłacić
i
dopiero
wtedy
coś
wystrzelą,
a
jeżeli
mają
być
takie
jak
na
zdjęciu
to
chyba
trzeba
bardzo
dużo
zapłacić.
Znacznie
mniej
trzeba
było
zapłacić
w
7/11
za
napoje,
którymi
liczyłem
na
wywołanie
fajerwerków
innego
rodzaju.
Problem
znany
z
przeprawy
przez
rzekę
powrócił
ze
zdwojoną
siłą.
Myślałem,
że
biorę
dla
nas
obu,
więc
wziąłem
cztery
piwa
i
wielką
flaszkę
wódki.
On
też
myślał,
że
bierze
dla
nas
dwóch,
więc
wziął
dwa
piwa
i
małą
flaszkę
wódki.
Ponieważ
przy
kasie
wywołałem
zamotę
(CIGARETTES!L&M! BLUE L&M!NO, NO MARLBORO. L&M! NO, LEFT,
NO, THIS NO LEFT, THIS RIGHT, L&M – w końcu wyjąłem pustą
paczkę
z
kieszeni
i
pokazałem)
to
jakoś
nie
zorientowałem
się,
że
jego
obsługuje
drugi
sprzedawca
i
oprócz
orzeszków
to
on
również
poprosił
o
flakon.
Jego
rozmowa
też
wciągnęła
i
nie
zauważył,
co
ja
kupiłem,
no
i
taki
był
efekt.
On
nie
wiedział
jaką
baterię
mamy,
ja
wiedziałem
co
będzie.
Pytał
naiwnie
czy
to
mocne,
powiedziałem,
że
się
okaże,
ale
nie
powinno
być
źle.
Dotarliśmy
do
mostu.
Pomysłów
było
kilka,
on
ten,
żeby
pić
na
samym
środku
uznał
za
zbyt
ciekawy,
pozostał
brzeg.
Ten
bliżej
Birmy
był
ciemny,
daleko
i
mało
zachęcający,
bliższy
zaś
stał
się
terenem
rozgrywek
piłkarskich,
małe
stado
małych
Tajów
przywdziało
koszulki
drużyn
europejskich
(głównie
Manchester
United,
jakiś
Real
też
się
zaplątał)
i
kopało
plastikową
piłkę.
Wybór
miejsca
pozwolił
na
rozpoczęcie
wieczora
cudów.
Wskazuję na jakiś trawnik i mówię:
- To może tu?
Nie,
to
chyba
nieodpowiednie miejsce do picia
Cholera,
wzięło
go
na
przyzwoitość.
Tłumaczę,
że
ja
też
szanuję
ludzi,
którzy
zginęli
przy
budowie
mostu,
że
rozumiem,
że
nie
wszyscy
uważają,
że
schlanie
się
w
jakimś
miejscu
to
najlepszy
pomysł
na
jego
upamiętnienie,
ale
ja
tak
mam,
w
Rosji
się
nauczyłem,
to
jest
o
wiele
bardziej
szczere
niż
jakieś
akademie,
prezydenci,
premierzy
i
oficjalne
gale,
na
których
wszyscy
się
nudzą,
ale
udają,
że
jest
super i niesamowicie im smutno, a w dupie mają losy ludzi i myślą
tylko
o
tym,
żeby
iść
na
część
z
jedzeniem
i
piciem,
rzecz
jasna
za
darmo.
Poza
tym,
przecież
tu
koło
mostu
pływa
pełno
restauracji
i
we
wszystkich
podają
alkohol,
więc
nawet
jeżeli
uznać
picie
za
brak
poszanowania
pamięci
to
należałoby
najpierw
zamknąć
restauracje,
a
nie
czepiać
się
spokojnych
obywateli
z
małą
wódeczką
ryżową
i
piwkiem.
Skończyłem
i
myślę
czy
go
przekonałem, na co on:
Nie
no,
sram
na
to
co
może
ktoś
pomyśleć,
że
pijemy,
ale
oni
tu
mają
bramkę
za
nami
i
jak
strzelą
to
mogą
trafić
w
butelkę,
albo
w
nas,
siądźmy
tam
na dole, tuż przy rzece, to za nic w nas nie trafią.
Moralność,
a
aspekt
utylitarny. Pierwsze nigdy nie wygra.
Usiedliśmy
na
dole
schodków,
rzeczywiście
kilka
razy
piłka
latała
całkiem
blisko
nas. Konsumujemy, rozmawiamy. Co ciekawsze motywy:
Był
z
NRD,
Drezna
dokładnie.
Zaczął
od
tego,
że
nie
lubi
Niemiec
Zachodnich.
Skończył
na
tym,
że
w
ogóle
nienawidzi
Niemiec
i
ogólnie
to
on
pierdoli
ten
kraj
i
wstyd
jak
chuj
być
Niemcem,
a
ja
przynajmniej
mam ładną moralnie historię kraju. Zaklinałem go, że nie.
wyświetlono
u
nich
w
TV
dokument
o
Radiu
Maryja.
Myślał,
że
to
ostre
przegięcie
filmowców,
przesada
ciężka
i
ogólnie
niemożliwe.
Streścił
co
tam
mówili,
potwierdziłem
wszystko,
dorzuciłem
jeszcze
jakieś
perły.
Chyba
nie
do
końca
uwierzył
mi,
że
nie,
my
tak
naprawdę
mamy,
oni
głoszą
otwarcie
co
głoszą,
co
gorsza
wierzą
w
to
wszystko.
Tak,
w
kraju,
w
którym
zginęło
tylu
Żydów
w
czasie
wojny
jest
antysemityzm
i
w
jakimś
sensie
istnieje
na
niego
przyzwolenie
społeczne.
Radio
Maryja
powinno
stać
się
jednym
z
naszych
głównych
produktów
eksportowych,
ludzie
zachodu
nie
mogą
w to uwierzyć, a gdy im się opowiada to wrażenia mają podobne do
tych,
które
niesie
ze
sobą
stosunek
z
tygrysem
bengalskim(trochę
śmiesznie,
trochę
strasznie).
Niegdyś
w
Szanghaju
musiałem
wyjaśniać
Włochowi,
że
tak,
że
to
prawda,
oni
istnieją
i
to
nie
jest prowokacja, i nie, ja tego też nie rozumiem i też mi przykro.
gadamy
o
różnych
miejscach
świata,
o
tym,
że
szkoda,
że
tu
ten
pociąg
taki
drogi
dla nas, bo dla Tajów ponoć grosze. Mówię, że w Indiach to walą
od
razu
dwie
ceny,
a
czasem
to
„Non-indian
not
allowed”.
Na
co
on:
ech,
wyobraź
sobie
w
Europie,
na
przykład
„TYLKO
DLA
NIEMCÓW”.
Boże,
może
godzinę
by
powisiało,
a
potem
procesy,
odszkodowania…albo:
Arab+20%…autorzy
by
się
nigdy
nie
wypłacili
i nie wyszli z więzienia.
rozpaczam,
że
Tajlandia miała być taka tania, a nie jest. Ten jakby amoku dostał:
TANIA?
Wydałem
dzisiaj
ponad
trzydzieści
euro,
a
przecież
pijemy
wódkę
na
trawniku,
a
obiad jedliśmy na krawężniku.
zawodowo
wykłada
na
uniwersytecie.
Historia
sztuki,
specjalność:
sztuka
graffiti.
Śmiał
mówić mi, że kanadystyka to dziwny kierunek i że pierwsze słyszy.
Rozmawiamy
o
różnych
grach
imprezowych,
on
opowiada
mi
o
czymś
niesamowicie
skomplikowanym,
rzucanie
monetą
do
kubeczka
przez
cały
stół,
nie
mogłem
zrozumieć
czy
pije
się
za
karę,
że
się
nie
trafiło,
czy
wręcz
przeciwnie.
Oczywiście
udawałem,
że
rozumiem,
bo
za
nic
nie
szło
zrozumieć.
W
zamian
chciałem
mu
przedstawić
sekrety
wódczanego
pokera
(bierzemy
trzy
kieliszki,
ale
w
sumie
mogą
być
kubki,
szklanki,
jakiekolwiek
naczynia.
Zawodnika
zgadującego
wypraszamy za drzwi. W tym czasie do jednego naczynia lejemy wodę,
do
drugiego
wódkę,
a
do
trzeciego
spirytus.
Ustawiamy
kieliszki
na
stole/taborecie/glebie
i
prosimy
zawodnika.
Ten
podchodzi
i
oczywiście
nie
wąchając
ma
wypić
szybciutko
kolejno
wszystkie
trzy
kieliszki.
Kolejność
preferowana
i
oczekiwana:
spirytus,
wódka,
woda.
Po
każdej
bani
ma
krzyknąc
co
właśnie
wypił,
oczywiście
największa
radocha
jak
się
pomyli.
Chyba
w
życiu
nie
widziałem,
żeby
ktoś
się
nie
pomylił.
Teoretycznie
dzięki
temu
się nie zatruje, bo schodzi z wysokich do niskich, a przecież wtedy
nie
miewa
się
kłopotów
i
kaca.
Praktycznie
po
kilku
rozdaniach
wszyscy
są
tak
pijani,
że
kiedyś
jeden
zaczął
pić
wódkę
z
butelki
i
krzyczeć,
że
odgadł,
że
wódka.
Innym
razem
nie
mieliśmy
spirytu
i
za
niego
robiła
srebrna
Olmeca,
wszyscy
się
oczywiście
porzygali.
Polecam
grę
na
różne
spotkania,
chrzciny,
komunie,
nauki
młodych
małżeństw.
Pokerem
zapewne
nazwano
to,
bo
wygrać
nikt
jeszcze
nie
wygrał,
najczęściej
wszystko
wraca
do
szeroko
rozumianego
kasyna).
Próbuję
więc
opowiedzieć
mu
o
tym,
z
nadzieją,
że
spodoba
mu
się
i
zaimplementuje
tę
grę
na
gruncie
niemieckim. Zaczynam:
Bierzesz
trzy
kieliszki…
Aaa,
tak,
Polacy
to
uwielbiają
grać
w
trzy
kubeczki,
znam
to,
trzeba
zgadnąć,
gdzie
jest ziarenko.
Próbowałem
wyjaśnić
dalej,
ale
nie
podołałem.
A
niech
sobie
grają
w
te
monety.
Z
ustaleń
o
wiele
późniejszych:
gra,
o
której
wspominał
zwie
się
Quarters, Wikipedia udzieli wskazówek co do natury rozgrywki.
Przez
większość
czasu
starałem
się
pokazać
mu
jaki
jestem
fajny
i
mądry.
On
był
w
Krakowie,
trochę
rozmów
na
tym
ugraliśmy,
ale
znacznie
więcej
na
kulturze
niemieckiej.
Tłukę
najpierw
oczywistości
–
Einsturzende Neubauten, KMFDM, Atari Teenage Riot, Rammstein. On pod
wrażeniem i że w Niemczech to pierwsze mało kto zna, podobnie ATR.
Walę
Die Toedliche
Doris,
tego
to
już
nawet
on
nie
zna.
Jadę
z
literatura
niemiecką,
zaczynam
od
Jelinek
i
mówię,
że
wiem,
że
nie
z
Niemiec,
ale
język
wiadomy.
Potem
Mann,
Grass,
Hesse,
Remarque, w końcu z braku pomysłów Goethe i Schiller. Potem filmy,
„Po
drugiej
stronie
ciszy”
nie
zna,
ale
„Upadek”,
„Fałszerze”(znowu
Austria),
Murnau,
Lang
to
pełne
porozumienie.
W końcu pyta czy mam żonę, ja zgodnie z prawdą, a on, że ma dla
mnie taką fajną, biuściastą Niemrę. Ja, że chyba nie, a ten:
Spokojnie,
ona
też
lubi
Jelinek
i
jej
się
spodobasz.
Co
dziwniejsze,
lubi
też
Goethego,
a
poza
nią
i Toba
to
nie
spotkałem
nikogo kto
by go
lubił,
więc
na
pewno
się
dogadacie.
Ona
niby
wyzwolona,
ale
świetny materiał na żonę dla kogoś jak ty.
- Gdy już bardzo się rozkręciliśmy
to pytam, nie żeby to było ważne, czy też niezbędne mi do życia,
ale tak dla podtrzymania rozmowy, czy mi się wydaje, czy jest
gejem? Ten radość i skąd mi to przyszło do głowy. Informuję go,
że gestykulacja i wygląd takie raczej mocno się kojarzące z tą
mniejszością seksualną. On się kładzie ze śmiechu i mówi, że
ma żonę i córkę, pokazuje obrączkę. Udałem, że uwierzyłem,
ale mając w pamięci pewną historię (Pacjent przychodzi do
psychoterapeuty: Mam ostatnimi czasy, panie doktorze, problemy z
postrzeganiem świata.
Doktor wyciąga z szuflady reprodukcję
obrazu „Trzej bohaterowie” i pyta:
- Co Pan tu widzi?
Widzę trzech pedałów.
- Dlaczego?
- No jak to dlaczego? Trzech mężczyzn, żadnej kobiety, nie może być inaczej – to
pedały.
Z drugiej szuflady doktor wyciąga obraz lecącego klucza
żurawi.
- A co teraz Pan widzi? – pyta.
- Klucz żurawi
pedałów.
- Dlaczego?
- No jak to dlaczego? Lecą a każdy
każdemu w dupę zagląda…
Doktor zafrasowany chowa obrazki i
pyta:
- A jak pan mnie postrzega?
- No przykro mi doktorze, ale
według mnie pan też jest pedałem
- Dlaczego?
- No jak to
dlaczego? Siedzi sobie pan tutaj sam, obrazki pedałów ogląda…)
wiem
dobrze, że kłamał.
w okolicach 1 czuliśmy się już tak dobrze, że weszliśmy na most
i zaczęli robić sobie zdjęcia nawiązujące do: idzie dwóch
wariatów po torach
–
Ale
te schody długie…
–
A
poręcze takie niskie…
–
Nie
martw się, już jedzie winda!
Poszło
nam tak dobrze, że wracaliśmy wpadając na siebie i do 7/11 po
kolejne piwo, żeby zabić smak ryżówki.
O
poranku uregulowałem rachunek u młodego Taja. Mnie wyszło, że
lecę mu 510, jemu, że 550. Pytam jak to, a on, że może trochę
mniej, ale zaokrąglił, żeby się lepiej liczyło. Szkoda, że nie
do 500, no ale i tak wyszło w miarę tanio. Zamówiliśmy transport,
trafił się model z tych ciekawszych, chyba pierwszy raz siedziałem
przed kierowcą. Musiałem udać się do Ayuthai, ku memu zaskoczeniu
pan mnie zrozumiał i zawiózł pod sam autobus. Pożegnałem się z
Niemiaszkiem, oczywiście mówiąc sobie, że będziemy utrzymywać
kontakty i w ogóle, wypiszemy sobie setki maili. Wyszło średnio,
bo okazało się, że mam do niego złego maila, a on do mnie nie
napisał, więc moje szanse na biuściastą Niemkę przepadły.
Pozostał w mej pamięci jako towarzysz wielkiej pijatyki nad rzeką
Kwai. Sama rzeka i most to wspaniały dowód na to jak wyobrażenia
potrafią być kształtowane przez kulturę i na to jak bardzo potem
można być zaskoczonym. Niestety, na pierwszym miejscu jest film, na
drugim książka (są dość znaczne różnice, a mimo to pomaga
lepiej zrozumieć film), a na trzecim rzeczywistość. Ci, którzy
mieli przyjemność zginąć przy jego budowie mogliby mieć nieco
inne przemyślenia na ten temat.
Z
Kanchanaburi można wrócić do Bangkoku, ale tego nie chciałem, bo
transfer między dworcami tamże, to znany koszmar. Można też dość
ciężką kombinacją dojechać do Ayuthai. Dystans nie jest wielki,
ale połączenia skomplikowane: najpierw dwie godziny z Kanchanaburi
do Suphanburi, tam zmiana i kolejne dwie już do celu. Tajskie
autobusy publiczne są z cyklu klasyka azjatycka, drzwi otwarte, żeby
był przewiew, zamiast okien kraty, w środku ludzie raczej nie z
pierwszych stron gazet, do tego oczywiście jakieś ciekawsze bagaże.
Tajlandia jest największym w świecie eksporterem ryżu, ale
dlaczego w niemal każdym autobusie, którym jechałem był ktoś z
wielkim worem (częściej worami) ryżu zrozumieć mi się nie udało.
Jeżeli ktoś ma w okolicach 1,6m wzrostu to może liczyć na pewną
wygodę, chociaż też bez przesady. Głusi są uprzywilejowani, nie
wali im po uszach odgłosami silnika, który wyje niczym Fiat 126p,
któremu ktoś wrzucił jedynkę przy 100km/h. Na pierwszym
przystanku wsiadły stada lokalnych sprzedawców z jedzeniem, za nimi
szli kolejni z piciem, a jeszcze następni byli ze słodyczami. Na
końcu przeszedł żebrzący bez oczu, oczywiście eksponując swoje
kalectwo jak mógł najbardziej, widok dość traumatyczny. Po drodze
mogłem zwiedzić dworzec w Suphanburi. Z atrakcji miasta to jest tam
grób Pumpuang Duangjan. Pisząc oczywistości: była to wielka
gwiazda Luk thung, czyli jednego z najbardziej popularnych gatunków
muzycznych Tajlandii. Nazwa gatunku znaczy „song of a child of the
fields”, niestety liryków nie znalazłem, ale chyba nieśmiało
domyślam się o czym są te pieśni. Tę atrakcję postanowiłem
zaliczyć podczas kolejnej wizyty w Suphanburi. Po ponad czterech
godzinach zabawy dotarłem do Ayuthai. Tym razem nie miałem zamiaru
nic zwiedzać, chciałem tylko spotkać się z kimś i ruszyć na
północ.
Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0
Bez kategorii brak
Zobacz więcej...
Object 6
First We Take Munich, Then We Take BANGKOK!
8 Maj 2009 juriusz 10 komentarzy
Przykro mi, że tekst wygląda jak wygląda, ale niestety jakiś czas temu wprowadzono tu system, który średnio mi pasuje,
bo np. upiera się, że nie zmieni rozmiaru czcionki. Naciśnięcie enter lub backspace potrafi zmienić bardzo wiele albo
nic. Ogólnie to co kiedyś było banalne stało się niemożliwe, a przynajmniej ja nie wiem jak zrobić, żeby ładnie
wyglądało. Ciekawe jest też to, że dodanie czegoś nowego powoduje zmianę układu starej notki.
Jeżeli istnieje określona liczba
rzeczy, które mogą pójść źle, to chyba wyczerpałem
całą ich pulę przed wyjazdem do Tajlandii. Marzyłem o tej
Tajlandii jak o mało czym, zbierałem się dobre półtora
roku. W końcu 30 września 2008 roku kupiłem bilet na trasę
Kraków-Monachium-Bangkok. Przy okazji tradycyjne gratulacje
dla polskich lotnisk, to prawdziwa przyjemność już przed
rozpoczęciem podróży wiedzieć, że spędzi się trochę
czasu latając bez sensu w tę i z powrotem, no ale z Polski polecieć
do Azji za bardzo się nie da. Niegdyś LOT ogłosił z wielką pompą
hit do Pekinu, bo przecież kontakty handlowe, olimpiada na
horyzoncie, genialne posunięcie marketingowe. Po kilku miesiącach
hit należało zamknąć, bo straty gigantyczne, nikt tym nie chce
fruwać, a to tylko dlatego, że latali dookoła, ponieważ nie udało
się uzgodnić przelotów po najkrótszej trasie (mamy
dumę i z Rosją nie będziemy się układać!). Innych destynacji z
Polski do Azji Wschodniej sobie nie przypominam, więc padło na
Niemcy, czyli chyba najbliżej jak się da. Wylot miałem 24 stycznia
2009 roku i to z Krakowa – w końcu nie musiałem bawić się w
podróż do Warszawy, która to, zarówna Warszawa
jak i podróż, są może ciekawe, ale średnio radosne tak z
punktu widzenia finansowego, jak i czasowego. Sam bilet nie wyszedł
najgorzej, jakieś 1600 złotych, tylko niestety wymieniałem z euro
po kursie porażka. Przy okazji wielkie „pierdolcie się złodzieje
i mam kurwa nadzieję, że zdechniecie” dla banku; w dniu, w którym
dokonałem przelewu kurs oficjalny był 3,47 PLN. Przez następne dni
nie machnął się za wiele, po pięciu dniach odkryłem, że moja
eura przeliczono po 3,28 PLN! Razy jakieś 450 robi pewną różnicę.
Plan był prosty: siedzieć u Irysów do końca 2008 roku,
potem wpaść na chwilę do Polski i walić do Azji. Z planu wyszło
niewiele, co łatwo znaleźć w zapiskach z grudnia 2008. Dodać mogę
jeszcze, że przez dwa tygodnie miałem przyjemność pracować jako
zamiatacz sklepu, zarobiłem 240 euro, co na standardy irlandzkie
jest raczej kwotą żałosną, ale w Tajlandii można żyć za to
przez jakieś dwa tygodnie. Na szczęście firma stwierdziła, że mi
tego nie zapłaci, bo ma kłopoty finansowe. Oczywiście nie
powiedzieli mi tego wprost, bo po co, ale po trzech tygodniach
dzwonienia, proszenia się, wysłuchiwania kretyńskich wyjaśnień
dlaczegóż to jeszcze mi nie zapłacono, wiedziałem, że mogę
pocałować moje 240 euro na pożegnanie. Incydent ten pozwolił mi
na pewną weryfikację opinii o zachodzie i uczciwości tamtejszych
ludzi i raczej nie były to myśli pełne życzliwości.
To przeszkody natury europejskiej,
dołączyły do nich też komplikacje azjatyckie. Na początku
grudnia zablokowano lotnisko w Bangkoku. Chwilę to trwało, więc
miałem wizję, że pojadę co najwyżej do Rygi, a nie Tajlandii.
Dzień po zablokowaniu lotniska poczta przyniosła mi przewodnik po
Tajlandii (z ebay’a rzecz jasna, wychodzi taniej niż w sklepie).
Odebrałem to jako kolejny gwóźdź do trumny. Na szczęście
po kilku dniach blokada lotniska się zakończyła, więc humor mi
się poprawił, a Lonely Planet zdobyło miejsce w czołówce
mych lektur. Co do części przygotowawczej: pożyczyłem z
biblioteki przewodnik z serii National Geographic. Tragedia, przekład
straszny („Jądro ciemności” Józefa Conrada, poza tym
angielskie frazy aż trzeszczą, gdy się czyta), do tego pełno
obrazków, które za wiele nie pomogą, gdy człowiek nie
ma mapki miasta. Gorszy jeszcze jest przewodnik Wyborczej, ale już
nie mam serca znęcać się nad nimi, seria dla ludzi, którzy
lubią czytać i oglądać miejsca, do których nigdy nie
pojadą, bo jeżeliby pojechali z takim zapleczem to życzę
wszystkiego najlepszego. Pierwsza wskazówka: kto by brał
przewodnik w twardej oprawie na jakąś poważną wycieczkę? Po co
sobie dokładać wagi do bagażu? Co więcej, tragicznie się
kartkuje, a w środku obrazki. Z roku na rok coraz bardziej cenię
Lonely Planet (z pewnymi zastrzeżeniami, o czym będzie potem, dużo
potem) i widzę jak bardzo cała reszta odstaje od nich. Przeglądałem
Rough Guides, ale układ mi się nie podoba, za mało mapek, do tego
często bez skali. Może jeszcze zmienię zdanie i uznam, że to
najlepsze przewodniki świata, ale póki co tego nie widzę, w
Lonely Planet nie szukam, wiem gdzie będzie. W tamtych szukam i
szukam, może kwestia przyzwyczajenia. Przeglądnąłem też serię
Footprint, dość tania, ale na tym chyba kończą się jej atuty.
Pascal w ogóle nie wchodzi w rachubę. Żeby nie było tak
bajecznie: ostatnie Lonely Planet o Tajlandii wydano w kwietniu 2007,
co znaczy, że napisano jakoś w 2006. W efekcie wiele informacji
jest już nieaktualnych, ale pewnie wkrótce będzie edycja
2009 i będzie bardziej zgadzała się z rzeczywistością.
Opuszczając dygresję przewodniczą,
gdy wydawało się, że jestem na pięknej prostej do wyjazdu do
Tajlandii, miały miejsce inne niedogodności. Kurs złotówki
poszedł sobie w pizdu, no a mniej więcej 25% kwoty, którą
miałem zamiar wydać podczas wycieczki miałem właśnie w walucie,
która podkreśla naszą dumą narodową. Byłem w kurwę
dumny, gdy z dnia na dzień mogłem obserwować jak jeden Chrobry
staje się mniej warty niż pięć euro, natomiast pierś z dumy
wypierdoliło mi w okolicach połowy lutego, kiedy to za jeden
banknot euro w kolorze blue płacono niemal Jagiełłą. Kretyni ze
Słowacji wymienili sobie walutę na to samo co zachód, ale my
na szczęście mamy naszą piękną złotówkę. Popatrzmy na
plusy: siedzi sobie Słowak w sraczu, nie ma papieru i uderza w
szloch, bo co robić? Natomiast Polak bierze Mieszka I i po robocie.
Dlatego mam nadzieję, że pozostaniemy przy naszej narodowej dumie,
czyli złotówce, a nie damy się zwieść euro. W tejże
walucie mogłem też zapłacić za wizę Tajlandii, 150 PLN za wizę,
120 PLN za pośrednictwo (średnio się opłaca jechać samemu do
Wawy). A teraz zagadka: ile krajów Europy ma tę przyjemność,
a ile dostaje wizę za darmo na granicy?
Jesteśmy wyjątkowi!
Pocieszać się można, że coś
słyszałem o zniesieniu wiz, ale na razie mamy przyjemność.
Niemcy, Brytole, Francuzi i Hiszpanie jej nie mają, a w Lonely
Planet właściwie nie przychodzi im do głowy, że ktoś może mieć
z tym kredki. Trochę się denerwowałem, bo miałem bilet w jedną
stronę, a teoretycznie trzeba mieć też powrotny lub na podróż
dalej, poza Tajlandię. Pan pocieszył, że nie było przypadku, żeby
ktoś nie dostał wizy do Tajlandii (ja już niejeden precedens
ustanowiłem), ale ze trzy tygodnie (święta po drodze) miałem
takie z lekka niepewne. Gdy dostałem wizę to wiele mi się nie
poprawiło, bo celnik ma prawo do sprawdzenia biletu powrotnego i
jeżeli takowego nie posiadasz, to może nam podziękować i na nasz
koszt wysłać nas najbliższym samolotem do domu. A ciekawe gdzie by
mnie wysłali, w końcu z tego co wiem nie ma lotów
komercyjnych na trasie Tajlandia – Polska. Z jednej strony nie
należy się martwić sytuacją i problemem, który wcale nie
musi zaistnieć, z drugiej też ciężko beztrosko grać na
bałałajce, gdy wycieczka życia może skończyć się na lotnisku
Bangkok Suvarnabhumi.
Przed wyjazdem dostałem garść
cennych rad od zaprzyjaźnionej osoby. Są one dość uniwersalne
(może w mniejszym stopniu dotyczą podróżujących samotnie kobiet), więc zamieszczam je z
wiarą, że przydadzą się komuś.
„Nie wygłupiaj się tam, bo wrócisz
ciężko chory. Nie byłem, ale wiadomo czemu tam wszyscy jadą.
Uważaj na Tajki, bo pójdziesz z taką do łóżka, a
potem wrócisz do kraju z takim bąblem na patafianie, że
spodni nie będziesz mógł wciągnąć, a może nawet i gaci.
Amerykanom się wydaje, że są tacy mądrzy i sobie przywożą żony
stamtąd, tylko to potem wygląda tak, że koleś musi utrzymywać
całą wioskę i nawet sobie sprawy z tego nie zdaje. Ona przychodzi
do niego, żeby dał 10 dolarów, bo dziadek chory i potrzebne
na leki. Najpierw nie chce dać, ale ona bierze i robi mu fajkę,
więc jego siła oporu spada i daje te dziesięć dolca, bo wydaje mu
się, że to mało. Tylko, że on te dziesięć, dwadzieścia dolarów
musi dawać każdego dnia, bo jak nie dziadek chory, to brat do
szkoły musi iść. Potem rodzina jej pisze „O, Majlai, jesteś
wspaniała, cała wioska nam zazdrości takiej córki, byliśmy
wczoraj u sąsiadów i pokazaliśmy im twoje zdjęcie i wszyscy
mówią, że bardzo chcieliby mieć taką córkę jak
ty”. A ona biedna siedzi w tych Stanach i co chwilę mu fajkę
robi, żeby dostać 5 czy 10 $, więc jej życie też nie jest jakieś
wesołe. Tam już na lotnisku łapią za jaja i wmawiają ci, że to
taki tajski masaż”.
Nauczony doświadczeniem poszukałem
sobie scams, dangers, annoyances. Lista dość długa, w końcu za to
kocham Azję. Najciekawsze patenty związane są oczywiście z sex
turystyką. Poznajemy panią, idziemy szaleć, a po ekstazie pani
mówi, że nie ma osiemnastki i z tej okazji musimy jej
zapłacić, bo wróci z policją i zapraszamy do pierdla. Jakoś
aspekt przygody taki, że to ona cię zaczepiła na ulicy i z dziką
radością wpakowała do łóżka prawa tajskiego nie obchodzi.
Panie miewają sutki moczone w czymś
odurzającym, zaczynasz szaleństwa, zasypiasz na naście godzin, a
gdy się budzisz to masz trochę mniej pieniędzy i sprzętu.
Wały handlowe: kupujesz diamenty w
atrakcyjnej cenie, oczywiście to nie są prawdziwe diamenty.
Przyznam, że trzeba być średnio rozgarniętym, żeby uwierzyć w
taki złoty deal, ale podobno niemało osób dało się tak
wychujać.
Pożyczasz motor, zostawiasz paszport,
w końcu nie takie dziwne. To giga błąd, bo wracasz i pan mówi,
że coś tam zarysowałeś i że to kosztuje chore pieniądze.
Zostanie bez paszportu w Tajlandii to kiepska perspektywa, więc
trzeba potargować i zapłacić. Już dość dawno się nauczyłem,
żeby zamiast paszportu zostawiać np. prawo jazdy, a najlepiej nic.
Oczywiście cała klasyka taksiarska,
czyli licznik nie działa, albo jest przekręcony i nabija dwa razy szybciej, więc wszystkie ceny należy ugadać
wcześniej i to mieć pewność, że obie strony się rozumieją.
Dodatkowo polecane jest ustalenie waluty, w której mamy
zapłacić (bo potem okazuje się, że on myślał o dolarach, a nie
bahtach). W restauracji czy barze należy płacić na bieżąco, bo
można dostać taaaki rachunek na koniec wieczoru (przerobiłem to w
Delhi, za jakieś 40 złotych nauczyłem się na resztę życia).
Wszystkie ceny w lokalach sprawdzać. Większość Tajów ma
przerobiony tajski boks, więc nawet jak ktoś nie wygląda potężnie
to niekoniecznie się z nim należy pobić, bo już kilku dostało
sromotny wpierdol od kolesia niższego o pół metra. Ogólnie
zapoznanie się z możliwymi wałami sprawia, że człowiek zaczyna
się poważnie zastanawiać czy na pewno chce tam jechać. Z
rad bardziej kulturowych: za nic nie dotykać niczyjej głowy, bo to
obraza, głowa jest święta. Nie dotykać niczego nogami, nie kłaść
ich broń boże na poduszce, nie siadać komuś na poduszce. Nie
siadać z nogami wyciągniętymi przed siebie, bo obrażasz tego, kto
siedzi naprzeciwko. Zdejmować obuwie przed wejściem do świątyń i
domów, dotyczy także hoteli. Niekoniecznie opalać się nago.
Nie krzyczeć (chociaż jest też szkoła, że jak się nie da
dogadać to czasem może pomóc) i nie rzucać pieniędzy na
ziemię, bo można w zęby dostać.
Na dzień przed wyjazdem do Kraju
Wolnych Ludzi okazało się, że nie działa mi ładowarka do
aparatu. Usiadłem i się załamałem, odmówiłem wyjazdu do
Tajlandii, bo ja rozumiem, że coś nie działa i można z tym
walczyć, ale nie, że wszystko. Z załamania wyrwała mnie matka,
uderzając w struny, że jak mi zamkną sklep to ona nie wie co ja
zrobię, ale że raczej taniej wyjdzie kupno ładowarki niż aparatu. Ładowarka okazała się kosztować zaledwie 149
złotych. Płakałem to mało. Na szczęście mój wuj, który
to trzy lata temu dał mi aparat zgodził się zapłacić za sprzęt
zastępczy, ponieważ uznał, że to jego wina, że nie działa. Nie
ma słów, które oddałyby moją wdzięczność, na
szczęście on tego raczej nie przeczyta, bo jeszcze musiałbym ten
brak słów przekuć na czyny i umyć mu samochód.
Spakowałem się, chociaż raczej bardziej pożartowałem z Marianem,
który to postanowił kandydować do tytułu dobroczyńca roku
i po raz kolejny zgodził się zawieźć mnie na lotnisko. Lektura
mojej książeczki od ubezpieczenia (chciałem wykupić normalne
ubezpieczenie, okazało się, że kosztuje ponad 140 złotych za
miesiąc. Na szczęście z kartą Euro26 – 60złotych – jest
ubezpieczenie do iluś tam tysięcy euro. Karta o tyle miła, że
mimo nazwy można ją mieć do 30. roku życia) pozwoliła nam
odkryć, że stawki odszkodowań idą mniej więcej tak:
- utrata mowy = 100% utraty zdrowia
- utrata jąder = 20% zdrowia za
jedno, 35% za przyrodzenie, czyli mamy 75%, czyli nie opłaca się,
no chyba, że ktoś jest impotentem.
- poczuliśmy się urażeni,
ponieważ macica jest za 40%, seksizm!
Kontakt z młodą lekarką pozwolił mi ustalić, że
rozchodzi się o to, że bez Wacława jesteś w stanie mieć dzieci (chociaż
procedura dość skomplikowana i więcej przyjemności sprawia podejście
klasyczne), natomiast bez macicy jest oczywiście pozamiatane.
- nic o stawce za bąble na
patafianie, więc może nie do końca jest to ubezpieczenie
przeznaczone na Tajlandię
- ogólnie można spokojnie
natłuc z 300% utraty zdrowia, no bo mowa, przyrodzenie z okolicami,
do tego palce po 5%, poparzenia, ogólnie jeżeli sytuacja na
rynku pracy wkrótce się nie poprawi, to trzeba będzie to
przemyśleć.
Nacieszyliśmy się tabelami
towarzystwa ubezpieczeniowego, spakowałem co miałem spakować (z
roku na rok coraz lepiej, 12,6 kilo, sukcesywnie wyrzucam kolejne
rzeczy, które zdarzało mi się wozić bez większego sensu),
on poszedł spać, a ja dopijać zlewki i denerwować się dniem
następnym. Jak człowiek sobie myśli, że wyląduje na drugim
końcu świata, a w plecaku ma większość oszczędności życia, w
kieszeni kartę, która daje dostęp do reszty jego dobytku to
trudno mu być bardzo spokojnym. Gdzieś tam jeszcze kołatało mi,
że alfabet tajski nie jest podobny do łacińskiego, a i angielski
nie jest językiem narodowym kraju, ale powiedzmy, że to mnie mniej
stresowało. W końcu koło 5 zasnąłem.Dzień następny i Balice. O rany, ależ
tu pięknie. Ucieszyłem się, bo pani na odprawie drukowała mi trzy
razy kod na bagaż. Spytałem czy w porządku, powiedziała, że
oczywiście, że tak. Idę do łazienki, sprzątanie, zapraszamy na
drugie piętro. Na drugim zepsuta. Na szczęście okazało się, że
jest jeszcze jedna, liczba urządzeń: jeden. W zestawieniu z
wyświetlaną propagandą, że w zeszłym roku Balice przerobiły dwa
miliony pasażerów, daje to liczby dość porażające: 5479
pasażerów dziennie, 228 na godzinę, połowa mężczyzn,
czyli 114 chłopa na jeden, czyli poniżej pół minuty możesz
siedzieć w sraczu, chyba, że naprawią drugi i akurat nie sprzątają
trzeciego. Po przejściu odprawy miałem ciąg
dalszy usterek lotniska Balice. Maszyna sprzedająca picie się
zepsuła, a pobliski lokal oferuje wodę w bandyckiej cenie pięciu
złotych za pół litra, natomiast cola to inwestycja w
wysokości siedmiu złotych. Pewnie siedzą po nocach i psują
maszynę, żeby to u nich kupować. Drugiej maszyny na szczęście
nie ma.
Po chwili moglem dodatkowo się
wyluzować, mój lot okazał się być opóźniony o 10
minut. Dziesięć minut nie tragedia, ale w Monachium miałem 90
minut na przesiadkę, a ci co byli mówili, że lotnisko małe
nie jest. 10 minut jeszcze nie dramat, ale jeżeli z 10 zrobi się 30
to już można zacząć żyć wizją straty lotu. Nie jestem pewien,
ale z tego co pamiętam to loty moich linii lotniczych były co
tydzień. Niby mają zapewnić hotel i jedzenie, ale wizja siedzenia
tygodnia w Monachium średnio mnie kręciła. Znajomy pocieszał, że
wyszłoby im tak drogo, że sami by zapłacili za jakiekolwiek
połączenie, choćby przez Dubaj, żeby tylko się mnie pozbyć. Zaś
co do linii…tym razem najtańszy bilet znalazł się w Dana Air
Travel (mają biuro naprzeciwko Teatru Słowackiego). Byłem dość
zaskoczony, bo to po raz pierwszy tak wyszło, że akurat oni mają
promocję, a Almabus nic. Najpierw myślałem, że polecę Lufthansą
i bardzo się cieszyłem, bo miałem w pamięci lot z nimi do Egiptu
i było fajnie. Z Krakowa do Monachium była Lufthansa i już nie
było tak fajnie. Pytanie numer jeden: czy linie lotnicze muszą
oszczędzać na jedzeniu? Nie oczekuję menu na dwanaście potraw,
ale cholera, no nie pojadłem sobie małą bułeczką, którą
wyceniam na jakieś 30 groszy, więc oni pewnie mają ją za 10.
Wiele picia też nie było, jednak dobrze, powiedzmy, że krótki
lot. W Monachium najpierw z radością odkryłem, że są strefy dla
palących. Potem miły pan z Lufthansy wyznał mi, że nie latają do
Bangkoku, a to co mam na bilecie i wygląda na LTV to LTU, linie,
które znajdę w budynku, który jest niezły kawałek
drogi od miejsca, gdzie akurat byłem. Po drodze sobie popaliłem,
lotnisko giga, po prostu państwo w państwie, czułem się jak
wioskowy dureń, który pierwszy raz w życiu przyjechał do
miasta. Znalazłem sobie LTU, daję co tam mam, czyli numer
rezerwacji, paszport i kwit nadania bagażu. Pani miła to przegląda
i mówi po niemiecku do drugiej. Mimo zdanej matury na ocenę
celującą moja znajomość tego języka jest kiepska, ale
zrozumiałem słowa „bagaż, pojechać, źle, źle, źle”.
Wytężyłem się i rzuciłem: Ist etwas nicht im Ordnung mit meinem
Rucksack? (litościwie nie piszcie mi co w tym jest źle). Pani
zrobiła wow i wyznała mi, że mam źle wypełniony kwit nadania
bagażu, więc sporządziła notatkę i głowy nie da, ale może uda
się, że bagaż poleci ze mną do Bangkoku. Ucieszyłem się to mało
powiedziane, już na etapie Monachium mogłem się uspokoić co do
losów mojego tobołu. Z miny pani wyczytałem, że szanse na
to, że dotrze razem ze mną do Tajlandii są bardzo małe. Dzięki
temu unika się stresu, wiesz wcześniej, że raczej nie masz rzeczy,
więc nie zdziwisz się na drugim końcu świata – niemiecka
doskonałość! A raczej polska jakość pracy, niemiecki system
informacji. Polazłem się odprawić, okazało się, że lot LTU, ale
obsługuje Air Berlin. Zaboardowałem, siedzę i nudno, lecimy i
jeszcze nudniej. Okazało się, że telewizory mają tylko takie
komunalne, więc w temacie filmów to można wybrać tyle czy
się ogląda, czy też zlewa. Podali żałosne ilości jedzenia i
jeszcze bardziej żałosne ilości picia – teoretycznie na każdą
godzinę lotu powinno się wypijać 250 mililitrów płynów,
czyli na tej trasie ze trzy litry. Włączyli „Mamma Mia!” i
„Bottle Shock” – dzieło z Pullmanem o chardonnay. Drugie
oglądnąłem z większą przyjemnością, chociaż chwila
niemieckiej wersji „Mamma Mia!” powaliła na kolana, Meryl Streep
waląca w hochdeutsch…mam nadzieję, że podesłali jej kopię tej
wersji. Seans utrudniało to, że ekranów było całe dwa na
mój przedział samolotu, do najbliższego miałem kawałek, a
i kąt nie z tych preferowanych, więc słabo, co to, Wilga jakaś?
Jak włączyli kreskówki i Jasia Fasolę to ciężkie
rozczarowanie. Największe jednak miało dopiero nastąpić. Lot
teoretycznie trwa 10 godzin, mój miał obsuw i trwał 11. Trzy
razy podano picie, dwa razy podano jedzenie. Standard jedzenia
żałosny, po pierwsze niedobre, po drugie mało. Powtórzę
się: czy jeżeli człowiek płaci 1600 złotych za bilet to nie może
dostać czegoś przyzwoitego do jedzenia? Dla mnie jakieś 15 godzin
podróży to naprawdę trochę jest, cały czas wali
klimatyzacja, która to odwadnia dość mocno, a śluzówkę
nosa mam zawsze w strzępach. Poszedłem do pani po coś do picia,
poprosiłem o colę i whisky, z nadzieją, że zasnę (whisky
uspokaja) i przeżyłem szok. Pani kazała sobie zapłacić 3,5 euro.
Pierwszy raz w życiu na locie międzykontynentalnym kazano mi
zapłacić za picie. To są jaja, Air Berlin oceniam jako najgorsze
linie, z którymi miałem nieprzyjemność współpracować.
Chuj 3,5 euro, w knajpie irlandzkiej to by kosztowało z 7, ale sam
model zachowania wkurwia. Zachłanność jest dobra, nie? Przecież
oni kupują to po cenach „za darmo”. Powtarzając formułę
bankową: pierdolcie się złodzieje i mam nadzieję, że
zdechniecie. A ja nigdy nie wezmę już lotu z Air Berlin, choćby
było kurwa 1000 złotych taniej niż następny najtańszy, wolę
jechać rowerem, albo nie jechać w ogóle, takich zachłannych,
połamanych to ze świecą szukać. Starsza pani przede mną musiała
rzucić dwa euro za wodę. A jakby ktoś nie miał tej kasy, a musiał
wziąć lekarstwo rozpuszczane w wodzie? Kazali by mu pić ze sracza,
czy też wystawili kredytowo? A może popatrzyli co będzie jak nie
zażyje? Dno, absolutne dno, wstyd człowiekowi, że przynależy do
tzw. cywilizacji zachodu. Stewardessy były cholernie zdziwione
ilekroć odpowiadałem po angielsku, a nie niemiecku. Akurat tematy,
które proponowały mam przerobione (Koffee, Tee? Koffee.
Bitte. Danke!), ale jak słyszę niepolski i nie jest to ruski, to
automatycznie walę angielski. Nie wiem czy to takie skomplikowane
wysłać je na kurs, ja po miesiącu w Tajlandii umiem już jakieś
pięć słów w tym języku, a jednak jest on trudniejszy niż
angielski dla Niemca.
Skład lotu pozwalał odnieść
wrażenie, że wiele osób już wcześniej w Tajlandii było,
chyba, że żony o pochodzeniu azjatyckim mają z Chin czy Japonii.
To starsze pokolenie, młodsze pokolenie leciało zaś zapewne po
małżonki (tylko pewnie jeszcze o tym nie wiedzieli, ci starsi też
pewnie kiedyś tak obstawiali, że się zabawią i w pióropuszu
zdobywców tajskich piczy wrócą do NRD czy RFN).
Po 11h, które dłużyły mi się
bardziej niż 26 lat życia dolecieliśmy do Bangkoku. Wyniosłem im
w ramach zemsty koc, poduszkę i jakieś pierdoły, gdybym mógł,
to bym im wyniósł skrzydło. Przyjaciele wsparli
merytorycznie, dostałem kilka dowcipów tajskich, tu
najbardziej na miejscu wydaje się ten:
Samolot zbliża się do Tajlandii i
podchodzi do lądowania. Z głośników słychać głos
stewardesy:
- Ostrzegamy państwa, że połowa ludności
Tajlandii ma HIV, a druga połowa – gruźlicę.
- Co ona
powiedziała? – pyta się wnuczka przygłuchawy dziadek.
- Żeby
dupczyć tylko te, które kaszlą
Można nazwać to odczuciem
irracjonalnym, pesymizmem, czarnowidztwem czy też po prostu głupotą,
ale coś mi mówiło, że nie wpuszczą do Tajlandii.
Popatrzyłem sobie z samolotu na Bangkok i stwierdziłem, że jakoś
bez rewelacji to wygląda (jakby okolice lotniska mogły fajnie
wyglądać) i że w sumie niech sobie robią co chcą, ale niech mi
dadzą zapalić i colę light, ewentualnie wodę jakby tej coli nie
mieli, a na powrót byle tylko nie Air Berlin. Wysiadam,
zrobiłem zdjęcie jakiejś rzeźbie, przeczytałem o jej znaczeniu
dla Tajów, ustawiłem się w kolejce i dość bardzo się
denerwuję, czego jak wiadomo nie można za nic okazać, bo gotowi
zabić, więc denerwowałem się wewnętrznie. W końcu moja kolej,
staję gdzie trzeba, żeby lotniskowa kamera mogła mi zrobić
zdjęcie. Pani ogląda mój paszport, coś tam tłucze po nim,
potem jakimś zszywaczem traktuje, znowu tłucze, oddaje mi i tyle.
Wjechałem. Wpuścili. Udało się! Nie
złapali jeszcze za jaja! To teraz gdzie tu się zgłasza zagubiony
bagaż…? No nic, spróbujemy, idę do taśmy i czekam i nie
wierzę, bo jest. Aż otworzyłem, bo nie chciałem zabrać gaci
jakiemuś Niemcowi czy Austriakowi, no i to były moje gacie. Po
drodze do wyjścia wymieniłem 20 euro na tajskie bahty po kursie
43,7. Uprzedzając zdobywanie doświadczenia i będąc cokolwiek
zdziwionym: kurs na lotnisku nie był taki najgorszy, najlepsze co
dostałem to 45,05, ale to miało miejsce tylko raz, zazwyczaj
przedział 44,2 – 44,6. Jak na standardy bandyctwa lotniskowego to
nie bardzo źle. A jeżeli ktoś chce do bankomatu to nie ma sprawy,
są ich tony na całym lotnisku, tylko jakoś ostatnimi czasy
złotówka nie zachęca do korzystania z karty za granicą
(Visę przeliczają przez dolary, oczywiście wszystko po najgorszych
kursach, nie wiem czemu nikt się nie zainteresuje sprawą, banki
zarabiają fortunę na wymianie po kursach jakich nie ma prawa być).
Niestety nic do picia ani jedzenia nie znalazłem. Wyszedłem z
lotniska nie wierząc we własne szczęście. Jestem w Tajlandii, mam
bagaż, mam tajskie bahty. Zapaliłem. A nie, przepraszam, zanim
zapaliłem miałem na sobie taksiarza, który miał dla mnie
good price do centrum. Podziękowałem mu. Uparł się.
Oj, bo będę musiał dotknąć twojej
głowy, rzucić pieniądze na ziemię i nakrzyczeć na ciebie!
Zapaliłem. Chciał mi dać tajskiego,
ale podziękowałem. Jeszcze chwilę potruł mi dupę, ale w końcu
sobie poszedł. Zaraz przyszedł następny, ten miał best price, ale
mnie już udało się odkryć, gdzie jest darmowy autobus do pętli
bangkockiej komunikacji. Siedzę, czekam, palę pety, odganiam się
od taksiarzy. Gorąco jak szlag. Podjechał autobus do Pattayi,
miejsce znane także jako największy burdel świata. Młoda
generacja Niemców zajęła miejsca na pokładzie. Mnie też
kusiło – dwie godziny do plaż ze stadami Tajek, knajp, no ale też
turystów. O wiele wcześniej zdecydowałem, że Bangkok
ważniejszy od plaż i że idzie na pierwszy ogień. Zresztą miałem
załatwiony podwójny nocleg dzięki Couchsurfing: najpierw u
francuskiej nauczycielki matematyki, a potem u Polki. W końcu
przyjechało moje, rzeczywiście darmowe. A lotnisko imponujące,
fajne architektonicznie (oczywiście nie znam się na tym ni chuja,
ale na taki rzut oka) i przeogromne. Dojechaliśmy do pętli,
znalazłem autobus (może komuś kiedyś się przyda: do Sukhumvit
jedzie 552. Jest też 552A, który jedzie gdzieś indziej, ale
nawet nie wiem gdzie, napisała mi tylko, żebym do niego nie
wsiadał.)
Na pokładzie pani bileter sprzedała
mi bilet. Najlepsze w tej robocie są takie długie puszki, w jednej
części trzyma pieniądze, w drugiej bilety. Pokazałem jej dokąd
chcę jechać, ale wiele nie zajarzyła, więc wydukałem, że
Sukhumvit, On nut, soy 71, liczbę na kartce pokazałem. Chwała
Francuzce imieniem Mary, że wpadła na to, żeby napisać mi tak
łopatologicznie, żebym był w stanie opowiedzieć o tym pani
bileter. Przy pomocy dwóch osób udało się ustalić,
gdzie mają mnie wysadzić. Jadę. Jezu, udało się, jestem w
Bangkoku, jadę, nie wiem dokąd, nic nie rozumiem, nie wiem nawet
ile zapłaciłem za bilet, ale jadę. How many nights I prayed for
this, to let my work begin. First We Take Munich, Then We Take
BANGKOK!
Droga równa jak stół,
żadnych dziur. Dużo osób w ogóle nie jarzy
angielskiego, ale nie przeszkadza im to w próbach pomagania.
Ogólnie autobus wygląda wzorowo, nikt się nie przepycha,
nikt się nie wydziera, starają się nie dotykać nawzajem, byłem w
szoku, chociaż trochę o tym słyszałem. Pokazali mi gdzie
wysiąść. Wody, wody, wody, na lotnisku nie znalazłem nic do
picia, z nieba lampa, a ja w długich ciuchach. Jest jakiś sklep,
woda 8 bahtów, dostałem w siatce jednorazowej i z rurką.
Mała butelka wody, ale siatkę musi mi dać, niestety w całym kraju
danie jednorazówki uznawane jest za super pomysł, najlepiej w
ogóle zapakować podwójnie. Oczywiście można walczyć,
często się nawet udaje, ale ilość zużywanych siat jest
przerażająca. Podstawy topografii miasta: duże ulice to Th, skrót
od chyba thanen. Małe to soy lub soi, one nie mają nazw, tylko
numerki. I jak mamy tak dupną ulicę jak Sukhumvith to soi jest
chyba ponad osiemdziesiąt. Moja mieszkała przy soi 71, znalazłem
bez problemu. Niestety od soi mogą odchodzić inne uliczki i wtedy
jesteśmy w dupie, bo Tajowie, jak to Azjaci, nie znają za bardzo
nazw. Koleś może stać na ulicy, o którą go pytasz, ale
nawet o tym nie wie. Numeracja budynków nie istnieje, nie wiem
jak dostarczają pocztę. Pochodziłem i popytałem o dokładny adres
Mary, ale niestety nikt nie kojarzył nic takiego. Poznajemy Tajów:
jeżeli nie umie odpowiedzieć to jest to dla niego wstyd i utrata
twarzy, czyli absolutnie najgorsze co się może zdarzyć (no, nie
licząc 35% utraty zdrowia), więc nawet jak nie wiedzą, to będą
kombinować. Efekt? Wchodzę do sklepu i pokazuję adres, którego
szukam. Koleś nie wie, woła drugiego. Drugi nie wie, woła
trzeciego. Debatują, kombinują. Trwa to i trwa. Widać już, że
nie mają pojęcia, ale zanim w końcu się przyznają do tego to
potrafi minąć naprawdę dobre pięć minut. Inna ciekawostka to
sieć sklepów Seven Eleven, jest tego w cholerę, po prostu
wszędzie, na każdym zadupiu. Ceny mają raczej ok, niektóre
rzeczy droższe niż w lokalnych, inne nie. Plusy: ceny wypisane,
produkty wybierasz samemu, więc można poczytać etykietę, gdzie
nawet bywa napisane po angielsku co jest w tej kanapce albo jakie to
chipsy, czy też, że to wodorosty. Minusy: wszędzie właściwie to
samo, po dwóch tygodniach zna się cały asortyment i
nienawidzi go z całego serca, a cięższy alkohol da się znaleźć
taniej u lokalnych sprzedawców. Mary na szczęście napisała
między jakimi sklepami jest jej brama. Jeden z nich to był Jusco, a
drugi to niestety 7/11, a w zasięgu wzroku miałem trzy 7/11.
Skończyłem łażąc od bramy do bramy i w końcu udało trafić się
na taką, gdzie portier zawołał młodą portierkę i okazało się,
że mieszka tam french lady. Zadzwonili i french lady przyszła,
przywitała mnie i zaprosiła do siebie. Prawie padłem ze szczęścia,
że jakimś cudem udało mi się znaleźć to miejsce. Standardowe
rozmowy powitalne, widziałem, że najlepszymi przyjaciółmi
raczej nie zostaniemy, ale też, że nie będzie kłopotów.
Dziewczyna siedzi już prawie dwa lata w Bangkoku, uczy matematyki,
wcześniej przerobiła Kambodżę, potem chciała jechać do Kenii na
pół roku. Ogólnie doświadczenie podróżnicze w
tej części świata miała ogromne, wypytałem o Malezję i inne
kraje regionu. Szybko się umyłem, skorzystałem z jej netu i
poszliśmy coś zjeść. Chwała, że ona nauczyła się trochę
tajskiego, więc dość łatwo udało się dostać coś bezmięsnego.
Byłem zachwycony ceną: 40 bahtów, to przecież niecałe euro
za duży talerz pysznego jedzenia, smażone warzywa z ryżem. Cola w
knajpie – 15, milutko. Sposób jedzenia: widelec i łyżka,
przewygodne rozwiązanie. Wróciliśmy z posiłku i padłem,
zasnąłem w rogu jej pokoiku.
Wstałem koło 17. Postanowiłem iść
gdzieś, bo co tak będę siedział? Poradziła mi Lumphini Park,
gdzie będę mógł pooglądać Tajów w środowisku
naturalnym. Podprowadziła mnie nawet do BTS i pokazała jak się
tego używa. Jest to dość dziwne, bo żeby kupić bilet
potrzebujemy monet w nominałach 5 i 10. Jeżeli takowych nie mamy,
to są dwa okienka, gdzie siedzi chłop lub pani i nam chętnie
wymienią. Od nich biletu nie kupisz, więc jak nie masz (często nie
masz, bo ceny wychodzą w stylu 40, albo 35 i oczywiście nie ma tej
piątki na końcówkę) to idziesz, rozmieniasz, wracasz i
kupujesz. Nie jest tanio, za dłuższe przejażdżki walimy z 50,
plus, że można się przesiadać ile się chce. Na początku
oczywiście nie rozumiałem tego i jak idiota kupowałem bilet do
stacji przesiadkowej, wychodziłem i kupowałem nowy do stacji
kolejnej, co wychodzi nieco drożej niż od razu na długą trasę.
Jest też metro, o dziwo automaty tam przyjmują banknoty i wydają
resztę, więc o kilka etatów mniej, nikt nie siedzi w
okienku, żeby nam rozmienić kasę. Są też autobusy, ale korki
potrafią być niesamowite, a jeżeli nie wie się dokładnie dokąd
i czym dojechać, to jest ciężko i lepiej sobie odpuścić, chociaż
wychodzą najtaniej. BTS Skytrain to coś niesamowitego, wywalono
wielką estakadę nad miastem i po tym zasuwają pociągi, i to
zasuwają jak rakieta, a przystanki są dość oddalone od siebie. W
środku oczywiście czysto, telewizory z reklamami i dwujęzyczne
zapowiadanie przystanków. Niektóre miejsca mają
oznaczenie, że należy je ustąpić mnichowi w razie pojawienia się
takowego. Kusi mnie napisać do episkopatu z pytaniem: dlaczego mnich
w Tajlandii ma takie udogodnienia, podczas gdy ksiądz czy zakonnica
nie mają pewności czy sobie usiądą w tramwaju, autobusie czy
pociągu. Może trochę dlatego, że o mnichu z Maybachem jeszcze nie
słyszałem (kierować im nie wolno, więc jak nawet jest auto w
świątyni to muszą prosić kogoś, żeby ich powoził). Ogólnie
Skytrain to jedna z lepszych rzeczy jaką w życiu jechałem, gratis
ma się niezły widok na miasto, aż warto przejechać się o każdej
porze dnia, bo niezwykle zmiennym jest.
Bez większych problemów
dotarłem do parku. Tam koncert muzyki klasycznej w interpretacji
tajskiej, całkiem fajne. Pełno osób siedzi na trawnikach i
sobie piknikuje, inni bawią się bardziej sportowo, dużo jedzenia,
pełno łazienek (3 bahty) w całkiem dobrym standardzie jak na park.
Połaziłem, pooglądałem, a gdy się poważnie ściemniło to
wróciłem do domu. Uznałem, że przejdę się Sukhumvith,
przy tym oszczędzę na bilecie, a przy okazji poznam okolicę. Od
soja piątego do 71. Kawałek był, ale po drodze dałem się skusić
hasłu Very good, very cheap, very thai restaurant i znalazłem
coś wegetariańskiego w menu. Z okazji udanego dnia odbiłem
pierwsze piwo w Tajlandii. Narodowe zwie się Singha, jest dosyć
dobre i niestety dość drogie – w sklepie kosztuje 50, w knajpach
dochodzi do 80, chociaż w luksusowych to pewnie do plus
nieskończoności (podobno nie ma takiej sumy pieniędzy jakiej nie
dałoby się przewalić w Bangkoku). Butelka ma 640 mililitry, mała
mniej więcej połowę, ale jak wszędzie, małe się nie opłacają.
Uprzedzając wydarzenia i zdobywanie doświadczenia: jest jeszcze
Chang (dla 90% niepitne, kac okrutny, smak podobnie, za to trochę
tańszy, od 39) Tiger (międzynarodówka azjatycka, niezła
klasa średnia, w Tajlandii tani – 34, gdzie indziej niekoniecznie).
Niestety wizji chlania w domu nie miałem, bo Mary zaznaczyła, że
nie pije i nie pali. Wróciłem zmęczony i senny jak wszyscy
diabli, ale szczęśliwy, że jednak coś udało się wykrzesać z
dnia.
Następnego dnia wstałem idealnie,
chwilę po 7. Wyzbierałem się i do miasta, cel Grand Palace. BTS ma
jeden minus: nie jeździ po niektórych częściach miasta. W
jakimś sensie to plus, ktoś na szczęście pomyślał, że może
niekoniecznie trzeba wszędzie wywalić estakadę na kilka pięter. W
zamian za to można skorzystać z łódki. Po drodze na
przystań przeżyłem dzień, w którym stanęła ziemia: o
godzinie 8 nagle wszystko ucichło, ludzie zatrzymali się, skłonili
głowy. Zdurniałem, zawierzając instynktowi stadnemu też się
zatrzymałem. Po chwili wszystko ruszyło, ale poczucie zagadki i
niewyjaśnionego pozostało. Dojechałem do Saphan Taksin, gdzie
przesiadłem się na transport wodny. Najpierw trochę skołowały
mnie tajskie znaczki, ale jakoś udało się wpakować na dobrą łódź
i dopłynąć dokąd chciałem. Wysiadam, od razu mam wielu
przyjaciół, którzy chcą mnie zabrać do Lucky Budda,
wioski rękodzieła ludowego i w wiele innych, na pewno bardzo
interesujących, miejsc. Jeden uparł się przekonać mnie, że Grand
Palace jest zamknięty, ale on zna lepszy Palace. Lonely Planet,
dangers and annoyances: uwaga na ludzi, którzy będą wmawiać
wam, że pałac jest zamknięty i oferować, że zawiozą do innego
zabytku, bez wyjątku są to oszuści. Podziękowałem serdecznie i
udałem się do wejścia, dochodziła godzina 10 i były tłumy.
Zastanawiałem się czy będą kredki, bo teoretycznie nie można
wejść w krótkich spodenkach, a ja niby miałem krótkie,
jednak moje krótkie kończyły się może centymetr nad
butami, więc tylko jakiś wybitny dewiant mógłby się
podniecić, zgorszyć i ejakulować na mój widok. Przeszedłem
pierwszą kontrolę, drugą też, ale na trzeciej jeden z panów
uznał, że nie. Trzech mu mówi, że chuj, że co tam
kombinować, może być, ale ten uparł się, że muszę ubrać
spodnie zastępcze. Jedna wielka radość, impreza wygląda tak:
wystój swoje w kolejce po kwitek, daj 100 bahtów za
niego, wystój w kolejce po spodnie, idź się przebrać, nie
zgub kwitka, ciuchy wrzuć sobie na plecy jakbyś miał mało w
plecaku i idź delektować się pałacem. Cena wstępu dość
wstrząsająca, 350 bahtów. Dobrze, że nie widzieli dzieła
Truffaut, bo byłoby 400 ba(h)tów. Są jednak dwa bonusy:
jeden będzie potem, a drugi jest zaraz przy wejściu do głównej
atrakcji i jest to muzeum monet, kosztowności, replik znanych (nie
zrozummy się źle co do słowa „znanych”) eksponatów i
pierdół. Jego zaletą jest klimatyzacja i to, że większość
osób je zlewa, więc tłoku nie ma. Ostatni, a raczej
zasadniczy bonus to Grand Palace, gdzie wchodzi się, a raczej
wkolejkowuje. Zaraz za wejściem kolejka próbuje się
rozproszyć, ale ponieważ wszyscy wpadają na dokładnie ten sam
pomysł trasy wycieczki to tłok jest permanentny. Sam pałac
śliczny, świeci się wszystko, refleksy promieni słonecznych,
złoto, szkło, srebro, wieżyczki, wszystko udekorowane tak, że
nasz barok wygląda na wyjątkowo spokojny i stonowany w kwestii
dekoracji. Ogólnie super, tylko jak na drugi dzień pobytu to
dostaję pierdolca od słońca, przejście z ujemnych do wysoce
dodatnich nie jest takie przyjemne jak się wielu osobom wydaje.
Główna atrakcja imprezy to Emerald Buddha w Wat Phra Kaew,
najświętsze miejsce Tajlandii. Buddyzm dla początkujących, lekcja
pierwsza: zdejmij beret i buty, zasłoń ramiona, broń boże nie
usiądź z nogami w stronę Buddy, zapomnij o zdjęciach, podziwiaj,
chociaż wiele nie widać, bo figurka mała, wysoko umieszczona i za
blisko się nie da podejść. Jednak wygląda dosyć ładnie, a dla
przeciętnego Taja to wielki skarb i duma narodowa, co dodaje jej
atrakcyjności to fakt, że wieki temu wywieziono ją na chwilę do
Laosu, na ich szczęście po kilkunastu latach udało się odzyskać.
Potem jeszcze pobłogosławiłem się kwiatem lotosu, zrobiłem tony
zdjęć, poprosiłem kilka osób o kilka zdjęć i przeniosłem
się przed kolejny pałac. Hit to nie jest, można walnąć zdjęcie
wartownikowi w fajnych ciuchach (muszą mu się jaja gotować na tym
upale), pooglądać broń, ale raczej nie padnie nikt na kolana i po
chwili zakończy zwiedzanie wyjściem, albo ewentualnie uda się do
lokalu. Kokos 20 bahtów, byłem pozytywnie zaskoczony, że w
tak bardzo turystycznym miejscu tak wielu tak wiele może zjeść za
tak niewiele. Do tego podany z lodówki, na ładnym talerzyku,
z rurką i z łyżką. Kokos tam to nie to, co u nas w sklepach,
czyli małe, brązowe i owłosione, a duże, zielone i łyse. Mniej
pojemy, więcej popijemy, ale ogólnie super sprawa. Kokosy są
wszędzie, są niedrogie, a jedyną niedogodnością jest to, że na
targu nie dostaniemy talerzyka i łyżeczki, tylko rurkę, a jedzenie
bez sprzętu to droga przez mękę.
Wymieniłem wspaniałe spodnie muzealne
na własne i ruszyłem na podbój okolicznych świątyń.
Wychodząc zrozumiałem, że o 10 nie było tłoku, mnie się tylko
wydawało. Tłok to był o 12, ledwo udało się wymienić gacie na
depozyt, a kolejka ludzi oczekujących na nie raczej rosła niż
malała. Odpuszczę sobie pisanie kolejno o świątyniach, są ich
tony, jedne lepsze, drugie gorsze. Na kolana rąbnął mnie Wat Pho.
Przerobiłem już jakieś świątynie, w drodze do tej zaobserwowałem
posłańców Buddy, czyli białe króliki pasące się na
trawie i na smyczy. Pytałem potem kilka osób, ale nie udało
mi się ustalić, czy tylko je tak wypasają, czy też ma to jakiś
głębszy wymiar religijny. Idę i w końcu widzę jakieś nędzne
drzwi. Ogólnie próby przygotowania się na Bangkok
sprawiły, że wszystko mi się myliło, więc po chwili szamotaniny
i „ooo, a tu nie miał być ten duży taki?” uznałem, że idę
na pałę i co się trafi to oglądam, a co nie, to siłą rzeczy
nie. Początki są piękne, bo człowieka zachwyca, że tak tu
inaczej i o rany, mają Buddę, a nie Pana Jezusa, palą kadzidła i
jeszcze mnichowi trzeba zrobić zdjęcie, o jaka egzotyka i
niesamowita Azja, w końcu nie kościoły i czarni, a Waty i żółci.
Jeżeli ktoś przyjedzie na dwa tygodnie to jest ryzyko, że mu tak
zostanie, jednak osobom decydującym się na dłuższy pobyt
zazwyczaj dość szybko włącza się filtr i raczej nie padają
potem na kolana przed każdą świątynią.
Wchodzę więc do tej małej świątyni
za odrapanymi drzwiami i widzę, że coś jest, no mogę zrobić
zdjęcie. Tam jakiś jeszcze budynek, dobra, to mu też, tam coś
leży, tam coś też, tam jakaś wieżyczka, a tu jakieś duże.
Wchodzę i pierdolnąłem na twarz: to to tu…a myślałem, że to
nie w Bangkoku, za dużo przewodnika. Reclining Buddha, całe 46
metrów długości, stopy wyłożone masą perłową. Łaziłem
dookoła jak głupi i robiłem wow, wow, wow. Potem jeszcze jedno
kółko i znowu wow, wow, wow. Bilet wstępu kosztuje 50, ale
tu udało się wejść bez, Budda tak chciał. Okazało się, że
można kupić dachówkę i napisać coś na niej, obstawiam, że
jakieś intencje. Ech, pewnie drogo. Patrzę, a tu Tajka bierze
dachówkę, pisze kilka linijek tekstu, daje 20 bahtów i
jest w porządku. Też wziąłem, a z powodu daleko posuniętej
niekompetencji w języku tajskim tylko się podpisałem, dałem 20
bahtów i dachówkę. Skoro ona może kilka linijek za
20, to podpis na pewno jest wart o wiele mniej, więc ich nie
oszukałem, a nawet byłem szarmancki. Wzięli, odłożyli tam gdzie
wszystkie inne, więc wierzę, że leży na dachu mojej ulubionej
świątyni Bangkoku i jak kiedyś spadnie i zabije kogoś to będą
wiedzieli od kogo. Niestety, często leżące połamane dachówki
koło świątyń przekonały mnie, że nie poleży tam po wieczne
czasy, a pewnie jej czas już przeminął, ale może chociaż przez
trochę byłem schronieniem pięknego reclining Buddhy.
Zaraz obok jest Chinatown. Oczywiście
porąbałem drogę, skończyłem w jakimś slumsie, ale nie ma tego
złego, po chwili slums zamienił się w Chinatown. Akurat były
obchody chińskiego nowego roku, ale dochodziła dopiero 16ta, więc
wiele się nie działo, jakiś jeden smok łaził i stada dzieciaków
ze smokami na patykach. Że byłem głodny to mało, jeden kokos
dziennie to zdecydowanie za mało. Próbuję coś kupić, ale
nikt nie zna słowa vegetarian
ani frazy no meat please. W końcu jedna dziewczynka mówi,
że ma coś vegetarian, za 20 bahtów dostaję worek kuleczek.
Ciastka. Kurwa. Kocham tajską kuchnię, jestem w środku Bangkoku, a
jem chińskie ciastka zamiast jakiegoś arcydzieła lokalnej myśli
kulinarnej, bo nie jestem w stanie z nikim się dogadać. Chinatown
jak chinatown, forget it Jack, it’s chinatown, po jakiejś
godzinie łażenia wylazłem i poszedłem szukać metra. Dalej
próbowałem znaleźć coś do jedzenia i w końcu jakiś facet
wciągnął mnie do swojej dziury w ścianie, podał menu na kartce,
gdzie była jedna pozycja wegetariańska: ryż z warzywami.
Zachwycony, 25 bahtów, cola 10, żyć, nie umierać. Przejazd
do domu Mary, o godzinie 18 znowu stanęła ziemia. O każdej pełnej
oni tak? Fajne życie, siedzisz i pilnujesz się, żeby tylko
zatrzymać kiedy trzeba, zawsze chwila roboty ucieknie. Byłem pod
wrażeniem zaufania jakim mnie obdarzyła, dała klucze, kartę
magnetyczną do domofonu, nie wiem czy ja bym tak zaufał kompletnie
obcej osobie, jakoś za długo w Polsce żyłem. Oczywiście jak
tylko ją zobaczyłem to zapytałem o te przestoje i okazało się,
że ku uczczeniu króla, nawet w kinie wszyscy wstają, więc
ramówki układane są, żeby nie wyszło w środku filmu.
Powitała mnie ananasem w ryżu zawiniętym w liście banana.
Zastanawiałem się co to, bo to niemal wszędzie jest i kosztuje 10.
Już wiedziałem czym będę się ratował przy braku opcji
wegetariańskich. Coś tam pogadaliśmy, ona, że musi na próbę
teatralną, ja jej wszystkiego najlepszego. Poszła, a ja doszedłem
do wniosku, że mam ochotę na dwie rzeczy: ananasa i piwo. Połaziłem
chwilę po ulicy i odkryłem bar karaoke. Słyszałem, że w
Tajlandii to absolutny kult, ale w środku nie było nikogo, muzyka
napierdalała, że dobre kilka metrów obok z własnych myśli
słyszałem tylko „o kurwa” . Lokal nie wyglądał zachęcająco,
cztery białe ściany, plastikowe krzesełka i stolik, pośrodku tv z
klipem. Potem mi mówiono, że niektóre z tych lokali to
przykrywki i że nie plajtują, bo to nie karaoke jest głównym
źródłem dochodów. Nie, to jednak wersja domowa, nic
lepszego nie znalazłem. Bangkok, miasto grzechu, które nigdy
nie śpi. Ananasa kupiłem i szok, myślałem, że 20, a pani, że 10
i goni mnie z resztą (zresztą też). Nie mogłem uwierzyć, za
długo żyję w tzw. świecie zachodu, żeby wierzyć w bajki, ale
tak, goniła mnie, żeby mi dać pieniądze. I to nie jakaś
burżuazyjna, czy złota młodzież, a zwykła starowinka, która
na dostatek na pewno nie narzeka. Po chwili w 7/11 stanąłem przed
dylematem: co i ile? Singha znam, drogo. Te inne też nie za tanio,
ale jest coś za 25 bahtów, ma ponad 8%. Pewnie jakaś
desperacja lokalnych alkoholików, ale nie musi znaczyć, że
to jest złe. Cena do woltażu ma stosunek wspaniały, biorę.
Siamsato…siam znaczy Tajlandia, ciekawe co znaczy Sato? Siadam w
pokoju Mary, włączam net, otwieram i dawaj za ojczyznę. O rany. O
jezu. O ja pierdolę. Jabol, koszmarny jabol. Może to wylać? Nie,
tego nie można zrobić. Rozrobić na coli? Nie, jeszcze gorzej. W
końcu zmęczyłem taktyką „wielkie łyki często”. Wyrzuciłem
z obrzydzeniem do kosza na korytarzu i poszedłem grzecznie spać o
21:40.
Kolejnego dnia wstałem o 8 co było
kiepskim pomysłem, bo zanim dotarłem do łódki to były na
niej hordy turystów zaawansowanych wiekowo, mówiąc
potocznie emerytów. Płynę i zastanawiam się czy walniemy w
coś czy nie, bo możliwości jest wiele, jednostek na rzece nie
brakuje, wszystko zdaje się mieć charakter raczej przypadkowy niż
zorganizowany, ale jednak jakoś to idzie, a raczej płynie.
Oczywiście jak można coś wyrzucić do rzeki to tam jest to
wyrzucane, spotkanie wielkiego materaca dryfującego spokojnie bardzo
mnie nie zaskoczyło. Wysiadłem i ruszyłem trasą świątynną. Tym
razem byłem mądrzejszy i na śniadanie zjadłem ananasa, a drogę
zaplanowałem tak, żeby koło 14 trafić do lokalu 100%
wegetariańskiego. Mogą sobie mnie nie rozumieć, ale siłą rzeczy
nie dostanę nic mięsnego. Taka mała podpowiedź: jak stara Tajka
pyta czy spicy to nie mówcie medium bo litr wody wypiłem.
Zasadniczo było pyszne, prawie nie płakałem i zużyłem tylko pół
paczki chusteczek, żeby się otrzeć z potu. Nie wiem ile w końcu
Watów zobaczyłem, ale gdy po dwudziestominutowym spacerze
wzdłuż drogi szybkiego ruchu wyszedłem na jakąś chujowatą
świątynię, która nie wyglądała na starszą niż dwa lata
to uznałem, że mam dosyć. Co do innych, jak dla mnie warto, ale
jeżeli kogoś nie kręcą klimaty w stylu „spróbujmy
pomedytować przed wielkim Buddą” to nie ma się co męczyć.
Pewną ciekawostką było odkrycie, że u nich biura informacji
turystycznej to nie są jaja, tylko to naprawdę działa…mniej
więcej. W środku mają klimatyzację, więc przyjemnie posiedzieć.
Bez problemu dostaje się dużą mapę Bangkoku z zaznaczonymi
liniami autobusowymi, co naprawdę wybitnie pomaga w transporcie.
Zapytałem o tę świątynię przy autostradzie, na co pani zawołała
trzy koleżanki, analizowały moje Lonely Planet i po dobrych
dziesięciu minutach przeprosiły, ale one nie wiedzą. Ja właśnie
powoli zaczynałem schodzić z temperaturą łba poniżej 40 stopni i
w sumie nie przeszkadzałoby mi, gdyby tak jeszcze z 10 minut
poszukały. Jak sam znalazłem to nie dziwiłem się, że nie
wiedziały. Pewnie potem opowiadały, że przyszedł wariat, trochę
jakby w Krakowie ktoś pojechał na osiedle Ruczaj oglądać
tamtejsze obiekty sakralne.
Wracamy, łódka i pewne
odkrycia: transkrypcja niejedną ma postać, raz mniej więcej to co
mam w przewodniku, kiedy indziej raczej nie do końca, co ciekawsze
to co na brzegu nie zawsze jest tym co na łódce, przynajmniej
nie jest nudno, jakoś ciekawiej jak jest kilka wariantów i
można zgadywać czy tamto przez u to to co ja tu mam przez o, czy
jednak co innego. Padłem na łódce, bo przeczytałem, że
potaniała benzyna i z tej okazji redukują ceny biletów. To
nie były jakieś wielkie sumy, chyba z 20 albo 19 na 18 ale cholera,
nie przypominam sobie większych obniżek u nas, gdy benzyna taniała.
Inna obserwacja: pani bileterka kładzie torebkę i idzie sprzedawać
bilety. W ogóle nie myśli o tym, że ktoś może tam podbiec,
rąbnąć jej to i dać w długą, po prostu oni nie mają takiego
myślenia, które u nas zwie się zdrowym rozsądkiem, a raczej
jest owocem egzystencji w świecie, gdzie nie wiesz kto ci zaraz da w
mordę lub coś ukradnie. Zazdroszczę im tego, bardzo bym chciał,
żeby u nas panowały takie normy współżycia społecznego
jak u nich. Kanadyjczycy i Irysy też tak mają, chociaż w Irlandii
już się powoli uczą, że radio z samochodu należy zabrać.
Poznałem przelotnie rodaków, którzy dawali lekcje w
tym zakresie.
Czułem się jak przybysz z jakiegoś
zadupia do dużego miasta, bo wchodząc do BTS odkryłem, że jeżeli
nikogo nie ma na schodach to one hamują i nie jeżdżą bez sensu, a
ja myślałem, że się zepsuło i zdurniałem, gdy maszyna ruszyła
jak tylko na niej stanąłem. Szukam sobie przesiadki na mapie, a tu
wali do mnie obsługa metra i po angielsku w czym może pomóc,
gdzie jadę i wyjaśnia jak dziecku. Innym razem policjant przyszedł
i chociaż słabo mówił po angielsku to również mi
pomógł na ile mógł. Ludzie mówią Azja, Azja
syf i trzeci świat, a tu takie cuda. Oczywiście nie cała Tajlandia
jest Bangkok, a raczej tylko Bangkok jest taki, ale u nas nawet
jednego miasta pokazowego nie ma, a życzliwość tajska ogólnie
stoi na wysokim poziomie także na zadupiach. Zmęczony byłem jak
diabli, a miałem jeszcze misję: przeprowadzić się od Mary do
Katarzyny, czyli Polki, która olała ojczyznę na rzecz
klimatów nieco cieplejszych, też pod względem wspomnianej
ludzkiej życzliwości. Chciałem mieć pełno czasu w Bangkoku, a
nie chciałem przeginać pały i siedzieć na głowie jednej osobie,
więc znalazłem rodaczkę, co więcej z Krakowa. Wymiana maili
zaowocowała tym, że obiecałem przywieźć słone paluszki, a ona
obiecała mnie za to przenocować. Marian miał dobry pomysł
(„będzie źle to zjedz paluszki, przynieś samo opakowanie i
powiedz, że celnicy zabrali i uratowałeś tylko to”), ale jakoś
udało mi się je dotachać do końca podróży, lub też
początku, zależy jak patrzeć. Zbieram rzeczy, daję Mary
obowiązkowy prezent, a ona zachwycona. Mówię, że nie trzeba
udawać, że zawsze wożę kretyńskie pierniki w ładnym (powiedzmy)
pudełku, żeby zachęcić ludzi do rewizyty i zainteresować moją
częścią świata. Jeżeli ktoś dałby się przekonać przy pomocy
tych pierników (toruńskich), że warto odwiedzić Kraków
to należy współczuć. W pewnym sensie jest to działanie
perfidne, mogące nawet wywołać pewną niechęć do rewizyty.
Ona jechała na imprezę ze znajomymi,
zaprosiła, żebym dołączył. Chciałem bardzo, więc wziąłem
dokładne namiary, ale bałem się, że nie wyrobię. W sumie pechowo
mi się rozłożył couchsurfing, bo gdy byłem u Mary to u Polki
działy się cuda w postaci chińskiego nowego roku, a gdy u Polki to
u Mary cuda (najpierw ta impreza, dzień potem jakieś występy).
Plan był prosty: jadę do łódki, łódką do centrum i
tam zaraz wysiadam blisko domu rodaczki, walę rzeczy i wracam do
lokalu. Dotarcie do łódki poszło rakieta, bez problemu.
Przesiadka na łódkę była już związana z pewnymi
trudnościami, mianowicie takimi, że ostatnia łódka odpływa
o 18, a była 19. Na szczęście miałem telefon do Katarzyny, więc
dowiedziałem się jak plus minus jechać do jej miejsca przy pomocy
autobusów, chociaż sugerowała wzięcie taryfy, co de facto
byłoby wyjściem lepszym, ale wrodzona oszczędność nakazała mi
zabawę z bangkockim system komunikacji.
Znalazłem przystanek, czekam na
autobus. Humoru nie poprawia mi, że przystanek to przystanek, ale
tego co tam się zatrzymuje nie wypisano. Po chwili dwójka
studentów zapytała mnie w całkiem niezłym angielskim czy
może mi pomóc.
- Ależ proszę bardzo, poszukuję
autobusu numer taki.
- To szukaj pan dalej, bo tu się
taki nie zatrzymuje.
- Aha…a do Victory Monument coś
jedzie? Tam się mam przesiąść
- Jedzie, ale z drugiej strony
ulicy.
Nie kłamali, po chwili
zaokrętowałem/zautobusiłem się i poszło nieźle. Tam przesiadka
na linię numer 14 i zaczyna się najtrudniejsza część; pani
bileterka jest bardzo ładna i miła, ale nie mówi po
angielsku ni hu hu, więc macham jej adresem przed oczyma, a ta się
chichra. Ja też się cieszę, że im tak niewiele potrzeba do
radości, ale to mi wiele nie pomaga. Wiem, że uliczka, której
szukam odbija gdzieś od głównej, a ta główna ma
dobre dwa kilosa jak nie lepiej, więc z racji chociażby tego, że
jest prawie 22, a ja mam na plecach kilkanaście kilo, kolejne kilka
w ręce, wolałbym wysiąść bliżej niż dalej. Gdzieś tam mnie
wysadziła, życzyła powodzenia, pochichrała się na całego, a ja
zostałem w środku nocy i w środku jakiejś ulicy i w środku
Bangkoku. Dobra, restauracja uliczna, nie wiedzą. Druga, nie wiedzą.
Podobnież w trzeciej, nie inaczej w czwartej, uznałem, że
sprawdzanie piątej i szóstej nie ma sensu, więc idę i
patrzę. Wiedziałem, że ma być 7/11 przy wlocie i w końcu jakiś
widzę, ale nie ma uliczki. Doszedłem do końca głównej,
widok z lekka przerażający, cmentarzysko starych autobusów
(potem się okazało, że to pętla), koniec drogi, ciemno jak szlag.
Przejeżdża jakaś dwójka kolesi na motorze, drze się do
mnie i wymachuje łapami. Super, jest 22, jestem nie wiem za bardzo
gdzie, a jakiś tajski element przejawia trudne do określenia
uczucia wobec mej osoby. Nie wspomnę o tym, że było gorąco jak
szlag, oczywiście cały zapocony, a plecak średnio mnie chłodził.
Tak mi się przypomniały te wszystkie głosy „ooo, ale ty masz
fajnie, że sobie tak jeździsz po świecie, wieczne wakacje”.
Zapraszam, zaiste było to wspaniałe doświadczenie. Znalazłem
automat telefoniczny, wrzucam 5 bahtów, zżarło i zdechło.
Super, mam jeszcze jedną piątkę, jest drugi aparat. Dzwonię z
nadzieją, że dziewczyna ma świętą cierpliwość do osób
średnio zaradnych, z drugiej strony wskazówki jakie miałem
najdokładniejsze nie były. Okazało się, że jestem całkiem
blisko, dostałem wytyczne, znalazłem wszystko, włażę w uliczkę
tak ciemną, że spokojnie mogłoby się w niej ukryć całe plemię
Bantu i słyszę: „cześć, widzisz, znalazłeś!”
Kamień z serca, nie będę spał w
parku. Zaprowadziła mnie do siebie, sama z kimś rozmawiała, a na
górze miała już jedną Polkę. Chyba taki los na obczyźnie,
że jak ktoś widzi polski język i imię Kasia to wali, że chce, bo
zawsze jakoś po swojemu. Pogadaliśmy sobie, skoczyłem po jakieś
piwo, wypiłem jakieś piwo. Koło północy gospodyni wróciła
i gdy dowiedziała się co już widziałem w Bangkoku to zasugerowała
Ayuthayę. Okazało się, że bliżej niż myślałem, jakieś dwie
godziny pociągiem i jestem. Super, ustawiłem budzik na 6:50 rano i
poszedłem spać na fajnej macie na środku salonu.
Chwała, że na początku wyjazdu
człowiek ma rzut adrenaliny, że zobaczy super rzeczy, coś na co
czekał miesiącami rzucając paczki na taśmę, więc nawet nie
bolało mnie, że wiele nie pospałem. Wychodzimy o 7:00 i Kasia
łapie mi motor-taksówkę. Fajna rzecz, koleś na motorze, ma
specjalną pomarańczową koszulkę i za drobną opłatą podwozi,
gdzie sobie zażyczymy. W moim wypadku za dobre trzy-cztery kilometry
wziął 20 bahtów, więc się nie zrujnowałem. Za to jak
jechał…myślałem, że zaraz zakończę żywot w środku Bangkoku,
tu się wcisnął, tu przeleciał, nad jednym mostkiem podrzuciło
niczym Bullita w klasycznym dziele. Zawsze jeżdżą jak walnięci,
ale jak widzą człowieka zachodu to chyba dodatkowo chcą pokazać
jacy to z nich zajebiści kierowcy. 7:04 u celu, do sklepu po
papierosy i ice tea. Ice tea w Tajlandii to wspaniała rzecz, nie, że
są dwa smutne rodzaje, ale cała lodówa do wyboru.
Szczególnie ukochałem czarną, szczególnie gardziłem
jaśminową, chociaż w jakimś sensie intrygująca. Fajki w
Tajlandii są dość odlotowe, bo na pudełku ma się zdjęcie
odstraszające i to nie jest zdjęcie z cyklu bzdury, tylko ktoś w
czasie sekcji, zajebisty rak dziąseł, otwarta krtań, sczerniałe
płucka i mój faworyt, którego do końca nie pojąłem:
ręka umierającego nad szpitalnym koszem nad śmieci. Na początku
wydurniałem się w próbowanie lokalnych smaków, po
kilku dniach rzuciłem się w L&M lights, 39 bahtów
zazwyczaj. Co ciekawe, Tajlandia słabo stoi z językiem angielskim i
np. tego dnia zdarzyło mi się dostać mentole. Z napojem i fajkami
udałem się do kasy, bilet do Ayuthai i o 7:14, czyli dosłownie za
dwie minuty ma być pociąg. Bilet kosztował bahtów 20!
Pociąg jedzie jakieś dwie godziny, więc wychodzą śmieszne
pieniądze. Stoję, popijam ice tea, przeklinam mentolowe pety i
czekam. Taki stan rzeczy utrzymywał się do 8:30 kiedy to w końcu
pociąg łaskawie przyjechał. Miałem lekki szok kulturowy, bo pan
kolejarz uspokajał mnie i mówił, że będzie, będzie i że
jak chcę iść coś kupić to mam iść, bo on nie pozwoli, żeby
pojechało beze mnie i paluszkiem pokaże mi, który to pociąg,
a nawet wagon. Znaczy na dworcu Samsen są do wyboru dwa tory, jeden
prowadzi na Bangkok główny, drugi na północ, więc z
tym akurat wielkiego problemu nie miałem, kwestia, że mógłbym
wpakować się w zły pociąg i skończyć dwanaście godzin później
w Chiang Mai, ale w sumie obawy te były zbędne, nic nie jechało z
Bangkoku, za to do miasta walił pociąg za pociągiem. Koło 8:30
cały dworzec mieli już zapewne tak zajebany pociągami, że puścili
te północne. Zgodnie z obietnicą pan podprowadził mnie do
wagonu. Przez to w międzynarodowych zawodach na największe
opóźnienie pociągu Tajlandia zajęła miejsce o wiele dalsze
niż moja ojczyzna. W środku blada twarz, Holender, wymieniliśmy
doświadczenia, okazało się, że on też miał ciekawie, bo od 7
siedział w pociągu na Bangkoku głównym i nawet zapalić nie
mógł. Jedziemy, dobre 30 minut i dalej Bangkok, naprawdę to
duże. Po drodze mijamy stare lotnisko, oczywiście wygląda lepiej
niż większość naszych nowych. Dziwnie się czułem, bo niby klasa
wagonu lokalna, niemal za darmo, a przyszedł koleś i zaczął myć
podłogę, która wcale za brudna nie była. Słyszałem, że
Tajowie lubią czystość, ale cholera, że aż tak? Jeszcze większy
opad szczeny miałem jak poszedłem do łazienki, czysto, ładnie,
jest woda, mydło, papier toaletowy, aż przyjemnie się odlać.
Miałem dobre wejście, a raczej tajski dziadek wyjście. Otwieram
drzwi od kibla, a tu wypada starszy pan z okrzykiem, który
zapewne był odpowiednikiem naszego „O Jezus Maria”, pewnie
jakieś „O Buddo Amido”. Okazało się, że lał sobie oparty o
drzwi (fakt, że miejsca za dużo to tam nie było), nie zamknął,
ja otworzyłem, a za resztę odpowiedzialna jest grawitacja. Sam
zaczął się śmiać, więc dołączyłem do niego, wrócił
sobie, a po chwili ja sam mogłem ponapawać się tym jak tajski
Pekap dba o swoich pasażerów i umyć ręce.
Do Ayuthai dojechałem koło 10. Prom
na drugą stronę rzeki, 4 bahty, na tym się nie zrujnuję. Niestety
po drugiej stronie rzeki było dość dużo lokalnych, którzy
bardzo chcieli mnie podwieźć, trochę męczące, ale jakoś
przeszedłem. Wizyta w banku zaowocowała dość radosną zdobyczą,
kurs życia (trochę ponad 45 za euro) więc wymieniam, pani, że
dokument, dałem prawo jazdy. Następne kilka minut to zaawansowana
papierologia, która zaowocowała wydaniem mi do podpisu
dokumentu zawierającego następujące dane:
imię i nazwisko klienta: Prawo Jazdy
narodowość: włoska
adres: Anglia
wymienił: jedno euro
Na szczęście wypłata była związana
z banknotem 50 euro.
Idę w stronę tego co zwiedzać się
powinno. Na zimno narzekać nie mogę, na brak widoków w sumie
też nie. Ayuthaya to pradawna stolica, którą niestety miłym
sąsiedzkim zwyczajem splądrowali goście z Birmy. Tajowie wyją z
zachwytu jakie to wspaniałe, dla mnie ok, ale tańca radości nie
wykonałem. Cały czas łaziło mi po głowie jak wspaniałe musiało
to być setki lat temu, gdy było w pełni rozkwitu, gdy wszystkie
budynki miały ściany, dachy, posągi Buddy odpicowane na wysoki
połysk. Gdyby rzucić tam jakiegoś ówczesnego Europejczyka
to zapewne dostałby ataku serca, bo w naszym kręgu cywilizacyjnym
takich cudów raczej nie było. Po drodze kupiłem sobie lody,
dość ciekawe, bo pakują pokaźną porcję między dwie kromki
chleba i proszę. Z racji braku śniadania nie miałem zamiaru
narzekać. Główna atrakcja jest ok, ale nie zachwyca, a po
tym jak widziałem ją na licznych koszulkach i innych cudach to
liczyłem, że będzie to miejsce, gdzie walnę na kolana. Miło się
chodzi, nawet sam się dopominałem, że chcę zapłacić za wstęp
(obsługi chwilę szukałem, też jaja), niech mają na restaurację,
ale nie jest to jakieś prze-wow. W jakimś sensie większe miałem w
miejscu, które ledwo jest zaznaczone w przewodniku. Znalazłem
sobie coś zwane Wat Chetmaran, sam na sam z Buddą, nikt tam nie
przychodzi, można sobie usiąść, figurka takich rozmiarów
medium, ale kawałek cienia przy ścianie i wystarczyło, by zostać
moim naj miejscem z całej Ayuthai, pobawiłem się statywem i
aparatem. Świątynie buddyjskie mają jakąś niesamowitą zdolność
do wyciszania i pozwalają, przynajmniej mnie, siedzieć tam dobre
kilka minut i mimo pozornego braku atrakcji nie nudzę się, bo jakoś
tak ładnie. Potem po raz kolejny zachwycił mnie reclining Buddha,
przeogromny, kolory nieco dziwne, ale i tak wrażenie robi wielkie
niczym szata, która go przykrywa. Zapętliłem się nieco w
poszukiwaniu mniej popularnych miejsc i trafiłem na lokal z zupą.
Jadł tam policjant, więc wzorem filmów akcji (skoro gliny tu
jedzą to musi być dobre, bo oni znają całe miasto i wszystkie
lokale) zasiadłem. On miał jakąś czarną polewkę, bez śladów
mięsa, więc pokazałem, że chcę to samo, choćby miało oznaczać,
że pani mnie odrzuca. Niestety menu w języku angielskim nie było,
a moje próby czytania tajskiej transkrypcji z przewodnika
zakończyły się tym, że dostałem zupę z czterema gatunkami
mięsa. Na szczęście wszystkie dość duże, więc przy pomocy
łyżki i pałeczek wyłowiłem co mięsem nie było i tym się
posiliłem. Gdy pani zobaczyła, że jakaś połowa miski nadal
pełna, a ja zbieram się do wyjścia to zajarzyła o co mi chodziło.
Niestety nie przełożyło się to na cenę, ale jeżeli posiłek z
colą kosztuje 40 bahtów to można jakoś żyć z wizją
pozostawienia kilku bahtów mięsa dla kotów. Potem
wywaliłem za ambitnie i wielki spacer do świątyni zakończył się
na jej progu, bo widziałem, że taka nowoczesna nędza, że nie
chciałem sobie psuć humoru po wizycie w pozostałościach po
dorobku praTajów. Zafascynowały mnie rzeźby, które
można kupić niemal wszędzie, w Ayuthai motywem przewodnim był
kogut, oczywiście nie brakowało Budd, rozmiarów wszelakich,
za to jakość wszystkich była jedna. Kusiło jak diabli, ale
niestety nie mam pomysłu jak przewieźć Buddę większego ode mnie,
chyba kupić mu bilet samolotowy i posadzić koło siebie.
Po kilku godzinach uznałem, że
wystarczy i że więcej już nic ciekawego nie znajdę, a temperatura
nie zachęcała do przechadzek. Ruszyłem powoli w stronę dworca,
ale miałem wyrzuty, że jest tak wcześnie, a ja już odrobiony ze
wszystkim co zaplanowałem na ten dzień, więc snułem się dość
powoli, wchodząc wszędzie, gdzie tylko mogło być coś ciekawego.
