Gabon, Wyspy Św. Tomasza
Transkrypt
Gabon, Wyspy Św. Tomasza
Gabon, Wyspy Św. Tomasza i Książęca 2014 1 Tym razem Gabon. Pierwszy raz Zachodnia Afryka. Pierwszy raz jadę z Mariuszem. Znów niewiadomo do końca, która góra jest najwyższa. Mount Iboundji, czy Mount Bengoué. Ludzie mówią, że ta pierwsza. Mierzy podobno nawet ponad 1500 m n.p.m.. Ale ludzie też mówią, że to nieprawda, że najwyższą górą jest Mount Bengoué. Ma podobno 1070 m n.p.m., a wysokość Mount Iboundji nie przekracza w rzeczywistości 1000 m n.p.m. No cóż. To pewnie nie ostatni zagadka Afryki. Trzeba to po prostu sprawdzić. A przy okazji zobaczyć piękną gabońską przyrodę. Goryle, mandryle i inne. Może uda nam się tez dotrzeć na Wyspy Św. Tomasza i Książęcą. A tam czeka dwutysięcznik i Pico de São Tomé (2024 m n.p.m.). 1. Africa time To tylko 18 godzin podróży. Szybko. Bez przygód. Zgodnie z planem. I wygodnie, bo siedmiogodzinny odcinek z Frankfurtu do Addis Abeby pokonaliśmy na leżąco, spokojnie przesypiając podróż. W Gabonie czas płynie jednak inaczej. Po afrykańsku. Tak, jak lubię. Pierwsza niespodzianka. Odwołano nasze loty na Wyspy. Linie zawiesiły działalność na 2 tygodnie. Super. To i tak lepiej niż gdyby mieli je odwołać podczas naszego pobytu na wyspach. Będzie trzeba zmienić plany. Początek jest jednak bez zmian. Zamieniamy tylko kolejność pobytu w Lekedi z wylotem na Sao Tome. Są na szczęście jeszcze jedne linie lotnicze latające na Sao Tome. Afric Aviation. Wciąż tam latają. Marnujemy ze 3 godziny w Agencji Ngonde, która załatwia nam przewodnika – tłumacza i bilety. Wszystko w swoim tempie. Mejle, telefony. Nie ma pośpiechu. Ale powoli wszystko się klaruje. Zmieniony harmonogram też. Tylko potwierdzeń brak. Będą później. Jutro. Bo w Lekedi brak miejsc i nie wiemy czy nas przyjmą. Promesa na Sao Tome, która sobie wyrobiliśmy zaczyna obowiązywać o tydzień wcześniej niż planujemy przyjechać. Nie wiemy, czy zadziała, czy ją zmieniać. W sumie nic nie wiemy. A czas płynie. Do 17-ej musimy i tak czekać. Po co? Bo ktoś wychodząc z hotelu, w którym mamy spać zabrał klucze. Wróci po 17-ej. Czekamy niecierpliwie. Chcielibyśmy pochodzić po Libreville. Czas płynie i płynie. Aż w końcu wybija właściwa godzina. Niewiadome pozostają niewiadomymi do rana, a może dłużej. Przynajmniej do hotelu można już pojechać. Ale ta godzina 17 nie jest zbytnio zobowiązująca. Gościa z kluczami dalej nie ma. Czekamy teraz pod hotelem. W końcu lądujemy w śmierdzącym pokoju Maison Liebermann. Szkoda zmarnowanego czasu. Zrzucamy plecaki i ruszamy w miasto. Wkrótce będzie ciemno. Wysiadamy przy miejscowej promenadzie i 2 spacerujemy wzdłuż wybrzeża. Jest raczej brzydko, choć inaczej niż we wschodniej Afryce. Raczej schludnie. Dosyć czysto. Nowoczesne rządowe budynki i ogromny pałac prezydencki położone nad oceanem kłują w oczy. Szczególnie pałac, którego nie można fotografować. Zakaz to zakaz. Ale zawsze korci żeby go obejść. Może jutro. Dziś spróbujemy zrobić zdjęcie – symbolu miasta, takiej lokalnej syrence. Widząc to, już z daleka pałacowi strażnicy krzyczą coś do nas. Pokazują na zegarek? Nie wiem o co chodzi. Ale na