W jednej świątyni prawie zabiłem mnichów, nie bardzo mogli
uwierzyć, że ktoś przyszedł to oglądać, ale jak już się
pozbierali to dawaj zapraszać i cieszyć, że ktoś wpadł. Pewnie
myśleli, że jakiś fanatyczny, zachodni buddysta, dość szybko się
wycofałem, bo było mi głupio, a w samym lokalu za wiele do
oglądania nie było. Potem naszło mnie, że muszę zjeść
kukurydzę. Jak cały dzień męczyli mnie, żebym kupił kukurydzę
to jak na złość nie mogłem znaleźć ani jednej staruszki. Mała
dygresja: w Tajlandii chyba nie ma emerytury, i nie wiem czy bardziej
z powodów ekonomicznych, czy też socjalnych. Stada staruszków
siedzą przy drodze i rozmawiają ze sobą, samo gotowanie czegoś
wydaje się służyć bardziej za usprawiedliwienie tej posiadówy
niż cel sam w sobie. Dobra, ktoś przyjdzie, kupi coś to fajnie,
ale znowu nie przesadzajmy, mamy tyle do obgadania, że na pewno nie
będę się darła, żeby on tu lazł i dał mi 10 bahtów za
kukurydzę. W końcu znalazłem kukurydzę, ze trzy długości lepsza
niż to co my nazywamy kukurydzą. Siedzę na dworcu, wpieprzam
niemal kaczan cały i widzę, że zajeżdża pociąg jakiś. Ok,
dworzec, pociąg, nie takie dziwne. Dopiero po chwili zajarzyłem, że
to pociąg do Bangkoku. Kukurydza w kieszeń, do kasy, ale już było
za późno, zrobił tut-tut i pojechał w stronę miasta
aniołów czy jak tam się zwie. W kasie dowiedziałem się, że
to gdzie jadę to nie Bangkok, a raczej Baaaaan koook.
Siedzę w kucki na peronie, dojadam w
smutku kukurydzę, łączę to z żalem nad własną głupotą i
nagle dostaję w głowę. Młoda Tajka nie zauważyła mnie i
zahaczyła ręką. To jak przeraziła się to chyba tylko w Ringu coś
takiego widziałem. Rzuciła się mnie przepraszać z taką
intensywnością, że sprawiła, że wzrok miałem jak przy
nadczynności tarczycy, zaś jej koleżanki miały z niej ubaw jakby
zrobiła komuś fellatio na oczach całej imprezy. W końcu
przyjechał pociąg, zapociągowałem się, z moim szczęściem jakoś
bardzo mnie nie zaskoczyło, że wygrałem miejsce koło pijanego
Taja, który oczywiście okrutnie cuchnął. Miałem naiwny
epizod standardów zachodnich, pani wstała i męczy się z
torbą na półce, torba wielka, pani mała. Jeden wstał i
ruszył w jej stronę. „Pomóc idzie” – pomyślałem. Pan
zweryfikował moje przemyślenia siadając na miejscu pani i mając
absolutnie w dupie jej kłopoty z jej zdjęciem torby. Zapewne
feminista, który uznał, że byłoby urazą pomóc tej
pani w zdjęciu bagażu. Miejsc było mniej niż chętnych, więc
próbowałem wytłumaczyć dziewczynce siedzącej naprzeciwko
mnie, że idę do łazienki (czystej, z mydłem, wodą i papierem) i
zaraz wracam i ma mi trzymać, bo spędziłem cały dzień na
podziwianiu jej dziedzictwa kulturowego i nogi wchodzą mi do dupy i
naprawdę nie mam siły stać całej drogi do Bangkoku. Niestety
słowniczek Lonely Planet nie zawiera żadnej frazy w stylu
„małolata, trzymaj mi miejscówę, bo idę osuszyć
jaszczura”, ale jakoś poszło na migi. Uniwersalia kulturowe:
uczniowie podpisują się sobie korektorem na plecakach, czyli
właściwie jak u nas (dobra, wiadomo, że nie każdy, tak tam, jak i
tu).
Wróciłem, średni miałem zapał
do spaceru, ale nie miałem za wielu pomysłów jak wyjaśnić
moto taksi, gdzie chcę jechać, więc drałowałem. W mieszkaniu
miły standard, net, piwo, wymiana doświadczeń, dostałem wskazówki
na podróż, niektóre mnie nieco zdziwiły, ale okazało
się potem, że sam udzieliłbym podobnych. Naprawdę miło mieć
rodaka/czkę na końcu świata, bo postrzeganie tegoż jest bardziej
zbliżone memu niż wszelakie teksty na anglojęzycznych portalach.
Okazało się, że właściwie zakończyłem przygodę z Bangkokiem.
W opcjach pozostało mi albo robić Kanchanaburi na jednodniowej
wycieczce albo zostawić je na potem. Na razie zostawiłem sobie to
do rozważań. Następnego dnia nie zrywałem się o brzasku, a po
wstaniu bardzo spokojnie podjąłem drogę w stronę Khao San Road.
To miejsce to legenda absolutna, setki hosteli, setki straganów
ulicznych, koszulki z czym sobie zażyczymy, stada Obam, Bushów,
wszelakie tzw. zabawne wzory, można znaleźć koszulkę z niemal
każdego miejsca Tajlandii. Ograniczyłem się do jakiegoś
wegetariańskiego dania (tu menu są po angielsku) i połaziłem po
okolicy. Odkryłem dwie rzeczy: wycieczka do Kanchanaburi kosztuje
bahtów tajskich 500, a co gorsza cena ta nie obejmuje wejścia
do świątyni tygrysiej, któraż to świątynia kosztuje
kolejne pićset. Przewodnik kłamał, że 200, rozumiem, że ceny
mogą się zmieniać, ale od 2007 wzrost o 150%? Kanchanaburi
zostawiłem sobie na kiedy indziej. Postanowiłem wykończyć
Bangkok, najpierw poszedłem do National Gallery. Według przewodnika
bilet kosztuje 30. Według cennika 200. Dziękuję. Kolejny
przystanek, National Museum, 30 według przewodnika i 200 według
aktualnego cennika. Kurwa, no to są jaja, ja rozumiem, że to kraj
turystyczny, ale znacie taki termin jak „wylać dziecko z kąpielą”?
Byłoby 50 to bym wbił do jednej i drugiej, a za 2×200 to wolę olać
obie, aż tak mi nie zależy. To już nie 150% podwyżki, to już
rzewne jaja.
Przypomniało mi się, że mam
bonus z Grand Palace, bilet wstępu do pałacu królewskiego.
Kawałek jest, ale to jeszcze ten etap, kiedy przejście się ulicą
sprawia przyjemność. Normalnie wstęp 150, więc nie taki zły
deal ten zbiorczy za 350. Wystąpił tylko jeden problem: krótkie
spodenki. Mogę coś pożyczyć? Nie, może sobie pan kupić sarong
za 40. Ja was pierdolę wszystkich…zaraz, 40? A jakie są kolory?
Niebieski proszę. Zacząłem to wiązać, pani się załamała i
zawiązała mi poprawnie. Dość obciśle, więc chodziłem jakbym
był na obcasach po grupowym sexie analnym nocy poprzedniej. Bilet
wstępu – 150. Sarong – 40. Obsługa muzeum, która tarza
się po ścianach ze śmiechu, gdy widzi jak drobisz kroki po
schodach – bezcenne! Samo muzeum jest nawet fajne, chociaż zależy
jak to rozumieć. Mamy pomieszczenia, w których przechowywane
są podarunki od ludu Tajlandii dla rodziny królewskiej. Przy
każdym mamy napisane ile osób go zrobiło i ile czasu to
zajęło. Nie wiem czy gdybym był szefem jakiegoś burdelu to
chciałbym, żeby trzydziestu jego obywateli spędziło dwa lata na
rzeźbieniu dla mnie statku, kolejnych dwudziestu na inkrustowaniu
tronu, a inni jeszcze na tkaniu szaty przez rok. Z drugiej przez
niektóre eksponaty przebija niesamowita precyzja i dokładność
wykonania. Pochodzą one z różnych części Tajlandii, więc
ma to pewien walor edukacyjny, tu
się tkaniny robi, tam meble. Samo muzeum dość duże,
można obejrzeć film o wiadomym kraju i jego królu. Idzie to
w jaja, bo okazuje się, że było źle i ciężko, a potem
przyszedł król, jego żona, siostra i już był dobrobyt,
smoki i księżniczki. Nie powiem, żeby Tajlandia wyglądała mi na
kraj smutny, pod wieloma względami jest to jeden z
najprzyjemniejszych jaki miałem przyjemność odwiedzić, ale znowu
bez cudów, że wszyscy mają z górki, bo mają
monarchię. Do moich zachodnich spostrzeżeń i poglądów: za
krytykę króla idzie się siedzieć. Poprzez lekturę prasy i
rozmowy z napotkanymi podróżnikami udało mi się namierzyć
takie ciekawostki
- koleś z Australii w Australii
opublikował książkę krytykującą króla. Rozeszła się w
oszałamiającym nakładzie SIEDMIU egzemplarzy. Pewnego dnia koleś
wylądował w Tajlandii, tam na lotnisku podjęli go iście po
królewsku i zaprosili do Bangkok Hilton, czyli pierdla, który
ma opinię jednego z najgorszych na świecie, dali z urzędu pięć
lat za obrazę króla i baw się dobrze. Rzeczywiście,
przekonuje mnie to do monarchii. W jakimś sensie spełnił się
dzięki temu jako autor, bo nagle pojawiło się zainteresowanie jego
książką, chociaż coś mi mówi, że wybrałby sobie inny
rodzaj zdobycia popularności niż akurat ten.
- pan poszalał, po pijaku odlał się
na plakat, na którym był wizerunek króla. Zapewne nie
trybił co się dzieje, nie trybił gdzie i na kogo leje, ale będzie
miał czas na zatrybienie w lokalu wymienionym powyżej. Nie do końca
jestem pewien, czy za takie wykroczenie w stanie ciężko wskazującym
trzeba komuś łamać życie pobytem w miejscu, z którego
wielu wybiera wyjście przez bramy do życia wiecznego.
- gdy w Tajlandii upadnie nam moneta i
się toczy to broń panie Buddo przydeptać, żeby nie stracić. Na
każdej monecie (banknocie zresztą też) jest wizerunek króla
i dotknięcie go butem to krańcowa obraza. Jeżeli mamy stracić 10
bahtów w kratce ściekowej to lepiej je niż pięć lat życia
w Hiltonie. Król ma prawo łaski i ciekaw jestem czy go użyje
w którymś z wymienionych przypadków. W ogóle to
strach za to co napisałem powyżej będzie jechać do Tajlandii, bo
to już chyba podpadać może pod zbrodnię największą.
Po muzeum wróciłem do nory. Po drodze załapałem się na
jakieś protesty, niestety nie byłem w stanie zrozumieć o co w nich
chodzi, więc uznałem, że lepiej nie dołączać. Gdyby chociaż
jakaś zadyma, a oni tylko siedzieli ubrani na żółto i
okupowali chodnik. Spotkałem też wielkiego jaszczura, który
spokojnie siedział nad brzegiem rzeki w samym środku miasta. Pewnie
biedny był całkiem głuchy, ale nawet nieźle pływał. W norze
mały obiad, net do granic zwymiotowania, lokatorki włączyły sobie
„Fridę”, ja ograniczyłem się do czytania pierdół.
Postanowiłem jechać nocnym autobusem na Koh Chang, 23:30. Siedzę
bez większego sensu i o 21:52 nagle mnie poinformowano, że chyba
zaraz będzie ostatni autobus. O szlag ciężki, bety na siebie i w
drogę. Mogłem ostatniemu pomachać, o minutę może się spóźniłem.
Jechał następny, ale nie brał pasażerów, mimo że złożyłem
ręce modlitewnie i błagałem o zatrzymanie, ale pani bileterka
krzyknęła mi, że no more. Ok, zadzwoń do Kasi. Niestety,
już tylko tuk-tuk. Dobra, nie brakuje ich, biorę jakiegoś i pytam
ile do Victory Monument, tam już na BTS przeskoczę. Zaczęliśmy od
100 bahtów, zakończyli na 60, ale za nic nie szło zejść
niżej, chociaż według mojej wiedzy to za 40 powinno pójść.
Wiedziałem, że to raczej blisko, ale młody cwaniak, no nie
odpuści. Dobra, wielkiego wyboru nie ma, jedź pan. Ruszyliśmy,
poprosił o peta (ilekroć jestem w Azji i jadę czymś to nie mogę
sobie odmówić przyjemności zapalenia, wyobraźmy sobie, że
w Europie odpalasz peta w taksówce) i jedziemy. Po chwili
blokada policyjna, jego wyciągają, ja siedzę. Fajnie, że coś się
dzieje, ale może jedźmy, bo mnie autobus ucieknie i będę pięknie
udupiony. Po chwili przychodzi policjant, pyta:
−
Skąd jesteś?
−
Z Polski
To była prawidłowa odpowiedź. Już bez dalszych pytań
zatrzymał mi tuk-tuka i powiedział, że mój kierowca ma
problemy, ale że ten jest ok i że mnie zawiezie za 60, bo wiedzą,
że na taką cenę z tamtym się umówiłem.
Oż chuju, nie mogłeś powiedzieć, że 40? I widzisz jak cię
pokarało za zachłanność?
Drugi miał dzień życia, bo może z kilometr do celu został.
Tak się cieszył, że myślałem, że wjedzie ze mną do samego
BTS’a, podwiózł mnie pół metra od schodów
wejściowych. Masz te 60, twój zysk, tamtego strata. Dojeżdżam
na Ekkamai, czyli dworzec wschodni. Bangkok ma dość dużo dworców,
jeżeli dobrze kojarzę to trzy autobusowe i dwa kolejowe, ale proszę
mnie nie cytować w tym temacie. Kupuję bilet na Koh Chang, a raczej
do Tratu, bo na Koh Chang trzeba dopłynąć promem. Zrobiłem
wielkie oczy jak zobaczyłem cenę i wzniosłem okrzyk, że drogo! Po
chwili zrozumiałem, że to bilet w dwie strony i oczy mi zmalały,
zacząłem się głupawo uśmiechać i przepraszać i że nie drogo.
Miałem jeszcze chwilę, więc poszedłem kupić wodę. Było czynne
jedno stoisko z piciem, woda jest, ale sprzedawczyni zanosi się
płaczem i wyje do słuchawki. Z jednej strony głupio mi
przeszkadzać jej w żalu i rozmowie, z drugiej nie mam nic do picia,
a dziennie piłem jakieś sześć litrów wody plus z dobry
litr-dwa nie-wody. Biorę butelkę, pokazuję jej i daję kasę,
wyszło 25 bahtów, normalnie 15. Siadłem na murku, palę peta
i słyszę, że jej krzykliwy płacz zmienił się w dramatyczne
rzężenie. Kto nie słyszał jak płacze Tajka to nie słyszał
płaczu, gdy Tajka szlocha to jakby płakał cały świat, a ta
szlochała tak strasznie, że i wszystkie światy równoległe
ogłosiły żałobę. Gdy do płaczu zaczęła spazmatycznie tupać
to wiedziałem, że bóg właśnie zakłada sobie pętle na
szyję i wykopuje stołek spod nóg, bo nie można żyć w
świecie, w którym ktoś tak strasznie zanosi się łkaniem.
Poszedłem poszukać autobusu, bo kolejne kilka minut w jej
towarzystwie groziło ciężką zapaścią.
CZERWIEC 2009
The Way Out Is Through
26 Czerwiec 2009 juriusz 4 komentarzy
Kto nie jest zaangażowany w życie
forum Kraina NIN mógł przegapić nasze różne, dość desperackie
próby ściągnięcia NIN do Polski. Petycje, listy, ogólnie zabawa
na całego, z której niewiele wynikało. Czasem pojawiały się
jakieś newsy, że może będzie, ale dość sprawa umierała. Dla
mnie krytyczny był rok 2007 – że grają w Pradze to norma, ale że
grają w Bratysławie? Nie miałem wielkich złudzeń co do miejsca
Polski na koncertowej mapie świata, ale nie sądziłem, że jesteśmy
za Słowacją. W okolicach lutego 2009 pojawiły się newsy, że NIN
będzie w Polsce. Zgadywanka szła, że może na Openerze –
cieszyło mnie to średnio, z Krakowa mam bliżej do Bratysławy,
Wiednia czy Pragi niż Gdyni, nie mówiąc nawet o tym, że na
festiwalach zespoły lubią zagrać sobie bez szaleństw, set krótki,
a publika to mniej lub bardziej przypadkowa zbieraNINa, do tego na
świeżym powietrzu, więc ryzyko, że walnie deszczem i Woodstock w
wersji chujnia. Potem chyba Wyborcza jako pierwsza rzuciła newsa, że
NIN zagra na Festiwalu Teatralnym Malta. Próby dowiedzenia się
czegokolwiek konkretnego od autorów artykułu i organizatorów
festiwalu kończyły się spektakularnymi porażkami. Przez dobrze
ponad miesiąc sprawa była dość niejasna. W końcu 2 kwietnia na
oficjalnej pojawiło się: 06.23.09 Malta International Theatre
Festival. Wywaliłem ze szczęścia pod sufit, na chwilę pojawił
się stres związany z kupnem biletów – czy nie zabraknie, czy
kreatywni biznesmeni zwani potocznie konikami nie załatwią nam
sprawy. Jednak przy pomocy życzliwych bilety udało się kupić, co
więcej nawet w dniu koncertu można było bez problemu zostać ich
posiadaczem. Zaczęli grać trasę z Jane’s Addiction po USA i znowu
pod sufit z wrażenia. Pojawiły się takie cuda jak Now I’m Nothing,
The Becoming czy Metal, twory z ostatnich lat zajmowały procentowo
niewiele miejsca na setlistach (dla nieNIN ludzi: co lepsze Reznor
nagrał już jakiś czas temu). Czas pomiędzy super koncertami
Reznor wypełnił sobie robieniem z siebie krańcowego idioty na
Twitterze, wdawaniu się w pyskówki z jakimiś gówniarzami na temat
swojej nowej miłości, co do której zdania ogółu są podzielone.
Z jednej strony mam w dupie z kim się spotyka i co razem robią, z
drugiej gdy koleś ma ponad 40 lat wypisuje o tym jak bardzo jest
szczęśliwy ze swoją małą dziewczynką i jak wspaniała to ona
nie jest, powoduje, że zastanawiam się czy poszedł do psychiatry,
czy też przeczytał jakąś książkę o tym, że życie jest piękne
i trzeba myśleć pozytywnie. No i ten koleś nagrał wcześniej
trochę niezłych kawałków, o tekstach raczej dalekich od kocham
moją wspaniałą dziewczynkę, więc tym bardziej boli patrzeć
jak robi z siebie głupka.
Przed Poznaniem zagrali jakieś trzy
koncerty w Europie. To co odpierdolili w Austrii sprawiło (gdzieś
po czwartym kawałku Reznor powiedział, że będą grali kawałki,
które grać lubią najbardziej – tak logicznie oznacza to, że do
tej pory grali te, których nie lubią), że moje oczekiwania i obawy
osiągnęły bardzo groźne rozmiary. Miałem nadzieję złowić jak
najwięcej kawałków z dawnych lat. Będąc wcześniej na dwóch
NINach już trochę tego mam, liczyłem, że dołożę jeszcze kilka,
tylko kwestia czy dwa czy pięć, czy dziesięć.
Ekstaza osiągnęła apogeum 5 czerwca.
Okazało się, że supportem będzie Alec Empire. Lepiej być nie
mogło, dwa koncerty w cenie jednego. Gdy jeszcze dowiedziałem się,
że gra kawałki z czasów Atari Teenage Riot to w głowie miałem
tylko jedną małą wielką nieśmiałą nadzieję: Revolution
Action. I to chyba bardziej niż Self Destruct, gdzieś tak na
poziomie Happiness in Slavery.
23 czerwca, fajny dzień w PKP, na
szczęście w kilka osób. Z najciekawszych pomysłów: gdyby to tyle
nie kosztowało, to powinni wziąć, postawić ekran i włączyć
Closure, a my się już odpowiednio zabawimy. Przyjazd do Poznania po
17 (mała obserwacja: gdy człowiek siądzie spokojnie nad rzeką z
piwem to go zaraz spiszą. Gdy grupa rezerwy drze się na cały
dworzec i chleje, to ich nie spiszą), małe chlanie i na koncert.
Nie było lekko, bo okazało się, że nie ma szatni. Do tego poszedł
news, że z plecakami nie można (potem okazało się, że
można…ogólnie kwestii szatnianych do dzisiaj nie udało się
wyjaśnić, były przepisy i była rzeczywistość) więc uprosiłem
znajomego, żeby pozwolił mi zostawić sobie plecak u siebie w
aucie. Dzięki temu wbiegałem dość znerwicowany czy zobaczę Aleca
czy nie. Alec zaczął świetnie, bo od The Ride, ja niestety w tym
czasie stałem w kolejce do sracza i obserwowałem publikę, która
wydawała się nie bardzo kontaktować z ojcem chrzestnym digital
hardcore. Koleś, który stał za mną zaczął się gibać, ja
dołączyłem i na tle reszty publiki wypadliśmy dość
energetycznie. Życie jest okrutne, grają ci jeden z ulubionych
kawałków, a ty w kolejce do kibla i wiesz, że nie ma wyboru, bo
potem wcale lepiej nie będzie (w sensie sracza, nie supportu). Alec
zagrał chwilę swoje nowe cuda (New Man to moim skromnym nie jest
jego największe dokonanie) potem poszło moje ulubione z jego
solowych, czyli Addicted to you, a pod koniec zaczął tłuc kawałki
ATR. Nie wzbudziło to szaleństwa wśród zebranych, ale udało
zebrać się w kilka osób, które wiedziały jak krzyczeć Destroy
Two Thousand Years of Culture czy With no Remorse I wanna die!
Nagłośnienie nie powalało, ale nawet gdyby było jak żyleta,
to wiele by nie zmieniło, bo dla większości zebranych dokonania
Aleca były obce niczym empatia i tolerancja członkom Młodzieży
Wszechpolskiej. Alec szalał po scenie, rozdawał kopy na prawo i
lewo, dusił się kablami, wrzeszczał, był wszędzie, Nic Endo
katowała przesterami, ale na mało kim robiło to wrażenie. Boziu,
gdyby tak można było być w klubie i posłuchać sobie tego w
gronie powiedzmy dwustu osób, które wiedzą gdzie i po co są.
Myślę czy już kończą czy może coś jeszcze, Alec zaczął mówić
o tym, że jego dziadek był Polakiem i został zabity przez Niemców,
z tej okazji granie w Polsce jest dla niego ważne i walnie nam
tutaj…
REVOLUTION ACTION
Ojebałem ze szczęścia, mały procent
zebranych podzielił moje odczucia. Skaczę z jakimiś ludźmi, było
nas chyba SIEDMIU, mniej więcej w połowie placu, prawie się duszę,
bo jak zacząłem od ACTION to próbowałem nadążyć za nim jak
tłukł It’s time to live and it’s time to die! Mniej więcej
na etapie Many people are in power but none of them is one of us
pożegnałem swoje gardło, końcowe REVOLUTION
ACTION to już chrypiałem. Nie byłem pewien czy NIN
będzie w stanie to przebić, chociaż wiem, że moje odczucia
podzielało bardzo mało osób. Gdy nadeszła 22 to bardziej żyłem
Aleciem niż tym co Reznor wymyśli. Pojawili się o 22:03 według
mego zegarka. Cudnie umalowany Finck (czyli w końcu właściwy
człowiek na właściwym miejscu) powył sobie gitarą dobrą minutę
i weszli od Home, czyli bez niespodzianki. Wielbię Home, ale
niekoniecznie w tym miejscu, bardziej bym tu widział Now I’m
Nothing, no ale to jego wizja artystyczna, nie moja. Nie pchałem się
specjalnie, bo doświadczenie mówi, że zdrowiej poczekać aż
najbardziej napaleni się zmęczą i w mniej więcej połowie
koncertu da wejść się całkiem blisko bez scen rodem z centrum
Tokio. Intrygowały mnie ekrany, które ustawiono koło sceny,
myślałem, że ruszy koncert to ruszy obraz, a tam albo czarno albo
logo festiwalu. Mnie to rybka, naoglądałem się Reznora w 2007, ale
jak ktoś stał dalej to powodzenia. Podobnie jak ktoś stał za
blisko, bo scena była tak wysoka, że pierwsze rzędy to chyba
światła głównie widziały. Oczywiście obowiązkowe filmowanie
koncertu komórkami, percepcja muzyki poprzez wyświetlacz aparatu.
Potem poszło Terrible Lie, czyli mogło być lepiej (Somewhat
Damaged), mogło być gorzej (1000000). Nie pojmuję czemu skoro
drugie postanowili grać to, to nie dali bardziej klasycznego
pierwszego. Przyznam, że byłem pod wrażeniem, bo większość ludu
koło mnie znała tekst i darła się przepięknie. Do tego zaczęło
się coś sensowniej ruszać, chociaż niektórym bardzo to nie
pasowało i pchali nas do przodu, „idźcie sobie skakać gdzie
indziej”, w końcu to pierwszy sektor na koncercie Nine Inch Nails,
należy postać w spokoju, polizać się z dziewczynką, pofilmować
komórką. No i miałem pierwszy oklap pyty, bo potem poszło
Discipline, które otwiera moją listę najsłabszych kawałków ever
nagranych. Kolejne March of the Pigs to taki absolutny standard…z
jednej strony fajnie poskakać, z drugiej jak coś mam po raz trzeci
to pikawa mi nie staje z wrażenia. Nie narzekam, fajnie, lud się
ruszył wybitnie, ale czekałem na coś co mnie wypierdoli w gwiazdy.
Szansę na to miał kolejny Metal, który wielbię, ale który na
żywo nie wypadł mi jakoś super zajebiście, chociaż zawsze miło
sobie krzyknąć I am still confusing love with need.
Dopiero dzieło numer sześć wyjebało
mnie z butów. The Becoming.
Kurewsko to uwielbiam, miałem kiedyś taką fajną depresję, że
słuchałem w kółko tylko The Becoming i The Fragile. Tak mi
odjebało z radości, że kojarzę z tego głównie Fincka jak
napierdalał przepięknie it won’t give up, it wants me dead,
goddamn this noise in my head. Pod
koniec dzieła Trent był łaskaw wypierdolić keyobard z podstawką
dobre kilka metrów w dół sceny, coś pięknego. Światła
masakrowały, chwilami obraz łapałem co kilka sekund. Pożegnałem
resztki gardła. Postanowiono kontynuować segment marzenie 95% fanów
i wyjechali z Reptile‘a.
Niby już raz to miałem, ale nie przeszkadzało mi…the
depths I reach are limitless.
Zaraz
potem ciąg dalszy nowych rzeczy koncertowych, czyli kawałek, który
zrobiłem z Bowiem, czyli I
am afraid of Americans.
Przezajebiście, że to grają, chociaż nie wypada powalająco,
fajnie usłyszeć coś nowego, może w salce wyszłoby fajniej, nie
ma to wielkiego potencjału koncertowego. Sprawdzone wielokrotnie
Burn
powala
o trzy długości bardziej, taki wyjeb jaki to ma…I
never was a part of you…BURN! Byłem
przezajebiście zaskoczony, że większość naprawdę wie o co
chodzi i drze się, gdzie drzeć trzeba, ogólnie pitołowaci ludzie
gdzieś poznikali. Tłuczemy dalej, Gave
up…mogę
tego słuchać do zajebania i jeszcze trochę, nie wadzi mi, że po
raz trzeci mam. Rozpierdol na całego, Smashed
up my sanity Smashed up my integrity
Smashed up what i believed in Smashed up what’s left of me Smashed up
my everything Smashed up all that was true Gonna smash myself to
pieces, I don’t know what else to do. Znalazłem się tak całkiem
blisko, nawet nie myślałem, że będę aż tak dobrze stał,
obserwacje koncentrowałem na Fincku…poprzednik przy nim był
nikim. Jeszcze odkąd ma boski fryz, makijaż też fajny, ruch
sceniczny, po prostu ideał. Niewiele gorszy Justin Meldal Johnsen,
odkąd ściął włosy i nie zasłania swoim afro połowy zespołu
stał się hitem transferowym, chociaż Twigg też był rewelacja,
ale jednak mniejsza. Na uspokojenie poszło La Mer i The
Fragile. Coś wspaniałego, pierwsze z kontrabasem, a na drugim
miałem pierwsze tegoż dnia chwile refleksyjne. I jak liczyłem, że
teraz położą coś jeszcze piękniejszego, jakieś Something I Can
Never Have, Into The Void, absolutnie nieprawdopodobne na tej trasie
Right Where it Belongs, to coś dziwnego się zdarzyło i poszło
Banged and Blown Through. Albo trzeba było przywalić czymś
potężnym, żeby ludzie się obudzili i powrócili do stanu
MASAKRUJEMY SIĘ, albo kontynuować linię refeksyjną, a tak
wyszło…no średnio. Nie mam nic przeciwko temu kawałkowi, ale
absolutnie nie w tym miejscu. Ludzie prawie nie zareagowali,
wyszliśmy na bandę ciołów, które nie znają Saula Williamsa.
Reznor powiedział coś w stylu, że to z albumu The Inevitable Rise and Liberation of Niggy Tardust
i że przy tym działał i żeby sobie posłuchać, bo
jest fajne and you can trust me on this. My to zasadniczo wiemy, ale
za cholerę nie mogłem pozbierać się po takiej zmianie klimatu.
Już trzeba było przejść przez kolejne Non-Entity do tego,
a tak znowu powróciliśmy do klimatów refleksyjnych…chociaż
chyba byłyby szlochy, gdyby nie rozdzielił Saulem tych dwóch,
jakże budujących dzieł (the echoes of my eyes
of all they used to see burning down
the world the ashes and debris and all that’s left of me non-entity
wobec sometimes it’s just that nothing seems worth saving i
can’t watch her slip away, i won’t let you fall apart…aż
trudno wybrać co jest bardziej budujące). Moje wow dla publiki
rosło z każdym I won’t let you fall apart. Potem jeszcze chwila
spokoju, Gone, Still i powrót do klimatów piekła, czyli
wielka trójca. Najpierw standardowe Wish, zaraz potem mniej
standardowe The Way Out is Through,
gdzie wódz zamiast szeptać wyraźnie tłukł All I’ve
undergone I will keep on, a ja
razem z nim. I kilkoma tysiącami osób. A potem wyjeb pod niebiosa,
Underneath it all we feel so small/The heavens fall but
still we crawl I te kilka
tysięcy zebranych też.
I w końcu chyba najlepszy kawałek
koncertu:
MR. SELF DESTRUCT. Finck nas
wklaskał i…I am the voice inside your head…AND
I CONTROL YOU! Wyjebało nas w gwiazdy, nie było litości,
ostatnio tak napierdalałem na MinistrY, po kiego chuja grają jakieś
Discipliny jak można walnąć z CZEGOŚ TAKIEGO??? Nie było czego
zbierać, wyjeb, wrzaski, tańce, hołubce, kankany na całego. Potem
pewnie myśleli, że podtrzymają nastrój i dali Survivalism...aż
mi się spodobał jak nie lubię. Nawet The Hand That Feeds, czyli
moment kiedy Reznor chyba pierwszy raz poszedł w autoplagiat mi
weszło, bo od tego Self Destructa wszyscy byli w stanie tak
konkretnego amoku, że chciało się tylko miotać w tańcu św. Wita
i rozjebać łeb o poznański bruk. Na przykład przy kolejnym Head
Like a Hole. Mam tak ładnie, że pierwszy kawałek z pierwszej
płyty był tym, od którego zacząłem, więc z niejakim sentymentem
odwaliłem skoki do tego. Przysięgam, nie wierzyłem co się dzieje
na publice, śpiewy, tańce, capoeira na całego. Jedna z najlepszych
publik mego życia, bow down before the one you serve, you’re
going to get what you deserve i ruchy rękami zebranych nawet coś
takiego przywodziły na myśl.
Zrobiło się trochę strasznie, bo
zeszli, istniało ryzyko, że skończą tym. Na szczęście
powydzieraliśmy się dość składnie, że NAJN INCZ NEJLS i wyszli.
Niestety, z Echoplex. W sumie to jest najlepsze z ostatniej płyty,
ale i tak tego nie kocham. Weszli i im się dźwięk rozjechał,
Trent zażartował, że to tak ma być, bo to remix, po czym weszli
drugi raz i już poszło. No tak szczerze to lepiej mi to z p(ł)yty
już wchodzi niż na żywo. Wszyscy mówią, że naprawdę zjebali,
gdy tak wyszło, to myślałem, że robią sobie to pod publiczkę,
temat pozostawiam do rozważań. Zaczął się czas desperacji: czy
złowię jeszcze coś czego nie słyszałem na żywca?
Złowiłem…cholerne The Good Soldier, z płyty nie lubię, na żywo
nie polubiłem. Żal ciężki mnie ogarnął, że to bisy, właściwie
każdy kawałek może być ostatnim, a tu zamiast konkretnie wywalić
to pitolą sobie takim czymś. Następne The Day the World Went
Away jest z jednej strony przezajebiste, ale już je miałem w
2007, ale uznałem, żeby brać co dają. W końcu nie ma co
narzekać, nananana. Po nananana
weszło Hurt(detal), czyli po raz trzeci, czyli na
pewno kończymy, czyli czy da się jeszcze coś z tego wykrzesać?
Dało…najlepsze Hurt mego życia, publika IDEALNA, śpiew z marzeń,
żadnych kretyńskich wrzasków czy pisków, wszystko jak być
powinno. Szlochy i darcie szat, just like I imagined. Szans na
cokolwiek więcej nie było, ale w sumie DWADZIEŚCIA PIĘĆ
KAWAŁKÓW! Ponad DWIE GODZINY KONCERTU! I to jakiego, z większością
w naprawdę konkretnym rozwale. Teraz pytania zasadnicze:
- koncert NIN życia?
- Jednak nie, bardziej podobał mi się
kameralny Gasometer w 2007, chociaż dla większości ten był
lepszy.
- Publika?
- Świetna, nie mogę uwierzyć, że
rodacy stanęli na wysokości zadania. Na NIN, bo na Alecu bieda.
Bywały miejsca, gdzie szło tak sobie, ale ogólnie to najlepsza NIN
publika jaką widziałem. Oczywiście lud z forum ma ogólnie
wyjebane na punkcie zespołu, flagi, które ludzie robili to istne
arcydzieła, mam nadzieję, że chociaż część tej pracy Reznor
zobaczył.
- Organizacja?
- Ochroniarze
cudo, nie dojebali mi się o nic, nawet nie zmacali. Gdy w sekrecie
wnosiłem butelkę wody na imprezę, to nikt mnie nie macał i miałem
swój prywatny wodopój, który uratował mi życie. Nie wiem czy
robili to celowo czy przez pomyłkę, jeżeli pierwsze to dzięki
wielkie.
- Światła, scena?
- Co do pierwszego to kosmos, pierwsza
klasa, Intercity klasa. Drugie dla mnie ok, dla pierwszych rzędów
za wysoko. Na etapie siódmego-dziesiątego miałem idealnie.
- kontakt z publiką?
- rozbudowany jak na standardy NIN.
Zastanawiał się czemu tak długo zajęło dotarcie do PL. My też
się zastanawialiśmy dobre kilka lat czemu musimy dymać po krajach
ościennych, żeby go zobaczyć.
- Nagłośnienie?
- Świetne, w końcu to NIN, perfekcja
koncertowa.
- Zespół?
- To jest zespół! Reznor ma chyba
najlepszą kamandę od lat, absolutnie idealnie. Sam wymiata,
przypakowany trochę za bardzo, ale co chwilę latają statywy,
gitary, tamburyna, esencja energii.
- Drugi sektor?
- Między dowcipem, a kpiną. Ludzie
zapłacili 95 złotych, umiejscowiono ich jakieś pięćset metrów
od koncertu. Telebimy zaczęły działać dopiero pod sam koniec,
więc wcześniej widzieli niewiele. Powinni oddać pieniądze za
takie coś.
- Merchandise?
- Kocham NIN, ale pieniądze stanęły
na drodze tej miłości (w sumie jak niemal każdej). 100 zeta za
koszulkę? Przepraszam, ale nie. Zwłaszcza, że żaden wzór kasku
nie zdejmował.
Bonus: dzień później Reznor napisał
na Twitterze, że byliśmy najlepszą publiką tej trasy i dziękował.
Podobnie Alec Empire, na last.fm napisał, że ważne byłe dla
niego, żeby zagrać w Polsce i też bardzo dziękował.
Refleksje natury innej: protestują
przeciwko Madonnie. Protestują przeciwko Kultowi. Jakim cudem nie
zaprotestuje nikt przeciwko komuś kto ma na koncie utwór pod
tytułem Heresy i drze się, że bóg umarł? By się sprzedały
wszystkie bilety i zamiast podobno dziesięciu tysięcy, byłoby
piętnaście.
Refleksja prasowa. Trochę to śmieszne,
trochę straszne. Nie udało znaleźć się rzetelnie napisanej
relacji z koncertu. Oczywiście nie w sensie, że ma napisać litanię
wszystkiego co było, bo tak to ja sobie mogę się tutaj wygłupiać,
ale jednak zrobić tak, żeby było widać, że ktoś trybi co się
działo? Odnieść można wrażenie, że jedni zgapiają od drugich,
bo te same błędy pojawiają się w różnych artykułach. Wszyscy
piszą o tym, że Alec był do dupy, bo publiki nie ruszył. Na tej
zasadzie to i Mulisch jest do dupy, też mało osób go kojarzy.
Perła z Interii:
Występ Aleca uratowało wyznanie,
że jego dziadek był Polakiem i został zamordowany przez nazistów
oraz drapieżna końcówka
Rzeczywiście, duży
wpływ na poziom koncertu ma narodowość dziadka wokalisty. Oraz drapieżna końcówka.
Co ambitniejsi
narzekali na brak Closer, zapewne ten jeden cały utwór znają. No
nie grają na tej trasie, bo przez ostatnie piętnaście lat grali na
niemal każdym koncercie i na szczęście uznali, że już wystarczy.
Najlepsza jest teoria z rockmetal; że dziewczyna zabroniła
Reznorowi to grać. Inne ciekawe pomysły to pisanie o I am Afraid of
Americans jako coverze Bowiego. Perła: La Mer z gościnnym występem
kontrabasisty. Revolution Action zostało Revolution Actions.
Nie
wiem kto osiągnął dno absolutne, Wyborczej poszło dość dobrze,
autorka koncentruje się na tym jak daleko miała z Bydgoszczy do
Poznania, ale zauważa, że niektórzy fani to nawet z Krakowa
przyjechali! Popatrz pani…ja nawet z Lublina znam jednego. Fajne
jest „Koncert otworzył utwór „Home”, potem
poleciało „Head Like A Hole”, podczas którego część
publiczności wpadła w ekstatyczny taniec wudu.”
Według dziennikarki nikt nie spodziewał się Metal czy Banged and
Blown Through. Autorka specjalnie nie kryje się z tym, że nie wie
za wiele o NIN i cytuje fragmenty wywiadów z jakimiś przypadkowymi
ludźmi, którzy uważają wiele ciekawych rzeczy, np. że za Reptile
zespół powinien dostać nagrodę Best Metal Performance. Gdzie
indziej ktoś uważa, że Ghosts mają cztery płyty, gdzieś
napisali, że Trent ReznER, ktoś słyszał Somewhat Damaged i Hurts.
Z roku na rok coraz lepiej, tak trzymać! Na koncercie było dziesięć
tysięcy osób, może drugie tyle u nas zainteresowane jest
dokonaniami Reznora, więc w skali kraju sprawa wielka nie jest, ale
zwykła przyzwoitość nakazuje, żeby napisać rzetelnie. Tylko kto
to ma napisać? Stażyści od wszystkiego oczywiście. I piszą. I
takie są efekty.
Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0
Bez kategorii brak
Zobacz więcej...
Object 7
We are so proud of our Buddhism
23 Czerwiec 2009 juriusz 1 komentarz
Na początek musiałem
pozbyć się betów. Poszliśmy do hotelu. Oczywiście okazało się,
że to ten, pod którym siedziałem ostatnie kilka godzin. Obsługa
miała miny wyrażające tryumf, że w końcu poszedłem po rozum do
głowy i postanowiłem zostać w ich przybytku. Sprawa nie była
prosta, bo pokój był zdecydowanie mały na trzy osoby. Ustaliliśmy,
że będę spał na podłodze (która w tym wypadku była kafelkami)
i ruszyliśmy na podbój miasta. Nie mam misji pisania wszystkiego
minuta po minucie, więc tyle, że zjedliśmy kolację, pooglądali
ruiny po zmroku i wrócili do lokalu. Maiko podzieliła się ze mną
historią jak bardzo Japończycy mają przejebane, żeby dostać się
do kraju Tajów. Ona, chociaż z Japonką ma wspólnego tyle co ja,
miała ten sam zestaw problemów co każdy obywatel Kraju Kwitnącej
Wiśni: znaleźć kogoś kto poświadczy, że jeżeli popełni jakieś
przestępstwa w Tajlandii to on za nią odpowie, jeżeli osiedli się
nielegalnie, to ta osoba również weźmie to na siebie. Spędzając
czas w ambasadzie Tajlandii dowiedziała się, że król jest autorem
wykurwistej ilości pieśni narodowych, które są nośnikami
tajskiej kultury i gdyby nie on, to kultura tajska właściwie by nie
istniała. Wracając z „Ayuthaya by night” usiedliśmy na jedno w
lokalu. Od razu dowalił się lokalny, który wyjaśniał nam, że do
Sukhothai najlepiej jechać pociągiem. Pomysł godny rozważenia,
tylko brak torów nieco utrudniał jego realizację i deprymował
nas. Najbliższa stacja jest w Phitsanulok, jakieś 60 kilometrów od
Sukhothai, podobno za wielu fajnych rzeczy tam nie ma. Po dłuższej
chwili z panem i zapewnieniu go, że pojedziemy pociągiem,
wróciliśmy do hotelu i udali się spać.
Poranek
był
z
tych
traumatycznych.
Po
wieczornym
upierdliwym
Taju
trafił
się
poranny
upierdliwy
Australijczyk.
Napierdalał
jak
katarynka,
oczywiście
znał
się
na
wszystkim
najlepiej
na
świecie,
miał
trzy
miliony
porad,
wszystkie
olaliśmy.
Zaraz
dołączył
się
Niemiec,
który
z
dumą wyznał, że był w Polsce.
My
też
byliśmy
i
nam
się nie bardzo podobało.
On
zna
dwa
piękne
polskie miasta.
Wrocław
i
Kraków?
zgadywałem,
rozważając
Wawę
i
Lublin,
zachodni
czasem
dziwne
miejsce odwiedzają
Bydgoszcz i Płock!
To
trzeba
iść
do
specjalisty,
będzie
trochę
kosztowało
i
zajmie
dużo
czasu,
ale
potem powinno się poprawić.
Uwolniliśmy
się
od
nich
i
pojechali
na
stację.
Po
drodze
była
wymiana
kasy,
która
oczywiście
pociągnęła
ze
sobą
komplikacje.
Dałem
walutę,
dałem
prawo jazdy. Po chwili wrócili:
- Your ID
- That’s my ID –
pokazując na prawo jazdy, które koleś ma w ręce
- OK!
O
ludzie,
bierzcie
karty
do
Tajlandii,
bo
wymiana
kasy
to
strata
czasu.
Maiko
poszła
z
jenami,
jaja
do
n-tej,
czasu
jeszcze
więcej
poszło.
Chcieli
trzech
podpisów,
złożyłem.
Pan
wrócił,
że
jeden
nie
pasuje.
Poprawiłem
i
pasował.
Idiotyzm
do
kwadratu.
Oczywiście
dworzec
na
obrzeżach miasta, na butach nie ma mowy. Sam przybytek to biurko i
krzesło.
Pani
sprzedała
nam
bilet,
intrygowało
nas,
że
miał
OSIEM
stron.
Poczekaliśmy
sobie
z
godzinę
na
autobus,
lepiej
się
poznaliśmy,
dałem
pety
jakiemuś
Tajowi,
który
miał
może
dziesięć
lat.
Przyjechał
bus,
wsiedliśmy
i
następne
ponad
sześć
godzin
w
nim.
Po
drodze
jeden
z
ośmiu
biletów
wymieniliśmy
na
obiad.
Po
przyjeździe
do
Sukhothai
mieliśmy
mało
pomysłów.
Nasz
główny
opierał
się
na
Lonely
Planet
i
najtańszym
noclegu,
ale
doczepiła
się
jakaś
pani
i
cholernie
chciała
zabrać
nas
do
super
najlepszego
i
taniego
hotelu.
Po
krótkiej
naradzie
daliśmy
się.
Wybór
nie
był
zły,
za
400
dostaliśmy
giga
pokój.
Seta
trzydzieści
z
kawałkiem
na
twarz.
Pokój
taki,
że
można
było
grać
w
kręgle.
Lokal
nazywa
się
Baan
Thai
i
chyba
jest
dość
popularny.
Poszliśmy
na
targ,
gdzie
udało
znaleźć
się
wegetariańską
kolację.
To
były
przebłyski
taniej
Tajlandii,
pad
thai
–
hit
wegetariański
Tajlandii
(Maiko
również
podziela
moją
koncepcję
żywieniową)
po
25
bahtów,
shake
na
deser
za
10,
szaleć
można na całego. Jedna z rozmów z Barą:
To
prawda,
że
Kaczyński nie ma konta?
I
mieszka
z
mamą
i
z
kotem
–
załatwiłem
całą
sprawę
w
jednym
zdaniu.
Ech,
nadal
jesteśmy dzięki nim słynni.
Wsparliśmy
lokalną
przedsiębiorczość,
odkryłem
przy
tym,
że
te
flakony
co
mają
w
7/11
są
w
także
w
wersji
żółtej
i
czerwonej.
Oczywiście
woltażu
nadal
nie
było,
ale
badania
wykazały,
że
żółta
jest
słabsza,
czerwona
zaś
najmocniejsza.
Wtedy
tego
nie
wiedziałem,
więc
model
żółty ukoronował ten umiarkowanie interesujący dzień.
Pozbieraliśmy
się
szybko
(na tyle
na ile szybko
są w
stanie zebrać się
trzy osoby,
to
było
moje
odkrycie,
że
jednak
trójce
zajmuje
to
więcej
niż
jedynce),
zjedli
śniadanie
w
ogrodzie
(serek
topiony,
jogurt,
jakaś
lokalna
wariacja
na
temat
pieczywa,
banany)
i
udali
na
przystanek
w
stronę
parku
Sukhothai.
Autobus
spokojnie
stał
i
czekał
aż
się
zapełni,
ale
pośpiechu
z
ich
strony
nie
było.
Z
naszej
owszem,
bo
jednak
im
wcześniej
tym
lepiej,
a
najlepiej
to
zacząć
jak
najwcześniej,
póki
jeszcze
nie
wali
z
nieba
lampa.
Tu
niestety
dochodziła
10,
a
na
miejsce
dotarliśmy
już
bliżej
11,
czyli
idealna
masakra.
Wiedzieliśmy,
że
trzeba
pożyczyć
rowery,
bo
teren
ogromny
i
nie
ma
mowy,
żeby
na
butach
tam
łazić.
Niestety
dopiero potem doczytałem w mym Lonely Planet, żeby broń Buddo nie
pożyczać
tych,
które
wciskają
zaraz
na
przystanku
autobusowym,
bo
są
kiepskie,
a
za
dokładnie
tyle
samo
można
pożyczyć
przy
wejściu.
Widać
było,
że
hit
to
nie
będzie,
ale
znowu
nie
kupuję
na
lata,
tylko
biorę
na
chwilę,
jeżdżę
i
oddaję.
Niestety,
nawet na chwilę fajnie mieć rower z hamulcami. Maiko jeszcze miała
trochę
zahamowań,
ja
i
Bara
zero.
Kolejne
rozczarowanie
przeżyliśmy
przy kasie.
Bilety miały kosztować 70 bahtów. Do końca 2008 chyba
właśnie
tyle
kosztowały,
ale
wprowadzono
nowe
ceny,
chyba
specjalnie na nasz przyjazd. 350. TRZYSTA PIĘĆDZIESIĄT BAHTÓW OD
OSOBY!
Plus
dziesięć
za
rower,
co
już
brzmiało
jak
dowcip
wobec
350.
Z
jednej
strony
wierzę,
że
te
pieniądze
pójdą
na
konserwację
zabytków,
z
drugiej
to
jest
jawne
przegięcie.
Wiem,
że
atrakcja
klasy
światowej,
ale
litości!
Podzielono
to
na
kilka
części,
można
kupić
bilet
tylko
na
którąś
z
nich,
ale
marzyłem
o
tym
Sukhothai
od
dawna,
trochę
szkoda
przelecieć
pół
świata
i
nie
wejść.
Podłamani
rozpoczęliśmy
zwiedzanie.
Część
edukacyjna:
Sukhothai
znaczy
Świt
szczęścia.
Założone
w
1238
przez
następne
140
lat
było
stolicą
tego
co
wówczas
było
Tajlandią.
Do
dzisiaj
odgrzebano
193
świątynie,
zajmują
70
kilometrów
kwadratowych,
czyli
jest
to
duże.
Wiele
z
tego
co
odgrzebali
słabo
się
ogląda,
w
sensie
został
jakiś
kawałek
kolumny,
czy
zarys
Buddy
i
liczą
ci
to
jako
świątynię.
Takich,
które
naprawdę
trzeba
zobaczyć
jest
z
dziesięć.
Znaczy
oczywiście
wszystkie
są
warte
uwagi
i
oferują
bezcenną
możliwość
zapoznania
się
ze
światowym
dziedzictwem
kultury,
ale
chyba
nawet
najbardziej
fanatyczny
Buddysta
nie
będzie
robił
193
sztuk.
Pisać
o
świątyniach
to
trochę
jak
tańczyć
o
architekturze
(Frank
Zappa,
nieco
zmieniony),
więc
umówmy
się,
że
ogólnie
są
dość
dobre,
poziom
zatłoczenia
ludźmi
zmienny
–
w
tych
bliżej
wejścia
dość
duży,
im
dalej
tym
lepiej.
Jeździliśmy
sobie
spokojnie
między
kolejnymi
świątyniami,
hamowali
robiąc
kółka
albo
wjeżdżając
w
drzewa.
Najbardziej
dziwiło
nas,
że
w
punktach
kontroli
biletów
wierzyli
nam
na
słowo.
Zatrzymujemy
się,
chcemy
wyjmować
bilety,
a
tu
pan
„a,
macie
ten
na
wszystkie
strefy?
Jedźcie
sobie!”
i
nie
patrzy
nawet.
Raz
czy
dwa
to
można
zrozumieć,
ale
oni
wszędzie
tak!
Skandal!
Można
było
kupić
ten
najtańszy,
ale
postanowiliśmy
ustanowić
wysokie
standardy
moralne,
które
nie
pozwoliły
nam
na
oszukanie
światowego
dziedzictwa
UNESCO.
No
i
jak
kupowaliśmy
bilety
to
nie
wiedzieliśmy,
że
tu
jest
taki
poziom
zaufania
do
drugiej
osoby.
Najbardziej
buty
nam
spadły,
gdy
podjechaliśmy
pod
wzgórze,
na
którym
stał
(niespodzianka!)
Budda.
Wzgórze
wysokie,
oczywiście
jest
gorąco
(wiem,
że
dość
często
to
piszę,
ale
na
wypadek
gdyby
ktoś
zapomniał).
Zanim
zsiedliśmy
z
rowerów
to
pan
policjant
wyskoczył
z
budki
i
mówi,
żebyśmy
sobie
postawili
tam
w
cieniu,
on
nam
popilnuje.
Częstuje
wodą,
najpierw
mamy
lekkie
opory,
bo
jest
jedna
szklanka,
z
której
piją
wszyscy,
ale
tak
bardzo
mu
zależy,
że
nie
wypada
odmówić.
Zresztą
chciało
nam
się
pić,
a
to
co
mieliśmy
w
butelkach
to
już
przegotowane.
Poszliśmy
na
górkę,
nacieszyli
wspaniałym
Buddą,
schodzimy,
a
ten
do
nas,
żeby
koniecznie
się
napić.
Pijemy
jego
wodę,
on
zachwycony,
przyjeżdżają
następni
turyści,
on
wita
ich
jak
nas
przed
chwilą.
Poprosił,
żeby
mu
się
wpisać
do
księgi,
wpisaliśmy
się,
on
zachwycony,
przyniósł
bryłę
lodu,
żebyśmy
sobie
wrzucili
go
za
koszulki
i
na
rozpalone
głowy,
ogólnie
zdurniali
staliśmy
i
bawili
się
tym
lodem.
Nic
za
to
nie
chciał,
najmilsza
policja
świata.
Poczekaliśmy
do
zmierzchu,
zrobili
dość
dużo
obowiązkowych
zdjęć
przy
zachodzie
słońca
i
wrócili
do
New
Sukhothai.
Tam
powtórzyli
schemat
z
dnia
wcześniejszego
i
wrócili
do
hotelu.
Znalazłem
sobie
„Once
there
was
a
war”
Steinbecka
i
oddałem
lekturze.
Rewelacja,
zasypiałem,
ale żal mi było odłożyć, więc ciągnąłem ile dałem radę.
Wydarzyło
się
to
wszystko
14
lutego.
Na
szczęście
jedyne
co
widziałem
z
Walentynek
to
dziewczynkę
z
drucianymi
kwiatkami
i
jeden
plakat
w
7/11.
Tym
samym były to najlepsze Walentynki w moim życiu.
Rano
wybyliśmy
w
stronę
stolicy
północy
Tajlandii,
czyli
Chiang
Mai.
Jest
to
drugie
co
do
wielkości
miasto
Tajlandii.
Fajna
dysproporcja,
bo
ma
250
tysięcy
ludności.
Opinię
ma
rewelacyjną,
stolica
północy,
małe
i
przyjemne.
Drogę
uprzyjemniono
nam
filmem
tajskim,
były
angielskie
podpisy.
Niestety
siedziałem
dość
daleko,
ale
wyglądało
to
bardziej
na
serial,
trwało
jakieś
50
minut.
Przypadek
medyczny
dość
ciekawy:
pani
jest
w
zaawansowanej
ciąży
i
leży
w
szpitalu.
Lekarze
stawiają
jej
wybór:
albo
utną
jej
nogi
i
będzie
mogła
urodzić
dziecko,
albo
usuną
dziecko,
a
zachowają
jej
nogi.
Dość
długo
się
zastanawia,
rozmawia
z
rodziną,
przyjaciółką
czy
też
kuzynką,
która
przekazuje
jej
cenną
myśl:
dobry
mąż
jest
jak
wygrana
na
loterii.
I
ta
mądrość
sprawia,
że
pani
już
wie
jak
wybrać,
traci
nogi,
rodzi
dziecko,
ostatnie
sceny:
leży
w
szpitalu,
cała
rodzina
dookoła
niej,
wszyscy
bardzo
szczęśliwi,
a
ona
bez
nóg
to
już
najbardziej.
Wybór
oczywisty,
w
końcu
nogi
jej
odrosną, a dziecko można mieć raz w życiu. Poza tym jak się ma
dwójkę
dzieci
(relacje
wiekowe
między
nimi,
a
mamą
sugerowałyby
raczej
siostrę)
to
jak
można
nie
chcieć
trzeciego?
Potem
poprawili
z
„Underworld
Evolution”
w
tajskim
dubbingu,
ale
nawet
to
nie
zamaskowało
smutnego
faktu
jakże
chujowy
jest
ten
film.
Nawet
Tajowie
wydawali
się
znudzeni.
Największym
odkryciem
podróży
było
to,
że
w
autobusie
nie
było
toalety.
Krajobrazów
brak,
jakiś
piach
i
krzaki.
Gdy
próbowaliśmy
ustalić
gdzie
jesteśmy
to
nie
szło,
dworce
wszystkie
takie
same,
oczywiście
nie
pisano
nazwy
miasta, więc tak sobie zgadywaliśmy „O, to chyba Lampang, bo dużo
osób
wsiadło,
a
mamy
to
na
mapie
jako
duże”.
Popołudnie,
Chiang
Mai,
dworzec.
Miły
azjatycki
zwyczaj
budowania
dworców
kilka
kilometrów
od
centrum
pozwolił
na
rozpoczęcie
pobytu
w
mieście
od
zapoznania
się
z
lokalnymi
autobusami.
Samo
centrum
może
nie
prześliczne,
ale
przefajne,
kompaktowe
jak
to
ładnie
określają
w
Lonely
Planet.
W
miarę
szybko
udało
się
ustalić
gdzie
jest
Julie’s
Guesthouse.
Niestety,
full.
W
pobliżu
był
jakiś
Same
Same
Guesthouse.
Nie
był
to
hit Tajlandii,
ale
znowu
bez
dramatu,
to
w
jakimś
sensie
cenne
doświadczenie
móc
posłuchać
odgłosów
ulicy.
Było
wifi,
był
też
fajny
dach,
gdzie
znajdowały
się
(pewnie
nadal
tam
są)
prysznice
i
miejsce
do
palenia.
Uwaga,
dało
się
tam
też
pić!
O
wiele
później
dowiedziałem
się,
że
najlepsze
miejsce
w
Chiang
Mai
to
Spicy
Thai.
Problem,
że
trzeba
rezerwować
z
dużym
wyprzedzeniem,
bo
hostel
ten
został
wybrany
najlepszym
hostelem
świata
na
www.hostelworld.com,
czyli
najpopularniejszej
stronie
do
szukania
sobie
noclegów
i
każdy
by
chciał.
Spacer
po
jednej
z
atrakcji
czyli
nocnym
targu
bardziej
podobał
się
żeńskiej
części
drużyny
niż
mnie,
oczywiście
ciekawe,
wzbogacające,
ale
jakoś
spokojniej
podszedłem
do
sprawy
pamiątek.
Trafiają
się
całkiem
fajne
rzeczy,
ale
wizja
tachania
tego
ze
sobą
średnio
mnie
podniecała.
Hitem
i
naszym
obiektem
pożądania
numer
jeden
została
figurka
żaby
z
patykiem
w
pysku.
Celem
zabawienia
się
wyjmujemy
patyk
i
jeździmy
nim
żabie
po
grzbiecie.
Dźwięk,
który
powstaje
ma
przypominać
kumkanie.
Nawet
działa,
żaby
dostępne
są
w
wielu
rozmiarach
i
kolorach,
więc
każdy
z
pewnością
znajdzie
model
odpowiadający
jego
standardom
estetycznym.
Sami
nie
zwrócilibyśmy
na
to
należytej
uwagi,
ale
ludność
lokalna
głowę
na
karku
ma,
zapał
do
handlu
jest,
liczyć
w
miarę
potrafią,
więc
przemierzają
miasto
i
dopadają
kogo
się
da
i
próbują
sprzedać
swoje
cuda.
Początkowo
to
nawet
ciekawe,
bo
noszą
stroje
plemion
górskich,
ale
dość
szybko
przestaje
tak
bardzo
fascynować;
są
dość
upierdliwi,
gdy
jesz
to
widok
pani,
która z uśmiechem debila przychodzi do ciebie i gra ci przy uchu na
żabie
nieco
irytuje.
Z
targu
wróciłem
z
„East
of
Eden”
za
jedyne
50
bahtów.
Na
końcu
tych
wynurzeń
nieco
więcej
na
temat.
Nie
wiem
dlaczego
kretyni
mają
zwyczaj
pisania
cen
flamastrami
na
książkach.
Nawet
klimatycznie
to
wygląda,
ale
mimo
wszystko,
na
dłuższą
metę
aż
boli
patrzeć.
Mieli
też
„Seeing”
Saramago,
na
które
poluję
od
jakiegoś
czasu,
ale
cena
dość
wysoka,
a
wydanie
takie
ładne,
że
szkoda
byłoby
mi
potem
gdzieś
zostawić,
na
wymianie
byłbym
stratny,
udowodniliby
mi,
że
to
kiepski
pisarz,
bo
mało
popularny.
Późniejszym
wieczorem
miałem
randkę
z
butelką
ryżówki,
bo
tak
jakoś
niespecjalnie
minął
dzień.
Dołączyło
do niej dwóch zawodników z Wielkiej Brytanii, z wkładem własnym w
postaci
piwa.
Nie
wiem
czy
bardziej
było
ciemno,
czy
bardziej
byliśmy
najebani,
ale
gdy
spotkałem
rano
dwóch
facetów
to
chwilę
ustalałem
czy
to
oni,
czy
nie.
Oni
też
nie
byli
pewni,
zapytali
wprost
czy
przypadkiem
nie
pili
tu
ze
mną
wczoraj.
Ponownie
się
sobie
przedstawiliśmy,
albo
może
i
po
raz
pierwszy.
Znaczenia
wielkiego
to
nie
miało,
bo
oni
wybierali
się
na
trekking.
Idea
trekkingu
w
Tajlandii
północnej
polega
na
tym,
że
idzie
się
do
biura,
wykupuje
wycieczkę
i
wali
w
góry
między
plemiona
górskie.
Pokazują
nam
plemiona,
najczęściej
Hmong,
Karenów
lub
Akha
i
opowiadają
o
ich
zwyczajach.
Blaski:
można
zobaczyć
naprawdę
ciekawe
rzeczy
i
niemało
się
nauczyć,
spacerujemy
lub
jeździmy
po
ciekawych
terenach,
gdzie
naprawdę
nie
ma
za
wiele
cywilizacji.
Minusy:
trekking
to
wielki
biznes,
na
którego
egzystencji
opiera
się
egzystencja
wielu
lokalnych
przewodników
i
biur
podróży.
Jeżeli
pójdziemy
z
miejsca
takiego
jak
Chiang
Mai
to
istnieje
poważne
ryzyko,
że
trafimy
do
miejsca,
w
którym
turyści
są
codziennie,
a
ludność
lokalna
wdziewa
stroje
plemienne
po
to,
żebyśmy
sobie
z
nimi
zrobili
zdjęcie,
autentyzmu
za
wiele
nie
ma.
Temat
powróci
za
mniej
więcej
trzy
dni.
Na
razie
wybraliśmy
się
na
zwiedzanie
miasta,
z
naciskiem,
dla
odmiany,
na
liczne
świątynie
buddyjskie.
Już
przy
pierwszej
wygraliśmy
tuktukowca,
który
zaoferował,
że
nas obwiezie po kilku w zamian za 150 bahtów za trójcę, czyli 50
od
głowy.
Nie
brzmiało
źle,
przedstawił
nam
plan,
który
wydawał
się
uczciwy:
robimy
sześć
świątyń
i
dwa
sklepy,
bo
on
tam
dostaje
kasę
za
przywiezienie
turystów,
oczywiście
nie
musimy
niczego
kupować.
Rozważyliśmy
tę
opcję
podczas
zwiedzania
świątyni
numer
jeden.
Tu
szczególnie
urzekł
nas
„buddyzm
dla
bogatych”
–
na
schodach
świątyni
siedzą
sprzedawcy
i
mają
klatki
z
ptakami.
Chyba
chcieli
300
bahtów,
za
to
dostajesz
klatkę
i
możesz
zwrócić
biednemu
zwierzęciu
wolność.
Pewnie
w
20
minut
później
łapią
go
znowu
i
wraca
do
klatki,
by
zarobić
kolejne
trzy
stówy.
Albo
poszli
krok
dalej
i
zwierzę
zostało
tak
wytrenowane,
że
samo
wraca
–
takie
małe,
tajskie
perpetuum
mobile.
Nie
wiem
na
ile
pomysł
chwycił,
bo
nie
widziałem,
żeby
ktoś
inwestował
w
ptactwo,
ale
skoro
siedzą
to
pewnie
da
się
z
tego
wyżyć.
50
na
twarz
nie
brzmiało
źle,
zgodziliśmy
się
jechać
z
panem.
Zaczęło
się
świetnie,
jakieś
dwa,
położone
kawałek
od
centrum
przybytki.
Może
kasku
nie
zrywały,
ale
zawsze
miło
oglądnąć
jakąś
stupę.
Niestety,
potem
zapanowała
tendencja
dołująca.
Dwa
sklepy
odwiedziliśmy
niemal z uśmiechem na ustach, w pierwszym pokazano nam jak farbuje
się
jedwab
i
jak
ciężko
Tajice
na
zapleczu
muszą
pracować
na
krosnach
w
stylu
XIX
wiek.
Mieli
jedwabniki
w
różnych
stadiach
rozwoju,
ogólnie
część
mocno
edukacyjna.
Oczywiście
obok
były
efekty
tej
pracy,
ceny
raczej
cięższe,
ale
przecież
obowiązku
kupowania
nie
ma.
Kolejne
dwa
sklepy
już
z
mniejszym
zapałem
przechodziliśmy,
na
etapie
piątego
mieliśmy
serdecznie
dosyć.
Uznaliśmy, że jak już go mamy, to dziewczyny pojadą na dworzec po
bilety,
bo
kawałek
jest.
Dworzec
przeszedł,
ale
zanim
dotarliśmy
do
kolejnej
świątyni
to
przerobiliśmy
jeszcze
jeden
sklep.
Asortyment
wszędzie
cudowny,
rzeźby,
figurki,
pierwsze
miejsce
wełna
kaszmirowa.
Na
szczęście
nie
padło
na
mnie,
ale
zawsze
miło
popatrzeć
jak
wytrenowany
sprzedawca
opowiada
pani
z
USA,
że
w
Indiach każdy ma taki szal i że jest to rzecz, która owszem, jest
droga,
ale
„kupujemy
to
pewnego
dnia,
a
potem
służy
nam
dwadzieścia
lat,
jak
mało
co
innego”.
Powtórzę
się
sprzed
lat,
w
Indiach
wyjaśniono
mi,
że
prawdziwa
wełna
kaszmirowa
jest
tak
droga,
że
nie
ma
mowy,
żeby
ktoś
miał
sklep
jej
pełen,
jest
jej
mało,
bo
robiona
powinna
być
z
sierści
zbieranej
z
koziego
podgardla,
czyli
z
koziołka
wiele
nie
będzie,
do
tego
robota
iście
benedyktyńska.
A
co
do
wytrwałości…chwała,
że
tylko
te
ich
szale
mają
taką
żywotność,
gdybym
tu
zebrał
sobie
wszystko
co
miałem przez ostatnie dwadzieścia lat, to wysypywało się oknami.
Widząc,
że
wiele
z
tego
nie
będzie
zasugerowaliśmy
powrót
w
okolice
świątyń
bardziej
centralnie
położonych.
Tam
chcieliśmy
mu
podziękować,
ale
ubiegł
nas
historią
o
tym,
że
zadzwoniła
mu
komórka
i
musi
jechać
odebrać
córę
ze
szkoły.
Jak
to
usłyszałem
to
przypomniał
mi
się
tytuł
filmu
„Buddha
collapsed
out
of
shame”,
chociaż
to
o
Afganistanie.
Znaleźliśmy
miejsce
zwane
Monk
Chat,
siedzą
mnisi,
można
się
dosiąść
i
porozmawiać
z
nimi
na
tematy
dowolne.
Pomysł
genialny,
niestety
nie
wymiatają
po
angielsku,
więc
koncepcji
samsary
raczej
nie
porozpatrujemy,
ale
zabawy
trochę
jest.
Najpierw
mieliśmy
takiego
dość
poważnego,
więc
szło
powoli,
dowiedzieliśmy
się,
że
za
dotknięcie
kobiety
mnich
ma
wylot
z
zakonu.
Kusiło
mnie
namówić
dziewczyny,
żeby
na
niego
opadły
i
załatwiły
mu
kilka
lat
mnichowania.
Okazało
się,
że
jest
z
Sukhothai,
bardzo
ucieszył
się,
że
tam
byliśmy,
jeszcze
bardziej,
że
nam
się
podobało.
Zanim
opowiedzieliśmy
skąd
jesteśmy
to
pojawił się jego kolega, znacznie młodszy i bardziej wyluzowany.
Z
Czech
jesteś?
Petr
Cech! Chelsea! Bramkarz!
Książki?
Znacie
Harrego Pottera?
Znamy,
ale
wy
tu
znacie?
Tylko
pierwszy
i
siódmy
tom,
reszty
nie
ma
tajsku,
ale
znam
zaklęcia
–
zaczął
udawać,
że dzierży różdżkę i drze się – LEVIOSA! EXPELIARMUS!!!
Dowiedzieliśmy
się,
że
nie
mogą
uprawiać
sportu,
ale
wolno
im
oglądać.
Wydawało
się,
że
ten
zakaz
dodatkowo
pogłębia
ich
cierpienia,
bo
tego
młodszego
to
po
prostu
widziałem
w
ataku,
a
starszego
na
bramce.
Mogą
też
korzystać z netu, ale w celach edukacyjnych, nie rozrywkowych, te na
ich
szczęście
nie
zostały
sprecyzowane.
Dla
mnie
internet
to
jedna
wielka
nauka.
Bez
tego,
tak
jak
Lem,
nie
wiedziałbym
ilu
idiotów
jest
na
świecie.
Nie
wiedziałbym
też
jak
daleko
posunięty
jest
wtórny
analfabetyzm
wśród
rodaków,
ani
co
potrafią
zrobić
dwie
panie z jednym kubeczkiem, albo jedna pani z jednym węgorzem, czy
też pan z karpiem. Na co nie wejdą w necie to na pewno będzie
edukacyjne.
Bara
próbowała
popytać
o
Sri
Lankę,
ale
bariera
językowa
nas
pokonała.
Chcieliśmy
pogadać
o
cierpieniu
(dukkha
w
sensie),
ale
młody
wszystko
rozkładał
swoim
śmiechem,
jakby
dawał
nam
do
zrozumienia,
że
to
wszystko
pierdoły
i
po
co
tracić
czas.
Mały
Budda,
ale
o
wiele
fajniejszy,
widać
było,
że
nas
nie
lekceważy,
ani
nie
robi
sobie
jaj,
tylko
jest
na
takim
poziomie
świadomości,
że
może
sobie
nie
zaprzątać
głowy
problemami
świata
współczesnego.
Po
dobrych
czterdziestu
minutach
z
mnichami
ruszyliśmy
w
stronę
miejsca
zamieszkania,
tematy
z
nimi
poruszone
co
chwilę
powracały,
jakby
każdy
zastanawiał
się
czy
powiedział
coś mądrego TAKIM ludziom. Oni pewnie mieli to wszystko w podogoniu
i
byliśmy
dla
nich
tylko
kolejną
edycją
turystów,
którym
mogli
poprawić
humor
dzięki
poświęceniu
im
czasu.
Ale
monk
chat
potęga,
nie
jestem
w
stanie
wyjaśnić
dlaczego,
ale
wybitnie
nam
się
podobało.
Gdy
tylko
nadarzała
się
okazja,
to
poważny
powtarzał
„I
am
so
proud
of
my
buddhism”.
Wzruszające
to
było,
mówimy,
że dla nas to ciekawe, że wiemy coś tam o Buddzie, że byliśmy w
Ayuthai,
że
ciekawe,
że
interesujące,
że
buddyzm
fajny,
a
ten
co
chwilę
„I
am
so
proud
of
my
buddhism”
i
widać
było,
że
nie
nauczył
się
tego
na
automacie,
tylko
naprawdę
był
dumny,
że
przynależy
do
tego
wyznania.
Nigdy
nie
widziałem
niczego
takiego
wśród
chrześcijan
(no
trochę
Przystanek
Jezus
może),
ci
zawsze
rozwijali
swoje
wypowiedzi
i
wyjaśniali
mi
jak
bardzo
jest
ze
mną
źle,
że
mam
inny
pomysł
na
życie
i
zaświaty,
a
ci
tutaj
zero
indoktrynacji,
fajnie,
że
przyszedłeś.
Co
ja
w
ogóle,
oni
nawet
nie
chcieli
rozmawiać,
tylko
wyjaśnić,
w
czym
nie
rozumiem
Jezusa.
Ostatni,
którzy
chcieli
rozmawiać
to
byli
w
Dublinie
na
krawężniku,
mieli
Koran
i
podpis,
że
wyjaśnią,
że
nie
są
terrorystami
jeżeli
tylko
z
nimi
pogadamy.
Tego
się
akurat
domyślałem,
więc
nie
siadałem.
Spacery
po
mieście
zaowocowały
znalezieniem
rzeczy
z
dawna
reklamowanych,
czyli
skserowanych
przewodników
po
krajach
ościennych.
Cena
to
jakieś
30%
oficjalnej,
niektóre
mapy
wyglądają
jak
podcieracz,
ale
ogólnie da się z tego korzystać.
Brzydząc
się
tak
jawnym
naruszeniem
własności
intelektualnych
wydawnictwa
Lonely
Planet
kupiłem
oryginalne
wydanie
„Thailand.
Laos.
Cambodia.
Vietnam.
The
Greater Mekong”.
Kurwa,
tego
już
nie
mogliście
skserować?
480
bahtów
stargowane
z
500
wsiąkło
w
kasę
księgarni jak krew w piach.
Odbiłem
sobie
w
Gecko
Books,
sprzedałem
mój
„Ostatni
seans
filmowy”
za
30
bahtów.
Kupiłem
u
nas
za
2,99
PLN,
przeczytałem
ja
i
Maiko,
więc
do
przodu. Pan mnie
zaskoczył,
bo popatrzył,
zapytał
co to, a gdy się
dowiedział,
to
powiedział,
że
uwielbia
i
że
głupio
mi
oferować
tak
mało
za
tak
wspaniałą
książkę,
ale
autor
niestety
nie
jest
popularny i dla niego to też nie interes życia.
Panie,
bierz
pan,
przejechało
pół
świata,
nie
będzie
wracało,
za
10
też
bym
dał,
może
się
komuś
przyda
do
czegoś.
Przy
okazji,
Chiang
Mai
pełne
jest
antykwariatów,
znaleźć
można
naprawdę
bardzo
dużo
bardzo
ciekawych
rzeczy.
Z
cenami
bywa
różnie,
ale
przecen
nie
brakuje
i
za
góra
100
bahtów
coś
możemy
wytargować.
Oczywiście
króluje
język
angielski,
ale
i
po
polsku
da
się
coś
wyhaczyć.
Problem:
gdy
chcemy
kupić
to
języki
inne
niż
angielski
mają
ceny
dość
mocno
wywalone
–
„bo
to
taki
rzadki
język,
ciężkie
do
zdobycia”.
Natomiast
gdy
chcemy
sprzedać
to
jęczą
„ech,
ale
to
taki egzotyczny język, nikt mi tego nie kupi, ja w sumie nie chcę
tego”.
Ten
chłop
był
zdrowy
na
umyśle,
ale
z
Azjatami
to
życzę
powodzenia.
Inna
wzruszająca
rzecz
to
wycenianie
książek
patrząc
na to ile ma stron. Tym sposobem za 1984 Orwella nie dostaniemy za
wiele,
więcej
za
jakiś
bełkot
kryminalny
na
600
stron.
Ewentualnie
gdy
przyjdziemy
z
1984
to
nam
powiedzą,
że
za
mało
stron,
gdy
będziemy
chcieli
je
kupić
to,
że
to
wspaniała
pozycja
literatury
światowej
i
dlatego
takie
drogie.
Ogólnie
nie
jest
lekko,
ale
plus
wielki,
że
niemal
wszędzie
coś
sensownego
do
czytania
da
się
zdobyć.
Następny
dzień
to
ciąg
dalszy
zapoznawania
się
ze
świątyniami
Chiang
Mai.
Mają
ich
ponad
trzysta,
więc
jest
co
robić
i
nuda
nie
grozi,
chociaż
zależy
jak
tę
zdefiniujemy.
Wybór
padł
na
jedną
z
ważniejszych,
czyli
Wat
Phrathat Doi Suthep, a po ludzku: ta na wzgórzu. Nie ma co się
powtarzać,
standard
azjatycki,
czyli
dojazd
na
miejsce
z
lekka
skomplikowany,
wejście
po
schodach
do
lokalu,
miała
być
panorama
miasta,
nie
było,
bo
albo
smog
albo
mgła
je
pokrywało,
w
tył
zwrot
i
radosna
zabawa
z
taksiarzami,
żeby
wrócić.
Pięć
kilosa
obok
była
jakaś
wioska
niby
trekkingowa,
ale
przewodnik
ostrzegał,
że
to
raczej
targowisko.
Po
chwili
zastanawiania
się,
postanowiliśmy
to
zlać
i
oddali
jakże
relaksującemu
w
temperaturze
nie
wiem
ilu
stopni
łapaniu
transportu
powrotnego.
Coś
się
trafiło,
tłok
i
mała
kłótnia
o
cenę
–
oni
tak
mają
fajnie,
że
umawiacie
się,
jedziecie,
a
potem
nagle
mówią,
że
myśleli,
że
50
to
jest
60
i
jednak
chcieliby
więcej,
najlepiej
z
napiwkiem
na
poziomie
50%
ceny.
Na
szczęście
nie
wydzierają
się,
ale
wkurwić
to
potrafi.
Chiang
Mai
jest
szczególnie
wściekające,
bo
wszyscy
tam
walą,
bo
niby
najfajniejsze
co
jest
na
północy
kraju.
W
efekcie
cwaniaków
i
oszustów
nie
brakuje,
a
zwiedzanie
mimo całkiem ładnej okolicy nie zawsze jest super mega przyjemne.
W
centrum
odkryliśmy,
że
większość
atrakcji
mamy
za
sobą,
wizja
kolejnych
świątyń
raczej
odrzucała,
więc
postanowiliśmy
udać
się
na
tajski
masaż.
Lonely
Planet
sugerowało
kilka
miejsc,
ulica
sugerowała
setki,
wybraliśmy
sobie
hit
absolutny:
masaż
w
więzieniu,
„Brokedown
Palace”.
Idziemy
do
więzienia,
z
zewnątrz
wygląda
całkiem
ciekawie,
na
murach
jakieś
radosne
malunki,
mniej
radosny
drut
kolczasty.
Niestety
w
samym
więzieniu
absolutny
full,
ale
wysłali
nas
do
zaprzyjaźnionego
miejsca,
gdzie
również
masują
więźniarki,
a
jest
milej.
Ech,
chcieliśmy
w
pierdlu,
taki
„Midnight
Express”
klimat
najlepiej.
Poszliśmy
gdzie
skierowali,
sprawdzili,
czy
nie
kłamią,
ale
rzeczywiście,
też
więźniarki.
Chwila
czekania,
kazały
się
przebrać
w
sarong.
Stoją
cztery
komputery,
można
sobie
na
necie
usiąść.
Genialne,
czas
się
nie
dłuży,
mogliby
u
nas w ZUSie na przykład zrobić, tylko ze dwie setki by trzeba było
postawić
(zakładając
optymistycznie,
że
petenci
potrafią
coś
osiągnąć
na
komputerze).
Przywdziałem,
wychodzę,
a
kobieta
na
mnie
taaaakie
oczy,
że
źle,
że
tyłem
do
przodu,
na
lewą
stronę,
wiąże
się
to
inaczej.
Wróciłem,
przebrałem,
zawiązała
mi,
bo
to
już
mnie
przerastało.
Następnie
umyła
nam
nogi,
durnie
się
trochę
czułem,
Azjatka
niczym
Maria
Magdalena
klęczy
i
myje
mi
nogi.
Potem
przejście
do
dania
głównego,
wchodzimy
za
zasłonkę,
kładziemy
się,
pani
polewa
olejkiem
i
zaczyna
maltretować.
Mnie
się
trafiła
maluteńka
nawet
jak
na
standardy
tajskie,
ale
widać
było,
że
zna
się
na
anatomii,
poskakała
mi
po
plecach,
połamała
nogi
i
ręce,
nierzadko
naciskając
tylko
kciukiem
jakieś
miejsce
wywoływała
dość
ciekawe
reakcje.
Potem
wymieniliśmy
uwagi,
okazało
się,
że
podczas
masażu
mieliśmy
w
głowie
tę
samą
myśl: za co ona siedzi i czy umie zabić jednym ciosem i czy zaraz
mi
tego
nie
pokaże.
Było
cudnie,
wychodzi
się
wysmarowanym
jakimś
eukaliptusem
od
stóp
do
głów,
zrelaksowanym
i
jakoś
tak
ogólnie
przyjemniej.
Niestety,
uczucie
to
dość
szybko
przechodzi,
dla
nich
to
lepiej,
bo
stada
turystów
przychodzą
wielokrotnie.
Ciekawe
czy
można
się
uzależnić
od
chodzenia
na
masaże.
Impreza
kosztowała
180
za
godzinę,
czyli
z
jednej
strony
nie
jakoś
bardzo
dużo,
z
drugiej
to
Tajlandia,
więc
to
już
całkiem
słuszna
kasa.
Idea
jest
taka,
że
panie
będące
u
końca
wyroku
pracują
jako
masażystki,
co
ma
je
nauczyć
tego,
że
można
być
członkiem
społeczeństwa,
żyć
i
zarabiać
uczciwie.
Pewnie
ich
przemyślenia
są
w
stylu
„kurwa,
kiedyś
w
dzień
to
potrafiłam
nakraść
na
10000
bahtów
w
godzinę,
a
teraz
skaczę
po
jakimś
tłustym
chuju
i
dostanę
jakąś żałosną stówę za godzinę, to ma być życie? Kpiny!”
Panie
wyglądały
na
nieco
rozczarowane,
że
nie
daliśmy
im
żadnych
bonusów,
ale
jeżeli
się ma budżet na poziomie 600-700 bahtów na dzień, to 180 nieźle
targa
kieszeń,
chociaż
przyznam,
że
robiły
takie
shrekowe
oczka,
że do dziś mam wyrzuty i budzę się w środku nocy z myślami „ty
bucu,
pięciu
złotych
biednej
kobiecie
nie
dałeś,
przez
takich
jak
ty
program
resocjalizacji
potem
nie
wypali,
a
ona
wróci
do
rozpusty”.
Po
chwili
zderzono
nas
z
jeszcze
bardziej
konkretną
kwotą;
o
ile
znaczki
do
Europy
to
skromne
15
bahtów,
o
tyle
dziewczyna
przede
mną
chciała
wysłać
paczkę
do
Grecji
i
pan
przyniósł
tabelę
z
chorymi
cenami.
Nie
jestem
pewien
czy
dobrze
zrozumiałem,
bo
wyszło,
że
za
kilogram
przesyłki
trzeba
zapłacić
DWA
TYSIĄCE
BAHTÓW!
Ktoś
mi
potem
mówił,
że
fakt,
pierwszy
kilogram
jest
zajebiście
drogi,
ale
każdy
następny
tańszy
i
jak
się
wysyła
dwadzieścia
kilo
to
wychodzi
rozsądnie.
Rozważałem
wysłanie
kilku
koszulek,
żab,
bransoletek
czy
innych
bzdur,
ale
jednak
nie
dziesięć
kilo,
a
kilka
sztuk.
Pomysł
ten
porzuciłem
po
usłyszeniu
cennika
poczty
tajskiej.
Posnuliśmy
się
po
tym
Chiang
Mai,
jakieś
świątynie
desperacji,
jakieś
jedzenie,
w
końcu
wrócili
do
miejsca
zamieszkania.
Wieczorem
spotkałem
na
dachu
Amerykanina
z
Alaski,
który
okazał
się
być
fanem
Palin,
czyli
nigdy
nie
wiesz
jaką
postać
może
przybrać
schorzenie
psychiczne.
Rozumiem
lokalny
patriotyzm,
rozumiem
radość,
że
człowiek
z
twojego
stanu
kandyduje na vice, rozumiem McCain, ale cholera, Palin? Jakby ktoś z
Białegostoku
przeżywał
ekstazę
z
okazji
Kononowicza.
Do
tego
jeszcze
dowiedziałem
się,
że
bohater
„Into
the
Wild”
to
kretyn
był,
że
sobie
nie
dał
rady.
Tak
próbowałem
coś,
że
ten
film
to
nie do końca jest o tym jak sobie dać radę w krzakach na Alasce i
rozumiem,
że
z
punktu
widzenia
survivalu
to
nie
błysnął
formą,
ale
myśli,
które
towarzyszyły
mi
przy
oglądaniu
tego
dzieła
były
z
nieco
innej
kategorii
niż
to
jakie
jagody
należy
jeść,
a
jakich
nie.
Potem
jeszcze
ponarzekał,
że
oni
mają
przecież
tyle
przyrody,
a
co
chwilę
jacyś
kretyńscy
zieloni
blokują
inwestycje
w
stylu
fabryka
czy
kopalnia.
Taaak,
po
co
wam
to,
zabetonujcie
Alaskę,
zróbcie
hajłeje
i
dopiero
będzie
fajnie.
Specjalnie
nie
chciało
mi
się
kłócić,
koncentrowałem
się
na
piwie
i
tematach
neutralnych.
Z
tym
oczywiście
też
były
kredki,
sklep
hotelowy
zamknął
się
o
22.
Walimy
więc
do
pochłoniętej
tajską
telenowelą
obsługi,
żeby
nam
jeszcze
po
dwa
na
twarz
sprzedała,
bo
chcemy
sobie
posiedzieć.
Okazało
się,
że
oni
nie
mają
kluczyka
od
lodówki,
ma
go
właścicielka.
Wysłali
mnie
do
jej
pokoju,
ta
wyszła
w
ręczniku
i
wkurwiona,
klucza
nie
chciała
dać
nikomu,
otworzyła
i
sprzedała
dwa
piwa.
Po
chwili
fan
Palin
mógł
przerobić
ten
sam
scenariusz.
Że
też
się
nie
nauczyli,
że
blada
twarz
żyje
w
nieco
innych
godzinach
niż
żółta
i
z
tej
okazji
można zarobić na piwie trochę więcej o 23 niż o 9 rano. Z powodu
tych
jakże
niesprzyjających
okoliczności,
a
także,
bo
było
nudno,
a
dwie
Francuzki
nie
wniosły
wiele
do
profilu
imprezy,
o
jakiejś w miarę ludzkiej poszedłem spać.
Następnego
dnia
przyszło
nam
się
rozstać,
Bara
musiała
wracać
do
Bangkoku,
my
jechaliśmy
na
północ.
Trochę
to
wszystko
potrwało,
w
końcu
udało
nam
się
kupić
bilet
na
15:00,
posiedzieliśmy
sobie
na
dworcu
dobrą
godzinę.
Wizyta
w
łazience
zaowocowała
odkryciem
automatu
z
kondomami.
W
paczce
dwie
sztuki,
kosztowały
dziesięć
bahtów.
Ależ
to
musi
być
adrenalina
używać
tego,
powinni
się
reklamować,
że
dla
ludzi,
którzy
kochają
ryzyko.
Niestety
gastronomii
na
dworcu
nie
udało
się
znaleźć,
ale
na
szczęście
są
zupki
w
wielkich
kubłach,
pani
zalewa
nam
to
wrzątkiem,
łyżka
w
zestawie
i
szamamy.
Pychota
to
nie
jest,
ale
zawsze
jakaś
alternatywa
dla
głodówki.
W
końcu
przyjechał
autobus
i
pojechaliśmy.
Przez
następne
sześć
godzin
mogliśmy
sobie
dość
poważnie
poczytać,
a
gdy
się
ściemniło
to
lepiej
się
poznać
i
porozmawiać
sobie.
W
końcu
koło
22
osiągneliśmy
Nan.
Z
taką
nazwą
powinni
nawiązać
współpracę z chorwackim Nin. A najlepiej z wiadomym zespołem.
Obiecane
nieco
więcej
na
temat East of Eden. Jest to jedna z najlepszych rzeczy jaką w życiu
czytałem,
zastanawiam
się
cały
czas
czy
nie
najlepsza.
Mało
co
czytało
mi
się
z
taką
przyjemnością
w
oryginale.
Steinbeck
chyba
podpisał
pakt
z
diabłem,
że
w
tak
krótkim
czasie
napisał
coś
tak
wspaniałego,
tak
złożonego
i
pełnego
odniesień.
Jeżeli
ktoś
tylko
widział
film
to
mało
wie
o
książce,
może
jakieś
20%
filmu
ociera
się
o
pierwowzór.
Ponieważ
mało
znam
osób,
które
miały
przyjemność
i
w
imię
popularyzowania
rzeczy
genialnych,
oto
kilka
cytatów,
może
kogoś
zachęcą
do
lektury.
Fabuły
raczej
za
wiele
nie
zdradzają,
a
pokazują
jakie
cuda
można
znaleźć.
Najpierw
z
wiki:
To
a
monster
the
norm
must seem monstrous, since everyone is normal to himself.
And
this
I
believe:
that
the free, exploring mind of the individual human is the most valuable
thing in the world. And this I would fight for: the freedom of the
mind
to
take
any
direction
it
wishes,
undirected.
And
this
I
must
fight
against:
any
idea,
religion,
or
government
which
limits
or
destroys the individual.
I
can
understand
why
a
system built on a pattern must try to destroy the free mind, for that
is one thing which can by inspection destroy such a system. Surely I
can understand this, and I hate it and I will fight against it to
preserve
the
one
thing
that
separates
us
from
the
uncreative
beasts.
If the glory can be killed, we are lost.
It
would
be
absurd
if
we
did not understand both angels and devils, since we invented them.
It
takes
great
courage
to
back
truth
unacceptable
to
our
times.
There’s
punishment
for
it,
and
it’s usually crucifixion.
Maybe
you’re
playing
a
part on a great stage with only yourself as audience.
[The
Hebrew]
word
timshel
—
Thou
mayest
—
that
gives
a
choice.
It
might
be
the
most
important word in the world. That says the way is open. That throws
it right back on a man. For if Thou mayest — it is also true
that
Thou
mayest
not…
[Thou
mayest]
makes
a
man
great, that gives him stature with the gods, for in his weakness and
his filth … he has still the great choice. He can choose his course
and fight it through and win.
There’s
nothing
sadder
to
me than associations held together by nothing but the glue of postage
stamps. If you can’t see or hear or touch a man, it’s best to let him
go.
With
a
few
exceptions
people don’t want money. They want luxury and they want love and they
want admiration.
Every
man
has
a
retirement picture in which he does those things he never had time to
do — makes journeys, reads the neglected books he always pretended
to have read.
All
colors
and
blends
of
Americans
have
somewhat
the
same
tendencies.
It’s
a
breed
—
selected
out
by
accident. And
so
we’re
overbrave
and
overfearful
—
we’re kind and cruel as children. We’re overfriendly and at the same
time
fightened
of
strangers.
We
boast
and
are
impressed.
We’re
oversentimental
and
realistic.
We
are
mundane
and
materialistic
—
and do you know of any other nation that acts for ideals? We eat too
much. We have no taste, no sense of proportion. We throw our energy
about like waste. In the old lands they say of us that we go from
barbarism to decadence without an intervening culture.
Riches
seem
to
come
to
the poor in spirit, the poor in interest and joy. To put it straight
— the very rich are a poor bunch of bastards.
Can
you
think
that
whatever made us — would stop trying?
I
wypisane
przeze
mnie,
które na wiki się nie załapały:
And
there
is
one
sure
thing about the fall of gods: they do not fall a little, they crash
and shatter or sink deeply into green muck.
A
thing
so
triumphically
illogical,
so
beautifully
senseless
as
an
army
can’t
allow
a
question
to weaken it.
To
a
man
born
without
conscience a soul-stricken man must seem ridiculous
Oldest
conviction
in
the
world that the girl you are in love with, can’t possibly be anything
but true and honest.
People
like
you
to
be
something, preferably what they are.
We
gather
our
arms
full
of guilt as though it were precious stuff. It must be that we want it
that way.
Virtue
we
learn
because
we are told about it, but sin is our own designing.
It’s
an
excuse
and
there
aren’t enough excuses in the world.
You’ll
come
out
of
it
older but not less confused.
Rejection
is
the
hell
fears.
Sometimes
a
man
wants
be stupid, if it lets him do a thing his cleverness forbids.
You
can
forget
me
But you said you had already.
Do
you
think
I
want
human? I’d rather be a dog than a human.
Indeed,
most
of
vices are attempted shortcuts to love.
I
hope
I’m
not
so
souled as to take satisfaction in being missed.
And
now
that
you
have to be perfect, you can be good.
Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0
Bez kategorii brak
Zobacz więcej...
Object 8
All is determination to make it make sense
15 Czerwiec 2009 juriusz 10 komentarzy
Przerywając na chwilę wzbudzającą
ekstazę odyseję azjatycką, a koncentrując się na sprawach
bieżących, czyli percepcja muzyki w kilku wersjach, po pierwsze
Selectorrrraaaaa, w sensie Selector Festival.
Ogłosili, zobaczyłem co będzie i
zdecydowałem się wybrać. Po pierwsze, bo Fischerspooner. Po
drugie, bo w Krakowie wielu koncertów nie bywa. Pomyślałem, że
jeżeli w tym roku będzie dużo osób, to zrobią i za rok, a wtedy
może bardziej trafią w to co lubię. Istnienie grup CSS i New Young
Pony Club odkryłem w chwili przeczytania ich nazw na liście
wykonawców. W momencie ogłoszenia byłem na drugim końcu świata i
nie żyłem tym, co zagra w Krakowie w czerwcu. Dochodziły kolejne
grupy, ogólnie wszystko z pogranicza albo spoza moich zainteresowań
- Franz Ferdinand, Royksopp, Digitalism, jacyś DJe, których
absolutnie i w ogóle nie znam. Vira zrobiła mi edukację muzyczną
i odkryłem, że niektórzy z artystów całkiem mi się podobają,
inni zaś absolutnie nie. Nie będę odwalał znawcy, bardziej jest
to kompilacja czego nasłuchałem się spędzając dwa dni w
towarzystwie ludzie, którzy żyją tymi klimatami. 5 czerwca,
zebrałem drużynę z dworca i ruszyliśmy na festiwal. Tak jakoś
wyszło, że na Dizziego Rascala się spóźniliśmy, trochę
umyślnie („to jeszcze po jednym?”), trochę przez pomyłkę („o,
już 20:30?”). Podobno dobry był, ale jakoś żyję z tym, że
straciłem. Na dobry wieczór najważniejsze, czyli Fischerspooner.
20:45, wchodzimy spokojnie całą grupą (jedenaście osób jeżeli
nikogo nie pominąłem) do pierwszego rzędu, co więcej siadamy
spokojnie w kółeczku. Aha, czyli rozwału nie będzie skoro na tyle
przed koncertem mało kogo on interesuje. 20:55, dobra, wstańmy, coś
tam się rusza. 21 właściwie punkt i start. Najpierw Azjata (Ian
Pai jak widzę) przeszedł przez scenę, wykonał coś na kształt
pokłonu i na bok, gdzie pozostawał z laptopem przez większość
of
to
now.
to
be
their
small
don’t
występu, chociaż czasem coś się poruchał. Potem ruszyła
maszyna, na scenie cztery lustra (raczej powierzchnie odbijające z
metalu, ale nazwijmy je lustrami, bo krócej) na kółkach i cztery
panie. Wyszedł Casey w kapeluszu będącym wariacją na temat lampy
i wentylatora. Spokojnie mógłby udać się w tym na jakiś pokaz
mody i nawet coś wygrać. Muzycznie szło z laptopa, ale tańce na
scenie i Casey w środku tego rekompensowały ten drobny mankament.
Na jego chwałę przemawia fakt, że miał kontakt z publiką,
wiedział gdzie jest (Mam nadzieję, że celebrowaliście wczoraj
dwudziestolecie demokracji? – Tak, ale skoro już pytasz to
chcielibyśmy porozmawiać o naturze przemian ustrojowych jakie miały
miejsce w naszym kraju). Setowo chciałem właściwie jednego, no
dwóch. Drugie to Just Let Go i nie było, a pierwsze to Emerge.
Poleciało mniej więcej w środku i
zabiło. You wanna cliche? I ‘ll give you a cliche! Dance
motherfuckers, dance motherfuckers, dance motherfuckers!
Kolejności nie będę przepisywał, ale były takie cuda jak: We are
electric, chyba przedostatnie The Best Revenge, Danse en France (tu
żywiołowo machał kijem i tłumaczył na angielski), Cloud, Get
Confused, Money can’t dance, Fucker, A Kick in the Teeth. Przez cały
występ panie energicznie zasuwały po scenie. Tak energicznie, że
jednej to aż gacie w kroku trzasnęły. Z innych cennych momentów:
sama końcówka i zaczyna mówić (plus minus): dobrze, kręcimy
teraz film. Opowiada on o zespole, który się posypał, ale po
latach postanowili spróbować jeszcze raz. Ostatnią scenę
postanowiliśmy nakręcić w Krakowie, opowiada ona o tym jak to
grają wielki koncert po zjednoczeniu się i wychodzą na bis, a
publiczność szaleje na ich widok. Taka klisza jak w wielu filmach,
np. A Star is Born. Zachowujcie się cliche, skaczcie, krzyczcie jak
fani na bisie swojego ulubionego zespołu.
Miał cliche jak
chciał. Widać było, że dość dużo osób kojarzy ich tak sobie i
zwłaszcza na początku cudów na publice nie było. Potem nieco się
rozkręciło, pod koniec skakało ze trzy razy więcej osób niż na
początku. Dziewczynka koło mnie co jakąś chwilę krzyczała „I
love you”, z drugiej strony Vira nieco rzadziej krzyczała „POKAŻ
DUPĘ” (obie do niego, żadna do mnie). Pomysłem nowatorskim i
przełomowym było postawienie pana fotografa na podwyższeniu przed
sceną. Lepiej nawet, dwóch, po jednym na każdą stronę.
Skutecznie zasłaniali większości z nas. Nie wiem czy to jakiś
medialny potentat wymyślił, czy też organizator, ale byłem pod
wrażeniem pomysłu. Właściwie po co wpuszczać publikę, niech
zespoły grają dla fotografów. Nie wiem jak on się ubawił, bo
miał nieco klimaty meczowe, w kilka osób przekazaliśmy mu
żywiołowo, żeby wypierdalał, oczywiście nie posłuchał. Mam
nadzieję, że w przyszłym roku postawią ich też w środku sceny,
jak zasłaniać to wszystko.
O 23 gwiazda dnia,
czyli Franz Ferdinand, czyli powód pobytu na festiwalu większości
młodzieży. Długo ich nie kupowałem (Franza, nie młodzieży), w
końcu na miesiąc przed Selectorą chwyciłem się i machnąłem
wszystkie płyty. Dla większości mają unikalny styl, dla mnie ich
twórczość to z pięć pomysłów na krzyż. Fajnie się tego
słucha, ale nic więcej, ale na koncert wystarczy. Większość
zebranych miało jednak inne przemyślenia na ten temat i tu dla
odmiany było piekło koncertowe. Mnie tam latało, że zobaczę ich
z połowy namiotu, więc pod barierki się nie pchałem, ale liczni
mocno walczyli o miejsca z przodu. Ubawiłem się nieźle, z tego co
bardziej lubię to Ulysses, Michael, The Dark of the Matinee, no i
oczywiście Take Me Out, którego pan obok mnie wyczekiwał
odgrażając się koledze, że jak nie będzie zaraz, to on idzie do
domu! Franciszkowi naprawdę się chciało, jego kolegom też.
Publika reagowała tak żywiołowo, że nie dziwne, zresztą mnie też
ruszyło i powydzierałem się niemało – tu przydało się częste
wykorzystanie w tekstach motywu „lala”. Podobała mi się
końcówka jak całą grupą tłukli Lucid Dreams, utwór brzmiący
całkiem jak nie ich. Do samego zespołu problemu nie mam, ale trochę
szkoda, że główną gwiazdą zostało coś tak odmiennego od
ogólnie przyjętej linii festiwalu.
Już o 1 Royksopp.
Znam to tyle, że wiem, że kiedyś mi ktoś włączył i mi się nie
podobało. Na żywo mi się podobało, chociaż zapewnianie publiki
co utwór, że się ją kocha i że Polska jest wspaniałym miejscem,
to pomysł raczej średnich lotów. Za to pani, która śpiewała,
która większość koncertu wyglądała jak Heidi, przywdziała na
chwilę strój sowy. Nieco gorszy niż ten Alison Goldfrapp, ale i
tak wyglądało to cokolwiek intrygująco. Przepadł mi Deadmau5,
ciekaw byłem chłopa, który przebiera się za mysz, a poza tym jest
z Kanady, ale już na etapie Royksoppa ledwo stałem. Wizja łażenia
na drugą scenę średnio mnie pociągała, znacznie bardziej wizja
taryfy do krainy taniego piwa (czytaj mego domu).
Sobota nieco mnie
przerażała, bo wiedziałem, że bajka całkiem inna niż dzień
wcześniej i właściwie nic co bym kochał. Waliłem przez to już
na 19, bo New Young Pony Club. Dwukrotne przesłuchanie płyty
pozwoliło przypuszczać, że może na żywo będzie fajnie. Wpadłem
nieco spóźniony, akurat grali cover PJ Harvey, Dress. Miałem
wielkie hurra, ale ogólnie mało kogo sprawa interesowała jakoś
poważniej. Zaskoczony tym byłem, bo panie grały fajnie, można
było wykazać się jakąś aktywnością ruchową, ale niestety,
większość z zebranych nie podzielała tego poglądu. Jako jedyne
zwróciły uwagę na problem piwny (o którym za chwilę dokładniej):
- I think it’s
pretty uncool that you are not allowed to bring beer inside and you
can’t get drunk properly.
Na to zebrani
odpowiedzieli w sposób najbardziej sobie znany i wydający im się
najbardziej odpowiednim: – YEAH!!! Od dawna wiem, że polska publika
jest bezcenna. Wielkie YEAH, że nie można się było napić.
Na następnym
występie, czyli CSS poszło znacznie lepiej. Kolejne panie, na
wokalu Brazylijka o azjatyckim pochodzeniu etnicznym. Tu wszystkich
zachwyciło, że nauczyła się kilku słów po polsku. Ilekroć
temperatura siadała, to ta rzucała na przykład „biżuterija”,
„temperatura”, „pjerogi” na co ludzie robili „wow!” i
bawili się bardziej żywiołowo. Fajne to jest, proste, przyjemne i
tyle. Potem już nie miałem z górki, bo o ile płytę Digitalism
nawet jestem w stanie przejechać, o tyle DJ setu się bałem. Żebym
dał się zaciągnąć na jakiś DJ Set to muszę mieć ze dwa
promile we krwi, a tutaj byłem bardzo daleki od tego. No i niejako
ku memu zaskoczeniu było nieźle, chociaż od mniej więcej połowy
nieco monotonnie. Brunet z duetu wyglądał jakby w poprzednim
wcieleniu był zajebistym borsukiem, a potem odrodził się jako
muzyk. Pod koniec na scenę wpakowała się żeńska część Skinny
Patrini i chwilę potańczyła, ale szybko zdjęli ją techniczni. Po
mniej więcej godzinie skończyli.
Na koniec został
Orbital, na który to wiele osób się napalało, ja w ogóle. Wiem,
że dla kogoś kto ich lubi to podobno był to pełen odjazd i
spełnienie marzeń, ja nudziłem się okrutnie. Do tego stopnia, że
mniej więcej w połowie przeniosłem się na mniejszą scenę, gdzie
grał DJ Mehdi, który jakoś bardziej mnie zainteresował, chociaż
pod sufitem znowu nie byłem. Potem rozpoczęła się niezła, nawet
jak na moje standardy percepowania tych klimatów, zabawa. Na scenie
grał na zmianę Mehdi z kimś kto okazał się zwać Busy P. Obaj
mieli niesamowitą radochę, podobnie wszyscy zebrani i trwało to w
cholerę. Już było zimno, już 4, gdybym był sam, to bym poszedł,
ale siedzieliśmy z tyłu (średnio miałem film na skakanie o 3:30,
po dziewięciu godzinach wygłupów) i patrzyli jak wpadają stada
ludzi, wielu nieźle przyćpanych, chociaż już raczej w stanie
zejścia. Czasem widziało się jak ktoś leży pod ścianą, ma
zdecydowanie kiepski humor, a na nosie okulary przeciwsłoneczne gadżet absolutnie niezbędny w środku deszczowej nocy. Na scenie
krążyła żubrówka, obaj panowie w wirze zabawy, w końcu koło 4
Virze i Drakowi też już zmęczenie dało na tyle w plecy, że
poczołgaliśmy się drogą znaną z dnia wcześniej.
Muzycznie
przeżyłem pozytywne zaskoczenie; bałem się, że będę cierpiał,
a bawiłem się świetnie. Towarzysko to już cudo pełne, w tyle
osób impreza, gdzie się nie odwrócić to ktoś znajomy. Co do
samego festiwalu to po stronie plusów: świetne nagłośnienie,
jedno z lepszych jakiego miałem przyjemność słuchać. Świetne
namioty, gdy nadeszły deszcze niespokojne, to w środku suchutko. W
miarę wystarczająca liczba sraczy, o dziwo w miarę czyste także
drugiego dnia. Wszystko punktualnie, aż nie wierzyłem. Ekrany
super, realizatorzy super, światła super.
Minusy związane
są ze stroną komercyjną, czyli nie wystarczy, że zapłaciłeś
dwie stówy za bilet, musimy ci jeszcze wydrzeć kilka złotych. Piwo
kosztowało siedem złotych za 0,4 litra. Podobno jest zakaz
sprzedawania go na Błoniach, więc ogródek zrobiono na chodniku od
strony 3 maja. Pomysł iście genialny, bo zejście po stromym gdy
popadało to przyjemność. Oczywiście piwa nie można wnieść na
teren namiotowy (and get yourself properly drunk), więc stada ludzi
tłoczyły się na alejce, blokowały przejście, o miejscach do
siedzenia należało zapomnieć, chyba, że trotuar i własny tyłek.
Jedzenie w cenach raczej odlotowych, oczywiście niemal wszystko na
mięsie, więc nie miałem problemu. Miałem go natomiast ze sposobem
płacenia: jedyne czym można było płacić, to była Alter Karta,
czyli karta BZ WBK, którą kupowało się na terenie festiwalu. Był
z tym mały burdel, najtańsza kosztowała 50 złotych. Potem, żeby
doładować należało zapłacić, według jednej pani przynajmniej
50 PLN, według drugiej 30. I jedna, i druga opcja średnio mnie
ratowała, gdy na dwie godziny przed końcem festiwalu chciałem
sobie kupić jedno piwo. Oczywiście kartą można płacić też na
innych imprezach Alter Artu, np. na Heinekenie, tylko ja tam się nie
wybieram, więc jeżeli mi zostanie to mam problem. Niby można tym
płacić w sklepie, ale co zrobić jak ostały się jakieś trzy
złote? Na piwo za mało, ładować na 30 czy 50 nie ma sensu. Woda
kosztowała akurat trzy, ale z colą to kogoś porąbało – SZEŚĆ
ZŁOTYCH POLSKICH NOWYCH ZA PÓŁ LITRA! Więcej już nie można z
ludzi zedrzeć? Co się będziecie krępować, idźcie na całość!
I pod żadnym pozorem nie zmieniać merchandise’u, tłumy po prostu
rzucały się na koszulki Modfunk za 118 PLN, chociaż to chyba bajka
artystów już. Festiwalowe były tak brzydkie, że nie widziałem w
nich nikogo. Skinny Patrini miało całkiem ok, więc nie wiem czy to
wina wykonawców (chociaż chyba powinno zależeć im, żeby sprzedać
ludziom jak najwięcej ciuchów, kasa dla nich), czy czegoś innego.
Po
stronie plusów wpisuję protest mieszkańców przeciwko festiwalowi
satanistycznej muzyki
techno w rocznicę
papieskiej pielgrzymki. Widziałem zdjęcia, coś pięknego, kilku
emerytów z wnuczętami, Fischerspooner miał więcej osób na scenie
niż im się udało zebrać. Trochę to pocieszające, że było ich
tylu i nikt ich poważnie nie potraktował, może powoli idziemy do
normalności (chociaż protesty z okazji Madonny wydają się temu
bardzo głośno przeczyć).
Parafrazując
klasyka, najważniejsze, że minusy nie przysłoniły nam plusów.
Ciekawe co będzie za rok, wymyśliłem sobie, że chciałbym
Portishead, Goldfrapp, Crystal Castles. Smutne, że pierwszego dnia,
z okazji Franza, osób było znacznie więcej, więc może być zwrot
w stronę indie. Słyszałem różne dane dotyczące frekwencji,
oscylowały one od 7 do 15 tysięcy. Raczej skłaniałbym się do
wersji pierwszej, chyba, że po 7 000 na dzień i razy dwa to akurat
15 (dobra, prawie). Wydaje mi się, że liczono na więcej, bo
miejsca nie brakowało, a ekrany tak rozstawione, że i z niezłego
kawałka od sceny można było całkiem ładnie widzieć. Fajne dwa
dni, przybyło mi trochę nowych rzeczy do słuchania,
Fischerspoonera wielbię w kosmos, jednak na DJ sety biegał chyba
nie będę.
II. The Low End of High
Trzy dni po
Selectorze miałem kolejne święto muzyczne. Manson. Marilyn. Tu
akurat się znam, więc będzie długo, rozwlekle i o wszystkim
oprócz koncertu.
Polska
to chyba nie jest jego ukochany kraj, bo ostatnio był u nas w 2003,
ale trafiło się jak kurwie dziecko, bo w Bratysławie. Po dokonaniu
pewnych ustaleń logistycznych zdecydowałem się jechać, chociaż
domyślałem się, że nie będzie to wielkie wydarzenie w dziejach
koncertów. Dobra, miałem cień nadziei, bo chwilę po tym jak
Manson zszedł się z Twiggiem to zagrali kilka naprawdę ciekawych
koncertów (Little Horn na wejście, klękajcie narody!), ale
wiedziałem, że z okazji nowej płyty, to głównie nią zostaniemy
uszczęśliwieni. Płyta najgorsza nie jest, chociaż poziom
wtórności jest dość wysoki. Gdy ogłosił tytuły to ogarnęło
mnie przerażenie. Oczywiście po przesłuchaniu ulubiłem dwa
najbardziej idiotycznie zatytułowane: I Want to Kill You Like They
do in the Movies & I Have to Look Up Just To See Hell – w
pierwszym nie bał się zaszaleć z długością utworu, a drugi
kojarzy mi się z I Put a Spell on You, czyli z ideałem. Zresztą u
niego często dziwne tytuły wychodzą cudownie, kto normalny
postawiłby na tytuł Doll-Dagga Buzz-Buzz Ziggety-Zag? A przecież
kawałek wypierdala pod i przez sufit. Tytuły to i tak małe miki,
najgorsza jest okładka płyty, chociaż singlowa jeszcze gorsza. O
samym singlu: wybitnie idiotycznym pomysłem jest promowanie płyty
poprzez utwór o tytule „Arma-goddamn-motherfuckin’-geddon”
(tytuł sam w sobie przesadnie mądry też nie jest, ale do
krzyczenia nawet się nadaje). Po ocenzurowaniu z piosenki nie
zostało NIC, absolutnie nic, komu się spodoba kawałek, w którym
nie ma refrenu? A i z tym refrenem brzmi jak coś z czasów Groteski,
czyli jeżeli ktoś ma pojęcie to niespodzianki poważnej nie
przeżyje. Jeszcze o płycie, bo jako dyżurny mansonolog kilku osób
czuję się w obowiązku sobie popieprzyć: Devour to nie jest zły
kawałek, ale już widzę te stada, które sobie padają w ramiona na
„I’ll blow your heart to pieces”. Four Rusted Horses miało
nawiązywać do country i Casha…panie, znaj pan miarę. Cash,
Johnny Cash! Bono mówił, że przy nim każdy mężczyzna wygląda
jak cipa, a co dopiero koleś, który latami występował w
skórzanych gaciach i obcasach! We are from America jest po prostu
fajne (we don’t believe in credibility, because we know that we are
fuckin’ incredible), ale przełom w historii muzyki to nie będzie.
Wight Spider i Blank and White również podpadają pod tę
kategorię, mają w miarę przyzwoity wywał, tyle. Jak kto woli czy
tylko tyle, czy aż tyle. Ogólnie to wszystko jest cholernie wtórne,
jakby siedział i „ok, na Mechanical graliśmy tak, to jedźmy
według tego pomysłu, na Holy Wood bardziej tak i też się
podobało, a koncepcja z Groteski obejmuje i to”. Najbardziej broni
się tekstami…aż mi czasem ciężko w lustro patrzeć, ale
uwielbiam jego styl, z wyjątkami, ale nawet takie „Eat Me, Drink
Me” ma przesuper teksty. Tu też bywa fajnie, Movies i pryzmat
filmowy, szlochany niemal. Armageddon i „Fuck the goddamned TV and
the radio, and fuck making hits, I am taking credit for the death
toll” czy On the news, or is it the noose? The same results
may vary, side effects all vary.
Sam tytuł Pretty as a Swastika ma niezły potencjał obrazoburczy. W
WOW na chwilę zajarzył, że niekoniecznie wszystko musi się
ślicznie rymować i pobawił w unbelievable, z korzyścią dla
utworu, te cytaty z niemieckiego pornosa też świetne, chociaż mógł
dać więcej i bardziej je wyeksponować. Inne utwory z mniejszym lub
większym szczęściem i przyjemnością da się odsłuchać, ale
niestety muzyka jest znacznie mniej ciekawa. Nie mogę uwierzyć, że
w ciągu dziesięciu lat Manson tak strasznie poleciał na pysk, z
wyżyn kreatywności na dno wtórności, właściwie gdzieś całkiem
stracił pomysł na siebie. I teraz ja kurwa muszę cierpieć i się
za niego przed ludźmi tłumaczyć.
Oczywiście
słuchałem wszystkich wycieków, z nadzieją, że któryś kawałek
walnie mnie na kolana i będzie można ogłosić renesans Mansona.
Naprawdę na mało co tak czekam. On go ogłasza co płytę, ale
niestety jest osamotniony w tych poglądach. Tu miał być album
nawiązujący do Antichrista. Miała być piosenka jego życia, czyli
nagrane w urodziny (5 stycznia) 15. Na swoje i nasze szczęście
zdarzyło mu się nagrać lepsze rzeczy, bo gdyby to był jego
najlepszy utwór to raczej nie miałby teraz problemu z trasą po
Europie i paroma milionami fanów. Pewnego dnia odkryłem wersję
Devour zremixowaną z cytatami ze Schwarzeneggera i pomyślałem: w
końcu! To jest to! Genialne, odzyskał dystans do siebie, świetny
pomysł! Takie dwie ikony Ameryki zderzone na płaszczyźnie
tandetnego kawałka o miłości, płaczliwy, sentymentalny głos
Mansona, a na tym wrzaski Arnolda z klasyków kina akcji. Put that
cookies down, NOW! Stop whining! Give me a break! This man is totally
insane! You son of a bitch! You lack discipline! Stop it! Stop
shouting, I am not deaf! Padłem z wrażenia i śmiechu, renesans na
całego już widziałem. Niestety, szybko okazało się, że to nie
jest oficjalny remix, a ktoś sobie zrobił jaja. Szkoda, naprawdę
szkoda, byłoby coś nowego, nawiązującego do początkowych tworów
Wielebnego.
Na koncert wybraliśmy się całą
drużyną, o tym potem. Oczywiście była zamota i nie do końca było
wiadomo, gdzie ten koncert będzie, Incheba czy Sibamac (jedno brzmi
bardziej znajomo od drugiego…) ale okazało się, że jednak korty
tenisowe, czyli Sibamac. Wchodzimy, może być. Zagrał support,
słowacki twór, The Swan Bride, nienajgorsze, ale przeszkadzali nam
nieco w rozmowie. Plusem była dostępność piwa i wódki, ceny
całkiem ok, 1,5 euro za banię, 1,7 za piwo. Gdyby nie nasza
złotówkowa duma narodowa to pewnie byłyby jeszcze bardziej ok.
Merchandise mansonowy taki sobie, normalne (a kurwa magicznych się
spodziewałeś?) koszulki z motywami z ostatniej płyty, cena
zaporowa: 30 euro! Ileś tam poczekaliśmy, warunki pogodowe były
raczej przeciwko nam – przez okna wpadało światło, ale coś tam
zasłonili, powiesili czarną szmatę przed sceną, na co wszyscy
zrobili „aaa” „Ludzie są głupi, powieszą im prześcieradło,
a oni się drą z radości” – jak przytomnie skomentował
podniecenie Anri.
Przed Bratysławą były dwa koncerty z
tej trasy. Pierwszy, w Brnie był podobno tak zły, że mało kto był
w stanie w to uwierzyć – co chwilę przerywano piosenki, bo idol
miał z czymś problemy, pod koniec przywalił mikrofonem w głowę
Gingerowi, który mógł odbyć wizytę w szpitalu (nie od dziś
wiadomo, że perkusja u Mansona to pechowy instrument, jak nie
podpali, to kręgi szyjne rozjebie). Mikrofony się sypały, setlista
absolutnie koszmarna i do bólu przewidywalna, oczywiście nie
wydolił ze śpiewem na żywo, mylił się w tekstach, tragedia.
Niektórzy mówili, że to taka aranżacja, bo tak dramatycznie
nieprzygotowanym przyjść na koncert po prostu nie można. Twiggy
przeszedł z basu na gitarę i mylił się nawet w Sweet Dreams. Na
bas wskoczył Andy Gerold, czyli granie u Mansona już nie jest
postrzegane jako jakiś super fajny etat i raczej nikt znany mu się
tam nie rzuci wiosłować. Lider był łaskaw być tak narąbanym, że
bredził coś od rzeczy na zmianę z bełkotaniem („No niech się
zdecyduje, albo bełkot albo brednie, ale nie jednocześnie” Anri). Ogólnie jeżeli chodzi o szokowanie to poszło mu świetnie,
szkoda tylko, że ludzi, którzy za to zapłacili i w sensie
chałtury niż obyczajowym. Potem był Rock Am Ring i to co tam było
to już podobno nie ma nawet co mówić, w Rock is Dead zapomniał
tekstu i śpiewał etcetera. Trafiłem też wywiad, a raczej próby
przeprowadzenia takowego, niestety idol nie był w stanie sklecić
sensownego zdania i po dziesięciu minutach pan dziennikarz sobie
poszedł, bo średnia przyjemność siedzieć z kimś, kto bredzi i
bełkocze trzy po trzy. W końcu jedno albo drugie. Trudno mi było
mieć ogień w oczach czytając o tym jak tragicznie wygląda
sytuacja.
Dobra, wracając do Sibamac Arena,
stoimy, na szmacie niestety nie ma nawet loga, coś tam się rusza, w
końcu szmata w dół i Four Rusted Horses. Ok, na otwarcie to nie
jest zły pomysł, grają sobie. Jakoś dawno nie widziałem Mansona,
więc nie wiedziałem, że to jak się roztył to Elvis niemal.
Wyglądał na trzeźwego, co raczej rzadko się zdarza i chyba go
wkurwiało. Pierwszy utwór pozwolił odkryć, że Słowacy nie są
mistrzami śpiewu na koncertach, a z nową płytą kontakt miało
niewiele osób. Norma. Absolutna, zdziwiony nie byłem, ale może
byśmy się ruszyli, coś pokrzyczeli? Publika wyjęła komórki i
widzę las rąk, wszyscy kamerują. Aparatem to ja rozumiem, ale
nagrania z komórek naprawdę mają chujową jakość i nawet oglądać
się tego nie chce. Zdjęcie zrobione z dwudziestego rzędu Nokią
raczej nie wygra World Press Photo, zamiast tego lepiej sobie
poskakać, ale może wolą coś szybszego? No to jest, Pretty as a
Swastika, wyjebało mocno. Publika przyjęła to spokojnie. Koło
mnie sami Słowacy, nikt się nie rusza, a podskocz, to jeszcze
ściągają w dół i narzekają. Kurwa, jesteście na Mansonie,
wiecie? Widzieliście jak powinny wyglądać koncerty rockowe? Kto
nie chce napierdalać to siada na trybunach, kto chce to idzie na
płytę. Podział chyba dość banalny, łatwy do zrozumienia, nie?
Ewentualnie jeżeli już jesteśmy na płycie, a nie chcemy, żeby na
nas wpadano i krzyczano nam nad głową, to stajemy nieco z tyłu,
albo z boku. Tak, gorzej widać, ale o pierwsze rzędy zawsze jest
walka i trafiają tam zazwyczaj ci bardziej zainteresowani zespołem
i rozjebaniem wszystkich. Ostatnimi czasy jednak nie, również w
Bratysławie płytę podzielono na dwa sektory, malutki pierwszy
droższy i tańszy ogólny. Wspaniałe rozwiązanie, nie mogę się
doczekać co organizatorzy wymyślą w przyszłym sezonie, żeby
wydrzeć więcej pieniędzy z uczestnika koncertu. Potem Disposable
Teens, czwarty raz jestem na Mansonie, czwarty raz to gra, ileż
można? Wiele się nie ruszyło, dopchałem się do czegoś co
chciało być młynem, ze cztery osoby. Potem było Leave a Scar,
które lubię umiarkowanie, a potem jeden z nielicznych cennych
momentów, nawet dwa, jeden po drugim. Najpierw niespodzianka i The
Love Song, które pierwszy raz w życiu złowiłem live („Do you
love your guns? YEAH! God? YEAH! The Government? FUCK YEAH!”). Hate
Anthem słyszałem na żywo po raz czwarty, ale po raz pierwszy
mogłem sobie pokrzyczeć we hate love, we love hate!
Pewności nie mam, ale chyba nawet niektórzy Słowacy krzyczeli! Za
to na Arma…geddon (litości z pisaniem tego tytułu) było cicho i
spokojnie. A szkoda, bo na scenie jakby ciekawiej, naziolski hełm i
Manson mówi, że jest z USA i nie umie słowackiego i w ogóle jest
idiotą. Obok niego staje pani i trzyma mu niby tekst piosenki. Cały
tekst to etc. Słowacki kretyn koło mnie krzyknął „fuck you
nazi”. Wiesz gdzie jesteś, nie? Wiesz co to za koleś? Czytałeś
jego przemyślenia nt. faszyzmu sztuki i Ameryki, prawda? Więc po co
te krzyki? Warto nadmienić, że co kawałek na scenę wpadała
ekipa. Część z tego chyba miała naturę wygłupu – pani wyciera
z niego pot, poprawia mu makijaż, część niestety była smutną
koniecznością – techniczny podaje mu tlen, żeby mógł cokolwiek
zaśpiewać.
Powtarzając się, bo mam traumę,
nowej płyty nie znał absolutnie nikt, nawet kawałka ją
promującego. The Dope Show, to samo od lat, smyramy się po jajach,
nudno. Great Big White World też nic nowego, chociaż miło było
jak zatoczył się na Twigga i wyglądało jakby chciał mu
podziękować. Miał wtedy takie „przepraszam, jakoś kurwa wyjdę
na prostą i jakoś jeszcze to będzie, dziękuję, że się ze mną
męczysz i zamiast grać w NIN, które wywala właśnie trasę wszech
czasów, to siedzisz tu ze mną w tej kompromitacji” na twarzy.
Potem WOW, oczywiście Słowacy równo z Mansonem śpiewali When
something is unbelievable When I’m not able to believe how
unbelievably unbelievable That you believe you could not be
leave-able. Humor czarny jak
noc o twarzy murzyna, przypuszczanie, że ktoś znał tytuł utworu
to bardzo daleko posunięty optymizm.
Sweet Dreams i szał, w końcu kawałek,
który publika zna, niesamowite, ależ unikat! Jebało mnie to, bo
częściej słyszę na koncertach Mansona niż włączam z płyty,
ale po chwili miałem drugie wielkie wow wieczoru: ścina w dwóch
trzecich, na scenie pojawiła się giga amerykańska flaga
Antychrysta i poleciał, pofrunął Rock’n'Roll Nigger.
Powróciliśmy do stanu spokoju, nikt nic nie krzyczy, nikt nic nie
wie, wszyscy narzekają, że skaczesz, nawet jeżeli nikogo nie
dotykasz. Kawałek, przy którym można budynki wyburzać, a ci stoją
jak dziwki na placu Słowiańskim. Potem The Beautiful People, czyli
co zawsze. Tym razem w dość fajnej wersji, z reflektorem
omiatającym publikę. Niestety impreza szybko mu się znudziła i
odłożył zabawkę, liczyłem na całość ciemno-halogenową.
Koniec? Może jakieś bisy będą? Były. Jeden. Rock is Dead.
Absolutna niespodzianka (że też chce mu się to klepać po tylu
latach grania na każdym koncercie) i biały kruk koncertowy. Kilka
osób się ruszyło, ale 80% tkwiło dokładnie w tych samych
miejscach i pozycjach co przed koncertem. Skończyli, poszli sobie,
my na piwo. Tak stoimy i Cytryna mówi, że tam coś z tyłu można
próbować. Idziemy, lokalnych na szczęście niemal zero, a za szybą
widzimy Andiego. Dobra, przydupas na trasę wzięty, w sumie to ledwo
zauważyłem, że był na tym koncercie. Po chwili pojawił się
Twiggy no i tu ciśnienie mi się podniosło. Odkryliśmy, że Twigg
ma albo hemoroidy albo pampersa, bo takiego tyłka jeszcze nie
widziałem. Andy pokazuje, żeby iść do środka, że tam
przejdziemy. Niestety słowacki ochroniarz miał na ten temat inne
zdanie. Wracamy, wisimy przy szybie, pojawiło się jeszcze kilka
osób, ale i tak mało. Ten znowu, żeby tam iść, znowu ochroniarz
nie puścił, wracamy, ten wysyła po raz kolejny. Mnie się już nie
chciało, ale część poszła. Oczywiście za chwilę zobaczyliśmy
ich w środku. O kurwa, no to wtopiliśmy, niech im jeszcze Manson
wyjdzie to idziemy się wieszać. Ten znowu pokazuje, żeby tam
podejść, więc walimy jak w dym, ale ochroniarz wydarł mordę (nie
wiem czemu u nas czy na Słowacji ochrona to głównie krańcowe
chuje, a w takiej Irlandii jest jednak nieco sympatyczniej). Jakaś
dziewczynka szarpie mnie za rękaw, patrzę, a tu Twiggy. Walimy do
niego, błagamy, podpisał się nam. Po chwili jeszcze autograf
Andiego złowiliśmy, w sumie to wtedy dowiedzieliśmy się jak ma na
imię. Koczujemy z nadzieją, że może coś jeszcze będzie, a tu
idzie Ginger Fish. Wybrał jedną małą dziewczynkę i poszli sobie
do środka. Dowiedzieliśmy się, że Manson w autobusie, więc
uznaliśmy, że wiele więcej z tego nie wykrzesamy, poszliśmy pić.
Potem dołączyła do nas reszta i dowiedzieliśmy się, że ogólnie
fajnie, chociaż to już wiedzieliśmy wcześniej. Porobili sobie
zdjęcia z kim się dało, Ginger zapytany o uraz głowy powiedział,
że boczny i że włosami zasłania. W ogóle nie ma szczęścia na
tej trasie, na backstage’u Andy opluł go drinem. Twigga podobno
nosiło, chodził i dźgał wszystkich (raczej wszystkie) żeby mieć
z nim zdjęcie to trzeba go było uderzyć. Andy przyniósł Jacka
Danielsa, dał zebranym, podobno ogólnie miło, tylko brak pewnej
osoby był nieco odczuwalny. Ten niestety już nie wychodzi na
libacje z fanami. Reszta pewnie sobie myśli, że trochę głupio,
koncert odwalamy w godzinę, niech ludzie coś z życia mają,
podpiszemy się co bardziej zdeterminowanym. Tamtego składają do
sarkofagu i wyjmują przed kolejnym koncerctem i jakoś to leci.
Jak widać wrażenia z jednej strony
średnie, z drugiej nie było znowu bardzo źle. Jeżeli Manson nie
uzna, że naprawdę już wystarczy, to podaję część setu na rok
2011: Sweet Dreams, Dope Show, The Beautiful People, Rock is Dead,
Great Big White World, Disposable Teens, Irresponsible Hate Anthem.
Pozostałe miejsca zajmą pozycje z nowej płyty, może jeszcze
Armageddon się ostanie. Ale może uda mu się wytrzeźwieć do tego
stopnia, że pojmie, że naprawdę lepiej czasem odpuścić. Zawsze
miło mi go posłuchać, ale granie przez całe tournee tej samej,
krótkiej setlisty? Czy trzeba wydawać płytę co dwa lata jeżeli
nie ma się pomysłów? Naprawdę to już wszystko na co stać kogoś
przeciwko czyjemu koncertowi niegdyś protestowały stada? Może
trzeba wpaść np. na NIN (albo Selectora…) i zobaczyć jak gra
cztery lata starszy Reznor? Wyciągnąć wnioski i nieco się
zainspirować? Bylibyśmy wdzięczni. Remember what you used to be,
somebody that could fucking impress me.
Wątek słowacki powrócił po
koncercie. W drodze do Bratysławy tylko Anri narzekał na Słowaków,
chwilami osiągając poziom cudownego absurdu:
- Teraz mnie będzie blokował 10
sekund, bo oni tak muszą…no już, już mnie pan blokował,
wystarczy, może pan zjechać, dziękuję, 10 sekund minęło.
- Słowacy strasznie się dziwią, że
turyści tak bardzo lubią napoje z lodówki, dla nich to przecież
dokładnie to samo co podać napoje z szafki. Po prostu, jeszcze nie
doszli do tego, że lodówki należy podłączyć do prądu
Gdy weszliśmy na koncert zacząłem
powoli podzielać jego pogląd na poziom sąsiadów z południa.
Wiem, że euro to stosunkowo nowy pomysł, ale trzymać pieniądze w
kubkach plastikowych, w każdym inne monety? Zresztą niech trzymają
jak im wygodnie, ale fajnie byłoby móc dostać resztę w jakimś
sensownym czasie. Z lodówką to chyba niestety prawda. Tempo
przelewania piwa tragiczne, poziom zorganizowania obsługi jeszcze
gorszy. Lokal, prosimy o pomoc z taksówką, niestety pani nie zna
żadnego numeru, ogólnie ma nas gdzieś. Na szczęście pomógł
jakiś locals. Niektóre rozwiązania drogowe na Słowacji są
wybitnie kuriozalne, absolutnie nie do pojęcia, wyjazd z Bratysławy
i jakieś rondo nie z tej ziemi, jedyny sposób przejechania to
modlitwa. Zresztą czego spodziewać się po
nacji, która podczas Hate Anthem stoi jak fiut aktora w pornosie.
- Szkoda, że już nie piszę do
Krakowskiej, pisałbym o tej jebanej autostradzie przez miesiąc
- Napisz sobie na blogu, chyba go już
więcej osób czyta niż Krakowską
Więc piszę, poza bluzgami niewiele:
nie wiem kto i za jakie kurwa pieniądze nazwał jebaną drogę
oznaczoną numerkiem A4 autostradą. Wielokilometrowe zwężenia,
prace remontowe niby trwają, postawili sracz i barak dla szefa. Może
najpierw skończymy w jednym miejscu, a potem zaczniemy w drugim? Nie
kurwa, jedziemy na całego, tu, tam, z jednej, drugiej. Jechaliśmy
90 minut. DZIEWIĘĆDZIESIĄT KURWA PIERDOLONYCH MINUT!
AUTOKURWASTRADĄ ZA PIERDOLONE TRZYNAŚCIE ZŁOTYCH! Niech nakręcą film
„NIE DO KURWA WIARY”, zarejestrują przejazd, pokażą jaka
jest zajebista kolejka do bramek, ile z nich jest czynne, a potem do
kin na zachodzie, gwarantowane wszystkie nagrody na festiwalach
filmów sci-fi. Wracaliśmy prawie OSIEM godzin, średnia wychodzi
koło 50 km/h, wyrobiony kolarz pokonałby tę trasę szybciej. Niech dorzucą fragment o tym ile
przyjemności podatkowych związanych jest z posiadaniem samochodu w Polsce, wszystkie te
radosne podatki, ubezpieczenia, opłaty, akcyzy, srakcyzy. Wtedy mają też gwarantowaną nagrodę w
kategoriach „horror” i „komedia”.
LIPIEC 2009
Wpisy z okresu: 7.2009
In a completely sane world, madness is the only freedom!
16 Lipiec 2009 juriusz 14 komentarzy
Kilka
dni
temu
dostałem
wypłatę.
Gdy
zobaczyłem
jej
wysokość
to
poszedłem
po
wódkę,
chociaż
nie
byłem
pewien
czy
moje
zarobki
wystarczą
na
taką
ekstrawagancję
jak
butelka
Złotego
Kłosa.
Na
szczęście
wystarczyło,
więc
rozpocząłem
realizować
mój
ulubiony
model
spędzania
czasu,
czyli
spokojne
zatruwanie
organizmu
alkoholem
połączone
ze
słuchaniem
muzyki.
Szło
nieźle,
aż
do
momentu,
gdy
przypomniało
mi
się,
że
ja
przecież
dawno
sobie
sznytów
nie
robiłem.
Gdy
byłem
na
etapie
nadrabiania
zaległości
odwiedziła
mnie
matka
i
tak
jakoś
nie
spodobało
jej
się
to.
Widząc,
że
wpadłem
na
jeszcze
ciekawsze
pomysły
niż
zazwyczaj
i
włączyłem
do
zabawy
twarz,
postanowiła
wysłać
mnie
w
zaciszne
i
spokojne
miejsce,
gdzie
będę
mógł
porozmawiać
na
temat
moich
ulubionych
form
spędzania
czasu.
Uznałem,
że
skoro
wychodzę
na
chwilę
to
zabawię
się
w
skojarzenia
i
pokazałem
mamie
tytuł
książki.
Chodziło
mi
o
„Po
drugiej
stronie
lustra”
Lewisa
Carrolla,
Zaakceptowałbym
też
odpowiedź,
że
chodzi
o
„Apocalypse
Now”,
najlepiej z komentarzem During a frenzied, spastic, half-nude karataka dance in the room, he selfdestructively punches and breaks the mirror (symbolically destroying his own image), bloodies his
right fist and then wipes the bright red blood all over his face and nude body, chociaż
tu
nieco
zmyliłem,
po
prostu
zapomniałem
o
operacji
z
ręką.
Przez
jakiś
czas
na
podjeździe
stała
karetka,
ale
nie
chcieli
wejść
bez
policji.
Rozumiem,
że
bezpieczeństwo
jedno,
ale
gdyby
ktoś
leżał
i
się
wykrwawiał
to
tak
by
się
sobie
spokojnie
wykrwawił,
a
oni
pod
drzwiami
by
czekali.
Jednak
już
po
chwili
spełniło
się
jedno z mych marzeń, do pokoju przyszła policja i pani z pogotowia.
Odezwała się do mnie w te słowa:
Ty
gnoju,
nie
umiesz
sobie
porządnie
żył
podciąć
nawet,
nic
nie
umiesz
Zrobiło
mi
się
przemiło
i
nieco
zdurniałem,
ale
już
po
chwili
odzyskałem
rezon
A
dużo
razy
musiała
pani
dać
dupy,
żeby
dostać
tę
pracę?
uprzejmie zapytałem.
Nie
wiedzieć
czemu,
nie
odpowiedziała
mi,
a
co
więcej
wściekła
się.
Byłem
zaskoczony,
bo
taka
idiotyczna
i
chamska
odzywka,
a
ta
się
niemal
dała
wyprowadzić
z
równowagi.
Trochę
też
byłem
zaskoczony,
że
skrytykowała
moje
zapędy
autodestrukcyjne,
przecież
gdybym
chciał
podciąć
żyły
to
down
the
road,
a
nie
across
the
street, oczu nie ma?
Panowie
policjanci
poprosili
mnie
o
zebranie
się.
Chwyciłem
komórkę,
ładowarkę
i
dopiłem
wódkę.
Coś
mi
mówiło,
że
w
miejscu,
do
którego
mnie
biorą
alkoholu
nie
będzie.
Schodzimy,
pakują
do
karetki, zaczyna nam się kleić rozmowa.
-
Nie będziemy uciekać? – zapytali z uśmiechem
Nie wiem jak wy, ale ja nie mam zamiaru – odpowiedziałem równie
radośnie.
Popatrzyli
jak
na
wariata,
przywiązali
pasami
do
noszy
i
trzasnęli drzwiami.
Pierwszy
raz w życiu jechałem karetką i to od razu na sygnale. Raczej tak
sobie,
trzęsło,
wiele
nie
widać,
nudnawo.
Dojechaliśmy,
wypuszczają i że dlaczego ja sobie ręce wypiąłem z pasów.
Bo
było niewygodnie.
Nie
ucieszyli
się,
podobno
nie
można.
Spinajcie
wygodnie
to
ludzie
nie
będą
się
wypinać,
proste.
Część
biurokratyczna,
dałem
dowód
i
spisali
mnie.
Zapraszamy
do
dmuchania
(w
sensie
alkomat,
nie
seksik).
Słabo,
1,87
promila.
To
teraz
wywiad.
Siedzę
najebany,
chociaż
mnie
wyprostowała
zaistniała
sytuacja
i
w
miarę
mówię.
Pani mnie pyta co i jak, ja za bardzo nie wiem co opowiadać, więc
mówię,
że
zacząłem
pić,
bo
mi
zapłacili,
a
potem
jakoś
samo
poszło.
Wymieniłem
wysokość
moich
poborów
i
dokonałem
porównania
realiów
finansowych
polskich
z
irlandzkimi,
zaznaczając
że
nie
będę
idealizował
Zielonej
Wyspy,
ale
kurwa,
jednak
zarabia
się tam nieco inne sumy niż euro i kilka centów za godzinę pracy.
Wzrok
pani
zasugerował
mi
rzucenie
„przepraszam,
bez
kurwa
tam
było”,
co
nieco
ją
zaskoczyło.
Podobnie
odpowiedź
na
pytanie
o
wykształcenie,
które
poszerzyłem
o
najbardziej
chwalebne
epizody
z
mojej
kariery
naukowej.
Pani
zaskoczona,
pyta
po
co
się
ciąć.
Uznałem,
że
bezpieczniej
nie
odpowiadać
jakoś
konkretnie.
Chcieli
mi
zabrać
komórkę,
ale
się
nie
dałem,
chyba
musiałem
podpisać
coś,
że
jeżeli
mi
ją
ukradną
to
nie
będę
im
robił
scen.
Jakieś
inne
rzeczy
też
musiałem
podpisać,
ogólnie
fachowe
to
jest, że od zawodnika z 1,87 we krwi, trochę pochlastanego chce się
podpisywania
dokumentów.
Zaproszono
mnie
na
salę
i
położono
do
łoża.
O, pan jest pijany?
Jedno czy tam dwa piwka…
To dostanie pan kroplówkę.
Zaczyna
mi się tu podobać! Pogadaliśmy jeszcze chwilę i zasnąłem.
Obudzono
mnie koło 8 i kazano iść po śniadanie.
Z kroplówką mam iść?
A nie, czekaj pan, wypniemy.
Wychodzę
i
zaczynam
sobie
układać
wydarzenia
ostatniej
nocy.
Kroplówka
świetny
patent,
kac
prawie
zerowy.
Idę
po
śniadanie,
chociaż
bardzo
głodny
nie
byłem.
Jak
zobaczyłem
co
dają
to
w
ogóle
odebrało mi apetyt. Zupa mleczna ok, ale jakiś chleb z mielonką?
Czy
nie
ma
może
opcji
wegetariańskiej?
–
grzecznie
zapytałem
wydającą jedzenie.
ŻE CO PROSZĘ?! – pani popatrzyła na mnie jak na wariata. Uznałem,
że
nie
będę
się
dopominał,
bo
jeszcze
mi
zdiagnozują
coś
ciężkiego
za
preferencje
żywieniowe.
Zjadłem,
widzę,
że
jest
ciężko.
Nie
oczekiwałem
może
klimatów
z
filmów
amerykańskich,
Angeliny
Jolie
i
Winony
Ryder,
ale
widzę,
że
znacznie
zaniżam
średnią
wieku.
Kilka
osób
od
razu
sprawiło,
że
poczułem
się
okazem zdrowia. Zjadłem, co dalej?
O
9 lekarze się zbierają i będą z panem rozmawiali.
Dobra,
idę
zapalić.
Cholera,
długo
nie
pociągnę
na
tym
co
mam.
Poznaję
kolejne osoby, jedyny młodszy ode mnie ma może 15 lat. Przedstawił
mi
się
raz
jako
Michał,
raz
jako
Marcin.
Większość
nie
zarejestrowała
mego
przybycia,
ale
kilku
było
ciekawych.
Dzięki
temu,
że
miałem
krótki
rękaw
nie
musieli
pytać
dlaczego
tam
trafiłem.
Dzięki
temu,
że
krótki
rękaw
poprzedzony
był
wielkim
logiem
MinistrY
zaczęli
nazywać
mnie
anarchistą.
Dobra,
może
być,
gorzej też już mnie nazywano. Czekam pod gabinetem lekarzy, w końcu
zapraszają do środka.
Czemu pan sobie to zrobił?
Bo mi zapłacili!
Odpowiedź
nieźle
ich
rozbawiła,
a
ja
uznałem,
że
jest
to
bezpieczna
wersja
i tego się będę trzymał.
Czy ma pan poczucie bycia oszukanym?
To tak bardzo delikatnie mówiąc.
Dziękujemy, porozmawiamy potem.
Nasze
spotkanie
trwało
około
dwóch
minut.
W
tym
czasie
dwóch
innych
klientów
Kobierzyna
próbowało
wejść
do
pokoju.
Byli
dość
głośni,
więc
zebrani
słabiej
mnie
dzięki
nim
słyszeli,
zresztą
chyba
jakoś
bardzo
ich
mój
przypadek
nie
frapował.
Powróciłem
do
palarni
w
łazience.
Dowiedziałem
się,
że
nie
mam
wyjść,
bo
za
krótko
jestem,
ale
jeżeli
dam
im
pieniądze
to
mi
kupią.
Dałem
20
PLN
i
poprosiłem
o
pety
za
całą
sumę.
Po
chwili
pan
wrócił
z
trzema
paczkami
L&D.
Zostałem
bogaczem
oddziału
6A,
może
nie
z
wielką
ochotą,
ale
kilka
osób
poczęstowałem,
w
tym
oczywiście
dość
obficie
tego,
który
mi
papierosy
przyniósł.
Pytam
o
papier
toaletowy.
Mam
iść
do
pani,
bo
tu
każdy
ma
swój,
nie
ma
wspólnego.
Idę
do
obsługi
i
podnoszę
tę
dość
istotną
dla
mnie
w tamtym momencie kwestię. Pani do mnie, że papier wydawany jest w
poniedziałki,
a
mamy
wtorek.
Chryste,
przepraszam
najmocniej,
następnym
razem
postaram
się
trafić
do
was
w
niedzielę,
a
póki
co podcierał się będę palcem.
Na
szczęście
jeden
z
przechodzących
usłyszał
mój
problem,
powiedział,
że
ma
zapasy
i
że
może
mi
dać.
Wdzięczność
ma
nie
miała
granic,
chociaż
jakość
papieru…no
nie
było
to
Foxxy
czy
Velvet
zapachowy.
Specyfika
zakładu
determinowała,
że
drzwi
od
kabiny
nie
miały
zamka.
Przy
dobrej
trzydziestce
osób
przypadających
na
jedno
pomieszczenie,
korzystanie
z
toalety
było
dość
traumatyczne.
Oczywiście
w
środku
najwyższe
standardy
czystości.
Pytam
kogoś
bardziej
kontaktującego
co
teraz
się
robi.
Nic. Co tylko chcę. Obiad o 12.
E?
Żadnych grup, zajęć, spotkań?
Łażę
po
budynku.
Zbudowany
jakieś
ndziesiąt
lat
temu,
wtedy
to
był
high
tech,
więc
uznano,
że
i
za
czterdzieści
będzie.
Na
pierwszym
piętrze
znalazłem
świetlicę.
Podpiąłem
sobie
telefon
i
zostałem
pouczony,
że
lepiej,
żebym
przy
nim
był,
bo
inaczej
może
zniknąć
(abrakadabra
takie).
W
biblioteczce
znalazłem
kilka
książek,
wydania
raczej
z
lat
50-tych.
Wybrałem
„Annę
Kareninę”,
chociaż
kusił
też
Borys
Polewoj,
„Opowieść
o
prawdziwym
człowieku”
to
taka
piękna
klasyka.
Siedzę
z
telefonem,
kilku
panów
siedzi
przy
stoliku.
Ktoś
wymyślił,
że
jeżeli
porobią
sobie
rysunki
i
pobawią
się
w
wyplatanie
obrazów
z
nitek,
to
im
się
poprawi.
Zwrócił
moją
uwagę
jeden,
bo
włączał
muzykę,
akurat
Czajkowskiego,
i
opowiadał
pani
pielęgniarce,
że
to
jest
złe
wykonanie,
bo
coś
tam
sopran,
bas,
kotły,
smyczki.
Robię
wow,
po
chwili
gadam
z
nim.
Po
mojemu
wszystko
z
nim
w
porządku.
Pochwalił
mój
wybór
Tołstoja,
przyniósł
mi
też
pierwszy
tom
Dickensa,
„Marcina
Chuzzlewita”,
bardzo
polecając.
Miałem
nadzieję,
że
czas
mego
pobytu
w
zakładzie
jednak
nie
pozwoli
na
wyjście
poza
Tołstoja,
a
najlepiej,
żebym
skończył
na
pierwszych
kilku rozdziałach Ani K. Rozmawiamy, on za bardzo nie chce o sobie
mówić,
więc
ja
klepię
co
i
jak.
Po
chwili
zwrócił
się
do
mnie
w te słowa:
Co
ty
tu
robisz?
Przecież
ty
masz
wykształcenie,
rodzinę,
tacy
jak
ty
nie
kończą
w
Kobierzynie!
Jak
już,
to
chodzicie
sobie
na
terapię,
płacicie
100
złotych
za
godzinę
i
przez
godzinę
w
tygodniu leczą was w ładnym gabinecie.
O, ja tak jakoś zawsze z ludem wolę
Ubawił
się moją odpowiedzią.
Koło
12
świetlicę
zamknięto,
mój
telefon
zdążył
się
trochę
podładować,
mogłem
znowu
powrócić
do
informowania
znajomych
o
zaistniałej
sytuacji.
Każdy
sms
to
była
wybitna
przyjemność.
Reakcje
można
podzielić
na
dwie
kategorie,
pierwsza
to
„dobrze,
że
tam
trafiłeś,
na
pewno
ci
pomogą
i
wyjaśnią,
że
nie
należy
się
ciąć”.
Druga
to
radosny
wybuch
śmiechu
i ALE
JAJA!
Pierwsza
świadczy
o
tym,
że
są
w
Polsce
jeszcze
naiwni
ludzie,
którzy
bezpodstawnie
wierzą
w
to,
że
ktoś
tu
komuś
chce
pomóc,
a
co
dopiero
w
miejscu
takim
jak
to.
Druga
właściwa
wolnomyślicielom,
oczywiście
fanom
Pearl
Jamu,
muzyki
w
tych
klimatach
i
zaznajomionych z filmami o instytucjach takich jak Kobierzyn.
Z
nieskładnego
łażenia
po
korytarzu
i
tłuczenia
smsów
wyrwał
mnie
współlokator,
który
poinformował,
że
mnie
szukają.
Idę,
matka
przyszła,
What
you
taught
me…put
me
here…don’t
come
visit…mother…
Ale
jednak
come
visit,
bo
nie
mam
ciuchów
na
zmianę,
jestem
w
samych
klapkach,
umyć
się
nie
mam
jak.
Mówi,
że
ten,
który
po
mnie poszedł twierdził,że jestem mu winien pietnaście złotych.
Mówię,
że pierdolenie, ni grosza.
Ona,
ze
domyśliła
się,
bo
powiedział,
że
już
trzy
tygodnie
zalegam
ze
spłatą.
Poza
tym
jakiś
chłopiec
przyszedł
i
opowiadał
jej,
że jest najpiękniejsza na świecie i czy znam. Tak, znam, mnie trzy
razy
to
samo
mówił
w
ciągu
pięciu
minut
i
już
dwa
imiona
mi
podał jako swoje.
Matka
załapała
się
na
imprezę
pobytu.
W
nocy
przywieziono
pana,
który
wrzeszczał
tak,
że
nawet
mnie
budził.
Co
jakiś
czas
pan
miał
atak,
więc
przywiązano
go
do
łóżka,
leżał
i
darł
się,
że
MORDERCY!
Idą
do
niego
lekarze,
dotykają,
a
ten
na
full
dawaj:
MORDUJĄ,
LUDZIE
POMOCY!
Wymyślili,
żeby
dać
mu
zastrzyk
na
uspokojenie,
ten
widzi
co
się
będzie
działo
i
krzyczy
PAAAAVUUULOOON!!! POMOCY!!! PAAAAVUUULOOON!!! Potem cisza, potem
znowu.
Oczywiście
wszyscy
wszystko
widzą.
Po
dziesięciu
minutach
pobytu
w
zakładzie
matka
poszła
zapytać
pana
doktora
czy mogę
już
sobie
pójść,
bo
może
nie
spodziewała
się
klimatów
rodem
z
seriali
amerykańskich,
ale
jednak
też
nie
takich
z
GUŁagu.
Oczywiście
to
nie
było
tak,
że
wchodzisz
i
pytasz,
tylko
czekasz
godzinę. W tym czasie zaproszono mnie na obiad. Koszmarną koperkową
zjadłem,
ale
jak
zobaczyłem
drugie,
to
stwierdziłem,
że
nie
jestem
głodny.
Ziemniaki
jakie
zaoferowano
prawdopodobnie
nie
spełniłyby
standardów
paszy
dla
świni
w
zachodniej
Europie.
Niestety,
okazało
się,
że
muszę
zostać
jeszcze
trochę,
żeby
zobaczyli czy mi nie odwali wieczorem, obserwacja trwa do 48 godzin,
a
potem
się
decyduje
co
i
jak
z
pacjentem
zrobić.
Pan
doktor
zapowiedział
mi,
że
musimy
sobie
porozmawiać.
Ja
mu
na
to,
że
kiedy
tylko
będzie
chciał.
Matka
jeszcze
załapała
się
na
pana,
który
chodził
w
samym
pampersie
i
na
wrzaski
pielęgniarki
do
innego: NIE CHODŹ DO ŁAZIENKI! WAL W GACIE, MASZ PAMPERSA!
Powiedziałem,
żeby
sobie
poszła
(niekoniecznie
do
łazienki),
bo
czasu szkoda, a jutro rano czekam na transport, bo to drugi koniec
miasta dla mnie i w klapkach wracał autobusem nie będę.
Po
drodze
do
wyjścia
i
drogi
do
domu
czekały
mnie
jeszcze
liczne
atrakcje.
Próbowałem
czytać
Annę,
ale
co
chwilę
ktoś
przychodził
i
pytał
co
czytam
i
czy
dobre,
ewentualnie
mówił,
że
też
coś
kiedyś
czytał.
Miałem
łoże
najbliżej
palarni,
więc
co
chwilę
przychodzili
po
ogień
–
na
stado
palących
przypadały
może
ze
trzy
sztuki
zapalniczek.
Niektórzy
nie
krępowali
się
budzić
mnie,
gdy
spałem.
Inny
wrócił
wstrząśnięty,
że
pod
5C
go uderzyli i że nigdy nie było dobrze między naszymi blokami, ale
teraz to już wojna!
Koło
15
spotkałem
pana
doktora
i
poszliśmy
sobie
pogadać.
Nie
zmieniło
mi to życia.
Narkotyki
pan bierze?
Tak,
oczywiście, chce pan numer do mojego dealera?
Alkohol?
Chętnie
Czy
dużo pan pije?
Mniej
niż
na
studiach
–
odpowiedziałem
zgodnie
z
prawdą,
nie
lubię
kłamać
To
znaczy?
Czasem
jakieś małe winko – jednak czasem kłamstwo jest wskazane.
Czemu
pan się pociął?
A
jakoś taki miałem nastrój.
Coś
pan jeszcze chce dodać?
Me
byłe
mówią,
że
za
chuja
nie
nadaje
się
do
poważnego
związku
i
budowania relacji.
Coś
jeszcze?
Jestem
jedynakiem, to podobno trochę determinuje spojrzenie na świat.
O,
coś jeszcze?
Nie,
już nie wiem co, przecież nie opowiem, że lubię NIN, Tori Amos i
Indianę
Jonesa.
Jeszcze
sprawdził,
czy
mam
koordynację
ruchów
z
umysłem,
udowodniłem,
że
tak
i
na
tym
skończyło
się
nasze
spotkanie.
Fascynuje
mnie
to
przeświadczenie,
że
jak
ktoś
coś
bierze
to
wtedy
jego
problemy
psychiczne
związane
są
właśnie
z
tym.
Powróciłem
do nic nie robienia i opisywania znajomym co u mnie. Z ciekawszych
rzeczy:
ktoś
ukradł
klamkę,
wiele
osób
zaangażowało
się
w
poszukiwania, ale niestety nie została znaleziona.
Koło
17 dzwoni xXx.
Jesteś
w
domu?
Na
piwo
byśmy
może
poszli,
będę
autem
koło
ciebie przejeżdżał za jakieś dwadzieścia minut…
Jestem w psychiatryku na Babińskiego
CO TY PIERDOLISZ???
Jestem w Kobierzynie, nie mogę iść na piwo.
Jadę zaraz do ciebie!
Sytuacja
uległa
urozmaiceniu
koło
18,
gdy
odwiedziła
mnie
Noth.
Początkowo
załamana,
dość
szybko
zobaczyła,
że
dramatu
nie
ma.
Oczywiście
wszyscy
pytali
czy
to
moja
żona,
po
czwartym
panu
zdecydowaliśmy
się
na
wersję
narzeczona.
Siedzimy
przy
wejściu,
palimy,
chociaż
tam
palić
nie
można,
ale
na
szczęście
z
racji
charakteru
instytucji
mandatów
nie
ma,
co
najwyżej
nakrzyczą
na
nas.
Po
jakimś czasie zadzwonił xXx, że jest pod 5C i że gdzie ja. Ja mu,
że z 5C mamy wojnę i ma jechać do 6A. Po chwili zawitał w moim
zakładzie,
wejście
standardowo,
czyli
„jezusmaria,
psychiatryk,
coś narobił”, zaczął się całkiem dobrze bawić.
Wiele
ciekawych
rzeczy
odwaliłeś
w
życiu,
ale
nie
sądziłem,
że
dzięki
tobie
zwiedzę
Kobierzyn!!!
–
i
ryje
ze
śmiechu.
Pani
nas
zobaczyła
i
powiedziała,
że
mamy
iść
do
pokoju
odwiedzin.
Siadamy,
od
razu
dylemat,
czy można
tu
palić?
Pewnie
nie,
ale
co
sobie
będziemy
żałować.
Okna
bez
klamek,
więc
nie
dało
się
uchylić,
dość
szybko
mieliśmy
taaaaką
siekierę.
xXx
zaczął
analizować
co
ciekawego
jest
w
pokoju.
Początkowo
wydawało
się,
że
niewiele,
ale
nasza
kreatywność
tego
dnia
wchodziła
w
najwyższe
rejestry.
Opracowaliśmy
projekt
zabicia
się
ramką
z
ogłoszeniem.
xXx
odkrył,
że
odwiedzający
proszeni
są
o
przynoszenie
pampersów.
Roztoczył
wizję
odwiedzania
mnie
z
pieluchami
i
dostał
takich
spazmów
śmiechu,
że
bałem
się,
że
i
jego
zamkną.
W
końcu
zadzwonił
do
Mely,
ta
błagała
mnie,
żebym
wysiedział
do
poniedziałku,
bo
też
chce
mnie
odwiedzić
i
mieć
zwiedzanie
szpitala
Babińskiego.
Mówili
mi
kiedyś,
że
praca
przewodnika
byłaby
idealna
dla
mnie,
jednak
wolałbym
jakieś
ciekawsze lokacje niż Kobierzyn.
Próbowaliśmy
włamać
się
do
szafy,
ale
po
obluzowaniu
pleców
odkryliśmy,
że
nie ma tam nic ciekawego. Wpadliśmy na pomysł zdobycia pamiątki w
postaci
kaftana
bezpieczeństwa.
Wiedziałem,
że
składują
je
na
głównej
sali,
ale
niestety,
szafa
zamknięta
na
kłódkę.
Miło
spędzaliśmy
czas,
aż
przyszła
pani
i
zobaczyła,
że
powietrze
w
pokoju
składa
się
raczej
z
nikotyny
niż
z
tlenu.
Jebie
nas,
ja
pokornie uszy po sobie, a xXx dawaj:
Siedzieliśmy tam i palili to nam kazano tu przyjść
ALE NIE PALIĆ! Jak tu teraz ludzie mają oddychać?
No ale myśleliśmy, że można, nie ma zakazu żadnego.
Kto wam tu pozwolił wejść?
Jakaś pani…
Jak się nazywa?
Nie przedstawiła się,
nie wiem,
nie znam tu
wszystkich,
a kartki
z
imieniem nie miała
Pan jest bezczelny!
Wodzu, ty lepiej uważaj, bo u mnie w pokoju jest wolne łóżko i
jeszcze
za
to
palenie
cię
posadzą
–
rzuciłem,
co
nie
poprawiło
pani
humoru,
dalej
jebała
nas
na
całego,
aż
w
końcu
jej
się
znudziło
i
wprowadziła
nowych
gości
z
pacjentem.
Pokój
mały,
nas
trójka,
ich
chyba
z
pięć
osób
i
siedźcie
razem.
Powiedzieliśmy,
że
wychodzimy
sobie
na
korytarz,
a
ta,
że
odwiedziny
powinny
być
tutaj.
Może
i
tak,
ale
ja
nie
chcę
wiedzieć
wszystkiego
o
tamtym
panu,
a
jego
rodzina
pewnie
nie
jest
aż
tak
bardzo
zainteresowana
moją
osobą.
Siedzimy
znowu
na
korytarzu,
już
trochę
nam
się
zaczęło
nudzić,
więc
biorę
xXxa
na
wycieczkę.
Tu
masz
to,
tam
tamto, a tu moje łóżko, tam kibel bez zamka, tu prysznic, a tam
kaftany,
tego
w
nocy przywieźli,
a
tamten
to
Sierżant,
tu
grzyb
na
ścianie
zajebiście
się
rozwinął.
Szło
fajnie,
wykazywałem
się
jako
przewodnik,
xXx
zachwycony
obchodem,
aż
tu
wychodzi
do
nas
pielęgniarka:
Przepraszam, czy pan robi wycieczkę po psychiatryku? PRZECIEŻ JA TU
MAM CHORYCH!
Yyy,
kolegę
do
łazienki
prowadziłem,
to
tak
mu
pokazałem,
gdzie
mam pokój, żeby jakby co wiedział gdzie mnie szukać
Nie
uwierzyła
chyba,
więc
wróciliśmy
do
pozycji
wyjściowych
na
korytarzu.
Czytamy
regulaminy
i
ogłoszenia.
Grafik
tygodnia,
poniedziałek
i
spotkania,
na
których
nam
wyjaśnią,
że
nie
trzeba
pić.
Idziemy,
zawsze
uwielbiałem
fantastykę!
Ktoś
błysnął
i
dopisał
w
grafiku
„zajęcia
z
seksu”.
Znaleźliśmy,
że
rzeczywiście,
w
pokoju
odwiedzin
nie
wolno
palić,
nawet
myśleliśmy
czy
nie
powiedzieć
tej
pani,
że
miała
rację
i
że
tym
bardziej
sorry,
ale
nasza
skrucha
mogłaby
zostać
kiepsko
odebrana.
Nie
chciałem
ich
męczyć,
więc
koło
20
pożegnaliśmy
się.
xXx
obiecał
oprawić
w
ramki
bilet
wjazdu
na
teren
zakładu.
Wjazd
kosztuje
pięć
złotych.
On
miał
tylko
trzy,
ale
obiecał
wyrównać
przy
wyjeździe.
Chciał
nawet
zapłacić
kartą,
ale
(niespodzianka!) nie mieli terminala.
Nastał
wieczór,
miejsce
miały
sceny
niemal
symboliczne.
Najpierw
pacjent
nazwiskiem
Zięba
próbował
wyjść
przez
szparę
między
kratami,
a
sufitem.
Razem
z
Sierżantem
go
ściągaliśmy,
przy
okrzykach
pani
doktor
(która
by
go
w
życiu
nie
ściągnęła,
bo
nie
wyglądała
na
zdolną
do
podniesienia
kogoś
jakieś
trzy
razy
cięższego
od
siebie) „co znowu przez to okno chciałeś?!”.
Potem
kabina
prysznicowa
uległa
dezintegracji,
pan
się
mył,
zakręciło
mu
się
w
głowie
i
wyleciał
ze
ścianką,
całe
szczęście
plastikową.
Opieprzyli
go,
ten
biedny
stał
w
gaciach
na
środku
łazienki
i
powtarzał
„zakręciło
mi
się
w
głowie,
zakręciło
mi
się
w
głowie”.
Chwilę
potem
odkryłem,
że
ktoś
nie
wytrzymał
z
kolejką
do
toalety
i
odlał
się
do
wanny.
Do
samej
toalety
ktoś
wrzucił
pampersa
i
wypróżnił
się
na
niego,
uroczo!
Inny
zaczął
wykonywać
nieśmiałe
ruchy
masturbacyjne
na
środku
łazienki,
ale
szybko
przestał.
Wszystko
to
umilił
pan
od
Pavulonu,
wyemitował
część
trzecią
i
czwartą
swojego
show.
A
tak
chciałem,
żeby
xXx
na
to
się
załapał,
a
ten
poczekał
i
dosłownie kilka minut po jego wyjściu odstawił.
Podano
wieczorne
leki,
mogłem
sobie
wybrać
czy
chcę,
czy
nie.
Normalnie
nie
chcę,
ale
wiedziałem,
że
bez
tego
nie
pośpię.
Uznano,
że
dostanę
tylko
jakieś
banalne
na
sen.
Podchodzi
do
mnie
piętnastolatek i pyta czy może się do mnie odezwać i czy go nie
uderzę za to
Nie, ja tylko sobie robię krzywdę
Bo
groźnie
wyglądasz,
ale
ty
wyglądasz
jak
Jezus,
może
jesteś
Jezusem?
Wiele
dziwnych
rzeczy
w
życiu
słyszałem,
ale
to
było
niemal
tak
popierdolone
jak
wykłady
na
kulturoznawstwie.
Jednak
z
tym
Anarchistą lepiej trafiliście.
Potem
jeszcze
trafiło
się
dwóch
gości,
z
którymi
rozmawiałem
o
thrashu,
głównie
o
Megadeth
(też
im
się
średnio
spodobały
ostatnie
płyty),
Metallice
(podobny
problem)
i
Slayerze
(rządzi
i
chuj!). Pokój obok grało radio i ktoś robił karaoke z Jacksonem.
Co
jakiś
czas
przychodził
ktoś
i
chciał
mi
sprzedać
radio,
komórkę
albo
zegarek
za
papierosy.
Błagałem,
że
nie,
dziękuję,
i
że
może
chce
zapalić,
to
dam
bezinteresownie.
Na
szczęście
nie
kojarzyli
na
tyle,
żeby
zakodować,
że
mam
fajki
i
trudno
mi
odmówić
podstawowych
artykułów
potrzebnych
do
przeżycia.
Na
tej
liście jest też kawa i cukier, nie zliczę ile razy proszono mnie o
jedno i drugie.
Po
mniej
więcej
czterdziestu
minutach
od
wzięcia
leków
zmiętoliło
mnie
do
poziomu
gruntu,
dość
dziwnie
mi
się
zasypiało
po
nich.
Jeszcze
zanim
to
się
stało,
spotkałem
mego
współlokatora.
Pytał
na
którym
jesteśmy
piętrze
i
czy
trzecim.
Parter.
Musiałem
odprowadzić
do pokoju, bo tak go naćpali,
że nie
widział na oczy.
Potem
jeszcze
gdzieś
wybył,
po
chwili
przyprowadziła
go
pani
doktor.
Kładzie
go,
on
bredzi,
że
ją
kocha,
ta
mu
ściąga
buty
i
opieprza:
Taki duży, a butów sam nie umie zdjąć!
Pewnie
umie,
ale
dawajcie
mu
tego
więcej
i
częściej
to
dopiero
mu
się
poprawi.
Na
ostatnim
papierosie
spotkałem
chłopa
z
pokoju
obok.
Mówił
w
zwolnionym
tempie,
ale
doskonale
na
temat. Wiedział
bardzo
dobrze
co
się
z
nim
dzieje,
ale
nie
mógł
powstrzymać
ślinienia
się.
Z
tego
co
zrozumiałem
to
ukrywa
się
przed
kimś
i
symuluje,
leki
oceniał zdecydowanie negatywnie.
Poranek
zaczął
się
przemiło.
Po
dziesięciu
godzinach
snu
ledwo
usłyszałem,
że
pan
salowy
mnie
wzywa
do
wstania.
Ponieważ
nie
zareagowałem
wystarczająco
pobudzono
mnie
do
życia
ciosem
w
środek
stopy.
Salowy
naprawdę
miał
szczęście,
że
wiedziałem,
że
za
kilka godzin wyjdę, bo gdyby nie to, to tak bym mu jebnął, że do
końca
życia
nie
odważyłby
się
nikogo
budzić
w
ten
sposób.
Pani
powiedziała,
że
kto
chce
może
iść
na
gimnastykę.
Niestety
nie
powiedziała,
gdzie
ta
się
odbywa,
więc
przez
dobre
kilka
minut
łaziłem
z
Sierżantem
próbując
to
znaleźć,
ale
niestety
się
nie
udało.
Odkryliśmy,
że
na
środku
stołówki
stoi
łóżko,
a
w
nim
przywiązany
pasami
pan.
Poszczał
się
pod
siebie
(logiczne,
spał
pewnie
czymś
uwalony
i
nie
bardzo
miał
jak
iść
do
łazienki).
Widząc,
że
się
przyglądamy,
pielęgniarka
odezwała
się w te słowa:
Tylko nie odwiązujcie go, bo dopiero będą jaja!
Nie
przyszło
mi
to
wcześniej
do
głowy,
but
now
you’ve
mentioned
it…kusiło
ożywić
sytuację
i
zwrócić
panu
wolność.
Potem
podano
śniadanie…takiego
syfu
nie
jadłem
od
dobrych
kilku
lat,
ohydny
chleb,
na
to
coś
co
miało
być
marmoladą,
ale
było
tragiczną
wariacją
na
temat.
Działy
się
jednak
sceny
przedziwne
jak dla mnie, jeden pan prosił o skórki od chleba po drugim, który
jadł
to
w
zupie,
a
raczej
bardziej
się
tym
chlapał.
Obsługa
wywiozła
pana
na
salę,
bo
okazało
się,
że
przychodzi
ktoś
ważny
i
jak
zobaczy
go
oszczanego
na
środku
stołówki
to
kiepsko
może
być.
Wyjaśniłem
jednemu,
żeby
niekoniecznie
wkładał
ręce
do
czajnika
(dar
jednej
z
rodzin)
z
wrzątkiem.
Na
szczęście
chciało
mi
się
spać
po
prochach
z
dnia
wcześniej,
więc
wróciłem
na
z
góry upatrzoną pozycję w łożu. Wyrwały mnie z niej słowa:
Niech pan wstaje, bo już najwyższy czas ku temu
Ordynator!
Niektórzy
założyli
tam
mały
kult
wyznawców
jego
osoby,
w
końcu
on wydawał wyjścia.
Normalnie to nie śpię tyle, ale po tych lekach z wczoraj nie mogę
się pozbierać.
Zignorowano
moje
uwagi.
Kilka
minut
rozmowy,
z
której
najbardziej
spodobała
mi
się
myśl,
że
lepiej
żyć
niż
umrzeć
i
że
przecież
mogłem
skończyć w prosektorium.
Odpowiadam:
No przyznam, że przy tym co tu zobaczyłem, to mam niezły materiał
do przemyśleń, „Lot nad kukułczym gniazdem” wysiada
PROSZĘ? Co?
Nie, nic, taki sobie film
Gardzę
tobą!!!
Potem
mogłem
jeszcze
posłuchać
sobie
diagnoz,
którą
pan
ordynator
wystawiał
innym
klientom.
Taka
miła
rodzinna
atmosfera,
ten
klasyka, głosy słyszy, ten dwóch siebie w sobie.
Kazano
mi
iść
na
grupę
i
pożegnać
się
ze
wszystkimi.
Idę,
czekam,
zaczyna
się
impreza.
Socjalizm
w
najczystszej
postaci.
Wychodzi
przewodniczący i daje:
Chcieliśmy
bardzo
podziękować
pani
Iksińskiej,
która
prowadziła
z
nami
gimnastykę
w
ciągu
ostatniego
tygodnia.
W
sposób
widoczny
podniosła
się
sprawność
fizyczna
wszystkich
uczestniczących
w
zajęciach…
Jaja…nie
wierzę,
jaja,
klub
Tęcza,
Ryszard
Ochódzki
i
to
nie
jego
wina,
że
dach przeciekał.
…ponieważ
wkrótce
opuszczam
zakład,
należy
wybrać
nowego
przewodniczącego,
proszę składać kandydatury.
Szum,
konsternacja,
połowa
nie
zrozumiała,
inni
reagują
na
różne
sposoby. Zgłaszają jakiś kandydatów, w końcu ktoś z końca sali
Chcę zgłosić Kaczyńskiego…
Dostałem
takiego
ataku
śmiechu,
że
nawet
mordercze
spojrzenia
pana
doktora
nie
pomagały.
Ależ
on
by
się
tam
odnalazł!
Niestety
po
chwili
okazało
się,
że
chodzi
o
jakiegoś
pana,
który
miał
na
nazwisko
Krzyżanowski. Gdy tylko wyszło to na jaw, to obruszony powiedział:
Proszę
mnie
nie
obrażać,
jestem
o
wiele
wyższy
od
Kaczyńskiego
i
zdrowszy na umyśle.
Leżałem.
Szlochałem.
Chciałem
dopowiedzieć,
że
i
kontakt
z
rzeczywistością
wydaje się być o wiele lepszy i że bardziej bym jego widział jako
prezydenta
niż
obecnie
panującego.
Jednak
jakoś
nie
chciałem
dostać
w
nagrodę
kolejnych
kilku
dni
pobytu
w
zakładzie,
więc
zachowałem
swe
cenne
przemyślenia
dla
siebie.
Mój
współlokator
podniósł
problem
tego,
że
go
pobili
pod
5C.
Dowiedział
się,
że
ma tam nie chodzić. Problem rozwiązano, nie?
Inne
kwestie organizacyjne:
Kto zajmie się organizacją wieczorku poetyckiego?
KAWALERSKIEGO? Ja chcę, ja kiedyś byłem na takiej imprezie i…
POETYCKIEGO!
A
to
nie,
nie
chcę
–
zrażony
współlokator
niemal
się
obraził.
Ja już miałem odjazd i uśmiech jak Cheshire Cat.
Skończyła
się
szopka,
chcę
sobie
iść.
Niestety,
biurokracja
trochę
potrwa
i
dopiero
koło
14
mnie
puszczą.
Chryste,
ze
trzy
godziny,
ale
będzie
ciągnęło
się
jak
wieczność.
Siedzę,
czytam
Anię
Kareninę,
a
raczej
próbuję,
bo
co
chwilę
ktoś
coś
chce.
A
to
daj
zadzwonić,
a
to
papierosa,
i
oczywiście
nieśmiertelne
„co
czytasz?”,
a
potem,
że
ktoś
o
tym
słyszał,
też
to
czytał,
albo
chciał
czytać.
Najfajniejsze
było,
że
nie
wierzyli,
że
ja
naprawdę
wkrótce
wyjdę
i
myśleli,
że
ściemniam.
Sierżant
poprosił
i
pozwolono
mu
przeprowadzić
się
do
nas.
Wygłosił
dość
ciekawy
wywód
na
temat
literatury
rosyjskiej,
kojarzył
Dostojewskiego
i
że
czytał
kiedyś
„Zbrodnię
i
karę”.
Coś
mu
się
nieźle
pomyliło
i
wyczarował
wersję,
w
której
to
ciężarna
siostra
zabija
Raskolnikowa
i
„…takie
właśnie
są
wszystkie
kobiety”.
Przy
panującej
tendencji
do
reinterpretowania
klasyki,
pomysł
ten
może
znajdzie
jeszcze
rozwinięcie,
odkąd
zobaczyłem
striptease
w
„Śnie
nocy
letniej”
mało
mnie
zdziwi.
O
12
był
obiad.
Oczywiście
niewegetariański,
a
obiecali,
że
będę
miał
specjalną
wersję.
Uszczęśliwiłem
dwie
osoby
porcją
kurczaka,
jakoś
wmusiłem
w
siebie
trochę
ziemniaków
i
czegoś
co
wyglądało
na buraczki, ale ni chuja nie smakowało jak buraczki.
Siedzimy
w
palarni,
jest
jakiś
nowy,
ręce
we
krwi,
brudnawy
i
dyszy
cały
czas. Podchodzi do niego jeden ciapowaty:
Dasz mi papierosa?
Zwariowałeś?
Mistrz
ciętej
riposty.
Jednak
po
chwili
ja
dałem,
bo
chociaż
już
chwilę
tam
byłem,
to
nie
mogłem
uwierzyć,
gdy
proszący
zaczął
grzebać
w
niedopałkach,
wyciągnął
jakiś
filtr
i
chciał
go
odpalić.
Czytałem,
że
w
czasie
wojny
bywały
takie
sceny,
nie
sądziłem
jednak,
że
w
Unii
Europejskiej
w
roku
2009.
Z
innych
fajnych:
nauczyłeś się palić? To teraz się kurwa naucz kupować!
Koło
14
przyjechał
po
mnie
mój
ród,
odczekaliśmy
trochę
i
odbyłem
pożegnalną rozmowę z panem doktorem.
Czy
chcę coś powiedzieć?
Coś
powiedziałem,
przyznam,
że
nawet
poważnie
wyliczyłem
co
mi
się
wydaje,
że
mogę
mieć
nie
tak
z
głową.
Pan
pokiwał
głową
i
powiedział,
że
dobrze
by
było
kontynuować
leczenie.
Na
to
czekałem:
A
czy
mogę
dostać
listę
ośrodków,
które
mają
podpisaną
umowę
z NFZ?
Taaak…to
dużo
jest,
to
pan
znajdzie.
Ja
tu
mogę
polecić
moją
koleżankę, gabinet ma tu i tu, przyjmuje o tej i tamtej, to pan się
prywatnie umówi. Nie, ona nie ma kontraktu z NFZ.
No
tak,
przecież
ja
z
tych
co
się
leczą
po
stówie
za
godzinę.
Poudawałem
chwilę,
że
mnie
to
interesuje,
wziąłem
wypisaną
diagnozę.
Fajna
jest,
zalecana
jest
mi
terapia
indywidualna,
grupowa,
farmakologiczna
(ale
kurwa
jaka
farmakologiczna,
witamina
B2, Tramal czy pavulon może?)i hit absolutny: MUZYKOTERAPIA. Zacznę
od
Czajkowskiego,
potem
Vivaldi,
a
za
jakieś
pół
roku
może
i
Bacha będę mógł słuchać.
Rozdałem
Maltanki,
trochę
papierosów,
wszystko
co
miałem
do
jedzenia.
Nie
mogłem
nigdzie
znaleźć
Sierżanta,
chciałem
mu
dać
zapalniczkę.
W końcu dałem ją temu, co mi skakał po fajki, z komentarzem, że
to
dla
Sierżanta.
Pewnie
nie
dotarła,
ale
przynajmniej
mają
jeden
ogień więcej na terenie zakładu.
Matka
wzruszona
losem
dzieciaka
przyniosła
mu
czekoladę.
Daliśmy
mu,
ale
nie
do
końca
się
ucieszył,
tak
jakby
nie
do
końca
zarejestrował,
że
coś
takiego
ma
miejsce.
Poprosił
o
papierosa,
daję
mu,
a
ten,
że
chce
ognia.
Mówię,
że
właśnie
zostawiłem,
ale
że
mu
pewnie
ktoś odpali. Na co on, że jednak nie chce i oddał. Chyba pierwszy
raz
w
życiu
coś
takiego
mi
się
przydarzyło.
Odjechałem
w
stronę
zachodzącego
słońca
(umówmy
się,
była
jakaś
15).
Wyszedłem
z
ciężką
traumą,
nie
do
końca
wierząc
w
to,
co
widziałem.
Pocieszałem
się,
że
przynajmniej
część
z
pacjentów
nie
ma
zielonego
pojęcia,
gdzie
są.
Myślałem,
że
moja
psychiatryczna
przygoda skończona. Ależ byłem naiwny.
Po
kilku
dniach
zaczęli
do
mnie
pisać.
Najpierw
szpital,
żeby
im
dostarczyć,
że
płacę
składki.
Oczywiście
oni
nie
mają
jak
sprawdzić,
więc
baw
się.
Dla
ludzi
spoza
Krakowa:
szpital
jest
na
zajebistym
zadupiu,
jazda
tam
i
z
powrotem
to
przynajmniej
godzina
zabawy.
Na
szczęście
można
faksem.
Zadzwoniłem,
dostałem
numer,
chcę
wysyłać.
Jasne…nikt
nie
odbiera,
sygnału
nie
ma.
Po
czterech
godzinach
prób
dzwonię
znowu.
Aaa,
tak,
tam
rzeczywiście
nikt nie odbiera, niech pan próbuje na taki numer.
Poszło.
Na
drugi
dzień
jeszcze
raz
dzwonili,
że
nie
mają.
Udowodniłem,
że
mają.
Potem
dopiero
odlot,
bo
POLICJA!
Jestem
wzywany
jako
świadek
w
sprawie
popełnienia
przestępstwa
z
artykułu
151
kodeksu
karnego.
Sprawdzam
co
to
i
mam:
kto
namową
lub
przez
udzielenie
pomocy
doprowadza
człowieka do targnięcia się na własne życie. Zajebiście.
Oczywiście
poszedłem.
Kusiło
mnie
zrobić
sobie
specjalnie
na
tę
okazję
koszulkę z napisem w stylu „It won’t give up, it wants me dead,
goddamn
this
noise
inside
my
head”,
ale
moje
dotychczasowe
doświadczenia z policją wskazują na to, że panujący tam poziom poczucia humoru
jest
niestety
dość
niski.
Wszedłem
o
11:01.
Wyszedłem
o
11:14.
Pytania
czy
ktoś
mi
to
zrobił.
A
może
ktoś
namawiał?
Ogień w oczach. Powiem, że to przez moją byłą, mego kierownika i
jeszcze
kogoś
dołożę.
THEY
MADE
ME
DO
IT!
Jednak
udało
się
pohamować,
ale
jeżeli
macie
kogoś
kogo
nie
lubicie,
to
w
ten
sposób
możecie
tej
osobie
zorganizować
czas
wolny.
Pan
policjant
wykazał się talentem pisarskim, „krew tryskała po ścianach”. Męczył mnie o dokładne godziny
wydarzeń i nie wierzył, że nie pamiętam. Zobaczyłem w końcu, że ma godzinę przyjęcia zgłoszenia
23:49, więc w oparciu o to zrobiłem timing. Na koniec dowiedziałem się, że życia ma się tylko
jedno. Dzięki za cynk!
Kilka
osób
uparło
się,
żebym
poszedł
na
psychoterapię.
Ciekaw
nawet
byłem
jak
to
wygląda,
więc
poszedłem
się
zarejestrować.
Spotkania
odbywają
się
codziennie
rano,
dwa
razy
w
tygodniu
też
popołudniu.
To mnie by niektóre przepadały, bo pracuję
To
powiedzieć
pracodawcy,
że
pan
tu
przychodzi
albo
iść
na
chorobowe
Co
myślę
o
moim
pracodawcy
to
moje,
ale
jednak
nie
mogę
tak
zrobić, podpisałem umowę przecież.
No
to
zrezygnować
z
pracy
i
zarejestrować
się
jako
bezrobotny,
ubezpieczenie wtedy pan ma i nie musi chodzić do pracy
Podziękowałem
za
poświęcony
mi
czas.
Uznałem,
że
chyba
już
wystarczy
mi
przygód
związanych
z
moim
zdrowiem
psychicznym,
bo
to
znacznie
pogarsza
się
od
obcowania
z
różnymi
instytucjami,
teoretycznie
z
nim
związanymi.
Wnioski?
Jedyne
możliwe,
jeżeli
masz
jakieś
problemy,
to
lepiej
się
zabij
szybko
i
możliwie
bezboleśnie.
Ni
chuja
nie
licz,
że
ktoś
ci
pomoże.
Bodajże
w
Austrii
wyliczyli,
że jeden obywatel wart jest jakieś dwa miliony euro (w sensie co w
życiu
wytworzy,
zarobi,
wyda,
zapłaci
w
podatkach)
i
dlatego
mają
fajne
drogi,
bo
lepiej,
żeby
nie
zabił
się
na
dziurawym
asfalcie
tylko
pracował
na
dobrobyt
kraju.
U
nas
obywatel
wart
jest
gje,
pracować
ma
za
darmo,
płacić
podatki
na
poziomie
Skandynawii,
trzymać
mordę
na
kłódkę
i
broń
boże
nie
domagać
się
niczego
z tego za co płaci.
W
historii
USA było
sobie,
w
pewnym
sensie
nadal
jest,
takie
zjawisko
jak
muckrakers
–
dziennikarze
zajmujący
się
pisaniem
o
niesprawiedliwościach
i
korupcji,
tak
w
instytucjach
prywatnych
jak
i
państwowych.
Wśród
nich
była
Nellie
Bly,
która
wpadła
na
pomysł
udawania
psychicznej
i
spędziła
dziesięć
dni
w
psychiatryku
na
Blackwell
Island
(New
York).
Tak
jej
się
spodobało,
że
napisała
„
Ten
Days
in
a
Mad
House”,
które
nieźle
ludzi
poraziło
i
władze
miasta
musiały
troszkę
poprzepraszać.
Znajdziemy w tym dziele takie zdanie:
What,
excepting
torture,
would
produce
insanity
quicker
than
this
treatment?
Here
is
a class of women sent to be cured. I would like the expert physicians
who are condemning me for my action, which has proven their ability,
to take a perfectly sane and healthy woman, shut her up and make her
sit from 6 a.m. until 8 p.m. on straight-back benches, do not allow
her to talk or move during these hours, give her no reading and let
her know nothing of the world or its doings, give her bad food and
harsh treatment, and see how long it will take to make her insane.
Two months would make her a mental and physical wreck.
Minęło
ponad
sto
trzydzieści
lat.
Zmieniło
się
stosunkowo
niewiele.
Teraz
zamiast
wiązania
daje
się
ludziom
fajne
leki,
które
działają
podobnie,
a
lepiej
wygląda.
Mam
wielką
nadzieję,
że
kiedyś
wpadnie
tam
z
audytem
jakaś
komisja
europejska.
Oni
by
umarli,
po
prostu
by
nie
uwierzyli
i
już
tam
zostali.
Najbardziej
przeraża
mnie,
że
to
podobno
najlepszy zakład
w
kraju.
Nie
wyobrażam
sobie
najgorszego.
Na
szczęście
spędziłem
tam
tylko
jakieś
trzydzieści
siedem
godzin,
a
nie
dziesięć
dni
jak
Nellie
Bly.
Nie
licząc
płci
klientów
i
paru
detali
wnioski
mam
te
same.
Jeżeli
ktoś
chce
oszaleć, to nigdzie nie pójdzie mu z tym tak dobrze jak w szpitalu
psychiatrycznym.
Wielkie
podziękowania
dla
osób,
które
towarzyszyły
mi
telefonicznie
w
moim
„Juriusz,
Interrupted”.
Złota
Palma
i
dedykacja
powyższego
dla
Ceri,
Grand
Prix
dla
Viry.
Poza
klasyfikacją
xXx
i
Noth
za
zmarnowanie
kawałka
wolnego
czasu
i
odwiedziny
w
wariatkowie.
Mam
nadzieję
pewnego
dnia
odwdzięczyć
się
Wam
wszystkim tym samym!
Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0
Bez kategorii brak
Zobacz więcej...
Object 9
Nan Inch Nails
12 Lipiec 2009 juriusz 4 komentarzy
Etap wycieczki dokładnie zaplanowanej
zakończył się w momencie, gdy wsiedliśmy w autobus do Nan.
Alternatywą było Pai i niezłą chwilę zajęło nam ustalenie co
wolimy. Opcja numer dwa niosła ze sobą szanse i ryzyko; wszystko
będzie stosunkowo łatwe do zorganizowania, konkurencja zapewni
atrakcyjne ceny, chociaż standard azjatycki lubi tworzyć sytuacje,
że wszyscy pośrednicy umawiają się na jedną, cholernie wysoką.
Transport z Chiang Mai do Pai jest łatwy i przyjemny. Po stronie
minusów: wpakujemy się w stada białych turystów, z trekkingu
wyjdzie tyle, że stanie się w kolejce do zrobienia sobie zdjęcia
ze smutnym przedstawicielem Hmong, Akha lub Karenem, który o 8 rano
przywdziewa strój etniczny, odpieprza dziesięć wycieczek, a
wieczorem wdziewa jeansy, idzie na piwo i gada z kumplami o tym jacy
ci biali są durni.
Nan groził znalezieniem się na
wybitnie ciężkim zadupiu, gdzie nic nie ma, zorganizowanie
czegokolwiek graniczy z cudem, a okoliczności przyrody są mniej
zachęcające niż w Pai. Plusy? Przewodnik głosił, że mają jakieś
muzeum i świątynie, więc da się coś zobaczyć w chwilach wolnych
od trekkingu. Ostatecznie wygrał Nan, także dzięki temu, że po
absolutnych białych stadach w Chiang Mai mieliśmy szaleńczą
ochotę na święty, skośny spokój.
Doświadczenia azjatyckie wskazują na
to, że poza kilkoma naprawdę dużymi miastami, tak zwany nightlife
nie istnieje, a wszystko chodzi spać okrutnie wcześnie. Oczywiście
dworzec oddalony jest od centrum o dobry kawałek. Chodzenie tego
dystansu na butach w okolicach 21:30, kiedy to panujące warunki
widocznościowe powodują, że rozpoczynamy rozważania nad tym,
czemu mówi się o egipskich, a nie tajskich ciemnościach, nie
znajduje się raczej na niczyjej liście życzeń. Na dworcu czekała
na nas JEDNA taksówka, szok po stadach wszędzie indziej. Jej
kierowcą była kobieta, czego wcześniej w tej części świata nie
widziałem. Baliśmy się pytać jaką ceną nas uszczęśliwi
korzystając ze swego monopolu. Powiedzieliśmy, że chcemy jechać
do Doi Phukha Guest House (sprawdzona taktyka, czyli co Lonely Planet
daje najtańsze) i czekali najpierw na „nie wiem co to i gdzie, ale
mam lepsze i tańsze i was tam zawiozę”, następnie zaś na cenę
z gwiazd, może jakąś małą kłótnię w wersji deluxe. Mieliśmy
niesamowity opad szczeny gdy zamiast pierwszego usłyszeliśmy „ok”,
a zamiast drugiego 60 bahtów. Jedziemy, miasto niemal wymarłe,
mignął jakiś 7/11, ludzi właściwie zero, pojazdów niewiele
więcej, tylko śmignęło coś z prędkością naddźwiękową –
potem odkryliśmy, że wyścigi motocykli to jedna z lokalnych
rozrywek. Dokąd ona nas wiezie? Zjeżdża w boczną drogę,
przypominają się wszystkie „Hostele” i „Teksańskie masakry
piłą łańcuchową”, zatrzymujemy się pod jakąś furtką,
ciemno jak wiadomo gdzie, kierowniczka klaksoni, na co po chwili z
domu wychodzi Tajka. Wiele nie widzimy, ale już tyle, żeby
wiedzieć, że Hilton to nie będzie, a także, że o wifi nie muszę
tym razem pytać. Przywitaliśmy się, rzucili okiem, uznali, że źle
nie jest, poza tym wizja jakiekolwiek męczenia się po nocy nie
wchodziła w rachubę. Pytamy ile, oczywiście gotowi do walki o
niższą cenę. Mówi 150 bahtów. Za dwie osoby. To nawet nie wypada
się targować, bierzemy.
Kolejnym problemem na liście była
sprawa kolacji, czy tam obiadu. Z tego co widzieliśmy podczas
przejazdu to nasza sytuacja nie wyglądała dobrze. Chodzimy po
mieście, wróć, Nanie i nic. Po dłuższym spacerze odkryliśmy
panią z wózkiem. Próbujemy ustalić co ma, tori jakieś, no ładnie
się nazywa, tylko co to? Po chwili okazało się, że nie tori, a
roti. Cena zachęcająca, od ośmiu do dwunastu bahtów, można sobie
wybrać opcję z bananem, mlekiem kokosowym, ananasem, czymś tam
jeszcze. Rewelacja absolutna, ale jednak bardziej jako deser niż
danie główne. Znalazł się jakiś stragan z zupą, po bardzo
długich pertraktacjach, machaniu przewodnikiem i powtarzaniu, że
oba vegeterian dostaliśmy misy pełne lokalnej polewki z toną
zieleniny. Jeszcze tylko mała wizyta w 7/11 i powrót połączony z
obudzeniem naszej gospodyni – kluczy do głównego wejścia nie
dostaliśmy – i mogliśmy poczytać sobie wpisy do ksiąg
hotelowych. Całe roczniki, czasem rozrzut między datami po kilka
miesięcy, kasowe prowadzenie tego hotelu na pewno nie było.
Spodziewaliśmy się znaleźć wpisy w stylu „co za jebane zadupie,
po kiego ja tu, dziura jak Chełm, porzućcie wszelką nadzieję,
którzyście tu przyjechali”, a tu właściwie same entuzjastyczne
wpisy, tak o naszej gospodyni jak i o samym mieście, w sensie Nanie.
Niektórzy, że przyjechali po raz kolejny, trzeci…my po trzech
godzinach mieliśmy poczucie sromotnego dowcipu. Uznaliśmy, że albo
mają tu kolonię wariatów, albo organizują co jakiś czas zlot
pustelników i to od nich te ekstatyczne zapiski. Do Pai przejechać
się nie da, znacznie bliżej na zasłużony spoczynek. Sen na mych
powiekach malowała wizja spędzenia kolejnego dnia w Nanie, stolicy
prowincji, która dopiero w 1931 została wcielona na dobre do
Tajlandii.