wszelki wypadek wycofujemy się. Bez zdjęć. Lepiej nie robić sobie problemów pierwszego dnia. Wrócimy jutro. Zgłodnieliśmy. Spotkany na ulicy Libańczyk (sporo jest w Gabonie podobno Libańczyków) poleca libańska knajpę. Czemu nie. Podrzuca nas tam swoim samochodem. Jest ciemno i nieco chłodno. Nawet chłodniej niż się spodziewałem. Trochę przeszkadza nieznajomość francuskiego. Zatrzymywani taksówkarze nie rozumieją dokąd chcemy się dostać. Nie pomaga nawet wizytówka z nazwą hotelu. Jeden, drugi. Żaden nas nie rozumie. Nic z tego. Konieczna jest pomoc Libańczyków. Skuteczna. Docieramy do Maison Liebermann. Zamykamy pokój na klucz i własną kłódkę. W końcu można odpocząć. Nie ma moskitiery. Ale mamy na to patent. Przecież mamy kijki od namiotu i własną moskitierę. Rozbijamy to nad łóżkiem. Jest idealnie. Można spać spokojnie. Łyk Amaruli przed snem i pierwsza noc w Gabonie przede mną. 2. W drodze do Makokou Rano wstajemy. Przed 7. Skoro straciliśmy tyle czasu na czekanie, trzeba to nadrobić. Idziemy w miasto! Poczuć klimat, porobić zdjęcia, poobserwować. Są miejsca brudne i śmierdzące, z których białe ibisy wygrzebują stare śmieci. Ale ni tylko. Są też nowoczesne i czyste miejsca. Zadbane, bogatsze. Ludzie nie są zbyt chętni do pozowania do zdjęć. Raczej nas unikają. Nie pozwalają. Kramy z jedzeniem są już otwarte. Przede wszystkim świeże bagietki z mięsem, warzywami i sosem nakładanym do środka. Zaczynamy jednak od porcji świeżych małych pączków. Posileni wędrujemy dalej obserwując kolejne ibisy na śmietnikach i śpiące po katach zapchlone psy. Bezdomni leżący w zakamarkach miasta. To ta gorsza strona Libreville. Nowoczesne samochody, budynki ze szkła, kolorowo ubrane kobiety. To ta lepsza część. Odwiedzamy mauzoleum pierwszego prezydenta Gabonu - Léona Mba. Nieco przypadkiem, za 1000 CFA łapówki strażnik wpuszcza nas do środka. Można fotografować. W mieście jest sporo Muzułmanów. A co za tym idzie – kilka dużych meczetów. Temperatura wzrasta. A nam pot spływa coraz gęściej. Zaczęło się. Niby pochmurno, a jednak gorąco i parno. Tego się spodziewałem. Pytamy o Village des Artisans – miejscowe bazary z pamiątkami. Przypadkowy koleś prowadzi nas na miejsce. Oglądamy maski i figurki. Większość sprawia wrażenie tandety i masowych wyrobów. Część z nich widywałem już w innych afrykańskich państwach. Ale są też przedmioty wyglądające na gabońskie i oryginalne, choć i sprzedawcy i my wiemy, że są tylko stylizowane na takie. Tym razem tylko sprawdziliśmy gdzie ceny i lokalizację bazaru. Pewnie wrócimy tu na koniec naszego pobytu. 3 Zostało niewiele czasu. Wracamy. Idziemy w okolice Pałacu Prezydenckiego – tam, gdzie wczoraj nie pozwolono nam robić zdjęć. Chcemy zrobić zdjęcie pomnika wyzwolonego niewolnika. Gdy zatrzymujemy się przed nim sytuacja z wczoraj się powtarza. Strażnik pałacowy krzyczy do nas z daleka. Odchodzimy. Ale w międzyczasie robimy zdjęcia. Z ręki. Żeby nie rzucać się w oczy. Misja udana. Kupujemy jeszcze kanapki i ciastka na drogę, po czym wracamy do hotelu po bagaże. Czeka na nas jeszcze drugi dzień załatwiania spraw, potwierdzeń i biletów. To znów może