Na śniadanie wybraliśmy lokal, który
zdobył laury najlepszej kuchni w kraju. Yota Restaurant, buddyści z
prawdziwego zdarzenia, wszystko niemięsne, płacimy 15 bahtów i
możemy sobie za to wybrać ile tylko chcemy. Jeżeli dobrze
zrozumieliśmy reguły, jest jeden warunek: jeżeli nie zjemy
absolutnie wszystkiego, to płacimy karę – 150 bahtów. Ma to
zapobiec marnotrawieniu jedzenia i dość dobrze działa, chociaż
tak nażarty rzadko kiedy wychodzę z lokalu. Efekty dla nich też są
dobre, w okolicach południa kończy się całe jedzenie, a
właściciele mają wolne. Atrakcyjna cena sprawia, że zawsze
wszystko sprzedadzą. Na deser poszliśmy cukiernię obok. Ubaw
miałem bo Maiko wyrwała klamkę i właściciel mógł spędzić
poranek na naprawie drzwi.
Zwiedzanie miasta, w sensie Nanu, nie
jest highlightem wycieczki po Tajlandii. Ze cztery świątynie
oczywiście, czyli miły tajski standard. W jednej błysnęliśmy
siadając na miejscach dla mnichów. Po chwili dziewczynka pokazała
nam, że to nie jest miejsce, gdzie bezmyślna biała hołota ma
uwalić swój tyłek, a dla mnichów. Ubawili się nawet, gdy
przepraszając zgięci w pół wychodziliśmy. Ciekawi byliśmy skali
naszej pomyłki, chyba trochę jakby ktoś wszedł do kościoła
katolickiego i klepnął sobie na ołtarzu, albo przynajmniej wyszedł
na ambonę. W drugiej młodzi mnisi nie zauważyli, że weszliśmy i
jeden z nich nie zaprzestał symulowania kopulacji z kolumną
sufitową. Dopiero gdy się ujawniliśmy to zażenowany powstał i
udawał, że go nie ma. Kolejna świątynia, leżała księga datków,
niektóre opiewały nawet i na TRZY bahty, pretekst do przemyśleń
ile my za wszystko płacimy. To jest jakieś trzydzieści groszy,
dajcie proszę tyle u nas na tacę. I jeszcze się wpiszcie z imienia
i nazwiska, ekskomunika murowana. Jednak prawdziwą perłą miasta,
Nanu, jest muzeum, czyli Nan National Museum. Nie wiem kto pisał
info na Wiki, chyba że coś się zmieniło przed lub po naszym
wyjeździe. To było, obawiam się, że nadal jest, solidnie złe. Na
wejście – jakby mi dali w pysk, na biletach skreślone
trzydzieści, zamiast tego napisane sto. Nie licząc małej
ekspozycji strojów plemion górskich to bieda pomieszana z absurdem,
nie mogliśmy uwierzyć w jakieś idiotyczne prehistoryczne kamienie,
czy puste gabloty. Coś o jakimś muzyku z Nan, który zrobił
karierę i umarł. Gdy posłuchaliśmy jego dokonań to pewna ulga
zagościła w naszych sercach z okazji tego, że już więcej grał
nie będzie. Największym kuriozum była wielka belka, która nie
miała nawet pół podpisu, zarówno w ichnim jak i w naszym, ale
zgadywaliśmy, że ma ileś set lat i że pewnie wspierała coś
świętego. Tyle naszego, że odkryliśmy, że najlepiej przyjechać
do Nan w październiku, wtedy odbywają się wielkie wyścigi łodzi.
Gdy zabawiliśmy się ze wszystkimi
możliwymi atrakcjami wymienionymi w LP i dorzucili do tego chińską
świątynię, udaliśmy się do biura trekkingowego, FHU Travel.
Biuro jest jedno, konkurencji nie zaobserwowaliśmy. Rozmiar miasta
jest w pewnym sensie po naszej stronie, przejście na butach z
jednego końca na drugi nie jest wyczynem na miarę Korzeniowskiego.
W biurze to czego się obawialiśmy, czyli cena wycieczki zależy od
ilości turystów, a tych niestety jest tylko dwoje, my. Szans na to,
że przyjdą też raczej nie ma, no czasem ktoś się nawinie, ale
nie ma opcji dołączenia się do żadnej grupy, bo takowej po prostu
nie ma. Podczas gdy pani analizowała sytuację, pan zajmował się
rzeźbieniem obsceny w mandarynkach i bananach (jakby te drugie nie
były wystarczająco perwersyjne bez jego zabiegów) i karmieniu nas
owocami swoich zabiegów. Po chwili było jasne, że pomimo całkiem
szczodrych obniżek jakie nam zaoferowano to tanio nie będzie.
Nastawiony byłem umiarkowanie entuzjastycznie, Maiko zależało
bardziej, więc w końcu doszliśmy do kompromisu (którego część
nadal reguluję) i z racji rozmiaru finansowego imprezy
zdecydowaliśmy się na opcję jednodniową.
Resztę dnia spędziliśmy wykrzesując
cokolwiek z Nanu. Najpierw przeżyliśmy ciężką traumę na
pobliskim targu. Nie sądziłem, że ktoś może obierać żywe ryby.
Po prostu wziął baran skrobaczkę i drze rybę, ta się rusza, a
ten z niej na żywca zdziera łuski. Ciekawe czy by mu się
spodobało, gdyby jemu tak ktoś zrobił. Widok stoisk z mięsem
utwierdził nas w przekonaniu, że niejedzenie go, to jedna z
lepszych decyzji jaką zdarzyło się podjąć. Zapach bezcenny, w
sumie każde tajskie targowisko wygląda i pachnie w ten deseń, ale
to był rekord absolutny. Wizyta w 7/11 i próby nabycia flaszki
zaowocowały odkryciem idiotyzmu z górnej półki: alkoholu nie
można kupić między chyba 11, a na pewno 17. Czyli trzeba nawalić
się z rana, jakoś dociągnąć do popołudnia i dopiero szalejemy.
Z drugiej strony to nawet humanitarne, klinika można legalnie
strzelić, nie trzeba myśleć noc wcześniej i chomikować.
Łażąc po mieście zauważyliśmy
dzieci grające w badmintona. Chwilę popatrzyliśmy, potem one
popatrzyły na nas i na migi dogadaliśmy, że pogramy z nimi. Oni
radość, bo biały to tu rarytas, my na kolanach, bo taka wspaniała
integracja z ludnością lokalną, żadne biuro turystyczne ci tego
nie da, nieważne ile zapłacisz. W ramach siatki postawili motor, na
którym jeden z nich przyjechał. Dwanaście lat to góra mojej
wyceny jego wieku, z lekka zdziwiony byłem, ale chyba w północnej
Tajlandii prawo jazdy uznawane jest za przeżytek. Jeżdżą
absolutnie wszyscy, chyba na ósme urodziny dostaje się motor i
można szaleć.
Po dwudziestu minutach gry nieco nam
się znudziło i podziękowaliśmy. Kilka dni wcześniej padł mi
zegarek, więc bez wielkich nadziei rozglądałem się za
zegarmistrzem, naprawdę nie spodziewając się, że znajdę go w
Nan. A tu niespodzianka, bo koło naszego domu jest zakład! Co
lepsze, grupa kilku chłopa siedziało przed sklepem z zegarami
(sklep z zegarami, oni bez) i sobie robiła typowe tajskie party,
czyli bierzesz znajomych, stolik, krzesełka, siadacie na krawężniku
i cieszycie się życiem i swoim towarzystwem. Na migi macham im
zegarkiem, jeden coś trochę komunikuje się po angielsku, na
szczęście to on będzie naprawiał. Ustaliliśmy, że bateria,
wycenił nową i swoje usługi na 100 bahtów. Oczywiście pierwsze
co pomyślałem, to że cwaniak, chce sobie zedrzeć z białego ile
się da, no a jak tu żyć bez zegarka? Zgodziłem się, wymienił w
minutę, chcemy się żegnać, ja oczywiście z poczuciem „znowu
zrobili w druta, jak zawsze!” a ci zapraszają, żeby z nimi
siadać. Siadamy, trochę niepewnie, bo wiedzieliśmy, że
kompetencje językowe nie będą raczej należały do tych
najwyższych, ale oni się tym nie przejmowali. Coś do nas gadają
po tajsku. My promienne uśmiechy, a po czaszce biegają myśli w
stylu: czy on teraz obraża moją matkę? Czy może wyzywa nas tylko
od najgorszych? A my z tymi kretyńskimi uśmiechami i potakiwaniem
jeszcze go podjudzamy. Językoznawca-zegarmistrz trochę tłumaczy,
ale on też raczej nie poczytałby sobie Steinbecka w oryginale.
Przedstawiamy się sobie, oni nie mogą wymówić ani zapamiętać
naszych imion, my ichnich. Polewają whisky z colą, więc od razu mi
się podoba, na migi (takie samoloty…) pokazujemy skąd jesteśmy,
na pewno wiele tu o Polsce słyszeliście, polejcie. Po chwili wpadli
na pomysł, że nas nauczą czegoś po tajsku. Wybrano zdanie „Kocham
Tajlandię”. Powtarzamy to nieudolnie, za dziesiątym razem mniej
więcej dobrze, za każdym razem wzbudzając furorę, która wyrażała
się wznoszeniem toastów i okrzykami „hue!”, przypominało to
nieco piratów ze „Stardust”. Gdy tylko atmosfera siadała to
robiliśmy „kocham Tajlandię” czy raczej jakieś „nanananana”,
ale działało i w widoczny sposób poprawiało im to humor. Po
chwili pojawiły się zakąski, a my nieco zwiędliśmy. Wygrałem
ośmiornicę na patyku. Szybka wymiana myśli po polsku:
- Kurwa, ja tego nie tknę, wygląda
koszmarnie, cuchnie morzem, jakieś macki, nie chcę.
- Chyba musimy, tutaj to przecież
wielka obraza odmówić poczęstunku.
Szlag, rzeczywiście piszą w
przewodniku dziesięć razy, żeby broń boże nie odmawiać jak
czymś częstują, przynajmniej spróbować i pochwalić. Biorę
szaszłyk i jem to biedne stworzenie, Maiko je swoje cudo.
- Good, good?
- Veeeery good
- More, more – powiedział
językoznawca i wręczył nam kolejną ośmiornicę. Jezu.
Siddhartho. Mahomecie. Wódki, wódki, wódki!
- Good, good?
- Very good
- More, more.
Zjadłem trzy. Potem przynieśli
mięsne, więc powiedzieliśmy, że jesteśmy wegetarianami, czego
nie zrozumieli, więc zmieniliśmy na buddystów. Oni sami buddyści
i żrą mięso na tony, ale jak człowiek zachodu powie w takiej
sytuacji, że jest buddystą, to wtedy jakoś mają zakodowane, że
nie je mięsa i nie oznacza to, że jest chory na głowę, a po
prostu bardzo religijny. Posiedzieliśmy jeszcze trochę, ale rozmowa
umierała, nawet wyznawanie miłości do Tajlandii wydawało się nie
pomagać. Sytuację ratowało nieco dziecko jednego z nich, które
nam prezentował. My oczywiście, że piękne jest. Ono również
jadło boski seafood, co gorsza patyczek co chwilę spadał na glebę.
Tatuś spokojnie gadał z kolegami, a ono podnosiło sobie i jadło,
aż piasek w zębach zgrzytał. Nie chcieliśmy się wtrącać do
wychowania dzieciaka, ale trochę nas to przerażało. Pożegnaliśmy
się, nad czym bardzo ubolewali i nakłaniali, żeby zostać, bo
będzie więcej alkoholu i może chcemy z nimi iść na tańce.
Trochę nas kusiło, ale w końcu podziękowaliśmy, bo chyba byśmy
zdurnieli siedząc tak z nimi jeszcze trochę. Cały czas patrzyli na
nas, my na nich i kretyńskie uśmiechy, niezgrabne próby
porozumienia się. No i zegarek naprawiłem za 100, ale popiliśmy i
pojedliśmy za przynajmniej tyle. Niesamowite z punktu widzenia
naszej kultury, zapraszasz całkiem obcych ludzi z ulicy, dajesz im
jedzenie, flakon i jeszcze chcesz brać na disco.
Poszliśmy do chińskiej restauracji,
oczywiście z zamiarem zjedzenia czegoś co nie jest seafood. Coś
tam poszaleliśmy, przynoszą rachunek i nie do końca nam pasuje.
Trochę wyjaśniania, przychodzą jedni, drudzy, dajcie menu, tu
macie po 20, a nie po 40, to po 80, nie po 100 i już się wszystko
zgadza. Niechętnie przyznali rację, uregulowaliśmy, wracamy, tak
sobie mówię:
- Cholera, no nie wierzę, żeby nas tu
chciał ktoś oszukać, musieli się naprawdę pomylić, ci Tajowie
tutaj tacy uczciwi.
- Ale to była chińska, a nie tajska
restauracja – Maiko znalazła wyjaśnienie.
W związku z perspektywą wrażeń dnia
następnego, poszliśmy spać. Wcześniej tylko zremisowaliśmy walkę
z taaakim robakiem, który miał taaaakie wąsiska i spokojnie
siedział na ścianie. Początkowo nie stresował się naszą
obecnością, ale gdy rozpocząłem działania, które były dość
niezdecydowaną polityką mającą na celu zachęcenie go do migracji
z naszego lokum, to obraził się i niehonorowo uciekł.
Pobudka, wegetarianie za 15 i już
jesteśmy w umówionym miejscu. Nie do końca wiedzieliśmy czego się
spodziewać; czy zapieprzania po górach osiem kilometrów w upale,
sześć w deszczu, czy spacer po okolicy, czy jeszcze coś innego,
więc mieliśmy ze sobą trochę dziwniejszych rzeczy w stylu
kurteczka, bluza, olejek do opalania. Przyjechali po nas
lokalnym…jeepem? Czymś takim, zapakowaliśmy się i startujemy.
Pierwsze miłe zaskoczenie: kierownik wycieczki mówi bardzo ładnie
po angielsku. Drugie: kierowca mówi nieco gorzej, ale komunikuje
się. Dostaliśmy wodę i jakieś ziarna do żucia. Po czterdziestu
minutach memłania miałem wrażenie, że chyba już powoli miękną,
ale sobie odpuściłem sprawdzenie co będzie za kolejne czterdzieści
minut i dyskretnie wyplułem. Chcieliśmy kupić bilety na dzień
kolejny, ale okazało się, że Nan to miejsce, w którym
przedsprzedaż nie jest znana. Pierwszy postój:
- Spróbujcie tej trawy, to nazywa się
tak i tak i służy do przyprawiania potraw.
O, rzeczywiście dobre. Chyba nawet
gdzieś nam się przewinęło przez jadłospis.
Tuż obok miejsce, gdzie robią coś co
chyba najbardziej by można paleniskiem nazwać. A może donicą, bo
wygląda jak wielka donica, ma dziury do oddymiania i są tego setki
porozstawiane na tajskich ulicach. Wytrzymuje pięć lat, koszta
umiarkowane, oczywiście służy do gotowania ryżu (w końcu
jesteśmy w kraju, który jest największym eksporterem ryżu na
świecie). Najpierw wyrabiają masę, potem ją formują, potem pan
robi w tym dziury do oddymiania, potem jeszcze dochodzi taka
nakładka. Ogólnie nic się nie marnuje, tempo niesamowite, taki
mały business na obrzeżach Nanu. Dostaliśmy jeszcze naparu, który
jest bardzo leczniczy. Miejmy nadzieję, bo smaczny to na pewno nie
był.
Postój drugi, w domu naszego kierowcy,
coś tam ma do zostawienia czy wzięcia. Wygląda to nędznie, kury
w warunkach, za które u nas by poszedł siedzieć za znęcanie się
ze szczególnym okrucieństwem, dzieci (czemu one nie są w szkole? taka luźna europejska myśl), karmią kury zeszytem, podmurówkę
próbował zrobić, nie wzbudziłby nią jednak zachwytu żadnego
inżyniera. Przewodnik miał zabawną manierę pokazywania palcem
kury, psa, kota, no wszystkiego chyba co żyje, i mówienia
„Barbecue!”. Tym razem proponował kury. Kierowca poczęstował
nas samogonem swojej roboty, całkiem smaczny, ale poprzestaliśmy na
degustacji, sprawa niestety nie znalazła rozwinięcia w dalszym
ciągu programu. Moc miało o wiele większą niż ze sklepu, ale
widząc jego standardy higieny…z drugiej strony alkohol
dezynfekuje, chociaż nie wiem czy aż do tego stopnia.
Jedziemy dalej, pani z warsztatem
tkackim. To już mieliśmy, ale tu w wersji express, do tego nie
żaden wielki sklep, a malutki, rozpadający się warsztat polowy i
nie chcą nam nic sprzedawać, tylko pokazują wzorki. Wyglądają
one może mniej spektakularnie niż te w mega giga klimatyzowanym
sklepie w Chiang Mai, ale jednak bardziej mi pasowały. Rany, panie,
zróbmy coś bardziej ekstremalnego! Po chwili pierwsza wioska,
należy do ludów Tien (but I may be wrong, nie zapisałem sobie
dokładnie). Uciekli z Laosu, gdy zaczęły się bombardowania.
Siedzisz w krzakach od pokoleń, a tu ci nagle zaczyna wszystko
wypieprzać, nie dziwne, że uciekli. W Tajlandii tak umiarkowanie
się ucieszyli z ich przybycia, bo ani języka nie znają, ani do
pracy nie zagonisz. Obywatelstwa za bardzo dać nie można, bo wtedy
przyjdzie ich jeszcze więcej. Jednak zanim do nich przybyliśmy,
minęliśmy kościół i to katolicki.
Tak, oni tu bardzo lubią mieć misje,
wyjaśniają ludom, że ich wierzenia są nieprawdziwe i
chrystianizują – wyjaśnił przewodnik. Po lewej dom, całkiem
solidny, chyba nawet nieco lepszy niż ten, w którym mieszkaliśmy.
Najpierw wchodzi on, rozmawiają, my też możemy wejść. Ogólnie
na 99,99% się zgodzą (mają z tego kasę), ale broń
Boże/Buddo/lokalne wierzenie pakować się bez pytania, bo to
krańcowe chamstwo dla nich (w sumie u nas podobnie). Siedzi starsza
pani, wyplata sobie coś. Po zaproszeniu siadamy koło niej i
patrzymy, a nasz nam opowiada: mężczyzn nie ma, bo poszli do prac
polowych. Młodzi raczej starają się wyjechać do miast.
Chcecie popleść? Pani nam pokazuje w
slow motion – normalnie to ręce jej tylko śmigają, nawet nie
patrzy na to. Maiko próbuje i trochę nawet podobne. Ja próbuję i
pani patrzy na mnie z miną wyrażającą pytanie egzystencjalne
„jaja sobie kurwa robisz?”. Gdy kończę w niesławie to jej oczy
zdają się mówić „tłusty, głupi, biały buc, nie umie nawet
kawałka zapleść, tylko psuć potrafi, nic ta rasa nie warta”.
Fizjonomią uśmiechała się, ale obawiam się, że to bardziej by
chciała przekazać. Nasz przewodnik miał ładnie opanowane dane
ekonomiczne: z tego robi się kapelusze, za dzień pracy dostaje
mniej więcej DWADZIEŚCIA bahtów, ale pięć płaci za materiał. W
Bangkoku sprzedają to pod 300 bahtów za sztukę – że hand made z
północnej Tajlandii. Na zachodzie ceny z gwiazd wobec tego ile ona
zarabia. No, jeżeli na kilkuset kilometrach jest prowizja razy
piętnaście to lepiej nie myśleć jaka jest przy wożeniu tego na
inny kontynent.
Dzienny koszt bombardowania Laosu
wynosił dwa miliony dolarów. Nie chce mi się liczyć, ale za taką
kasę spokojnie można było kupić kilka tych plemion zamiast je
eksterminować. W zamian wielu z nich ma traumę wojenną i ogólnie
nie bardzo się odnajdują w Tajlandii. Mąż pani od plecionek
zginął w trakcie bombardowania. Z ekonomicznego punktu widzenia,
bomba, która go zabiła była więcej warta niż on zarobił przez
całe życie. Zaiste, piękny i radosny był wiek XX.
A wiecie czemu tu są dachy z blach, a
tam z bambusa?
Tak, oczywiście, że wiemy, bo za
blachę płacisz raz dużo i masz na lata, a te bambuso dachówki
kosztują dziesięć bahtów za sztukę, ale dość często trzeba
wymieniać, a nie daj <wstaw wierzenie> ci się to
zapali to w sekundę wszystko z dymem.
Następny przystanek, wioska Yao lub
Mien (precyzyjne notatki, odcinek drugi), pozwalają wejść.
Smutniej, bardziej chaty niż domy. Nie ma podłogi – według
lokalnych wierzeń (tu nie mieli parafii) nie należy zaburzać sobie
kontaktu z ziemią, bo źle to wpływa na losy jednostki. I jest
klepisko, ale jest też telewizor, satelitarna i dvd. Gdyby nam
przyszło mieszkać w czymś takim, to pierwsze czym byśmy się
zainteresowali to raczej nie byłoby okno na świat, ale oni mają
inaczej. Należy też mieć dwie pary drzwi w domu, co również
związane jakoś jest z życiem duchowym, ale nie pamiętam w jaki
sposób. Nasz przewodnik pyta nas czy możemy teraz kawałek przejść
krzakami, więc idziemy, a on prezentuje nam różne odmiany
roślinności i coś o nich opowiada. Nas bardziej zainteresował
przekrój przez śmieci: folia po ciasteczkach, flaszka po wódeczce
to standard, ale opakowanie po Durexach? Toż u nas chyba nie
wszyscy wiedzą, a tu w dzikich tajskich ostępach owszem. No, ale w
tej wiosce jeszcze nie mają parafii.
Po przejściu przez krzaki wyszliśmy
we wiosce ludu Hmong. Ledwo wydostaliśmy się z chaszczy spotkaliśmy
panią, która wiązała miotłę. Tu dochód jest nieco lepszy niż
na plecionce, zarabia od 40 do 60 bahtów dziennie. Widocznie ona
lepiej zrozumiała prawa wolnego rynku niż ta od kapeluszy. W
odróżnieniu od poprzednich, Hmong budują malutkie chaty, dach
schodzi tak nisko, że ledwo da się wejść do środka.
Następna atrakcja, żarna. Czy chcę
sobie zmąć trochę? Taaaaak…poszło lepiej niż z plecionką, me
wysiłki z kijem wywołały wyraźną radość wśród młodych
Hmong, zapewne również komentarze w stylu: patrz jaki kretyn nie
umie nic zrobić! Sprawa dość męcząca, ogólnie nie polecam,
chociaż można sobie nieźle mięśnie wyrobić.
Potem
zatrzymaliśmy się na lunch w przydrożnej wiacie z bambusa. Pełno
tego nabudowali, bo gdy pracują w polu i nie chce im się wracać do
wioski albo leje, to tam siedzą. Maiko błysnęła, bo usiadła,
wyciągnęła nogi w stronę przewodnika. Ten z uśmiechem, ale
stanowczo zasugerował inną pozycję odpoczynku. Chwilę wcześniej
zatrzymaliśmy się przy bambusie, nasz dobrodziej wyskoczył z
maczetą i ściął trochę badyli. Teraz rozpoczął ich obróbkę.
Człowiek nie ma pojęcia ile cudów można dokonać z bambusa. Do
środka wrzucamy posiłek, to do ogniska i mamy ciepłe. Podobnie
można zagotować wodę, czy odgrzać herbatę. Byliśmy pod
wrażeniem i pełni przemyśleń na temat tego jak bardzo nasz świat
różni się od tego, jak wszystko uległo mechanizacji, jak mało
wiemy o tzw. survivalu i jak bardzo nie wiedzielibyśmy co robić,
gdyby przyszło nam samemu zwiedzać te krzaki.
Kolejna
wioska to lud Malabri. Tu panował dobrobyt, ponieważ niegdyś
przyjechała królowa Tajlandii, zobaczyła, że nie jest różowo i
postawiła im betonową chatę, czyli szkołę. Wprawdzie Słownik
Języka Polskiego twierdzi, że chata to drewniany budynek na wsi lub
w górach, ale to naprawdę były chaty z betonu. 27 lutego królowa
miała przyjechać ponownie i zobaczyć czy lokalne mniejszości
etniczne dobrze korzystają z jej daru. Napis na budynku głosił, że
jest to Child Friendly School, więc chyba dobrze. Wcześniej lud
Malabri znał jeden model budowania: liście bananowca łączysz w
ścianę/dywan, opierasz na patyku, włazisz pod to i nie pada ci na
głowę. Przynajmniej nie gromadzi się niepotrzebnych rzeczy, a
wybudować można bardzo szybko, pożary również nie spędzają snu
z powiek. Kiedyś był to lud wędrowny, ich koncepcja państw i
granic nie pokrywała się z ogólnie przyjętymi – szli sobie
gdzie im się podobało, a że przy okazji Laos stał się Tajlandią
to co z tego, góry i krzaki takie same. Podobnie jak i tam w drugą
stronę, gdzie ktoś sobie Wietnam wymyślił, co nas to. Żeby
łatwiej kontrolować ten żywioł to siłą ich osadzono. Pobliscy
Hmong nieco pomogli i poduczyli jak budować chaty o klasę wyższe
niż ściana o badyl oparta. Tradycyjnie byli animistami, ale na
chama wprowadzono im buddyzm. Jak nie kijem go, to pałką.
Niekonwencjonalni byli też w kwestii ubioru: przez lata
łazili w samych przepaskach biodrowych, ale wraz z nawiązaniem
kontaktów z Tajami odkryli istnienie bawełny. Starszym pozostał
nawyk łażenia w wersji przepaska i tatuowania ciała. Niestety, lub
też na szczęście, spotkaliśmy tylko jedną taką jednostkę.
Wyglądał na umęczonego życiem i robieniem za atrakcją
turystyczną. Nasi kazali mu zagrać, on na początku nie chciał,
ale coś warknęli, więc niechętnie dobył czegoś co chyba było
bambusem z wydrążonymi dziurami (taki flet na dobre półtora
metra) i zagrał. I
tak jak Było
cymbalistów wielu, /Ale żaden z nich nie śmiał zagrać przy
Jankielu,
to i tu mało kto przy nim pogrywa, chociaż jest to bardziej kwestia
potencjalnej konkurencji, a nie jego wybitnych uzdolnień (chociaż
co ja wiem o graniu na kijku na drugim końcu świata). Głupio nam
było, że przez nas musi robić coś na co nie ma ochoty,
wolelibyśmy zobaczyć go w środowisku naturalnym, nawet jeżeli
normalnie czyta gazetę, to niech siedzi i czyta i tyle.
Potem
zawołano resztę rodziny, przyszła młodzież z dziećmi. Obiad
będą mieli. Dobył z paleniska kawałek bambusa, wsadził go sobie
między nogi i zaczął walić maczetą. Czarno zrobiło mi się
przed oczyma, bo nigdy nie zapomnę jak przeciąłem sobie nerwy w
palcu i to nożem o wiele mniejszego kalibru, a ten tu na luzaku
tłucze taaaką szablą koło nóg, rąk i krocza. Bambus dość
szybko się poddał i ukazał nam co przygotowano na obiad. Po prostu
tłuszcz ze świni, wylewał się malowniczo przez rozcięty bambus.
Marzenie każdego wegetarianina, prawie się porzygaliśmy z radości
i wrażenia. Na szczęście tym razem nie częstowali. Okazało się,
że niegotowe i że musi jeszcze chwile potrzymać w ognisku. Nie
chcieliśmy nadużywać gościnności, więc pojechaliśmy dalej.
Dowiedzieliśmy się czemu wszyscy palą: podczas prac polowych
odgania to moskity. Malabri ogólnie mają przewalone, młodzież się
„taizuje”, kto może to spieprza byle dalej od wiosek rodzinnych.
Perspektywy żadne, czasem inni zatrudnią ich przy zbiorach, to
zarobią około 150 bahtów, ale minus transport i jedzenie, więc
nawet mniej.
Mijamy
jakiegoś mnicha a nasz wódz „not good for barbecue”. Bardzo mi
się to spodobało, wizja mnicha buddyjskiego z rożna jest
niepokojąco dziwacznie intrygująca. Na pożegnanie wywieźli nas na
szczyt górujący nad okolicą i poczęstowali ryżem z bananami. Nie
wypada odmówić, ale głód to była jedna z ostatnich rzeczy jaka
mi przychodziła do głowy. Porobiliśmy sobie zdjęcia i skierowali
z powrotem. Okazało się, że odjechaliśmy dobre kilkadziesiąt
kilometrów od Nanu. Większość drogi przespaliśmy, wysadzili nas
w centrum (w Nanie nie da się wysadzić gdzie indziej). Pożegnaliśmy
się, życzyli sobie nawzajem wszystkiego najlepszego, szczęścia,
sukcesów i udali się na poszukiwanie netu. Pierwsza cafe i
zaskoczenie, wszystkie stanowiska (z dobre trzydzieści) zajęte
przez dzieci, które tłuką w najróżniejsze gry. Po dłuższym
łażeniu znaleźliśmy obiekt numer dwa, gdzie ledwo, ale jednak
udało się usiąść. Ceny miłe, 10 bahtów za 70 minut,
zmarnowałem dobrą połowę czasu pisząc do Krakowskiej teksty,
którymi się byli raczyli podetrzeć.
Wieczorem
uznaliśmy, że idziemy na pizzę. Azjatyckie jedzenie jest boskie,
ale jako niejedzący mięsa mieliśmy ciężkie chwile, gdy po raz
kolejny dostawaliśmy właściwie to samo. Pizzerie były dwie, teraz
ostała się jedna. Zwie się ona Da Dario i jest całkiem w porządku
– w Bangkoku ostrzegano mnie przed pizzą, że Tajowie potrafią
wrzucić na nią cytrynę, banany, posłodzić połowę, a na drugiej
dać ostrą paprykę. W oczekiwaniu na posiłek oglądaliśmy tajski
dziennik i nie mogliśmy uwierzyć. Newsy takie dla nas trochę z
dupy, z tego co zrozumieliśmy siostra króla odwiedziła jakieś
ciekawe miejsce, szklarnie chyba to były. Pokazywali to dobre pięć
minut, ona łazi z kimś, tu czapkę ubrała, tu coś ogląda i jej
tłumaczą. W czasie emitowania tego materiału TVN 24 dałby radę
wyświetlić cały serwis informacyjny. A tu spokój, miło, powoli.
Zazdroszczę im tego. Po pizzerii mały postój w monopolowym i
powrót do naszej przemiłej gospodyni. Uznaliśmy, że skoro
jesteśmy jedynymi klientami, mamy dla siebie całe piętro, to
szalejemy i robimy imprezę. Laptop na stół, Tori łamana Cohenem i
Aimee Mann. Maiko nie miała wcześniej przyjemności zakosztować
wina Siamsato, wymyśliliśmy, że można to na spricie rozrabiać i
dało się pić. Podobnie jak ryżową wódkę, która sprawiła, że
mam dość mgliste wspomnienia z późniejszej części wieczoru a
spać kładłem się nawalony jak ruski plecak. Wcześniej jeszcze
opracowaliśmy wpis do księgi gości. Zajął nam jakieś trzy
strony, z każdym promilem nasza kreatywność osiągała rejestry
jeszcze wyższe. Załączyliśmy nawet rysunek robaka, który u nas
mieszkał (i nie dokładał się do opłat). Nasz wpis nie wyłamał
się z konwencji entuzjastycznej. Po części dlatego, że gdy
zapytaliśmy jak tu skołować taksówkę, żeby rano dojechać na
dworzec, to nasza gospodyni w sprawę naszego wyjazdu natychmiast
zaangażowała męża. Nie kłamała, o poranku małżonek odwiózł
nas na dworzec. Tym razem bilety udało się kupić bez problemu. O 8
ruszyliśmy w stronę samej północy Tajlandii. Serce krwawiło z
żalu, bo zapomniałem nabyć pamiątkę. Upatrzyłem sobie koszulkę
z mapą całej prowincji Nan. Kosztowała zawrotną sumę STU bahtów,
ale jakoś mi umknęło, żeby ją nabyć. Tym razem udało kupić
się bilety i pojechać dalej, na samą północ Tajlandii.
Z
cyklu podsumowania, dzieląc się ciężko zdobytym
doświadczeniem, czyli trekking, dangers & annoyances. Dla
zainteresowanych trekkingowaniem w Tajlandii, którzy nie trafią
akurat do Nan i nie będą mogli skorzystać z najfajniejszej na
świecie agencji trekkingowej. Podobno – niespodzianka – bywają
przy tym wały. Najczęstsze to: stada ludzi w dziewiczych wioskach,
opcja niby trzydniowa, która de facto trwa jakieś czterdzieści
godzin, niewliczone picie i jedzenie (a miało być…ale to
Tajlandia, więc na tym się nie idzie zrujnować, z drugiej strony
jak miało być, to czemu nie ma?), przewodnik, który duka po
angielsku, wożenie po sklepach, tradycyjne kłopoty ze środkami
transportu.
Jednak po co ryzykować i męczyć się
z jakimiś niekompetentnymi baranami? Zawsze można przyjechać do
Nan, zamieszkać w Doi Phukha Guest House, stołować się w Yota
Restaurant, chodzić na ciastka do cukierni obok. Skorzystać z FHU
Travel i mieć najfajniejszych przewodników świata. Przysięgam,
Nan to najlepsze
miejsce w całej Tajlandii, chuj z wyspami i plażami. Na szczęście
położone jest na uboczu. Lonely Planet trochę o nim wspomina, ale
jakimś cudem nie ma tam stada turystów. Ludzie są przezajebiście
mili, chyba jakaś taka reguła, że im mniejszy ruch turystyczny, im
mniejsze miasto, tym bardziej cieszą się, że ktoś wpadł z
wizytą. Wyjeżdżając wiedzieliśmy dlaczego niektórzy tam wracają
i dlaczego cała księga gości pełna jest entuzjastycznych wpisów.
Nan to nie tylko kolejna prowincja czy miasto na trasie przejazdu
przez Tajlandię. Nan to stan umysłu. Jeden z najlepszych jaki można
osiągnąć.
SIERPIEŃ 2009
Wpisy z okresu: 8.2009
New Skin for the Old Ceremony
30 Sierpień 2009 juriusz 4 komentarzy
Dla
ewentualnych
entuzjastów komparatystyki, jak było 15 czerwca 2008 w Dublinie
http://juriusz.blog.pl/archiwum/index.php?nid=13644423
Wiedziałem,
że
nie
będę
miał
drugiego
Dublina,
bo
nawet
w
skali
niesamowitości
towarzyszącej działaniom koncertowym Cohena, Dublin był czymś
niesamowitym. Wiedziałem, że nie będzie A Thousand Kisses Deep w
wersji
recytowanej,
bo
Słowacja
niestety
nie
jest
krajem
anglojęzycznym. Wiedziałem, że na niespodzianki nie mam co liczyć.
Wiedziałem jeszcze kilka innych, niekoniecznie radosnych rzeczy, ale
i tak nieśmiało antycypowałem, że 28 sierpnia będzie najlepszym
dniem roku. Tym razem Cohen postanowił nie odwiedzać Polski, więc
konieczna była wycieczka do Bratysławy. Jak na skalę wydarzenia to
bilety całkiem tanie, bo 50 euro – oczywiście nie były to
miejsca w pierwszym rzędzie, a na balkonie po prawej stronie od
sceny. Na szczęście przygotowano to z sensem i widać było całkiem
dobrze, może poza prawym telebimem, który przysłaniały głośniki.
Niemniej bałem się, że będzie gorzej i dalej. Pierwszy szok
przyszło
przeżyć
jeszcze
przed
koncertem:
ochrona
ubrana
w
garnitury, nikt nie sprawdza czy nie wnosimy broni palnej, czy wódki.
Przyzwyczajam się powoli i ze smutkiem, że Słowacja to większa
cywilizacja koncertowa niż my. Piwo, wino, wódkę, szampana i
likiery można było kupić w w przysłowiowym wszędzie – ilość
stoisk
z
napojami
przeszła
najśmielsze
marzenia.
Na
każdym
krzesełku leżała specjalna reklama Lenovo przygotowana na koncert
–
dość
nieudolnie
zmontowane
zdjęcie
Cohena
ze
zdjęciem
laptopa.
Zaczęło
się
punktualnie o 20. Na scenie pojawił się zespół, a po chwili
wtańcował na nią Kanadyjczyk pochodzenia żydowskiego z Montrealu.
1.
Dance
Me
to
the
End
of
Love
2.
The
Future
3.
Ain’t
No
Cure
for
Love
4.
Bird
On
The
Wire
5.
Everybody
Knows
6.
In
My
Secret
Life
7.
Who
By
Fire?
8.
Lover,
Lover,
Lover
9.
Waiting
for
the
Miracle
10.
Anthem
Pierwsza
niespodzianka
była w The Future. Webb Sisters wywinęły rozgwiazdę na white
man
dancing.
Inne
zmiany
wobec
roku
2008:
końcówka
Bird
on
the
Wire,
zmieniona
na
skierowaną
do
zebranych.
Podczas
In
My
Secret
Life
na
And
the dealer wants you thinking/ That it’s either black or white
realizator
zbliżył
na
dłuższą
chwilę
Sharon.
Zastanawiałem
się
czy to zabieg celowy, czy też tak mu wyszło. Chwilami miałem
wrażenie, że oni akurat nie są mistrzami swego fachu, kadrowanie
czasem
było
dość
dziwne.
Oświetleniowiec
czasem
nie
trafiał
reflektorem
tam
gdzie
chciał,
dramatu
nie
było,
ale
pełnego
profesjonalizmu
też
nie.
Kolejna
niespodzianka
to
Lover, Lover, Lover w aranżacji rozbudowanej niczym barokowa
katedra. Sam wódz gra na gitarze, a śpiewa to o wiele melodyjniej
niż oryginalnie, w refrenie jadą chórki z paniami. Właściwie to
prawie nowe dzieło mu wyszło. Zaraz potem miałem jeden z
najbardziej
wyczekiwanych
utworów
życia,
Miracle.
Byłem
pod
wrażeniem, że są w stanie zagrać to niemal jak na płycie. Baby
let’s get married, we’ve been alone too long/let’s be alone together
śpiewał
do
Sharon
Robinson.
Who
by Fire ma rozbudowaną partię na kontrabasie, też niezwykle
wydłużone.
O
21:15
nastąpiło
15
minut
przerwy.
Łazienka,
zwłaszcza
żeńska,
zamieniła się w Gomorę. Część druga:
11.
Tower
of
Song
12.
Suzanne
13.
Sisters
of
Mercy
14.
Hey,
That’s
no
Way
to
Say
Goodbye
15.
The
Partisan
16.
Boogie
Street
17.
Hallelujah
18.
I’m
Your
Man
19.
Take
This
Waltz
Tower
of
Song
zaczął
jak w Londynie (I don’t want anyone to get alarmed, but it goes by
itself) i pogrywał nieco na keyboardzie. Poszło umiarkowane wow na
gift of a golden voice, niestety większość jeszcze przemieszczała
się między budkami z piwem, toaletą, a salą. Wydaje mi się, że
był to początek Suzanne (but I may be wrong) kiedy zagrał kilka
sekund Avalanche. Zamarłem i ośmieliłem się marzyć, że zagra
całe, ale niestety nie. Potem dostałem aż trzy nówki: Sisters of
Mercy idzie tradycyjnie, Goodbye też bez większych odstępstw od
oryginału, więc wszyscy siedzą tylko zajebani zachwytem. Ciekawiej
jest
podczas
The
Partisan,
przewspaniale
rozrobione,
wydłużone
chyba ze dwa razy. Gra na gitarze, nigdzie się nie spieszy i
opowiada sobie głosem emeryta, chwilami tło robią moje koleżanki
z
Facebooka,
czyli
Webb
Sisters.
Pod
koniec
po
francusku,
niesamowite, nigdy nie sądziłem, że można z tego utworu aż tyle
wyciągnąć.
Boogie
Street
to
chyba
najsłabsza
chwila
koncertu,
Cohen stanął przy perkusji, a Robinson zaśpiewywała na swoją
modłę. Mając w pamięci Hallelujah z Dublina wiedziałem, że tu
nie będzie cudów i nagle cała sala nie sing along with Leonard.
Chociaż radosne było You know, I didn’t come here to Bratislava
just
to
fool
ya.
Your
Man,
Waltz to nawet nie ma co pisać, potęga goniła potęgę. Zszedł
tanecznym krokiem (w gronach cohenowych zwany „prozac jump”), a
po chwili nim powrócił
20.
So
Long,
Marianne
21.
First We Take Manhattan
Wielokrotnie
w
trakcie
koncertu pojawił się pewien problem: struktura wiekowa ludności
sugerowała, że mogli oni brać aktywny udział w działanich Havla,
więc
nawyki
również
mieli
z
poprzedniej
epoki.
Co
chwilę
zaczynali
rytmicznie
klaskać,
oczywiście
nie
zastanawiając
się
czy to ma sens i czy pasuje. W kilku miejscach nawet pasowało, ale
nie
tutaj.
Mistrz
zareagował
bosko,
zaczął
śpiewać
do
wyklaskiwanego rytmu. Brzmiało cudownie, niestety oklaski ustały, a
on
powrócił
do
normalnej
wersji.
Przy
Manhatannie
klaskanie
bardziej by pasowało, ale tu akurat szybko im się znudziło.
Zaczęła się mała zabawa w pojawiam się i znikam (za każdym
razem w podskokach) z jego strony, a z naszej w coraz bardziej
burzliwe
i
huraganowe
oklaski.
22.
Famous
Blue
Raincoat
21.
If
It
Be
Your
Will
22.
Closing
Time
W
zeszłym
roku
niektórym
zdarzało
się
narzekać
na
brak
Raincoat,
więc
proszę,
dołożył
Raincoat. Grany niemal w ciemnościach, I guess that I miss you, I
guess I forgive you I’m glad you stood in my way ma
na mnie zawsze morderczy wpływ, a co dopiero patrząc na autora jak
śpiewa
z
gitarą.
Sincerely
L.
Cohen
zrobił
stanowczym głosem. Dwa następne w znanym standardzie, Webb Sisters
się ograły i wyglądają na o wiele mniej stremowane niż rok temu
– nie takie dziwne jak się przerobiło ileś tam set koncertów.
Brak przestrzeni tanecznych dał się we znaki chyba najbardziej przy
okazji Closing Time, chociaż i grane z mniejszym wykopem niż
ostatnio.
Analiza
sytuacji
pozwoliła
stwierdzić,
że
nikt
już
nie
pilnuje
miejsc,
więc
pognałem pod scenę. Radość mieli ludzi z barku, bo prawie się
wypieprzyłem
na
wirażu
(dobre
dwa
piętra
musiałem
zbiec).
Straciłem przez to początek I Tried To Leave You, ale samą
końcówkę
oglądałem
stojąc
może
pięć
metrów
od
Cohena.
Whither Thou Goest to może nie jest mój ulubiony utwór, ale będąc
tak blisko umarłem i przy tym. Wszystkich ich miałem na widelcu,
ale zajęty byłem niewiarą w to, że jestem niemal oko w oko z
Cohenem. Niższy nieco niż myślałem i garbi się. W 2008 wiele
osób narzekało, że gra na czas i przedstawia cały zespół po
dziesięć razy, powtarza w kółko jaki to zaszczyt grać z nimi i
jak bardzo jest zaszczycony. Teraz przedstawianie ma miejsce ze trzy
razy, ale na końcu szalał. Zebrał wszystkich na scenie, zaczął
dziękować dźwiękowcom (jest za co, wszystko brzmiało idealnie),
organizatorom, doszedł nawet do kierowców autobusu. Na koniec
dziękował zebranym, podkreślając przy tym jak wielki zaszczyt go
spotkał,
że
mógł
nam
pograć.
Życzył
wszystkim
wszystkiego
najlepszego na kilka różnych sposobów, najlepszy zostawiając na
koniec: May you be surrounded with your family and friends, and if
this is not your life, may you find your blessings in solitude.
Blessing
znalazłem
kilka
minut
później,
gdy
udało
mi
się
uprosić
technicznego
o
setlistę.
Nie
śmiałem
nigdy
marzyć,
że
będę
miał set z Cohena, ale mam, leży tu obok mnie, a wkrótce zawiśnie
w ramach.
Uwagi
ogólne: z dobrą połowę koncertu śpiewa klęcząc. W cholerę gra
na gitarze – czarna, odbijająca światło po całej sali. Chyba
celowo, żeby dodatkowo oślepić zebranych.
Nie
jestem w stanie pojąć tego ileż on może. Rocznik 1934, a grał
prawie TRZY godziny. Myślałem sobie „a, Bratysława to pewnie dla
niego dupiane miasto, coś potnie set” a tu NIE! Czy gra Londyn,
czy Dublin czy Bratysławę to naprawdę się stara. Nie ma co
deklamować, bo mało kto zrozumie? To w zamian macie Hey, That’s no
Way to Say Goodbye. Nie wierzyłem w szczęście, gdy ogłosił
powtórkę z trasy po Europie, gdy dostałem bilety to zaczęły mnie
nachodzić wizje, że na pewno nie dojdzie do tego koncertu, że
umrze po drodze, załamie mu się zdrowie, czy nie wiem co, ale że
nie można mieć tyle szczęścia, żeby dwa razy widzieć Cohena na
żywo. Można. Z obu konfrontacji wychodząc ze słowami Lou Reeda na
ustach:
we
are
so
lucky
to
be
alive
the
same
time as Leonard Cohen.
Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0
Bez kategorii brak
Zobacz więcej...
Object 10
What the hell am I doing here?
26 Sierpień 2009 juriusz 3 komentarzy
Radiohead muzycznie nigdy mi nie przeszkadzał, nawet pasował, ale daleki
byłem od powszechnego zachwytu, który nawiedził „wszystkich”. W 1997
posłuchałem sobie OK Computer i nie padłem na kolana. Z czasem weszło mi
w miarę, ale bez przesady, RH nigdy nie wskoczyli mi do pierwszej
dwudziestki ukochanych zespołów. Bardziej zacząłem ich słuchać przy Hail
to the Thief, kiedy to nie mówiono mi na każdym kroku, że to najlepszy
zespół świata i że muszę go pokochać.
O ile do samego zespołu nigdy nic nie miałem (ekologiczne podejście,
klimaty alterglobalistyczne, świetne klipy, dystrybucja In Rainbows to
wszystko wow) o tyle fani Radiohead potrafili doprowadzić mnie do stanów
krańcowych. Niektórym waliło na dekiel okrutnie, godzinami snuli
opowieści o tym jak OK Computer zmieniło ich życie, jak nieznane
wcześniej stany umysłowe osiągają dzięki wielopłaszczyznowej muzyce
Yorke’a i reszty. Powtórka na mniejszą skalę przy Kid A. Ubaw dodatkowo
budziło podkreślanie jak bardzo alternatywny zespół to jest.
Rzeczywiście, zaledwie 180 milionów odtworzeń na last.fm, dwa miliony
słuchaczy. Oczywiście last.fm to statystyka nieco zmanipulowana, ale
jednak będąca jakimś tam miernikiem popularności (dla porównania NIN ma
połowę tego, Portishead 33 miliony przy milionie słuchaczy, a Cohen
skromne 13 milionów i 587 tysięcy) więc trudno tu mówić o jakiejkolwiek
alternatywie. Przed koncertem Wyborcza ciągle o nich pisała, a na dzień
przed na głównej pojawił się artykuł o „królach alternatywy”. Aż zacytuję:
/Bo Radiohead to rasowi rockowi intelektualiści. W tej samej rozmowie z
„Rolling Stone’em” muzycy powołują się też na takie książki jak „Tęcza
grawitacji” Thomasa Pynchona (- Wydaje mi się łatwiejsza niż „V” – mówi
Yorke, udowadniając, że twórczość amerykańskiego pisarza jest mu nieźle
znana) czy „Doktryna szoku” Naomi Klein.
Szkoda, że gdy w Polsce grają mniej rasowi, skundleni przedstawiciele
alternatywy to wówczas nie piszą o tym, a ludzie od ezoterycznych
uniesień przy alternatywie też jakoś mniej tłumnie docierają na te
koncerty. No, ale nie tylko Wyborcza kręci sobie lody przy okazji
Radiohead. Oczywiście największe kręci Eventim – bilety w trzech
kategoriach, 220, 160 i 95 złotych. Mając ile mam zdecydowałem się na
wersję najtańszą. Uznałem, że nie muszę oglądać ich z bliska. Po NIN
byłem przerażony. Tam drugi sektor postawiono tak żałośnie, że powinni
wszystkim oddać pieniądze i przeprosić. A tu miałem bilet na trzeci
sektor, spodziewałem się miejsca w okolicach dworca. Co gorsza, skoro na
NIN telebimy nie działały, dochodziła dodatkowa obawa czy tu również nie
zapomną sobie ich włączyć. Po drodze doszły wrażenia z Madonny – że
ilość sprzedanych biletów była nieco chora i że nawet działające
telebimy nie pomogły tym z tyłu. Trudno więc powiedzieć, że byłem w
stanie wykrzesywać z siebie wielki entuzjazm na ich występ, chociaż
wierzyłem, że opowieści jacy są zajebiści na żywo nie są przesadzone.
Ekstaza ponad siedmiu godzin w PKP i Poznań. Teren koncertu ogrodzono
szczelnie, posadzono wszędzie panów w żółtym. Na wejściu tradycyjne
trzepanie, oczywiście nie wniesiesz żadnego picia, tym razem także
aparatów z ruchomymi obiektywami i, rzecz w kieszeni każdego fana RH,
broń palna.
Teraz tak: ten koncert to bardzo różne opowieści, zależnie od tego w
jakiej kategorii miało się bilet. Mniej więcej tak jak różni się
historia pobicia, zależnie od tego czy opowiada ją pobity czy bijący.
W ramach supportu był Moderat. Nie powalili mnie, zresztą mało kogo
powalili. Kwestię sektorów rozwiązano absolutnie idiotycznie: żeby dojść
do pierwszego trzeba było przejść cały trzeci i drugi. Oczywiście w
każdej strefie pod barierkami stały stada, więc gdy ktoś z pierwszego
chciał iść po piwo czy wodę (jak za darmo, 4 zyla za 0,2l), to
przepychanie. Potem przepychanie, żeby wrócić. Kretyński przepis
reguluje sprzedaż piwa, nie można go wnieść na teren imprezy, więc
kupuje się zaraz obok, pije i dopiero można iść nacieszyć się koncertem.
Wpadłem na Nothgirl (niezły zbieg okoliczności przy ilości obecnych –
jedni mówią 30, inni nawet, że i 50 tysięcy osób), która również miała
nieszczęście wygrać trzecią strefę. Ruszyło chwilę po 21, set taki:
1. 15 Step
2. There There
3. Weird Fishes/Arpeggi
4. All I Need
5. Optimistic
6. 2+2=5
7. Street Spirit (Fade Out)
8. The Gloaming
9. Myxomatosis
10. Paranoid Android
11. Videotape
12. Nude
13. Karma Police
14. Bangers + Mash
15. Bodysnatchers
16. Idioteque
17. Everything In Its Right Place
Encore:
18. You and Whose Army?
19. These Are My Twisted Words
20. Jigsaw Falling Into Place
21. I Might Be Wrong
22. The National Anthem
Encore 2:
23. Reckoner
24. Lucky
25. Creep
Pierwsze wow miałem dopiero na 2+2=5, przeciągnięte w Street Spirit.
Kolejne, gdy Yorke rzucił „dobra, czemu nie?” i Karma Police. Potem na
Idioteque i Everything In Its Right Place. W kategorii mogę jeszcze
dorzucić Jigsaw Falling Into Place i przede wszystkim The National
Anthem – rozpoczęty przez Greenwooda włączeniem tekstów brzmiących na
PRL. Lucky też było wow, a potem „jeżeli tego nie znacie to mamy
przesrane” i Creep. Przed koncertem wymieniliśmy uwagi, że nie ma mowy,
żeby zagrali Creep, a tu Creep w pełnej okazałości. To była największa
niespodzianka i największe wow dla mnie, zapewne dla die hard fana RH to
dramatyczny obciach. Chyba zagrali to, bo uznali, że jest jakoś
nieruchawo, no to macie, to już was musi ruszyć.
Kontakt zespołu z publiką był śladowy, chociaż nie oczekiwałem, że
zaczną się przymilać. Jednak czy wszyscy artyści występujący w Polsce
muszą robić Ratzingera? Cie-khuje!
Od strony technicznej rewelacja: nawet w trzecim sektorze było dobrze
słychać. Światła bardzo dobre, ale znowu nie aż tak dobre jak wiele osób
się zachwyca. Im dalej, tym bardziej się rozkręcały i ciekawiej błyskały
- kardiogram, napisy, kształty, jeżeli ktoś był na LSD to poszczał się z
wrażenia.
Zjebano okrutnie sprawę z ekranami: były dwa i oba działały, ale oba
podzielono na kilka części. Kto stał dalej to nie widział za wiele, z
tego co piszą ludzie tyczy się to też drugiego sektorau. Scena była
nisko, teren raczej płaski, nie polepszało to widoczności. Nie
oczekiwałem rozpizdu na RH, ale ani przez chwilę nie widziałem grupowej
orgi śpiewania czy machania łapami. Pewnie z przodu było lepiej, ale
trzeci, i na ile widziałem drugi, nie wykazały się. Śpiewów poważniejszych
poza oczywistymi też nie stwierdziłem, ale może to i lepiej. Oczywiście,
jak na każdym koncercie, setki robiło zdjęcia i kręciło filmiki. Ma to
oczywiście plusy, ale chwilami odnosi się wrażenie, że koncert nie
oglądnięty przez wyświetlacz się nie liczy.
Otoczka ekologiczna wypadła kiepsko. Niby kubki kukurydziane, ale miejsc
do pozbycia się ich mało, więc wszystko lądowało pod nogami. Zresztą kosze co były zmieniły się
w stosy śmieci. Ponieważ to Polska, argument
ekologiczny posłużył do zabronienia wnoszenia napojów w nieekologicznych
kartonikach. Genialne, możesz jeszcze zapłacić za picie na miejscu,
podobnie za jedzenie: 8 za zapiekankę czy hot doga.
Jeszcze o organizacji: nigdy tak długo nie wychodziłem z koncertu. Żeby
było łatwiej to ciemno jak w dupie.
I co z tego wszystkiego wynika? Jak nie kochałem to nie pokochałem. Nie
żałuję, że byłem, chociaż w dużej mierze dzięki towarzystwu, z którym
świetnie się bawiłem – od pociągu poprzez Poznań aż po after party. Po
prostu solidny, dobry koncert, dla iluś tam fanów spełnienie marzeń, ale
wielkiej magii nie stwierdziłem. Technicznie świetny, ale bez tak zwanej
duszy. Wiem już też, że w Polsce za nic nie można iść na sektor inny niż
pierwszy. Nie oczekiwałem cudów, ale 95 złotych to jednak są jakieś
pieniądze i chciałem coś za nie zobaczyć, nie tylko usłyszeć.
Prasowe zachwyty wpadają chwilami taki patos, że boli. Bywa, że
połączony z wielkim znawstwem.
Wyborcza:
Polska publiczność powinna poczuć się wyróżniona jeszcze w przynajmniej
jednym momencie – gdy w trakcie pierwszego bisu zabrzmiał utwór „These
Are My Twisted Words”, świeżynka, która została wydana kilkanaście dni
temu i była grana na żywo dopiero po raz trzeci.
Rzeczywiście, niesamowite. Dopiero po raz trzeci, bo był to trzeci
koncert odkąd ten utwór istnieje. Na dwóch poprzednich również go
zagrano, nie wiem czy Prażanie poczuli się równie wyróżnieni. No i
oczywiście jest to koncert dekady, a także koncert roku.
Wszystko przebiła Rzeczpospolita. Całość tutaj,
http://www.rp.pl/artykul/9145,354092_Rockowa_eksplozja.html , best of
the beast;
Thom Yorke uniósł ręce. Wyglądał jak maestro, a może hipnotyzer, w
którego dłoniach zbierała się energia, jaką wytwarzają największe
elektrownie świata. Napięcie nabrzmiewało także w oczach wokalisty. Nie
mógł czekać ani chwili dłużej.
To groziło samobójczą eksplozją. Dlatego gwałtownie strząsnął z siebie
nadmiar energii. Popłynęła w stronę publiczności i muzyków.
Cały koncert był opowieścią o podróży do jądra ciemności, w otchłań
ludzkiej duszy i podświadomości – rozpisaną na instrumentarium rockowe,
elektroniczne i komputery.
Chwilami można było odnieść wrażenie, że na scenie jest Bjork, innym
razem, że Led Zeppelin i Pink Floyd razem wzięci.
Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0
Bez kategorii brak
Zobacz więcej...
Object 11
Bullets, Bombs & Bigotry
22 Sierpień 2009 juriusz 1 komentarz
Historia
Laosu sięga VII wieku przed naszą erą kiedy to na te tereny
napłynęły
grupy
ludności
Lao.
Musiałoby
mnie
już
do
reszty
popierdolić i pojebać, żebym chciał pisać XXVII wieków historii
Laosu,
połowa
personaliów
znajduje
się
na
granicy
możliwości
wypowiedzenia, napierdalania i bitew nie brakuje, dziękuję bardzo,
zresztą nawet nie wiem z czego bym to miał stworzyć. Ale jak już
te ludy napłynęły z Chin, gdy Laos przeżył już swój złoty
wiek (1637-1694 rządy Suligna Vongsa…no mówiłem, że to nie ma
sensu), to nadszedł rok 1887, a wówczas Laos pogrążony był w
absolutnej dupie i przyszli Francuzi. Synonimem absolutnej dupy
według
PWN
jest
fraza
„francuski
konsul A.
Pavie
oficjalnie
zaoferował królowi Luang Prabang Oun Khamowi objęcie jego kraju
protektoratem”. Oczywiście granice tamtego Laosu to była nieco
inna
bajka,
ale
nie
będę
się
wygłupiał
i
przepisywał
też
informacji o nich. Zamiast tego wkleję chorą porcję tekstu z PWN o
tym
co
nastąpiło
trochę
później:
Po
wybuchu
II
wojny
światowej, 1940 rząd Vichy podpisał pakt Matsuoka–Henry, dający
Japończykom prawo tranzytu i wykorzystywania baz na terenie Indochin
za
cenę
uznania
francuskiej
administracji
kolonialnej.
Po
kapitulacji
Japonii
Francja
usiłowała
odzyskać
kontrolę
nad
swoimi domenami w Indochinach. Paryż nie uznał niepodległości
Laosu, proklamowanej X 1945 przez księcia Phetsaratha, premiera
gabinetu królewskiego, a następnie rządu utworzonego przez Lao
Issara i zareagował wysłaniem swoich oddziałów. W 1949 Laos
otrzymał niezależność w ramach Unii Francuskiej, co doprowadziło
do rozłamu w Lao Issara. Jeden z przywódców ruchu, książę
Souvanna Phouma, został premierem rządu królewskiego. Na emigracji
w Tajlandii znalazł się razem z grupą swych zwolenników były
premier Laosu — Phetsarath. W kraju walkę o niepodległość
kontynuował, zbliżony do KP Indochin, Neo Lao Issara (Front Wolnego
Laosu),
przekształcony
następnie
w
Neo
Lao
Haksat
pod
przewodnictwem księcia Souphanouvonga. Jego siły zbrojne, znane
jako Pathet Lao, przy pomocy Viet Minhu zdołały opanować znaczną
część terytorium kraju. W 1953 Francja, pod naciskiem USA i
napiętej
sytuacji
wewnętrznej,
formalnie
przyznała
Laosowi
niepodległość,
co
zostało
potwierdzone
postanowieniami
konferencji genewskiej 1954.
Odbierając
klawiaturę PWNowi i po swojemu ze źródeł anglojęzycznych, przy
czym mogę źle rozumieć. W 1954 siły wietnamskie pokonały
Francuzów, ergo stąd ta Genewa, a Laos uwikłany był w wojnę (już
nie wiem jaką, oni chyba zawsze mieli jakąś wojnę). Wybory 1955 i
już w 1957 (naprawdę są powolni) powstaje koalicja. Pod wpływem
USA pada w 1958. W 1960 kapitan Kong Lae dokonał zamachu stanu (rząd
był akurat na wyjeździe w Luang Prabang) i zażądał neutralnego
państwa. Kolejna koalicja znowu została zawiązana przez tego co
pierwsza i jeszcze w tym samym roku siły prawicowe odsunęły ją od
władzy.
Druga
konferencja
Genewska
(1961-62)
potwierdziła
niepodległość Laosu, ale uchwały nie przyjął ani Wietnam, ani
USA, więc dla odmiany mieli dalszy ciąg wojny. Wietnam Północny,
Chiny i ZSRR przysłały oddziały, aby wesprzeć siły lewicowe. Na
to oczywiście USA i Tajlandia przysłały wojska, aby wesprzeć siły
prawicowe. Żeby nie było trzech na dwóch, oddziały CIA działały
na tyłach wroga czy też wrogów. Armia Laosu pozostawała neutralna
i to jest dla mnie najzabawniejsze z tego wszystkiego. Żeby było
ciekawiej, od 1964 do 1973 USA zrzuciło ponad DWA MILIONY TON bomb
na Laos. Łącznie wykonano 580 TYSIĘCY lotów. Co jeszcze
ciekawsze, bombardowania były przeprowadzane BEZ WIEDZY KONGRESU.
Dla
zwykłego
śmiertelnika
to
brzmi
średnio
groźnie,
ale
dla
amerykanisty to jest nie do kurwa pomyślenia. Żeby nie łamać
postanowień konferencji genewskich, USA umieściło agentów CIA na
posterunkach
lotnictwa cywilnego
i
loty
wykonywane
były
jako
cywilne. Łącznie nad terytorium Laosu przeprowadzono ponad PÓŁTORA
raza więcej bombardowań niż nad terytorium Wietnamu. Statystyki?
260
milionów
bomb
odłamkowych,
każda
„rozpadająca”
się
na
tyle
„bombek”,
że
wyszło
53
miliony
bombek
na
kilometr
kwadratowy
wiosek.
Około
30%
nie
eksplodowało
czyniąc
tym
spacerowanie,
rolnictwo
i
przemieszczanie
się
szczególnie
ciekawymi. Przyznam się, że nie rozumiem za wiele z tych statystyk,
ale jak są tony i miliony to wyobraźnia wysiada i z tego co wiem
nie tylko moja. Wyobrazić sobie dziesięć jabłek to luz, ale
milion? Nie wiem ile by to zajmowało ciężarówek, a o jabłkach
wiem więcej niż o bombach odłamkowych, a i tak niewiele to pomaga.
Liczono na zniszczenie tzw. szlaku Ho Chi Minha, którym szmuglowano
broń, aby wesprzeć Wietnam Północny. Wiele to nie dało, szlak
nadal funkcjonował, a głównymi ofiarami byli laotańscy cywile.
Najbardziej
zbombardowano
tereny
wokół
Phonsavan
(czasem
transkrybują
na
PhoMsavan,
ale
rzadko,
widziałem
jeszcze
Phongsovane,
podobno
funkcjonuje
też
Xieng
Khuang),
w
tym
historyczną plain of jars. Jeżeli bardzo chcemy bronić ustawy o
języku polskim to równinę dzbanów czy raczej słoi. W polskim
funkcjonuje też nazewnictwo Dolina Amfor i Płaskowyż Urn, ale jak
to widzę to uśmiech gości na mych ustach. Polska z Laosem nie ma
nic wspólnego, więc dla mnie jest to plain of jars, a nie
abstrakcyjne twory w mowie ojczystej.
Wracając
do
Phonsavan,
mój
ukochany
model
azjatycki
działał,
dworzec
oddalony był od miasta o jakieś cztery kilometry. Nie wierzę, że
to nie lobby taksówkarskie buduje dworce, poprzedni był w samym
centrum.
Zresztą,
żeby
coś
zbudowali…płyty,
kilka
bud
i
stanowisko sprzedaży biletów. Nie ma lekko się tam dostać ani
wydostać, jeden autobus do stolicy, jeden do Luang Prabang.
Wysiadając
wiedziałem co będzie. Taksiarze. Stado. Jeden z dwóch autobusów,
które
mogły
przywieźć
turystów.
Na
szczęście
dość
szybko
rzucił
się
na
mnie
pan,
który
umiał
angielski
lepiej
niż
większość
Polaków.
Miał
kartkę
reklamującą
jeden
z
hoteli
wymienionych w przewodniku. Kartka głosiła też, że zawiezie mnie
tam za darmo, a co więcej przysługuje mi 20 minut internetu za dobę
spędzoną w hotelu. Pokój 40000, ale to nie byle jaki pokój, tylko
dwójka dla mnie jednego. Poszedłem w to i zanim wyruszyliśmy już
zaczął mi reklamować swoją ofertę wycieczek na plain of jars.
Liczyłem na to, że rozejrzę się po mieście, porównam ceny i
dopiero się zdecyduję i to właśnie mu oznajmiłem – że muszę
się poważnie zastanowić. Dojechaliśmy do hotelu i znowu mogłem
sobie przypomnieć (chociaż jakoś nie miałem kiedy zapomnieć)
jakie to uczucie zamieszkać w pokoju bez okien, ale tym razem z
łazienką.
Pan
sam
wpisywał
mnie
do
księgi
hotelowej,
więc
myślałem,
że
musi
być
przynajmniej
recepcjonistą,
ale
okazało
się, że nie, po prostu uznał, że cała obsługa poszła w krzaki,
więc zdrowiej będzie samemu to wypełnić, niż czekać na nich.
Też bym tak zrobił. Dalej grałem na zwłokę w sprawie wycieczki,
ale dowiedziałem się, że mam jeszcze 15 minut, a potem to on ma
mnie w dupie i gdzie nie pójdę to i tak skierują mnie do niego.
Poszedłem zapalić. Chciał 120 000. Obiecywał cuda, wszystkie trzy
stanowiska plain of jars, ruski czołg, fabrykę wódki, pełne picie
i jedzenie, wszystkie wstępy w cenie. Cena przewyższała tę z
przewodnika, więc przetrzymałem go do końca, powahałem nieco i w
końcu zgodziłem się, ale kazałem wszystko zapisać. Ku memu
zaskoczeniu, tak właśnie zrobił, a pod tym wszystkim pierdolnął
podpis, który mógł oznaczać wszystko i nic. Ja walnąłem mój, z
polskimi literkami, więc zapewne pomyślał dokładnie to samo, no
ale dostał kasę od razu. Walczyłem, że dam wsiadając rano do
busa wycieczkowego, ale nie było opcji. Zagrałem więc na loterii
turystyki Laosu o niecałe jedenaście euro. W podskokach pognał
dalej, a mnie w końcu dane było umyć się i przebrać gacie.
Zapoznałem
się
z
kartką
wiszącą
na
ścianie,
opisaną
jako
PROHIBITION. Punkt drugi zdobył moje serce.
Do
not wash clothes. Cook, smoke on bed and keep quiet.
Dobra,
to teraz coś zjeść, mimo nakazu nie mam zamiaru gotować w łóżku.
Wychodząc obejrzałem sobie coś na kształt ekspozycji w recepcji –
hełmy, naboje, bomby, granaty, wszystko pierdyknięte na stos i
pokryte kilogramem kurzu.
W
Phonsavan jest ulica główna i jedna odchodząca od niej. Zdjęcia
sprzed dziesięciu lat uświadamiają, że asfalt to stosunkowo nowy
pomysł, zresztą wtedy do Phonsavan dostać się można było raczej
drogą powietrzną. Samo miasto powstało stosunkowo niedawno, to co
było tam wcześniej bombardowania starły z powierzchni ziemi. Mapa
w przewodniku właściwie urywa się na głównej, więc tam też
ruszyłem. Hotele na zmianę z restauracjami. Przed sklepem z
telewizorami dzieci oglądają Cartoon Network przez okno, dość
depresyjny widok. Wbiłem do restauracji wyglądającej na typowo
lokalną
i
tanią.
Powtarzanie
„vegetarian,
vegetarian,
anything
laotian without meat, no meat, please no meat, laotian” skończyło
się tym, że pani wzięła mnie za rączkę i wskazała drzwi obok.
Mogła tam być buddyjska restauracja, mogła tam być restauracja
hinduska, ale niestety, był tam zakład fryzjerski. Nie zrozumiałem
intencji, podziękowałem i ruszyłem dalej. W kolejnej, z szyldu
hinduskiej,
moje
„vegetarian”
zrozumiano
jako
prośbę
o
piwo,
nawet mi je przyniesiono. Chciałem iść dalej, ale skończyło się
Phonsavan, więc zawróciłem drugą stroną jedynej ulicy. W końcu
poszedłem do restauracji Craters, wymienionej w przewodniku, która
nie
była
najtańsza,
ale
miała
menu
i
obsługę
anglojęzyczną.
Chciał ze mną gadać jakiś Włoch, ale albo był nienormalny, albo
pijany, mówił do mnie szybko po włosku, ja mu, że no parle
italiano, a ten jeszcze więcej i szybciej, w końcu kelner go
przesadził.
Jadłem
dla
dobra
sprawy,
bo
dochód
z
lokalu
przeznaczony na pomoc przy bombach, więcej za chwilę. Dochodziła
19, ruszyłem na ponowny obchód miasta. Zaowocował kupnem coli 1,25
litra za 8000. Sprzedaż prowadziło dziecko, rodzic siedział na
zapleczu i oglądał TV. Dziecko chyba liczyło na napiwek, bo wzięło
10000 i pięć minut nie wracało, by w końcu z bólem wydać
resztę. Kolejny sklep, teraz piwo, okazyjna cena 8000 zamiast 10.
Daję 10, a pani dobywa kalkulatora i popada w konsternację. Próbuje
liczyć, osiem minus dziesięć i jej error wyrzuca. Zagubiona jak
harcerz w burdelu stoi i myśli. Delikatnym ruchem przejąłem
kalkulator i pokazałem, że 8+2=10 co wywołało uśmiech na jej
twarzy i w końcu wydała mi resztę. W innym przypadku wypatrzyłem
coś co wyglądało na lokalny alkohol. Oglądam, podoba mi się,
jakaś lotos vodka. Pytam ile. Oj, 70000? No tak, skoro piwo 10, to
ciężki alkohol 70. Jednak źle się zrozumieliśmy. 7 a nie 70.
Jakieś
niecałe
trzy
złote
za
około
400
mililitrów
ciężkiego
alkoholu. Tylko strach jak to będzie smakowało, ale znam tylko
jeden sposób żeby to sprawdzić. Miasto zamykało się na mych
oczach, w końcu była już 20. Kupując jakieś orzeszki na zagrychę
dokonałem pewnej definicji Laosu. Laos – kraj, gdzie sprzedawczyni
jest matką dwójki dzieci, a ty masz poważne podejrzenia czy aby
jest pełnoletnia.
Powróciłem
do mojego kochanego pokoju. Piwko i przejście do lokalnego
wynalazku. Raz. I dwa. I trzy. I cztery. Rewelacja, przepyszne,
rzadko
nawet
po
colę
sięgałem.
Z
powodu
rozwiązania
wentylacyjnego, a raczej jego braku, aby zapalić musiałem wychodzić
na zewnątrz. Nie był to wielki problem, a miał pewne walory
poznawcze.
Najpierw
poznałem
Australijczyka,
który
przyjechał
nieco po mnie. Przy kolejnym pecie poznałem lokalną panią, która
poszła do jego pokoju. Sądząc z ubioru to nie była zakonnicą,
która szła tam udzielić mu ostatniego namaszczenia.
Stało
przed hotelem coś nazwane bomb grill. Ludność znajduje bomby i
robi z nich przedmioty użytku codziennego. Z jednej bomby zrobiono
grilla, z innych ławy, wyglądało to bombowo w każdym możliwym
znaczeniu
tego
słowa.
Koło
21
lokalni
chłopcy
rozpoczęli
biesiadę,
coś
tam
grillowali
i
oczywiście
lali
Beerlao
strumieniami.
Przy
moim kolejnym wyjściu zaprosili mnie do tzw. stołu. Z jedzenia dość
łatwo
się
wywinąłem
–
buddhist.
Zresztą
przezornie
zaprosili
mnie, gdy już prawie wszystko zjedli, pewnie ocenili, że takie
wielkie, białe bydle żre na tony. Piwo nie jest sprzeczne z moim
systemem
wartości,
więc
skwapliwie
zgodziłem
się
na
picie
ichniego. Picie po laotańsku jest dość ciekawe, wszyscy piją z
tej samej szklanki, raczej małej, najlepiej jednym haustem. Do tego
piwo podaje się z lodem. I tak ma całe 5%, więc rozwadnianie go
wiele nie zmienia. Jednak jak siedzi kilka osób to czekanie na
szklankę jest nudnawe. Tak samo nudnawo jest, gdy nie ma jak
zamienić słowa ze współbiesiadnikami i rozmowy dotyczą głównie
tego jak kto ma na imię i powtarzania, że Laos good, Phonsavan very
good. Jeden wskoczył na motor i gdzieś pojechał, pewnie po więcej
piwa i żarcia. Chwilę jeszcze posiedziałem, w tym czasie wyszła
pani
od
Australijczyka,
chcę
wracać
do
pokoju.
Ci
jednak
zatrzymują,
polewają,
mówią,
żeby
siedzieć.
No
dobra,
już
jestem
niesłabo
narąbany,
mogę
posiedzieć
jeszcze
trochę.
Powrócił ten z motorem, przywiózł ze sobą dziewczynkę. O, no to
będą
balety
jakieś,
może
ona
przyprowadzi
koleżanki?
Jednak
dziewczynka
nie
chciała
przyprowadzać
koleżanek.
Nie
chciała
nawet sama przyjść, coś tam gadają, a ta nagle w ryk. On ją
trzyma, ona go okłada, wrzeszczy i ryczy na potęgę.
Eee?
On
ją ciągnie do nas, z racji pewnej dysproporcji masy, wynikającej
tak z różnicy płci jak i wieku idzie mu dobrze. Ona ma może
jakieś
16
lat,
ale
trudno
powiedzieć,
no
gdzieś
te
okolice.
Próbuję zrozumieć czemu ją tak na chama ciągnie na imprezę jak
ona wyraźnie nie chce i nagle me uszy słyszą
Girl, girl, girl for you
WHAT?
Good girl, good price. 50000 kip.
NO WAY!
Good, good! OK, you friend, you only 40000 kip
Ta
ryczy i wrzeszczy. Ten mi napierdala, że good girl, girl for me,
good price. Dałem w długą, żegnając się i machając do nich
jedną ręką, a drugą otwierając drzwi od hotelu. Wpadłem do
pokoju, dopiłem wódkę i postanowiłem palić w łazience. Wolałem
mieć zadymione w pokoju niż good girl w niezadymionym łóżku. Ale
w końcu znalazłem tani Laos. Niecałe cztery euro za panienkę!
Jeżeli ktoś pobiegł się spakować to ostrzegam, że impreza może
zakończyć się na tym, że chłopcy potem zażyczą sobie kilka
dolarów za to, że nie pójdą na policję i nie powiedzą jak to
wydymałeś nieletnią. A więzienia w Laosie mają opinię bardzo
kiepskich.
Poranek
był ciężki, mój smutny stan wiązałem z wódką lotosową. Kawa
mrożona z pobliskiego sklepu trochę postawiła mnie na nogi, ale
rewelacji na pewno nie było. O 9 zasiadłem w umówionym miejscu. W
okolicach 9:15 zacząłem mieć myśli, że cwaniak mnie wychujał. Z
każdą minutą nabierały one na sile, ale w końcu o 9:30 zajechał
wypakowany turystami bus. Wygrałem miejsce z przodu, między
kierowcą, a przewodnikiem, który niesamowicie się śmiał, że mam
kaca i że wali ode mnie wódką. Mówił dobrze po angielsku, więc
powiedziałem, że piłem w życiu kilka trunków, a i tak ich
lotosowa wódka jest w czołówce. Nie mógł uwierzyć. Ja z kolei,
że przy ilości rzeczy podwieszonych do lusterka (wieńce z kwiatów
rozumiem, ale ANANAS?) kierowca cokolwiek w nim widzi.
Całkiem
niezła
ekipa
się
trafiła,
żadnych
skretyniałych
Australijek,
które przeżywają wszystko duchowo, a podróż do Azji jest zarazem
podróżą w głąb siebie. Była za to inna, miała pod 80tkę i
cały
czas
mówiła.
Wyjaśniła
potem,
że
dopóki
mąż
żył
to
głównie on mówił, a gdy zdiagnozowali jej raka to zrozumiała, że
może nie mieć już wiele czasu na mówienie, więc przeprasza, że
tyle gada, ale musi. Co chwilę kogoś o coś pytała, ale nie było
to upierdliwe. W sensie tematów rozmów to globalny kryzys ma swoje
plusy, przynajmniej jest o czym wymienić kilka zdań („a jakie u
was bezrobocie, a co robi rząd, a ile za godzinę płacą” – w
jakieś
osiem
różnych
nacji
całkiem
fajny
panel
dyskusyjny),
chociaż
wśród
elitarnego
klubu
turystów,
którzy
docierają
do
Phonsavan,
panowała
mała
rozbieżność
poglądów.
Właściwie
to
mogliśmy założyć partię socjalistyczną.
Po
mniej więcej 30 minutach drogi bez asfaltu dotarliśmy stanowisko
plain of jars numer jeden. Pan nam poopowiadał o bombardowaniach i
słojach. Na 100% nie wiadomo do czego służyły, ale prawdopodobnie
trzymano w nich prochy zmarłych. W Phonsavan mówili, że nigdy nie
udało
znaleźć
się
zapieczętowanego
słoja,
więc
pewności
nie
ma, natomiast internet mówi, że w 1994 znaleziono taki egzemplarz,
a w środku były kawałki kości i zęby. Słoje rozciągają się
przez
wiele
kilometrów,
więc
jest
też
opcja,
że
służyły
do
zbierania
deszczówki
dla
karawan,
które
przemieszczały
się
tą
drogą. Po przegotowaniu woda nadawałaby się do picia, wielu innych
źródeł w okolicy nie ma. Za tą teorią przemawia, że podobne
naczynia znajdywano również w Indiach i Wietnamie, nawet jakiś
1000 kilometrów od Phonsavan. Okolice plain of jars są bogate w
sól, więc być może to po nią przybywały karawany. Najciekawsza
jest teoria, że mogły służyć do destylacji alkoholu. Z ilości
jakie widziałem to mogliby tam walić przepiękne imprezy, lokalni
dodają,
że
olbrzymy
z
nich
piły.
Dla
świata
zachodu
słoje
odkryła pani Madelene Colani w latach 30-tych XX wieku. Napisała o
nich ponad 600 stron. W niektórych znalazła broń i biżuterię, co
przemawiałoby w stronę teorii
cmentarnej. Inna teoria, znacznie
bardziej
współczesna,
głosi,
że
w
słojach
składano
ciała,
aby
się
rozłożyły,
a
następnie
je
palono
–
dość
popularna
praktyka
w
tej
części
świata.
Potem
popioły
być
może
rozrzucano, być może wracała do słoja. A może tylko bogaci mogli
pozwolić sobie na słoje jako pochówek.
Z
punktu widzenia archeologii, plain of jars pozostaje jednym z
najniebezpieczniejszych miejsc do prowadzenia wykopalisk na świecie.
Zwiedzającym
udostępniono
tylko
trzy
stanowiska
(z
ponad
sześćdziesięciu
w
Laosie,
czterystu
od
Indii
poprzez
Tajlandię),
a i tam mamy wyrysowane dokładnie ścieżki, którymi można się
poruszać. A same słoje są dość dziwaczne, rozmieszczone bez ładu
i składu, niektóre blisko siebie, inne samotne, jedne wielkie (14
ton, trzy metry wysokości), inne małe, inne w pół drogi. Teoria?
Może odzwierciedlają układ gwiazd na niebie.
Poza
słojami są atrakcje o wiele nowsze, czyli leje po bombach. W porze
deszczowej zamieniają się w stawy i dzieciarnia się w nich
chlapie. Akurat było wybitnie sucho, więc dodawały klimatu słojom.
Jednak mieszkańcy woleliby nie mieć aż tak klimatycznie.
Między
kolejnymi stanowiskami rzeczywiście była obiecana fabryka wódki.
Stoją kadzie, takie mniej więcej jak na filmach baryłki ropy. Z
góry jakieś wory jutowe na me oko, na tym opony rowerowe, żeby
uszczelnić. W środku fermentuje ryż. Tanio wychodzi, kilogram ryżu
kosztuje 4000 kipów, litr wódki sprzedają za 10000. Z dwudziestu
kilo ryżu wychodzi 50 litrów. ale chyba nie chciałem wiedzieć co
być może popijam wieczorami. Był też obiecany
ruski czołg,
rozpieprzony na części, dość przyrdzewiały, ale i tak wyglądał
intrygująco.
Posiłek
okazał
się
być
–
niespodzianka!
–
zupą.
Ileż
można…dużo,
dużo,
jeszcze
wiele
razy.
I
raczej
nie
nastawiałbym się, że sobie tam ktoś sensownie poje, ale to
azjatycki standard – pięć razy dziennie, ale ani razu porządnie,
podobno tak zdrowiej (nie tylko według Azjatów, także zdobyczy
medycyny zachodniej).
Panowały
cały czas ożywione dyskusje, gwiazdą został brytyjski gej, tak
dzięki
samym
opowieściom,
jak
i
sposobie
ich
przekazywania.
Widywałem fajne gestykulacje, ale on zajął miejsce w czołówce. W
słowie pisanym nie jest to aż tak fascynujące (nie da się opisać
jego symulacji węża), ale z tego co pamiętam:
od 1982 co roku jeździ do Indii i mówił, że jeszcze nie zrozumiał
tego kraju i w sumie to wiele nie widział. Podobno dopiero od 1992
pojawiła
się
woda
butelkowana,
dzięki
temu
już
nie
zaczyna
każdego pobytu od tygodnia ciężkiego zatrucia. Topowa historia –
jedzie przez Indie, a tu nagle autobus hamuje, wszyscy lecą na pysk,
bo na drodze był czarny wąż. Po chwili wąż zdecydował się
odpełznąć i ruszyli dalej. Padło od razu pytanie jak to, przecież
tu tak traktują zwierzęta, że o rany boskie. O tak, ale ten
gatunek węża to mogła być inkarnacja Sivy, a gdyby przejechał
Sivę to miałby przesrane (he’d be in really deep shit). Amerykanin
dorzucił swoją historię z Tajlandii – jedzie sobie, na środku
drogi leży pies, pan nie trąbi, nie zwalnia, tylko przejeżdża
spokojnie psa, z psa zostają szczątki, a on jedzie dalej. Ten
biegnie do niego, w słowa „czyś pan ochujał?” uderza, a w
odpowiedzi słyszy: lepiej pies niż człowiek!
Jak myślicie, do czego służyły słoje? – zapytała Niemka
-
Świadczą o dalekowzrocznym podejściu tutejszej ludności do spraw
turystyki – odpowiedział Brytyjczyk.
Koło
15 byliśmy z powrotem w mieście. Dzień pełen wrażeń należało
kontynuować.
Wyruszyłem
na
poszukiwania
chińskiego
cmentarza.
Gorąco, pyliście, kawał drogi, asfalt dość szybko się skończył.
Po drodze płoty z bomb, chaty w dość kiepskim stanie. Ludzie się
do mnie śmieją, chyba za wielu turystów tam nie dociera, uśmiecham
się w odwecie. Świątynia porażka, cmentarz porażka. Nie miałem
już siły szukać pomnika bohaterów Wietnamu, wróciłem do miasta
i
do
poleconej
przez
Brytyjczyka
restauracji.
Po
drodze
zaobserwowałem,
że
szkołę
podstawową
zdobi
flaga
Związku
Radzieckiego. Może tam nie dotarło, że już jakiś czas tego nie
ma? Nie kłamał, rzeczywiście rozumieli słowo vegetarian, a wielka
pani właściciel ilekroć przechodziła to waliła bimbałami w moją
głowę,
a
biorąc
zamówienie
wzięła
mnie
już
na
całego
w
objęcia.
Chyba
niegolenie
się
to
był
dobry
wybór
ścieżki
życiowej
na
tę
część
świata.
Zapisałem
sobie
nazwę
restauracji,
żeby
polecać
–
Simmaly
Restaurant.
Jadłem
tam
jeszcze raz potem i również było świetne i dużo, za każdym
razem makaron z warzywami. Proszę mieć na uwadze, że makaron tam
nieco różni się od naszego i vegetarian spaghetti niewiele ma
wspólnego z jakimkolwiek naszym pojmowaniem spaghetti.
Kolejną
atrakcją był film, wyświetlany dopiero o 18. Naprawdę nie było
nic do roboty, więc snułem się po mieście, nie mając ochoty ani
na Beerlao, ani na nic innego. Autobus odjeżdżał dopiero o
poranku, więc musiałem przeczekać te kilkanaście godzin. Podczas
spacerowania
usłyszałem
nagle
donośne
Hello
Michael!!!
O,
ci z którymi piłem i którzy mieli dla mnie dziewczynkę. W czasie
gdy nie zajmują się alfonsowaniem nieletnich są taksiarzami.
O
18 spotkałem niemal całą wycieczkę i kilku co dopiero przyjechali
w biurze MAG – Mines Advisory Group. Działają w Laosie od 1994
roku i raczej szybko nie skończą. Drugi często spotykany tu skrót
to UXO – Unexploded Ordnance. Film, który wyświetlają jest
przeraźliwie źle zrobiony, ale ma wartość edukacyjną i pozwala
nieco inaczej patrzeć na Laos. Prawdziwy problem to zajebista bieda,
która powoduje, że gdy ludzie znajdują bomby to nie biegną po
ekipę z MAG tylko sami próbują rozbroić. Oczywiście robią to na
czuja, efekty bywają różne. A dlaczego? Bo można sprzedać, za
kilo żelaza na czarnym rynku płacą 10 centów. Za kilo ładunku
15. Lokalni wiedzą, że to niebezpieczne, ale przecież z czegoś
trzeba żyć. W końcu MAG też zaczął im płacić za zgłoszenia,
więc ci, którzy o tym wiedzą wzywają – kasa ta sama, a nie ma
ryzyka, że ręce albo łeb ujebie. Film był kiepski, bo miotał się
między
historią
jakiejś
MAG
drużyny,
szkoleniem
jednego
z
lokalnych na członka, a życiem prywatnym Australijczyka, który to
nakręcił. Niemniej materiał na dokument oscarowy. W biurze MAG
jest
trochę
materiałów
związanych
z
bombami,
granatami,
wyjaśnienia w dobrym angielskim, można więc wykrzesać w sobie
pasję do porównania ile która broń kosztuje i ile osób można
nią zabić, potem sporządzić wykres w Excelu, prezentację w Power
Poincie, wysłać do kongresu Stanów Zjednoczonych, że jak będą
znowu chcieli wymordować jakiś zacofany kraj w Azji to najtaniej
wyjdzie im to przy pomocy tego, a nie innego typu bomby. Rozwijając
problematykę ze wstępu, może się komuś wydać, że uprawiam
lewacką propagandę, ale to co już wiedziałem sprawiało, że nie
do końca zgadzałem się ze słowami amerykańskiego dyplomaty Urala
Alexisa Johnsona. Oświadczył, że operacja w Laosie jest czymś z
czego Amerykanie mogą być dumni, bo nie zginął tam ani jeden
Amerykanin, a to co dostają za zainwestowane pieniądze jest wysoce
efektywne ([The Laos operation] is something of which we can be proud
as Americans. It has involved virtually no American casualties. What
we are getting for our money there is, I think, to use the old
phrase, very cost effective.)
Ten
pan to nie jest jeden wariat, w 1971 roku przed kongresem
przedstawiono
raport
dotyczący
bombardowań
Laosu
(jeżeli
ktoś
bardzo
chce:
http://www.vietnam.ttu.edu/star/images/367/3670102003.pdf
, niektóre fragmenty nadal są tajne). Świat się nie zawalił, do
1973 bombardowali dalej, aż w końcu zrozumieli, że najzdrowiej
będzie wyjść z Wietnamu. Laos jest przynajmniej w jednym pierwszy.
W rankingu najbardziej zbombardowanych krajów.
Od
zakończenia działań zginęło około 34000 osób. Liczby te są na
pewno zaniżone, trudno, żeby ktoś z jakiegoś zadupia biegał do
MAG (do niedawna tylko w Vientiane, od niedawna i w Phonsavan)
zgłaszać, że sąsiada wysadziło w powietrze jak orał pole. Do
listy corocznie dochodzi około 300 osób. Z oficjalnych danych, 40%
ofiar stanowią dzieci. Gdy na filmie dzieciak przemawiał do kamery
w słowa, że łażą po lesie i marzą o znalezieniu jak największej
bomby, żeby zarobić, to nieco człowiek przestaje ogarniać świat.
Oczywiście go wyedukowali, że ma wołać ludzi z MAG, ale chyba nie
do końca dał się przekonać. Najważniejsze jednak, że dyplomata
Johnson z USA jest zadowolony i pozytywnie ocenia „operację w
Laosie”.
Oczywiście
bomby
fosforowe
i
agent
orange
pomogły
lokalnym
rozwinąć
dodatkowe,
nieznane
wcześniej
zdolności,
pod
postacią
zdeformowanych
dzieci.
Z
takich
hitów
młodego
amerykanisty, a czego ludzie często nie wiedzą. USA bardzo rzadko
chodzą na wojnę, do tej pory kongres wypowiedział ich tylko pięć
(1812, z Mexykiem, z Hiszpanią, dwie światowe). A Wietnam, Korea,
Irak,
Panama,
kilka
innych
miejsc?
To
są
operacje,
misje,
interwencje, konflikty, broń boże wojny. Jest jeszcze Laos, który
zwany jest secret war i raczej nie stanowi pomnika jeżeli chodzi o
formalny charakter prowadzenia działań zbrojnych. Takie wirtualne
rozważania: nie wiem ile to kosztowało, ale realia finansowe są
obecnie takie, że gdyby w 1964 dali po 100$ każdemu Laotańczykowi
to spokojnie kupiliby sobie ten kraj i jeszcze by ich pocałowali w
rękę. Tylko pewnie wtedy kilka firm by sobie nie zarobiło. Aha,
przypominam, z punktu widzenia militarnego te bombardowania wiele nie
dały, tak zwany szlak Ho Chi Minha funkcjonował sobie spokojnie
przez
całą
wojnę.
Mieszkańcy
zaś
mieszkali
głównie
w
jaskiniach,
górach
i
lasach,
bo
bali
się
tworzyć
jakiekolwiek
widoczne z powietrza skupiska. Bombami nie dało się ich dosięgnąć,
ale przecież są też rakiety fosforowe! Jaskinia Tham Piu stała
się miejscem, gdzie 400 osób, oczywiście cywile i dzieci, mogło
spalić
się
żywcem
dzięki
sukcesowi
amerykańskiego
pilota.
Polecam „Air America” w celu zgłębienia problemu od strony
rozrywkowej,
„Little
Dieter
needs
to
fly”
i
„Rescue
Dawn”
(oba Wernera Herzoga) jako ujęcie bardziej realistyczne. Więcej
filmów o działanich w Laosie nie znalazłem.
Po
zakończeniu wizyty w MAG atrakcje Phonsavan zostały wyczerpane. W
hotelu spotkałem Belga i Belgijkę, którzy nie mogli się nadziwić,
że dwoje Belgów spotyka się w środku Laosu. Nie miałem melodii
na picie, ale wyciągnęli mnie na piwo. Dopiero co przyjechali, więc
naiwnie liczyli, że znajdziemy coś w stylu knajpy. W kółko im
powtarzałem, że nie, nie znajdziemy knajpy, bo to jest Phonsavan,
miejsce,
gdzie
asfalt
uznawany
jest
za nowinkę
techniczną,
a
turysta to może nie jakieś wielkie dziwo, ale jednak nie każdemu
chce się męczyć w docieranie tutaj. Wielki budynek, z którego
napieprzała
muzyka,
okazał
się
weselem.
Podchodzimy,
jakieś
dzieci skaczą, w środku widzimy coś w stylu tańców, oczywiście
przy koszmarnych dźwiękach. Wyległa pani i dawaj nas zapraszać.
Zastanawiamy się; po pierwsze czy chcemy tam iść, po drugie czy
powinniśmy im coś dawać, a jeżeli tak, to ile. Jednak w tym samym
momencie do mikrofonu podbiegł pan, zapuszczono karaoke, a on
zaśpiewał. Uznaliśmy, że jednak chcielibyśmy nie oszaleć i móc
zamienić słowo, więc podziękowaliśmy za zaproszenie i udali się
na
dalsze
poszukiwania
lokalu.
Zalobbowałem
na
rzecz
Simally
Restaurant,
które
właśnie
się
zamykało,
ale
gdy
zobaczyło
trójkę białych to postanowiło pozostać otwarte. Wymieniamy hity
z Laosu, mówię, że rozwala mnie tempo pracy, chociaż już nawet
bawić zaczyna. On przyjechał z Wietnamu i opowiada:
Ambasada
według wywieszki czynna jest od 8:30. Byłem o 8:30, nic. 9 to samo.
W końcu po 10 przyszedł jakiś pan, oczywiście zaspany i bardzo
zdziwiony, że co ja tak wcześnie chcę wizę odebrać. Jeżeli tak
działa nawet oficjalny urząd to co dopiero ludzie.
Ja
o tym, że mi bilet 10 minut sprzedawali, bo lokalnych odprawiają
poza kolejnością. Ona przebiła moje story i to potężnie.
„Przychodzę
na dworzec i dokładnie to samo, pani mi wypisuje bilet, ale z
przerwami na lokalnych. Zdenerwowałam się i nakrzyczałam na nią,
że to nie w porządku i żeby się pospieszyła. Na co ona się
obraziła i powiedziała, że w ogóle nie sprzeda mi biletu. Miałam
dość, a i tak chciałam jechać dopiero następnego dnia, więc
poszłam do hotelu. Przychodzę rano, a tam dalej ona. Proszę o
bilet, a ona, że nie sprzeda mi go, bo nadal jest na mnie obrażona.
Miałam wizję, że do końca życia zostanę na jakimś laotańskim
zadupiu pod granicą z Wietnamem, ale na szczęście lokals usłyszał
mój problem, mówił trochę po angielsku, więc ja się schowałam,
a on kupił dla mnie ten bilet.”
Dodałem
jeszcze moją historię z bonusowym internetem z Phonsavan. Miałem
obiecane te 20 minut, akurat nie były mi bardzo potrzebne, ale smsa
zawsze można wysłać, a i hostel jakiś wyszukać na następny
postój.
Pierwszego
dnia
pan
powiedział,
że
zamknięte.
Gdy
przyszedłem po południu, oglądał Cartoon Network i powiedział,
że teraz nie, może za godzinę. Godzinę później powiedział, że
on już właściwie kończy pracę na dzisiaj i jest zmęczony, więc
się wkurwiłem. Nic nie powiedziałem, wszedłem do cafe od strony
ulicy, włączyłem wszystko, wysiedziałem równo 40 minut, w którym
to czasie dwa razy odpowiadałem na pytanie czy można. Oczywiście,
że można, pewnie nawet nic nie zapłacicie, włączcie sobie i
używajcie, dopóki ma Cartoon Network to na pewno tu nie przyjdzie.
O
Belgijce
myślałbym
lepiej,
gdyby
nie
to,
że
akurat
była
przepiękna pełnia. Stoimy na środku ulicy (wygodniej się chodzi
niż chodnikiem, a i tak nic o tej porze nie jeździło) i
podziwiamy. Nagle ona spytała czy wiemy ile razy księżyc jest
większy od ziemi. To nie było pytanie pułapka, na które odpowiedź
mieliśmy wyrazić ułamkiem. Gdy okazało się, że nie do końca
jest pewna co się wokół czego kręci i rozmiarów Ziemi wobec
słońca, to było jedno z największych „O JA PIERDOLĘ, NIE
WIERZĘ” w moim życiu. Od razu rozgrzeszyłem całą ludność
Laosu z ich kompetencji matematycznych. Skoro dorosła obywatelka
Belgii, wyższe wykształcenie, dokonuje odkryć na miarę Kopernika
w kilka lat po nim, to oni mogą odejmować na kalkulatorach.
Następny
poranek to nie był wielki moment w historii tej podróży. Autobus
do
Vang
Vieng
(właściwie
Vientiane,
ale
chciałem
wysiąść
wcześniej) odjeżdża o 7 rano (drugi chyba o 12, ale nie cytujcie
mnie w tym temacie). Wizja kolejnego dnia w Phonsavan skutecznie
zmobilizowała do wstania, ale niestety, chłopiec z recepcji był
nie
wiadomo
gdzie.
Po
chwili
udało
się
go
zlokalizować,
uświadomić,
że
muszę
mu
zapłacić
(„ooo,
to
nie
płaciłeś?”)
i już o 6:20 mogłem zabawić się w łapanie taksówki. Niestety,
kolegów od chlania nigdzie nie widziałem, więc z 20 szybko
zrobiłem 10 (najszybszy targ w moim życiu: Twenty! Ten! Ok!) i
dostałem się dworzec autobusowy. Bilet 83 000, na szczęście na
mnie nikt nie był obrażony, ale miałem 30 minut do odjazdu.
Poszedłem
na
śniadanie,
pani
jakoś
niesamowicie
się
zmobilizowała,
gdy
zobaczyła
białego
i
robiła
mi
kanapkę
w
sposób koncertowy, dając wszystkiego kilogramy i uśmiechając się
do mnie. Byłoby pięknie, ale przedobrzyła, gdy uznała, że moim
marzeniem na pewno jest zjedzenie bułki nasączonej tłuszczem z
ryby. Wykrzesała z siebie wielki uśmiech i przechyliła patelnię
wlewając
tam
chorą
ilość
tłuszczu.
Nienawidzę
tłustych
rzeczy,
a o 6:50 na śniadanie to jak najgorszy horror. Horror miałem
dopiero mieć, bo przed przyjazdem do Vang Vieng ze trzy razy
odwiedzałem
lokalne
toalety.
Dobroć
serca
nieśmiałej
laotańskiej
wieśniaczki sprawiła, że pierwszy raz od przyjazdu do Azji miałem
problemy natury wiadomej.
Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0
Bez kategorii brak
Zobacz więcej...
Object 12
The Few. The Proud. The Totally Insane.
14 Sierpień 2009 juriusz Brak komentarzy
Stoję
na
brzegu,
zastanawiam się, co zrobić. Po pierwsze szukam towarzysza Wikarego,
miałem nadzieję na wspólne kontynuowanie podróży jeszcze przez
przynajmniej kilka dni. Niestety, zniknął, może bał się o swój
budżet, może chciał trochę spokoju ode mnie, może mu się
spieszyło. Pary Holendrów też nie widziałem, więc ruszyłem w
górę brzegu. Wynalazłem sobie na necie, że najlepszy i właściwie
najtańszy hostel to SpicyLaos Backpackers. Ucieszyłem się, gdy
zobaczyłem, że stoi pan z kartką z hotelu i czeka na kogoś.
Podbijam do niego, że ja też chcę. On, że nie wie, czy mają na
tyle miejsca, ale spróbować mogę. Załadowałem się na pakę jego
ciężarówki i czekam aż przyjdą ci, którzy mieli rezerwację i
pojedziemy. Trochę tego było, z poznanych wcześniej to syn Polki i
Anglika,
i
niestety
jacyś
ludzie
zachodu,
którzy
wcześniej
narzekali, że pijemy i palimy. Było też jakieś dziewczę, chyba z
Australii, które nie ukrywało tego, że niekoniecznie chce spędzać
czas w moim towarzystwie, co uznawałem raczej za jej niż mój
problem.
Dotarliśmy
na
miejsce,
wysiadamy.
Najpierw
ci
z
rezerwacjami, pozajmowali miejsca. Pytam czy można. Zasadniczo
można, ale będę musiał spać na łożu koło recepcji, bo w
pokojach miejsc nie ma. Nie bardzo miałem ochotę na szukanie
czegokolwiek innego, więc zgodziłem się. Liczyłem, że cena OSIEM
dolarów dotyczy jakiegoś innego ciekawego miejsca, a nie tego wyra
w korytarzu, ale niestety, to była cena za to wyro. Zanim je
zająłem,
czekał
mnie
jeszcze
konflikt
z
przedstawicielką
świata
zachodu:
Nie
powinieneś
tu
spać, na pewno możesz znaleźć hotel, w którym będzie ci o wiele
wygodniej
Mówi
o
mnie,
myśli
kurwa o sobie.
Dzięki,
ale
jakoś
podołam, nie przeszkadza mi spać tutaj
Naprawdę
myślę,
że
to będzie kłopot, tak dla ciebie, jak i dla innych, te miejsca
powinny zostać wolne, to jest żeby ktoś mógł usiąść, a nie do
spania…
Jezu
skończ
pierdolić,
nie mam siły, nie mam nerwów, nie mam nastroju, nie mam humoru
-…tak,
trzeba
było
zatroszczyć się o rezerwację, poza tym nie da się spać, gdy koło
ciebie co chwilę ktoś przechodzi, nie ma prywatności, a to łóżko
jest bardzo twarde…
Moi
przodkowie
przeżyli
Hitlera, Stalina i komunę na żywo. Więc ja przeżyję to łóżko.
Dopiero
argument
historyczno-socjologiczny
sprawił,
że
się
odpierdoliła.
Zasiadłem
do laptopa, chwyciłem całkiem dobre wifi i próbowałem napisać
maile i smsy, które nie sprawią, że parę osób umrze na zawał.
Jak to ująć?
Prawie
się
utopiłem,
mój portfel i karta całkiem się utopiły
Hej,
co
u
was,
pływałem
wczoraj w glanach i w Mekongu
Laos
jest
super,
jestem
tu drugi dzień i tylko raz prawie się zabiłem
W
końcu
zdecydowałem
się
na
coś
pomiędzy.
Reakcje
były
dość
entuzjastyczne.
Po
dobrych dwóch godzinach zalanych Beerlao byłem gotów na podbój
miasta, Warto zaznaczyć w jakiej formie odbywała się sprzedaż w
hostelu:
stała
lodówka,
podpisana
honest
fridge.
Brało
się
co chciało i wpisywało do zeszytu. Nikt nie patrzy, nikt nie
nadzoruje, wielka wiara w uczciwość turysty. Ceny normalne, nawet
lepsze niż co bardziej zdziercze miejsca. Do tego były jeszcze
owoce za darmo, a napis głosił, że śniadania all you can eat
również są wliczone w cenę.
Rzuciłem
rzeczy,
wziąłem
co cenniejsze i ruszyłem na poznawanie miasta. Tak mi się jawiło,
że Luang Prabang to miasto, no i na standardy Laosu tak, ale na moje
nie. Spacer po centrum zaowocował odkryciem przezajebistej ilości
turystów, chyba większej niż mieszkańców. Nie byłem zachwycony.
Jeszcze mniej tym, że co jakąś chwilę ktoś chciał mi coś
sprzedać lub gdzieś podwieźć. Połaziłem bez większego celu i
sensu, zobaczyłem nocny targ, który na zdjęciach wygląda lepiej
niż
na
żywo,
znalazłem
jakąś
lokalną
gastronomię.
Chciałem
coś miejscowego, ale i tak musieli wzywać szefową, żeby ustalić
co to za danie
vegetarian. Szefowa
widząc w jakim stanie
jestem od razu zaoferowała piwo. Do jedzenia dostałem zupę z
liśćmi jakiegoś lokalnego łopianu, gdybym nie był najebany to
naprawdę
byłoby
ciężko.
Łopian
wyjebałem
na
obrzeża
miski,
ciecz wypiłem, co pływało wyłowiłem pałeczkami i uznałem, że
jeżeli
to
jest
typowa
kuchnia
Laosu
to
będę
szlochał
za
Tajlandią.
Powróciłem
do
hostelu
pięknym zygzakiem, zahaczyłem o honest fridge i poodbierałem maile
z okazji przygody z Mekongiem. Ogólnie mi gratulowano, nacisk szedł
na „o ja pierdolę, ale historia do kolekcji”. Zaniosłem bety do
pralni (8000 za kilo jeżeli ktoś chce sobie kalkulować ceny w
Laosie)
i
powróciłem
na
miejsce
koło
recepcji,
oczywiście
z
Beerlao w komplecie. Komfort własnego netu rozbestwił mnie do
granic możliwości, nawet to, że słyszałem odgłosy z toalety, a
gniazdko
miałem
na
środku
korytarza,
przez
co
zbudowałem
skomplikowaną plątaninę kabli i siebie na podłodze, nie były w
stanie mnie zdeprymować. Przyszła do mnie jakaś Irlandka, ale
to
już
był
ten
stan,
że
nie
wiedziałem
co
i
jak.
Wykrzyczenie bez większego związku z rozmową „Oro se do bheatha
bhaile” zaowocowało polubieniem mnie. Sinead O’Connor, wiedziałem,
że to dobra inwestycja. Podobnie jak upadek na twarz-pysk na łożu
w recepcji.
Poranek,
ciężki
kac
zbiorczy z ostatnich dni szaleństw, darmowe śniadanie i zwiedzamy,
w końcu laotańskie centrum kultury. Najpierw zahaczyłem targ i
kupiłem sobie portfel, bo miałem dosyć noszenia pieniędzy luzem
po kieszeniach. Do tego kipów, na każdym banknocie jakiś facet,
który wygląda jakby był inkarnacją dorodnego, tłustego borsuka.
Designy portfeli średnio porywające, ostatecznie zdecydowałem się
na wyszywany w palmy. Normalnie żenada, ale w środku Laosu? Co
wybrzydzać, palmy, krzaki, piękna sprawa, wytargowałem za 15000 od
jakiegoś dziecka.
Co
jest
fajne
w
Luang
Prabang to że centrum miasta należy do światowego dziedzictwa
UNESCO i z tej okazji ciężarówki i autobusy mają tam zakaz
wjazdu. Oczywiście problemów ze znalezieniem tuk tuka czy innego
środka
transportu
nie
będzie,
sami
nas
znajdą.
Przewodnik
sugerował rozpoczęcie zwiedzania miasta od Royal Palace Museum, ale
to od 11 do 1:30 było zamknięte. Zahaczyłem ze dwie świątynie i
dzięki
uprzedniej
lekturze
mogłem
ponapawać
się
laotańskimi
świątyniami,
które
na
me
oczy
różniły
się głównie ukształtowaniem dachu – tu schodzi nisko, chyba
dość praktyczne w wypadku deszczu. Bajka jest taka, że świątynie
wyglądają fajnie, ale pobierają za wstęp do nich i to nie mało,
bo 20000 kipów za każdą jedną. Przeszedłem na drugi brzeg przez
płatny most. Tu chociaż wyjaśniono, że jest to inicjatywa lokalna
i że proszą o zrozumienie, bo musi im się zwrócić postawienie
przeprawy. Po drugiej stronie Mekongu były absolutne pustki, co po
zapoznaniu się z tym co tam można znaleźć jakoś przesadnie nie
dziwiło. Trochę ruin, jedna świątynia nówka funkiel nieśmigana,
trochę krzaków, gdzie żywota dokonały banany wręczone mi w
prezencie przy wyjeździe z Tajlandii. Jeżeli ktoś nie wie, co
dzieje się z bananami noszonymi na dnie plecaka przez dwa dni, gdy
temperatura oscyluje koło 40, to polecam sprawdzić, co pozwoli
zrozumieć wielką radość jaka zagościła w moim sercu, gdy już
wyłowiłem zupę bananową z dna bagażu.
Powróciłem do muzeum, zapłaciłem 30000 za wstęp i z ogniem w
oczach
rzuciłem
się
poznawać
sztukę
laotańską.
Podpisy
po
angielsku bywały, rekwizyty raczej takie se, trochę z cyklu „pan
wie skąd jest ten kamień i kto po nim stąpał” (z Jeleniej
Góry), tylko tu jakieś skrzynki czy dywaniki. Trochę opowieści,
dość
chaotyczne,
tyle,
że
udało
się
ustalić,
że
inkarnacja
borsuka z banknotów to Kaysone Phomvihane, twórca Lao People’s
Revolutionary Party, a potem premier i prezydent wiadomego kraju.
Próby
znalezienia
jakiejkolwiek
oceny
jego
osoby
i
działań
zakończyły się sromotną porażką. Podobnie poległ w roku 2000
ktoś
z
BBC
(
http://news.bbc.co.uk/2/hi/programmes/from_our_own_correspondent/1092752.stm
), ale rosnąca popularność Laosu sprawiła, że już w 2005 roku,
przy współpracy z Ministerstwem informacji i kultury Laosu, udało
się napisać niewiele więcej. Kaysone urodził się w Savannakhet w
1920. Studiował w Hanoi, a w 1955 roku założył dzieło życia,
czyli wspomniane LPRP. Potem powalczył sobie z Amerykanami, a od
1972
do
1991
był
premierem
(zaskakujące
przy
systemie
jednopartyjnym). Gdzieś po drodze wyszedł za Wietnamkę i stworzył
prowincję Sekong w ramach wdzięczności dla mniejszości z południa
za wysiłek wojenny. Udało mu się uregulować dość dużo w
kwestii granic z Wietnamem (chociaż ostatecznie granice ustalone
dopiero w 2007!). W 1991 został prezydentem (kolejna niespodzianka),
zaś w 1992 nastał dzień 21 listopada, kiedy to wziął i umarł.
Fajne było, że po jego śmierci żonę pożegnano z partii, bo
używając
paszportu
dyplomatycznego
przemycała
heroinę
do
Wietnamu. Jeżeli ktoś w oparciu o to info może sobie wyrobić
zdanie o Kaysone Phomvihane to gratuluję, mnie się nie udało.
Jeszcze
co
do
banknotów:
oglądnąć
można
je
tu
http://geocities.com/laobanknote/republic.htm
,
polecam
zwrócić
uwagę
na
to,
że
wszystkie
są
podobne
(azjatycki standard), a 2000 wygląda bardzo jak 10000, więc gdy
płacimy i mają wydać to mogą się biedaczki pomylić i lepiej
rzucić
okiem
co
dostajemy.
Chyba
na
turystów
tę
pułapkę
zastawili specjalnie. Potęga kipa umiejscawia go na szóstym miejscu
w rankingu najmniej wartych pieniędzy świata (w sensie, że płacisz
milionami
za
najprostsze
usługi).
Odkąd
z
zabawy
wyłączono
Zimbabwe to awansowali na piąte. Biorąc pod uwagę, że Somalia
oszukuje i ich waluta jest taka, że nie działa, to nawet i na
czwarte.
Dobra,
wracając
do
Luang
Prabang; co chwilę wpadałem na kogoś znajomego z łódki, tu
akurat na Holendrów, za chwilę na drugich Holendrów. Oczywiście
każdy musiał zapytać czy dzisiaj też się topiłem i jak ja mogę
chodzić w takich dużych butach. Po czwartym razie nieco męczące,
podobnie jak i zdejmowanie butów przed wejściem do każdej
świątyni.
A
świątynie…
no
fajne,
ale
z
drugiej
strony
ile
można? Do tego każda kosztuje średnio wspomniane już 20000 kipów,
czyli prawie dwa euro! Przy moim budżecie to nie było mało, ale
przeszedłem
większość.
Perspektywa
dzienna
pozwoliła
upewnić
się: turystów jest więcej niż lokalnych. A lokalni nie tacy głupi
i nauczyli się, ceny wywalone to jedno. Drugie to, że buty mi
spadły, gdy poprosiłem o papierosy i usłyszałem 5000. Dzień
wcześniej było 3000. Po długiej walce wyszło 3000, ale kurwa mać,
targować pety? Co do petów: są marki zachodnie, a raczej
wyglądające na zachodnie. Camele oblecą, ale to wydatek 17000
kipów,
Marlboro
syf
przeokrutny,
ale
na
szczęście
są
lokalne
marki, już od nawet 2000. Do tego tempo życia w Laosie jest
legendarne.
Sjestę
od
11
do
13
można
zrozumieć,
gorąc
przeskurwysyński, ale nierzadko wydawanie reszty to skomplikowany
proces, który związany jest ze wspinaczką na wyżyny zdolności
matematycznych ludności lokalnej. Wiem, że nie można ich winić,
zgadywać tylko mogę jaka tam jest edukacja, ale cholera, to jest
dodawanie i odejmowanie cyferek do dziesięciu, góra dwudziestu.
Wspominałem, że piwo jest absolutnie wszędzie? Trudniej czasem
colę dostać, chociaż i tak głównie bazuje się na wodzie. Ceny
wody bywają różne, bywa za 1000, ale raczej bywa za 2000. Sklepów
w stylu 7/11 w Luang Prabang nie stwierdziłem, wszystko od ludu, a
to bywa naprawdę skomplikowane. Przekonałem się o tym w
restauracyjce, gdzie wpadłem na zupę. VE-GE-TAR-IAN. Zawołali córę
pana i podała mi zupę, zupa kosztowała 10000 i była ostra jak
szlag, co na kaca nie było takie złe. Powtórzę się, ale był to
dla mnie szok: tani Laos i zupa euracza niemal? Budżet fruwał
okrutnie, co potęgowało me przerażenie. Gdy sobie czytamy o Luang
Prabang to wszyscy piszą o tym jak tam pięknie, oczywiście UNESCO,
ludzie mili i otwarci, a ceny przystępne. Z moich ustaleń skończyło
się to koło 2007, kiedy wyjebało turystami. Wszyscy wskoczyli na
wózek z turystyką i drą ile się da. Wyjątek od reguły to tyle
mojego, że zahaczyłem fajną restaurację uliczną, buddyzm 100%,
same opcje bezmięsne, all you can eat i to za jedyne 5000. Siedzi
się na ławie w bocznej uliczce, je z drugiej ławy (wysokość
jakieś pół metra) co pozwala zapoznawać ludzi. Wygrałem chłopca
z USA, który zapoznał mnie ze swoją historią etniczną – jego
przodkowie byli Żydami z Łotwy. Jakoś tak wyszło, że dobyłem
mój kalendarz z mapą, a ten począł szukać Izraela. Szło mu
kiepsko, bo zaczął od Rumunii i naprawdę nie chciał przyjąć do
wiadomości, że south, south, no w dół kurwa, tak, tam. Potem
wyraził jeszcze zaskoczenie, że istnieją takie kraje jak Litwa,
Łotwa i Estonia, bo nigdy o nich nie słyszał. Dołączył do nas
pół
Libańczyk-pół
Litwin
i
nie
mógł
uwierzyć
w
poziom
tamtego, mnie też zresztą nie było lekko, ale lepsze jaja też już
w życiu słyszałem.
Z
okazji
gorąca
udałem
się do hotelu, bo skoro ma się darmowy net z własnego laptopa to
grzech nie używać, a poza tym kto wie kiedy będzie znowu.
Przewijali się różni zapoznani ludzie, co wskazuje na plus miejsca
przy recepcji, z każdym się witasz i wymieniasz info co do
osiągnięć dnia. Ekipa uderzyła w nightlife w Luang Prabang, co
jest raczej kpiną, bo główna imprezownia to kręgielnia czynna do
1 w nocy. Po powrocie ½ Anglik ½ Polak nie krył gorzkich słów
pod adresem ludności miejscowej, nie dość, że oszukali go na
czymś, to jeszcze wywalili ich wszystkich o wspomnianej już 1.
Koło
recepcji
stał
wielki słój, a w nim wąż i ciecz. Podpis snake vodka wyjaśnił
zawartość naczynia, 2000 i możesz strzelić banię. No to akurat
tanio, system honest fridge, więc rzuciłem 2000 na stolik i
zamarłem. Wódki nie było wiele i żeby ją zaczerpnąć należało
włożyć łapę przez wężyka. Poprosiłem pana z obsługi, a ten
nie jarzy:
Może
mi
pan
polać
wódki?
- Weź sobie sam
- Nie mogę
Możesz,
możesz,
pozwalam
Nie,
nie,
ale
tam
jest
wąż
- No…
No
ja
nie
chcę
go
dotykać, on stary jest i chyba zdechł już naprawdę dawno temu
- Co?
Prooooszę!
Polej
pan!!!
Popatrzył
jak
na
idiotę,
wpakował łapsko, w ogóle nie widząc problematyki wężowej i
podał mi. Następne dwie minuty spędziłem zastanawiając się czy
chcę pić coś z gnijącego węża, a potem strzeliłem.
O Buddo
O Jezu
O Mahomecie
O Wielebny Moonie
Piłem
w
życiu
różen
syf. Takiego jeszcze nie. Dra-mat! Koszmar, smak padliny, chociaż
nie jadłem nigdy padliny. Z drugiej strony, czego się spodziewać
po
czymś
w
czym
gnije
wąż?
A
ten
jeszcze
w
słowa,
że
mnie
tak
telepie,
bo
too strong? Panie, spiryt ukraiński piłem i nie był too strong,
ale w nim węża nie próbowali hodować, a to tu jest jakaś
absolutna kpina, ludzie, tragedia.
Dowiedziałem
się
na
pociechę,
że
świetne
na
potencję.
Cholernie
mi
się
przyda potencja w północnym Laosie. Opowiedział mi też o tym, że
jest to bardzo popularne (co zresztą widziałem na targu) i w
związku z tym powstał problem natury eksploatacji środowiska. Lud
przedsiębiorczy, turyści kupują na tony, więc ci dostarczają. W
efekcie wytłukli już niemal wszystkie węże (oni to jedzą, oni
wszystko
zjedzą),
więc
rozmnożyły
się
szczury.
Jako
remedium
rozpoczęli hodowlę kotów i niemal na każdym kroku można spotkać
kiciusia. Pewnie któregoś dnia ktoś wymyśli wódkę z kota i
będzie stał słoik z cat vodka, a wtedy będą mieli już naprawdę
przegwizdane i podzielą los Popiela.
Przeniesiono
mnie
do
pokoju i był to zły interes. Chujowe, metalowe, piętrowe łóżko,
miejsca zero, wszędzie jakieś rzeczy porozwalane, Francuz, który
odbekiwał i popierdywał, nie widząc w tym nic zdrożnego. Udałem
się spać stosunkowo wcześnie, bo poranek czekał mnie w okolicach
5. Wcześniej, bo koło 3 wróciła ekipa z innej imprezy. Chyba nie
czytali karteczki na drzwiach, że tu się żyje nieco inaczej i
ogólnie wszystko idzie spać koło 21.
Jednym
z
hitów
Luang
Prabang jest walk of alms. W okolicach wschodu słońca mnisi
przechodzą przez całe miasto i zbierają datki. Daje się tylko
jedzenie, które można kupić w gotowych zestawach od ludności
lokalnej. Oczywiście można się przy tym potargować i odkryć, że
jeżeli coś zostanie włożone do koszyka, to cena tego szybuje
czterokrotnie.
Na
szczęście
moje
targowanie,
pani
kombinacje
i
kompetencje
matematyczne
doprowadziły
do
tego,
że
w
końcu
podarowała mi alma, ale była pewna, że dałem jej za niego 20000.
W końcu to jej mnisi, niech też im coś da.
Dotarłem
na
znaną
z
góry
trasę
przemarszu
mnichów
i
zasiadłem
na
krawężniku
czekając
co
dobrego
przyniesie
dzień.
Przyniósł
towarzyszy
niedoli w postaci Chilijczyka i Austriaka. Akurat w Luang Prabang
jest o tyle miło, że noce i poranki są chłodne, ale nie było to
takie miłe, gdy przychodzi siedzieć na krawężniku i czekać aż
jakiś
mnich
łaskawie
się
zjawi.
Zaczęliśmy
podjadać
nasze
datki, przy czym oni szaleli: pierdolnę im bananem to się nauczą
punktualności, zaraz im to całe zjem i na tym się skończy,
ridiculous monks! Z drugiej strony obowiązku siedzieć nie ma, z
trzeciej trudno być jakoś zajebiście zachwyconym poboczem drogi o
poranku. W końcu się pojawili, wszyscy rzucili się składać dary
i robić zdjęcia. Wygląda to dość koszmarnie, takie zoo małe,
fotograficzna
ścieżka
zdrowia.
Okazało
się,
że
mnisi
idą
falami, w efekcie pierwsza zebrała tony żarcia, druga też jeszcze
coś dostała, ale trzecia i czwarta to miała głodówkę chyba,
chociaż
podobno
się
dzielą.
Teoretycznie
należy
trzymać
swoją
głowę niżej niż mnicha, co przy ich średniej wieku i wzrostu
oznacza siedzenie na krawężniku. Teoretycznie nie należy podawać
nic
lewą
ręką,
bo
ta
uznawana
jest
za
brudną.
Praktycznie
dawajcie sobie jak chcecie, chociaż ja klęczałem i tylko prawą.
Ludzie się zachwycają, że jaki ten walk of alms kolorowy, jaki
ładny, ale tak szczerze to nie do końca kręci mnie stanie w
stadzie
i
tłuczenie
zdjęcia
za
zdjęciem
jakiemuś
biednemu
mnichowi. Miałem swoją chwilę radości, gdy wracałem do hostelu
to nagle zza winkla wychynęło ze czterdziestu mnichów. Byłem sam,
ale, niestety, poza przyjaznym spojrzeniem nie miałem już nic do
ofiarowania.
Po
dospaniu
paru
godzin
i
zjedzeniu pysznego śniadania, na które mogłem sobie wybrać trzy
różne
dżemy,
ruszyłem
dorżnąć
świątynie
Luang
Prabang.
Zostało mi wzgórze Phu Si, gdzie wiedziałem z góry, że to raczej
wyniosłość
terenu
będzie
sprawą
ciekawszą
niż
budynki
sakralne. Wjazd 20000, w 2008 był jeszcze 8000, ale jak pytał
towarzysz Lenin, co robić? Wejść trzeba. Widok świetny, świątynie
no ok, ale serce nie zostało na wzgórzu Phu Si. Spotkałem parę z
Kanady i wymieniliśmy się wrażeniami ze świątyni. Fajnie było,
bo pan po filmówce kanadyjskiej i najpierw umarł, że w środku
Laosu spotyka kogoś, kto coś wie o jego kraju, a potem jego
dziewczyna umarła, bo zaczęliśmy analizować dorobek Cronenberga.
Umówiliśmy się na kolację do ulicznej restauracji, bo oni też
chorowali na wegetarianizm. Ruszyłem w stronę wodospadów. Zwą się
Khoung Si/Kuang Si (wybierz sobie swoją transkrypcję) i można je
sobie zobaczyć, można też ich nie oglądać, bo dostanie się tam
wymaga negocjacji z taksiarzem, a jak wiadomo sutenerów, złodziei i
prostytutki
cechuje
dalej
posunięta
uczciwość
niż
tę
grupę
zawodową. Dołączyłem do jakiejś ekipy, skończyło się na 35000
za osobę, wodospady 20000, ale przynajmniej chodził za nami pan i
powtarzał „lucky mango, lucky mango, lucky for you and lucky for
me”. Anglik postanowił sprawdzić czy takie lucky. Więcej go nie
widziałem, więc niestety nie wiem czy mu pomogło, ale sądząc z
tego ile za nie zapłacił to dla sprzedawcy to było very lucky
mango. Podczas oglądania wodospadu TRZY razy podpieprzali do mnie
jacyś
ludzie
i
pytali
jak
się
pływało
w
Mekongu.
Jednym
powiedziałem,
żeby
spróbowali
sami,
zastanawiałem
się
czy
jeszcze długo będzie to trwało, bo już naprawdę było nudne.
Błocko
i
nachylenie
terenu
sprawiło,
że
kilka
osób
mogło
przemyśleć sobie czemu noszę takie zajebiste buty, a nie japonki.
Pojąć nie mogę niektórych ludzi zachodu, najpierw pływają w
wodospadzie, a potem myją ręce wodą mineralną. Okoliczna atrakcja
to już pełen hit, jakieś pomniki niedźwiedzi na cześć walki z
handlem zwierzętami. Absurd to mało powiedziane. W drodze powrotnej
zahaczyłem o dworzec i zostałem szczęśliwym posiadaczem biletu do
Phonsavan. Kupno go nie było proste, ale zawołano intelektualistę,
który przetłumaczył pani co i jak. Chciałem jechać local busem,
ale uparli się, że nie mogę i mam wykupić VIP bus, oczywiście
droższy. Wielkiego wyboru nie było. Urzekło mnie, że stoję i z
nią gadam, podchodzi jakiś lokalny, pcha mnie na bok i mówi co tam
chce. Na to ona przestaje wypisywać mój bilet, wypisuje bilet dla
niego, wraca do pisania mego biletu, ale tu kolejny Laotaniec się
wpycha, więc mój wędruje na bok, a jemu pisze. Krew mnie zalewała,
ale wiem, że lepiej na nich nie wrzeszczeć, bo to tylko pogarsza
sytuację. W końcu udało się dostać wspaniały bilet, a także
info, że mam być 30 minut przed odjazdem, bo inaczej ju noł
goł.
Kolacja
zajęła
nam
ponad dwie godziny, ja z Kanadyjczykiem ekstaza rozmowy, on mi o
kamerach, soczewkach, co jak zmienia naszą percepcję w kinie, ona w
tym
czasei
rozglądała
się
za
jakąś
szubienicą.
W
końcu
przerwała nam tę idyllę i rozstaliśmy się. Połaziłem po nocnym
targu, który według wielu jest atrakcją Luang Prabang, mnie targi
cieszą
w
stopniu
malutkim,
więc
tylko
starałem
się
przejść
przez
to
jak
najszybciej,
ale
emerytowani
amerykańscy
turyści
kupowali na tony.
Pobyt
w
hostelu
był
nudnawy i nastawiony tylko na to, żeby dotrwać do rana. Próbowałem
porozmawiać z Francuzem, wyglądało to tak:
- Co dzisiaj robiłeś?
- Nie wiem
Niestety
nadal
uważał,
że nie ma to jak pierdnąć na pół dormitorium i poprawić z
odbeknięcia. Recepcja oferowała dość dobry kurs wymiany waluty,
więc wymieniłem, miałem dwa razy 50 euro. Nie było lekko, pan
najpierw policzył ile to będzie 50 razy 11000, oczywiście na
kalkulatorze.
Potem
sprawdził.
Dał
kasę.
Następnie
całą
operację rozpoczął od początku, jakby nie wierzył, że mnożenie
50 razy jedenaście da mu znowu ten sam wynik, który oczywiście
sprawdził trzy razy. Odebranie prania zaowocowało odkryciem, że
dostałem
trochę
nieswoich
ubrań.
Zostawiłem
w
recepcji,
może
ktoś się po nie zgłosi. Szkoda było się nawet zalać, więc
poszedłem spać wiedząc, że jakoś bardzo to nie pośpię, bo na
pewno ktoś przyjdzie w środku nocy i potłucze się, poza tym
musiałem być na dworcu o 8.
SpicyLaos
jest
na
tyle
miłe, że ma wywieszony cennik usług przewozowych. Jazda na dworzec
to 10000. Udało mi się wymienić moje Lonely Planet po Tajlandii na
Laos.
Wiedziałem,
że
dostaję
xerowane,
co,
powiedzmy,
nie
przeszkadzało,
bardziej
przeszkadzał
brak
kilku
stron,
który
odkryłem
później.
Wiedziałem,
że
poczekam
30
minut
stojąc
oparty o autobus i leniwie ćmiąc peta, ale nie sądziłem, że po
tym zasiądę w busie to zamiast jechać będę obserwował jak
kierowca żre ryż. Wiem, że oni są wyluzowani, wiem, że nasz
europejski model spieszenia się wszędzie nie jest idealny, ale gdy
zaczyna
robić
się
ciepło
to
bycie
empatycznym
dla
lokalnej
ludności bywa trudne. W końcu pojechaliśmy i zacząłem tęsknić
za tym jak staliśmy. Zakręty mają pod 180 stopni, są średnio co
50 metrów. Dojeżdżamy do zakrętu, walimy trzy sekundy w klakson,
w duchu krzyczymy „BUDDO MIEJ MNIE W SWOJEJ OPIECE” i jedziemy.
Udało się. Za chwilę znowu. Siedzenie w drugim rzędzie nie jest
takie fajne. Muza lokalna na full, na szczęście nie rozumiem
tekstów. A muza to oczywiście jakieś popowe cuda. Bawi mnie jak
ludzie kupują tak zwaną muzykę Azji, a tam pan gra na tubie
jakiejś. Prawdziwa muzyka Azji to chamski pop z żenującymi
tekstami
o
miłości. Trochę
jakby
ktoś
uznał,
że
Chopin
to
typowe polskie rytmy, podczas gdy większość narodu słucha Dody
czy Feela.
Nie
wiem
jak
wygląda
local bus, w VIPie drzwi były otwarte, a w środku dostawiono kilka
plastikowych
krzesełek.
Część
osób
stała
i
zmieniali
się
co
kilkanaście
minut
kto
sobie
siądzie
na
zydelku,
który
przy
jakimkolwiek hamowaniu poleci w dal przez przednią szybę. Problem
oznakowania jezdni rozwiązano nie malując go: jeden pas. Gdy trzeba
się było wyminąć to jedni albo drudzy na pobocze. Dzięki
rozmiarowi autobusu to zazwyczaj inni przed nami uciekali. Średnia
prędkość tak koło 40 km/h, chwilami spadała i do 30, ale widząc
zajebistą przepaść przez okienko to jakoś nie miałem żalu. Gdy
w przepaści zobaczyłem wrak autobusu to krew ścięła mi się w
żyłach niczym mleko wlane do japcoka. Zatrzymaliśmy się, pan
kierowca gdzieś zadzwonił. U nich pewnie z okazji katastrofy
autobusu nie ogłaszają żałoby narodowej. Co kraj, to obyczaj.
Cała
impreza
warta
jest
jednak świeczki, bo widoki przepiękne. Góry i to widać, że
absolutnie puste, żadnej turystyki, kusiło wyskoczyć i łazić po
krzakach
przez
dwa
tygodnie,
mieć
wszystko
gdzieś
i
jeść
jaszczurki. Gdy zrobiło się naprawdę ciepło to włączyli AC i
zrobiło się naprawdę zimno. Kocham Azję. Gdy zatrzymaliśmy się
lać to oczywiście w krzakach, a raczej nawet bez krzaków. Lokalni
nie mieli konserwatywnych problemów, wylegli masowo i zaczęli lać
tam gdzie akurat wysiedli. W efekcie w sekundę zobaczyłem ze
dwadzieścia laotańskich dup i trochę przyrodzeń. Ja i jeszcze
trzech
przyjezdnych
wykazaliśmy
się
mniejszą
otwartością
i
gdzieś tam poleźliśmy bardziej na bok. Przerażał mnie widok,
który trafiał się co chwilę: wioska z patyków, ale niemal w
każdej
chałupie
wielka
antena
satelitarna.
Wiecie
ludzie,
może
najpierw jakiś konkretny dach, czy ściany, a potem dopiero TV?
Znaczy pewnie CNN na zmianę z BBC i przez Al Jazeerę oglądacie,
ale cholera, no podmurówkę może chociaż?
Chwilę
potem
cały
autobus miał radochę, bo z półki nade mną poczęły spadać
kokosy i prawie nimi dostałem. Nie wiem czy na pociechę, czy to
lokalny zwyczaj, ale pani stojąca nade mną poczęła wpychać moją
głową w swój całkiem okazały biust i strasznie się śmiać. Wie
pani, będę noclegu w tym Phonsavan szukał, możemy się dogadać.
Obrazu nędzy i rozpaczy dopełnił postój na posiłek. Wyjaśniłem,
że no meat, ale to co dostałem to nie był hit kulinarny.
Nasłuchałem i naczytałem się, jakie to jedzenie w Laosie jest
fajne,
ale
rzeczywistość
weryfikowała
lekturę
dość
okrutnie.
Trafił się Anglik, który był wegetarianinem i gejem, chociaż to
drugie nie zdawało się być jakoś bardzo ważne w tamtym momencie.
Pogadaliśmy sobie miło, najbardziej urzekło mnie jego przemyślenie
co do demografii tej części Azji:
Tajlandia
jest
zatłoczona, tam wojny nie mieli. Tu wybili ludzi bombardowaniami, a
w Kambodży to już jest w ogóle pusto, bo Pol Pot wszystkich
wymordował.
Na
etapie
przyjazdu
do
Phonsavan moje wrażenia z Laosu były niegodne kulturoznawcy. Gdyby
mnie
ktoś
zapytał,
to
powiedziałbym,
że
połączenie
azjatyckiej
pasji
do
niepracowania
z
francuskim
dziedzictwem
kolonialnym
zaowocowało tym, że wszystko idzie w tempie, przy którym Bałkany
standard to express, a tu co gorsza oszukują. Czekał jednak jeszcze
niemały kawałek tego dziwnego kraju, a już Phonsavan miało mi
pokazać całkiem inne oblicze Laosu.
Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0
Bez kategorii brak
Zobacz więcej...
Object 13
Blowin’ in the Wind
12 Sierpień 2009 juriusz 1 komentarz
Naturalnie chciałoby się poznać język, aby móc zrozumieć mentalność
narodu. Pierwsze spotkanie z moim nauczycielem przebiegło następująco.
- Zna pan jakieś japońskie przysłowie? – pyta
- Nie.
- Więc proszę na początek nauczyć się tego: „Kiedy wiatr wieje, wytwórcy drewnianych kadzi stają
się bogaci”
- Nie rozumiem…
- To proste – odpowiada – Wiatr wznieca kurz, kurz oślepia, ślepcy
zarabiają na życie, grając na instrumentach strunowych, struny są
wyrabiane z kocich jelit, im więcej ginie kotów, tym więcej myszy biega
po mieście, myszy wygryzają dziury w drewnianych kadziach, a im więcej
potrzeba drewnianych kadzi, tym bardziej bogacą się ich wytwórcy.
Logiczne, prawda? I tak samo logiczny jest język japoński.
Tiziano Terzani, „W Azji”, s. 104, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2009.
Z dedykacją dla Maiko i Kozy, przodowników japonistyki krakowskiej.
Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0
Bez kategorii brak
Zobacz więcej...
Object 14
Down by the Water
4 Sierpień 2009 juriusz 1 komentarz
Chiang
Rai
nie
zajmuje
miejsca
w
czołówce
rankingu
najciekawszych
miejsc
Tajlandii.
Tak
naprawdę
to
gdyby
nie
usytuowanie
geograficzne,
to
nikt
by
tam
nie
przyjechał,
bo
chuj
tylko
raczy
wiedzieć
po
co.
Jednak
hasło
„złoty
trójkąt”
rozpala
wyobraźnię
turystów,
więc
nie
brakuje
osób,
które
z
tego
wierzchołka
zaczynają
wygłupy
w
obrębie
wymienionego
terytorium.
Można
nawet
wjechać
do
Birmy,
ale
niestety,
tylko
kawałek
za
granicę,
jest
tam
podobno
targowisko
i
tyle.
Wszyscy
mówili,
że
nie
warto,
więc
nie
porywałem
się,
nie
rozpala mnie kolejna pieczątka w paszporcie, a zabawa w prawdziwą Birmę jest bardzo
skomplikowana (tnp. można tam dostać się tylko drogą powietrzną). Można też jechać do
Laosu,
co
miałem
w
najbliższych
planach.
Wcześniej
jednak
czekało
Chiang Rai.
Najpierw
trzeba
było
przeżyć
przejazd
z
Nan.
Droga
jest
dość
górzysta
(co
po
nudnym,
pylistym
środku
kraju
jest
masażem
dla
gałek
ocznych),
ale
chwilami
strach:
czy
się
zmieści,
czy
też
poleci
gdzieś
w
przepaść.
Powtarzanie
sobie
„dobra
kurwa,
on
tu
jeździ
codziennie,
wie
co
robi,
wcale
prawie
nie
wyjebaliśmy
się
do
rowu”
trochę
pomaga.
Na
pewno bardziej
niż
kilka
godzin
z
tajską
muzyką,
czy
też
to,
co
oferowała
telewizja
pokładowa
–
kamera
pokazywała
drogę
z
perspektywy
zderzaka.
Można
pooglądać
tajski
asfalt.
Przez
chwilę
nawet
ciekawe
(około
trzech
minut),
ale
na
dłuższą
metę (pięć godzin) nie.
Dopiero
co
zakochani
w
plemionach
górskich
wynaleźliśmy
sobie
„hotel”
(proszę
zwrócić
uwagę
na
cudzysłów)
o
nazwie
Akha
Guest
House.
Wyczytaliśmy,
że
profity
z
prowadzenia
przybytku
idą
na
rzecz
plemienia
(niespodzianka)
Akha.
Mówimy
taksiarzowi
dokąd
chcemy
się
udać,
ten
uśmiech,
ale
zawiezie.
Chwilę
jedziemy,
wysadza
nas
na
przy robotach drogowych i mówi, że to tam po lewej. Normalnie bym
robił:
„jakie
po
lewej,
wieź
nas
pod
wejście!”
ale
tu
wykopy
sprawiały,
że
musiałby
mieć
helikopter.
Idziemy,
na
siebie,
na
okolicę
i
trochę
załamani,
ale
polscy
turyści
umrą,
a
nie
poddadzą
się
w
niesieniu
pomocy
ludom
północnej
Tajlandii.
Wchodzimy przez bramę typową dla ludu Akha (to również ma wymiar
duchowy)
i
próbujemy
znaleźć
jakąś
obsługę.
Chwilę
to
zajęło,
w końcu się udało.
Ile za dwójkę?
Dwieście.
Bierzemy,
uwielbiamy
pokoje bez okien.
Po
chwili
do
listy
tego
co
uwielbiamy
doszły
też
łazienki,
jedna
zepsuta,
druga
z
cyklu
horror. Ale
czego
się
nie
robi,
żeby
dać
zarobić
ludowi Akha.
Na
szczęście
w
hotelu
mieszkało
mało
osób,
więc
jakoś
to
przeżyliśmy
i
dramatycznych
kolejek
nie
było.
Hitem
największym
okazały
się
jednak
wspomniane
już
roboty
drogowe.
Było
sobotnie
popołudnie,
więc
szybko
się
skończyły,
w
niedzielę
wiedzieliśmy,
że
nie
robią,
ale
powodzenia
jak
ktoś
tam
trafi
w
środku
tygodnia.
Budują
wiadukt
i
gdy
go
skończą
to
Akha
Guest
House
będzie
musiało
się
gdzieś
wynieść,
bo
chyba
nawet
najbardziej
humanitarny
turysta
nie
będzie
chciał
mieszkać
tuż
koło
autostrady,
z
widokiem
na
przęsła
mostu.
Ten
widok
tylko
z
tarasu,
przypomnę,
w
pokoju
ma
się
widok
na
ściany
z
czegoś
w
stylu wikliny.
Ruszyliśmy
na
podbój
miasta,
oczywiście
najpierw
muzeum
plemion.
Po
doświadczeniach
z
Nan
szliśmy
trochę
jak
na
ścięcie,
a
tu
wielka
niespodzianka.
Muzeum
kosztowało
pięćdziesiąt
bahtów,
czyli
tyle
ile
napisali
w
Lonely
Planet,
czyli
prawie
się
nie
zdarza.
Najpierw
część
o
opium
i
złotym
trójkącie,
uprawy
wczoraj,
a
dzisiaj,
który
kraj
ile
zarobił,
kiedy
zabroniono,
zastosowanie
w
medycynie,
jak
się
ma
sprawa
na
zachodzie,
jaki
to
dobry
biznes.
Potem
trochę
zdjęć,
mnie
najbardziej
urzekły
dzieci
w
jakiejś
z
naszego
punktu
widzenia
biedzie,
siedzą
na
środku
drogi
z
jakimiś
patykami.
Podpis
głosił:
nie
mają
Playstation
2,
nie
mają
telewizji,
nie
wiedzą
co
to
internet,
ale
każde
z
tych
dzieci
potrafi
bawić
się
godzinami
choćby
zwykłym
kamieniem
i
wymyślić
dla
niego
sto
zastosowań.
Daj
dziecku
zachodu
kamień
zamiast
Playstation.
Znajdzie
dla
niego
jedno zastosowanie, odda ci go z dystansu w potylicę.
Jednak
największym
odjazdem
okazał
się
film.
Dzieło
przybliżało
zwyczaje
ludów
Tajlandii
północnej,
najwięcej
o
Akha.
Słuchamy
więc
o
wierzeniach
i
zwyczajach
kolejnych
mniejszości
etnicznych.
Dochodzimy
do:
gdy
kobieta
urodzi
bliźniaki
musi
je
zabić
lub
opuścić
z
nimi
wioskę.
Narodziny
bliźniąt
uznawane
są
za
wielkie nieszczęście.
Gdybyśmy
to
tylko
wiedzieli
w
1949
to
losy
Polski
potoczyłyby
się
tak
bardzo
inaczej.
Dostaliśmy
ataku
śmiechu,
inni
widzowie
trochę
dziwnie
na
nas
popatrzyli, ale skąd mogli wiedzieć?
Lud
Akha
zdobył
dodatkowe
plusy
za
dalsze
zaangażowanie
w
uprawy
opium.
Mniejsze
plusy
zdobył
szeroko
rozumiany
lud
Tajów.
Muzeum
przedstawiło
schemat
godny
samego
Madoffa:
jest
bieda
jak
szlag,
przychodzą
ludzie z nizin i oferują pożyczkę na jakieś tam %. Tamci chyba za
bardzo
tego
nie
rozumieją,
a
może
nawet
rozumieją,
ale
jak
człowiek
przymiera
głodem
to
ma
nieco
inną
perspektywę
na
ekonomię.
Biorą
więc
kasę,
a
potem
trzeba
spłacić.
Oczywiście
nie
ma
z
czego,
ale
w
ramach
rozliczeń
uczciwy
przedsiębiorca
bardzo
chętnie
weźmie
córkę
i
zafunduje
jej
pobyt
w
burdelu.
Gdyby
nie
pewne
zastrzeżenia
natury
prawnej,
mielibyśmy
to
pewnie
i
u nas.
Jest
sobie
też
lud
Karen.
Wzbudzają
furorę,
ponieważ
ich
kobiety
noszą
bransolety
na
szyjach.
Powoduje
to
deformacje,
ale
właśnie
o
to
chodzi,
żeby
rosła
jak
łabędź,
bo
to
piękne.
Tony
pocztówek,
książek
o
nich,
trekkingów
do
ich
wiosek,
chyba
najpopularniejsi
ze
wszystkich
plemion
górskich
północnej
Tajlandii.
Ku
wielkiemu
opadowi
szczeny
dowiedzieliśmy
się,
że
lud
Karen
wcale
nie
żył
w
Tajlandii,
ale
przywieziono
go
z
Birmy
–
jakiś
przedsiębiorca
uznał,
że
są
tacy
fajni,
że
wyciągnął
ich
z
Myanmaru,
gdzie
nie
są
przesadnie
kochani,
bo
walczą
o
niepodległość
od
lat
(szanse
na
to
raczej
żadne)
i
przywiózł
do
Tajlandii,
żeby
robili
za
atrakcję
turystyczną.
Brzmi
dość
niesamowicie,
bo
populacja
Karenów
wynosi
400
tysięcy,
więc
byłoby
to
przedsięwzięcie
logistyczne
na
miarę
Związku
Radzieckiego,
a
nie
pana,
który
chce
dorobić
sobie
na
turystyce
zorganizowanej.
Obstawiam,
że
był
to
skrót
myślowy,
pan
pewnie
przywiózł
tych
najbardziej
extremalnych
Karenów,
mam
na
myśli
najdłuższe
szyje,
i
z
nich
zrobił
biznes,
reszta
przyszła
sama
albo
już
tam
była.
Nie
dostają
tajskiego
obywatelstwa,
bo
strach,
że
wówczas
przyszliby
ich
współplemieńcy
z
Birmy
(tam
jest
ich
milion)
i
pewnie
zrobili
małą
republikę
kareńską,
czyli
absolutne marzenie Tajów.
Inny
cyrk:
plemiona
górskie
mają
swoje
stroje,
jedni
mniej
skomplikowane,
inni
bardziej.
Rewia
mody
niezła,
problem,
że
uszycie
czegoś
takiego
może
zająć
rok
czasu.
Oczywiście
wielu
osobom
z
zachodu
podoba
się
to,
więc
kupują.
Tamci
nie
mają
pojęcia
ile
ich
praca
jest
warta
więc
oddają
za
bezcen.
Podobno
jak
rzucisz
300$
na
stół
to
kupisz
na
luzach.
Muzeum
miało
walor
edukacyjny,
pisało,
że
dzień
pracy po najniższej stawce w
tej
prowincji to 150 bahtów, więc za
rok
pracy
trochę
więcej
wychodzi,
już
nie
mówiąc
o
tym,
że
to
jednak
nie
taka
banalna
praca.
Efekty
są
też
takie,
że
wolą
sobie
kupić
T-shirt
niż
chodzić
w
tym
co
się
tyle
czasu
tworzy,
czytaj
wymordowaliśmy
ich
kulturę
i
zwyczaje,
brawo
dla
nas
po
raz
kolejny.
Dowiedzieliśmy
się,
że
jeżeli
dotknie
się
bramy
wejściowej
do
wioski
Akha,
to
wtedy
oni
muszą
ją
na
nowo
zbudować.
Cholernie
nas
kusiło
zrobić
ten
numer
mało
dynamicznemu
panu
z
naszego
hotelu,
ale
jakoś
się
powstrzymaliśmy.
Bilet
z
muzeum
uprawniał
nas
do
otrzymania
darmowej
kawy.
Szaleństwo,
pamiętałem
z
Kanchanaburi
jak
smakuje
darmowa
tajska
kawa,
ale
tu
wyglądało
to
nieco
lepiej.
Nie
w
sensie
kawy,
ta
tragiczna,
ale
przynajmniej
w
filiżance,
a
nie
plastiku.
Podawano
ją
w
barze
Cabbages
&
Condoms.
O
co
chodzi?
Prezerwatywy
mają
być
dostępne
jak
kapusta.
W
menu
opis
działań
ideologicznych,
trochę
statystyk
–
od
kiedy
działają,
o
ile
im
się
poprawiła
świadoma
dzietność,
dzięki
temu
spadła
z
siódemki
dzieci
na
parę
do
zaledwie
dwóch.
Wystrój
lokalu
dość
ciekawy
–
mikołaj
z
gumek,
płetwonurek
z
gumek,
ogólnie
było
co
podziwiać.
Niestety
ceny
jedzenia
dość
wysokie,
więc
nasze
zrozumienie
dla
akcji
pozostało
w
wymiarze
intelektualnym.
Niech
sobie
spróbują
otworzyć
coś
takiego
w
Polsce,
zaraz
im
przyjdą
wyjaśnić
jakie
gumki
są
złe.
No
ale
tam
buddyjski
kraj,
a
jak
wiemy
to
bardzo
złe
wierzenie.
Wyjaśniło
się
przy okazji dlaczego w krzakach w Nan leżały kondomy.
Podczas
naszego
pobytu
w
muzeum
na
ulicy
rozstawił
się
gigantyczny
targ,
który
wykazywał
tendencje
rozwojowe.
Idziemy,
szukamy
jedzenia,
najpierw
jakieś
banalne
słodycze,
lody,
pełno
chińskiej
tandety
w
wersji
tajskiej,
ale
w
końcu
trafiliśmy
na
alejkę,
gdzie
mieli
dziwne
rzeczy
w
klatkach.
Podejście
drugie
i
oczom
naszym
ukazało
się
co
też
mają
w
tych
klatkach:
robaki.
I
to
tak
jakby
u
nas
powiedzieć,
że
w
mięsnym
było
mięso.
A
tam
szaleństwo,
pszczoły,
osy,
karakany,
jakieś
szarańcze,
jakieś
nie
wiadomo
co,
ale
lata
i
obija
się
o
kratkę.
Król
wszystkiego
–
dwunastocentymetrowy
pasikonik!
Wszystko
smażone,
prażone,
z
oleju,
chyba
też
gotowane
na
żywo.
Przeszło
nam
przez
myśl,
żeby
spróbować
czegoś
małego,
ale
kontakt
z
pasikonikiem
zabił
nasze
morale
i
stwierdziliśmy,
że
nie.
To
na
pewno byłoby ciekawe, ale jednak nie.
Nastąpił
czarny
moment
wyjazdu:
spieprzyła
mi
się
karta
pamięci
w
aparacie.
Robiłem
zdjęcie
pasikonikowi,
jakiś
error
się
pojawił,
przeładowałem
i
tyle
z
kartą
się
widziałem.
Poszły
się
kochać
zdjęcia
od
Kanchanaburi
do
pasikonika.
Radość
miałem
niezłą
przez
resztę
dnia, w jakimś sensie do dzisiaj mam – tyle męki z aparatem, nieraz
dość
karkołomnej,
i
nici
z
tego.
Co
gorsza,
często
mam
„a
zrobię
zdjęcie,
żeby
nie
musieć
zapisywać”
i
mnie
nieźle
pokarało
za
takie
podejście.
Potem
zapisywałem
znacznie
więcej,
co zresztą będzie dało się odczuć.
Spacer
po
centrum
zaowocował
zaliczeniem
kilku
świątyń.
Przysięgam,
że
nam
też
już
się
umiarkowanie
chciało,
ale
dzięki
programowi
„Ileś
tam
cudów
Chiang
Rai:
czy
dasz
radę
zaliczyć
je
wszystkie?”
rozpaliliśmy
w
sobie
ogień
zdobywców
i
sprawdzaliśmy
czy
damy
radę.
Nie
daliśmy,
niemniej
jakoś
z
tym
żyjemy.
Jeżeli
główną
atrakcją
jest
kopia
szmaragdowego
Buddy,
którego
oryginał
widziało
się
w
Bangkoku,
to
trudno
przy
tym
paść
na
kolana.
Większe
wrażenie
zrobił
na
nas
rozjechany
wąż,
który
rozkładał
się
spokojnie, a my prawie wleźliśmy w jego szczątki.
Znaleźliśmy
przeogromny
targ
z
różnymi
budami,
w
których
można
sobie
było
kupić
jedzenie.
Pomysł
genialny,
stoliki
wspólne,
dookoła
nie
przesadzając
kilkadziesiąt
różnych
kuchni.
Oczywiście
wiele
rzeczy
się
powtarzało,
ale
i
tak
wybór
przegigantyczny.
Zaczęło
się fajnie, podchodzimy i za bardzo nie rozumiemy, bo dania wypisane
tak
chaotycznie
dosyć,
jakieś
chips,
jakaś
fish,
jakiś
pad
thai.
Pytamy:
Przepraszam,
czy
mają
Państwo menu?
Nie,
tego
nie
mamy,
tylko to co jest wypisane
I
od
razu
życie
stało
się lepsze i weselsze.
Wybraliśmy
sushi
i
było
świetne. Do tego cenowo dowcip, jakieś 50 bahtów za wcale niemałą
porcję.
Zalane
Singhą.
Niestety
na
scenie
występował
zespół,
który
miał
uprzyjemniać
posiłek,
ale
w
naszym
odczuciu
raczej
kiepsko
mu
to
wychodziło.
Tajom
się
chyba
bardziej
podobało,
my
poszliśmy
pooglądać
pamiątki.
Oczywiście
były
nieśmiertelne
żaby z Chiang Mai, jednak i tym razem jakoś udało się pohamować
od ich zakupu.
Chiang
Rai
by
night
to
już
zdecydowanie
nie
jest
highlight
wyjazdu.
Koszmarna
fontanna
ze
złotego
plastiku
wzbudziła
w
nas
obrzydzenie
niemal
tak
wielkie
jak
zwłoki
węża.
Na
szczęście
miasto
dobrze
stoi
monopolowo,
wybraliśmy
sobie
wódkę
z
pawiem
na
etykiecie.
Zastanawia
popularność
pawia
na
trunkach,
trochę
takie
kuszenie
losu,
ale
wyglądała
intrygująco,
co
więcej
kosztowała
niewiele.
Do
tego
już
zaprzyjaźnione
Siamsato
ze
spritem
i
tak
minął
wieczór
przy
miłej
pogawędce,
muzyce
z
laptopa,
holocauście
komarów
i
innych
istot latających.
Następny
dzień
polegał
na
przeżyciu
go.
Maiko
miała
wieczorem
jechać
do
Bangkoku,
następnego
dnia
rano
ja
w
stronę
Laosu.
Z
atrakcji
miasta
wybraliśmy
sobie
Orn’s
Bookshop.
Reklamował
się
wszędzie,
w
Lonely
Planet
też
go
polecali,
no
i
nie
kłamali,
wybór
ma,
nawet
po
polsku
coś
tam
było.
Właściciel
miły,
mający
pojęcie
o
co
chodzi,
kiedyś
tam
przyjechał
i
związał
się
z
Tajką
i
mu
się
zostało.
Kupiłem
sobie
Macleana
za
40
bahtów,
The
Dark
Crusader.
Jest
to
naprawdę
słabe
dzieło,
nie
warte
nawet
tych
40
bahtów,
ale
mając
w
pamięci
„Tylko
dla
orłów”,
czy
„Działa
Nawarony”
to
liczyłem
na
coś
sensownego.
Maiko
nakupiła
cudów
o
plemionach
górskich
i
poszliśmy
snuć
się
dalej.
Urzekły
nas
rzeźby,
które
obficie
stawiano
w
niemal
każdym
ogródku.
Kicz
to
mało
powiedziane,
ohyda
to
też
nie
to,
tragedia
absolutna,
ale
nawet
zabawna.
Chiang
Rai
to
miasto
fanów
królików,
motyw
ten
obecny
jest
w
świątyniach
i
nadobecny
w
ogródkach.
Mnie
się
podoba, ale tak obiektywnie estetycznie to oh my god!
Próby
znalezienia
meczetu
nie
powiodły
się.
Dostanie
czegoś
bez
mięsa
wymagało
wizyty
w
sześciu
miejscach.
Czekaliśmy
z
utęsknieniem
na
otwarcie
targu,
co
nastąpiło
koło
18,
ale
niestety
pani
od
dobrego
sushi
z
dnia
wcześniej
poleciała
sobie
w
kule
i
nie
otworzyła.
U
konkurencji
drożej,
ale
i
tak
sushi
z
kawiorem
poniżej
10
złotych
brzmi fantastycznie.
Po
chwili
na
stół
wjechała
niespodzianka
od
Maiko
dla
mnie:
robaki.
Jakieś
pszczoły
zmieszane
z
jakimiś
larwalnymi.
Modliliśmy
się
nad
tym
dobre
kilka
minut,
ale
w
końcu
przełamaliśmy
się
i
zaczęli
jeść.
I
tu
zaskoczenie
pełne,
bo
w
smaku
całkiem
dobre,
trochę
jak
orzeszki.
Gdy
tylko
pokona
się
kłopoty
natury
psychologiczno-estetycznej
to
da
się
jeść,
świetne
do
piwa.
Jednak
na
pasikonika
nie
zdecydowaliśmy się.
Nadszedł
czas
rozstania,
Maiko do autobusu do Bangkoku, ja z powrotem do hotelu. I tak jak na
początku
trudno
było
mi
się
przyzwyczaić
do
jeżdżenia
z
kimś,
tak
teraz
ciężko
było
się
przyzwyczaić
do
bycia
samemu.
Pomogło
w tym kolejne spotkanie z pawiem spirytualnym.
Poranek,
check
out
i
do
cafe
netowej.
Oscary
były,
pierwszy
raz
oglądałem
o
ludzkiej
godzinie.
Właściciele
patrzyli
trochę
ze
współczuciem,
gdy
chwilami
wydzierałem
się
„kurwa,
pierdolę,
posrało
was
gnoje”,
ale znieśli z godnością i spokojem.
Dworzec,
chcę
autobus
do
Chiang Khong. Pytam kogoś z obsługi, wskazali mi, bilet za 88 (ale
dostałem
osiem
rabatu)
siadam.
Po
chwili
zobaczyłem
jak
ze
stanowiska
zaraz
obok
odjeżdża
bus
opisany
po
angielsku
„Chiang
Khong,
direct,
two
hours,
70
baht”.
My
stoimy.
Po
chwili
przyszedł
pan i wpakował mi pod nogi wory z ryżem. Tłumaczenie, że jest w
cholerę
miejsca
i
niekoniecznie
musi
wsadzać
je
tak,
że
siedzę
z
kolanami
pod
brodą
wiele
nie
pomogło.
Po
mniej
więcej
dwudziestu
minutach
po
tym
direct
two
hours,
ruszyliśmy.
Dookoła
wypalają
pola,
oczywiście
gorąco
jak
szlag.
Na
chwilę
dosiadł
się
pan
z
maszyną
rolniczą,
oczywiście
posadził
ją
między
nami.
Pod
nogami
ryż,
po
lewej
jakieś
elementy
do
orania,
aż
się
zacząłem
śmiać,
że
w
końcu
fajna
Azja,
a
nie
jakieś
takie
turystyczne
nudy.
Upadłem,
gdy
po
dziewięćdziesięciu
minutach
oczom
mym
ukazała
się
tablica:
Chiang
Khong,
75
kilometrów.
Z
Chiang
Rai
jest
jakieś
90
kilosa,
więc
zrozumiałem,
że
jeździmy
po
wszystkich
okolicznych
wioskach.
Oczywiście
tankowanie,
ale
mniej
oczywiste,
że
dostarczaliśmy
też
pocztę,
nierzadko
w
szczerym
polu.
Przyjazd
na
miejsce
mogłem
zacząć
od
opędzenia
się
od
stada
taksiarzy.
Mapa
mi
mówiła,
że
daleko
nie
jest
i
była
to
prawda.
Wkrótce
okazało
się,
że
w
Chiang
Khong
nigdzie
nie
jest
daleko.
Niestety
najtańszy
nocleg
jest
idealnie
po
drugiej
stronie
miasta
niż
przystanek
autobusowy.
Termin
miasto
rozumieć
należy
jako
jedną
ulicę,
czasem
coś
od
niej
odbija,
ale
niekoniecznie
musi
to
przypominać
drogę
w
naszym
rozumieniu
zagadnienia.
Idę,
gorąco,
od
razu
widać,
że
całe
miasto,
sorry,
osada,
stoi
na
biznesie
turystycznym
–
agencje
turystyczne,
hotele
(wiadomo
jak
to
rozumieć),
trochę
miejsc
z
jedzeniem
i
wszystko
podporządkowane
temu,
żeby
wesprzeć
turystę
w
drodze
do
Laosu,
a
przy
okazji
własny
dochód.
Można
kupić
poduszki
na
czas
podróży
łodzią,
wałówki,
oczywiście
chętnie
za
nas
wszystko
załatwią.
Idę
przez
to
i
próbuję
zlokalizować
SP
Guesthouse.
Od
mniej
więcej
połowy
drogi
widzę
Mekong
i
sobie
myślę
„o
ja
pierdolę,
Mekong,
ależ
wspaniale,
rzeka
legenda,
cudownie,
wow,
Mekong,
jestem
nad
Mekongiem”.
Przemyślenia
te
już
wkrótce
nabiorą
dodatkowego
wymiaru
rozrywkowego.
Jestem,
gdzie
według
mnie być powinien nocleg, a cham się uparł i go nie ma! Pytam
panią,
wysłała
mnie
na
jakąś
budowę.
Widzę,
że
to
nie
to,
ale
głupio
nie
skorzystać
z
rady,
więc
przeszedłem
się
dobre
kilkaset
metrów,
żeby
jej
sprawić
przyjemność.
Gdyby
chciała
wysłać
mnie
w
pizdu
to
lepiej
by
jej
nie
poszło,
pętlę
na
dobre
pół
kilometra
przez
nią
robiłem.
Idę
jeszcze
gdzie
indziej,
bo
nie
wiem
jak
autor
mapy
zinterpretował
rzeczy
w
stylu
ścieżyna
wydeptana w krzakach. Kolejna budowa i jakiś pan do mnie, że co ja
tu, skąd, jak i po co. Mówię więc, że Łer iz SP Guesthouse? na co ten mi
„no
have”.Wnoszę
i
dzielę
się
newsem,
że
prawdopodobnie
to
już nie istnieje i nie ma czego szukać.
Wróciłem
do
centrum
i
w
końcu osiadłem w czymś co zwało się Green Tee Guesthouse. 150 za
nockę,
ale
wifi
jest.
Potem
okazało
się,
że
jest,
ale
nie
w
ogródku,
tylko
bardziej
w
okolicach
recepcji,
gdzie
znowu
nie
ma
kontaktów.
Biegałem
więc
między
chatyną,
a
recepcją,
w
jedną
żeby
coś
poczytać,
czy
wysłać,
w
drugą,
żeby
podładować
sprzęt.
Bungalow
był
całkiem
fajny,
ale
kontakt,
który
sypał
iskrami
i
się
rozpadał,
już
mniej.
Krótkie
przemyślenia
i
trochę
matematyki
pozwoliły
mi
na
ustalenie,
że
jeżeli
będę
wszystko
robił
na
własną
rękę
to
zapłacę
w
najlepszym
razie
250
bahtów
taniej niż jak sobie kupię pakiet z polecanego w Lonely Planet Easy
Travel.
Poszedłem
do
nich,
pogadałem,
dałem
się
namówić
i
przekonać
kanapkami
wegetariańskimi
do
skorzystania
z
ich
oferty.
Zahaczyłem
bankomat,
jak
się
później
okazało
po
raz
ostatni
na
tej
wycieczce.
Znalazłem
też
jakiś
lokal
z
pad
thaiami,
uznałem,
że
milionowy
raz
mogę
zjeść
to
samo.
Poszukiwanie
innych
opcji
spowodowało,
że
wróciłem
na
kolejnego
pad
thaia.
Wszystkie
ceny
wywalone, u mnie w hotelu to już gwiazdy absolutne, no a ten pad
thai
25
bahtów.
Pani
była
zachwycona
i
pytała
czy
dobre.
Dobre,
dobre, poza tym wybór tu u was jak w demokracji socjalistycznej.
Wieczorny
spacer
do
7/11
po
papierosy
nie
był
za
fajny,
bo
doczepiło
się
do
mnie
stado
bezpańskich
psów.
Parafrazując
Pazurę
z
„Nic
śmiesznego”:
„Ja
tu
w
upale,
ciemno
jak
szlag,
wilki
jakieś,
KURWA
MAĆ!”.
Mniejsza,
że
użre,
ale
każdy
z
nich
to
katalog
chorób.
Chciałem
pozbyć
się
bahtów,
wyliczyłem
z
małym
okładem
ile
potrzebuję
na
dzień
następny
i
zacząłem
wydawać.
Zahaczyłem
monopol,
whisky
ryżowa,
która
gdzie
indziej
kosztowała
55,
tu
jedyne
50.
Może
księżniczka
albo
król
wspierają
jakiś
lokalny
program
w
stylu
„zalej
się,
żeby
nie
powiesić
się
z
żalu,
że
tu
mieszkasz”.
Miałem
refleksję,
że
za
nic
nie
odgadniesz
kto
mówi
po
angielsku,
pani
od
pad
thaia
całkiem
nieźle,
podobnie
pan
z
monopolowego
w
garażu,
a
już
właścicielka
mojego
hotelu
nie.
Dzień
zakończyłem
radośnie,
potykając
się
w
ciemnościach
na
schodkach
i
rozwalając
paznokieć
do
połowy.
Miły
zwyczaj
wchodzenia
bez
butów
niestety
kiepsko
łączy
się
z
ich
tendencją
do krzywobudownictwa i braku światła.
O
poranku
mieli
po
mnie
przyjechać,
zdałem
więc
pokój
i
czekam
przy
drodze.
Wylatuje
do
mnie
przydupnica
właścicielki
i
gdzie
kłódka
i
kluczyk.
O
kurwa,
nie
zostawiłem
na
łóżku?
Nie.
Szukam,
szukam,
nie
ma,
plecak
przepakowuję,
oczywiście
w
momencie,
gdy
klęczę
w
przydrożnym
pyle
i
przetrząsam
spodnie
z
dnia
wcześniejszego
przyjeżdżają
po
mnie.
Gadam
z
panią,
ona,
że
musi
mnie
obciążyć
kosztami.
Domyślam się, ale kwestia na ile, bo ja już tu za wiele nie mam.
Patrzy na mnie i mnie wycenia i w końcu wyceniła. 40 bahtów. Uf,
nie
jest
źle,
ale
mam
tylko
20
i
jakieś
monety,
bo
drugie
dwadzieścia
chcę
na
pamiątkę
mieć.
W
końcu
dałem
jej
20
i
trochę
metalowych
i
jedno
euro
w
monecie.
Nie
wiem
czy
była
zachwycona,
ale
jeżeli
uda
jej
się
to
wymienić,
a
pewnie
uda,
to
jest nieźle do przodu.
Pojechaliśmy
w
końcu,
dostali
jedzenie
i
na
granicę.
Niespodzianka:
kolejka
do
odprawy
paszportowej.
Długa,
przede
mną
stał
potężnych
rozmiarów
Ruski,
wyglądał
mniej
więcej
jak
Stas
Barecki
z
Leningradu.
Kusiło
pogadać
sobie,
ale
chyba
średnio
miał
na
to
fazę.
Głodny
byłem,
więc
rozpocząłem
konsumpcję
wałówki.
Potem
łódź
i
„ooo,
aaa,
płynę
po
Mekongu”,
na
razie
tylko
kawałek
na
drugą
stronę,
do Laosu.
Tam
powitała
jeszcze
większa
kolejka,
do
tego
niemały
burdel.
Tu
mam
stać?
Nie,
tam.
Przyszedł
pan,
zabrał
paszport
mój,
zniknął
w
swojej
budzie
i
kazał
czekać.
Czekałem,
a
jeszcze
bardziej
czekałem
na
moment
uiszczania
opłaty za
wizę.
Opłata
wynosi
od
30
do
42$,
zależy od
tego
skąd
pochodzimy.
Wiem,
że
Kanadyjczycy
mają
przyjemność
zapłaty
najwięcej,
Amerykanie
chyba
też.
Bojąc
się,
do
której
grupy
trafię,
wrzuciłem
dyskretnie
do
portfela
trochę
drobnych
dolarów
i
setkę
–
a
nuż
będzie
się
dało
rozmienić.
Po
bardzo
długim
czasie
oczekiwania,
pani
z
Easy
Travel
poleciła
mnie
uwadze
celników.
Kazali
mi
przepchnąć
się
przez
kolejkę
(oczywiście
na
ten
czas
musiałem
zostawić
bety
bez
opieki,
relaksujące
dosyć
w
tłumie ludzi) i do okienka. Pan po drugiej stronie okienka nie mógł
się
ze
mną
dogadać,
na
szczęście
zawołał
kolegę-lingwistę,
któremu
pokazałem
mój
paszport
w
stercie
innych.
Plusem
bycia
z
egzotycznego
kraju
jest
to,
że
jest
się
jedynym
i
widząc
orła
w
koronie
wiesz,
że
twoje.
Wziął
go
i
zapytał
skąd
jestem.
Masz
pan
mój
paszport
w
ręce,
jak
ostatnio
patrzyłem
to
jest
to
tam
napisane – tego oczywiście nie powiedziałem.
- Z Polski
Dobył
listy
i
szuka.
Nie
ma takiego kraju Polska.
Między
Ruskimi,
a
Niemcami
–
postanowiłem
nie
zagłębiać
się
w
niuanse
geograficzne
- Mhm…a to 35.
Obstawiam,
że
30,
ale
pan
uznał,
że
piątal
za
fatygę
mu
się
należy.
Na
wizie
ceny nie
ma,
zresztą
to
raczej
pieczątka
na
całą
stronę,
a
nie
wiza.
Wyrwałem
się
z
objęć
kontroli
granicznej,
idąc
pod
górkę
docierało do mnie, że właśnie jestem w Laosie.
Żegnając
Tajlandię:
kraj
ten
chyba
najlepsze
miejsce,
żeby
zacząć
zabawę
w
Azję.
Mega
przyjaźnie,
pomoc
turystyczna
na
każdym
kroku,
w
ciągu
kilkunastu
godzin
jesteśmy
w
stanie
przetransferować
się
z
plaż
w
góry.
Jedzenie
świetne,
chociaż
nieco
byłem
rozczarowany
ilością
opcji
wegetariańskich.
Kłopoty
komunikacyjne
oczywiście
się
zdarzają,
ale
ilość
dobrej
woli
jaka
nas
otacza
pomaga
przezwyciężyć
wszystkie
trudności
tej
natury.
Oczywiście
jest
trochę
cwaniaków
w
przemyśle
turystycznym,
ale
da
się
żyć.
Co
do
wymiaru
finansowego,
jednak
nie
jest
aż
tak
tanio
jak
się
wszystkim
wydaje.
Próbowałem
dziennie
trzymać
się
poniżej
dwudziestu
euro,
czasem
się
udawało,
nierzadko
jednak
nie.
Irytujące
jest,
że
ceny
idą
w
górę
w
przerażającym
tempie,
to
co miałem w Lonely Planet z 2007 bardzo rzadko pokrywało się z
rzeczywistością.
Jak
od
lat
wiadomo,
rozchodzi
się
o
to,
żeby
minusy
nie
przysłoniły
plusów
(lekko
parafrazując).
Tajlandia
to
niemal
bajka,
dla
kogoś
zaprzyjaźnionego
z
buddyzmem
jedna
z
najpiękniejszych jakie można odwiedzić.
Trudno mi teraz oddzielić
to co wiem, od tego co wiedziałem 25 lutego, gdy wjeżdżałem do
Laosu. Wiedzę czerpałem głównie z netu i przewodnika, który ku
wielkiemu zaskoczeniu znalazłem w bibliotece w Irlandii – o dziwo
na raczej zadupiu ktoś nakupił pełno przewodników po Azji, dość
mocno kontrastuje to ze stanem zbiorów krakowskiej biblioteki
publicznej, gdzie nawet przewodnika po Indiach nie udało mi się
dopaść (chyba jest jeden i cały czas go nie ma). Żeby nie było
zbyt kolorowo, w Irlandii mieli Lonely Planet z bodajże 2005 roku.
Obraz Laosu, jaki wyłonił mi się po lekturze, był taki, że jest
to miejsce mało popularne wśród turystów, o angielskim najlepiej
zapomnieć, podobnie jak o drogach w naszym rozumieniu tego pojęcia
(zapewne w Lonely Planet po Polsce napisane jest mniej więcej to
samo). Weryfikacja netowa pozwoliła na dokonanie update’u
wiadomości, że Laos staje się coraz bardziej popularny i jednak
trochę osób tam bywa, chociaż szaleństwa póki co nie ma. Próby
zgłębienia historii Laosu doprowadziły do zdurnienia, pogubienia
się i zapamiętania faktu, że była to kolonia francuska i wpływy
tego można zobaczyć do dzisiaj. Pocieszało mnie info, że jest tam
wybitnie tanio, budżetować da się nawet za 10 dolarów dziennie,
ludzie są przemili, otwarci i bardzo się cieszą z tego, że nas
widzą. Pocieszało mnie też, że dumą narodową kraju jest
Beerlao, po miesiącu zabawy w tajskie wódki i whisky wizja dobrego
piwa w dobrej cenie była tym, czego potrzebowałem.
Z
takim
obrazem
wchodziłem
stromą
ścieżką
w
Huay
Xai,
gdzie
według
przewodnika
i
wszystkich
nie
ma
nic
poza
przejściem
do
Tajlandii.
Nie
miałem
ochoty
weryfikować
prawdziwości
informacji,
dzięki
Easy
Travel
miałem
transport
do
samego
Luang
Prabang
–
miasta
perły
północy
Laosu,
zachwytów
tyle
nad
nim
słyszałem,
że
rzadko
się
zdarza.
Jednak
z
Huay
Xai
jest
tam
niezły
kawałek.
Można
zdecydować
się
na trzy opcje pokonania tej drogi:
autobus
–
cenowo
średnio,
widokowo
też,
droga
podobno
taka
sobie,
ale
bez
dramatu,
ponieważ
w
nią
zainwestowano
właśnie
z
powodu
popularności
trasy
wśród
turystów,
eskapada
trwa
bodajże
11
godzin
(w
Laosie
nie
polecam
polegać
na
oficjalnych
rozkładach
jazdy
i
czasach
przejazdów,
to
raczej
taki
zbiór
tendencji
jakie
busy
lubią
przybierać na trasie)
speed
boat
–
podobno
niebezpieczne,
gnają
w
dół
rzeki
i
są
u
celu
w
jakieś
dziewięć
godzin.
Na
pewno
głośne,
widząc
jak
śmigają
i
znając
azjatyckie
poszanowanie dla przepisów wszelakich, to i niebezpieczne.
slow
boat
–
opcja
o
największej
atrakcyjności.
Dwa
dni
płyniemy
w
dół,
podziwiamy
brzegi Mekongu, po drodze zatrzymujemy się na noc w Pak Beng. Cicho,
spokojnie, bardzo edukacyjne i kulturoznawcze.
Wybrałem
bramkę
numer
trzy.
Jednak
zanim
się
do
niej
dostałem,
to
jeszcze
trochę
mi
zajęło.
Wyłowił
mnie
jakiś
locals,
że
jest
z
Easy
Trip
i
mam
jechać
z
nim.
Ok,
mnie
pasuje.
Wsiadam
do
lokalnego
środka
transportu,
koło
mnie
Francuzi
z
dziećmi
i
Holendrzy.
Palimy
i
gadamy
czekając
aż
coś
się
stanie.
Nieco
mnie
irytuje,
że
nie
mam
lokalnej
waluty,
wypatrzyłem
szczęśliwie
bank
i
pobiegłem
wymienić
dwadzieścia
euro,
żeby
mieć
chociaż
na
piwo
i
papierosy.
Pobiegłem
dwa
razy,
bo
pierwszy
raz
bez
paszportu
–
a
tu
przecież
nic
nie
załatwisz
bez
paszportu,
nawet
wymiana
dwudziestu
euro
wymaga
wypełnienia
ilości
papierów,
przy
której
Tajlandia
zaczęła
wydawać
się
miejscem
o
rozsądnym
stopniu
biurokracji.
Info
użyteczne:
walutą
Laosu
jest
kip.
Kurs
dość
astronomiczny, bo za euro dostajemy między 10 a 11 TYSIĘCY kipów.
Oczywiście
waluta
niewymienialna
poza
granicami
Laosu.
Przewodnik
straszył,
że
z
bankomatami
lipa
absolutna,
ale
już
nie
jest
tak
źle.
Może
nie
zdawałbym
się
tylko
i
wyłącznie
na
nie
(w
dalszych
odcinkach:
„o
kurwa,
nie
mam
pieniędzy,
a
bankomat
jest
trzy
godziny
drogi”),
ale
w
większych
skupiskach
ludzkich
da
się
coś
wybrać.
Sama
waluta
wygląda
odlotowo,
na
wszystkich
banknotach
jest
ten
sam
facet,
który
ma
prezencję
dostojnego
borsuka.
Niektóre
nominały
są
do
siebie
podobne,
więc
lepiej
się
dobrze
przyglądać,
zwłaszcza na początku.
Gdy
już
prawie
uporaliśmy
się
z
papierologią
godną
wniosku
o
dotację
unijną,
pani
odkryła,
że
się
pomyliła,
od
nowa.
Potem
się
znowu
pomyliła
i wyszło jej wszystko źle, od kursu wymiany przez wymienianą sumę
po
moje
personalia,
ale
raczej
nie
chciałem
tego
prostować.
Bałem
się,
że
cała
wycieczka
siedzi
tam
w
pojeździe
i
mnie
sklina,
ale
spokojnie,
po
tym
jak
wróciłem
zdążyłem
jeszcze
wypalić
peta
zanim
ruszyliśmy.
Po
trzydziestu
metrach
auto
zatrzymało
się.
Okazało
się,
że
to
jednak
nie
nasz
pojazd.
Zdjęliśmy
z
dachu
plecaki,
wrócili
do
miejsca,
gdzie
stali
ostatnie
dwadzieścia
minut
i wsiedli
do kolejnego cudu motoryzacji. Nawet zabawne to było,
ale
trochę
męczące
w
panującej
temperaturze.
Ruszyliśmy
i
okazało
się,
że
chodziło
o
przewiezienie
nas
kilkaset
metrów.
Wysiadamy,
bierzemy bety, a tam stada ludzi. Wszyscy czekają na slow boaty. Po
dobrych
dwudziestu
minutach
przyszedł
pan
i
powiedział,
że
nocujemy
w
Pak
Beng,
a
jest
to
miejsce
wyjątkowej
ciemnoty
ekonomicznej.
Nie
przyjmą
dolarów,
nie
przyjmą
euro,
nie
przyjmą
tajskich
bahtów,
ogólnie
jeżeli
nie
mamy
laotańskich
kipów,
to
mamy
przewalone.
Mamy
jednak
niesamowite
szczęście,
bo
spotkaliśmy
go
i
on
wymieni
nam
walutę.
Gdy podał
kurs
to
przeżegnałem
się
niemal
z
radości,
że
byłem
w
banku.
Reszta
ludzi
zachodu
siadła
do
liczenia
i
nie
był
to
wielki
moment
jeżeli
chodzi
o
obraz
edukacji
matematycznej
w
krajach
rozwiniętych.
Jakby
nie
liczyć
i
z
jakiej
waluty
nie
przekładać,
to
nie
było
opcji,
żeby
to
chociaż
zahaczało
o
uczciwy
kurs
wymiany.
Ludzie,
że
chcą
do
bankomatów,
no
a
bankomat
owszem
był,
ale
koło
tego
banku
co
ja
byłem.
Przyznam,
że
nieco
mnie
zaskoczyło,
że
stado
dorosłych
ludzi
nagle odkrywa, że w kraju takim jak Laos mogą być pewne kłopoty
ze
znalezieniem
bankomatu
na
każdym
kroku.
Owszem,
po
Tajlandii
można
się
rozbestwić,
ale
bez
przesady.
Zgodnie
wszyscy
uznali,
że
ten
kantor
to
wał
i
jedni
wymienili
ze
świadomością
bycia
dymanymi
we
wszystkie
otwory,
inni
uznali,
że
ryzykują.
Rozmawiałem
z
Holendrami
i
postanowili
ryzykować,
zresztą
doradzałem
im
tak,
bo
doświadczenie
azjatyckie
mówi,
że
jakoś
tam
zapłacisz,
tylko
inna
bajka
na
ile
cię
wychujają,
a
tu
zdawało
się,
że
gorzej
nie
będzie, no chyba, że euro do kipa zacznę 1:1 przeliczać.
Laos
powitał
zaskakująco
miło
kulinarnie,
pozostałością
kolonialną,
a
mianowicie
wielkimi
bagietkami,
do
których
można
sobie
wybrać
wnętrze.
Trzymałem
się
opcji
trawiastej,
majonez,
którym
to
zalewali
raczej
nie
wygrałby
laurów
na
festiwalach
międzynarodowych,
ale
po
miesiącu
bez
pieczywa
w
Tajlandii
to
było
jak
marzenie.
Jeszcze
trochę
tam
posiedzieliśmy
i
dokonałem
odkrycia,
że
Beerlao
to
rzeczywiście
duma
narodowa.
Można
je
kupić
niemal
wszędzie,
chwilami
wręcz
trudno
kupić
coś
innego.
Standardowo
butelka
kosztuje
niestety
10
tysięcy,
ale
na
pociechę:
ma
640
ml.
Widząc
panujący
trend,
zakupiłem
kilka,
żeby
umilić
sobie
czas
na
łódce.
W
końcu
poszliśmy
do
łódek.
Nasza
sytuacja
nie
uległa
poważnej
poprawie,
tyle,
że
teraz
było
gdzie
siedzieć.
Przede
mną
siadła
para
Holendrów (inni, tam są ich naprawdę stada) i coś tam gadamy. On
typowy
Holender,
ona
z
Indii,
niemal
czarna.
Byłem
dość
zaskoczony,
że
palą
wewnątrz
łodzi,
miałem
jakieś
takie
przełożenie,
że
przecież
u
nich
za
nic
nie
można,
ale
to
był
początek
obserwowania
pewnej
tendencji:
z
im
bardziej
ułożonego
kraju
ludzie
pochodzili,
tym
bardziej
korzystali
z
azjatyckiej
wolności,
zachowywali
się
jakby
„tu
się
nie
liczy,
tu
nas
nikt
nie widzi, tu nam wolno”. Nie sądzę, że akurat oni, bo chyba i w
domu
nie
są
przesadnie
spięci,
ale
o
wielu
innych
mogłem
z
pewnością
powiedzieć,
że
ledwo
wrócą
do
ojczyzn,
to
garnitur,
walizeczka i raczej nie wydzieramy się wznosząc toasty.
Wracając
do
Laosu
i
łódek.
Właściciele
łódek
mają
bardzo
kapitalistyczne
podejście
do
świata,
pomnożone
przez
absolutny
brak
zasad
bezpieczeństwa
i
bardzo
odmienne
od
nas
pojęcie
komfortu.
Wpychali
i
wpychali
ludzi
do
naszej
łódki,
dostawiali
krzesełka
(to
z
okazji
tych
krzesełek
sprzedawano
poduszki
w
Chiang
Khong
–
są
one
tak
dramatycznie
niewygodne, że po dwóch godzinach rzyć wyje z bólu) i kombinowali
na
całego.
Nie
ma
większego
znaczenia
o
której
przejdzie
się
granicę,
i
tak
wszyscy
spotykają
się
na
łódkach.
Nie
wiem
dlaczego
nie
można
puścić
jednej
łódki,
potem
drugiej,
tylko
wszystko
stoi
i
czeka,
ale
exterminate
all
rational
thought
podczas
pobytu
w
Laosie.
W
końcu
ludzie
nie
wytrzymali
i
zaczęli
skandować: ONE MORE BOAT, ONE MORE BOAT! Po chwili przyniosło to
efekty
w
postaci
one
more
boat,
co
nieco
rozrzedziło
atmosferę
panującą
na
naszej,
chociaż
rewelacji
nadal
nie
było.
Holender
zapytał
pana
czy
można
podróżować
na
dachu
łodzi,
bo
widział,
że
tak
podróżują
mnisi,
jednak
pan
zajęty
odcumowywaniem
powiedział, że teraz nie.
Ruszyliśmy
w
dół
Mekongu,
żartujemy,
przemili
ludzie.
Bawię
się
w
tradycyjne
„Przeraź
człowieka
zachodu”
czyli
opowiadam
jaka
jest
stopa
życiowa
w
Polsce,
ile
się
zarabia
miesięcznie
w
przeliczeniu
na
euro,
jakie
są
emerytury,
a
jakie
ceny.
Oni
umierają
i
mówią,
że
nie, to niemożliwe, w Unii coś takiego? Kocham to robić, za każdym
razem mnie to bawi. Spostrzeżenie też niejako z tego wynikające:
Czemu
wozisz
ze
sobą
pieniądze? O wiele wygodniej z kartą
Bo
jak
wpłacę
to
na
konto
to
mi
z
euro
zrobią
złotówki,
a
jak
potem
będę
wypłacał
to najpierw przeliczą kipy czy bahty po chujowym kursie na dolary, a
potem dopiero z nich, po równie chujowym kursie, na złotówki.
I
on
zrozumiał
i
zapłakał,
i
powiedział,
że
gdy
mu
to
opowiadam,
to
rozumie,
że
kryzys u nich to nic wobec kryzysu u nas, bo nas jeszcze w dupę walą
te wszystkie instytucje. U nich banki walczą o to, kto da najlepszy
kurs
wymiany,
bo
jak
ci
się
nie
spodoba
to
pójdziesz
do
innego.
Mówię,
że
u
nas
kapitalizm
jest
taki
nieco
azjatycki,
banki
konkurują
w
osiągnięciu
jak
najwyższych
prowizji,
kredyt
to
pętla
na
szyję,
do
tego
co
miesiąc
jakieś
durne
opłaty
za
kartę,
konto,
najlepiej
jeszcze
ubezpieczenie,
żebyś
wykupił.
Kursy
wymiany
waluty
są
takie,
że
Jezus
by
zapłakał,
gdyby
ponownie
zszedł
na
ziemię,
otworzył
konto
w
złotówkach
i
pojechał
do
Laosu.
Oni,
że
jak
to
za
kartę
płacić
czy
za
konto,
przecież
to
w
interesie
banku,
żebyś
tam
trzymał
kasę.
Tak,
wiem,
w
Irlandii
też
tak
miałem,
jednak
jakoś
te
wszystkie
cudowne
filie
mają
w
Polsce
nieco
inny
modus
operandi.
I
tak
płynęliśmy
w
dół
Mekongu,
popijali
Beerlao
i
dyskutowali
o
polityce
światowej,
Mulischu,
tym
co
warto
odwiedzić
w
Polsce,
gdzie
się
kto
wybiera
potem,
a
gdzie
był
przedtem.
Gdy
skończyłem
przygodę
z
piwem
z
brzegu,
rozpocząłem
badanie
sytuacji
piwa
na
łódce.
Było,
ale
niestety
po
20
tysięcy.
No
cóż,
jest
gorąco,
jestem
na
wakacjach,
jest
fajna
ekipa,
więc
sięgnęliśmy
z
bólem
portfela
po
to
rozwiązanie.
Holender
postanowił
być
humanitarny
i
wesprzeć
dziecko,
które
również
sprzedawało
piwo,
ale
kosztowało
go
to
o
5000
więcej
niż
jakby
kupił
normalnie
z
łódki.
Koło
14,
zmęczony
tym
wszystkim
i
nieco
odczuwając
tryumf
laotańskiego
przemysłu
piwowarskiego,
zaległem
spać.
Nie
szło
na
krzesełku,
więc
sprawdzonym
sposobem
–
siadamy
na
ziemi,
a
na
krzesełku
opieramy
głowę.
Bywało
wygodniej,
ale
nie
miałem
zamiaru
narzekać.
Obudziłem
się
koło
16.
Witają
mnie
z
uśmiechem
i
podziwiają,
że
potrafię
spać
w
takich
warunkach.
Panie,
jedź
pan
kiedyś
na
Ukrainę,
czy
do
Rumunii,
tam
to dopiero bywają warunki.
Wywiązała
się
rozmowa,
że w sumie Mekong już nieco nudny, widoki cały czas mniej więcej
te
same,
na
pokładzie
również
bez
rewelacji,
wielkiej
imprezy
nie
ma, ale teraz to chyba możemy iść na dach?
E
spokojnie,
czekaj,
tylko
piwo
wezmę
–
powiedziałem
i
tak
też
uczyniłem.
No
to
na
burtę,
podałem
mu
piwo
i
zmierzam
w
stronę
drabinki,
oczywiście
cały
czas
trzymając
się
dachu.
Szło
całkiem
nieźle,
aż
doszedłem
do
drabinki,
oparłem
nogi
na
szczebelkach
i
zacząłem
się
wspinać.
Nie
wiem
jak
dokładnie
to
było,
ale
chyba
najpierw
coś
mi
się
noga
omsknęła,
a
potem
spróbowałem
chwycić
się
dachu
i
nie
wyszło,
bo
z
dachu
okazał
się
wystawać
gwóźdź
(programu).
Może
też
było
na
odwrót,
najpierw
chwyciłem
się
dachu
i
wtedy
dopiero
odruchowo
się
puściłem
(nie
w
sensie
popularnym).
Tak
naprawdę
to
nieważne,
znacznie
ważniejsze,
że
następne
co
zobaczyłem
to
błękitne
niebo,
które
bardzo
szybko
zamieniło
się
na
ciemność.
Kolejny
etap
mojej
wycieczki
to
Mekong
twarzą
w
twarz.
W
pierwszej
chwili
nawet
przyjemnie,
trochę
chłodu
po tylu godzinach w upale, męki na granicy, walki o busy i łódkę.
W drugim momencie to jedno wielkie „o kurwa, ja pierdolę, wpadłem
do
rzeki”.
Na
powierzchnię.
Jestem,
łódka
odpłynęła
dobre
kilka
metrów,
gonimy.
Pomyśleć
łatwo,
zrobić
trudniej,
zwłaszcza
gdy nosi się buty, które ważą dobre dwa kilo. Moje poczucie czasu
uległo
dość
poważnemu
zaburzeniu,
więc
nie
mam
pojęcia
co
i
jak.
Na
pewno
chwilę
wydawało
mi
się,
że
luz
i
spływałem
sobie
w dół Mekongu. Potem odkryłem, że nogami nie mam nawet po co
ruszać,
bo
więcej
z
tego
problemu
niż
pożytku.
Kolejne
spostrzeżenie
dotyczyło
odkrycia,
że
używając
samych
rąk
płynie
się
o
wiele
wolniej.
Potem
jeszcze,
że
ta
łódka
w
cholerę
odpłynęła
zanim
się
zatrzymała
i
chyba
w
ogóle
mi
na
złość
robi
spieprzając
dalej
i
dalej.
Może
to
jakiś
laotański
zwyczaj
witania
turystów,
sprawdza
się
jak
im
idzie
pływanie?
Większej
ilości
przemyśleń
nie
miałem,
bo
film
mi
się
urwał,
a
do
łódki
było jeszcze wcale niemało.
Film
wraca
mi
jak
wciągają
mnie
na
łódkę.
Padam
i
leżę
i
próbuję
odkryć
jak
to
jest
fajnie
móc
oddychać
w
miarę
swobodnie.
Tłum
ludzi,
tradycyjnie
zostałem
gwiazdą
wyjazdu.
Podnoszę
się,
wykrzesuję
uśmiech
z
tych
najlepszych,
trenowanych
przez
lata
i
daję
do
zrozumienia,
że
jest
zajebiście
i
że
właściwie
o
to
mi
chodziło.
Podbija
do
mnie
dziewczynka
jakaś
i
przemawia,
najpierw
do
wszystkich zebranych:
Jestem
pielęgniarką,
ja pomogę!
Teraz?
Kurwa,
trza
było
skakać
w
Mekong,
otoczyć
opiekuńczym
ramieniem
i
wyciągać
z
wody, razem z moimi zajebistymi butami, teraz to każdy może pomóc.
O,
na
przykład
moi
znajomi
Holendrzy,
tak,
podaj
to
piwo,
które
chwilę temu ci zostawiłem.
- Nie powinieneś pić…
Wszyscy mi to mówią
…alkoholu,
miałeś
wypadek i odwodniłeś się…
W
MEKONGU???
ODWODNIŁEM???
Cały
nawodniony
jestem,
lepiej
niż
wszyscy
tu
zebrani.
Tu
masz
wodę
mineralną, tego się napij
Napiłem
się,
żeby
nie
robić
jej
przykrości,
ale
jakoś
mnie
to
nie
zakręciło.