potrwać. A czasu dużo nie ma. Lecimy dziś do Makokou. W Afryce nikt się nie spieszy. Nie otrzymujemy nowych informacji. Wciąż nie wiemy, czy wizyta w Lekedi w innym terminie jest możliwa. Nie wiemy, czy nasze promesy na Sao Tome będą ważne. Nic nie wiemy. No trudno. I tak musimy lecieć do Makokou. Stawiamy się na lotnisku dwie godziny przed wylotem. To zupełnie bez sensu. Samolot jest spóźniony. Kto wie, ile czasu. Możemy spokojnie czekać. Mija godzina. Druga. W końcu zaczyna się check-in. W naszych głównych plecakach targamy 40 kg bagażu. W bagażu podręcznym dodatkowe 20 kg. Skąd aż tyle? To prezenty. Dla szefa wioski Boka Boka. Niebieskie mydło w kostkach – sześć sztuk i dwa kilogramy cukru. To nie wszystko. Resztę dokupimy w Makokou. Pakujemy się do niewielkiego Embraera linii Nationale Regionale Transport. Trochę ciasno. To pierwszy lot liniami 4 znajdującymi się na czarnej liście Unii Europejskiej, czyli takimi, które mają zakaz lotów w przestrzeni powietrznej Unii. Odbędziemy takich lotów jeszcze 3. To nie będzie długi lot. Tak nam się wydaje. Może godzinę. Po drodze międzylądowanie w Oyem. I niby nic strasznego, ale to zawsze jedno lądowanie i start więcej. Szkoda się jednak przejmować. Lądujemy w Makokou dopiero po 17-ej. Zbyt późno żeby znaleźć transport do Boka Boka. Zostaniemy tu na noc. Znajdujemy oberżę za 10000 franków. To sporo taniej niż w Libreville. Warunki podobne. Słabe. Ale przynajmniej tak nie cuchnie. Jest prysznic i łóżko. Moskitierę mamy swoją. Wystarczy. Rozłożymy ją znów jak sypialnię w namiocie. Wieczorem spacerujemy przez Makokou. Dołącza do nas jakiś pracownik miejscowego więzienia. Podobno lekarz. W ostatniej czynnej o tej porze knajpie zamawiamy pyszne steki. Po raz pierwszy miałem szansę spróbować dziką leśną świnię lub gazelę, czyli słynny bushmeat. Ale powstrzymałem się. Spróbuje kiedy indziej. Pierwszy raz na naszym wyjeździe spotykamy osobę, która coś słyszała na temat Mount Bengoué. To właśnie ten spotkany gość. Dziwi się dlaczego chcemy jechać do Boka Boka. Dlaczego akurat ta góra? Wyjaśniamy, że to prawdopodobnie najwyższa góra Gabonu. Dziwi się. Przecież w szkole został nauczony, że najwyższa górą jego kraju jest Mount Iboundji. To nas zbija z tropu. Na szczęście podobno ludzie chodzą na naszą Mount Bengoué. To zawsze jakiś promyk nadziei. Dokupiliśmy szefowi wioski flaszkę taniego wina i mleko w proszku. Niech ma. Podobno w Boka Boka nie ma butelkowanej wody. Musimy zabrać ją ze sobą, albo zaryzykować picie wody ze studni. W sumie mamy ze sobą tabletki do odkażania wody. Wybieramy jednak dźwiganie zgrzewki wody na głowę. Nasz bagaż znowu się powiększył. Przed nami krótka noc. Po raz pierwszy na wyprawie wykonuję notatki. W łóżku, pod moskitierą. To dodatkowo skraca mój czas przeznaczony na sen. Szkoda jednak by było zapomnieć to, co nas spotyka. 