Wypiłem
szybko pół litra tej wody i powróciłem do honorowania Beerlao.
Teraz
musisz
się
przebrać
Teraz
to
ja
muszę
zapalić
–
powiedziałem
w
stylu
Eastwooda
i
spokojnie
sięgnąłem
do kieszeni.
O
KURWA!
Fajki
mi
popłynęły, ciekawe czy zapalniczka z drugiej kieszeni też.
Druga kieszeń.
O KURWA!
Popłynął mi portfel.
Żadne
słowa
tego
nie
opiszą
co
człowiek
może
poczuć
w
słoneczne
popołudnie
na
środku
Mekongu,
gdy
odkryje,
że
właśnie
popłynął.
Na
portfel,
kartę
kredytową i jakieś 115 dolarów.
Holender
dał
papierosa
ze
swoich
zbiorów.
Siedzę
i
palę.
Wielki,
tłusty
Rosjanin
pyta
mnie ile popłynąłem.
Jakieś
sto
dolca
z
kawałkiem
–
odpowiadam
po
rosyjsku,
chociaż
zapytał
w
łamanym
angielskim.
Uznałem,
że
mój
łamany
ruski
lepszy
niż
jego
łamany
angielski,
poza
tym
miło
błysnąć,
że
zna
się
czyjąś
mowę
ojczystą.
Sięga
do
kieszeni,
wyjmuje portfel, z niego 50 euro i
- Masz!
Zdurniałem.
- O co chodzi?
No
bierz,
straciłeś
pieniądze
- Bez jaj, oszalałeś?
Przestań,
jesteśmy
Słowianami,
musimy
sobie
pomagać,
ja
mam
pełno
pieniędzy
–
po
czym
wcisnął
mi
50
euro.
Dziękowałem,
głosu
dobyć
nie
mogłem.
Nie
wiem
czy
kiedykolwiek
przeżyłem
takie
zaskoczenie.
Laos
północny.
Polak
i
Ruski.
Ruski
daje
Polakowi
kasę,
bo
mu
go
szkoda,
że
ten
poniósł
straty
finansowe.
Wie,
że
tej
kasy
raczej
już
nie
zobaczy.
Po
chwili
wróciła
do
mnie
pielęgniarką
i
że
ja
się
muszę
przebrać.
Muszę
to
się
potężnie
najebać
ze
szczęścia,
że
przeżyłem
ten
Mekong,
ciepło
przecież
jest.
Nie,
nie, wyziębię organizm – i ciągnie mnie na tył łódki.
Skąd
jesteś
księżniczko?
–
pytam,
bo
widzę
energię
i
przebojowość
właściwą dla młodych Amerykanek.
- Z Kanady!
Super,
skąd?
Toronto?
Byłem, zajebiste miasto, CN Tower, Casa Loma, Ontario Gallery…
Co
ty
bredzisz,
nie
gadaj, tylko się przebieraj… NIE TU PRZECIEŻ, IDŹ DO ŁAZIENKI!!!
zareagowała
nerwowo,
gdy
bezpruderyjnie
ściągnąłem
spodnie.
Wiedziałem
jak
wygląda
tak
zwana
łazienka,
czyli
sracz
łodziowy
i
jakoś
tam
się
przebrałem,
starając
dotknąć
się
jak
najmniej
elementów
mnie
otaczających
i
nie
wrzucić
gaci
do
rzeki
(gdyby
ktoś
chciał
zgadywać
jak
rozwiązano
kwestię
odprowadzania
nieczystości).
Powróciłem
na
miejsce
i
pławiłem
się
w
glorii
króla
łódki.
Rozważałem
opcję
rzeczywistość,
a
teatr.
Początkowo
chciałem
postawić
na
pierwszą,
jednak
dość
szybko
zrozumiałem, że tylko ta druga jest oczekiwana.
- Jak wpadłeś?
Gwóźdź
z
drabinki
mnie zwodował.
A
ty
nie
jesteś
pijany?
Jak
mnie
zobaczysz
pijanego to nie zapomnisz.
Czy
straciłeś
swoją
kartę ubezpieczeń?
(jak
można
stracić
coś
czego
nigdy
się
nie
miało?
Ubezpieczenie
z
Euro
26
leżało
spokojnie na dnie wielkiego plecaka)
- Nie
To
najważniejsze,
że
masz ubezpieczenie!
Nawet
zabawnie.
Pytał
o
to Amerykanin,
Kartę
straciłeś?
O
boże,
to
musisz
przerwać
wakacje
i
wrócić
do
domu,
przecież
nie
dostaniesz się do pieniędzy.
Mam
jeszcze
kilka
euro
w plecaku.
Nie
żebym
tak
chciał,
ale masz przepiękną historię do opowiadania
Holendrzy.
Mam
i
opowiadam.
Z
Polski
jesteś?
Super, ja mówię trochę po polsku, mam matkę Polkę!
Młody Brytyjczyk.
- Jak ci się pływało?
To
wszyscy.
Kilka
razy
z
komentarzami, że zajebiście pływam i oni by w tych butach nie dali
rady. Ja też nie dałem. Do dziś nie wiem jak ja się na tej łódce
znalazłem,
nie
pamiętam.
Pamiętam,
że
zrobiło
mi
się
czarno
przed oczami i nie miałem nawet komu powiedzieć, że jestem winien
koguta
Asklepiosowi
i
by
nie
zapomniał
spłacić
długu.
Holendrzy
wsparli
mnie
kolejnym
piwem
i
chyba
zdawali
sobie
sprawę,
że
cyrk
jedno,
ale
z
drugiej
trochę
mniej
się
odzywam,
palę
jednego
za
drugim i co chwilę coś wpada mi do oka.
Pod
wieczór
dopłynęliśmy
do
Pak
Beng.
Opinia
ludzi
z
Mandalay
była
taka,
że
jest
to
absolutny
syf,
zadupie
i
nędza.
A
ja
nie
mam
ani
pół
kipa.
Wysiadam,
trzeba
by
tu
znaleźć
nocleg.
Podchodzi
do
mnie
Ruski
dobroczyńca
i
pyta
gdzie
mam
rezerwację.
Uśmiechnąłem
się
promiennie.
Na
to
on,
że
może
chce
iść
z
nim,
bo
mu
kazali
zarezerwować
pokój
dla
dwóch
osób,
a
jest
sam.
Może
jakoś
dam
się
przekonać.
Ale
chociaż
połowę
zapłacę
–
uniosłem
się
honorem. A gdzie tam, dawno już zapłacone, nie pitol, chodź.
Poszedłem.
Standard
wyższy
niż
standardowy,
ale
znowu
bez
przesady.
Rzuciłem
rzeczy.
Komórka?
Zero
zasięgu,
zresztą
czy
w
Laosie
działa
mój
roaming?
O
internet
nawet
nie
pytałem.
Pak
Beng
to
jedna
ulica,
ma
może
trzysta
metrów.
Hotele
na
zmianę
ze
sklepami
i
restauracjami.
Miasto
istnieje
tylko
dzięki
temu,
że
znajduje
się
w
połowie
drogi
do
Luang
Prabang.
Umyliśmy
się
(nie
nawzajem
w
sensie)
i
dawaj na podbój osady. To teraz się przekonamy czy cwaniak od łódek
miał
rację.
Wziąłem
dwadzieścia
euro,
wyszło
mi,
że
chcę
za
to
jakieś
200
tysięcy,
ale
pewnie
nie
będzie.
Na
co
ruski
przyjaciel, który okazał się mieć na imię Wikary pyta:
- Chcesz to rozmienić?
Raczej
tak,
moje
kipy
są
kilkadziesiąt
kilometrów
stąd
i
kilka
metrów
pod
poziomem
wody, a pewnie i mułu.
A
może
być,
że
ci
dam za to 1000 bahtów?
Nie
może,
bo
to
jest
warte niecałe 900!
Dobra,
mnie
się
Euro
przyda
Kurwa,
a
te
50
co
mi
dopiero dałeś??? Teraz jeszcze bahty???
Dobra,
mam
kasę,
nie
martw się.
Co
do
regulowania
płatności
w
Pak
Beng
to
strachu
nie
ma.
Za
wszystko
zapłacić
można
wszystkim.
Łykają
euro,
z
uśmiechem
bahty,
z
największym
dolary,
a
z
nieco
mniejszym
kipy.
Liczyć
trzeba
wszystko
i
cały
czas,
bo
lubią
dawać
kursy
wymiany
jak
Bank
Zachodni
WBK,
ale
prędzej,
czy
później
się
dogadamy.
Poszliśmy
coś
zjeść.
Gadamy, na zmianę ruski i angielski, jak jeden czegoś nie umie, to
drugi
wskakuje
zgadując,
całkiem
dobrze
szło.
Jego
wycieczka
była
genialna
w
swej
prostocie:
pracuje
jako
informatyk
i
zazwyczaj
siedzi
w
domu,
przesyła
tylko
rezultaty.
To
wyjaśniło
czemu
połowę
czasu
na
łódce
spędzał
z
netbookiem
na
kolanach.
Nikomu
nie
powiedział,
że
gdzieś
się
rusza,
tylko
pojechał
sobie
do
Tajlandii
i
Laosu
na
trzy
tygodnie.
To
był
już
jego
trzeci
tydzień
i nikt nie zorientował się, że nie ma go w Moskwie, ciekaw był
czy
da
radę
do
końca,
a
jeżeli
da
to
pierwsze
co
chciał
zrobić
to
wpaść
do
szefa
i
pokazać
mu
czego
dokonał.
Pomysł
dla
mnie
super,
ale
pytałem
czy
na
pewno
nie
będzie
z
tej
okazji
miał
problemów
(„Laos???
Laosu
ci
się
zachciało
zamiast
pracować?
TO
SE WYPIERDALAJ DO LAOSU!!! Mam trzech na twoje miejsce!!!” – i w
ten
deseń).
Zapewnił
jednak,
że
szef
doceni
i
jeszcze
urośnie
w
jego oczach, że potrafił tak pracować z takiej odległości. Oby!
Zastanawiała
mnie
jedna
rzecz.
Największą
na
świecie
ochotę
miałem
na
zapierdolenie
się
nad
flaszką
wódki
z
bratnią
duszą.
W
Wikarym
widziałem
idealnego
kandydata, a ten z grobową miną, że wódki nie pije. Ruski? Dajcie
aparat
i
księgę
cudów
świata!
Problem
zrozumiałem,
gdy
zamówiłem
piwo. On pił M-150 (tajska wariacja na temat Red Bulla, dla mnie za
słodka,
schłodzone
może
być,
ale
niestety
buteleczki
mają
150
mililitrów,
kasowo
dość
to
wychodzi)
i
to
chyba
już
trzecie.
Siedzi i patrzy jak popijam piwo w tempie mniej więcej butelka na
dwadzieścia
minut.
Chwilę
głęboko
oddychał
i
też
zamówił
piwo.
Przynieśli,
a
on
bierze
i
HARAT
naraz
całe
640
mililitrów.
Ja
„aaa”,
kończę
moje,
biorę
drugie,
ten
znowu
hiperwentylacja,
też
wziął
i
replay:
HAAAAAAAAARAAAAAAAAAAT,
w
niecałą
minutę
poszło.
Tak
mi
się
skojarzyły
klimaty,
że
z
alkoholizmu
nie
da
się
wyleczyć
i
że
nawet
jak
przestaniesz
to
potem
cię
prześladuje.
Zrozumiałem
czemu
nie
chce
wódki,
przy
jego
masie
i
spuście,
to
zanim
by
się
zalał
to
utknęlibyśmy
w
Pak Beng na tydzień, a ja bym umarł.
Posiedzieliśmy
w
restauracji i dalej pili tym tempem. O 22 wygoniło nas do pokoju –
na
całej
ulicy
wyłączono
prąd.
Nakupiłem
piwa
na
resztę
wieczoru, leżałem w wyrze, on obok i gadaliśmy. On mi o żonie i
dziecku, ja mu o dupczeniu na imprezach i za co kocham literaturę
rosyjską.
- Suworow? Wielbię!
Komercyjna
wersja
historii dla ludu!
- Dostojewski?
Dla
nas
nudnawa
klasyka, ale wiem, że wy kochacie
- Bułhakow?
Znakomityj
ruskij
pisatiel
- Jeden z mych ulubionych
A
takie
to
proste,
dobrze się czyta
Giennadij
Gor?
Za
25
eurocentów
kupiłem
jego
„Statuę”
w
Polsce,
bałem
się
co
to
będzie, czytam i świetne
Znakomityj
ruskij
pisatiel
- Sołżenicyn?
- Sprzedał się
Kurwa, Sołżenicyn???
- A twój ulubiony?
- Stanisław Lem
- PIERDOLISZ!!!
Aaa,
przecież
on
z
Polski!
- Z Krakowa nawet.
I
tak
do
dobrej
północy,
co
jakiś
czas
biegałem
po
kolejne
piwa.
On
nie
chciał,
a
ja
się
nieźle zrobiłem.
Poranek,
śniadanie
i
w
stronę
łódki.
Z
każdej
porażki
należy
wyciągnąć
wnioski.
Płacenie
dwóch
euro
za
piwo
bez
wątpienia
zalicza
się
do
tej
kategorii
doświadczeń,
więc
wsiadałem
z
pięcioma
butelkami
Beerlao
i
dwoma
paczkami
fajek.
Po
tylu
godzinach
na
Mekongu
wycieczka
stała
się
niemal
beznadziejnie
nudna
i
wiedziałem,
że
cudów nie będzie. Ten sam widok cały czas, brzegi i rzeka. Jeszcze
żeby
popłynąć
w
końcu,
mieliśmy
wyjechać
o
8:30,
9:20
w
końcu
ruszyliśmy.
Oczywiście
co
jakiś
czas
ktoś
chciał
sobie
pożartować, więc żartowałem. Wygrała Laotanka:
- Today you no swim!
Oooookeeeej
–
takie
niechętne
jej
rzuciłem,
co
ją
niesamowicie
rozbawiło.
Wszyscy
znali
przypadek
dnia
poprzedniego,
więc
co
chwilę
miałem
jakieś
bonusy.
Jakie
atrakcje
przewidziałeś na dzisiaj?
Nie
wiem,
ale
wymyślę
coś jeszcze lepszego niż wczoraj.
- Dobrze się pływało?
Nieźle,
ale
dziś
chyba będzie jeszcze lepiej, wezmę paszport i komórkę do kąpieli
Ty
strasznie
dużo
pijesz, nie jesteś pijany?
Jestem,
i
to
w
tym
wszystkim jest najpiękniejsze.
Pierdolnąłem
twarzą
o
ławkę w okolicach 13. Wstałem sobie o 16. Wiele się nie zmieniło,
nadal Mekong. Ktoś opowiada:
Nie
zapłaciliśmy,
pierdolę.
Dwa
łóżka
na
cztery
osoby
nam
dali,
dziecko
właściciela
ryczało
całą
noc,
za
ścianą
generator,
zimna
woda
do
tego,
chrzanię ich.
Laos welcome to.
Ktoś
prezentuje
co
kupił:
wódkę
z
wężem
w
środku.
Okazało
się
potem,
że
to
narodowa specjalność. Wikary patrzy i
Genialne!
Zapoja
i
zagrycha w jednym!
Potem
zebrał
się
i
poszedł
spać
do
maszynowni.
Silnik
pracował
tak
głośno,
że
nie
wiem
jak
mu
się
udało
zasnąć,
ale
udało.
Zostawił
wszystko,
kasę,
netbooka,
dokumenty
i
poszedł.
Jak
ja
chciałbym
mieć
taki
stopień zaufania ludzi.
W
końcu
koło
17
dopłynęliśmy
do
Luang
Prabang.
W
stanie
ciężkiego
narąbania
zebrałem
swoje
rzeczy
i
wypierdoliłem
po
kładce
z
łódki
na
brzeg.
WRZESIEŃ 2009
V for Vientiane
14 Wrzesień 2009 juriusz 2 komentarzy
Było
Postanowiłem
zobaczyć
komu
zaszkodziła
się,
że
słowa
te
padły
z
ust
Niemca
o
panująca
imieniu
gorąco.
aura.
Okazało
Sven.
Nie
było
wiele
do
roboty,
więc
rozpoczęliśmy
rozmowę.
Już
po
chwili
nie
mógł
uwierzyć
w
swoje
szczęście,
że
mnie
spotkał.
Najbardziej
zachwyciło
go,
gdy
powiedziałem,
że
Vang
Vieng
jest
takie
se,
da
się
przeżyć,
ale
ogólnie
nie
jestem
zachwycony.
On
jako
niepijący
buddysta
wybrał
się
wybitnie
idiotycznie,
bo
musiałby
być
bardzo
zdeterminowanym
speleologiem,
żeby
ucieszyć
się
z
wizyty
w
tamtejszych jaskiniach. Poza tym to nie wiem co można robić w VV
poza
tubingiem
i
chlaniem.
Znaczy
opcje
kajakowania,
czy
zwiedzania
wielu innych jaskiń są ciekawe, ale umówmy się.
W
autobusie
było
fajnie,
bo
oczywiście
dość
szybko
zajebał
się
ludźmi
po
sam
dach.
Kocham
ich
za
te
wszystkie
toboły,
zawiniątka,
paczki,
skrzynki
i
tendencję
do
pakowania
absolutnie
niewiarygodnych
ilości
osób
do
pojazdu
jeżeli
tylko
zajdzie
taka
potrzeba.
Rozmowa
ze
Svenem
była
całkiem
przyjemna,
ku
memu
zaskoczeniu
też
nie
był
zachwycony
Luang
Prabang
i
uznawał,
że
turystyka
zamordowała
to
miasto.
Po
mniej
więcej
trzech
godzinach
byliśmy
w
Vientiane
(nazwa
polska
Wientian…nie,
nie
ma
mowy,
że
będę
jej
używał).
Na
szczęście
przemówiła
do
nas
lokalna
dziewczynka,
wskazała
centrum
i
poleciła
wysiąść
zanim
autobus
wystrzeli
na
jakiś
zadupiasty
dworzec,
z
którego
trzeba
będzie
brać
taksówkę.
Szybko
udało
się
ustalić
gdzie
jesteśmy
i
ruszyliśmy
na
poszukiwania
hotelu.
Po
drodze
spotkałem
znajomego
Brytopolaka,
który
dał
popis
swoich
możliwości
jeżeli
chodzi
o
określenia
personalne
nacechowane
negatywnie.
Adresatami
ich
była
ludność
Laosu,
z
którą
to
postanowił
rozstać się i zobaczyć jak jest w Wietnamie. Do tego etapu podróży
nasłuchałem
się
już
tyle
o
Wietnamie,
że
z
całego
serca
życzyłem
mu
powodzenia.
Udało
nam
się
dostać
niezgorszy
pokój
w
samym
centrum
miasta,
hotel
Joe’s
Guesthouse.
Łazienka
na
korytarzu,
ale jest okno i fajny balkon, czyli jest gdzie palić. Sven nie mógł
zdecydować
się
czy
pali,
kiedyś
palił,
teraz
w
miarę
potrzeby
postanowił korzystać z moich papierosów.
Nastał
wieczór,
przerobiliśmy
lokalną
restaurację
i
połazili
trochę
po
okolicy.
Szło
dostać
kurwy,
bo
absolutnie
każdy
taksiarz
myślał,
że
potrzebujemy
tuktuka,
a
jeżeli
nie
taksówki
to
dziewczynki
i
jarania.
Najbardziej
to
by
nas
widzieli
jadących
taksówką,
palących
jointy
i
posuwających
dziewczynki.
Po
dwóch
godzinach
odzywaliśmy
się
pierwsi:
no
thanks,
no
tuk
tuk,
no
girl,
no
marijuana.
Zbijało
ich
to
nieco
z
tropu,
ale
naprawdę
można
mieć
dosyć.
W
1994
przez
Mekong
rzucono
most
przyjaźni,
który
połączył
Vientiane
z
Nong
Khai
w
Tajlandii.
Budowali
to
Australijczycy
w
ramach
współpracy
z
Laosem.
Obstawiam,
że
ludność
Laosu
wybudowałaby
wzdłuż,
a
prawdopodobnie
jeszcze
nie
zaczęłaby
prac.
Zabawny
jest
ruch,
na
moście
lewostronny
jak
w
Tajlandii,
w
Laosie
zmienia
się
na
prawo.
Dzięki
połączeniu
można
tu
płacić
absolutnie
wszystkim
bahtami,
dolarami,
euro
i
rzecz
jasna
kipami,
chociaż
odnosiłem
wrażenie,
że
tę
walutę
ludność
lubi
najmniej.
Spędziliśmy
w
Vientiane
trzy
dni,
pisanie
wszystkiego
minuta
po
minucie
raczej
nie
ma
sensu,
bo
było
tak
sobie.
Stolica
Laosu
jest
raczej
rozczarowaniem.
Najbardziej
urzekł
mnie
Buddha
Park
–
położony
jakieś
25
kilometrów
od
miasta
park
z
najróżniejszymi
rzeźbami
Buddy.
Dotarliśmy
tam
na
wypożyczonym
motorze
–
Sven
był
szczęśliwym
posiadaczem
prawa
jazdy
kategorii
A,
ale
nie
ma
to
większego
znaczenia,
nie
są
przesadnymi
formalistami,
jeżeli
tylko
zapłacisz
i
dasz
dokument
(tylko
nie
paszport!)
w
zastaw
to
z
radością
wypożyczą
ci
motor.
Słyszałem
kilka
groźnych
historii
o
tym,
jak
to
bywają
kredki
przy
oddawaniu,
nagle
właściciel
mówi,
że
jest
jakaś
rysa
i
krzyczy
sobie,
że
masz
za
to
zapłacić.
Oczywiście
zrobiłem
to,
co
musi
zrobić
każdy
początkujący
pasażer
jednośladu,
czyli
oparzyłem
nogę
o
rurę
wydechową.
Boli
jak
szlag,
przez
kolejne
trzy
dni
jest
się
w
stanie
bez
patrzenia
dokładnie
wskazać
miejsce,
w
którym
nasza
noga
miała
kontakt
z
rozgrzanym
metalem.
Jeżdżenie
po
Laosie
jest…ciekawe.
A
to
wyskoczy
pies,
a
to
krowa,
czasem
jakieś
dziecko,
czasem
ciężarówka
obsypie
piaskiem
czy
przepchnie
w
stronę
rowu,
ogólnie
średnio
raz
na
dziesięć
minut
idzie
się
sfajdać
ze
strachu.
Co
do
Buddha
Park, w 1958 pan Luang Pu wpadł na pomysł, by pozbierać wszystko
co związane z buddyzmem i hinduizmem i przekuć to w rzeźby. Efekt
oszałamiający,
ponad
200
sztuk
sztuki
stłoczonych
na
malutkim
terenie.
W
1975
uciekł
do
Tajlandii
(jakoś
nie
patrzył
z
nadzieją
w
socjalistyczną
przyszłość
Laosu),
gdzie
zbudował
coś
podobnego
w
Nong
Khai,
czyli
właściwie
po
drugiej
stronie
Mekongu.
Co
do
dzieła
na
obrzeżach
Vientiane:
na
dzień
dobry
mamy
wielką
dynię,
która
ma
trzy
piętra
(piekło,
ziemię,
niebo).
Przedzieranie
się
po
wąskich
i
stromych
schodach
jest
nieco
karkołomne,
ale
w
nagrodę
ma
się
widok
na
cały
park,
z
dachu
niebios.
Największe
„kurwa”
mieliśmy
gdy
wyczołgaliśmy
się
z
dyni,
upieprzeni
niewąsko
i
spotkali
tam
grupę,
która
powiedziała,
że jesteśmy wow, bo w środku to jest ciężka droga, a oni wyszli
normalnymi
schodami.
Mogli
to
jakoś
oznakować…na
pociechę,
w
środku
są
rzeźby,
odpowiednie
dla
każdego
poziomu,
chociaż
klimatów
z
Dantego
czy
Pietera
Brueghela
raczej
nie
należy
się
spodziewać.
Widok
dominuje
leżący
po
lewej
czterdziestometrowy
reclining
Buddha,
tak
zrywa
kask,
że
trudno
patrzeć
na
coś
innego.
Wielki
potwór
(raczej
hinduistyczny),
który
porwał
żonę
Buddy,
zajął
drugie
miejsce,
głównie
za
żarówki
w
ramach
oczu.
Absolutny
kicz,
ale
jakże
ciekawy
do
podziwiania.
Nagroda
specjalna
dla
posłańców
Buddy,
białych
królików,
coś
pięknego.
Poza
tym
wieże,
wychudzony
Budda,
tłusty
Budda,
Nagi,
wszystko
po
prostu.
Miejsce
pomaga
uświadomić
sobie,
że
chuja
się
wie
o
buddyzmie.
Chodziłem
na
kursy
w
trakcie
studiów,
opowiadali,
czytaliśmy,
nic
z
tego.
On
buddysta,
doktrynę
zna,
zresztą
obaj
dharma,
dukkha,
sansara
jak
najbardziej,
ale
wysiada
się
przy
lokalnych
wierzeniach,
przedstawieniach,
czy
obrządkach.
Jakie
kurwa
kadzidełka,
wróżby,
dachówki,
jak
to
mnisi
palą
pety
i
jedzą
mięso?
Trochę
jakby
ktoś
przyjechał
do
Polski
i
myślał
sobie,
że
nasz
katolicyzm
to
Tischner,
Boniecki
i
Kołakowski,
a
tu
nagle
ma
Rydzyka,
Głodzia
i
Jankowskiego,
no
i
nie,
pisma
intelektualistów
katolickich
nie
bardzo
przekładają
się
na
to,
co
jest
i
jakie
ludzie
mają
podejście.
Na
jakim
kursie
w
Polsce
opowiedzą
ci,
że
z
buddyjskiej
wiary
o
nietrwałości
ciała
i
jego
rozdziale
od
duszy,
buddystki
wymyślają,
że
można
prostytuować
się
bez
bólu
–
skoro
ciało
takie
beznadziejne,
to
czemu
go
nie
puścić
za
kilkanaście
dolarów,
które wspomogą przy okazji duszę?
Korzystając
z
dobrodziejstwa
motoru
odnaleźliśmy
ambasadę
Kambodży
i
wystąpili
o wizy.
Stan
na
5 marca
2009:
kosztowała
dwadzieścia
dolarów,
dwa
zdjęcia
(zrobienie
czterech
odbitek
stało
25
tysięcy),
dwa
kretyńskie
formularze.
Jako
zawód
wpisałem
sobie
„canadist”.
Najlepszy
dowód
na
to,
że
tego
nie
czytają,
to
fakt,
że
nie
spytali
co
to.
Wniosek
złożyliśmy
rano,
popołudniu
były
wizy,
więc
miło.
No,
mogłyby
być
ładniejsze,
ale
średnia
zielona
naklejka
Kambodży
za
20
wobec
chujowej
niebieskiej
pieczątki
Laosu
za 35 to i tak świetny interes.
Odwiedziliśmy
dumę
narodu,
czyli
Pha
That
Luang.
Najpierw
mija
się
łuk
tryumfalny
(Patuxai,
established
1969
przez
Amerykanów),
większy
niż
ten
z
Paryża,
ale
co
z
tego,
skoro
nie
pasuje?
Przed
wejściem
pola
elizejskie
Laosu,
czyli
wielki
asfaltowy
parking.
Przydał
się
o
tyle,
że
Sven
pouczył
mnie
jak
się
jeździ
na
motorze.
Szło
nieźle,
ale
byłoby
lepiej
gdybym
miał
nogę
mniejszą
o
kilka
numerów.
Niemniej
udało
się
pokręcić,
nie
zabić
siebie
ani
nikogo,
ogarnąć
przyspieszanie
i
hamowanie.
Przy
zmianie
biegów
musiałem
kombinować,
żeby
jednocześnie
nie
wcisnąć
przekładni
w
dół
i
w
górę
–
chyba
nie
projektowali
tego
dla
ludzi
z
rozmiarem buta 45.
Duma
narodowa
kosztuje
5000,
Laotanina
zaledwie
2000.
Wkurwia
mnie
to
zawsze
i
wszędzie,
powinni
pozabraniać,
rasizm
w
najczystszej
postaci
i
nieważne,
że
za
śmieszne
pieniądze.
Sam
obiekt
też
raczej
dowcipny;
chcą
wierzyć,
że
pierwszy
zbudowano
w
III
wieku
p.n.e.
i
zawierał
kawałek
klatki
piersiowej
Buddy.
Potem
była
wersja
z
1566,
którą
Tajowie
zrównali z
ziemią w
1828. Francuzi
odbudowali w
1900, ale
było
tak
brzydkie,
że
w
1931
zbudowano
jeszcze
raz.
Jeżeli
to,
co
jest
teraz,
jest
lepsze
od
wersji
francuskiej,
to
chcę
ją
zobaczyć.
To,
co
jest,
jest
straszne.
Złote,
wysokie
i
absolutnie
bez
sensu.
Taki
obelisk,
odmalowany
na
ohydny
złoty
kolor.
Dookoła
zbiór…
nie
wiem
czego,
jakieś
kawałki
figurek
Buddy,
jakieś
kamienie,
zero
podpisów,
nawet
po
ichniemu.
Ogólne
wrażenie:
„o
chuj
w
tym
chodzi i co ja tu robię?”
Zaliczyliśmy
dworzec
i
kupili
bilet
na
następny
dzień
do
Pakse.
Oczywiście
to
nie
jest
tak, że idziesz i kupujesz, tylko ciekawiej.
Wyglądało
mniej
więcej
tak:
okienko
numer
27
miało
podpis Pakse. Niestety, odmówili sprzedaży, nakazali iść do 42.
Tamci,
że
chętnie,
ale
nie i że w 11 kupimy.
W
11,
że
nie,
nie,
tu
nie, to jest w 22.
Z
22
przekierowali
nas
znowu
do
27,
a
ci
chcieli
ponownie
do
42,
ale
powiedzieliśmy,
że
mają
nam
sprzedać
ten
bilet
i
chuja,
nigdzie
się
nie
ruszymy
bez
tego.
No
i
sprzedali.
Oczywiście
on
będąc
Niemcem
nie
mógł
zrozumieć,
że
godziny
odjazdów
w
kasie
są
inne
niż
na
rozkładzie,
bo
jak
to
możliwe,
że
rozkład
jazdy
nie
koresponduje
z
rzeczywistością?
Wyjaśniłem
mu,
że
nie
tylko
w
Laosie
zdarzają
się takie jaja.
Poszliśmy
na
obiadokolację
do
restauracji
indyjskiej.
Tanio
nie
było,
ale
kręciła
nas
wizja,
że
po
zjedzeniu
skorzystamy
sobie
z
darmowego
wifi,
jak
głosił
napis
przed
lokalem.
Może
poszukiwanie
wifi
wygląda
na
nieco
obsesyjne,
ale
jeżeli
ma
się
do
kupowania
bilety
lotnicze
to
woli
się
to
robić
z
laptopa
niż
z
cafe
o
standardzie
średnim.
Poza
tym
można
wysłać
newsy,
dostać
newsy,
no
raz
na
dwa
dni
lubię
zobaczyć
co
i
jak.
Zjedliśmy,
włączam
i
zamknięta
sieć.
Pytam
się
o
co
chodzi,
a
właściciel,
że
dostęp
kosztuje
6000 za 30 minut.
Przepraszam,
ale
tu
jest
znak, że „free wifi”.
Ale
to
tylko
znak
taki,
trzeba płacić.
Zapisałem
adres,
może
ktoś
dzięki
temu
uniknie
indyjskiego
chuja
w
środku
Laosu:
Ali
Restaurant, 52 Pangkham Road, Vientiane.
Ciąg
dalszy
mieliśmy
przy odbieraniu jego prania. Umówił się rano na 8000 za kilo, a tu
liczą
po
12000.
Dwadzieścia
minut
telefonów,
kombinowania
i
wyczekiwania
nas.
Wygraliśmy,
zapłacił
8000.
Chyba
uznali,
że
wariaci
i
lepiej
odpuścić.
Większość
płaci
bez
mrugnięcia
okiem, no i takie są efekty.
Powróciły
klimaty
znane
z
Tajlandii:
miłość
jest
wielka,
potrafi
połączyć
amerykańskiego
emeryta
z
laotańską
nastolatką.
Co
tam
bariera
językowa,
uczucie
przemawia
przez
nich
gdy
tak
wieczorową
porą
spacerują przez centrum Vientiane trzymając się za dłonie.
Niestety
na
relację
ze
Svenem
dość
poważnie
zaczęła
wpływać
różnica
charakterów
i
priorytetów.
Słuchanie
w
kółko
o
tym,
że
turyści
to
zło
zaczyna
w
końcu
męczyć,
my
też
przecież
lokalnymi
nie
jesteśmy.
Tak,
wszystko
się
skomercjalizowało,
ludzie
się
skurwili,
ale
nie
mam
wielu
pomysłów,
co
można
z
tym
zrobić.
Oni
już
nie
chcą
jeść
i
ubierać
się
jak
przez
wieki,
chcą
tak
jak
my,
bo
widzą
wspaniałe
filmy
(telewizory
są
wszędzie,
Orwell
to
małe
miki)
i
tak
im
się
kształtuje
wyobrażenie
o
zachodzie.
Dla
niego
dziwne
było
też
to,
że
ciągle
piję
i
nie
mógł
zrozumieć,
że
skoro
litr
whisky
kosztuje
10
000
kipów,
to
grzechem
byłoby
nie
korzystać.
Już
nie
mówiąc,
że
raz
jaśminowa,
raz
taka,
potem
owaka,
festiwal
smaków
i
nowości.
Mnie
w
sumie
nie
przeszkadzała
jego
abstynencja,
ale
jednak
słuchanie
pierdół
o
tym,
że
„o
rany,
ty
sam
tyle
wypiłeś
i
mówisz?”
bywa
męczące.
Analiza
trunków:
banderol
nie
wynaleźli.
Raz
miałem
wrażenie,
że
mi
rozrobili
whisky
na
czymś,
innym
razem
byłem
tego
pewien
–
nie
jestem
takim
gierojem,
żeby
wypić
litr
40%
alkoholu
i
spokojnie
iść
spać.
Co
gorsza,
miał
do
opowiedzenia
jakieś
dwadzieścia
historii,
gdy
mu
się
skończyły,
zrobiło
się
nudnawo.
Jedna
urzekła
mnie
więcej
niż
bardzo:
mówię
mu
co
mnie
spotkało
na
szlaku, ile idiotyzmów i że dobrze mu, bo wszyscy wiedzą, że jest
taki kraj Niemcy. Na to on:
Mnie
Amerykanie
pytali,
czy Hitler nadal jest u władzy.
Zabrakło mi słów.
Nasz
hotel
miał
pewne
minusy. Położenie w centrum miasta ma oczywiste plusy, ale gdy o 6
rano
zaczęły
jeździć
ciężarówki
z
piaskiem
do
budowy
drogi,
to
jednak
minusy
przesłoniły
plusy.
Przy
wejściu
pasło
się
stado
prostytutek
pod
okiem
pasterzy
w
tuk
tukach.
Mini
krótsze
niż
moje
bokserki,
bimbały
na
wierzchu,
raczej
nieposunięte
w
latach,
chociaż
trafiały
się
i
bardziej
wiekowe.
Co
jakiś
czas
bardziej
shemale niż pani.
Ostatni
dzień
w
Vientiane
spędziliśmy
świątynnie.
Najpierw
nieco
się
wkurwiliśmy
z
okazji
śniadania,
bo
nie
dość,
że
było
niedobre,
to
jeszcze
drogie.
Sven
wziął
sałatkę
z
owoców,
część
popsuta.
Shake
niedobry
i
przesadnie
rozwodniony.
Obrazu
wkurwienia
dopełniła
nam
żebrząca
pani.
Poprosiła
o
coś
do
jedzenia,
zaoferował
jej
sałatkę.
Nie
chciała,
powiedziała,
że
chce
się
jej
pić.
Miałem
pełną, nieotwartą jeszcze wodę, zaoferowałem jej.
Nie,
ona
woli
pepsi,
a
najlepiej pieniądze.
A
my
wolimy,
żebyś
spierdalała.
Chyba
najważniejsze
świątynie
Vientiane,
Wat
Si
Saket
i
Haw
Pha
Kaew,
obie
niezłe,
5000
sztuka,
ale
znowu
bez
rewelacji.
W
pierwszej
odkryliśmy
niesamowitą
ilość
pociętych
figurek
Buddy.
Okazało
się,
że
panuje
miły
zwyczaj:
gdy
Buddyści
podbijają
drugi
kraj
to
dekapitują
ichnie
wizerunki
Buddy.
Nie
bardzo
to
rozumiem,
Sven
też
tego
nie
rozumiał,
ale
gdzieś
mu
tak
wyłożono.
Wygląda
to
przerażająco,
setki
Budd
bez
głów,
równiutko
obcięte,
rzucone
na
stertę.
Świątynia
zaś
jest
jedyną,
która
przeżyła
wizytę
Tajów
w
1828
roku. W
bramce
numer
dwa
pierwszy raz
zobaczyłem
typowo
laotańskiego
Buddę
–
pozycja
stojąca,
ręce
wzdłuż
ciała,
dłonie
wydłużone.
Szukałem
takiego
na
pamiątkę,
ale
niestety,
ichni
handlarze
nie
wpadli
na
to,
żeby
robić
repliki,
a
przynajmniej
nie
znalazłem.
Haw
Pha
Kaew
to
także
miejsce,
gdzie
przechowywano Emerald Buddhę, gdy pożyczono go z Tajlandii.
Obiad
nad
Mekongiem
był
nieco
depresyjny.
Szybkość
obsługi
wiadomo,
zresztą
dania
przynosili
z
restauracji
obok,
w
pobliżu
siedzieli
Amerykanie
z
lokalnymi
dziewczynkami.
One
angielski
rozumiały
tak
sobie,
więc
jeden
snuł
opowieść
o
tym,
jak
to
uwielbia
ją
rżnąć
i
jaka
jest ciasna. Siedzimy, na siebie, na nich, super po prostu. W końcu
ona coś zrozumiała, rozpłakała się i uciekła.
I
tak
będzie
na
mnie
czekała w pokoju! – rzucił dumnie.
Wiele
jest
cudów,
ale
największym pośród nich sam człowiek.
Gdy
poprosiłem
o
popielniczkę
to
pan
powiedział,
że
mam
kiepować
do
Mekongu.
Prawie
się
na
mnie
obraził,
gdy
powiedziałem,
że
jestem
dość
zżyty
z
tą
rzeką
i
niekoniecznie
chce
dokładać
się
do
jej
zaśmiecania.
Obrażony
poszedł
gdzieś,
po
chwili
przyniósł
to,
co
uważał
za
modelową
popielniczkę
–
ścięte
denko
od
butelki
wody
mineralnej.
Amerykanie
zapłacili
dolarami,
zaproponował
im
kurs
na
poziomie
6000
kipów
za
dolca
(8000
przynajmniej
powinien
dać).
Nie
zgłosili
sprzeciwu.
Z
nami
poszło
gorzej,
rachunek
zamiast na 18 wypisał na 23. Odwołaliśmy się do autorytetu menu i
jezus maria, no pomyliło mu się.
Nie
ma
sprawy,
ale
czy
moglibyście
czasem
mylić
się
na
naszą
korzyść?
Tak
dla
zachowania
pozorów,
że
jednak
mylicie
się,
a
nie
próbujecie
robić
nas w chuja. Na pożegnanie restauracji podbił do nas pan i bardzo
chciał nam sprzedać nóż.
Nie,
naprawdę
dziękujemy, chwilowo nam się nie przyda.
Niezrażony
porażką
przystąpił do kontrataku. Wyciągnął viagrę. Załamaliśmy się.
Autobus
mieliśmy
dopiero
o
19,
check-in
o
18,
więc
snuliśmy
się
po
mieście,
nie
bardzo
wiedząc,
co
ze
sobą
zrobić.
Weszliśmy
do
jakiejś
raczej
mniej
znanej
świątyni.
Powitał
nas
mnich.
Baliśmy
się
trochę,
że
będzie
chciał
datek,
ale
ten
do
nas
w
nienajgorszej
angielszczyźnie,
że
chciałby
porozmawiać
i
poćwiczyć
angielski.
My,
że
nie
jesteśmy
nativami,
ale
dobrze,
możemy
mówić.
Następne
trzy
godziny
spędziliśmy
rozmawiając
z
nim.
Na
imię
miał Sai (25 l.) (jakby napisano w Fakcie). Pochodził z wioski koło
Savannakhet.
Prosił,
żeby
opowiadać
mu
o
naszych
krajach,
o
świecie,
o
sobie.
Nie
interesowały
go
żadne
oficjalne
bzdury
w
stylu
„pracuję,
kocham
moją
rodzinę
i
chcę
mieć
samochód”
tylko
np.
jakie
jest
twoje
największe
marzenie
(kiedy
ktoś
na
zachodzie
pytał
mnie
o
coś
takiego?),
czy
lubisz
swoje
życie,
co
sprawia
ci
przyjemność.
Sven
był
niemal
niepocieszony
tym,
że
ma
pracę,
bo
zdobyłem
więcej
punktów
za
odpowiedź,
że
absolutnie
ni
chuja
nie
wiem,
co
będę
robił
w
życiu
i
że
według
klasyfikacji
zachodnich
to
do
niczego
się
nie
nadaję.
Cieszył
się,
że
przyjechaliśmy
do
Laosu,
powtarzał,
że
to
zaszczyt.
Co
chwilę
dziękował nam za to, że z nim rozmawiamy, pytał czy na pewno nam
się nie spieszy, czy nie męczy nas rozmowa i to, że dopytuje się
o
słowa.
Zapewnialiśmy,
zgodnie
z
prawdą,
że
nie
i
podkreślaliśmy,
że
również
dla
nas
jest
to
przewspaniale
spędzony
czas.
Dowiedzieliśmy
się,
że
w
Laosie
nie
obchodzą
urodzin.
Zapytaliśmy
o
zdobienie
świecznika,
okazało
się,
że
jest
cała
legenda,
ale
niestety,
zrozumieliśmy
z
niej
tyle,
że
ludzie
zamieniali
się
w
smoki
i
węże,
a
potem
wracali
do
formy
wyjściowej.
Przewinęli
się
lokalsi,
którzy
poprosili,
żeby
odprawił
im
rytuał.
Nie
do
końca
zrozumieliśmy,
po
co,
ale
znając
Azjatów
to
żeby
zapewnić
szczęście.
Mówił
coś
melodyjnym
głosem,
palił
długą,
cienką
świecę,
a
wosk
wlewał
do
wody.
Próbowaliśmy
dopytać
się
o
co
chodzi
i
czy
to
jakieś
wróżby
czy
co
innego,
próbował
nam
wyjaśnić,
aż
w
końcu
machnął
ręką
i
powiedział,
że
to
bzdury,
w
które
ludzie
chcą
wierzyć.
W
związku
z
tym
przyszło
mu
do
głowy,
że
nam
powróży,
przyniósł
patyczki
i
kazał
losować.
Wygrałem
numer
cztery:
kobieta,
która
mnie
zostawiła
była
dla
mnie
zła
i
dobrze,
że
mnie
zostawiła.
Czeka
mnie
świetlana
przyszłość
i
już
wkrótce
wspaniała
kobieta u mego boku. Spytał czy zgadza się i czy to możliwe. Nie
chciałem
mu
psuć
humoru,
więc
powiedziałem,
że
tak.
Niesamowicie
się
ucieszył.
Ja
tam
bez
buddyjskich
patyczków
wiedziałem,
że
ona
jest
zła,
chociaż
wróżby
czynione
są
na
takim
poziomie
ogólności,
że
pasują
chyba
do
95%
ludzkości
–
komu
się
w
życiu nie trafiła zła kobieta?
Svenowi
wyszło,
że
ma
zmienić
pracę
i
niesamowicie
się
zajawił,
bo
faktycznie,
wspominał
wcześniej,
że
rozważa
to.
Jeszcze
wyszlibyśmy
przeświadczeni
o
potędze
wróż
buddyjskich,
ale
przewinęła
się
para,
pan
wylosował,
że
wkrótce
spotka
kobietę
swego
życia.
Ta,
która
z
nim
już
była
poważnie
się
ubawiła,
bo
datę
ślubu
mieli
zaklepaną
na
kilka
miesięcy
po
powrocie
i
śmiała
się,
że
pewnie
na
boku
ją
puszcza.
Gdy
zapytali,
czy
mogą
zrobić
mu
zdjęcie,
to
powiedział,
że
jasne,
ale
wcześniej
się
ogarnie.
Przewinął
całą
szatę
i
pokazał
nam
kieszenie
wewnętrzne,
podkreślał,
że
bardzo
wygodne.
Potem
każde
z
nas
zrobiło
sobie
z
nim
zdjęcie,
niestety
moje
wyszło
nieostre,
ale
wartość
sentymentalną
ma
przeogromną.
Dowiedzieliśmy
się,
że
być
mnichem w Luang Prabang to jedno, zaś w Vientiane jest ciężko; z
porannego
walk
of
alms
zbierają
bardzo
mało
i
często
jest
głodny,
ale
na
szczęście
dostał
kiedyś
paczkę
cukierków
i
ratuje
się
nimi.
Zazdrościł
nam
Polski
i
Niemiec
–
że
przynajmniej
bywa
chłodno,
a
nie
zajebisty
gorąc
większość
czasu.
Rzuciliśmy
się
wyjaśniać
jeden
przez
drugiego,
że
ma
się
nie
wygłupiać
i
siedzieć
w
Laosie,
bo
temperatura
jedno,
a
spokój
łysej
głowy
to
drugie.
Zazdrościł
nam
też
wizyty
w
Luang
Prabang,
nigdy
nie
był,
a to jedno z jego marzeń. Zastanawiał się cały czas co może nam
pokazać
i
opowiedzieć,
niektóre
odkrycia
były
cudowne
–
głowę
goli
raz
na
miesiąc
podczas
pełni
księżyca,
twarz
raz
na
tydzień.
Wcześniej
uczył
matematyki,
ale
cztery
lata
temu
postanowił
rzucić
to
w
diabły
i
został
full
time
mnichem.
Wyznał
jednak,
że
tęskni
za
matematyką
i
nie
wyklucza,
że
kiedyś
powróci
do
wyuczonego
zawodu.
Po
trzech
godzinach
musieliśmy
iść
po
rzeczy
i
jechać
na
dworzec,
dziękowaliśmy
sobie
wzajemnie
za
spędzony
czas.
Podkreślał,
że
jesteśmy
wspaniali
i
że
to
najszczęśliwszy
dzień
od
bardzo
dawna,
bo
nauczył
się
tak
wielu
słów
dzięki
nam,
że
będzie
teraz
je
powtarzał,
aż
zapamięta.
Nauczył
nas
w
zamian
jednego
słowa,
które
polecił
mówić
do
pań:
namlai
–
piękna.
Na
pożegnanie
dostaliśmy
żółte
sznurki
na
ręce
–
błogosławieństwa
mające
pomóc
i
przynieść
pomyślność.
Błogosławił
tak
szczerze,
że
nie
śmiem
w
to
wątpić
i
noszę
do
dzisiaj.
W
pale
nam
się
nie
mieściło,
że
nie
mają
książek
do
angielskiego
i
nie
ma
kto
ich
uczyć.
Uskarżał
się,
że
turyści
wchodzą,
widzą,
że
jego
świątynia
nie
jest
jakaś
przewspaniała
i
wychodzą,
nie
chcą
z
nim
rozmawiać,
bo
zawsze
gdzieś
się
spieszą.
Dzięki
temu
spotkaniu
miałem
kilka
rzeczy
do
przemyślenia,
powróciła
refleksja
na
temat
tego
jak
niektórzy
mają
ciężko,
ale
nie
ogranicza
ich
to
w
dążeniach
do
zdobywania
wiedzy,
podczas
gdy
inni
mają
wszystko
w
zasięgu
ręki,
a
interesuje
ich
głównie
materialny
wymiar
rzeczywistości.
Pytanie
o
marzenie
zaś
weszło
podobno
do
stałego
repertuaru
rozmów
kwalifikacyjnych
we
wszystkich
wspaniałych
korporacjach.
Zapewne
za
odpowiedź,
że
podróżować
i
pisać
dostaje
się
zero
punktów,
więc
wszyscy
opowiadają,
że
zostać
team
leaderem
i
kupić
sobie
terenówkę do jazdy po mieście.
O
ile
przy
wjeździe
do
miasta
miła
Laotanka
oszczędziła
nam
kłopotu
odwiedzania
dworca,
za drugim razem udało się własnym motorem, o tyle teraz nie było
wyboru.
Wiedzieliśmy
jaki
dystans
mamy
do
pokonania,
spacer
nie
wchodził
w
rachubę,
więc
po
ustaleniu
u
miłej
recepcjonistki
ile
powinniśmy
zapłacić
(40),
ruszyliśmy
do
targowania.
Szło
kiepsko,
wszyscy
zdawali
się
być
umówieni
na
jedną
cenę
i
nie
chcieli
z
niej
zejść.
Traf
chciał,
że
przejeżdżał
pan,
który
gdy
tylko
nas
zobaczył
zgodził
się
jechać
po
local
price,
czyli
45.
Niewykluczone,
że
potem
go
zabili,
bo
wściekli
na
niego
byli
okrutnie,
krzyczeli
i
wygrażali
mu
na
całego.
Nie
nasz
problem,
nasz
koncentrował
się
wokół
spędzenia
godziny
na
dworcu.
Wcześniej
jeszcze
na
wyjaśnieniu
mu,
że
skoro
zgodził
się
na
45
to nie dostanie 50, ani tym bardziej 60. Na 50 minut przed odjazdem
miejsc
za
wielu
nie
było,
ja
skończyłem
z
pijanym
nastolatkiem,
Sven
z
emerytem.
Spacery
po
dworcu
nie
doprowadziły
do
wielkich
odkryć,
poza
tym,
że
jest
to
smutne
miejsce,
zaś
kanapka
wegetariańska
w
ich
interpretacji,
to
goła
bagietka.
Da
się
żyć,
ale mimo wszystko wolałbym coś w niej mieć, niestety nie byłem w
stanie
im
tego
wyjaśnić.
Z
umiarkowanym
ogniem
w
oczach
zajęliśmy
miejsca
w
autobusie
i
przygotowali
się
psychicznie
na
noc.
Autobus
był
całkiem
niezły,
w
końcu
VIP
za
130,
ale
poczyniono
wszystko,
aby
podróż
uczynić
koszmarem.
Klimatyzacja
to
klasyka,
żałowałem,
że
nie
wyjąłem
kocyka
z
głównego
plecaka.
Gdy
pani
siedząca
przede
mną
ją
wyłączyła
to
okazało
się,
że
jednak
jest
błogosławieństwem,
bo
wtedy
mniej
czuć.
Upchanie
ludzi
na
plastikowych
krzesełkach
od
początku
do
końca
autobusu
również
mieści
się
w
lokalnych
standardach
przewozu
ludności.
Wyprzedanie
miejsc
stojących
między
krzesełkami
to
już
ciekawsze
zjawisko.
W
wypadku
jakiekolwiek
ostrego
hamowania
poszkodowane
byłoby
dobre
czterdzieści
osób.
Miałem
złudzenia,
że
ludzie
z
klasycznymi
tobołami
nie
jeżdżą
VIP
busem,
ale
myliłem
się,
paczki,
zawiniątka,
oczywiście
wielkie
wory.
Bilety
sprawdzono
PIĘĆ
razy,
oczywiście
było
TRZECH
bileterów,
jeden
przecież
by
nie
ogarnął.
Wszyscy
bardzo
zaangażowani
w
usadzanie
ludzi,
co
potęgowało
panujący
burdel.
Później
udało
zdobyć
się
wyjaśnienie,
że
dbają
o
to,
żeby
każdy
miał
pracę,
co
prowadzi
do
takich
ciekawostek,
temat
jeszcze
powróci.
Mojej
sytuacji
nie
poprawiało
miejsce
koło
nastolatka.
Chłopaczek
był
krańcowo
pijany
(luz),
okrutnie
cuchnął
(rozumiem
sytuację)
i
co
chwilę
wrzeszczał
w
telefon
komórkowy,
dostawał
ataku
histerii,
płakał
i
miotał
się,
niespecjalnie
zwracając
uwagę
na
to,
że
może
mi
przeszkadza,
gdy
ktoś wali mnie na odlew w pysk, bo ma spazmatyczny atak złości na
swoją
dziewczynę
(wydedukowałem
po
zdjęciu,
które
wyświetlało
się
ilekroć
dzwonił
telefon).
Co
do
telefonów
to
kilka
osób
było
więcej
niż
pewnych,
że
pozostali
chcą
posłuchać
sobie
muzyki
z
ich
komórek.
Nie
mogło
się
też
obyć
bez
płaczącego
dziecka.
Oczywiście
uszczęśliwiono
nas
filmami.
Najpierw
kabaret,
żenujące,
ale
oni
zalewali
jak
na
„Nagiej
broni”.
Dowcipy
znane
od
czasów
Chaplina,
chłop
przebrany
za
kobietę,
odsuwanie
krzesła,
kopanie
się
w
tyłek,
śpiewanie
krańcowo
fałszując,
cios
kijem
w
przyrodzenie.
Prawdopodobnie
autobus
przewoził
wycieczkę
głuchych,
bo
chociaż
słuch
mam
taki
sobie
to
jednak
było
za
głośno,
więc
było
ciężko.
Czytać
się
nie
dało,
bo
ciemno.
Po
kabarecie
było
karaoke,
na
szczęście
nie
podchwycili
i
nie
śpiewali.
Potem
trafił
się
film
akcji,
który
sprawił,
że
musiałem
przedefiniować
swoje
pojęcie
absurdu.
Nie
było
to
przypadkowe
dzieło,
a
produkcja
z
1986
roku
i
Hong
Kongu.
„Born
to
Defend”,
po
naszemu
„Krwawy
ring”. Występuje:
JET
LI!
Reżyser?
JET LI!
Kilka
innych
fuch?
JET
LI!
Najwspanialsze
było
zdubbingowanie
tego
na
laotański:
po
co
się
przejmować
oryginalną
ścieżką
dźwiękową?
Nagrano
na
chama
usuwając
przy
tym
cały
dźwięk.
Coś
tam
wybucha,
ale
nie
słyszysz
nic,
bo
główny
bohater
właśnie
krzyczy.
Aż
ciekawe,
podobnie
jak
fabuła
dzieła:
po
wojnie
chińsko-japońskiej
ci
pierwsi
wracają
do
domów.
Okazuje
się,
że
osadę
ciemiężą
Amerykanie.
Na
szczęście
jest…JET
LI!
Przez
resztę
filmu
leje
skretyniałych,
brutalnych
i
chamskich
obywateli
kraju
Jerzego
Waszyngtona.
Walki
są
niesamowite,
ciosy
mijają
adresatów,
kaskaderzy
niepodobni,
jaja
na
całego.
Niestety
nie
było
dane
poznać
zakończenia
tego
moralitetu,
ponieważ
koło
północy
film
wyłączono.
Jest
to
jedyny
film
jaki…JET
LI
wyreżyserował.
Porzucenie
przez
niego
ścieżki
reżysera
pozwala
nawet ateiście uwierzyć, że Bóg jednak istnieje.
Koło
północy
zatrzymaliśmy
się
w
Savannakhet,
mieście,
które
początkowo
chciałem
odwiedzić,
ale
ostatecznie
uznałem,
że
sobie
odpuszczę.
Zwiedzanie
dworca
(lepszego
niż
w
stolicy)
zakończyło
się
zakupem
lokalnej
flaszki
–
miałem
serdecznie
dosyć
filmów,
muzyki,
tłoku,
smrodu
i
gnoja
obok
mnie,
więc
postanowiłem
przechytrzyć
rzeczywistość
i
rozstać
się
z
nią
do
rana.
Germański
towarzysz
podróży
był
tym
nieco
zszokowany
(„jak
to
flaszkę
w
autobusie???”),
ale
nie
bardzo
mnie
to
interesowało.
Jest
taki
trikus
w
tych
krajach,
że
wiele
alkoholi
sprzedają
w
butelkach,
które
gdy
już
otworzysz
to
musisz
skończyć
albo
wylać.
Zadrinkowałem sobie lao lao (duma narodowa i słusznie) z ice tea i
w
ciągu
pół
godziny
spałem.
Dziewczynka
obok
kupiła
sobie
RYBĘ
i
oprawiała
ją
kilkanaście
centymetrów
ode
mnie,
dodatkowo
motywowało
to
do
zalania
się.
Ponieważ
nieco
ubyło
ludzi
to
chciałem
położyć
się
na
glebie
w
przejściu.
Pan
bileter
jednak
powiedział
mi,
że
jest
to
absolutnie
niedozwolone
i
bardzo
niebezpieczne.
Pewnie
jeszcze
bardziej
niż
wcześniejsza
jazda
z
nadwyżką trzydziestu osób.
O
poranku
osiągnęliśmy
Pakse.
Byliśmy
tak
wymęczeni
i
ledwo
żywi,
że
zasypialiśmy
na
stojąco.
Udało
się
wyjaśnić
kierowcy,
że
nie
musi
wywozić
nas
na
dworzec,
ale
i
tak
musieliśmy
łapać
tuk
tuka
do
centrum.
Pan
nam
zrobił
pakiet
z
hotelem,
a
ponieważ
hotel
wydawał
się
niezły
i
był
dość
tani
(50
za
dwie
osoby),
to
zgodziliśmy
się,
za
co
tamten
wziął
pewnie
niezłą
prowizję.
Niestety
na
pokój
trzeba
było
poczekać
dwie
godziny,
więc
użyłem
mojej
niesamowitej
zdolności
do
zasypiania
w
miejscach
przedziwnych
i
padłem
na
kanapę
przy recepcji.
Gdy
się
obudziłem
wszystko
było
mokre
–
przeszedł
dwudziestominutowy
deszcz.
Buty,
które
stały
przed
wejściem
niestety
też
były
mokre,
no
ale
nie
takie
trudności
już
pokonywałem.
Pokój
dostarczył
nam
prysznica,
a lektura regulaminu niesamowitej radości. Wyjątki z tego dzieła:
1.
To
forbid
things
that
illegal within hotels and guesthouse
2.
In
the
hotel-guesthouse do not play gamble or doing others
Teraz
hit
największy.
Tak, HOLEL.
3.
IN
THE
HOLEL
GUESTHOUSE DO NOT HAVE MAN AND WOMAN SLEEP TOGETHER IN THE ROOM IF
THEY HAVE NOT HUSBAND AND WIFE, FATHER, MOTHER, DAUGHTER AND SON
11.
To
go
and
coming
of
you at night only permit for 23 hours
Spacer
po
Pakse
nastroił
nas
depresyjnie.
Trzecie
co
do
wielkości
miasto
Laosu
jest
raczej
koszmarne.
Niektóre
budynki
rozwalone,
ludzi
mało,
ci,
co
są,
siedzą
i
nic
nie
robią.
Widoki
w
stylu
trzy
zakłady
fryzjerskie
obok
siebie
to
standard,
zresztą
nierzadko
tak
nazywane
są
burdele.
Jednak
nie
sądzę,
żeby
burdel
w
Pakse
to
był
dobry
interes,
chociaż
może
ludzie
idą
się
popieprzyć
z
nudów.
Była
sobota,
co
dodatkowo
wykluczyło
z
życia
parę
instytucji.
Czas
oczekiwania
na
posiłek
wynosił
dobre
trzydzieści
minut,
chociaż
akurat
nigdzie
nam
się
nie
spieszyło.
Zamówiliśmy
motor
na
następny
dzień
i
właściwie
na
tym
skończyły
się
nasze
pomysły.
Atrakcji
w
Pakse
nie
stwierdzono,
z
desperacji
poszliśmy
do
klasztoru.
Okazało
się
to
strzałem
w
dziesiątkę,
oczywiście
sam
obiekt
chujowaty,
ale
zagadała
nas
dwójka
młodych
mnichów.
Zasiedliśmy
pod
drzewem
i
rozpoczęli
rozmowę.
Jeden
uczył
się
niemieckiego
(naprawdę nie wiem po co komu niemiecki w środku Laosu), drugi zaś
angielskiego,
tak
więc
praca
w
oczywistych
grupach.
Mój
miał
19
lat
i
wzorem
Saja
z
Vientiane
żądzę
wiedzy
znacznie
przekreślającą
skromne
możliwości
edukacyjne
ich
przybytku.
Siedzenie
na
zewnątrz
było
o
tyle
wdzięczne,
że
nie
brakowało
rzeczy
inspirujących
do
zadawania
pytań
o
słówka.
Trochę
nawet
z
gramatyką
powalczyliśmy,
ale
w
końcu
powiedziałem,
że
warunki
ma
robić
na
czuja,
bo
zdurnieje
jak
mu
wszystkie
jednocześnie
przybliżę,
chociaż
jeżeli
da
radę
to
niech
nie
daje
will
po
if.
W
zamian
dowiedziałem
się,
że
na
wieczorny
koncert
owadów
jest
słowo
w
laotańskim,
nawet
mnie
go
nauczył,
oczywiście
nie
pamiętam.
Jest
też
słowo
na
popołudniową
drzemkę,
nie
dziwne,
być
musi,
bo
jak
określić
co
robi
większość
narodu
każdego
dnia?
Chwilami
rozmowa
była
dla
mnie
nieco
depresyjna,
chłopiec
pochodził
z
rolniczej
rodziny
mieszkającej
niecałe
100
kilometrów
od
Pakse.
Ojciec
umarł,
gdy
miał
osiem
lat
(mnich,
nie
ojciec),
a
od
ponad
roku
nie
widział
swojej
matki
i
siostry,
bo
nie
stać
go
na
bilet.
Nie
mógł
uwierzyć,
że
byłem
w
Luang
Prabang,
wyznał,
że
trafienie
tam
to
jedno
z
marzeń
jego
życia.
Inne
to
Korea
i
Japonia.
Wypytywał
mnie
strasznie
dużo
o
świat
i
jaki
jest
mój
ulubiony
kraj.
Oczywiście
Kanada,
po
chwili
zorientowałem
się,
że
geografia
nie
jest
na
szaleńczym
poziomie,
ale
na
szczęście
na
ostatniej
stronie
Lonely
Planet
jest
zawsze
mapa
świata,
więc
pokazałem
mu
co
to
i
gdzie
to.
Zdziwił
się,
że
Laos
jest
taki
mały
wobec
całej
kuli
ziemskiej.
Największe
jebut
miałem,
gdy
powiedział,
że
Polska
to
jego
ulubiony
kraj
skoro
pochodzą
stamtąd
tak
wspaniali
ludzie
jak
ja,
którzy
nie
mają
nic
przeciwko
spędzeniu
czterech
godzin
na
nauce
angielskiego
mnicha
w
Laosie.
Postanowiłem
nie
rujnować
jego
pozytywnego
obrazu
mej
ojczyzny
i
nie
opowiedziałem
mu
jacy
wspaniali
są
tu
ludzie.
Największy
ból
stanowiły
owady
–
głównie
mrówki
i
komary
–
które
nam
towarzyszyły.
Siedzieliśmy
chyba
w
mrowisku,
ale
mnich
nie
może
nic
zabić,
więc
strącał
je
spokojnie
z
siebie.
Głupio
byłoby
utłuc
komara,
który
przecież
w
jego
oczach
może
być
inkarnacją
ojca,
więc
też
strzepywałem
z
siebie
owady,
ale
jakoś
nie
potrafię
wykrzesać
sympatii
dla
komarów,
czyją
inkarnacją
by
nie
były.
Przyniósł
swoje
notatki,
oczywiście
wiele
z
nich
rozumiałem,
ale
mieli
coś
o
Związku
Radzieckim
w
1944
(co
wtedy
miało
ZSRR
do
Laosu
pojęcia
nie
mam).
Lepiej
szło
z
chemią,
program
mniej
więcej
nasz
z
tego
co
widziałem,
jakieś
typowe
reakcje w stylu co będzie jak dodamy wodór do Cl i jak otrzymać
H2SO4.
Czekał
go
egzamin
na
zakończenie
etapu
początkującego
mnicha
(dość
zaskoczyło
mnie,
że
robią
im
to
trybem
naszej
sesji,
dziewiętnaście
egzaminów
w
tydzień),
a
potem
nie
wiedział,
co
będzie
robił.
Podobnie
jak
kolega
po
fachu
z
Vientiane,
on
też
nie
dojadał
i
zaznaczył
(nawet
nie
narzekał,
po
prostu
powiedział),
że
ludzie
w
Laosie
nie
bardzo
już
bawią
się
w
walk
of
alms,
ci
biedni
jeszcze
bardziej,
ale
jak
już
ktoś
jest
bogaty
to cudownie zapomina o innych. Znamy. Jego koledzy z czasem otoczyli
nas i nasłuchiwali, ale kiepsko mówili po angielsku. Jeden za to co
chwilę
prosił
mnie
o
papierosy
i
nie
mógł
uwierzyć,
że
gdy
mi
się
skończyły
to
pobiegłem
kupić
nowe,
a
na
koniec
nawet
mu
kilka
zostawiłem.
Mówimy
o
wydatku
rzędu
złotówki
za
paczkę,
więc wielka dobroczynność to nie była.
Koło
20
zrobiło
się
ciemno,
oni
mieli
iść
na
wieczorne
modły,
pożegnaliśmy
się.
Mój
spytał
czy
jeszcze
przyjdę,
powiedziałem,
że
nie
wiem,
ale
się
postaram.
Powiedział,
że
jeżeli
będę
o
6
rano
to
podzieli
się
ze mną
tym
co zbierze w
czasie
walk of alms
i zjemy wspólnie
śniadanie.
Umarłem
jak
siedziałem
na
tym
mrowisku,
nie
miał
NIC
poza kapotą na grzbiecie, sam wiele nie jadł, ale i tak chciał się
podzielić
jakimiś
skromnymi
kawałkami
jedzenia,
które
być
może,
jeżeli
będzie
miał
szczęście,
pozbiera.
Wracałem
dość
rozdarty,
z
jednej
strony
śniadanie
z
mnichami
w
klasztorze
brzmiało
jak
z
innego
świata,
z
drugiej
strony
bałem
się,
że
odejmą
sobie
od
ust,
żeby
dać
mnie.
Myśleliśmy
czy
może
rano
nie
stanąć
na
trasie przemarszu i dać im w cholerę jedzenia, w tym słodyczy, ale
baliśmy się, że może ich to urazić i poczują się upokorzeni.
W
drodze
powrotnej
Sven
spotkał
jakąś
poznaną
wcześniej
Australijkę.
Siedziała
w
ulicznej
restauracji,
więc
dołączyliśmy.
Rozmowa
standard,
aż
do
momentu,
gdy
dziewczyna
przyznała
się,
że
słabo
u
nich
uczą
historii,
bo
ona
dopiero
w
czasie
tej
podróży
odkryła
kim
był
Hitler.
Za
chwilę
okazało
się,
że
nie
wie
kim
był
Stalin.
Mordujesz miliony ludzi, wysiedlasz narody, a ledwo w 50 lat później
potrafią
nie
pamiętać.
Kto
nie
pamięta
historii
skazany
jest
na
jej
powtórzenie
mawiał
taki
jeden,
ale
kogo
by
obchodził
intelektualista
i
to
jeszcze
starszy
niż
Stalin.
Już
spokojnie
przyjęliśmy
do
wiadomości,
że
nie
bardzo
zna
chrześcijaństwo,
ani
buddyzm,
więc
tylko
zrobiliśmy
wykład
podstaw
jednego
i
drugiego.
Wiedziała
w
zarysie
kim
był
Jezus,
co
mile
nas
zaskoczyło,
bo
przecież
nie
musiała
tego
wiedzieć.
Gdy
byłem
w
środku
wywodu
na
temat
nauk
wyżej
wymienionego
zadała
pytania
z
górnej półki:
Ale
tak
nauczał
Jezus
czy Stalin?
Pozwolę
sobie
zainspirować
się
tym
do
przeprowadzenia
pewnego
wywodu,
niezwiązanego
raczej
z
Laosem.
Podobne
treści
przez
lata
wypisywał
Terzani,
oczywiście
nic
to
nie
zmieniło,
chociaż
mnie
przyjemnie
poczytać,
że
ktoś
o
takim
potencjale
intelektualnym
też
nie
był
zachwycony
kierunkiem,
w
którym
zmierza
świat.
Dziewczyna
była
po
studiach, ekonomia. Uważam, że jest pewien poziom tak zwanej
wiedzy
ogólnej,
którą
każdy
powinien
mieć
przyswojoną,
oczywiście
tak
nie
jest.
Na
studiach
też
nie
miałem
samych
orłów
i
widywałem
kłopoty
z
tabliczką
mnożenia.
Nie
wiem
ilu
humanistów
umie
sobie
rozpisać
proporcję
–
dość
przydatne
przy
liczeniu
co
bardziej
opłaca
się
wymienić
–
ale
obawiam
się,
że
niewielu.
Zresztą
koleżanka
wyłożyła
się
na
zadaniu
o
treści:
ludność
Francji
wynosi
tyle,
posiadają
tyle
samochodów,
ile
osób
przypada
na
jedno
auto?
Uważam
to
za
równie
żenujące
jak
mylenie
Jezusa
ze
Stalinem.
Gdyby
to
było
w
jakimś
filmie
to
krytycy
pisaliby,
że
dowcip
jest
przegięty
i
że
to
niemożliwe.
Rzeczywistość
jednak
przegoniła
najśmielsze
fantazje
i
ciągle
mogę
odkrywać,
że
świat
zasłany
jest
ludźmi,
których
poziom
ignorancji
sprawia,
że
wciąż
trzeba
przesuwać
granice
absurdu,
by
w
końcu
stwierdzić,
że
wytyczyć
takowych
się
nie
da.
W
skali
Polscki
to
polecam
zapytać
rodaków
kim
był
Tojo,
Hirohito
albo
o
położenie
jakiegoś
kraju
spoza
Europy.
Jedna
polska
absolwentka
ekonomii
bez
zażenowania
wyznała
mi,
że
nie
wie,
gdzie
są
Indie.
Cóż,
taki
mały,
nieważny
kraj.
Kiedyś
niemal
przegrałem
kłótnię
o
to,
że
Montreal
jest
we
Francji
–
studentka
rosjoznawstwa.
Interlokutorka
uparła
się
i
nie
mogłem
jej
przekonać,
że
jednak
trochę
gdzie
indziej. Nie tak dawno trafiłem na wywiad z panem rekrutującym (HR,
bo
przecież
human
resources
po
polsku
brzmi
niegodnie)
do
jednej
z
krakowskich
korporacji.
Pan
narzekał,
że
ludziom
po
studiach
humanistycznych
wydaje
się,
że
coś
wiedzą
i
są
coś
warci,
a
to
nieprawda,
ich
trzeba
wszystkiego
uczyć.
Z
opowieści
wiem,
że
jeżeli
są
i
po
czymś
ekonomicznym,
to
też
zazwyczaj
zaczynają
pracę
od
nauki.
Kierunku
studiów
„wiedza
o
pracy
w
korporacji”
jeszcze
nie
ma,
ale
pewnie
wkrótce
i
taki
zostanie
stworzony,
będzie
przeżywał
oblężenie
jako
najbardziej
życiowy
i
perspektywiczny.
Dzięki
temu
uda
się
wyeliminować
już
całkiem
strzępy
geografii
i
historii,
które
niektórzy
wynoszą
z
uniwersytetów
(z
liceum
wynieść
za
wiele
się
nie
da,
chyba,
że
ktoś
jest
pasjonatem
i
poświęca
czas
wolny
na
naukę,
bo
sam
program
jest
żałosny).
Miejsce
tej
wiedzy
zajmą
wiadomości
o
tym,
jak
wydajnie
sprzedawać
przez
telefon
albo
jak
fakturować
przychody
dla
amerykańskiej
firmy-matki.
Dotknęło
mnie
to
nieszczęście,
że
związałem
swój
rozwój
z
wiedzą,
której
na
pieniądze
przekuć
się
nie
da,
niemniej
mam
ochotę
iść
palić
Buddzie
kadzidła,
gdy
trafiam
na
ludzi,
którzy
nie
są
w
stanie
odróżnić
ateisty
od
agnostyka
(Holandia,
czwarty
rok
ekonomii,
przy
Jezusie/Stalinie
to
jest
to
drobiazg).
Jestem
bardzo
szczęśliwy,
że
wiem
te
kilka
rzeczy
związanych,
z
nazwijmy
to,
historią
ludzkości.
Jeszcze
bardziej
cieszy
mnie,
że
jestem
w
stanie
dzielić
się
tym
poprzez
pisanie,
które
spotyka
się
z
dość
pozytywnym
odbiorem
(albo
jak
wiemy
z
„House’a”
–
EVERYBODY
LIES).
Trochę
jednak
nuży
mnie
już
wmawianie
mi
na
każdym
kroku
jak
bardzo
nieżyciowe
są
studia
pokroju
kulturoznawstwa,
historii
sztuki,
filozofii
czy
filologii
klasycznej.
Każdy
jest
tego
świadom,
ale
na
szczęście
trafiają
się
ludzie,
którzy
swą
drogę
po
papier
„wyższe
wykształcenie”
lubią
zbrukać
zabawą
z
dziedziną,
która
nie
przyniesie
im
pieniędzy,
a
pozwoli
na
odkrycie
w
sobie
czegoś,
lub
też
lepsze
zrozumienie
otaczającego
ich
świata.
Gdybym
nie
studiował
kulturoznawstwa
to
zapewne
moja
wiedza
o
buddyzmie
byłaby
taka
jak
wiedza
ogółu,
czytaj
żadna.
Miałem
jednak
to
szczęście,
że
trafiłem
tam
na
zajęcia
o
religiach
świata
i
przedstawiono
mi
esencję
nauk
Siddharthy,
którą
sobie
potem
we
własnym
zakresie
poszerzyłem.
I
gdyby
nie
te
wykłady
to
prawdopodobnie
nigdy
nie
pojechałbym
do
Laosu,
ani
w
ogóle
do
Azji,
tylko
siedział
w
smutnym
boksie,
dookoła
miał
karteczki
dotyczące
zysku,
wpływów
i
amortyzacji
kosztów,
a
na
wakacje
jeździł
do
Kołobrzegu.
Nie
mam
złudzeń
co
do
tego,
że
pieniądz
rządzi
światem.
Nie
mam
najmniejszych
złudzeń,
że
absolutny
upadek
edukacji
jest
na
rękę
politykom
i
pracodawcom,
wszak
od
dawna
wiadomo,
że
najłatwiej
rządzi
się
idiotami.
Jeżeli
idioci
są
przy
tym
przekonani,
że
papier
„wyższe
wykształcenie”
czyni
ich
mędrcami,
to
tym
gorzej
dla
nich.
Jednak
nie
bardzo
lubię
wysłuchiwać
tego,
że
poznawanie
świata
poprzez
jego
humanistyczne
zdobycze
to
marnowanie
czasu.
Refleksja
końcowa,
oczywiście
jest
to
pewne
uproszczenie,
bo
niemało
osób
wykracza
swą
wiedzą
znacznie
poza
przedmiot
studiów.
Jednak
większość
nie,
albo
ja
mam
pecha
do
ludzi.
Gdy
ostatnio
koleżanka
pytała
mnie,
czy
znajdzie
pracę
po
historii
sztuki,
to
powiedziałem, że nie, nie ma na to szans. Ale stojąc przed gotycką
katedrą
przeżyje
coś,
czego
nigdy
nie
dostąpi
informatyk
ani
prawnik. Niezależnie od tego, ile będzie miał na koncie.
Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0
Bez kategorii brak
Zobacz więcej...
Object 15
Opiate
7 Wrzesień 2009 juriusz 3 komentarzy
Hagioterapia
(leczenie
świętością)
to
pomoc
duchowa w usuwaniu problemów duszy, często określana jako uzdrowienie
wewnętrzne
jest
w
dzisiejszym
świecie
coraz
bardziej
dostrzegalna
i
doceniana,
jako
źródło
uzdrowienia
również
fizycznego.
Ze
względu
na
to,
że
hagioterapia
nie
jest
przeznaczona
wyłącznie
dla
wiernych,
lecz
także dla niechrześcijan i ateistów, można mówić o pracy nie tylko duszpasterskiej, ale i
ewangelizacyjnej.
Jest
ona
równocześnie
rodzajem
dialogu
i
działalności
ekumenicznej
w
Kościele
i
w
świecie.
Jezus
jest
Zbawicielem
każdego
człowieka,
całej
historii
ludzkości
i
wszystkich
ludzi.
Tak
więc
również
i
Kościół
posłany
został
do
wszystkich
ludzi.
Podstawy
hagioterapii
to
zarys
najważniejszych założeń metody oraz zapis świadectw jej skuteczności w leczeniu chorób ducha i
uzależnień. Mamy nadzieję, że opisany sposób modlitwy, zaczerpnięty z Pisma Świętego i praktyki
Kościoła, umożliwi wielu osobom otwarcie się na zbawczą moc Chrystusa.
Pewna
rodzina
przez
trzydzieści
lat
modliła
się
o
uwolnienie
męża
i
ojca
od
alkoholizmu.
Wówczas
pewien
ksiądz
pouczył
ich,
że
lepiej
jest
dziękować
Bogu,
że
pozwolił
na
takie
uzależnienie
tego
człowieka.
Nie
mogli
tego
pojąć.
Nawet
nie
chcieli.
Ich
pierwsze
pytanie
brzmiało:
„Czyż
Bóg
może
czynić
zło?”
Ksiądz
odpowiedział
im
pytaniem:
„A
jak
wy
sądzicie,
czy
Bóg
może
czynić
zło?”
Oni
odrzekli:
„Nie,
tylko
dobro”.
Wtedy
spytał
ich:
„A
czy
Bóg
sprawuje
nad
wszystkim
kontrolę?”
Opowiedzieli: „Tak, Bóg panuje nad wszystkim w naszym życiu i nic
nie
dzieje
się
bez
Niego”.
Ksiądz
powiedział
wtedy:
„A
więc
Bóg
sprawuje
kontrolę
i
pozwala,
i
daje
właśnie
to
uzależnienie
od
alkoholu
waszemu
ojcu.
Ale
z
całą
pewnością
On
to
daje
dla
dobra,
a
nie
dla
zła.
Więc
za
to
dobro
dziękujcie
Bogu”.
Odparli,
że
nie
rozumieją
nadal,
ale
ponieważ
nie
pozostaje
im
nic
innego,
spróbują.
Całe
niedzielne
popołudnie
dziękowali
Bogu,
że
dał
im
takiego
ojca,
który
pije,
który
znęca
się
nad
nimi,
który
ich
nie
rozumie,
który
zniszczył
rodzinę
swoim
alkoholizmem,
agresją
i
przemocą.
Nie
minął
nawet
tydzień
i
ojciec
zupełnie przestał pić.
Hagioterapią można leczyć również raka!
Jaja jajami, ale historię powyższą podano dziewczynce jako odpowiedź na problem „mama pije jak
chuj i mnie leje”.
Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0
Bez kategorii brak
Zobacz więcej...
Object 16
A New High in Low
5 Wrzesień 2009 juriusz Brak komentarzy
W
samym
Vang
Vieng
nie
ma
właściwie
nic,
jednak
tłumy
turystów
przyjeżdżają
tam
bynajmniej
nie
w
celu
zwiedzania
czegokolwiek.
Miejsce
stało
się
legendarne
ze
względu
na
panującą
atmosferę,
którą
albo
się
kocha,
albo
jej
nienawidzi,
ludzi
z
opinią
pośrodku
jest
mało.
Wypytywani
po
drodze
zachęcali,
żeby
chociaż
zobaczyć
–
do
Vientiane jest blisko, więc w wypadku znienawidzenia VV da się dość
szybko
uciec.
Rozchodzi
się
o
atmosferę,
która
definiowana
najczęściej
jest
jako
jedna
wielka
impreza,
postawiona
na
alkoholu
i
narkotykach.
Grzechem
byłoby
nie
sprawdzić.
Oczywiście
wszystko
zaczyna
się
od
dworca,
jakieś
trzy
kilometry
od
właściwego
centrum.
Jedynym
obcokrajowcem
w
autobusie
był
Japończyk,
który
po
angielsku
mówił
niewiele,
ale
udało
się
ustalić,
że
chcemy
połączyć
siły
w
sprawie
dostania
się
do
miasta.
Pan
rzucił
20,
więc
oczywiście
chciałem
zrobić
z
tego
10,
ale
zanim
dane
było
mi
się
odezwać,
Japończyk
rzucił,
że
ok
no
i wyszło po 10 na twarz. Miałem upatrzone miejsce:
- Chilllao Hostel
- Hospital? OK!
- HOSTEL!
- Hospital?
- CHILLLAO HOSTEL!!!
- Oh yes, hospital!
Gdziekolwiek
do
centrum, byle nie do szpitala, już znajdę sam
Wiedziałem,
że
centrum
w
wypadku
Vang
Vieng
to
właściwie
dwie
ulice,
jedna
odchodzi
od
drugiej
pod
kątem
prostym,
więc,
mimo
kompletnego
braku
orientacji
w
terenie,
wierzyłem,
że
jakoś
podołam.
Nie
musiałem
nawet
się
aż
tak
męczyć
ponieważ
zanim
wjechaliśmy
do
centrum
wypatrzyłem
Chilllao
Hostel.
Nie
wymagało
to
sokolego
oka,
szyld
jaki
wyjebali
porównywalny
z
tablicami
na
autostradach.
Wyskoczyłem,
Japończyk
za
mną
i
wbijamy.
Cena?
Tak,
dokładnie
tyle
miało
być,
20000
kipów
za
dormę,
wifi
działa.
Japończyk,
że
nie
bardzo
mu
pasuje,
pan go na pokoje prowadzi. Te też tak sobie, nie mają klimatyzacji.
Po
tym
podziękowałem
mu
za
współpracę
i
dostałem
łóżko
w
czteroosobowym
pokoju.
Dupna
szafka
zamykana
na
kłódkę
(przydała
się
ta
ukradziona
przez
pomyłkę
w
Tajlandii…trochę
jak
w
grach
przygodowych)
i
czegoż
więcej
do
szczęścia
potrzeba?
W
miasto,
a
raczej
na
ulicę.
Pierwsze
wrażenie
raczej
takie
sobie,
wszystko
nieco
martwe,
ale
jest
dopiero
13.
W
knajpach
pusto,
trochę
młodzieży
kręci
się
po
mieście.
Poszedłem
za
znakami,
które
głosiły,
że
za
500
metrów
jest
wspaniała
jaskinia,
gdzie
można
popływać.
Szybko
skończyły
się
zabudowania,
a
zaczęły
pola.
Znaki
za
chwilę
zaczęły
pokazywać
dość
dziwne
dystanse
(po
400
chyba
powinno
być
300,
a
nie
600?),
ale
nie
przeszkadzało
mi
to,
było
przepięknie.
Pola,
nikogo
w
zasięgu
wzroku,
za
to
góry,
błogosławiona
cisza.
Kozy,
byki,
krowy.
Robactwo
ucieka
na
dźwięk
kroków,
znaki
co
jakiś
czas
pomagają
wierzyć,
że
idzie
się
w
dobrą
stronę.
Po
dobrych
dziesięciu
minutach
spaceru
po
czymś,
co
wyglądało
jak
rolnicza
Azja,
o
której
się
marzy,
dobiegły
mnie
dźwięki
radia.
Podążyłem
za
nimi,
chociaż
chwilami
bałem
się,
że
wyskoczy
wkurwiony
rolnik
i
ostrzela
mnie
albo
czym
innym
przypierdoli
–
na
szlak
turystyczny
ani
często
uczęszczaną
drogę
to
nie
wyglądało.
Dźwięki
dobiegały
z
bambusowej
platformy,
gdzie
siedziało
trzech
panów.
Ogłosili
się
dyspozytorami
jaskini,
za
wstęp
życzyli
sobie
dziesięć
tysięcy,
nawet
jakiś
bilet
dostałem.
Idę
w
stronę
jaskini,
a
tu
jeden
z
nich
rusza
za
mną.
Myślę
sobie
„no
to
pięknie,
jak
mi
tu
dadzą
w
łeb
to
nawet
BONGO
(Biuro
Opieki
Nad Grobami
Obcokrajowców
– jak
zginiesz
za
granicą
to
działają)
nie
pomoże,
skończę
jako
nawóz
do
grządek
w
środkowym
Laosie.
Szedł
i
szedł
za
mną,
aż
w
końcu
ujawnił
się,
że
jest
tam
w
celu
pokazania
mi
jaskini.
Zaczął
fantastycznie,
wskazuje
jaskinię,
mówi
coś,
ja
nie
rozumiem,
mówi
w inny sposób, przykro mi, nadal nie rozumiem laotańskiego. W końcu
doszło
do
tego,
że
zaczął
machać
rękami
i
krzyczeć
BATMAN,
BATMAN.
Od
razu
trzeba
tak
było,
natychmiast
pojąłem,
że
w
jaskini
żyją
nietoperze.
Miał
latarkę,
po
angielsku
znał
może
pięć
słów,
ale
starał
się.
Jaskinia
cudo,
wspinaczka,
przedzieranie
się,
po
chwili
byłem
kompletnie
zagubiony.
Gdyby
zgasił
światło
i
mi
przypierdolił
to
nigdy
by
mnie
nie
znaleźli,
przyznam,
że
miałem
ciężkie
schizy.
On
jednak
pokazał
formy
naskalne,
oczywiście
wszystko
co
sterczało
kojarzyło
mu
się
przyrodzeniem
i
niesamowicie
bawiło.
Jaskinie
ogromne,
w
środku
jednej
nagle
dno
zaczęło
mówić,
po
czym
wyłoniły
się
z
niego
dzieci
i
małoletni
mnich
buddyjski.
Dla
mnie
droga
pionowa
w
dół,
nie
odważyłbym
się
tam
zejść,
a
dzieci
na
boso,
bez
problemu,
ze
śmiechem
na
twarzy.
Jedna
z
nich,
zdecydowanie
poniżej
osiemnastu,
zalotnie
pokazała
mi
kawałek
stanika
i
się
uśmiechnęła.
Ja
się
załamałem,
bo
nie
sądziłem,
że
zapałała
do
mnie
wielka
miłością
od
pierwszego
wejrzenia,
a
raczej
miała
pewien
pomysł
na
poprawienie
swej
sytuacji
materialnej.
W
drodze
powrotnej
pan
oferował
mi
trawę
i
był
bardzo
smutny,
że
nie
chcę
kupić.
Potem
całą
ekipą
namawiali,
żeby
z
nimi
posiedzieć
i
popić
sobie
piwo,
ale
raczej
trudno
byłoby
znaleźć
wspólny
język,
więc
podziękowałem
i
wróciłem
przez
pola
do
tak
zwanego
centrum.
Przy
okazji obiadu wychujali mnie na 2000 ( jeżeli danie w karcie zwie
się
„ryż
z
warzywami”
to
przecież
oczywiste,
że
doliczą
osobno
za
ryż).
Obserwacja
pozwoliła
zdiagnozować
nową
jednostkę
chorobową,
której
epidemia
opadła
odwiedzających
Vang
Vieng:
jakieś
80%
młodzieży
płci
męskiej
nie
może
nosić
koszulek.
Chodzą
bez
nich,
chociaż
naprawdę
nie
trudno
się
dowiedzieć,
że
ogólnie
dla Azjatów
to
nie
jest
szczyt
dobrych
manier.
Zresztą
i
u
nas mało kto popada w ekstazę, gdy spotka w środku miasta turystę
w
samych
kąpielówkach.
Powoli
zaczęła
też
zjeżdżać
młodzież,
większość
w
ciężkim
stanie,
wszyscy
wrzaskliwi.
Podpada
do
mnie
jakiś
Duńczyk,
pokazuje
zdjęcia
i
krzyczy,
że
najlepsza
impreza
na
świecie.
Dobra,
przyjmuję
do
wiadomości,
jak
was
widzę
to
jestem
więcej
niż
pewien,
że
mamy
taką
samą
wizję
udanej
imprezy.
Również
to,
że
próbujesz
ściągnąć
z
roweru
lokalną
to
świetny
pomysł.
Pozbierali
się
i
dawaj
na
inną
imprezę,
też
oczywiście
najlepszą
na
świecie.
Ludzi
z
jointami
nie
brak,
jakiś
lokals
chciał
mi
w
sklepie
sprzedać.
Z
cenami
trzeba
uważać,
walczyć
i
liczyć,
bo
kombinują
na
całego.
Zapewne
z
niezłymi
rezultatami,
bo
nawet
na
trzeźwo
większość
ludzi
zachodu
wychodzi
z
założenia,
że
nie
ma
co
liczyć,
bo
jest
tanio.
Efekt
taki,
że
gdy
zagadałem
chłopca,
że
chyba
mi
troszkę
za
dużo
liczy
to
się
niesamowicie
zdziwił,
najpierw
kombinował,
ale
mój
przenikliwy
wzrok
sprawił,
że
w
końcu
znaleźliśmy
wspólne
rozwiązanie
problemu.
Łażenie
po
centrum
miasta
przynosiło
rozczarowanie
za
rozczarowaniem.
Wszędzie
były
wypisane
imprezy,
pokazy,
promocje
i
zniżki,
tylko
brakowało
ludzi.
Tak
wiele
osób
pootwierało
knajpy,
że
nie
starcza
turystów,
dość
kuriozalny
widok.
Same
lokale
też
takie
sobie,
legendarne
stały
się
za
sprawą
emitowania
całych
sezonów
Friends.
Podczas
mej
bytności
hitem
był
Family
Guy,
ale
można
było
bez
problemu
znaleźć
Simpsonów,
Weeds,
Friends
czy
inne
dzieła.
Łaziłem
bez
celu
i
w
końcu
wróciłem
do
swego
hotelu.
Siedział
tam
starszy
Francuz
i
gadał
z
panem
z
recepcji.
Początkowo
widziałem,
że
recepcjonista
średnio
mi
ufa,
ale
gdy
zobaczył,
że
jestem
trzeźwy,
nie
wybieram
się
na
wspaniałą
imprezę
na
wyspie
i
gdy
podzieliłem
się
kilkoma
refleksjami
na
temat
Laosu
to
zdobyłem
punkty
i
zaczęliśmy
rozmawiać.
W
młodości
był
mnichem,
czyli
standard,
właściwie
jedyna
możliwa
ścieżka
edukacji
i
dzisiaj
–
idziesz
na
kilka
lat
do
klasztoru,
koło
18tki-19tki
zdajesz
coś
na
kształt
matury
i
albo
w
świat,
albo
full
time
mnich
buddyjski.
Panie
mają
trudniej,
chociaż
jego
proces
edukacji
doprowadził
go
do
stanowiska
recepcjonisty.
Po
angielsku
wymiatał
tak,
że
spokojnie
mógłby
tłumaczyć
konferencje
międzynarodowe
głów
państw.
Do
tego
znał
tajski
(podobno
podobny
do
laotańskiego,
dla
mnie
niestety
wszystkie
są
podobne)
i,
z
czego
był
najbardziej
dumny,
pali,
czyli
język
Buddy.
Polecał
nam
naukę
pali,
że
nie
ma
większej
przyjemności
jak
poznawać
nauki
Buddy
poprzez
jego
słowa.
Ubolewał,
że
jest
tylko
na
siódmym
stopniu
wtajemniczenia
(z
jedenastu
w
tym
systemie
jego), ale podobno im dalej
tym
trudniej
i wielu
osobom życia
nie
starcza
na
dojście
do
proficiency
z
pali.
Siedziałem
tam
i
nie
mogłem
uwierzyć,
ani
nic
z
tego
wszystkiego
zrozumieć,
jakim
cudem
hotelarz
wymiata
w
takiej
ilości
języków,
podczas
gdy
sto
metrów
dalej
jego
rodacy
mają
kłopoty
z
liczeniem
do
dziesięciu.
Głębia
refleksji
niesamowita,
za
główny
problem
Laosu
uważał
telewizję.
Nie
ma
narodowej
i
wszystko
co
oglądają
pochodzi
z
Tajlandii.
Oczywiście
są
to
produkcje
na
poziomie
Bergmana
i
Felliniego,
dlatego
cały
naród,
gdzie
tylko
mógł,
postawił
satelity,
telewizory
i
napieprza
od
rana
do
nocy
tajskie
telenowele.
Trwa
od
całkiem
niedawna,
ale
efekty
podobno
już
są
i
młodzież
miesza
tajski
z
laotańskim,
w
jego
pesymistycznej
wizji
za
kilkanaście
lat
język
praktycznie
wymrze.
Zresztą
z
tym
też
nie
jest
różowo,
bo
w
Laos
jest
65
mniejszości,
wyodrębnić
można
co
najmniej
trzy
języki.
Podniosłem
problematykę
chujania
i
darcia
kasy
z
turystów,
opowiedział
jak
to
będąc
mnichem
przyjechał
do
Vientiane
i
wziął
taksówkę.
Jechał
w
cholerę
długo,
zapłacił
jak
za
woły,
by
potem
odkryć,
że
kierowca
przewiózł
go
trzy
razy
dłużej
niż
było
trzeba.
Innym
razem
chciał
kupić
bilet
w
autobusie,
prowadzący
powiedział,
że
ma
kupić
na
całą
trasę.
On,
że
przecież
to
jest
mniej
więcej
połowa
drogi
i
że
dlaczego.
Ten
na
to, że jak nie kupi to on zna ludzi i mu załatwi, że nie będzie
mógł
w
ogóle
jeździć
autobusami.
Po
Tajlandii,
gdzie
mnich
jest
święty,
nie
płaci
za
przejazdy,
dostaje
najlepsze
miejsca,
a
wszyscy traktują go z wielkim szacunkiem to mi się pod czaszką nie
mieściło.
Znam
język
i
jestem
stąd, a i tak wiele razy miałem takie problemy, więc nie wyobrażam
sobie
co
musicie
przeżywać
wy,
bez
znajomości
języka
i
tak
bardzo
się
wyróżniający
z
tłumu.
Pewnie
połowy
oszustw
nawet
nie
zauważacie.
Potem
zapytał
ile
za
co
płacimy,
rzeczywiście
okazało
się,
że
zazwyczaj
walą
nam
ze
20%
więcej.
Przeżyłem
dramat,
gdy
wpadła
ekipa
pijanych
Duńczyków.
Znaczy,
że
byli
pijani
to
miałem
w
dupie,
ale
byli
hałaśliwi
i
dosiedli
się
do
nas.
Jeden
z
nich
mówił
trochę
po
polsku,
rodzina
sobie
kupiła
dom
na
emeryturę
na
Mazurach,
więc
przeżyłem
lekkie
zaskoczenie.
Także
z
tej
okazji,
że myśląc o Danii nie widzisz raczej Murzyna z wielkim afro. Jego
rodaczka
przebiła
wszystko.
Po
ustaleniu
skąd
jestem,
powiedziała,
że
wie,
że
Polska
to
taki
mały
kraj
koło
Rosji.
Oczywiście
wszystko
jest
relatywne,
ale
jakoś
nie
widzę,
żeby
ktoś
z
Danii
opowiadał
mi,
że
Polska
jest
taka
mała.