5 3. Porażka – Mount Bengoué nie dla nas Wielki dzień. Jedziemy do Boka Boka. Może jeszcze dziś uda się zdobyć Mount Bengoué. A przynajmniej uzyskać przychylność szefa wioski. Targamy przecież ponad 6 kilogramów dla niego. O 6 rano stawiamy się na dworcu z biletami w garści. Z biletami na pickupa. W środku. Na pace były tańsze, ale przeczucie podpowiadało, że lepiej będzie podróżować w kabinie. Chyba nas nie myliło. Africa time znów nas dopada. Mieliśmy ruszać o 6.15. Mija 7. Czekamy. Tłum na dworcu rośnie. Korzystamy z tego. Robimy zdjęcia. Przy okazji wypytujemy o Mount Bengoué. Sporo ludzi słyszało o tej górze. Niektórzy na niej nawet byli. Jest z nami nasz przewodnik i tłumacz – Christopher. Bardzo nam pomaga. Wypytujemy o górę, o wszystko co jest z nią związane. Ciągle powraca ta sama historia. W 1999 roku w rejonie góry przebywali Kanadyjczycy. Szukali jakichś endemicznych ptaków. Ludzie opowiadają, że są wyjątkowe. Mają podobno niesamowicie kolorowe pióra. Pojawiają się tylko w tym rejonie. Z opowieści wynika, że w czasie jednej z wędrówek jeden z Kanadyjczyków zaginął. Do tej pory nie znaleziono jego ciała. Historie ta powtarzają kolejno pytane osoby., również szefowie innych wiosek, czekający razem z nami na transport. Brzmi ciekawie. To podobno dlatego mieszkańcy Boka Boka nie chcą rozmawiać o wchodzeniu na górę. Jest światełko w tunelu. Podobno samo wejście nie trwa długo. Dwie do czterech godzin. Zależy kogo pytamy. Ale już coś wiemy. Super! Mijają dwie godziny czekania i rozmów. Zaczęli pakować nasze bagaże. Na dach. Spory stos się uzbierał. Zakrywają plandeką i wiążą sznurkiem. Można jechać. Pickup jest wypchany na Maksa. W kabinie 6 osób, dwie z przodu, cztery na tylnej kanapie. I kilkanaście osób na pace. Część stoi. Jest ciasno. Wyjeżdżamy z Makokou ostatnim fragmentem asfaltowej drogi przed granicą z Kongiem. Przed nami ponad 150 km laterytowej drogi przez dżunglę. Z kilometra na kilometr coraz węższej i gorszej. Mimo ciasnoty, jedzie się całkiem dobrze. Droga jest zaskakująco równa. Kierowca jedzie bardzo szybko. Szybciej niż trzeba. Ale chyba wie co robi. Jeździ tędy codziennie. Na policyjnych punktach kontrolnych mamy chwile oddechu. Można wyprostować kości. Trzeba pokazać paszport. I wizę. Za każdym razem zastanawiają się, czy wszystko jest w porządku z wizą. Pytają czemu wiza jest nieważna. Nie wiem, czy udają, czy nie umieją czytać, czy po prostu pierwszy raz spotykają się z takimi wizami. Wizy są ważne. Po chwili namysłu zaczynają rozumieć. 6 Zamiast dwóch – jedziemy cztery godziny. Docieramy do niewielkiej przydrożnej wioski Boka Boka. Po obu stronach drogi niewielkie budyneczki z gliny i drewna. W oddali wznosi się góra. Ta góra. Mony Bengoue. Już wkrótce będzie nasza. Mam nadzieję. Wysiadamy. Wydobywamy bagaże ze stosu pakunków wiezionych na dachu. Dookoła nas robi się zbiegowisko. Biali? U nas w wiosce? Wita nas najmłodszy brat szefa wioski. Prosimy o wizytę u szefa. Prowadzi nas do jego chaty. Wita nas staruszek ubrany w jaskrawy dres. To Jean Robert Embony – szef Boka Boka. Zaprasza do środka. Ładujemy się ze wszystkimi tobołami i siadamy na krzesłach. Razem z nami szef, jego brat i kilkanaście osób. Christopher opowiada spokojnie o celu naszej wizyty. Wyjaśnia, że chcemy wejść na górę i prosimy szefa o zgodę. W międzyczasie pokazujemy nasze zdjęcia. Szef wioski opowiada znaną już nam historię. W 1999 roku do wioski przyjechali Kanadyjczycy. Duża grupa. Szukali unikalnych ptaków, zamieszkujących wzgórza Mount Bengoué. Wyszli w góry. Podzielili się na trzy grupy. W pierwszej znajdował się doświadczony miłośnik ptaków i badacz, Roy Baker. Był starszym mężczyzną. Miał 70 lat. Kondycyjnie odstawał od grupy. Zatrzymał się, aby odpocząć. W tym samym czasie jego grupa poszła dalej. On Miał ich za chwilę doścignąć. Nie stało się tak. Niewiadomo co się stało. Idąca za nimi druga grupa nie spotkała go. Trzecia również. Do pierwszej grupy nie dotarł. Prawdopodobnie ruszył za pierwszą grupą, ale niewłaściwą ścieżka. Zgubił się. Słuch po nim zaginął. Do dziś nie znaleziono 7 jego ciała. Wysłano nawet za nim helikoptery gabońskiej armii. Szukali go również Kanadyjczycy. Zaginięcie to było powodem dyplomatycznego napięcia pomiędzy Gabonem i Kanadą. Jean Robert, który był uczestnikiem tej feralnej wyprawy trafił do więzienia. Udało mu się wyjść z niego tylko dzięki zeznaniom Kanadyjczyków, którzy powiedzieli, że nie miał z zaginięciem nic wspólnego. To był wypadek. Błąd Roya i grupy. Nie powinni się rozdzielać. Szef wioski został uwolniony. Wprowadzono zakaz wpuszczania zagranicznych turystów do dżungli i na górę. O tym wszystkim opowiedział nam Jean Robert. Zamurowało mnie. Nie spodziewałem się takiego rozwoju wypadków i takiej historii. Nie pomagają nasze prezenty. Mydło, cukier, mleko, wino, kabanosy i pamiątki z Polski nie przekonują go. I chociaż trafiliśmy z wyborem tych prezentów (przede wszystkim wina) w jego gust – on nic zrobić nie może. Bardzo by chciał, ale nie może złamać zakazu. Nie może nam pozwolić iść na górę. Powinniśmy mieć ze sobą oficjalną, pisemną, imienną zgodę władz na wejście na górę. Nie mamy. Nie wiem co dalej robić. Czuję się bezsilny. Niby mamy 3 dni zapasu na nieprzewidziane okoliczności, ale dziś jest sobota. To tez nam nie pomaga. Wcześniej niż w poniedziałek nic nie zrobimy. Bezsilność się nasila. Dopytujemy co można zrobić żeby taką zgodę dostać. Kto może ja wydać. Nie jest to do końca jasne. W oddalonym od Boka Boka o kilkadziesiąt kilometrów miasteczku Mekambo urzęduje gubernator i żandarmeria. Podobno mogą taką zgodę wydać. Ale w sobotę? Nie sądzę. Nie ma co się jednak poddawać. Nie po to lecieliśmy taki kawał i wydawaliśmy tyle kasy żeby się poddać bez walki. Trzeba działać. Jak się dostać do Mekambo? W wiosce nie ma samochodów. Jedyny jest teraz właśnie w Mekambo. Wróci później. Trzeba czekać. Nie mamy wyjścia. Sisi z gabońskiej agencji, która pomogła nam tu dotrzeć nic nie jest w stanie w tym momencie pomóc. Musimy czekać. Dowiadujemy się jeszcze kilku ciekawostek na temat zaginięcia Kanadyjczyka. Ktoś powiedział, że to zaginięcie to nie był pierwszy taki wypadek z jego udziałem. Podobno często się odłączał w poszukiwaniu ptaków i znajdował się po dłuższym czasie. Ale tym razem się nie odnalazł. Nie składa się ta historia w całość. Ktoś dopowiada również, że w trakcie poszukiwań znaleziono jego plecak i ręcznik. Nic poza tym. Może poszedł się wysikać i ktoś go napadł, porwał i ukrył? To byłoby wiarygodne. Może zaatakowało go jakieś zwierzę? A może wpadł do jednej z wielu potężnych dziur, które można spotkać w okolicy Mount Bengoué i nie mógł się wydostać? To też prawdopodobne, szczególnie, że nikt z mieszkańców nie odważyłby się zajrzeć do tych tajemniczych dziur w ziemi. 