Dobyłem
więc
kalendarza,
otworzyłem na mapie Europy, na co ona od razu wskazała na Łotwę i
poinformowała mnie, że to jest Polska.
Co
sobie
pomyślałem
to
moje, ale spokojnie powiedziałem co to i wskazałem Polskę.
Pyta
czy
jestem
pewien,
bo ona myśli, że jednak tam.
Zastanawiałem
się
i
w
sumie
nadal
się
zastanawiam
jak
można
być
tak
zidiociałą
debilką.
Kompletna
nieznajomość
geografii
to
jedno,
ale
pytanie
mnie czy jestem pewien gdzie jest mój kraj to naprawdę poziom, przy
którym
trudno
cokolwiek
powiedzieć,
bo
chciałoby
się
pierdolnąć
w
skretyniały
pysk
i
patrzeć
czy
równo
puchnie.
Na
szczęście
jej
czarnoskóry
rodak
wsparł
moją
wersję
geografii,
bo
jeszcze
by
się
zaczęła
ze
mną
kłócić
i
przekonała,
że
Polska
jest
na
Łotwie,
Ukraina
w
Szwajcarii,
a
Rosja
w
Andorze.
Obok
siedzi
może
trzydziestoletni
koleś
z
Laosu,
który
do
szkoły
miał
zajebiście
pod
górkę,
ale
jednak
udało
mu
się
osiągnąć
poziom
intelektualny,
o
którym
większość
skretyniałej
młodzieży
zachodu
nawet
nie
może
marzyć.
Na
szczęście
poszli
sobie
szybko
na dyskotekę, a my mogliśmy powrócić do rozmowy na tematy nieco
ciekawsze
niż
duński
wariant
geografii
świata.
Zapytałem
o
niewypały,
opowiedział
jak
podczas
nauk
w
Luang
Prabang
jego
kolega
znalazł
bombę
i
postanowił
zobaczyć
czy
wybuchnie
gdy
nią
rzuci
o
ziemię.
Do
końca
życia
może
teraz
sobie
sprawdzać
do
woli
jak
żyje
się
bez
prawej
ręki.
Opowiadając
to
zaśmiewał
się
i
mówił,
że
idioci
sami
się
ukarzą.
Mnie
to
mniej
rozbawiło,
ale
też
wykrzesałem
jakiś
chichot
i
dowiedziałem
się,
że
może
nie
bardzo
ciężko,
ale
Luang
Prabang
też
nieco
zbombardowali.
Temat
bombardowań
dość
go
rozkręcił,
ale
opowiadał
w
sposób
typowy
dla
buddystów,
czyli
śmiejąc
się
w
miejscach,
które
z
naszego
punktu widzenia są umiarkowanie rozrywkowe. Mniej więcej:
Zrzucili
pięć
milionów
bomb
<hehe>
mówiliśmy,
że
policzyli,
że
po
jednej
na
każdego
mieszkańca
Laosu
i
pół
miliona
więcej,
żeby
mieć
pewność,
że
nas
wszystkich
zabiją
<hehehe>
Nie
wyszło
im,
wcale
tak
wiele
osób
nie
zabili
jak
na
tyle
bomb
<hehehehe>.
Ale ja nic nie mam do Amerykanów, traktuje jak każdą inną nację,
nawet
chcę,
żeby
tu
przyjeżdżali,
bo
zostawiają
dużo
pieniędzy,
a
to
nam
potrzebne,
nie
rozpatrywanie
historii
po
raz
kolejny.
Poza
tym to przecież nie ich wina, nawet ich nie było wtedy na świecie.
Recepcjonista
w
Laosie
jest
w
stanie
zrozumieć
takie
coś.
Szesnastoletni
punk
zazwyczaj
też.
Niestety
przywódcy
wielu
krajów
(np.
takiego
ze
stolicą
w
Warszawie) nie doszli jeszcze do tego poziomu.
Vang
Vieng
wyszło
mi
dość
ironicznie.
Miejsce,
gdzie
wszyscy
chleją
było
dla
mnie
wybitnie
trzeźwe,
wiedziałem,
że
współrozmówca
stosunek
do
chlania
ma
raczej
negatywny,
więc
sobie
odpuściłem.
Po
dobrych
dwóch
godzinach
pochwalił
moją
ścieżkę
postępowania
i
powiedział,
że
to
niesamowite
i
bardzo
rzadkie,
że
ktoś
tu
nie
pije. Isn’t that ironic?
W
następny
dzień
postanowiłem
rzucić
się
na
główną
atrakcję
Vang
Vieng,
czyli
tubing.
Bierzesz
oponę
od
traktora,
jedziesz
z
panem
w
górę
rzeki,
siadasz
i
leniwie
spływasz.
Po
drodze
możesz
zatrzymywać
się
w
kolejnych
barach.
Wersja
standardowa
polega
na
wzięciu
całego
pakietu
z
centrum
miasta,
ale
postanowiłem
podejść
na
butach.
Dobre
cztery
kilometry,
słońce
dramatyczne,
ale
okolice
nawet
ładne,
więc
jakoś
się
idzie.
Znalazłem,
zgodnie
z
sugestią
z
przewodnika
poszedłem
się
napić
coli
w
Organic
Mulberry
Farm
Cafe
(przez
to,
że
eko,
to
cola
kosztowała
8,
a
nie
5.
Wszędzie
było
wypisane,
że
jedząc
i
pijąc
u
nich
sprzyjam
rozwojowi
szkolnictwa
w okolicy, także co już im się udało zdobyć, a co jeszcze muszą
kupić)
i
nad
rzekę,
w
miejsce,
gdzie
cała
impreza
się
zaczyna.
Najpierw
oczywiście
miejsce
usłyszałem,
bo
muzyka
waliła
lepiej
niż
w
większości
naszych
dyskotek.
W
środku
stało
set
osób,
wszyscy
w
strojach
kąpielowych,
wszyscy
z
piwem
w
dłoni,
wszyscy
super
się
bawili,
wszyscy
się
wydzierali.
Z
gałęzi
zwisała
lina,
na
której
huśtał
się
chłopiec,
w
końcu
skoczył
do
rzeki
i
dostał
wielką
owację.
Po
kilku
minutach
wskoczyli
do
opon
i
spłynęli
w
dół
rzeki.
Jakieś
trzydzieści
metrów,
bo
tam
była
kolejna
knajpa,
z
taką
samą
muzyką,
parkietem
i
piwem.
Ponieważ
już
mi
się
jeden
zachwycał,
że
caaaaała
droga
jest
pełna
knajp,
to
domyślałem
się
jak
to
dalej
wygląda.
Recepcjonista
mówił,
że
w
zeszłym
roku
zabiło
się
pięć
osób,
dwóch
jeszcze
nie
wyłowili.
Po
tym
co
zobaczyłem
to
dziwiłem
się,
że
tylko
pięć,
spokojnie
tyle
mogło
się
zabić
kiedy
tam
stałem.
Podziękowałem,
wróciłem
sobie
i
nabyłem
bilet
na
dzień
następny
do
Vientiane.
Kusiła opcja kajakowania, ale dość drogo wychodzi.
Z
atrakcji
miasta
została
mi jaskinia. Tu się można nieco poirytować, bo żeby do niej wejść
należy
zapłacić
2000
za
przejście
przez
teren
hotelu.
Potem
15000
za
bilet
wstępu.
Jestem
w
Laosie,
kraju,
w
którym
ludzie
ryzykują
życiem
dla
2000
kipów,
a
wstęp
do
najdurniejszej
atrakcji
turystycznej
kosztuje
fortunę.
Rozumem
nie
ogarniesz.
Sama
jaskinia
jest
kiepska,
wyfroterowana,
z
położonymi
PŁYTKAMI
i
kiczowatym
oświetleniem.
Widok
sprzed
wejścia
jest
niezły,
zasiadłem
tam
z
panem
bileterem,
poczęstowałem
go
petem
w
zamian
za
ogień
i
siedzieliśmy
w
kapliczce
buddyjskiej
paląc
sobie,
nic
nie
mówiąc
i
podziwiając
panoramę.
O
16
powiedział,
że
kończymy
i
wróciłem,
po
drodze
szczerze
odpowiadając
na
pytanie
dwóch
Niemek
czy
warto
tam
wchodzić
(nie
warto).
One
w
zamian
powiedziały,
żeby
sobie
odpuścić
Savannakhet.
Nie
miałem
żywcem
nic
do
roboty.
Odebrałem
pranie
(5000
za
kilo,
tylko
nie
wpadłem
na
to,
żeby
wyjaśnić
pani,
że
czarne
rzeczy
na
takim
słońcu
powinno
się
suszyć
wywracając
na
lewą
stronę)
i
snułem
się
od
jednego
końca
miasta
do
drugiego,
mijając
lokale,
gdzie
nadawano
tak
fascynujące
dzieła
jak
Defiance,
Taken
i
Slumdog
Millionaire.
Recepcjonista
był
cały
szczęśliwy,
bo
przyszedł
pocztą
nowy
numer
jakiegoś
czasopisma
dla buddystów, a w nim rozbudowany artykuł o tym, że człowiek to
nic
fajnego
z
punktu
widzenia
ciała.
Że
ludzie
się
zachwycają,
że
ktoś
niby
taki
śliczny
i
piękny,
a
przecież
jakie
to
ma
znaczenie
skoro
w
środku
ma
takie
organy
jak
jelita
czy
żołądek,
które
wyglądają
tak
sobie.
Na
dowód
tego
zamieszczono
dość
poważną
ilość
zdjęć
różnych
wnętrzności,
umierał
ze
śmiechu,
bo
pokazywał
to
każdemu
i
większość
robiła
„ojezusmaria”.
Mnie
tam
byle
kiszka
stolcowa
nie
wzruszy,
jest
nawet
taki
kanadyjski
reżyser, którego cielesność również dość interesuje.
Z
nudów
poszedłem
jeść.
Gdy
czekałem
na
pizzę
to
wpadła
grupa
młodzieży,
jeden
z
nich
oczywiście
widział
jak
wpadłem
do
Mekongu
i
opowiedział
to
chyba
trzy
razy,
po
czym
zapytał
mnie
czy
to
happy
pizza.
Mówię,
że
nie,
a
ten
dlaczegóż
to
nie,
że
przecież
grzech
jeść
zwykłą.
Zawołał
panią
i
poprosił
ją
o
Special
Menu.
Dostaliśmy
i
tak
sobie
patrzę,
że
wszystko
happy,
czyli
z
trawą,
a
mnie
to
średnio
bawi. Ale jest też kilka dań O. Pytam co za O, a ten, że jak to,
przecież opium.
Hmmm…tego
nie
znam,
w
końcu
podróże
kształcą.
Patrzę,
zastanawiam
się.
Jest
opcja
do
palenia
(50),
ale
bałem
się,
że
nie
będę
tego
umiał
dobrze
wypalić.
Jest
też
O
coffee,
wypić
chyba
dam
radę.
Ile?
80.
Dużo.
Ale
cholera,
raz
się
żyje,
biorę.
Oni
też
pozamawiali
różne
cuda.
Śmiać
mi
się
chciało,
bo
szefowa
lokalu
miała
przynajmniej
siedemdziesiąt
lat.
Najstarszy
dealer
w
moim
życiu.
Oni
dostali
szybko,
ja
musiałem
trochę
poczekać,
a
przyznam,
że
odkąd
zdecydowałem
się
to
chciałem
JUŻ,
TU,
TERAZ!
W
końcu
podali,
trochę
kawy
jest,
łyka
upiłem
i
prawie
umarłem.
Czegoś
tak
obrzydliwego
nie
piłem
chyba
nigdy,
przegorzki
syf
ziołowy.
Od
lat
niczego
nie
posłodziłem,
ale
natychmiast
nawrzucałem
cukru
i
nieco
pomogło,
ale
dobre
to
na
pewno
nie
było.
Wypiłem,
uznałem,
że
nie
chcę
mieć
nic
wspólnego
z
młodzieżą,
pożegnałem
się
i
wróciłem do hostelu.
Przez
dobre
50
minut
wszystko
w
normie.
Siedziałem
i
korzystałem
sobie
z
wifi,
powoli
godziłem
się
z
tym,
że
mnie
oszukali,
po
czym
zaczęło
robić
się
fajniej.
Słuchałem
jednego
utworu
w
kółko
i
ogólnie
było
mi
z
tym
fantastycznie.
Pełna
jedność
ze
światem,
pełen
spokój,
absolutny
brak
problemów,
przecudowne
uczucie
w
żołądku,
wyostrzony
smak.
Poszedłem
do
sklepu
po
coś
do
picia
i
jak
nie
lubię
dzieci
to
nie
mogłem
nadziwić
się
jaka
fajna
dziewczynka
chwyciła
mnie
za
nogę
i
nie
chce
puścić.
Gdy
rodzic
zapytał
co
chcę,
to
odpowiedź
wcale
nie
była
taka
prosta.
Sklep
był
dwadzieścia
metrów
od
hotelu,
ale
droga
powrotna
zajęła
bardzo
długo
i
byłem
niemal
pewien,
że
się
zgubiłem.
Usiadłem
sobie
przy
recepcji,
słuchawki
i
papieros
za
papierosem.
Przerwa
na
rozmowę
z
Chińczykami,
miałem
taki
słowotok,
że
zagadałem
wszystkich.
To
akurat
dość
szybko
mi
przeszło.
Koło
północy
skończyły
mi
się
papierosy,
sklep
zamknięty,
co
robić?
Ulicą
szedł
pan
ze
straganem,
podbiegłem
zapytać
czy
nie
sprzedaje
może
papierosów.
Nie
sprzedawał,
ale
zaoferował,
że
odsprzeda
mi
swoje,
jakieś
¾
paczki
za
cenę
nowej.
Wchodzę
w
to.
Najsmutniejsze
były
momenty,
gdy
ktoś
chciał
ze
mną
porozmawiać,
absolutnie
mnie
to
wściekało
i
próbowałem
każdego
spławić.
Problem
pojawił
się
koło
1
w
nocy,
miałem
wrażenie,
że
nadal
dość
mocno
mnie
trzyma
i
za
nic
nie
zejdzie,
więc
zwiększyłem
tempo
popijania
whisky
z
mirindą,
a
gdy
nie
widziałem
efektów
to
włączyłem do zabawy jeszcze piwo. Wiele nie pomogło, dopiero po 3
udało się pójść spać.
Poranek
był
taki
średnio
zły,
średnio
dobry.
Pewnie
bardziej
przez
whisky
niż
opium,
ale
wiem jakiego kaca mam po whisky, wiem jak się czułem i obstawiam,
że
bez
whisky
też
by
pięknie
nie
było.
Nie
mogłem
nic
znaleźć,
odkryłem,
że
paranoicznie
pochowałem
swoje
rzeczy
w
szafce,
pod
poduszką,
za
łóżkiem.
Najbardziej
mnie
rozbawiło,
gdy
przyszedł
do
mnie
jakiś
chłopiec
i
dziękował
wylewnie,
że
odprowadziłem
jego
koleżankę
do
pokoju,
bo
ona
sama
nie
była
w
stanie
wejść.
Nie
przypominam
sobie.
Tradycyjna
bagietka,
a
koło
11
wyruszyłem
na
dworzec.
Taksiarze
rzucali
ceny
średnio
atrakcyjne,
trochę
spaceru
mnie
nie
zabije.
Na
dworcu
byłem
oczywiście
ustawowe
trzydzieści
minut
wcześniej,
co
zaowocowało
przynajmniej
tym,
że
sobie
uzupełniłem
zapasy
wody
mineralnej
–
jakimś
cudem
stała
wielka
butla
i
każdy
mógł
sobie
ile
tylko
chciał.
Nagle
dobiegły
mnie
słowa:
O,
Nine
Inch
Nails,
świetna koszulka, świetny zespół, a ty wyglądasz jak sam Reznor.
PAŹDZIERNIK 2009
FanaTORIsm
12 Październik 2009 juriusz 5 komentarzy
Jeżeli ktoś nie wielbi Tori Amos, to chyba spokojnie sobie może darować.
I. Życiorys autora
Gdy 19 czerwca 2007 tłukłem się pociągiem zobaczyć Tori Amos, to nie sądziłem, że jest to jeden z
dni życia. Jechałem sam, myśli miałem dalekie od radosnych, entuzjazm koncertowy na
wartościach ujemnych. Nastawiony byłem raczej sceptycznie, ale w 140 minut zmieniłem zdanie.
Od lat (dwóch właściwie) mówię, że nikt nigdy nie kupił mnie tak koncertem jak ona. Przysięgam,
to co zobaczyłem i usłyszałem wywołało we mnie dziki zachwyt, podziw i porywy najszczerszej
miłości. Efekty niemal natychmiastowe. Rzuciłem się zgłębiać monolit noszący imię Tori, nazwisko
Amos i do dzisiaj klęczę przed nim. Studyjne oczywiście za mną, ale ilość bonusów, odpadów z
płyt, wersji koncertowych i coverów sprawia, że zebrane dzieła Lenina to nowela przy dorobku
Myry Ellen Amos.
Poza aspektem ilościowym jest też jakościowy. To, co Tori tworzyła od 1992 do 1999 to czasy
królowej Midas. Opus magnum to dla mnie From the choirgirl hotel, od Spark po Pandora’s
Aquarium. Niewiele w tyle pozostaje Under the Pink, już dalej Little Earthquakes i To Venus and
Back. Jeszcze Scarlet’s Walk ma przebłyski, ale już tego mniej. Beekeeper to nadzieja na powrót do
czasów wielkości, ale American Doll Posse jasno pokazało, że nie bardzo. Sytuację wyklarowało
Abnormally Attracted to Sin. Nie jest źle, ale nie ma powodów do mruczenia.
Pozostaje aspekt osobisty. Koleje życia sprawiły, że czasy poznawania twórczości rudej córy
Północnej Karoliny przypadły mi na średnio ekstatyczne momenty egzystencji. Gdyby wynaleźli
skalę depresji, to ten czas mego życia osiągnąłby na niej dość wysokie (lub też niskie, zależy jak
patrzeć) rejestry. Oczywiście całe każde życie ma takie rejestry, ale wtedy naprawdę zamykałem
skalę i nieciekawie patrzyłem, co jest poza nią. Złożyło się, nieco paradoksalnie, że miałem przy
duszy o kilka złotych więcej niż zazwyczaj. W efekcie everything Tori kupowałem oryginalne,
nawet single i inne cuda. Najwspanialszą zdobyczą czasów jest The Piano Collection, box pięciu
płyt w pudełku stylizowanym na kawałek klawiatury pianina. Zawartość muzyczna nie jest wielka
(z tych pięciu płyt można spokojnie wywalić zawartość dwóch), ale wydanie tak. Wracając do
aspektów duchowych: przez jakiś czas gdy zalegiwałem gdzieś zalany w belę winem i łzami to
jakoś zawsze miałem ją w podkładzie. Nie wiem dlaczego, bo wybitnie radosny jej dorobek nie jest,
ale mi jakoś wracało wiarę, że w życiu mogą trafić się ładne rzeczy.
II. Aspekt koncertowy.
Analizując setlisty, trochę można było odgadnąć co zagra, ale większości nie. Latało mi od „jaki
piękny koncert, wszystko jest!” do „oj, słaby set”. Z tego powodu na kilka dni przed koncertem
nerwicę miałem przednią, ale i tak budowałem się, że czego nie zagra, to będzie Tori.
Koncert wliczył się do projektu, który postanowiłem nazwać „tydzień życia”. Po pierwsze
wymyśliłem sobie, że jedziemy wcześnie, bo może uda się ją dopaść podczas meet&greet. Tym
razem jechałem z matką i Noth, a humor miałem jeden z lepszych, więc diametralna zmiana wobec
roku 2007. Do tego wiedziałem kogo zobaczę, co dodatkowo podnosiło radość z życia. Droga przez
Zabrze poszła całkiem dobrze i chwilę po 16 zaparkowałem koło Domu Pieśni i Tańca. Trochę
śmiesznie, trochę strasznie, ale wyglądało to lepiej niż się spodziewałem. Po kilku minutach
kluczenia trafiłem na tłumik ludzi. Patrzę co oni, a tu za barierką stoi Tori, daje autografy i pozwala
sobie robić zdjęcia ze sobą. Jak stałem, tak umarłem. Ustawiliśmy się w kolejce, a ja przeklinałem
się za to, że nie wziąłem aparatu. Nie wierzyłem, że się uda, byłem pewien, że zaraz sobie pójdzie.
Niewiele się pomyliłem, byliśmy jednymi z ostatnich ludzi, których zgodziła się przyjąć. Do
wyboru autograf lub zdjęcie. Zbliżając się dostałem niemal drgawek, ręce mi się trzęsły, a głos
łamał. W końcu telefon dałem matce, a sam z biletem rzuciłem się do Tori.
- Hi, how are you? – zapytała jak pytała każdego
- Fine, thanks – rzuciłem automatem. Coś tam kleciłem w głowie, ale wiele z tego nie wyszło. Jakoś
przy podpisywaniu biletu pozwoliłem sobie podejść do niej bliżej i tak jakoś niby mnie jedną ręką
udała, że obejmuje, klepie po ramieniu, czy co. Zacząłem mówić, że to dla mnie wielki zaszczyt i
jeden z najlepszych momentów mego życia, ale wyszły brednie, bo łzy poleciały mi po twarzy, głos
się załamał, a ona skończyła podpisywać, więc ogon pod siebie i odszedłem.
Chwilę potem oddaliła się całkowicie. Ojebały ze szczęścia paliłem sobie i próbowałem zobaczyć
jak to zdjęcie wyszło. Oczywiście, telefon się zawiesił, więc w ciężkiej panice czekałem, aż się
odwiesi. Udało się, zobaczyłem i rozesłałem wspaniałe wieści najbliższym. Tętno do normy
wracało mi następne dwa dni.
Kroki skierowaliśmy dość przyziemnie, do łazienki. Leję w ten pisuar i nagle słyszę, że zaczynają
soundcheck, grają Caught a Lite Sneeze. Wywołałem pozostałe, stoimy przy drzwiach do sracza i
słuchamy. Niestety, po chwili ochroniarz nas wyrzucił. Kawiarnia, ale bardzo słabo słychać. Przed
wejściem za to rewelacyjnie, po Sneeze łapiemy Girl, Black Dove i Liquid Diamonds. Kończy się
soundcheck, idziemy poszukać czegoś do jedzenia.
Po 40 minutach poszukiwań okazuje się, że w Zabrzu łatwiej spotkać Tori niż czynną restaurację.
Co jest do wygrania, to wygrywa lokal Cactus, który reklamuje się jako lokal. Taaa…na pytanie co
można zjeść, otrzymujemy odpowiedź, że oferują chipsy, paluszki i orzeszki. Skończyło się na
pobliskim spożywczym.
Info na bilecie głosiło „wstęp od 18”. Niestety, nie głosiło, o której zacznie się koncert i czy będzie
jakiś support. W necie udało znaleźć się info o supporcie, nie udało o starcie imprezy. Na wszelki
wypadek weszliśmy o 18, tylko po to, żeby kolejne 90 minut snuć się po Domu Pieśni i Tańca w
Zabrzu. Za 80 PLN nabyłem sobie Tori koszulkę, niestety, tak kolorystyka, jak i wzornictwo nie
bardzo moje.
O 19:30 na scenie pojawił się Foy Vance – łysy Irlandczyk w kapeluszu i z gitarą. Przywitał się i
rozpoczął. Najciekawsze momenty jego występu to zerwanie struny, śpiewanie do gitarowego
pudła, ale przede wszystkim kreatywne wykorzystanie technologii. Grał chwilę na gitarze, zapętlił
to, szło sobie. Podyszał, zapętlił to i dodał do gitary. Włączył jeszcze jakieś dźwięki, dodał je i
dopiero zaczął grać i śpiewać. W kilka minut otrzymał niemal całą orkiestrę. Jak na support na siłę
to wypadł świetnie.
Od 20 rozpoczęło się wielkie oczekiwanie. Według rozpiski wiszącej przy wejściu, jaśnie Tori miała
pojawić się o 20:20. Minimalnie po 20:30 na scenę wszedł basista i perkusista, popłynął początek
Give. Zaraz ona w obcisłej bieli wpłynęła na scenę, wszyscy dostali pierdolca, zgotowali jej
minutową standing ovation i ponownie usiedli. Chwilę poprzeciągała się przy fortepianie, wykonała
trochę dziwnych ruchów rękami i rozpoczęła występ. No cóż, Give to najlepszy utwór z ostatniego
dzieła, a na żywo wypada fajnie, więc było miło, chociaż nie wiem czy konieczne jest ostentacyjne
chwytanie się za krocze. Nie jestem chyba przesadnie konserwatywny, jednak tak średnio mi to
pasuje, ale jeżeli musiała i sprawiło to, że czuła się lepiej, to jakoś przeżyję.
Drugi utwór i wielki strach – niedawno całkiem często jako drugie zaczęło lecieć Pancake, czyli
nuda nad nudami, na szczęście było to Beauty of Speed, które na żywo wypada lepiej niż z płyty. Na
szczęście Tori ma cudowną właściwość i nawet średnio powalające dzieła wypadają jej na żywo
przynajmniej znośnie, a bywa, że i dobrze.
Ciekawe czy nie ma odruchu wymiotnego, gdy musi grać Cornflake Girl po raz setny. Pewnie ma i
dlatego utwór zaczął lecieć zaraz na początku. Fajnie, jedziemy dalej i pierwsza większa perłaniespodzianka tego wieczoru, Little Earthquakes, ślicznie. Juarez na przejście i drugi wielki
moment, Black Dove (January). Kto też wymyślił, że na jej koncertach trzeba siedzieć? Wybitnie
niestosowne podczas tego utworu! Dalej, Girl, świetnie, świetnie, świetnie! Starling to opad formy,
ale zaraz wielki powrót i TAKE TO THE SKY. Zapomniałem sobie, że to istnieje. Na początku
trudno było się połapać, czy mamy klaskać, czy lepiej nie, ale ponieważ waliła w fortepian, to
uznaliśmy, że mamy. Wersja nie wiem ilu minutowa, ze wstawką krzyczaną (wake the fuck up jeżeli
dobrze pomnę), myślałem, że to coś innego gra, ale nie, zaraz wróciła do Take to the Sky, znowu
większość zebranych powstała z miejsc i żywiołowo wspierała brawami i okrzykami.
Potem nieco siadło. Liquid Diamonds jeszcze ok, ale potem Carbon, całkiem nieźle zagrane, to już
słabiej. Następnie Lizard Lounge i gdzie są te wszystkie fajne kawałki? Na pewno nie znalazły się
w kolejnej Ophelii (poprzedzoną jakąś improwizacją, albo czymś czego nie znam). Na szczęście
potem zagrała Mother i powróciliśmy do światowego standardu koncertu. Powrócił też zespół i
niemal dramat, Purple People mnie nudzi, a The Power of Orange Knickers to jeden z
najstraszniejszych utworów w Tori katalogu. Niekochany przesadnie przeze mnie Fast Horse z
dzieła ostatniego wydał się przy tym cudownym ożywieniem. Inna sprawa, że na żywo gra to
wspaniale, z taką pasją, jakby odgrywała najważniejszy kawałek życia.
Potem nastąpił stage rush, czyli wszyscy z miejsc i pod scenę na Precious Things. Prawie ręce
połamałem tłucząc rytm do tego. Z minusów, Tori była cholernie głęboko osadzona i nawet będąc
przy scenie miało się do niej dobre kilka metrów. Nietrudno pojąć dlaczego gra to na każdym
koncercie, cudownie jej wychodzi, a moment NINE INCH NAILS…nie wiem czy koniecznie chce,
żeby jej to krzyczeć spod sceny, ale huknęło potężnie, nie tylko z mych ust. Potem nówka, Strong
Black Vine. No i na żywo to jest absolutna rewelacja, dłuższe chyba ze dwa razy, ze wspaniałą,
rozbudowaną końcówką. Wyglądało na to, że świetnie się bawi wisząc między dwoma
instrumentami, kolebiąc, grając i śpiewając. Pomachała, zbiegła i czekałem co dalej. Szanse szły na
Raspberry Swirl lub Caught a Lite Sneeze. Potężnie narąbane wejście sprawiło, że było jasne,
Raspberry Swirl. No i niestety, jak z płyty to jest cudowne, to na żywo nie wychodzi – za dużo
dźwięku, absolutnie zagłusza wokal chwilami, gdzieś się gubi ten fajny rytm, niestety, może nie
porażka, ale na pewno nie sukces.
Za to pożegnalne Big Wheel to wielki tryumf. Z taaaakim wykopem grane, na dzień dobry
zasugerowała wszystkim udawanie bociana klaskaniem (kto nie widział, ten nie pojmie). Gra to,
miota się na krzesełku, śmieje, pokłada po klawiaturze, tak się zapędziła, że pomyliła wersy, potem
nawet w liczeniu. Z tej drugiej pomyłki to aż ataku śmiechu dostała, wyglądała jak jakaś obłąkana
jednostka, po którą zaraz przyjdą z kaftanem. Skandowane na potęgę M-I-L-F, DON’T YOU
FORGET dołożyło się do obrazu szczęścia, który uzupełniła podbiegając do zebranych i ściskając
nam dłonie.
Wychodziłem niemal na kolanach. Lepiej niż sobie mogłem wymarzyć. Do tego cały czas wielka,
piękna wizja: jutro ciąg dalszy programu.
Sobota, Wawa. Niestety, meet & greet tym razem się nie udało. Jak się potem dowiedziałem, było o
13. Co więcej, podobno można podejść do Mindy (ochroniarki Tori) i prosić o upgrade biletu – za
ewentualną różnicę w cenie zamieni miejsce na lepsze, jeżeli takowe jest dostępne. Pierwszeństwo
mają obywatele kraju koncertu, ale i tak w pierwszym rzędzie siedzieli obcokrajowcy.
Nauczony doświadczeniem, podzieliłem się nim i do Kongresowej wchodziliśmy po 19. I jak dzień
wcześniej, 19:30 Foy Vance, tym raze z zespołem Tori. Ponieważ to ostatni koncert europejskiej
części tournée, to zostali przydzieleni mu do towarzystwa. Nie zerwał struny, nie tworzył muzyki na
żywo, ale całkiem znośnie. Oczekiwanie, 20:30 i Give. Tym razem inny strój, ciemniejszy,
oczywiście obcisły (a czy kiedyś był inny?). Znowu to łapanie się za krocze, aż trochę zacząłem się
bać, czy nie będę miał deconstructing Tori, czyli znajdź kilka różnic i czy robi dokładnie to samo.
Już drugi utwór sprawił, że miałem worshipping Tori, bo to było Hotel, jeden z moich
najulubieńszych, najwspanialszych, najśliczniejszych i co tam jeszcze. A dopiero zaczynamy…
Cornflake Girl, ok, co teraz? Opowiedziała o tym, że to ostatni koncert w Europie i że po raz ostatni
gra z tymi cudownymi ludźmi, więc jest jej w jakimś sensie smutno. Icicle, dobrze, zaraz
Concertina, jeszcze lepiej! Flavor? No nie, ale Space Dog, zagrany z cudownym przyjebaniem.
Zaraz potem kolejne Tori marzenie, Spark, super zmienione pianino w wolniejszej części,
przyrąbanie takie, że to płytowe jest niczym wobec tego. Welcome to England na żywo na szczęście
wypada o wiele lepiej niż z płyty (gdyby wypadało gorzej, to chyba trzeba by było się powiesić),
chociaż po Spark to spaaaadek nastroju o trzy piętra. Girl, fajnie, mimo że powtórka z dnia
wcześniej. Bells for her, ślicznie, dalej, dalej, dalej. Ech, zespół schodzi, Lizard Lounge, pewnie
znowu wszystko siądzie. No i tak, coś o chodzeniu na Graveyard, nawet niezłe, ale siadamy,
pewnie jaki Pancake zaraz.
Gdyby mnie ktoś pytał o dziesiątkę ulubionych, to pewnie bym podał wśród nich Upside Down.
Gdyby mnie ktoś pytał co chcę, żeby zagrała, to bym nie podał, bo by mi nie przyszło do głowy. A
tu nagle UPSIDE DOWN. Cudownieee! A potem przeplatanka: średnie Gold Dust, super Hey
Jupiter, powrót na ziemię Jamaica Inn. A potem już tylko lepiej. Najpierw Talula, wygrana tak, że
bałem się, że coś sobie rozwali w tym fortepianie. Jeszcze się nie skończyło i stage rush. Precious
Things, powtórka, ale jaka powtórka, NINE INCH NAILS ponownie. Strong Black Vine chyba
słabiej niż w piątek. Schodzi, obcokrajowcy dobyli łańcuszka serduszek na sznurku i rozciągnęli go
wzdłuż sceny. Wróciła, zobaczyła to i zachwyciła się. Raspberry Swirl, którego chyba i tak było
nieco więcej słychać niż w Zabrzu. Aha, to Big Wheel i się żegnamy? A nie, czyżby postanowiła
skończyć Tear in Your Hand? No niezłe, ale przydałoby się przyjebanie na koniec, a temu daleko do
przyjebania. Zeszła, ale nie ma świateł, wszyscy krzyczą, to jeszcze może ten Big Wheel? Jebut,
jebut, jebut i Irlandczyk przede mną krzyczy: she’s gonna make it, she’s gonna make it! Ale co, nic
się tak nie zaczyna chyba? Zaczyna, ale zrozumiałem, gdy zaśpiewała pierwszą linijkę. BLISS.
JEZUSMARIAJAPIERDOLĘ. Nie marzyłem o tym, pogo na Tori niemal, Bliss mają wszyscy, ona
chyba też całkiem niezły, bo nie pozwala nawet przebrzmieć końcówce i już robi pelikana i Big
Wheel. O ile dzień wcześniej mogła sprawiać wrażenie obłąkanej, o tyle tu już beyond psychiatric
help. Tarzała się po fotelu, śmiała, miny wariatki, biła łapami po głowie, jedną gramy, drugą sobie
machamy wokół czółka, a teraz nogi wyżej niż głowa i trzymamy rytm, akrobatyka pełna. I
oczywiście, M-I-L-F, Don’t you forget! Na koniec wyrzucono w jej stronę trochę serduszek, jednak
tym razem zbiegła bez żegnania się. Inna sprawa, że tłum pod sceną był taki, że chyba by jej
wyrwali rękę.
Podsumowania, refleksje, dygresje, komentarze? Mógłbym napisać, że nie jestem zaskoczony, bo
od 2007 wiem, że koncertowo zabija, zamiata i jest w absolutnej czołówce światowej. Ale i tak
jestem zaskoczony, zachwycony i rzucony na kolana. Dwa koncerty, niemal całkiem różne setlisty,
oba zagrane z taką pasją i zaangażowaniem, jakby coś wielkiego od tego zależało, a to przecież dwa
z bardzo wielu w długiej karierze. Co chwilę wymachy nogami, obcasami, włosami (nawet
mikrofon głową ustawiała), miny, uśmiechy, wspaniała mimika. Nawet momenty mniej porywające
były całkiem w porządku, a gdy już szło w cuda, to nie mam słów w jak wspaniałe cuda. Mój
podziw i uwielbienie wyszły poza niemal wszystkie możliwe skale. Żadnego wpieprzania na siłę
nowych utworów, tylko granie tego, co się lubi, zabawa własnymi piosenkami, sobą i instrumentem.
Pełen kontakt z publiką i absolutna perfekcja w każdej sekundzie występu.
Tak naprawdę, to wyglądało, że ze wszystkich zebranych najlepszą zabawę ma Tori Amos.
Próbowałem trochę pamiątkowo nagrać, ale połączenie żałosny aparat+żałosny
kamerzysta+niestabilne ręce, spowodowało, że efekty dalekie są od cudów. Wrzucę, bo coś tam
można usłyszeć. Na razie Hotel, a gdy będę miał chwilę, to dojdzie
reszta. http://www.youtube.com/watch?v=N5wqpOWeMfM&feature=player_profilepage
i Precious Things: http://www.youtube.com/watch?v=U1760q1NQnc&feature=player_embedded#
No i oczywiście: http://img35.imageshack.us/img35/7581/zdjcie0030z.jpg
Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0
Bez kategorii brak
Zobacz więcej...
Object 17
Happy Together
6 Październik 2009 juriusz 3 komentarzy
Jak
byłem
łaskaw
wspomnieć, atrakcji w Pakse nie stwierdziliśmy i byłbym bardzo
zdziwiony,
gdyby
komuś
udało
się
znaleźć
tam
coś
interesującego,
ale
obawiam
się,
że
chyba
nawet
najwięksi
entuzjaści
Laosu
nie
podołają.
Większość
(nie
„wszyscy”,
bo
„wszyscy”, to co najwyżej muszą umrzeć) zatrzymuje się tam,
żeby pojechać na wycieczkę do ruin Wat Phu Champasak. Oddalone o
jakieś 50 kilometrów od miasta, wycieczki zorganizowane są w
cenach pisowskich, czyli porażających, więc albo jesteśmy skazani
na pana taksiarza i tanio nie będzie, albo trzeba wynająć skuter,
motor albo jeszcze coś innego.
Początkowo
Sven
chciał,
żeby
każdy
z
nas
jechał
sam,
bo
wygodniej,
ale
ponieważ
konkurencja w mieście ustawiła ceny na poziomie 80 tysięcy za
sztukę,
zdecydowaliśmy
się
znowu
pomęczyć
we
dwójkę.
Wyjechaliśmy skoro świt. Laos to nie jest kraj, gdzie wynalazek
drogowskazu
spotkał
się
z
większym
oddźwiękiem,
więc
trzeba
nawigować
na
przydrożne
kamienie
z
wypisanymi
kilometrami.
Wiedzieliśmy, że gdzieś koło 31-wszego kilometra musimy skręcić.
Skręciliśmy, a po chwili droga z takiej sobie asfaltówki, stała
się
dramatyczną
pyłówką,
oczywiście
ze
wszystkimi
możliwymi
udogodnieniami, takimi jak dziury i koleiny. Dość szybko trafiliśmy
na drewnianą strzałkę, która wskazywała na obecność Wat Thou.
Może być i to, Champasak potem. W przewodniku nie było ani słowa
o
tym
obiekcie,
więc
podekscytowani
wizją
znalezienia
czegoś
nieznanego,
kupiliśmy
bilety,
wypalili
z
panem
peta
i
poszli
oglądać. Nie byliśmy pewni, czy kamienie, które oglądamy to
pozostałości sprzed wieków, czy też dopiero co naniesione w
ostatniej porze mokrej, ale udało się znaleźć ścianę, która na
pewno była szalenie stara i zabytkowa. Uśmialiśmy się, podzielili
refleksją, że z 500 lat temu to na pewno było super i ruszyli z
powrotem. Po drodze zahaczyliśmy wioskę, w której patrzyli na nas
jak na kosmitów. Nas z kolei zdziwiło, że standard jak z filmów o
Wietnamie, ale boisko do siatkówki i kilka anten satelitarnych mają.
Ponieważ
wracaliśmy
nieco
inną
drogą,
namierzyliśmy
dzieci
taplające się w rowie z wodą. Nie były najmłodsze, ale nie
kąpały się w strojach kąpielowych. Cieszyły się, że robimy im
zdjęcia (nie bardzo było jak zapytać czy nie mają nic przeciwko)
i żywiołowo chlapały i taplały się w wodzie. Po powrocie na
główną drogę cofnęliśmy się kawałek i dzięki informacjom od
pana biletera skręcili, tym razem dobrze. Czas mieliśmy świetny, a
byli
bez
śniadania,
więc
zatrzymaliśmy
się
w
przydrożnej
restauracji.
Mnogość
opcji
wegetariańskich
do
wymyślenia,
cola
ciepła, ale po chwili okazało się, że to ważne skrzyżowanie,
zatrzymują
się
tu
pojazdy
jadące
na
południe.
Podjechała
ciężarówka
pełna
ludzi.
Gdyby
naziści
zdecydowali
się
na
wożenie ludzi ciężarówkami, a nie pociągami, to byłoby mniej
więcej to. Jeszcze koła nie stanęły, a z okolicznych bud, domów
i
lokali
wypadły
stada
kobiet
z
towarem.
Rzuciły się niczym szarańcza, niczym sępy, niczym wszystko co
najgorsze
i
próbowały
sprzedać
dobra
pasażerom.
Jazgot
niesamowity,
machają
swym
dobytkiem,
ludzie średnio skorzy do kupowania, ale wola walki sprzedających
wielka.
Zgłupieliśmy
i
zamarli,
połowy
asortymentu
nawet
nie
poznawaliśmy,
ale
zaintrygowało
nas,
że
próbują
sprzedać
tak
typową przekąskę podróżną jaką jest biała rzodkiew w wielkich
pękach.
Ruszyliśmy
dalej,
po
kilkunastu
kilometrach
przeszkoda
wodna, moja ukochana rzeka, mój śliczny Mekong. Lokalni nie są
głupi, pobudowali tratwy i za odpowiednią opłatą bawią się w
Charona. Tu rzeka jest naprawdę wielka, przepłynięcie trwa dobre
kilkanaście minut, widok malowniczy, wysepki z krzakami dookoła. Po
drugiej stronie wyjechaliśmy przez świątynię (tak prowadzi droga)
i dotarli do traktu. Asfaltu brak, więc sprawa jest niezwykle
bolesna
dla
rzyci.
Po kilku
kilometrach
złapaliśmy
gumę.
Na
szczęście co kilkaset metrów jest punkt naprawy opon. Oddaliśmy
pojazd i zanim zdążyłem wypalić było zrobione. Nie wiem, jakim
cudem to akurat idzie im szybko. Dotarliśmy w końcu do upragnionego
celu podróży. Przelecieliśmy (w sensie transportowym) parking ze
smutnym budynkiem i zatrzymali dopiero przy wejściu na tereny
świątynne.
Siedziało
tam
za
stolikiem
trzech
panów.
Krótka
interakcja z nimi pozwoliła zrozumieć, że smutny budynek na
parkingu, to muzeum i tylko tam można kupić bilety, broń Buddo od
nich. Wróciliśmy, bilety są, a w środku okazuje się, że jest
muzeum.
OK,
jak
już tu
jesteśmy…i
skoro
zatrudniają jakieś
dziesięć osób obsługi.
Na
dzień
dobry
najbardziej urzekła mnie darmowa, lodowata woda. Szklanki oczywiście
dla wszystkich, ale nie ruszało mnie to. O wiele smutniejszy był
fakt,
że
wejść
można
było
tylko
bez
butów.
Do
toalety
oczywiście
też!
Po
ścianach,
dosłownie
po
ścianach
chodziłem,
wyczyny bohaterki z Mirror’s Edge są przy tym niczym. Samo muzeum
jest świetne, chyba najlepsze jakie widziałem w Laosie. Podpisy po
angielsku,
wyczerpujące
i
całkiem
interesujące,
wiele
rzeczy
w
stylu
legenda
lu(d)towa.
Dobre
czterdzieści
minut
łażenia,
zakończone uzyskaniem pozwolenia na nabranie wody na dalszą drogę.
Powrót do trzech panów ze stolikiem nieco zmienił nam percepcję
świata i sprawił, że wszystkie znane koncepcje ekonomiczne się
załamały.
Pierwszy
pan
sprawdził
czy
mamy
bilety.
Drugi
je
przedarł. Trzeci sprawdził, czy mamy przedarte bilety.
Pytanie
jakie
nasuwa
się
na usta jest oczywiste: CO ZA JAJA?
Odpowiedź
już
nieco
trudniejsza, ale wykombinowałem, że chodzi o to, żeby nie było
bezrobocia.
To
nie
jest
wcale
głupie,
wiadomo,
że
człowiek
bezrobotny jest sfrustrowany i bardziej podatny na depresje czy
popadnięcie w nałogi. Wymyśla się więc takie idiotyczne etaty,
panowie sobie posiedzą i pogadają, czasem na kilka sekund przerwą,
żeby przerwać bilety. U nas można zaobserwować podobną tendencję
jeżeli chodzi o stocznie i kopalnie. Jednak bileterzy są mniej
deficytowi, związku nie założą, a potem nie spalą opon w centrum
Vientiane.
Przeszliśmy
do
atrakcji
dnia. Pierwsza świątynia stała tam już w V wieku, ale to co
oglądamy
to
pozostałości
z
XI-XIII
wieku.
Początkowo
była
khmersko-hinduistyczna, ale potem przerobiono ją i jest Theravada.
Fajne jest to ich podejście użytkowe: mamy świątynię to co
burzyć, dostawimy nasze i będzie. Tu nawet zostawiono rzeźby
hinduistyczne. Jeszcze mniej dziwi, gdy widziało się w Indiach, to
jak buddyzm przenika się z hinduizmem. Trzy piętra połączone
schodami. Ruiny rozciągają się na 1,4 kilometra. Kiedyś były
połączone drogą z Angkor Wat. Również kiedyś były akwedukty,
które dystrybuowały wodę z pobliskiego, według wierzeń świętego,
źródła. Niestety, źródło albo wysycha na czas pory suchej, albo
źle
szukaliśmy.
Cały
czas
kołacze
się
myśl,
że
gdy
to
wybudowano, to zapewne było piękniejsze niż większość rzeczy,
które uważa się atrakcje europejskie. Wiele nie zostało, trochę
ścian,
kolumn,
płaskorzeźb.
Świątynia
zajmowała
niezły
kawałek
terenu, wchodzi się pod górę dobre kilka minut. Najlepszy jest
widok z samego szczytu schodów, panorama okolicy przepiękna, warto
zasiąść i zadumać się. Nie wiem nad czym, ale gwarantuję, że
temperatura zachęca do siedzenia.
Co
do
atrakcji
obiektu:
jeżeli ktoś dopiero co przyjechał z Kambodży, albo tam też się
wybiera, to może sobie przeskoczyć Champasak. Wiem, że fanowstwo
świątynne mam o wiele bardziej wyjebane niż większość turystów,
więc jeżeli ktoś chce korzystać z moich doświadczeń to uważam,
że
można
sobie
odpuścić.
Oczywiście
nie
jest
to
złe,
ale
kosztuje dwa dni i trochę kipów.
Przy
jednej
z
rzeźb
spotkaliśmy panią z Holandii. Zaczęliśmy coś gadać i nie byłoby
źle, gdyby Sven nie zapałał do niej dziką miłością. Oczywiście
od razu opowiedział o tym jak bardzo gorszy go zachowanie większości
turystów. Ona się zgodziła, a jej zgoda była wodą na jego młyn.
Właściwie nie musiałem się odzywać, on tokował i opowiadał
wszystkie okropności turystyki jakie widział. Ja mogłem dorzucić
chłopców bez koszulek wychodzących ze świątyni. On niestety nie
mógł pojąć, że jej poziom bulwersacji jest może głębszy niż
mój, ale jednak mniejszy niż jego. Gdy doszedł do potępiania
alkoholu (oczywiście patrząc oskarżycielsko na mnie) to przeżył
zawód, bo wyznała, że czasem uwielbia się napierdolić do poziomu
gleby. Również jego koncepcja, że każdy turysta powinien nauczyć
się języka lokalnego, a nie mówić do miejscowych po angielsku,
nie wzbudziła zrozumienia i furory. Tu już nie wytrzymałem i po
pierwsze wyraziłem poważne wątpliwości, czy to jest w ogóle
możliwe, a po drugie, że tu jest tyle dialektów, że życia nie
starczy (przypomnę: w samym Laosie lekko licząc 65, nawet jeżeli
są podobne, to jednak). Gdzie tam, jechał dalej o tym, że każdy
jest ambasadorem swego kraju i powinien zachowywać się jak
dyplomata. Przypomniało mi się, jak polski konsul w Vancouver
wjechał w wóz strażacki mając dwa i pół promila, a potem uciekł
z miejsca zdarzenia. Albo wyjazd ekipy z Gdańska do Petersburga,
gdzie
obrazili
absolutnie
wszystkich,
padli
pijani
na
płycie
lotniska, a kobietom sugerowali, co oni by najchętniej z nimi. Czy
też
cykliczne
napady
grypy
filipińskiej,
które
dotykały
naszego
byłego prezydenta. Gdyby tak ich przysłali do Laosu, to dopiero
miałby na co narzekać.
Powrót
do
Pakse
był
dość ciężki, głównie przez to, że Sven uparł się imponować
Holenderce. Ona nie jeździła za dobrze, więc co chwilę odwalał
jakiś popis na szosie. Nie mówiła po tajsku (niespodzianka), więc
gdy tylko mógł to wrzucał słowa w tym języku. Szło dostać
pierdolca, najchętniej bym się wypisał z tej imprezy, ale nie było
jak. Zdarzały się jednak ciekawsze momenty. Po przeprawie przez
Mekong usiedliśmy na chwilę w przydrożnej knajpie. Ona rozbawiła
mnie pytaniem dlaczego tutejsze dzieci nie są w szkole, tylko
dorabiają
zbieraniem
puszek
i
butelek.
Powiedziałem,
że
jest
niedziela, chociaż pewnie i w inne dni tygodnia można spotkać je
raczej przy butelkach, a nie zatopionych w książkach (jaki ładnie
w kontekście Mekongu). A zbierają to, bo pewnie mają dużo
pieniędzy i bogatych rodziców. Do tego dokłada się narodowa
mentalność, nie bardzo są w stanie rozwinąć taką perspektywę,
że: teraz się pouczę, za kilka lat mi się przyda i sobie zarobię.
Zresztą widać to w ich działaniach, w ogóle nie myślą o tym, że
może pójść jakaś opinia o miejscu. Że może lepiej być miłym,
bo białe jak widzi białe to biegnie do niego i pyta np. o namiary
na dobry nocleg, więc fajnie jeżeli ktoś cię poleci i zarobisz za
nocowanie pięciu osób przez trzy dni. Niestety, u nich bardziej
dominuje podejście: to ja go wychujam na 2000 kipów i będę miał
od razu do przodu i co tam, że opowie dziesięciu osobom, żeby broń
Buddo u mnie nie spali.
Na
drodze
były
wspomniane popisy, wyprzedzanie Holenderki, zatrzymywanie się za
nią,
robienie
stu
zdjęć
(czytaj:
mam
wrażliwą
i
artystyczną
duszę). Gdy wróciliśmy do miasta i poszli na obiad to Sven odmówił
oddania motoru, ponieważ zadeklarował, że chce jeszcze pojeździć
na
tylnym
kole
przy
pełnej
prędkości.
Nie
ma
chyba
nic
smutniejszego
niż
modelowy
informatyk
próbujący
poderwać
dziewczynę.
Oczywiście
popełniłem
w
życiu
niemałą
liczbę
idiotyzmów w celu zaimponowania jakiejś pani, np. wypiłem piwo z
setką wódki na raz… o jak okrutnie się porzygałem na jej oczach
w pół godziny później, ale miałem wtedy 18 lat, a i tak od tego
poziomu byłem daleko. Okres godowy mu się rozwijał, zamówił coś
zajebiście ostrego (wcześniej raczej nie szalał w tym temacie) i
zjedli
na
pół.
Mnie
tam
dziewoja
ni
grzała,
ni
ziębiła.
Uwielbiam kobiety koło 30tki, które potrzebują dwóch lat, żeby
podjąć decyzję o rzuceniu pracy, której nienawidzą i które za
diabła nie wiedzą czego w życiu chcą, ale angażują się w każdą
akcję
charytatywną,
bo
to
sprawia,
że
czują
się
potrzebne.
Przyznam, że plusowała tym, że była świadoma swoich wad, no ale
jakoś moje serce nie przeplotło się z jej. Gdy ten już odwalił
spektakl
„to
ja
za
wszystkich
zapłacę,
stać
mnie”
(a
płać
se),
a
ona
„nie
ma
mowy,
każdy
płaci
za
siebie”,
to
skoncentrowali się na potępianiu Niemca, który stolik obok łotał
piwo w tempie olimpijskim. Średnio mnie to bawiło, więc poszedłem
na net, a potem wróciłem do hotelu. I gdy myślałem, że już nic
ciekawego z tej imprezy nie będzie, że czeka mnie kilka dni ze
Svenem, z którym nawzajem mieliśmy się serdecznie dosyć, to
nadeszło zbawienie.
Zbawienie
siedziało
sobie w ogródku naszego hotelu, piło piwo i próbowało nawiązać
jakiś
kontakt
z
Niemcem,
którego
wcześniej
duet
niemiecko-holenderski
potępił.
Niestety,
angielski
krajana
Goethego
był wielce ograniczony, postawiony na akcencie takim, że ja więcej
rozumiałem
niż
Bryt,
a
głębia
przemyśleń
raczej
bliższa
Rudawie niż Mekongowi. Dołączyłem i od razu impreza się ożywiła,
a raczej chłopaczek, któremu dano Steve, zaczął na całego ze mną
gadać. Pierwszy raz od dłuższego czasu czerpałem przyjemność z
rozmowy. Najwspanialsze były jego zdolności aktorskie, ilekroć coś
opowiadał to wcielał się we wszystkie postacie swej opowieści,
podrabiał
azjatyckie
akcenty,
podkolorowywał
postacie
i
teksty.
Szczerze wyłem ze śmiechu. Potem dołączył do nas Sven, który
jednak postanowił pogodzić się z Niemcem. Chodziło o opcję: z
Pakse do Si Phan Don łódką. Si Phan Don to odcinek Mekongu, zwany
krainą 4000 wysp, słynący z piękna i spokoju. Rno mieliśmy tam
jechać.
Niestety
i
nie
wiedzieć
czemu
opcja
przepłynięcia
Mekongiem z Pakse tamże umarła. Obecnie można tylko wynająć
prywatnie
łódkę
i
zapłacić
w
kurwę,
albo
trzeba
jechać
asfaltem. Niemiec wynajął już łódź, dał za nią bodajże 150
dolarów, a teraz pojawiła się opcja dołączenia do niego. Chciał
20$ od osoby, czyli z jednej strony tanio, z drugiej to niemal mój
dzienny
budżet
był.
Naprawdę
trudno
wykrzesać
jakiś
zajebisty
entuzjazm wobec Mekongu, który zna się tak dobrze.
Steve
zaś
przyjechał
z
Kambodży i w planach miał ciągnięcie się w górę Laosu, by
potem pojechać na południe Tajlandii, wkroczyć do Malezji i być w
Kuala Lumpur na początek kwietnia. Jego rodzice wybrali sobie na
emeryturę Malezję, a teraz Steve wspólnie z matką wymyślili
niespodziankę dla taty: w jego urodziny matka weźmie starego niby
nic do centrum, a tam „przypadkiem” spotkają syna. Jego podróż
była
wielka,
wyjechał
pociągiem
z
Londynu,
przeciągnął
całą
Europę i Rosję, wjechał przez Mongolię do Chin, a potem do
Wietnamu. W odróżnieniu od 90% spotkanych Brytyjczyków rozumiał
co się dzieje wokół niego, cechowała go też rzadko spotykana
zdolność
interpretacji
rzeczywistości
i
pełen
sceptycyzm
do
świata zachodu. Nie ma słów na to, jak przyjemnie mi się z nim
gadało. Problem polegał na tym, że on chciał jechać na północ,
do Tad Lo, a ja do Si Phan Don. Pił ślicznie, piwo za piwem. Niemcy
poszli spać, a my rozmawialiśmy o Azji, Europie, ludziach i języku
angielskim. Skończył ekonomię i nie wiedział, że w angielskim
istnieje taki present perfect czy conditionale. Opowiadałam mu więc
jak wygląda nauka angielskiego dla Polaka i jakie są największe
różnice w naszych językach, a jego to naprawdę interesowało.
Idyllę zburzył, a raczej podbudował locals z recepcji. Popijaliśmy
ostatnie piwa, a na scenę wtoczył się pijany Laotaniec. Zaczął
idealnie, od wylania piwa Steve’a na Steve’a. Ten zareagował
spokojnie, niemniej stanowczo. Widząc sytuację podymałem do sklepu
po kolejne piwa, a jego zostawiłem w objęciach miejscowego. Przy
okazji kupiłem lao-lao (no nie zmarnuje się) tylko po to, żeby
odkryć, że locals sobie nie poszedł. Bredził do nas na całego.
Zaczął klasycznie: Chcecie dziewczynki to załatwię.
Nie, dzięki.
A,
to
pewnie
chcecie
małe
dziewczynki?
Nie, naprawdę dzięki
Aaa,
wy
pedały,
to
chłopców?
Nie,
nie
pedały,
chłopców też nie chcemy
Narkotyki?
Marijuana,
kokaina, LSD?
Trochę
mi
serce
drgnęło
na to LSD, ale Steve na szczęście był mniej łatwowierny: nie,
tego też nie.
Jesteśmy beznadziejni
Wiemy,
możemy
sobie
powrócić do rozmowy? We really do appreciate your efforts, but just
wanna relax here.
Chuja,
nie
pójdzie,
on
nam załatwi co chcemy.
Nic nie chcemy.
W
efekcie
chwycił
Steve’a za przyrodzenie i zaczął jęczeć:
Ooooh,
so
good,
so
big,
so hard, wanna fuck? Wanna fuck?
NO!
–
odpowiedział
stanowczo
Mmmm,
good
cock,
good
fucking!
Możesz
mnie
przestać
trzymać za jaja?
Mmmm,
girls
like
it,
mmm
so big!
Odpierdol
się
od
mojego
ptaka!
Mmmm,
no
girls,
you
gay?
Boy, wanna boy?
Kurwa,
już
to
raz
przerabialiśmy. Nie, nie chcemy dymać, nie chcemy dziewczynki,
chłopca ani pangolina. Wyjeb się sam.
Po
dobrych
nastu
minutach
poszedł i obiecał wrócić z kokainą. Skoncentrowaliśmy się na
lao-lao, a gdy już poza śmiechem nic nie wydobywało się z naszych
ust, postanowiliśmy iść spać.
Sven
obudził
mnie
o
7
rano. Że idziemy na łódkę i płyniemy do Si Phan Don z jego
rodakiem.
Byłem
w
stanie
między
pijaństwem, a rzeczywistością. Miałem do wyboru trzymanie się
planu i zaplanowaną podróż z Niemcami, którzy gadają po swojemu;
albo trochę w złą stronę, ale za to z chłopem, z którym mam
ubaw
po
pachy.
Krótko
myślałem:
podziękowałem
Svenowi
i
powiedziałem, że jadę ze Stevem do Tad Lo. Poczekałem aż pójdzie
i wsunąłem Brytowi kartkę, że zdecydowałem się jechać z nim i
żeby nie odjeżdżał beze mnie.
O
9
już
nie
spałem,
zjawił się Steve. Uśmiechnięty, że chcę z nim walić do Tad Lo,
wioski, gdzie jedyną atrakcją jest rzeka i wodospady na niej.
Wyznaczyliśmy godzinę wyjazdu, zapłacili za hotel i ruszyli w
stronę dworca. Tu miałem problem: kończyły mi się kipy, karty
jak wiadomo nie miałem, więc potrzebny był bank. Poniedziałek,
poranek, w czym problem?
W tym, że to Laos.
Bank
numer
jeden
był
zamknięty.
Bank
numer
dwa
miał
strażnika,
który
informował,
że
jest
przerwa,
niestety
nie
wiadomo do kiedy.
Bank
numer
trzy
poinformował mnie, że na dziś już są zamknięci.
Chuj
mnie
strzelił,
kurwa trafiła i krew zalała. Skończyłem w hotelu, gdzie za euro
dostałem żałosne 10000 kipów, czyli jakieś 10% mniej niż dostać
chciałem. Wymieniłem trochę i pojechaliśmy na dworzec. Taksa w
modelu siedzisz na pace, jedziemy, jakiś koleś z motoru krzyczy do
nas:
Where
you
from,
where
you
from?
ENGLAND!
–
skłamałem,
bo wiadomo co oni o Polsce.
MANCHESTER
UNITED!
–
i
wyciąga do nas rękę. Trochę zdurniali uścisnęliśmy, po czym
pozdrowił nas i oddalił się.
Dotarliśmy
na
dworzec.
Autobus dopiero za dwie godziny. OK, to ja jestem głodny i chodźmy
coś zjeść. W drodze musieliśmy przekonać wiele lokalnych pań,
że nie chcemy kupić jedzenia, torby, owoców, kapelusza, piszczałki
ani picia. Restauracja, Steve chce kawę, ja jakiekolwiek śniadanie.
Mówimy obsłudze i widzimy zero reakcji. Walę do kuchni, pokazuję
w przewodniku, że jestem wegetarianinem. Pani się uśmiechnęła.
Wróciłem, a ten do mnie żartuje:
Pewnie
pomyślała:
„a,
jesteś
wegetarianinem,
chciałeś
się
tym
podzielić,
to
miło
z
twojej strony”
Po
mniej
więcej
czterdziestu minutach dowcip ten okazał się rzeczywistością. Na
szczęście córka właścicielki przyszła ze szkoły i w śladowym
angielskim zapytała czy coś chcę. Po kolejnych dwudziestu minutach
mogłem
cieszyć
się
wspaniałą
zupą.
Rachunek
nas
zaskoczył,
dwie kawy, zupa i 8000 kipów, jednak istnieje tani Laos.
Dwie
godziny
jazdy,
pan
wysadził diabli wiedzą gdzie. Oprócz nas była jeszcze dwójka
turystów, a czekał na nas taksiarz. Krótkie negocjacje i zawiózł
wszystkich do Tad Lo. Droga oczywiście pylista, dość fajnie się
upieprzyliśmy
chociaż
to
tylko
kilka
kilometrów.
Rozpoczęliśmy
poszukiwanie
noclegu.
Oczywiście
podwiózł
nas
do
jakiegoś…hotelu…schroniska…o,
rozwalającej
się
budy,
która
wynajmowała pokoje, ale kusił nas wielki, drewniany dom tuż przy
rzece. Osada podzielona jest na pół dość pokaźną rzeką, zaś
rozmiary
sprawiają,
że
zawsze
będziemy
jej
blisko.
Próby
wynajęcia
pokoju
trwały.
Oczywiście
nikt
nie
był
w
stanie
udzielić
informacji,
więc
łaziliśmy
dookoła
domu
i
próbowali
znaleźć
recepcję.
Po
dwudziestu
minutach
zabawy
rozważaliśmy
wprowadzenie się, bo i tak pewnie nikt nie zauważy. W końcu
znalazł się pan, krzyknął 80000 za noc od głowy, więc mu
podziękowaliśmy. Znaleźliśmy sobie pokój za 20000 za noc, więc
po 10 na twarz, czyli taniej niż się spodziewałem. Z atrakcji jest
rzeka, więc stroje kąpielowe i dawaj. Jemu poszło gorzej, bo nie
chciał zostawić rzeczy na brzegu i postanowił przenieść je na
wysepkę na środku rzeki. Gdy w mniej więcej połowie drogi się
wypieprzył
i
wszystko
zamoczył,
postanowiłem
zaryzykować
zostawienie rzeczy na brzegu, wszystko przywiązałem do jakiejś
metalowej rury. Woda to było błogosławieństwo, cholerny upał i
pył z drogi zszedł z nas w sekundę. Stado lokalnych dzieci
pluskało się z nami, białych trochę też się trafiło, ale bez
przesady i byli daleko. Największe zdziwienie, że prąd rzeki dość
mocny, do tego stopnia, że idzie upaść i zostać poniesionym. A
potem z uśmiechem na ustach „ale fajnie, zjeżdżalnia niemal”
i, z moim szczęściem, pierdolnąć się boleśnie kolanem o kamień.
Jeszcze tylko odkryć, że zaraz tu jest dość wysoki wodospad i jak
z niego spadnę to znacząco może to skrócić nie tylko wycieczkę,
a egzystencję w ogóle. Ledwo byłem w stanie płynąć pod prąd,
na
szczęście
dzieci
wciągnęły
mnie
na
kamień.
Laotańskie
dzieci są jak Czerwone i Zielone Berety w jednym, potrafią chyba
wszystko, a przynajmniej mała, niepozorna dziewczynka radziła sobie
z pływaniem lepiej niż ja.
Gdy
już
pozabawialiśmy
się w chaotyczne czołganie w rzece, postanowiliśmy przejść się
w jej górę, gdzie miał być wodospad. No i był, jednak większe
wrażenie zrobił na nas pan wędkarz. Stanął sobie na krawędzi, w
dół dobre dziesięć metrów, ewentualne lądowanie na kamieniach,
a on spokojnie łowił, oczywiście na kijek z żyłką. Na nogach
japonki, prąd taki, że nie mieliśmy odwagi nawet ręki wsadzić, a
ten bez problemu zarzucał co chwilę wędkę i nie wyglądało na
to, że przychodzi mu do głowy, że może spaść i tym samym zepsuć
statystykę
dotyczącą
długości
życia
mieszkańców
południowego
Laosu.
Kolejny
wodospad
jest
ileś tam kilometrów w górę rzeki, więc odpuściliśmy. Wracamy,
a tam w miejscu, gdzie wcześniej pływaliśmy siedzi wielka ekipa
lokalnych i mają imprezę. Gdy tylko nas zobaczyli to zawołali w
międzynarodowym języku ciała. Siadamy niepewnie z nimi, jeden
mówił
w
bardzo
śladowym
angielskim.
Po
dłuższych
obradach
ustaliliśmy,
że
panowie
są
urzędnikami
państwowymi,
a
tłum
dzieci to ich, zaledwie dwie rodziny. Zabawa była w dechę,
przeprosili nas, że nie mają dla nas jedzenia, bo już zjedli, ale
czy
zechcemy
się
z
nimi
napić.
Zechcieliśmy, ale
picie
po
laotańsku, czyli jedna szklanka i każdy toastuje do następnego.
Mieliśmy tyle radości, że siedzieliśmy koło siebie, więc jeden
toast mniej, ale za to ja ciągle z prawej szklankę to miałem
prawie wkładaną do oka, bo tak bardzo się cieszyli, że z nimi
siedzimy. Po chwili picia i ustalenia rzeczy w stylu imiona zebranych
i nasze kraje pochodzenia (znaczy my się ichniego domyślaliśmy)
zaproponowano pływanie. A raczej nakazano pływać, a właściwie to
skakać. Stajemy i ni chuja, nie skoczę z dobrych pięciu metrów do
wody, której głębokości nie znam, dookoła są wielkie kamienie,
wizja kończenia życia na wózku nie jest mi specjalnie bliska.
Problem, że nikt nie pytał nas o zdanie, po prostu chwycili nas za
ręce i skoczyli. Woda, dno, nie jest głęboko, ale ok, kręgosłup
cały. No i się zaczęło.
Każdy
chciał
sobie
skoczyć z białym. Marzeniem było skoczyć z dwójką białych
jednocześnie,
oczywiście
trzymając
się
za
ręce.
Ja
przestałem
liczyć po szóstym skoku, Steve po dwunastym. Dobre trzydzieści
było na pewno. Najwspanialszy był ojciec jednej z rodzin, który po
każdym skoku prowadził coś na kształt rozmowy-monologu. Wypływał
na powierzchnię i krzyczał:
You
Happy?
–
raczej
nie
czekał na odpowiedź – Me Happy, you happy, we all happy, happy,
happy
Gdzieś
do
zabawy
włączył
się szampon, jego córa przyszła do mnie nieco przerażona, kazała
się
pochylić
i
umyła
mi
głowę
odżywką.
Oczywiście
śmieci
wrzucali do rzeki, ale czynili to tak naturalnie, że wydawało się
jak najbardziej na miejscu. Po dobrych dwóch godzinach zabawy
zaczęło
robić
się
chłodno,
więc
wykonaliśmy
pamiątkowe
zdjęcia. Uparli się, że chcą nasze numery komórek i maile.
Daliśmy,
chociaż
próbowałem
wyjaśnić,
że
niekoniecznie
będę
gadał z kimś w Laosie. Chcieli żebyśmy z nimi jechali do Salavan,
ale podziękowaliśmy. No to czy przyjedziemy jutro. No nie bardzo,
ja już wypadam z Laosu, ten do Vientiane, więc Salavan nam nie
bardzo po drodze. Gdyby się coś dało z nimi pogadać, a tu w kółko
happy, happy, happy. Salavan to zadupie na sześć tysięcy osób,
pewnie autobus raz na czas, więc ryzykownie. Przewodnik nie oferował
zbyt wielu informacji o Salavan, więc podziękowaliśmy i obiecali
jeszcze to przemyśleć. Tak, na pewno przyjedziemy, dziękujemy za
wszystko. Oczywiście do dzisiaj mi żal, że nie pojechałem, ale od
tego happy to chyba bym w końcu umarł.
Przebraliśmy
ciuchy
(pływanie oczywiście w ubraniach było) i poszli coś zjeść. Do
wyboru były ze trzy lokale, wybór padł na największy. W żadnym
nikt się nie stołował, więc trudno było odkryć, gdzie ludzie
jedzą. Siadamy.
Piwo!
–
podano
wspomniane piwo.
Dobra,
może
być,
ale
menu
też
poprosimy.
Obsługa
przewijała
się
raczej
niż
była
obecna, więc wszystko trwało. Nie spieszyło się nam nigdzie, ale
nabierało
to
dość
groteskowego
wymiaru.
Chciałem
sałatkę
z
papaji,
pani
coś
krzyknęła
do
kuchni,
stamtąd
zbolały
głos
odpowiedział
i
okazało
się,
że
no
papaya.
Zrezygnowany
wybrałem coś tam innego, ale dokonaliśmy rekonstrukcji dialogu,
mówię:
Ona
tam
krzyknęła
„ej, biały chce sałatkę z papai, zrobisz?”
Steve podchwycił:
W
odpowiedzi
padło
„nie, nie mam za bardzo nastroju na szatkowanie papai, poza tym
jest raczej późno, niech zamówi coś innego”
Siedzimy,
gadamy,
drugie
piwo sami sobie wzięliśmy, bo nikogo nie było. Steve poszedł do
łazienki, wraca załamany.
- Co się było stało?
Niby
nic
takiego,
ale
wchodzę do kibla, a tam kelnerka kuca na dziurą, a w ręku ma nasze
zamówienie, więc jeszcze pewnie nie przekazała go do kuchni
Może
się
wyleje
i
zaniesie.
Problem,
że
she
is
taking a shit
O
kurwa…no
tak,
wiadomo, że w kiblu świetnie się czyta, więc sobie zapisała
zamówienie i dopiero z nim tam poszła, żeby mieć jakąś lekturę.
Po
dobrej
godzinie
dostaliśmy coś tam. Skończyła się telenowela i zebrani odkleili
się
od
telewizora.
Serial
był
lotów
najwyższych,
zgadywaliśmy
fabułę
i
odkryli
nowy
fach,
właściwy
tylko
dla
pewnych
azjatyckich stacji TV: stanie z wentylatorem. Jak inaczej uzyskać
efekt, że kobieta w zamkniętym biurze dostaje jakiś szokujący
news i z tej okazji nagle jej włosy zaczynają latać dookoła
twarzy jakby jechała na motorze? Oczyma wyobraźni widzieliśmy jak
jakiś biedny stażysta stoi z wiatrakiem i ją owiewa.
Na
deser
rzuciłem
banany
płonące z lao-lao, polecam, tu kosztowały jakoś śmiesznie mało.
Koło 22 lokal chciał się zamknąć, więc trzeba było zapłacić.
Okazało się, że połowę rachunku ma jedna kelnerka, drugą połowę
pan, a piw nam nikt nie zapisywał. English zerowy, więc wzięliśmy
od pana bloczek, sami odtworzyli wszystko co jedli i wypili [„te,
myślał, że wypiliśmy po trzy na twarz, a nie po pięć, jesteśmy
uczciwi?
A
cholera,
jesteśmy,
zabawni
są
tutaj”]
i
zapłacili
dokładnie wyliczoną kwotą. Zmieniliśmy lokal, w drugim siedziało
białe
stado.
Zaoferowali
jointa,
ja
skoczyłem
po
flaszkę.
Siedzimy, gadamy i ubaw po pachy. Dali nam kartkę, którą określili
mianem listy zakupów. Były tam jakieś pokraczne rysunki zwierząt.
Wpadli na pomysł, że skoro są w Laosie to zjedzą jak lokalni.
Następnego dnia chcieli jechać na targ, kupić wiewiórki, ptaszki
i wszystko co tylko tam znajdą, a wieczorem właścicielka ich
„hotelu” miała im pomóc z grillem. Absolutnym hitem był pomysł
kupienia wielkiego kota, niestety Austriak nie wiedział jak to
będzie po angielsku, ale powtarzał, że wielkie kocisko. Nie ryś,
nie
puma.
Najwspanialsza
była
jego
artykulacja,
mniej
więcej:
hjuuuuuuuuudż keeeeeet, miaaaaaaauuuu! W takich chwilach człowiek
żałuje, że nie je mięsa. Austriak budował hotel w Laosie i
kursował między Tajlandią, Malezją, a Laosem, ponieważ jakieś
wspaniałe przepisy wizowe zmuszały go do tego. Pokochał jednak ten
kraj na tyle, że postanowił walczyć z idiotyzmami. Opowiadał, co
tu
już
jadł,
mnie
urzekł
nietoperz,
szczury
też
niezłe,
oczywiście wiewiórki, jaszczurki i węże. Zabawa była wspaniała,
pani właścicielka sprzedawała im jointy, nie miała problemu, że
pijemy swoje, więc w nagrodę kupowaliśmy od niej zapoję. Z
ciekawszych historii to jest sobie w Laosie coś takiego, co się
zwie gibbon experience.
Pomysł
jest
odlotowy,
zasuwa
się
po
jungli
na
poziomie
nastu
metrów,
sznurki
z
karabinkami, drabinki, kładki. Trwa to chyba trzy dni, śpi się w
domkach na drzewach, ogólnie zabawa przednia. Bólem jest cena:
przynajmniej sto dolców, a nawet bardziej 120. Chłopaczek pecha
miał wybitnego, bo ledwo zaczął udawanie gibona, to zaczął go
strasznie boleć brzuch. Musiał się męczyć do końca dnia zanim
dane mu było zejść na ziemię. W szpitalu w Laosie powiedzieli, że
nie wiedzą, co to, więc Tajlandia. Okazało się, że to bardzo
skomplikowany przypadek medyczny, wyrostek robaczkowy. Oczywiście
organizator gibbona nie oddał mu kasy, a jako bonus mógł sobie
kupić nową wizę do Laosu. W takich chwilach człowiek myśli, że
nie idzie mu wcale źle. A biedny gibon jak ma zapalenie wyrostka to
do Tajlandii nie pojedzie. Problem polega też na tym, że ze względu
na popularność rozrywki, to podobno z większych zwierząt można
tam zobaczyć raczej komary, gibony dały w długą jakiś czas temu.
Przedsiębiorcza
pani
zaoferowała nam nocleg po 10000. Aż żal, że następnego dnia
wyjeżdżałem,bo warunki to były na miarę obozów internowania, a
zapach łóżka zdejmował kask. Steve zostawał jeszcze dzień, ale
również się nie zdecydował.
Rano
właściciel
chaty
wziął mnie na motor i za odpowiednią opłatą podwiózł do
głównej drogi. Po chwili nadjechał autobus do Pakse. Najciekawszy
moment przejazdu to bez wątpienia ten, w którym kierowca postanowił
się odlać. Zatrzymał bus na środku drogi, stanął na stopniach,
wyjął ptaka i się odlał. Zero obcinki, zero podejścia, że może
blokuję komuś drogę, że może nie wszyscy muszą oglądać moje
(jego
w
sensie)
przyrodzenie.
Ludzie
przyjęli
to
spokojnie,
widocznie taka norma. Wkrótce miało się okazać, że to dopiero
początek atrakcji komunikacyjnych na ten dzień.
Steve
również
realizuje
się pisząc. Jego wersja wydarzeń z Tad Lo:
http://www.travelpod.com/travel-blog-entries/stevehopkins/1/1236755640/tpod.html
LISTOPAD 2009
The Devil Island
13 Listopad 2009 juriusz 2 komentarzy
Kolejna
wizyta
w
Pakse
była
na
szczęście
krótka
i
obejmowała
tylko
zmianę
autobusów
na
dworcu.
W
kasie
dowiedziałem
się,
że
biletu
do
Si
Phan
Don
u
nich
nie
kupię
i
że
mam
pogadać
z
prywatnym
przewoźnikiem,
o
tam.
O
tam
pani
powiedziała,
że
40000,
więc
zająłem
miejsce
obok
biuściastej
Francuzki
i
po
chwili
ruszyliśmy.
Ilość
osób
w
pojeździe
przekraczała
jakiekolwiek
normy,
trzy
ławki
na
pace,
siedziało
się
sobie
na
kolanach.
Dobrze,
że
przynajmniej
nie
fatygują
się
i
nie
montują
szyb,
pozostają
przy
kratach,
więc
jest
czym
oddychać.
Pierwszy
postój
mieliśmy
przy skręcie na znanym mi już 31-wszym kilometrze. Od razu rzuciły
się
stada.
Oferowali
wiele
rzeczy,
ryż
w
bambusie,
kukurydze,
wspomnianą
rzodkiew,
niezidentyfikowane
mięso
na
patyku
(mój
typ:
szczur
albo
wiewiórka)
i
PTAKI.
Takie
małe,
patyk
wchodził
przez
dziób,
wychodził
w
okolicach
podogonia
(lub
na
odwrót,
zależy
jak
patrzeć).
Głodny
byłem
jak
szlag,
więc
kupiłem
dwie
kukurydze.
Okazało
się,
że
pastewne,
no
ale
dało
się
zjeść
i
oszukać
nieco
głód.
Po
kilku
godzinach
zbliżaliśmy
się
do
celu
(jeszcze
tego
brakowało,
żebyśmy
się
oddalali),
ale
rozpoczęli
odwożenie
wszystkich
do
domów,
więc
jeździliśmy
w
kółko.
Przyszło
do
płacenia,
odkryliśmy,
że
lokalni
dają
po
30,
więc
też
daliśmy
30.
Najpierw
bileterka
nie
chciała
przyjąć,
walka
na
całego,
ale
o
dziwo,
autochtoni
nas
wsparli
i
poszło
za
30.
Niemniej
wkurwiało
mnie
już
nieco,
że
co
chwilę
takie
jaja
z
płaceniem.
Francuzka
chciała
zobaczyć
dupny
wodospad,
więc
pojechała
tam,
ja
powoli
zbliżałem
się
do
celu.
Mogłem
odwalić
nieco
ćwiczeń
gimnastycznych,
bo
nie
bardzo
szło
im
zdejmowanie
bagaży
z
dachu,
więc
pomagałem,
co
wzbudzało
powszechną
radość.
Moją
też,
bo
asortyment
mieli
szaleńczy,
oczywiście
kochane
wory
z
ryżem,
do
tego
garnki
i
toboły.
Pewnie
potem
wracali
do
domów
i
„nie
uwierzysz, taki wielki biały chuj mi zdejmował to barachło”.
Dotarłem
nad
Mekong.
Na
kukurydzy
żyć
się
za
bardzo
nie
da
(chociaż
dzieło
„Usta
pełne
kamieni”,
traktujące
o
północnokoreańskim
obozie
pracy,
mówi,
że
można,
tylko
skóra
nieco
żółknie),
więc
poszukałem
lokalu
gastronomicznego
(określenie
„restauracja”
nie
przejdzie).
W
pierwszym
mieli
ładną
zupkę,
ale
nie
dali
sobie
wyjaśnić,
że
są
w
stanie
zrobić
z
niej
opcję
vege,
wystarczy
po
prostu
nie
wrzucać
tego
cholernego
mięsa.
W
drugiej
udało
się
dostać
kanapkę,
chociaż
nikomu
nic
się
nie
chciało
i
picie
sam
sobie
musiałem
podać,
kanapkę
też
gdzieś
tam
postawili
i
łaziłem
za
nią.
Znak
zwiastujący
sracz
głosił,
że
skorzystanie
kosztuje
1000
dla
Laotańczyka,
zaś
dla
innych
nacji
wydatek
ten
to
2000.
Okolica
wyglądała
przeodlotowo,
wszyscy albo spali, albo leżeli i byli zbyt leniwi, żeby zasnąć.
Poszedłem
na
przystań,
gdzie
odkryłem,
że
zawód
Charona
jest
całkiem
dochodowy.
Krzyknęli
30,
zacząłem
walczyć,
więc
powiedział,
że
mam
czekać
aż
będzie
więcej
osób.
Wyglądało
na
to,
że
mogę
posiedzieć,
ale
na
szczęście
po
kilku
minutach
zjawiły
się
jeszcze
dwie
osoby
i
popłynęliśmy
po
15
od
głowy.
Widzieliśmy,
że
przewoźnik
cierpi
nieprzeciętnie,
biedny
musiał
się
ruszyć
i
coś
zrobić.
Widoki
piękne,
nie
wiem
czy
4000,
ale
wysp
u
nich
dostatek.
Do
wyboru
są
dwie
(pewnie
da
się
coś
zakombinować
więcej, ale mainstreamowo są dwie, no trzy): większa to Don Khong,
wydawała
się
mniej
spokojna.
Wybrałem
Don
Det,
które
połączone
jest
mostem
z
Don
Khon
i
ma
opinię
mniej
popularnej.
Jeszcze
zanim
dopłynęliśmy
to
widziałem,
że
mało
popularne
to
nie
jest
–
ilość
knajp
widoczna
z
wody
była
porównywalna
z tym co mamy w Krakowie na Rynku. Wyskoczyłem, o dziwo tylko dwie
osoby
chciały
mi
zaoferować
nocleg,
i
ruszyłem
w
jedyną
możliwą
stronę
(w
drugą
stronę
drogi
nie
było,
więc
dylematu
też
nie).
Sprawdziłem
ze
cztery
oferty,
we
wszystkich
mówili
30000,
więc
wziąłem
coś
co
wyglądało
na
w
miarę
solidną
chatę,
a
pani
była
przemiła.
Jej
restauracja
oferowała
jedzenie
w
umiarkowanych
cenach,
pranie
również,
więc
rzut
okiem
i
dobra,
biorę.
Gdybym
zobaczył
łazienkę,
to
pewnie
bym
nie
wziął,
no ale co tam, shocking Asia miała być, shocking Asia jest. Zresztą
czego
chciałem,
skarpetki,
które
miałem
na
sobie,
miały
dwa
dni,
koszulka
trzy,
o
spodenkach
nawet
nie
mówię,
a
i
tak
były
to
najczystsze
ciuchy
jakie
miałem
na
stanie.
Rzuciłem
jej
wszystko co miałem do wyprania i ruszyłem na zwiad. W knajpie z
netem
dowiedziałem
się,
że
netu
nie
będzie,
bo
obsługa
gra
w
bilard
i
nie
ma
nastroju,
żeby
włączyć
sprzęt.
Łaziłem
po
wyspie, nie bardzo wiedząc czego szukam – a i wielu opcji łażenia
nie ma – aż nagle uszu mych dobiegła mowa ojczysta. Od mniej więcej
trzech
tygodni
nie
słyszałem polskiego
(poza
Kultem
z mp3)
więc
aż
chwilę
zajęło
zrozumieć
co
to.
Patrzę,
trzy
osoby,
padam
w
ramiona.
Po
kilku
minutach
siedzieliśmy
razem
w
lokalu.
Po
kilku
piwach
poszliśmy
po
flaszkę.
Doszło
do
sytuacji
kuriozalnej,
flaszka
tańsza
od
przepity.
Piliśmy
na
werandzie
ich
bungalowu,
właścicielka
podała
nam
lód,
znalazły
się
jakieś
jointy,
idylla.
Rodaków
były
trzy
sztuki,
para
i
spotkany
dzień
wcześniej
chłop.
Wszyscy
przerobiliśmy
Wyspy,
każdy
inne.
Singiel
Szkocję,
oni
poznali
się
w
Londynie.
Dość
szybko
mieliśmy
jedyną
możliwą
refleksję:
chcesz
Laosów,
to
na
pewno
z
poziomu
polskiej
średniej
tego
nie
zrobisz.
Plany
były
różne,
on
dogadał
się
fajnie,
bo
dostał
pół
roku
bezpłatnego
urlopu
–
w
jego
miejscu
pracy
uznano,
że
chwilowo
go
nie
potrzebują,
a
on
uznał,
że
pół
roku
w
Azji
to
dobry
pomysł.
Oni
zakończyli
przygodę
z
UK
i
postanowili
zrobić
wielką
podróż
przedślubną.
Tematów
nie
brakowało,
a
ja
w
końcu
miałem
ludzi,
z
którymi
rozmawiało
mi
się
naprawdę
świetnie.
Piliśmy
chyba
do
2.
Jak
potem
się
okazało,
przyszły
mąż
obudził
się
koło
3
i
go
suszyło
(ach
ten
jebany
klimat),
oczywiście
wszystko
zamknięte,
więc
przedrałował
całą
wyspę
zanim
znalazł
butelkę
z
resztką
wody.
Potem
udało
mu
się
znaleźć
ludzi,
którzy
jeszcze
pili
i
byli
łaskawi
dać
mu
1,5
litra
H2O.
Ja
natomiast
zasnąłem
pod
drzwiami
do
pokoju
w
okolicach
pewnie
3
godziny.
Spotkanie
z
panią
właścicielką
o
poranku
zaczęło
się
od
wyjaśnienia
mi,
że
jeżeli
chcę
spać
na
zewnątrz
to
naprawdę
nie
ma
sprawy,
przecież
są
hamaki.
Pokazuje
mi
je,
wyjaśnia
jak
używać,
ja
kiwam
głową
i
no
tak,
rzeczywiście,
to
już
będę
wiedział,
właśnie
chodziło
mi
o
to,
żeby
poleżeć
sobie
na
deskach
na
werandzie
i
oddychać
świeżym
powietrzem.
Teraz
już
wiem,
że
tu
jest
hamak
i
mogę
w
tym, a nie na glebie.
Wyspy
zwiedzać
można
na
kilka
sposobów.
Najpopularniejszy
jest
rowerowy,
ale
wolałem
pochodzić.
Załapałem
się
za
to
na
wspaniałą
historię
o
rowerach,
autorstwa
Steve’a
z
Tad
Lo.
Idzie
sobie,
widzi
wypożyczalnię,
pyta
po
ile
rower:
Po
dwa
dolary,
ale
jak
sobie
pójdziesz
tam
dalej
to
po
lewej
masz
po
dolarze
Zgłupiał,
potem
zgłupł,
aż
absolutnie
totalnie
zdurniał,
podziękował
i
próbował
poukładać
sobie
świat
na
nowo
po
wydarzeniu,
które
zmieniło
nieco
kilka
teorii
ekonomicznych.
Obstawiam,
że
pracownik
miał
pracodawcę kanalię i w ten sposób mścił się.
Połaziłem
sobie
po
wyspach,
wrażenia
z
różnych
kategorii.
Klimatycznie
wygląda
cmentarz
pociągu,
który
jeździł
tu
w
czasie
kolonizacji.
Jest
to
jedyny
pociąg
jaki
Francuzi
przywieźli
do
Laosu
–
przeprawa
przez
wodospady
na
Mekongu
nie
wchodziła
w
rachubę,
a
trzeba
było
jakoś
przewozić
złoto.
Wyspy
stanowiły
ważny
węzeł
komunikacyjny
między
Sajgonem,
a
północą
Laosu,
chociaż
dzisiaj
wiele
z
widoków
kolejowych
nie
zostało.
Pociąg
nie
pojechał ani razu po II WW. Ponieważ nie wpadli na punkty skupu
złomu, to lokalni tylko rozebrali tory i pobudowali sobie z nich co
się
dało,
zaś
pociąg
został,
stoi
i
rdzewieje.
Polecam
trzymać
się
lewej
strony,
wówczas
droga
prowadzi
nad
Mekongiem
i
jest
względnie
przyjemnie.
Druga
opcja
prowadzi
przez
środek
wypalonego
pola, gdzie po pięciu minutach dostaje się ciężkiego pierdolca.
Nie
wiem
ile
Mekong
tu
ma, ale być na wielkiej wyspie i odkryć, że jest na niej rzeka i
to
poważna,
z
mostem,
to
naprawdę
wow.
Odkrycie,
że
przejście
kolonialnego
mostu
francuskiego
kosztuje
turystę
9000
(lokalnych
teoretycznie
3000,
praktycznie
nic)
to
doświadczenie
innego
typu.
Jeszcze
innej
kategorii
miałem
podczas
wizyty
w
lokalu.
Gorąco
jak
szlag,
nauczony
doświadczeniami
proszę
o
menu,
jest,
że
cola
po
6.
Biorę,
piję,
płacę,
liczą
8.
Spokojnie
wyjaśniam,
że
6.
Nie,
bo
8.
Jakie
8,
w
menu
jest
6.
Nie,
ale
ta
ma
srebrną
puszkę,
te
w
czerwonych
są
po
6.
Nie,
ogólnie
nie
macie
tu
rozróżnienia
na
diet
i
zwykłą,
kupuję,
to
wiem.
W
Indiach mają, tu raczej nie, w menu nie ma nic takiego, tylko, że
puszka
6.
Zawołali
językoznawcę.
Rozmawiam z nim, a ten mi, że 8. Mówię, że nie, bez jaj, to
oszustwo i nie można tak robić. Na co ten się na mnie obraził i
przestał
odzywać.
Jak
pierdolnąłem
krzesłem
o
ziemię,
wydarłem
się,
że
motherfucking
thieves,
to
wiele
nie
zmieniło,
ale
poczułem
się
lepiej.
Przez
dobre
dwa
kilometry
każdego
napotkanego
turystę
informowałem, że w lokalu po lewej są skurwysyny i żeby tam nie
iść.
W
sumie
jakieś
osiem
osób.
Nie
wiem
czy
się
tak
bardzo
opłaciło
dymać
na
te
2000
kipów,
bo
nie
sądzę,
żeby
ktokolwiek
z
nich
tam
poszedł.
Na
pociechę
usłyszałem
historię
lepszego
kalibru.
Jedną
z
atrakcji
regionu
jest
Irrawady
Dolphin,
po
naszemu
delfin
krótkogłowy.
Można
popłynąć
z
lokalnymi
na
wycieczkę
i
pooglądać
go
sobie.
Dlaczego
niekoniecznie? Bo można nic nie zobaczyć, a maksimum tego co da się
ujrzeć
to
kawałeczek
delfina
wypływający
na
ułamki
sekund.
Zresztą
ten
delfin
jest
brzydki
jak
chuj
i
tak
też
wygląda.
(http://www.wwf.org.ph/_content/irrawaddy.jpg)
No
i
właśnie
jedni
ze
spotkanych
popłynęli
po
80
tysi
od
głowy
oglądać
delfiny.
Bliżsi
byli
ujrzenia
własnych
potylic
niż
delfinów,
ale
po
zrealizowaniu
usługi
pan
powiedział,
że
jednak
chce
120.
W
odpowiedzi
usłyszał
to,
co
każdy
poważny
człowiek
odpowie
w
takiej
sytuacji.
Na
co
pan
wziął
ich
rowery
i
wyrzucił je do Mekongu.
Może
Laos
był
kiedyś
miłym
miejscem,
a
ludzie
cudowni,
ale
te
czasy
minęły.
Zdarza
się
trafić
na
szczątki
zjawiska,
ale
większość
osób,
z
którymi
ma
się
kontakt
podróżując
to
zachłanne
chujki
najgorszego
gatunku.
Turystyka
to
błogosławieństwo
i
przekleństwo
Laosu.
Pierwsze,
bo
dało
im
drogi,
komunikację
jakąś,
tzw.
zdobycze
zachodu,
poprawiło
ogólny
standard
życia.
Drugie,
bo
korzyści
z
tego
czerpie
niewielki
procent
populacji
(taksiarze,
hotelarze,
restauratorzy,
przynajmniej
w
połowie
miernoty
najgorszego
pokroju),
zwiększa
panujące
rozwarstwienie
i,
przynajmniej
dla
mnie,
zabiło
mit
Laotańczyków
jako
ludzi
wybitnie
pogodnych
i
miłych.
Podobno
kiedyś
Azja
nie
znała
chciwości.
Nauczyliśmy
ich
tego,
a
oni
okazali
się
bardzo
pojętnymi
uczniami.
Tak
sobie
prognozując,
nieco
z
fusów,
to
się szybko skończy. Boom na Laos ruszył na poważnie w plus minus
2007 roku. Może jeszcze dwa lata, a potem koniec. To nie Tajlandia z
plażami
na
południu
i
górami
na
północy,
a
Laotańczycy
to
nie
Tajowie,
którzy
pojęli,
że
im
lepsze
wspomnienia
wywieziesz,
tym
większa
szansa,
że
podzielisz
się
nimi
z
ludźmi,
a
może
i
sam
wrócisz.
Rozumiem,
że
lekko
im
nie
było,
kolonizacja
francuska,
bombardowania,
Wietnam
niemal,
ale
jednak od ponad 30 lat jest to kraj wolny. Daleki jestem od tego,
żeby
wybudować
im
Bangkok
w
Vientiane
i
wprowadzić
wszystkie
dobrze
nam
znane
korporacje
i
firmy,
ale
rany,
poza
papierosami
i
alkoholem
to
oni
chyba
nic
nie
produkują.
Jak
może
być
dobrze
jeżeli
wszystko
wskazuje
na
to,
że
głównym
źródłem
dochodów
są
turyści
i
absurdalne
opłaty,
w
stylu
za
most
czy
podwójna
za
sracz?
Dolara
za
most?
Strach
pisać,
żeby
u
nas
ktoś
sobie
tak
nie
wymyślił.
Gwiazdami
rolnictwa
też
nie
są,
bo
podobno
jeszcze
dziesięć
lat
temu
był
taki
głód,
że
chodzili
do
Tajlandii
jeść
ich
psy.
Wyluzowana
laotańska
mentalność
ma
swój
urok,
ale
są
chwile,
gdy
zaczyna
irytować.
Zazdroszczę
im
nieco,
że
stadami
potrafią
leżeć
i
nic
nie
robić,
fanem
zachodniego
zapierdalania
szybciej
niż
się
myśli
na
pewno
nie
jestem,
ale
to
już
przegięcie
w
drugą
stronę.
Tak,
jest
gorąco
i
wpływa
to
na
poziom
zapału
do
robienia
czegokolwiek,
ale
jeżeli
już
idzie
się
w
jakiś
sektor
usługowy
to
chyba
chociaż trochę wysiłku można w to włożyć?
Udałem
się
nad
pobliski
wodospad,
Li
Phi
Falls,
co
znaczy
„spirit
trap”.
Według
lokalnych
wierzeń,
złe
duchy
są
uwięzione
między
skałami.
Do
kolekcji
doszło
im
dwóch
turystów,
którzy
kilka
lat
temu
utopili
się
tam.
Ach
ten
pęd
po
najlepsze
zdjęcie!
Mała
Niagara,
woda
wali
naprawdę
potężnie,
a
ochotników
do
pójścia
w
ślady
poprzednich
ofiar
nie
brakuje.
Poszedłem
popływać
z
rodakami w Mekongu. Tym razem portfel i buty zostawiłem na brzegu.
Woda
gorąca,
prąd
niby
słaby,
ale
płynięcie
w
górę
rzeki
jest
wyzwaniem.
Wiem,
że
w
okolicach
Vientiane
Mekong
potrafi
tak
wylać,
że
ma
4000
metrów
szerokości
i
100
głębokości,
tu?
CZTERNAŚCIE
KILOMETRÓW!
Przepływ
wody
większy
niż
w
Niagarze. Temperatura zupy, rosołu.