8 Budzą strach. Nie do końca tez jest jasne w wyniku czego powstały. Czy to stare kopalnie złota, rud, czy innych złóż? Nie wiemy. Ciała nie ma. Jest zakaz chodzenia na górę. Szef wioski mówi, że od czasu wypadku żaden turysta nie była na górze. Kilkukrotnie zdarzało się, że ktoś przyjeżdżał do wioski i chciał uzyskać zgodę, ale nikt jej nie dostał. Może to nam się właśnie uda? Niespodziewanie w wiosce pojawia się kolumna samochodów z szefem żandarmerii i gubernatorem. Lepiej nie mogliśmy trafić. Musimy ich przekonać. To nasza szansa. Christopher wyjaśnia cel naszej wizyty. Pokazuje dokumenty. W zamian dostaje opieprz za to, że przyjechaliśmy do wioski. Według nich najpierw powinniśmy dostać od nich zgodę. Szef administracji miota się ze złości. Chyba oszalał. Czubek jakiś. Żeby zaraz nas do pierdla nie wsadził. No to chyba mamy pozamiatane. Kto mógł pomyśleć, że ten gostek może mieć coś do powiedzenia w tej sprawie. Musi chyba pokazać kto tu rządzi. Szasta papierami. Krzyczy. Mówi, że dokumenty powinny być wypisane na komputerze, a nie odręcznie. Powinny tam być wpisane nasze nazwiska, dokładny cel wizyty, daty i jeszcze wszystko opieczętowane zgodą kogoś z władz. Tylko kogo? Afrykańska biurokracja. Znowu chyba nic z tego nie będzie. Ręce opadają. Christopher nie pozostawia nam złudzeń. On się nie zgodzi po tej szopce. Co robić? Wracamy do domu szefa Boka Boka. Cisza. Myślimy. Może dać gubernatorowi dotację? Podsuwamy pomysł. Christopher się waha. Rozmawia z kierowcą samochodu, który właśnie wrócił do wioski. Może to dobry pomysł? Kierowca wspomina, że spotkał kolumnę samochodów i przypadkowo dowiedział się, że osoba odpowiedzialna za zgodę będzie na nas czekać w Mekambo. Trzeba tylko się tam dostać. Nie mamy też wyboru. Musimy skorzystać z propozycji miejscowego kierowca. Tu samochody jeżdżą wyjątkowo rzadko. Nie mamy nic do stracenia. Płacimy mu 30 000 CFA. Jedziemy. To chyba nasza ostatnia szansa. Mekambo to ostatnie miasteczko przed granicą z Kongo. Do granicy jest już zaledwie 80 km. Ulice są wyłożone betonowymi płytkami. Asfalt tu jeszcze nie dotarł. Jedziemy do gościa, co ma władzę. Czekam niecierpliwie z Mariuszem w samochodzie. Jesteśmy gotowi dać w łapę. Nie wiemy ile wystarczy. Ale może się uda dogadać. Christopher wraca z kierowcą. Złe wieści. Mount Bengoué jednak nie dla nas. Biurokrata nie może sam podjąć decyzji. Musi się poradzić kilku osób. Najwcześniej w poniedziałek. Ale tylko wtedy, gdy dostanie zgodę od kilku dodatkowych osób z Libreville. To możemy się pożegnać z marzeniami o górze tym razem. Nic już nie wskóramy. I dotacja nie działa. Jestem wściekły. Tyle przygotowań, planów i nikt nas nie uprzedził, że trzeba mieć pozwolenie. Załatwiłbym je jakoś wcześniej. Ale teraz już nie ma na to szansy. Nie ma czasu. Pewnie ze dwa tygodnie trzeba chodzić od urzędu do urzędu, zahaczając o Ministerstwa, a może i samego Prezydenta. Góra nie dla nas. Przygnębieni wracamy do Boka Boka. Jeszcze raz staramy się przekonać szefa Boka Boka. Ale nie ma na to szans. Cały plan upadł. 