Analizując
ofertę
mniej
więcej
setki
biur
podróży
znalazłem
sobie
najtańszy
autobus
do
Siem
Reap.
28
dolarów,
no
nie
mało.
Wcześniej
bałem
się
jak
to
będzie,
czy
nie
ma
kłopotów
z
komunikacją.
Najfajniej
brzmi
opcja
rzeczna
–
płyniesz
w
dół
Mekongu,
przekraczasz
granicę
i
wiozą
cię
dalej
do
Stung
Treng.
Niestety,
krążą
o
tym
legendy
jak
bardzo
można
zostać
wychujanym
przez
łódkarzy
i
celników,
więc
zdecydowałem
się
na
transport
szosowy.
Ofertę
przejazdów
ma
chyba
każdy,
biuro
obok
biura,
tylko
łazić
i
porównywać.
Nie
da
się
nie
znaleźć
sobie
transportu
do
niemal
dowolnego
miejsca
w
promieniu
kilkuset
kilometrów.
Oczywiście
pozostaje
strach
o
jakość
tego,
oczywiście
na
zdjęciach
to
wyglądało,
że
przy
nich
Greyhound
jest
chujowy,
oczywiście
każdy
wie,
że
będzie
inaczej,
pytanie
jak
bardzo
inaczej.
Kupiłem
od
jakiegoś
pana,
który
miał
najniższą
ze
spotykanych
cen,
a
w
nagrodę
oferował
15
minut
netu,
co
nieco
ucieszyło
parę
znanych
mi
osób,
które
od
kilku
dni
nie
miały
ode
mnie
ni
pół
newsa.
Normalnie
net
jest
drogi,
youtube
raczej
nie
pooglądasz,
no
ale
i
tak
przeżywa
się zdziwienie, że na środku Mekongu są cafe internet.
W
miejscu
zamieszkania
wymieniłem
myśli
z
Holenderką,
która
wyjaśniła
mi,
że
przecież
ludzie
z
Europy
są
bogaci,
więc
powinni
płacić
w
Laosie
więcej
niż
wszystko
kosztuje.
To
wspaniale,
a
mogę
przyjechać
do
Holandii
i
płacić
jakieś
60%
mniej
niż
wy,
bo
taka
gdzieś
jest
różnica
w
zarobkach?
Mam
serce
po
lewej
stronie,
ale
są
pewne
granice,
gdzie
trzeba
sobie
włączyć
zdrowy
rozsądek.
Dzięki
stadom
turystów
tego
typu,
takim
parahumanitarnym
idiotom,
którzy
czują
się
lepiej,
bo
myślą,
że
zajebiście
komuś
pomogli
dając
zarobić
pół
euro
na
oszustwie,
kolejni
mają
przesrane
i
płacą
jeszcze
więcej.
Wieczorem
Laos
ponownie
mnie zaskoczył, bo o ile okolice Si Phan Don są przepiękne, o tyle
ludzie
tam
podobali
mi
się
znacznie
mniej.
Poszedłem
na
hamburgery
z dyni, nie bardzo będąc pewnym czy to dobry pomysł, ale był to
świetny
pomysł.
Jedna
z
najlepszych
rzeczy
jaką
w
życiu
jadłem.
A gdy już zjadłem i wypiłem, to sam wypisywałem rachunek, nikt go
nawet
nie
sprawdził.
Nazwa
miejsca:
Mr
B’s
Guest
House
&
Bungalows.
Dzień
wcześniej
rodacy
opowiadali
jak
to
zabrakło
im
kasy
w
lokalu
i
powiedzieli,
że
przyniosą
za
chwilę.
Nie
było
ich
trzydzieści
minut,
przynieśli,
spokój,
dzięki,
cześć.
Tym
razem
rodacy
byli
wymęczeni
upałem
–
dla
przypomnienia,
temperatury
panujące
w
południowym
Laosie
sprawiają,
że
przeklina
się
swoje
istnienie
i
jest
się
w
stanie
zrozumieć
dlaczego
nikomu
się
nie
chce
ruszyć.
Koło
22
wyłączono
całkiem
prąd
–
elektryczności
jeszcze
nie
ma,
wszystko
stoi
na
generatorach,
ale
już
powoli
stawiają
słupy,
więc
prędzej
czy
później
będzie.
Posnułem
się
po
okolicy,
posłuchałem
muzyki
i
w
miarę
wcześnie
poszedłem
spać.
O
poranku
zjadłem
u
mojej
pani
hotelowej
kanapkę
z
cebulą
(ciężkie
życie
wegetarianina)
i
ruszyłem
w
stronę
przystani
skąd
miał
mnie
zdjąć
przewoźnik.
Na
drogę
dostałem
w
prezencie
dwa
białe
sznurki,
zaprawione
słowami,
że
oby
mi
wszystko
dobrze
szło
i
ogólnie,
live
long
and
prosper.
Podziękowałem
serdecznie,
jeden
po
powrocie
zgodziłem
się
podarować
(oczywiście
obdarowana
zgubiła
niemal
natychmiast),
drugi
mam
na
ręce
pisząc
te
słowa,
przepleciony
z
żółtym z Vientiane.
Na
przystani
nie
było
łódki,
za
to
był
pan,
który
zaprowadził
na
inną
przystań.
Przychodzę
i
co
me
piękne
oczy
widzą?
Czółno,
czy jaka tam laotańska piroga wypchana ludźmi i betami ponad zdrowy
rozsądek.
Pan
bierze
ode
mnie
bety
i
mówi,
że
mam
sobie
usiąść
na
dziobie.
Siadam,
nogi
pod
brodą,
śliskie
drewno
pod
tyłkiem,
odbijamy.
Wszystko
się
chyboce.
Kurwa,
portfel
w
kieszeni,
telefon
też,
Mekong,
nie
ma
się
nawet
czego
chwycić,
szarpie
co
chwilę,
a
jak
skręca
to
dziób
(w
sensie
łódkowym)
mi
się
wysuwa
spod
tyłka.
Będzie
piękna
klamra
na
początek
i
koniec
Laosu,
wjebać
się
do
tej
wspaniałej
rzeki.
Na
szczęście
życie
tym
razem
nie
postanowiło
być
aż
tak
idiotyczne.
Po
wieczności
trwającej
kilkanaście
minut
jako
pierwszy
zeskoczyłem
na
nabrzeżny
piasek.
Zebrałem
bagaż
i
byłem
gotów
do
zmiany
środka
transportu
i
na
to,
by
dać
się
ponieść
do
Kambodży.
Niestety
–
niespodzianka
–
środek
transportu
nie
był
gotów
na
mnie.
Stoję
i
gaworzę
sobie
z
Kalifornijką,
aż
tu
nagle
słyszę:
Szyszko
shoes?
Szyszko…buty
od
Szyszki
–
w
końcu
kto
jak
nie
Polak
może
to
kojarzyć?
No
i
okazało
się,
że
Polak,
a
nawet
dwóch.
Jeszcze
mieli
na
stanie
koleżankę,
ale
ona
pojechała
wcześniejszym
środkiem
transportu
i
mieli
się
spotkać
dopiero
w
Kambodży.
Kalifornijka
zeszła
na
plan
drugi,
a
ja
poznałem
Małego
i
Piotrka,
dwóch
punków-weteranów
ze
Śląska,
obecnie
mieszkających
w
Holandii.
Przemiło
się
wymieniało uwagi natury wszelakiej, na czym ich tu schujali? Ano na
piciu.
Wchodzą
do
lokalu
i
pytają
po
ile
mojito
na
lao-lao.
2000
kipów
Na
pewno
2000?
Tak,
tak
–
odpowiedział
młodzian
zza
baru
Wyciągnęli
dwa
banknoty
po
2000,
zamówili
dwie
sztuki
i
dostali.
Cudo.
No
to
jeszcze
raz
i
jeszcze
raz.
W
końcu
zmaterializowała
się
starsza
pani,
mama
młodocianego
barmana.
Złapała
się
za
głowę
i
krzyczy,
że
on
się
pomylił,
że
po
10000
i
że
mają
wyrównać.
Jakoś
im
się udało w końcu dogadać na 5000 od sztuki, ale nie do końca
wierzyli,
że
to
była
pomyłka.
W
sumie
to
dziwię
się,
że
chciało
im
się
gadać,
naucz
pani
dziecko
swoje
liczyć,
albo
sama
stań
za
barem, a nie sceny robić.
W
końcu
przyjechał
bus,
nawet
całkiem
niezły
jak
na
standardy
mi
znane.
Podjechaliśmy
na
granicę,
którą
oni
witali
z
jeszcze
mniejszą
ekstazą
niż
ja.
Nie
mieli
bowiem
wiz
kambodżańskich
i
byli
ciekawi
(w
tym
sensie
w
jakim
jest
się
ciekawym
czy
bardzo
boli
dźgnąć
się
nożem
w
jądro)
jak
to
będzie
wyglądało,
a
przede
wszystkim
ile
kosztowało.
Najpierw
trzeba
opuścić
Laos.
Zabawne
są
porady
w
stylu
„nie
trać
bagażu
z
oczu”,
bo
inaczej
trzeba
byłoby
go
nie
zdejmować
z
pleców,
a
przy
tych
temperaturach
to
bardzo
mała
atrakcyjna
opcja.
Bus
sobie
pojechał,
a
każdy
został
z
tym
co
miał
ochotę
dźwigać.
Dobra,
pożegnajmy
Laos.
Stoimy
w
kolejce
do
pieczątek
wyjazdowych,
dobiega
nas
nagle
dziewczęcy
śmiech.
Dolar
za
pieczątkę,
no
nie
przeskoczysz.
W
ten
sposób
poznałem
koleżankę,
Kamilę.
Nawał
Polaków
zaskakiwał,
najpierw
zero,
a
ostatnie
dni
pełne
rodaków.
Miałem
drobne
dolary,
bo
przewidywałem
pewne
kłopoty
z
wydawaniem
reszty,
chociaż
widziałem,
że
niektórym
udawało
się
płacić
20tkami
i
coś
tam
dostać
z
powrotem.
Po
chwili
musieliśmy
się
rozstać;
oni
udali się do większej budy po wizę, a ja do mniejszej po pieczęć
wjazdową.
Kolejeczka
mała,
znalazłem
Polkę
i
rozmawiamy
o
sprawach
nas
absorbujących,
czyli
jak
tam
się
wjedzie
i
czy
będą
tu
jaja,
czy
też
nie.
Schemat
pobierania
opłat
był
wspaniały,
trzech
chłopa.
To
chyba
taka
magiczna
liczba
biurokracji
azjatyckiej.
Pierwszy
patrzył
w
paszport,
sprawdzał
wizę
i
zdjęcie,
następnie
wydawał
z
siebie
pomruk
i
podawał
do
drugiego.
Drugi
wyciągał
dłoń
po
dolara
i
wrzucał
go
do
walizki
pełnej
takowych,
ewentualnie
wydawał
resztę.
Jednak
polecam
mieć
tego
dolca,
bo
inaczej
trzeba
czekać
aż
im
się
uzbiera
(a
pewnie
może
się
nie
uzbierać).
Trzeci
patrzył
na
dwóch
pierwszych
i
gdy
obaj
mruknęli
jakieś
khmerskie
ok,
to
wtedy
walił
pieczątkę,
która
pozwalała
oddalić
się
z
tego
pięknego
miejsca
i
powrócić
do
busa.
Jakoś
to
nawet
szło,
chociaż
chwilami
powstawała zamota w stylu czyj to paszport, albo jak ten pierwszy ma
podać trzeciemu – za plecami drugiego, czy też przed jego licem. Po
uporaniu
się
z
dolarami,
resztą
i
pieczątkami,
przeszliśmy
do
Kambodży.
GRUDZIEŃ 2009
Hail to the Thief
30 Grudzień 2009 juriusz 1 komentarz
Celem zarobienia sobie na różne małe i duże potrzeby podejmowałem (i
podejmuję się) robót najdziwniejszych. W skali prac jakie w życiu
wykonywałem, roznoszenie ulotek dla jednej z krakowskich knajp nie było
niczym przesadnie ekstremalnym. Przynajmniej tak też początkowo się
wydawało. Pewnego październikowego dnia dostałem telefon od koleżanki,
że Black Gallery poszukuje kogoś do roznoszenia ulotek. Dobrze, zrobi
się, latałem z ulotkami już kilka razy. Oczywiście nie spisywaliśmy
żadnej umowy, wziąłem zestaw, a następne dwa dni biegałem po umówionych
miejscach – akademikach, hostelach, hotelach – i zostawiałem tam namiary
na lokal. Najciekawsze epizody są ledwie godne wspomnienia: pan pytał
mnie, czy to aby na pewno nie burdel, pani pytała, czy można tam
organizować osiemnastki. Tyle, zrobiłem, pożegnałem się, a w kilka dni
później wyjechałem na nieco dłużej. Sprawę uregulowania płatności
złożyłem na ręce koleżanki – dajcie jej, a ona mi da (tym razem chodziło
o pieniądze) jak tylko wrócę.
Zanim wróciłem odbyłem wymianę serii maili. Okazało się, że najpierw
płatność odsunięto w czasie. Na pociechę dowiedziałem się, że drukarni
też nie zapłacili.
Bo nie mają.
Potem dowiedziałem się, że nie zapłacą mi.
Bo nie mają.
Dla drukarni podobno też nie.
Nie wiem, czy ten news miał mnie jakoś ucieszyć, udobruchać, czy też
sprawić, że pomyślę sobie: no jak drukarni nie płacą, to co dopiero mnie.
Kwota jaką są mi winni oscyluje w okolicach 80 złotych. Oczywiste jest,
że nie wytoczę im o to procesu. Nie podpalę knajpy. Nie zabiję pana,
który umawiał się ze mną. Mogę jednak podziękować im głosząc dobrą
nowinę na ich temat. Tak więc, czynię to. Wolałbym zamiast tego dostać
te kilka złotych, ale skoro okazało się to niemożliwe, to chociaż w ten
sposób mogę podziękować im za miłą współpracę. Gdyby ktoś przegapił, to
podaję dokładne dane:
Black Gallery
Mikołajska 24, Kraków.
Gdyby ktoś nie chciał czytać tego wszystkiego, to w telegraficznym
skrócie: TAM NIE PŁACĄ! 80 złotych polskich okazało się być kwotą
nierealną do wypłaty.
Pytania do tekstu:
1. Jak nazywamy ludzi, którzy nie płacą za wykonaną pracę?
2. Jaką kwotą w skali prowadzenia lokalu (piwo bodajże 7 PLN) jest 80
złotych?
3. Czy chciałbyś/chciałabyś podjąć pracę w Black Gallery?
Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0
Bez kategorii brak
Zobacz więcej...
Object 18
Die Befindlichkeit des Landes
25 Grudzień 2009 juriusz Brak komentarzy
Niektóre
atrakcje
światowego
dziedzictwa
kultury
osiągają
status
figurowania
w
świadomości
masowej.
Myślę
i
wychodzą
mi
Piramidy
w
Gizie,
Taj
Mahal,
Wieża
Eiffla,
Wielki
Mur
i
właściwie
tyle.
Może
dałoby
się
podciągnąć
pod
tę
kategorię
jeszcze
Akropol
w
Atenach,
rzymskie Koloseum i Operę w Sydney. Z zaskoczeniem i niedowierzaniem
odkrywam,
że
nie
każdy
słyszał
o
Machu
Picchu,
Petrze
czy Angkor
Wat. Nie wiem czy wina ludzi, że tyle ich to wszystko obchodzi, czy
też miejsca te mają tak zwany
rys problematyki związanej z Angkor Wat.
zły
PR.
Na
wypadek
tego
drugiego,
Historia
Kambodży,
a
raczej
terenów
i
ludzkiej
działalności
tamże
sięga
2000
pne.
Załatwiając
szybko
2000
lat,
przenosimy
się
do
roku
68
(ze
świadomością,
że
narodziny
Chrystusa
wzbudziły
średnią
furorę
na
terenach
dzisiejszej
Kambodży)
kiedy
to
powstaje
imperium
Funan,
obejmujące
terytorium
praktycznie
całej
Azji
Południowo-Wschodniej
(waham
się
jak
to
pisać,
ale
chyba
tak).
Szło
im
świetnie,
kontrolowali
handel
między
Chinami
i
Indiami,
ożywione
kontakty
handlowe
sięgały
aż
po
Persję.
Rozwinięte
rolnictwo,
ceramika,
ozdoby
ze
srebra,
rzeźbiarstwo,
quasi
feudalny
model
państwa
(przypominam,
że
nasi
antenaci
siedzieli
wówczas
w
krzakach).
Władzę
sprawował
król,
któremu
podlegały
lokalne
dynastie.
W
VI
wieku
jedna
z
nich
wykorzystała
osłabienie
Funan,
pogłębione
przez
powódź
i
podporządkowała
sobie
cały
teren
imperium,
rozszerzając
go
jeszcze
w
dół
półwyspu
malajskiego.
Następnie
zwało
się
to
Chenla.
Dzięki
konfliktowi
między
dwoma
rodami,
imperium
rozpadło
się
na
Chenlę
Wodną/Dolną
i
Chenlę
Lądową/Górną.
Kolorytu
dodali
Jawajczycy,
którzy
pod
koniec VIII wieku podbili imperium. W 802 wyparł ich Jayavarman II,
ogłosił
się
królem
wszechwładnym
i
przeniósł
stolicę
w
okolice
Siem
Reap.
Na
lata
1112-52
przypada
okres
rządów
króla
Suryvarmana
II.
Postanowił
wybudować
świątynię,
która
miała
służyć
miastu
(pytanie
retoryczne:
co
świątynia
może
dać
miastu?),
a
potem
stać
się
jego
miejscem
spoczynku.
Wybrał
miejsce
kilka
kilometrów
od
dzisiejszego
Siem
Reap,
a
świątynię
postanowił
poświęcić
Wisznu
(wcześniej
panujący
wybierali
Sive),
z
którym
to,
jako
władca,
się
identyfikował.
Nie
krępował
się,
65-metrowe
wieże,
50
tysięcy
robotników,
5
tysięcy
rzemieślników,
relief
na
900
metrów,
czyn
społeczny
prawie
jak
ruscy przywódcy.
Po
śmierci
Suryvarmana
II następuje okres wojen, z których w roku 1181 zwycięsko wychodzi
Jayavarman
VII.
Ekspansja
terytorialna,
ale
przede
wszystkim
ekspansja
świątynna.
Powstają
kolejne,
gigantyczne
obiekty,
mury,
tarasy.
Po
jego
śmierci
oczywiście
sytuacja
nieco
się
pogarsza.
W
1432
najeżdżają
Tajowie,
podupadła
stolica
imperium
zostaje
splądrowana.
W
następstwie
przeniesiono
ją
w
okolice
Phnom
Penh.
Siem
Reap
znaczy
Defeat
of
Siam,
czyli
Tajów
(ale
nie
mogę
znaleźć kiedy), więc mieli swoją chwilkę zemsty.
W
1861
ruiny
„odkrył”
Henri
Mouhot.
Bajka
taka,
że
nic
nie
odkrył,
nigdy
nie
były
zaginione
i
wielu
obcokrajowców
widziało
je,
niemniej
to
on
spadł
na
twarz
z
wrażenia,
po
czym
na
ile
mógł
to
wszystko
opisał
i
narysował.
Podróżował
dalej
na
północ,
ale
zapadł
na
malarię
i
umarł
w
okolicach
Luang
Prabang.
Jego
relacje
wydano
w
1863,
rozpaliły
wyobraźnię
i
spowodowały
napływ
stad
ludzi,
którzy
–
jak
to
turyści
–
plądrowali
co
się
dało.
Oczywiście
stawiał
sobie
pytanie,
które
towarzyszy
każdemu
podróżującemu
po
Azji:
jak
to
możliwe,
że
setki
lat
temu
potrafili
wznosić
budowle
tak
wielkie,
piękne,
a
współcześnie
mają
taki
dramat?
Nawet
porządnego
kibla
nie
potrafią
sklecić.
Mouhot
wymyślił,
że
muszą
to
być
pozostałości
jakiejś
cywilizacji,
która
poprzedzała
Khmerów,
bo
wydawało
mu
się
niemożliwe,
że
obcuje
ze
spadkobiercami
autorów
takiego
arcydzieła.
Zdania
co
do
jego
osoby
są
podzielone,
zarzuca
mu
się
bycie
kolonialistą,
ale
takie
ładne
mu
się
napisało:
Will
the
present
movement
of
the
nations
of Europe towards the East result in good by introducing into these
lands
the
blessings
of
our
civilization?
Or
shall
we,
as
blind
instruments
of
boundless
ambition,
come
hither
as
a
scourge,
to
add
to
their
present
miseries?
więc
nie
brzmi
jak
wariat,
który
marzył o masakrowaniu krajan.
Francuzi
postanowili
zająć
się
spuścizną
Khmerów
i
od
1907
pracowali
nad
wycięciem
roślinności
z
pozostałości
Angkoru,
a
także
nad
ochroną
ruin
przed
deszczem.
Szło
to
sobie
spokojnie,
aż
Pol
Pot
i
jego
wesoła
kompania
wyrzucili
obcokrajowców
z
kraju,
a
przy
okazji
trochę
poniszczyli
Angkor.
Próbowałem
znaleźć
jak
bardzo,
ale
nie
znalazłem.
Co
znalazłem,
mówi
o
fortyfikowaniu
artylerii
i
strzelaniu
w
świątynie.
Francuzi
wrócili
dopiero
w
1993
i
bawią
się,
przy
współpracy
z
innymi
krajami
(tak,
teraz
Polska
też),
aż
do dzisiaj.
Opcji
zapoznania
się
z
dziedzictwem
Khmerów
mamy
kilka.
Po
pierwsze
trzeba
się
zdecydować
jak
wiele
czasu
i
talarów
chcemy
poświęcić
dorobkowi
kultury
dawnego
imperium.
Wariant
jednodniowy
kosztuje
20$.
Kolejny,
to
trzy
dni
za
40$.
Wersja
mega:
tydzień
za
60$.
Nasz
hotelarz
w
kółko
powtarzał
nam,
że
opcja
numer
dwa
powinna
kosztować
60$,
ale
ponieważ
rząd
Kambodży
jest
dobry
dla
turystów,
to
jeden
dzień
dostajemy
w
prezencie.
Dzięki
za
taki
prezent
w
kraju,
w
którym
ludzie
żyją
za
dolca
dziennie.
Zastanawialiśmy
się
czy
on
w
to
wierzy,
czy
też
bredzi,
bo
bredzić
kazali.
Nie
mówił
nic
o
tym
jak
wspaniały
jest
rząd
Kambodży,
że
przy
wariancie
tygodniowym
pozwala zaoszczędzić aż 80$.
Małe
nie
na
temat,
ale
w
klimatach:
jest
inicjatywa
zwana
Open
Budget.
Chodzi
w
niej
o
to,
żeby
władze
informowały
obywateli
dokładnie
na
co
wydają
pieniądze.
Przejrzystość
finansów
wyrażana
jest
w
procentach,
Kambodża
zdobyła
ich
całe
11.
Dla
porównania,
Polska
ma
67%
(wyobraźmy
sobie
korupcję
i
burdel
sześć
razy
większy
niż
u
nas), USA 82%, a Kanady nie ma. Słyszałem, że dochód z biletów
wstępu do Angkor Wat to główne wpływy do budżetu Kambodży! Nie
jest
to
chyba
prawda,
ale
bez
wątpienia,
trochę
kasy
z
tego
mają.
W
2007
roku
było
około
czterech
milionów
turystów.
Załóżmy,
że
każdy
zapłaci
te
czterdzieści,
to
daje
160
milionów
dolarów
w
kraju, gdzie PKB na osobę wynosi 2000 USD (zaś populacja około 14
milionów).
Większość
odwiedzających
decyduje
się
na
bramkę
numer
dwa,
słusznie
zakładając,
że
w
dzień
wszystkiego
się
nie
zobaczy,
a
w
tydzień
znowu
idzie
dostać
pierdolca.
Założenie
to
towarzyszyło
też
nam
i uważam je za słuszne, a więcej o tym w meritum.
Po
pierwsze
trzeba
się
zdecydować
co
do
metody
przemieszczenia.
Buty
odpadają,
za
duże
odległości.
Pozostają
rowery
lub
tuk
tuki.
Pierwszego
dnia
zdecydowaliśmy
się
na
opcję
motorową.
Wcześniej
pogadaliśmy
z
panami
i
niestety,
nie
chcieli
za
nic
zgodzić
się
na
wzięcie
naszej
czwórki
do
jednego
pojazdu.
Przetestowaliśmy
kilku,
wszyscy,
że
góra
trzy
osoby
na
pojazd,
najlepiej
to
jedna
osoba=jeden
pojazd,
no
ale
dobra,
niech
będzie
nasza
krzywda.
Utargowaliśmy
się
na 10$ za tuk tuka. Przybyli o umówionej godzinie i pajechalimy. Do
biletu
robią
zdjęcie
(cyfrowo,
sekundę
trwa),
więc
nie
można
go
nikomu
odstąpić
(chyba,
że
kogoś
dopadł
syndrom
Kaczyńskich,
zdjęcie
jest
raczej
rozmazane,
więc
im
by
przeszło
zwiedzanie
na
jednym).
Jedziemy,
jest
kilka
dróg
zaplanowanych
–
mała
i
wielka
pętla – ale my mieliśmy inną wizję.
„Pisanie
o
muzyce,
to
jak
tańczenie
o
architekturze”
powiedział
niegdyś
Frank
Zappa.
Mam mniej więcej te same przemyślenia co do pisania o Angkorze, ale
spróbować sobie można.
Pierwsze
co
zrobiliśmy,
to
wypieprzyli
się
dość
daleko,
by
podziwiać
Pre
Rup,
świątynia
kremacyjna.
Łazimy,
oglądamy
robimy
set
zdjęć.
Stoję
sobie
na
samej
górze
(dobre
30
metrów
nad
poziomem gruntu), a tu wydziera się do mnie policjant. Kurwa, pewnie
tu
nie
można?
Przychodzi,
przez
standardowe
„skąd
jesteś
i
jak
ci
na
imię”
płynnie
przechodzi
do
opowiadania
historii
świątyni.
Gada dobre 15 minut, a gdy chcę mu podziękować, pyta czy mogę mu
zapłacić za miłą pogawędkę.
Ech,
myślałem,
że
to
tak z dobrego serca, nudzi ci się w pracy i zabawiasz turystów.
W
końcu
wywinąłem
się
za
dolara.
Odmówiłem
dołożenia
drugiego
wyjaśniając,
że
jestem
studentem (czemu to wszędzie synonim biedy? Znam ludzi, co w trakcie
studiów
mieli
tyyyyle
kasy),
więc
pożegnaliśmy
się
bez
żalu.
No
cóż,
gdybym
miał
mieć
imprezę
z
policją
kambodżańską
to
lepiej
zapłacić
tego
dolara,
poza
tym
naprawdę
dużo
wiedział,
więc
w
jakimś
sensie
nagrodziłem
jego
wiedzę
i
pokazałem,
że
warto się uczyć (niech jeszcze mi ktoś kiedyś pokaże).
Postanowiłem
korzystać
z
podróżowania
w
stadzie
i
narobić
sobie
zdjęć,
żeby
potem
móc
wszystkim
się
chwalić
i
słuchać
jakie
to
śliczne.
Tu
jedno
wyszło
dość
kuriozalnie,
zasiadłem
na
schodach
z
miną
„wrażliwy
młodzieniec
zadumany
nad
pięknem
świątyni”,
ale
nie
przewidziałem,
że
w
tle
będzie
Mario.
Schodził
po
głównych
schodach,
zobaczył,
że
Grey
robi
komuś
zdjęcie
i
uznał,
że
na
pewno
jemu,
więc
przybrał
pozę
zdobywcy
świata.
Efekt
radosny,
o
wiele
bardziej
niż
inne
ujęcia,
gdzie
nic
niespodziewanego
nie
wpadło w kadr.
Już
na
tym
etapie
odkryliśmy
problem,
o
którym
wspominają
przewodniki
i
wszyscy
turyści.
Handel.
Co
gorsza
handel
dziecięcy,
znaczy
nie
dziećmi,
ale
przez
nie
uprawiany.
Przy
popularniejszych
świątyniach
nie
mogą
wejść
na
teren,
ale
mogą
koczować
przy
wejściu.
Gdzie
tuktuk
nie
zaparkuje,
to
i
tak
mają
przynajmniej
kilka
metrów,
żeby
dopaść
klienta,
a
wtedy
się
zaczyna.
Te
dzieci
to
nie
są
smutne,
niezaradne
Kambodżątka,
a
kilkuletni
bojownicy
handlu,
przy
którym
najlepsze
europejski
akwizytor
to
pierdoła.
Z
pierwszej
świątyni
Mario
wyniósł
album.
Hasła
spotykane
cały
czas
two
for
one
dollar
i
one
for
one
dollar.
Jego
coś
pokusiło,
że
skoro
słyszy,
że
album
za
dolara
to
dobry
deal.
Wyszło
za
cztery,
ale
dostał
zakaz
mówienia
komukolwiek,
że
kupił
tak
tanio.
Miałem
jakieś
zajebiste
szczęście,
że
widząc
Steve’a
biegli
do
niego
i
zaczynali rozmowę od tego, że jest taki niski i że jak to możliwe.
Znosił
to
z
godnością,
chociaż
pytanie
„ile
kurwa
można?”
cisnęło
się
na
usta.
Przy
jego
dobrotliwym
podejściu
do
świata
i
wiecznie
uśmiechniętym
Mario,
miałem
z
górki.
Widząc
niemałego
chłopa
w
wielkich
trepach
i
NIN
koszulce
woleli
próbować
z
nimi.
Widząc
Grey’a
wiedzieli,
że
jest
Koreańczykiem
i
że
jak
go
wściekną
to
im
zrobi
takie
kuku,
że
czasy
Pol
Pota
będą
wyglądały na wspomnienia z wakacji.
Z
opowieści
Steve’a:
byłem
w
Nepalu,
jest
tam
miły
zwyczaj,
że
czasem
dopadnie
cię
maoistowska
partyzantka
i
musisz
od
nich
kupić
wizę.
Nie
przeginają,
kilkanaście
dolarów
załatwia
sprawę,
dostajesz
nawet
kwitek.
Przewodnik
nam
opowiedział
jak
to
miał
w
grupie
Koreańczyka.
Gdy
ten
dowiedział
się,
że
ma
coś
płacić,
to
powalił
jednego
z
bojowników,
wyrwał
mu
AK-47
(kalashnikov,
kalashnikov,
hej!)
i
zaczął
krzyczeć,
że
żywcem
go
nie
wezmą,
nie
zapłaci!
Trzydziestu
chłopa
z
karabinami,
on
jeden
i
wrzeszczy,
wszyscy strach i szok. W końcu chyba ktoś za niego zapłacił.
Potem
było
East
Mebon,
tu
przygotowywali
do
kremacji.
No
też
ładnie,
ale
już
zaczęliśmy
przyspieszać.
Trafiły
się
jeszcze
dwie
ciekawe
rzeczy.
Najpierw
dziewczę
chciało
sprzedać
Steve’owi
apaszkę, na co on odpowiedział, że nie, nie potrzebuje.
For
your
mother,
for
your mother!
I
am
afraid
she
is
dead!
–
odrzucił
zdecydowanie.
Myślałem,
że
to
jaja
i
się
zacząłem
śmiać,
ale
wyszło
mało
subtelnie,
bo
okazało
się,
że
to
prawda.
Na
całego
jaja
odwaliła
dziewczynka,
która
wciskała
nam
jakieś
szpargały,
my
dziękowaliśmy,
a
ona
your
mouth
says
no,
but
your
eyes
say
yes.
Byliśmy
pod
wrażeniem
taktyk
sprzedaży.
Gdy
się
zbieraliśmy
to
nadjechał
autobus
pełen
turystów.
Steve
ją
tam
skierował,
ona
najpierw
ogień
w
oczach,
a
potem patrzy i niemal szloch:
Och
nie,
to
Chińczycy!
Oni nigdy nic nie kupują!
Zanim
udało
nam
się
zebrać
dalej,
musieliśmy
jeszcze
porozmawiać
z
naszymi
taksiarzami
o
tym
dokąd
chcemy
jechać.
Wybraliśmy
sobie
świątynie,
a
oni,
że
za daleko.
- Proszę, prosimy?
No
nie,
aż
tam
nie
pojedziemy
Wynajęliśmy
was
na
cały dzień i umówiliśmy się, że wozicie nas dokąd chcemy!
- No ale nie tam.
Nie
umawialiśmy
się,
że „nie tam” nie działa, to wszystko kompleks Angkor.
Ale
tam
to
musicie
dopłacić.
Ja
byłem
za
wariantem
„chuja,
nie
podoba
się
to
dziękujemy
sobie
tutaj”.
Akurat
co
jak co,
ale taksiarzy to znajdziemy bez problemu, a
jeszcze
nic im
nie
zapłaciliśmy.
Po
długich
i
męczących
negocjacjach
zgodziliśmy
się
dopłacić
po
trzy
i
pół
dolca
za
taksę.
Po
drodze
miał
miejsce
radosny
epizod;
oni,
że
mamy
dać
po
siedem
więcej. Na to koreański temperament wypalił
24
DOLCA?
Za
tyle
to
moglibyśmy mieć przewodników mówiących świetnie po koreańsku!
To
by
było
świetne
–
rzuciłem po cichu do Steve’a
O
tak,
to
by
się
nam
naprawdę przydało – odparł.
Jeszcze
na
pożegnanie
przewinął
się
wątek
ananasa.
Biegnie
do
nas
dziewczę,
uśmiech
pełen,
w
jednej
ręce
ananas,
w
drugiej
jakieś
pamiątkowe
barachło
i trajkocze
Pineapple,
mister
pineapple!
–
macha
pineapplem.
–
Souvenir,
souvenir,
souvenir!
macha
suwenirem.
W
końcu
jej
się
zapętliło
i
machała
pineapplem krzycząc souvenir. A Steve chyba na to czekał:
Souvenir
pineapple?
That’s really weird!
Ja
tam
leżałem
ze
śmiechu,
wizualizując
sobie
gnijącego
ananasa
na
czyimś
kominku,
wieczorek
towarzyski
i
prezentowanie
znajomym
pamiątek
z
wycieczki
„tego
ananasa
mam
ze
świątyń
Angkoru,
ten
natomiast
jest
z
Wietnamu”.
Obiekt
numer
dwa,
Banteay
Srei,
różnił
się
od
pierwszego,
był
zdecydowanie
„płaski”,
za
to
bardziej
rozległy.
Impreza
rozchodzi
się
o
reliefy,
podobno
najlepiej
zachowane
ze
wszystkich.
Mnie
urzekł
umiarkowanie,
innych
bardziej.
Tu
z
krwawicy
spuścił
Steve,
w
ramach
akcji
two
for
one
dollar
kupił
jedną
apaszkę
za
dwa
dolary.
Wcześniej
dziewczynka
wyznała
mu,
że
jeżeli
nie
kupi,
to
ona
nie
pójdzie
do
szkoły.
Czekając
na
nich
mieliśmy
towarzystwo
dzieci.
Większość
się
poddała,
ale
jedno
przez
naprawdę
naście
minut
tokowało
oneforonedollar,oneforonedollar,oneforonedollar.
W
drodze
do
następnej
świątyni
pogubiliśmy
się,
więc
robiliśmy
sami
ze
Stevem.
Nadeszła
błogosławiona
pora
kiedy
to
większość
ludu
idzie
na
lunch.
Nie
licząc
nastu
dzieci.
Nowa
technika
sprzedaży:
zagraj
ze
mną
w
kółko
i
krzyżyk,
jeżeli
wygrasz
to
dostaniesz
za
darmo,
jeżeli
przegrasz
to
kupisz.
Nie
daliśmy
się,
ale
postanowiłem
zrobić
jakiś
użytek
z
tych
namolnych
stad
i
z
ukrycia
robiłem
im
zdjęcia.
Nie
polecam
robienia
zdjęć
frontalnie,
bo
zaraz
będzie
akcja
zwana
one
dollar.
Steve
mi
dziękował
wylewnie,
bo
jakoś
się
zapętlił
i
rysował
wspólnie
z
dzieckiem
coś
w
tym
wszechogarniającym
czerwonym
pyle,
a
ja
ich
z
boku
podszedłem.
Tak
przy
okazji
to
była
Ta
Som,
pierwsza
świątynia
z
legendarnymi
twarzami.
Zrywa
kask
i
twarz,
przynajmniej
na
tym
etapie
podróży
nam
zerwało.
Do
kompletu
popłakałem
się
ze
śmiechu,
jakieś
dziecko
męczy
Steve’a,
żeby
ten
kupił
od
niego
apaszkę
for
your girlfriend, for your girlfriend, foryourgirlfriend!
I
have
no
girlfriend,
I
haven’t been laid in months, my life is a nightmare!
Rozkręcał
się,
poprawił
do
dziecka,
które
zachwycało
się
jakie
to
mam
wielkie
buty:
Wielkie,
wielkie…i
nie
wkurwiaj
go,
bo
jak
cię
kopnie
w
dupę
to
wylądujesz
w
północnym Wietnamie.
Wiedziałem
już,
że
wygrałem los na turystycznej loterii.
Próbowaliśmy
namówić
naszego
kierowcę
imieniem
Sokunthea,
żeby
przekręcił
do
kolegi,
bo
nie
chcieliśmy
robić
za
wiele
bez
towarzyszy.
Niestety,
nie
bardzo
szło,
ostatecznie
wyznał,
że
nie
ma
komórki.
Trudno
uwierzyć,
bo
wrażenia
z
Azji
mam
takie,
że
można
nie
mieć
na
jedzenie,
ale
na
komórkę
to
trzeba,
ale
przy
nas
się
nie
ujawnił,
więc może naprawdę nie miał.
Ciąg
dalszy,
Neak
Pean.
Pustawo,
ludzie
na
obiedzie,
biegamy
i
jest
nieźle,
ale
nie
powala.
Gdy
wydedukowałem,
że
te
dziwne
rzeźby
to
fontanny,
Steve
utytułował
mnie
Indianą
Jonesem.
Kilka
zdań
później
okazało
się,
że
obaj
wolimy
serię
Indiany
od
Star Wars,
co
pozwoliło
nam
pogłębić
rozwijającą
się
relację.
Podobnie
jak
odkrycie,
że
Kaznodzieja
i
Persepolis
to
w
mniemaniu
obu
fajne
komiksy. A sama świątynia w porze mokrej zapewne zalewa się wodą,
w marcu zaś było sucho.
Pojechaliśmy
do
(ze
starej
polszczyzny)
highlightu
dnia,
Preah
Khan.
Ludzie
dopiero
wracali
z
przerwy
obiadowej,
więc
zanim
zdążyli
zaludnić
świątynię
to
byliśmy
już
w
dobrej
połowie.
Wcześniej
mieliśmy
legendarne
angorskie
twarzorzeźby,
tu
doszły
legendarne
angorskie
drzewa
wyrastające
na
murach
świątyń.
Wielkie,
majestatyczne,
przekurwaniesamowite.
To
było
gigantyczne,
labirynciaste,
więc
oczywiście
się
zgubiliśmy,
ale
przysłużyło
się
to
tylko
sprawie,
bo
bycie
zagubionym
w
Preah
Khan
to
niemal
jak
się
odnaleźć.
Gdy
już
się
odnaleźliśmy
fizycznie
to
Steve
mnie
upozował
i
zrobił
zdjęcie,
które
zostało
ochrzczone
najlepszym
jakie mi kiedykolwiek zrobiono i do dzisiaj wita na mym Couchsurfing
i
Facebooku.
Muszę
przyznać,
że
pozowanie
było
fachowe:
nie
ruszaj
się,
zmienię
na
czarno-białe,
wtedy
wydają
się
bardziej
depresyjne.
Patrz
w
dal
jakby
ku
absolutowi,
chociaż
wszyscy
wiedzą,
że
jesteś
ateistą.
Miej
wyraz
twarzy
utraconej
nadziei,
którą
odzyskujesz na nowo patrząc w dal. Mniej więcej tak wyszło.
Kolejne
dzieci
do
kolekcji, męczą go, on:
I
don’t
need
this,
sorry
Na co dziewczynka wali:
Sorry,
sorry…”sorry”
no good, sorry I can’t eat!
Przy
tym
teksty
o
kredkach do szkoły to nic.
Dzień
zbliżał
się
ku
końcowi
(a
czego
się
spodziewać,
miał
wrócić
do
początku?)
więc
pojechaliśmy
w
jedno
z
trzech
najlepszych
miejsc
do
podziwiania
zachodu
słońca.
Tam
udało
nam
się
spotkać
duet
portugalsko-koreański.
Ichni
wywiózł
ich
na
obiad,
więc
stracili
wobec nas dwie atrakcje, w tym gwiazdę dnia.
Oczywiście
więcej
osób
wpadło
na
ten
pomysł
i
pusto
nie
było.
Pusto…kurwa,
każdy
metr
zajęty
człowiekiem
z
różnych
zakątków
świata.
Miejsce
zwie
się
Phnom
Bakheng,
IX
wiek,
Siva
i
jest
świetne,
bo
usytuowane
na
wysokim
pagórku,
idealnie
na
zachód,
mieli
łeb
do
dobrych
widoków,
jak
to
budowali.
Teraz…człowiek
zastanawia
się
czy
pierdolnąć
komuś
kto
włazi
w
miejsca,
gdzie
teoretycznie
wchodzić
się
nie
powinno,
czy
też
sam
ma
tam
iść,
żeby
zrobić
sobie
kolejne
zdjęcie.
Za
kilka
lat
to
chyba
nic
nie
zostanie,
wszystko
rozkradną
i
rozwiozą
po
świecie
na
pamiątki.
Jednak
sam
zachód
słońca
śliczny,
tu
są
pewne
plusy
klimatu
–
z
jednej
strony
ciągle
gorąco jak szlag, z drugiej wszystkie zachody słońca się udają.
Powrót
taksami
przebiegał
w
stadzie,
korku
i
krańcowym
bałaganie.
Kodeks
drogowy
w
Kambodży
to
chyba
nie
jest
zbyt
popularna
lektura.
Pokazaliśmy
naszym
kierowcom,
że
można
wozić
nie
po
cztery,
ale
i
po
osiem
osób
jedną
taksą.
Drobna
różnica
polegała
na
tym,
że
tam
siedzieli
lokalni,
a
nie
biali.
Zresztą
nasi
wiedzieli,
że
im
zapłacimy, więc mieli w dupie co o tym wszystkim myślimy. My w
sumie
też
spokojnie
to
znosiliśmy,
zrobiliśmy
dobre
dziesiąt
kilometrów,
na
twarz
wychodziło
po
jakieś
7,5$,
więc
można
to
jakoś
znieść,
chociaż
cena
chyba
i
tak
bardzo
daleka
od
lokalnej,
nie mówiąc nawet o tych nieszczęsnych dwóch pojazdach.
Na
kolację
trafiło
się
all
you
can
eat.
Pomysł
dobry,
ale
nie
dla
wegetarianina,
skończyłem
wybierając
z
20%
tego
co
mieli.
Jako
wynagrodzenie
niedogodności
miałem
kota
śpiącego
na
mych
butach,
a
także
odkrycie,
że
kelnerka
tytułuje
nas
„towarzyszami”.
Próbujcie
nie
zjebać
ze
śmiechu
jak
słyszycie
„co
teraz
podać,
towarzyszu?”
Dnia
następnego
wywołaliśmy
smutek
na
licach
naszych
taksiarzy,
którzy
już
o
poranku
koczowali
i
czekali
na
nas
przed
hotelem.
Postanowiliśmy
spędzić
dzień
rowerowo.
Tanio
nie
jest,
znaleźliśmy
w
końcu
po
trzy
dolce
sztuka.
Nie
wyglądało
to
za
rewelacyjnie,
w
pierwszym
modelu,
który
mi
zaoferowano
nie
działały
hamulce,
czyli
powtórka
z
Tajlandii.
W
drugim
przerzutki.
Po
nastu
minutach
(w
tym
pompowanie)
udało
się
zdobyć
cztery
w
miarę
działające
rowery,
chociaż
wyczynów
Szurkowskiego
raczej
na
tym
sprzęcie
byśmy
nie
przebili.
Jeszcze
tylko
Grey
zwyzywał
pracowników
wypożyczalni
rowerowej
i
okrzyknął,
że
ich
rowery
są
fucking.
Miałem
ochotę
zamordować
kambodżańskie
dziecko;
ryczało,
a
czekaliśmy,
bo
szukali
nam
zapięć
do
rowerów.
Steve
najpierw
mówił,
że
każdy
na
pewno
tak
samo
ryczał,
gdy
był
mały,
ale
po
kilku
minutach
przyznał
mi
rację.
Niemożliwe,
żeby
ludzka
istota
płakała
tak,
jak to dziecko.
Ruszyliśmy,
jechało
się
całkiem
miło
i
sprawnie.
Taktyka
zakładała
zwiedzanie
samego
centrum
kompleksudzień
wcześniej
zrobiliśmy
obrzeża.
Na
pierwszy
ogień
poszło
Wat
Bayon.
Rewelacja
absolutna,
w
moim
rankingu
ta
świątynia
wygrała
konkurs
na
najlepszą
ze
wszystkich.
Setki
twarzy
(dokładnie
216,
rozmieszczone
na
54
kolumnach)
patrzą
z
każdej
strony.
Zachowane
całkiem
dobrze,
przerozległe,
po
kilku
minutach
pogubiliśmy
się.
Chyba
z
dobrą
godzinę
tam
siedziałem,
a gdy wyszedłem to odkryłem, że inni jeszcze w środku.
Miejsce
drugie
dla
Wat
Thaprom.
To
są
te
wspaniałe,
wielkie
drzewa,
które
wszyscy
lubią
fotografować.
Mieliśmy
niesamowite
szczęście,
bo
trafiliśmy
tam
w
porze
obiadowej
i
było
względnie
pusto.
Oczywiście
do
obowiązkowego
zdjęcia
pod
drzewem
musieliśmy
swoje
wystać
w
kolejce,
ale
wobec
tego
co
widywaliśmy
wcześniej
i
później:
to
był luz.
Zaliczenie
dwóch
takich
pereł
sprawiło,
że
o
wiele
mniej
podobały
nam
się
kolejne.
Po
prostu
zdjęło
nam
kask
i
reszta
oczywiście
była
ok,
co
ja
mówię,
rewelacja,
ale
przy
n-tej
świątyni,
w
której
masz
to
samo
co
wcześniej
(tylko
trochę
gorzej)
trudno
wykrzesać
z
siebie
jakiś
potężny
ogień
i
żądzę
zwiedzania.
Na
koniec
i
zachód
słońca
zostawiliśmy
sobie
tytułowy
obiekt.
Oczywiście
tu
pusto
nie
było,
zrobiliśmy
szybki
bieg
dookoła
i
rozpoczęli
poszukiwania
miejsca
do
w
miarę
przyjemnego
spędzenia
końcówki
dnia.
Nie
byliśmy
jedynymi,
którzy
wpadli
na
ten
pomysł,
a
poszukiwania
spokoju
szły
nam
tak
dobrze,
że
się
znowu
pogubiliśmy.
Oczywiście
widok
jest
wspaniały,
słońce
igra
z
wieżyczkami,
zbiorniki
wodne
odbijają
obrazy
Angkoru,
powaga
lat
ciężkiej
pracy
i
geniuszu
ludzkiego
patrzy na nas z piedestału wieków.
A
my
pośrodku
tego
burdelu,
zapoceni,
brudni
od
całodziennego
jeżdżenia
na
rowerze,
nieco
poirytowani
popularnością
atrakcji
wśród
turystów
świata,
niemniej
i
tak
bardzo
szczęśliwi,
że
dane
było
przejechać
pół
świata
i
zobaczyć
coś,
co
gdyby
zobaczył
któryś
z
naszych
antenatów
kilkaset
lat
temu,
to
bez
wątpienia
dostałby
zawału.
Z
punktu
widzenia
dorobku
naszej
kultury
to
jest
niewyobrażalnie
dziwaczne,
wszystkie
te
rzeźby,
gigantyczne
wieże,
twarze,
kształty.
Drzewa,
które
sprawiają,
że
można
dowolnie
formułować
gówniane
refleksje
o
przewadze
przyrody
i
siłach
natury,
które
tryumfują nad dorobkiem naszych rąk.
Ledwo
słońce
zaczęło
znikać
za
horyzontem,
strażnicy
stanowczo
zasugerowali
nam,
że
mamy
iść.
Trochę
średnio
się
podziwia,
gdy
ktoś
wyprasza,
idzie
się
w
tłumie,
wielu
jeszcze
nie
ma
dość
wygłupiania
się
w
łapanie
urokliwych
ujęć,
więc
kombinują
i
wszystko
utrudniają.
Paradoksalnie,
w
tym
całym
burdelu
udało
nam
się
odnaleźć.
Krótka
wymiana
uwag
uplasowała
Angkor
Wat
na
trzecim
miejscu.
Z
całym
szacunkiem
i
podziwem,
jednak
Bayon
i
Thaprom
robią
większe
wow niż duma Khmerów, którą mają we fladze i na piwie. Z cyklu
ciekawostki:
piwo
Angkor
robi
obecnie
Cambrew,
czyli
Carlsberg.
Jak
widać, związki z historią Angkoru są nader żywe.
Wychodząc
Mario
spotkał
Portugalczyków.
Rzucił
się
w
wir
mowy
ojczystej,
więc
czekaliśmy.
Potem
wspólnie
pomogliśmy
w
walce
z
ochroną
świątyni
–
pan
chciał
zrobić
zdjęcie
po
zmroku,
rozstawił
sprzęt
i
czekał.
Kazali
mu
się
składać,
więc
w
składzie
brytyjski,
polski,
koreański
i
trzech
portugalskich
Rejtanów
wywalczyliśmy
prawo
poczekania
na
khmerskie
ciemności
i
zrobienia
zdjęcia.
A
co
do
zdjęć…hamowałem,
dwa
dni
w
zaledwie
trochę
ponad
czterysta.
Oczywiście
wszystko
wygrał
Grey,
po
sześćset
sztuk
z
każdego
dnia. Nikon Ninja jak ochrzcił go Steve.
Powrót
na
rowerach
jawił
nam
się
banalnie,
oczywiście
nie
okazał
się
takim.
Rano
to
było
„haha,
hihi,
jakieś
pobocze,
jakieś
tuktuki,
jesteśmy”.
Teraz
odkryliśmy,
że
nasze
pojazdy
nie
są
wyposażone
w
sprzęt,
który
mógłby
oświetlić
drogę.
Latarnie
bywają,
ale
w
latarniach
trzeba
wstawiać
żarówki,
a
o
tym
wydaje
się,
że
zapomniano.
Jedziemy,
najpierw
gargantuiczny
(dalej
szukam
synonimów)
tłok
przy
wyjeździe,
ale
to
nawet
działało
na
naszą
korzyść;
coś
było
widać,
a
wymijanie
kolejnych
zatorów
szło
nam
świetnie.
Dobra, czasem pod prąd, ale w końcu jesteśmy w Kambodży, a nie w
UK. Z cyklu znalezione w necie, ruch drogowy w Kambodży: Wymagane
jest
międzynarodowe
prawo
jazdy,
lecz
nikt
nie
sprawdza,
czy
osoba
wypożyczająca
bądź
prowadząca
pojazd
je
posiada.
Jednak
w
razie
ewentualnej
kolizji
dokument
ten
jest
konieczny.
Sprawca
wypadku
drogowego musi poza tym
liczyć się z poważnymi kłopotami, a nawet
z
zagrożeniem
bezpieczeństwa
osobistego.
Zdarza
się,
że
przed
przybyciem
policji
–
a
nawet
w
jej
obecności
dochodzi
do
samosądu
wymierzonego
przez
miejscowych
świadków
zdarzenia,
zwłaszcza
jeśli
turysta
nie
ma
środków
na
wyrównanie
wyrządzonych
szkód.
Z
tego
względu
zaleca
się
korzystanie
z
usług
komunikacyjnych
świadczonych
przez
miejscową
ludność,
choć
trzeba
liczyć
się
wówczas
z
innymi
niebezpieczeństwami,
które
może
spowodować
zły
stan
techniczny
i
przeładowanie
samochodów
czy
łodzi.
Poszło
nam
lepiej,
obyło
się
bez
samosądu.
Mijały
nas
stada
policji,
ale
nikogo
nie
obchodziło,
że
nie
mamy
świateł.
Kilka
razy
coś
wyjechało,
wyskoczyło,
zajechało,
u
nas
jak
w
piosence
The
Offspring,
w
sensie
No
Brakes
(nie
Bad
Habit),
więc
pobocza.
Krawężniki. Paniki. Desperacje.
Gdy
dotarliśmy
w
okolice
miejsca
zamieszkania,
odkryliśmy,
że
o
poranku
w
Siem
Reap
było
nas
czterech,
a
wieczór
powitał
tylko
trzech
(bardzo
trudny
quiz:
do
tekstu,
której
piosenki
Cohena
to
nawiązuje?).
Poczekaliśmy,
nie
ma.
Czy
mogło
go
zabić
po
drodze?
Mogło,
wszystko
mogło,
chwilami
był
taki
burdel
i
zamota
na
drodze,
że
mogliśmy
przegapić
wybuch bomby atomowej, takiej do stu megaton. Czekamy, w końcu z
wizją
szukania
zwłok
wróciliśmy
w
okolice
hotelu.
Tu
oczywiście
czekała
na
nas
zguba
(„myślałem,
że
skoro
wszyscy
jeżdżą
jak
im
się
podoba
to
my
też
skrócimy
pod
prąd,
a
wy
gdzieś
tam
pojechaliście
dookoła”).
Przyznam,
że
miał
rację:
kawałek
pod
prąd
miał
dwadzieścia
metrów,
a
my
dołożyliśmy
jakieś
dwa
kilometry,
żeby
pojechać
–
wielce
teoretycznie
–
przepisowo.
Zdaliśmy
rowery
i
poszli
na
kolację.
Zryci
do
granic
możliwości
nie
szukaliśmy
bardzo
długo,
pierwsze,
co
było
i
nie
wyglądało
na
dramat,
wygrało.
Wnętrze
przemawiało
za
lokalem,
setki
wpisów
poczynionych
na
ścianach
dłońmi
turystów
głosiły,
że
to
najlepsza restauracja w Kambodży, a nawet i Siem Reap. Poszliśmy w
Amok,
narodowe
danie,
które
można
na
szczęście
zrobić
też
z
ryby.
Potem
znalazłem,
że
modelowo
powinno
być
z
catfish,
po
naszemu
zębacz,
albo
(dla
początkujących)
sum.
Zaznaczę
sobie,
że
obstawiam,
że
sum
z
Mekongu,
to
nie
dokładnie
to,
co
nasz
sum.
Dostajemy
coś
w
pół
drogi
między
cieczą,
a
ciałem
stałym.
Oblewa to sos curry-kokos, więc wychodzi zupowate, ale w pozytywnym
tego
słowa
znaczeniu.
Jedna
z
najlepszych
rzeczy
jakie
w
życiu
jadłem.
Tam
dostępne
było
też
w
wariancie
z
wieprzowiną,
kurakiem
i
wołowiną,
podobno
inne
opcje
też
świetne,
testowane
przez
współtowarzyszy.
Zalaliśmy
to
prakhmerskim
piwem
ze
stajni
Carlsberga.
Dzień
cudów
trwał:
w
sklepie
policzono
mi
800,
a
nie
1000
rieli
za
fajki.
W
cafe
net
siedziałem
prawie
120
minut,
a
wyliczyli
za
80.
Po
tym
rzucenie
dolara
za
wino
z
żeń-szenia
to
była
przyjemność.
Druga
inwestycja
z
tej
kategorii
również
nie
przyniosła mi żalu. A nawet nam, bo piliśmy we dwójkę ze Stevem.
Etykieta
była
po
angielsku
i
łapała
się
do
gatunku
dzieło
literackie,
dobre
A4
o
tym
jak
bardzo
nam
to
wino
pomoże
na
wszystko,
łącznie
z
potencją.
Wspólna
miłość
do
Tori
zaowocowała
słuchaniem
from
the
choirgirl
hotel
do
wina.
Oczywiście analiza wszystkiego na dziesiątą stronę.
Dzień
trzeci
olaliśmy.
Mario
i
Grey
pognali
podziwiać
wschód
słońca,
nam
się
nie
chciało.
Brzmi
to
jak
najgorsza
i
najstraszniejsza
profanacja,
ale
po
prostu
wymiękliśmy.
Po
tej
ilości
świątyń
mieliśmy
serdecznie
dosyć.
Wiedzieliśmy,
że
najlepsze
za
nami,
a
spędzenie
ileś
tam
czasu
na
dotarciu
do
czegoś
co
okaże
się
smutną
kapliczką,
nie
kręciło
nas
szczególnie.
Skoro
wszystkie
przewodniki
wypisują
właściwie
te
same
obiekty,
to
raczej
mała
szansa,
że
nagle
odkryjemy
perłę
zagubioną
pośród
pól
ryżowych.
Może
gdyby
mieć
jakiegoś
super
przyjaznego
lokalsa,
ale
sami
tak?
Rowerem?
Brzmi
jak
wielka
zbrodnia
turystyczna,
ale
wydawało
się
jedyną
sensowną
decyzją.
Gdy
chłopcy
wrócili
to
nie mieli ognia w oczach: wschód jak zachód, tylko w drugą stronę,
a ilość ludzi podobna. Po śniadaniu ruszyliśmy dalej.
Gdy
planowałem
Kambodżę,
to
chciałem
przepłynąć
(niekoniecznie
wpław)
Tonle
Sap
–
jezioro
na
Mekongu
znane
z
pływających
wiosek.
Jednak
po
przerobieniu
Mekongu
tyle
razy,
kręcił
mnie
on
w
stopniu
minimalnym,
co
więcej
w
porze
suchej
cudów
nie
należało
się
spodziewać.
Jezioro
uznawane
jest
za
niesamowite
właśnie
z
powodu
rozmiarów
–
od
2700
do
16000
metrów
kwadratowych
(a
widziałem
opcję,
że
nawet
i
do
30000),
zależnie
od
pory
roku.
Inne
atrakcje
z
nim
związane
to
fakt,
że
jest
największym
zbiornikiem
wodnym
w
Azji
Południowo-wschodniej,
kierunek
przepływu
wody
zmienia
się
dwa
razy
w
ciągu
roku,
poziom
oczywiście
też.
Z
cyklu
urocza
bezużyteczna
statystyka:
75%
ryb
z
wód
śródlądowych
pochodzi
z
Tonle Sap, zapewniając przy tym 60% protein dla ludności Kambodży.
Wspomniane
wioski:
podobno
jakieś
170
sztuk
(ciekaw
jestem
metodologii
tych
obliczeń
skoro
wszystko
pływa).
No
i
właśnie
te
wioski
stanowią
główną
imprezę
i
atrakcję.
Próbowaliśmy
się
załapać,
ale
cena
DWUDZIESTU PIĘCIU DOLCA ZA TWARZ nieco przygasiła nasz zapał.
Próbowaliśmy
się
dowiedzieć
na
czym
polega
pobyt
we
wiosce
(niekoniecznie
chcieliśmy
skończyć
w
sklepie
z
pamiątkami),
ale
pani
nie
bardzo
mówiła
po
angielsku.
Zlaliśmy
to,
zdecydowaliśmy
się
na
autobus,
które
normalnie
kosztuje
sześć
dolca.
Nasz
hotelarz
zaoferował,
że
załatwi
nam
po
piątce
od
twarzy,
a
do
tego
zdejmą
nas
z
hotelu.
Nie
było
powodów,
żeby
nie
chcieć.
Z
leciutkim
opóźnieniem,
które
było
niczym
wobec
tego,
co
człowieka
może spotkać (i spotyka) w Azji, wyruszyliśmy do stolicy.
Sam
Angkor
w
rozumieniu
szerokim?
Prawie
atrakcja
życia.
Ale
prawie
robi
małą
różnicę.
Taj
Mahal
pierwszy,
Angkor
drugi.
Żal
mi
tych
pięknych
twarzy
z
Bayon, ale mimo wszystko, miejsce drugie. Mimo strachu, że wykończy
mnie
upierdliwość
ludności
lokalnej,
to
nie
poszło
źle.
Dziecięcy
handlarze
tworzą
fajny
koloryt
i
dodatek
do
świątyń.
Jak
Steve
ładnie
napisał
u
siebie,
czynnik
ludzki
pośród
tego
kamienia.
Oneforonedollar
stało
się
frazą
powtarzaną
do
wyrzygania,
nawet
podanie
sobie
sosu
przy
kolacji
było
związane
z
tą
kwestią.
Cena
wstępu?
Oczywiście,
wywalona,
ale
jeżeli
te
pieniądze
pójdą
na
zachowanie
świątyń
dla
następnych
pokoleń
to nie mam żalu i pretensji.
Problem,
że
zapewne
pójdą na wszystko inne.
Steve
pisze
i
to
pisze
w cholerę. Angkor jego oczami, zdjęciami i słowami:
http://www.travbuddy.com/travel-blogs/41672/Angkor-Glories-past-128
Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0
Bez kategorii brak
Zobacz więcej...
Object 19
Wiosna
22 Grudzień 2009 juriusz 3 komentarzy
Germinal to wspaniała powieść. Jednak znacznie więcej wrażeń dostarczyło mi posłowie. Tak, to
jest JEDNO zdanie.
Filozoficzno-antropologiczne przekonania pisarza (które wyrastały w dużej mierze z
Darwinowskiej teorii ewolucji, przenoszonej ówcześnie również w dziedzinę rozwoju społecznego,
z Taine’owskich rozważań nad wpływem czynników „rasy, środowiska i momentu historycznego na
dzieło sztuki oraz z wyrażonego w połowie XIX wieku przez Prospera Lucasa poglądu o
determinującym znaczeniu dziedziczności dla fizjologiczno-biologicznej struktury człowieka) wraz
z proponowaną przez autora Teresy Raquin koncepcją powieści i metody „eksperymentalnej”
(inspirowanej przez założenia metody doświadczalnej, na gruncie medycyny skodyfikowanej w
1865 roku przez Claude’a Bernarda), wyłożona przezeń – poza Naturalizmem w teatrze – także m.
in. w przedmowie do Pochodzenia rodziny Rougon-Macquartów (La Fortune des Rougon) i w
szkicu Le Roman experimental (Powieść eksperymentalna; 1880), znalazły wyraz – i praktyczną,
literacką realizację – w rozbudowanym cyklu dwudziestu powieści współczesnych zatytułowanym
Rougon-Macquartowie. Historia naturalna i społeczna pewnej rodziny za Drugiego Cesarstwa.
Agnieszka Mocyk [w] Emil Zola, „Germinal”, s. 346, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2005
Share on facebook Share on twitterShare on naszaklasaMore Sharing Services0
Bez kategorii brak
Zobacz więcej...
Object 20
I also heard we’re in fuckin Cambodia now
5 Grudzień 2009 juriusz 1 komentarz
Kamila
zajęła
mi
atrakcyjne
miejsce
w
busie,
więc
gadaliśmy
spokojnie
oczekując
aż
reszta
przejdzie
hołd
złożony
biurokracji
przez
zdrowy
rozsądek.
Śniadanie
było
odległym
wspomnieniem,
więc
z
wdzięcznością
serca
powitałem
poczęstunek
z
ryżu.
Już
tak
na
ostateczne
pożegnanie
Laosu:
na
nim
ją
też
nieco
oszukali,
ale
ponieważ
zostawiła
swojej
gospodyni
pocztówki
do
wysłania,
to
zgodziła
dać
się
wychujać.
Jakoś
nie
chciała,
żeby
kartki
skończyły
w
Mekongu
koło
delfina
krótkogłowego.
Pojechaliśmy
może
czterdzieści
minut,
miejsc
wolnych
nie
było.
W
ogóle
miejsca
nie
było,
siedziałem
z
plecakiem
na
kolanach,
pięć
osób
na
czterech
fotelach,
na
szczęście
panował
dość
radosny
nastrój.
Następnie
zmiana,
teraz
autobus.
Dość
ciekawy
model,
bo
bez
luków
bagażowych.
Pewnie,
można
przecież
posadzić
ludzi,
a
bety
zjebać
na
środek
przejścia.
Wygodnie
nie
będzie,
ale
komu
zaszkodziły
akrobacje przy wychodzeniu z autokaru? Staliśmy sobie tak w szczerym
polu,
obok
jakieś
dwa
lokale.
Znalazł
się
koło
nas
Kanadyjczyk
i
dwie
Irlandki,
standardowe
rozmowy,
w
końcu
któraś
z
nich
postanowiła
iść
po
piwo.
Pomysł
ten
bliski
był
memu
sercu,
ale
nie
miałem
lokalnej
waluty,
a
domyślałem
się,
że
jeżeli
zapłacę
w
dolarach
to
ze
mnie
zedrą.
Myliłem
się,
właściwie
wszystkie
transakcje
powyżej
równowartości
dolara
w
rielach
rozlicza
się
w
dolarach. Dolar to 4000 rieli, nieważne ile tam w banku (4150 akurat
wtedy
było).
Ma
to
swoje
plusy
(brak
zabaw
w
wymianę
waluty,
pojedyncze
dolce
są
wszędzie),
ma
też
minusy
(wszystkie
ceny
ciągną
do
dolara,
otrzymanie
reszty
z
dwudziestki
graniczy
z
cudem,
większość
banknotów
wygląda
jak
papier
toaletowy
i
to
po
użyciu).
Irlandka
rzuciła
pięć
dolców,
dostała
cztery
piwa
i
jakąś zagrychę, po czym zwróciła się do mnie:
A
ty
nie
pijesz?
Zaskoczona
jestem,
spotkaliśmy
się
w
Luang
Prabang,
to
byłeś
narąbany jak stodoła.
Nie
przypominam
sobie,
żebyśmy
się
spotkali
–
pomyślałem.
Odpowiedziałem
jednak
ze
znawstwem:
Wkrótce
zrozumiesz
dlaczego nie piję.
No
i
nie
kłamałem,
wkrótce
zrozumiała.
Gdy
w
końcu
ruszyliśmy
(przyczyna
zajebiście
długiego
postoju
wyjaśniła
się
później)
to
po
mniej
więcej
30
minutach
szlochali.
Jest
taka
magiczna
zależność
między
piwem,
a
koniecznością
odwiedzania
łazienki,
oni
ją
właśnie
odkrywali.
Dość
dziwne,
że
dorośli
ludzie
o
tym
nie
wiedzieli,
ale
prędzej
czy
później,
w
mniej
lub
bardziej
radosny
sposób,
każdemu
przychodzi poznać ten związek przyczynowo-skutkowy.
Utworzyliśmy
sektor
dla
palących,
więc
mnie
trudy
podróży
nie
dawały
się
niemal
odczuć.
Z
ciekawostek:
Kanadyjka
miała
przy
sobie
banknot
dwudolarowy.
Jest
na
nim
Jefferson,
dziwnie
to
wygląda,
ale
w
sumie
dziwne,
że
nie
ma
w
użyciu.
Większość
czasu
jednak
pochłonięty
byłem
rozmową
z
rodaczką.
Ona
krzyż
emigracji
niosła
półtorej
roku
na
jakimś
zadupiu
w
UK,
po
czym
postanowiła
jechać
na
pół
roku
do Azji.
Zrobiła
już
Filipiny,
Malezję,
Indonezję,
Wietnam,
Laos.
Po
Kambodży czekała na nią Tajlandia.
Amatorzy
piwa
i
tak
mieli
trochę
szczęścia,
bo
autobus
był
łaskaw
się
zatrzymać.
W
sensie
zepsuć.
Wyskoczyli
w
pobliskie
krzaki,
jedna
nawet
przez
okno.
Jak
wspomniałem,
przejścia
przez
środek
nie
było,
więc
trzeba
było
chodzić
po
oparciach
siedzeń,
mieć
przy
tym
nadzieję,
że żadne z nich się nie złamie, a zmysł równowagi mamy w miarę
w
porządku.
Im
dłużej
jechaliśmy,
tym
częściej
były
postoje
silnik
się
przegrzewał.
Wtedy
kierowca
lub
jego
przydupas
gnali
z
wiadrem
po
wodę
(nierzadko
do
jakiejś
chaty
majaczącej
na
horyzoncie)
i
wlewali
ją
do
silnika.
Miałem
miejsce
tuż
nad
nim,
więc
gdy
raz
nieopatrznie
wyciągnąłem
za
daleko
rękę,
to
zrozumiałem
o
jakiej
temperaturze
mówimy.
Gotowało
się,
można
było
robić
kawę,
herbatę,
zupki
instant,
usmażyć
jakiegoś
męczennika.
Na
obrzeżach
Stung
Treng
zatrzymaliśmy
się
przy
banku
Acleda
–
jak
miało
się
okazać
główny
przyjaciel
w
temacie
wymiany
waluty
innej
niż
dolary.
Poszło
tak
sobie,
starsza
pani
poprosiła,
żeby
ją
przepuścić,
to
przepuściłem.
W
efekcie
walutę
wymieniłem
jako
ostatni.
W
końcu
zawsze
można
wypełnić
jakieś
ciekawe
kwitki,
potem
panu
coś
się
pomyliło,
więc
wypełnić
je
ponownie.
Tu
nie
zwróciłem
uwagi
na
pytanie
co
chcę
dostać
za
moje
Eura,
dnia
następnego
wszystko
znajdzie
wyjaśnienie.
Gdy
wróciłem,
autobus
stał
nieco
gdzie
indziej,
niż
gdy
z
niego
wysiadałem.
Okazało
się,
że
myśleli,
że
już
wszyscy
są,
na
szczęście
team
polsko-irlandzko-kanadyjski
podniósł
raban
(„najpierw
wpadłeś
do
Mekongu,
potem
libacje
w
hostelu…czemu
nie
jestem
zdziwiona,
że
to
właśnie
ty
zostałeś
w
banku?”
–
pytała
retorycznie
Irlandka).
Na
drugie
szczęście,
okazało
się,
że
za
chwilę
mamy
postój
na
obiad,
więc
nie
musiałem
wracać
na
z
tyłu
upatrzoną
pozycję,
tylko
spokojnie
pojechałem
koło
kierowcy.
Oczywiście
na
obiad
zaproponowali
nam
lokal
z
cenami
średnio
konkurencyjnymi,
więc
poszliśmy
na
targ.
W
Tajlandii
targi
były
dość
tragiczne,
tu
brakuje
skali
na
oddanie
rozmiarów
zjawiska.
Świńskie
łby
jako
wystawa,
dookoła
inne
części
świń,
ale
przede
wszystkim
dramatyczny
zapach,
koszmarny,
odrzucający
i
jakie
tam
jeszcze
synonimy
i
wyrazy
bliskoznaczne
mogą
przyjść
do
głowy.
Syf,
syf
i
jeszcze
raz
syf.
Lokalni
wydawali
się
być
dość
rozbawieni
widząc
białych,
w
tym
dziewczę
w
wersji
blond,
jak
przechodzą,
a
na
twarzach
maluje
im
się
mieszanka
fascynacji
i
odrazy.
My
też
nie
narzekaliśmy
na
nudę,
wręcz
przeciwnie,
ale
zastanawialiśmy
się,
co
poczynić
w
kwestii
posiłku.
W
końcu
udało
nam
się
wypatrzeć
niewielki
stolik,
który
okazał
się
restauracją.
Próby
wyjaśnienia,
że
jest
taka
choroba
umysłowa,
która
objawia
się
niejedzeniem
mięsa
spełzły
na
niczym,
dostałem
zupę
z
porcją
padliny.
Zostawiłem
ją
Kamili,
a
sam
pograłem
sobie
w
bierki
pod
tytułem
makaron
i
niemięso
zalane
cieczą.
Tak
naprawdę
całkiem
dobre, a klimat: bezcenny!
Połaziliśmy
po
okolicy,
chcieliśmy
też
zahaczyć
o
bank,
ale
było
już
po
16,
więc
nici.
Powróciliśmy
na
zaszczytne
miejsca
na
tyle
autobusu.
Z
ustaleń
nonsensownych:
w
Stung
Treng
jest
lotnisko,
ale
obecnie
nie
obsługuje
żadnych
połączeń.
To
właśnie
Azja,
każde
zadupie
ma
swoje
lotnisko,
nieważne,
że
nie
obsługuje
żadnych
lotów.
Większość
infrastruktury
to
pozostałości
z
działań
zbrojnych
lat
60-tych
i
70-tych.
A
kto
obecnie
miałby
latać
ze
Stung
Treng,
wymyślić
się
nie da.
Bawiłem
się
świetnie,
zagadywaliśmy
się
na
śmierć,
wymieniali
doświadczenia
już
nawet
nie
tyle
podróży,
co
życia.
Dodatkowo
nakręcało
nas,
że
wkrótce
mieliśmy się rozstać – ona do Phnom Penh, ja do Siem Reap. Pod
wieczór
przykacowana
Irlandka
nie
wytrzymała
i
zapytała
czy
długo
tak mogę, bo napierdalam od samego rana, a końca nie widać.
Z
atrakcji
lokalnych,
nadeszła
taka
chwila,
że
zasłoniłem
głowę
rękami,
a
nogi
podkurczyłem.
Pierwsze,
żeby
nie
wybić
nią
szyby,
gdy
już
upadniemy,
a
drugie,
żeby
nie
połamać
nóg,
gdy
wszystkie
fotele
pojadą
do
przodu.
Takiego
nachylenia
w
autobusie
jeszcze
nie
przeżyłem.
Rów,
którym
jechaliśmy
okazał
się
być
drogą
w
remoncie,
a
powrót
na
właściwy
trakt
doprowadził
do
przechyłu
właściwego
raczej
żaglówkom
niż
pojazdom
szosowym.
Nie
wiem
dlaczego
się
nie
wyjebaliśmy
na
burtę.
Jakimś
cudem
się
nie
wyjebaliśmy.
Z
pierwszego
dnia
w
Kambodży
miałem
wrażenia,
że
kraj
ten
jest
pusty
(jak
mówił
Brytyjczyk
w
Phonsavan,
Pol
Pot
wymordował
rodaków
trochę
ponad
normy
przyzwoitości),
wiele
nie
ma
(działania
rozbiórkowe
Czerwonych
Khmerów
również
nie
wydawały
się
przereklamowane),
ale
co
najbardziej
rzuca
się
w
oczy
(metaforycznie
na
szczęście)
to
pył.
Czerwony
pył,
który
pokrywa
wszystko,
a
przede
wszystkim
drogę.
Pamiętając
opinię
wielu
Azjoentuzjastów,
którzy
tak
bardzo
go
pokochali
i
się
nim
zachwycali,
spodziewałem
się,
że
nie
dalej
niż
za
dwa
dni
chuj
mnie
weźmie
i
kurwa
zastrzeli
z
okazji tak pyłu, jak i Khmerów. Jak na wieści z Laosu napisała mi
jedna
z
osób
wspierających
duchowo
wyjazd
(z
pamięci,
oryginał
zaginął):
Jeżeli
poziom
finansowej
upierdliwości
ludności
lokalnej
zależny
jest
od
ilości
cierpień
jakich
doświadczyła,
to
trzymam
kciuki
za
powodzenie
Kambodży. W najgorszym
razie możesz zaszyć się w ich lasach, mają
gigantyczne
populacje
pawi
albinosów,
lisów
latających
i
lotokotów.
Pod
wieczór
dojechaliśmy
do
Kompong
Kham.
Stałem
już
przy
autobusie
z
betami
na
plecach,
Irlandka
mówiła
„przestań
żesz,
ósmą
godzinę
będziesz
jej
gadał,
wyjdźcie
se
za
siebie,
do
końca
życia
będziecie
sobie
mogli
gadać”,
ale
jeszcze
ustalaliśmy
szczegóły
mailowe
i
naszych
grafików.
W
końcu
autobus
pojechał
dalej,
ja
żałowałem,
że
zostaję
w
Siem
Reap,
a
rodacy
oddalili
się
w
stronę
Phnom
Penh. Popatrzyłem na obraz nędzy i rozpaczy jaki mi pozostał.
Stało
kilku
chłopa.
Wszyscy
wyglądali
na
zagubionych
niczym
harcerze
w
burdelu.
Pośród
nich
znalazł
się
Sven,
a
to
jak
żywiołowo
prowadzili
konwersację
dawało
jasno
do
zrozumienia,
że
się
dogadują. Oh, I am fucked!
Najbardziej
w
oczy
rzucał
mi
się
ogromny,
tłusty
Azjata,
najpewniej
Japończyk.
Na
drugim
miejscu
wyróżniających
się
z
tłumu
był
mały
rudzielec.
Naprawdę
mały,
poniżej
1,60m.
Stał
też
z
nimi
koleś
wyglądający
na
Włocha,
może
Hiszpana.
No
i
Sven.
Picture
perfect
of
misery.
Podbijam
i
pytam,
czy
ktoś
nie
szuka
współlokatora.
Mały
rudy
chyba
został
przywódcą
gangu,
mówi,
że
zaraz
się
jakoś
będziemy
grupować
i
jeżeli
się
uda,
to
mnie
wezmą.
Przybył
właściciel
hotelu,
po
ustaleniu,
że
chce
3,5$
za
głowę,
uznałem,
że
zostaję.
Zresztą
transakcja
wiązana,
autobus
miał
nas
rano
zdjąć
z
miejsca
rozładunku.
Wchodzimy
po
spiralnych
schodach
na
drugie
piętro.
Do
wyboru
są
dwa
pokoje,
trójka
i
dwójka.
Dobra,
to
akurat,
tylu
nas
jest.
Lata
mi
który,
niech
para
największych
przyjaciół
weźmie
sobie
dwójkę,
mogę
mieć
trójkę.
Jednak
tłusty
Azjata,
który
okazał
się
być
Koreańczykiem
i
na
potrzeby
zachodu
używać
imienia
Grey,
najpierw
zrezygnował
z
trójki,
by
po
zobaczeniu
dwójki,
uznać,
że
jednak
chce
do
trójki.
W
efekcie
wywalił
niskiego
rudego,
który
okazał
się
być
Brytyjczykiem,
a
na
placu
boju
zostałem
ja
i
ryży
zbierający
się
z
gleby.
Pokój
był
całkiem
niezły,
miał
nawet
łazienkę
i
sracz
zbliżony
standardem
do
cywilizacji
zachodnich,
więc
z
racji
tego,
że
on
nie
palił,
podzieliliśmy
się
na
drużyny;
jedna
drużyna
paliła,
druga
brała
prysznic,
a
potem
zmiana.
Udało
się
nam
nawet
pogadać,
zaczęło
się
od
mojej
koszulki
z
Tori Amos.
Okazało
się,
że
zna,
a
nawet
uwielbia,
był
na
trzech
koncertach,
pierwszym
jeszcze
w
czasach
Choirgirl
Hotel.
Sąsiedni
pokój
gdzieś
polazł,
on
pytał
dokąd,
więc
udzieliłem
informacji
na
ile
mogłem
(„w
tamtą,
coś
zjeść”
–
jak
palisz
przy
jedynym
wejściu
do
hotelu,
to
nikt
ci
nie
umknie),
sam
się
umyłem
i
pognałem
poprzez
ciemności
w
stronę
światła.
Była
to
lokalna
restauracja,
gdzie
na
szczęście
dało
się
pogadać
po
angielsku
i
dostać
wegetariański
posiłek
z
piwem.
Posiłek
cudo,
piwo akceptowalne. Jakoś będzie w tej Kambodży.
Przy
wejściu
do
hotelu
spotkałem
Hiszpana,
który
okazał
się
być
Portugalczykiem
i
Mariem.
Nasza
rozmowa
spełzła
na
tematy
piłki
nożnej.
Jakimś
cudem
kojarzył
nasz
dream
team
z
lat
70-tych.
Zamotaliśmy
się
w
rozważania
o
najlepszym
piłkarzu
naszych
ojczyzn.
On
wahał
się
między
Eusebiem,
a
Raulem.
Ja
wahałem
się
czy
cokolwiek
mówić,
no
ale
w
końcu
powiedziałem,
że
z
jednej
strony Lato
i
Lubański,
a
z
drugiej
ciężko
porównać
ich
do
Tomaszewskiego,
który
zatrzymał
Anglików
na
Wembley,
no
a
jeszcze
Boniek.
Chwała,
że
przypomina
nam
się
to
ilekroć
przegramy
z
czymś
w
deseń Armenii,
czy też rozważamy matematyczne szanse na awans do Euro lub World
Cup.
Gdzieś
w
trakcie
naszej
rozmowy
objawił
się
właściciel
hotelu,
który
chciał
nam
podziękować
za
to,
że
u
niego
śpimy
i
zaoferował, że jeżeli napiszemy mu na kartce jak nam mama dała w
urzędzie
stanu
cywilnego,
a
ksiądz
na
mszy
(u
Koreańczyka
trochę
inne
procedury),
to
będzie
na
nas
czekał
darmowy
transport
w
Siem
Reap.
Trochę
się
baliśmy;
gdy
słyszę
słowo
„darmowy”
to
zawsze
się
boję.
Darmowe
opcje
lubią
być
strasznie
drogie,
ale
zgodziliśmy
się.
Gdy
wróciłem
do
pokoju,
to
ryży
już
kimał,
ale
byłem
pod
wrażeniem,
że
na
poduszce
znalazłem
te
3,5
dolca,
które założyłem za niego za nocleg.
Rano
było
nieco
chujowo,
bo
trzeba
było
wcześnie
wstać.
Rudy
Brytyjczyk
używał
imienia
Steve,
a
wspólny
spacer
po
wodę
mineralną
pozwolił
odkryć,
że
zna
Cohena,
NIN
i
kilka
innych
ciekawych
zjawisk
muzycznych.
To
jeszcze
ok,
bo
wszystko
anglojęzyczne,
ale
gdy
zaczął
mówić
o
Dostojewskim
(no
ok,
to
trochę
cykl
młoda,
wrażliwa
intelektualistka)
to
już
pod
wow
podchodziło.
Znał
Bułhakowa,
a
to
anglojęzycznym
zdarza
się
raczej
rzadko,
również
Murakami
nie
był
mu
obcy.
Dobra,
może
coś
z
tego
będzie,
tematy
są.
Oczywiście
niszczył
mnie
w
brytyjskiej
(absolwent
filologii
angielskiej
w
Birmingham),
ale
na
szczęście
na
irlandzkiej
wyciągnąłem
remis
(błogosławiona
emigracja).
Nie
ośmieszałem
się
i
nie
mówiłem
nic
o
polskiej,
ale
wspiąłem
się
na
wyżyny
rosyjskiej.
Uwielbiam
takie
zawody
literaturoznawcze,
zwłaszcza
o
8
rano,
gdzieś
w
środku
Kambodży.
Z
jakimś
tam
przyzwoitym
opóźnieniem
zjawił
się
autobus,
dla
odmiany
w
miarę
pusty,
więc
bety
zmieściły
się
z
tyłu
i
dało
się
chodzić,
nawet
każdy
sam
siedział na dwóch miejscach.
Ustawowy
postój
posłużył
wkurwieniu
i
zachwyceniu
się.
Wszyscy
pognali
do
lokalnej
wariacji
na
temat
toalety.
Trochę
betonowej
wylewki,
trochę
drzwi,
znacznie
więcej
łajna
i
robactwa,
zero
umywalek.
Wychodzę
z
kabiny,
a
tu
nagle jakieś dziecko, płci Ewy, podbija do mnie po pieniądze.
Nie
mam
pieniędzy,
przykro
mi,
daj
mi
spokój.
CO?
Płacić??
Za
to???
Nie,
spoko,
nie
musisz
mi
płacić
za
ten
żałosny
sracz.
JA
PŁACIĆ???
Ale
dlaczego? Ej, tu stada korzystają i nikt nie płaci!
Pay,
pay,
you
pay,
one
dollar!
Chyba
się
nie
rozumiemy.
Nikt
nie
płaci,
to
nie
są
szalety,
lanie
pod
drzewem
jest przyjemniejsze, bo nie cuchnie, mniej grzeje w dekiel, bo nie ma
blachy
falistej,
a
i
robactwo
ma
więcej
miejsca
do
ucieczki
i
nie
wypierdala ci prosto w buty.
Z
Khmerką
nie
wygrasz.
Zapłaciłem.
Podobnie
Steve.
Pozostałym
poradziliśmy
lać
w
krzakach, nie brakowało ich. Tak krzaków jak i turystów.
Czekamy
na
odjazd
(busa,
nie
żaden
narkotyczny),
podchodzi
do
nas
jakiś
lokals
i
zaczyna
standardowo:
skąd,
jak,
kiedy,
na
ile,
po
co.
Pewnie
będzie
chciał
coś
sprzedać,
no
nic,
nie
ma
wyboru.
A
tu
nie.
Koleś
się
przedstawił
i
pyta
czy
może
uścisnąć
nam
dłonie,
ponieważ
chciałby
podziękować,
że
odwiedziliśmy
jego
kraj
i
ma
nadzieję,
że
nam
się
spodoba.
Dodał
też,
że
to
zaszczyt
dla
Kambodży,
że
wybraliśmy
właśnie
to
państwo
z
tak
wielu
na
świecie.
Zdurniali
że byliśmy to mało.
Koło
14
dojechaliśmy
i
zatrzymaliśmy
się
na
jakimś
żałosnym
dworcu
w
środku
zadupia.
Kazali wysiadać. Pewnie, a potem kula w łeb i do piachu, a raczej
pyłu?
Nie,
to
Siem
Reap.
No
cóż,
nie
spodziewałem
się,
że
trzecie co do wielkości miasto Kambodży zdejmie mi kask za sprawą
drapaczy
chmur,
ale
dworca
bez
asfaltu
też
się
nie
spodziewałem.
Trzymam
się
z
ekipą,
Lonely
Planet
opisuje
dość
dokładnie,
gdzie
jest dworzec i nie jest to centrum. Jednak zgodnie z obietnicą pana
z hotelu czekali na nas ludzie z kartkami. Pierwszy raz w życiu to
miałem,
pewnie
też
ostatni.
Wsiadamy
w
jakieś
riksze,
wszyscy
mamy
Lonely Planet, więc chcemy do hotelu wskazanego tamże. Oni, że ok
i zawożą nas.
Oczywiście pod inny.
Się
nie
spodoba
to
nie
weźmiecie.
Dziękujemy,
w
końcu
moglibyście nas tu pod pistoletem zatrzymać.
Na
szczęście
mieliśmy
potęgę
pięciu
osób,
plus
jeszcze
siostra
Svena
miała
dojechać
za dwa dni. Dwa hotele obok siebie, oba nas oczywiście chciały. W
efekcie
zjechaliśmy
z
siedmiu
do
pięciu
dolarów
za
pokój,
tym
razem
już
się
ze
Stevem
wybraliśmy,
Mario
poszedł
z
Greyem.
Dobra, to coś zjeść i oglądnąć miasto.
Trudno
powiedzieć
dokładnie
czym,
ale
Kambodża
cholernie
różni
się
od
Laosu.
Reklamy,
więcej
sklepów,
w
tym
zaraz
koło
hotelu
mieliśmy
dość
duży
samoobsługowy.
Ceny
wypisane,
więc
odpada
radosny
element
wkurwiania
się
targowaniem
co
chwilę.
Przemieszczanie
się
taką
grupą
jest
łatwe,
bo
taksówki
wychodzą
śmiesznie
mało.
W
centrum
połaziliśmy
po
targu,
odkryli
koszulki
w
cenie
wyjściowej
2$,
ale
jakość
taka,
że
nie
warte
i
jednego.
Bardzo
dużo
osób
mówi
po
angielsku,
oczywiście,
ze
zmiennymi
sukcesami,
ale
dogadać
się
da.
Jest
jakoś
miło,
jak
kretyńsko
to
nie
brzmi.
Od
razu
widzi
się,
że
Angkor
to
najważniejsza
składowa
narodowej
tożsamości
–
piwo,
lokale,
zdjęcia,
koszulki,
w
końcu
nawet
we
fladze jest.
Hit
handlowy
numer
dwa
to
Pol
Pot.
Przejście
przez
targ
zaowocował
odkryciem
kilkunastu
książek
o
nim,
Czerwonych
Khmerach
i
Polach
Śmierci.
Filmowo
też
można
się
doedukować,
oczywiście
The
Killing
Fields,
drugie miejsce S21: Khmer Rouge Killing Machine.
Znaleźliśmy
sobie
lokal.
Mnie
się
udało
dostać
całkiem
dobrą,
bezmięsną
zawijankę
w
cieście.
Co
było
do
wygrania
wygrał
Mario
wybierając
Traditional Khmer Pizza.
Traditional
Khmer
Pizza?
No
tak,
pewnie
przyrządzana
dokładnie
tak
jak
w
czasach
świetności
Angkoru
–
zauważył
rozsądnie
Steve.
Sven
zaczął
prowadzić wywód na temat tego, że pizza wcale nie jest z Włoch, a
podobno
z
Chin.
Mimo
wszystko, Traditional
Khmer
Pizza
było
hasłem
na kilka najbliższych restauracji.
Dodatkowym
bonusem
Kambodży
są
kalecy
ludzie,
którzy
próbują
nam
coś
sprzedać.
Dość
traumatyczne,
siedzisz
w
lokalu,
przychodzi
pan
bez
rąk
i
wykłada
kikutami
ekspozycję
książkową
na
stół.
Trochę
Pol
Pota,
albumy
o
Angkorze,
nierzadko
Lonely
Planet.
Steve’a
ruszyło
i
kupił dzieło Brother Number One: Pol Pot.
Przejście
po
mieście
zaowocowało
odkryciem,
że
książkowo
jest
rewelacyjnie,
tony
rzeczy
po
angielsku,
Lonely
Planet
kserowane
po
kilka
dolarów.
Cała
oferta,
nawet
Polskę
znalazłem,
o
USA
i
Australii
nie
mówiąc.
Cena
zależy
od
ilości
stron.
Co
do
książek
o
Kambodży,
to
od
lektury
tytułów
idzie
dostać
daleko
posuniętej
depresji.
First
They Killed My Father wygrało dzień.
Drugie
słowo
o
wyprawie
Igora
i
finansach
Kambodży.
Wizyta
w
banku
zaowocowała
odkryciem,
że
dolar
to
właściwie
oficjalna
waluta
kraju.
Daję
sto
euraczy,
dostaję
119$.
Mówię,
że
chcę
riele,
a
ten,
że
nie
da
się.
Odkrycie,
że
największy
nominał
jaki
mają
to
5000
rieli,
czyli
jakieś
euro,
pozwala
lepiej
zrozumieć
problem.
Z
drugiej
strony,
życzę powodzenia w dostaniu reszty z 20$, gdy kupuje się banany na
straganie,
czy
od
taksiarza.
Należy
kontrolować,
czy
ma
się
niskie
nominały,
rozbijać
w
restauracjach,
hotelach,
większych
sklepach,
a
i
tak
czasem
dramat.
Pospacerowaliśmy
sobie,
znaleźli
jakiś
ściek,
który
w
porze
mokrej
jest
rzeką,
a
w
suchej
dramatycznie
cuchnie
zgnilizną.
Steve
nie
wychował
się
w
socjalizmie,
więc
nie
rozumiał
dlaczego
drzewa
pomalowano
na
biało,
uświadomiłem
go.
Doszliśmy
do
Wat
Bo,
która
była
zamknięta,
ale
przeżyliśmy
to
spokojnie,
z
zewnątrz
wyglądała
raczej
słabo.
Przypomnę:
dzięki
działalności
Monsieur
Pol
Pota
i
jego
wesołych
kompanów
zabytków
pozostało
niewiele,
niemal
zero.
Rozdzieliliśmy
się
i
umówili,
że
na
17:00
idziemy
na
film
o
dobrodzieju
Kambodży.
Znalazłem
sobie
Cafe,
ale
prędkość
netu
przypominała
czasy
modemu
i
połączeń
wdzwanianych. Grey i Mario poszli na masaż, Steve wysłać kartki.
W
bazarowym
„kinie”
okazało
się,
że
aby
oglądnąć
40
minut
Pol
Pota
trzeba
wyłożyć
3$.
Podziękowaliśmy,
posnuli
się
po
mieście
i
poszli
testować
specjały
kuchni
kambodżańskiej.
Znaleźliśmy
ofertę
trzech
dań
za 3$, do tego happy hour na piwo i lali coś w okolicach 0,3l po
2000 rieli. Niby o 21 się kończyło, ale nie byli małostkowi i nie
wygłupiali
się,
wszystkie
nam
policzyli
po
promocyjnej
cenie.
Rozmowa
przy
posiłku
pozwoliła
odkryć
przyczynę
postoju
przy
granicy.
Okazało
się,
że
nasz
koreański
przyjaciel
ma
wielką
potrzebę
robienia
zdjęć
wszędzie
i
wszystkiemu.
Również
granicom.
Gdy
zrobił
pierwsze,
to
celnicy
powiedzieli,
żeby
więcej
nie
fotografował.
Zrobił
kolejne.
Ci
się
podkurwili,
chwycili
go
za
bety,
założyli
kajdanki
i
posadzili
w
budzie.
Posiedział
trzydzieści
minut,
przyszedł
ktoś
tam,
zjebał
go,
kazał
mu
spieprzać i nie robić więcej zdjęć na granicach.
A
odchodząc
zrobiłem
jeszcze jedno! – podsumował tryumfalnie swoją opowieść.
Ręce
nam
opadły
do
poziomu czerwonego pyłu.
Na
deser
dostaliśmy
Traditional
Khmer
Cake,
co
przywołało
wspomnienia
związane
z
pizzą
Maria.
Standardy
obsługi
były
cudowne,
tańczyli
wokół
nas.
My,
czterej
chłopa,
ubrani
biednawo,
płacimy
po
jakieś
4
czy
5$
za
wszystko,
ale
serwetki,
obrusy,
zastawa,
uśmiechy,
nie
wierzyłem.
Chcieliśmy
zabić
Grey’a,
bo
przy
rozliczaniu
rachunku
oskarżył
ich, że nie chcą mu wydać 2000 rieli. Wydali, ale patrzyli, a nam
było
tak
strasznie
głupio…
Koreańska
mentalność
jest
legendarna
wśród
Azjatów.
Koreańczyk
wkurwić
się
potrafi
o
wszystko,
od
razu
zaczyna
wrzeszczeć,
po
chwili
lecą
ciężkie
bluzgi.
Najgorzej
sprawa
ma
się,
gdy
chodzi
o
pieniądze,
nieważne
ile.
Z
tej
okazji
Koreańczyków
nie
lubi
chyba
żadna
nacja
azjatycka,
według
mojej
wiedzy
największe
noże
mają
z
Japonią.
Duma
narodowa
wywalona
w
gwiazdy,
co
koreańskie
to
dobre.
Próbowaliśmy
ze
Stevem
wypytać
o
relacje
z
Północą,
ale
chyba
trafiliśmy
w
temat
tabu,
odpowiedź
była
tak
mętna,
że
nic
nie
zrozumieliśmy.
W
okolicach
23
udaliśmy
się
na
spoczynek.
Nazajutrz
mieliśmy w planach wielki dzień.

Podobne dokumenty