9 Siedzimy przed jednym z domków we wsi i patrzymy na opustoszałą o tej porze wioskę. Księżyc rozświetla okolice. W tle rysuje się kształt naszej Mount Bengoué. Odgłosy dżungli dobiegają zza chatki. Popijam tanie gabońskie wino i próbuję napisać parę słów z dzisiejszego dnia. Nadchodzi czas kolacji. Zanim dostajemy naszą michę kolację zjada cała miejscowa rodzinka. Na nasz koszt. My na końcu. Dostajemy suszoną rybę odsmażoną w sosie z dodatkiem ryżu. Niezła. Staramy się dowiedzieć czegoś o życiu w wiosce i okolicy. Z czego się utrzymują, co robią. Gdy potrzebują mięsa, polują w lesie na zwierzęta. Pokazują nam przy okazji upolowaną wczoraj małpę. Jeszcze tego nie wiemy, ale jutro będziemy razem z nią podróżować na pace pickupa do Makokou. Gospodarz mówi, że polować można tylko do jutra. Ale to nie jest jedyna wersja jaką udało nam się usłyszeć. Parę godzin wcześniej dowiedzieliśmy się, że polować można do 15 września. I komu tu wierzyć? I tak pewnie polują wtedy, kiedy im się zachcę. A wszelkie zakazy nie są zbytnio respektowane. Dowiadujemy się też, że najlepsze mięso jest z dzikich świń i z takich zwierzaków, które mają kolce. Pisząc to niestety nie bardzo jestem w stanie odgadnąć o jakie dokładnie zwierzęta chodzi. Dzisiejszą noc spędzimy w jednej z chatek. Podłoga w niej nie jest zbyt równa. To po prostu krzywo ubita ziemia pod dachem, z licznymi dołami. Pożyczają nam materac, na którym rozbijamy sypialnię naszego namiotu. I jest miękko. Nad naszymi głowami wisi pomalowana na czerwono czaszka szympansa. Wpatruje się w nas. Tutejsi chłopcy opowiadają nam jeszcze o poszukiwaniu złota w górach. Trudnią się tym. Wędrują z wioski przez kilkadziesiąt kilometrów przez dżunglę w poszukiwaniu złota. Pokazują nam nawet zawiniętą w sreberko swoją zdobycz. To kilka gramów czystego złota. W zasadzie złotego piasku. Wart według nich około 20000 CFA Drogo. Mówią, że to dlatego, że to czyste złoto. Dzień pełen emocji dobiega końca. Jutro wyjeżdżamy. Nie mamy szans na uzyskanie pozwolenia. Spróbujemy zdobyć Mount Iboundji. A do Boka Boka wrócę. Z odpowiednim pozwoleniem. 10 4. Z małpą na pace Budzę się. Ciemno dookoła. Tylko ten dziwny hałas. Koguty rozpoczęły pobudkę. Nie za wcześnie? Jest 2.30. Na szczęście po chwili zasypiam ponownie. Budzi mnie wołanie Christophera. Kierowca już podobno wyjechał z Mekambo. Będzie za godzinę. Akurat. Już znam tą wasza punktualność. Odwracam się na drugi bok i zasypiam. Budzę się o 6.30. Nagle w wiosce ktoś krzyknął, że pickup przyjechał. Rzeczywiście. Zwijamy namiot w pośpiechu. Dziękujemy za gościnę i pakujemy się na pickupa. Tym razem z tyłu. Obok martwej małpy, zakrwawionej ryby, śmierdzącego octem płynu, wylewającego z beczki i chorego dziecka. Ten wyjątkowy pośpiech jest dlatego, że wiozą dziecko do szpitala na transfuzję krwi. Mówi się, że dzieci z tego regionu Gabonu często cierpią na niedobór krwi. Przelatuje mi przez głowę myśl, co byśmy zrobili, gdyby chory na Ebolę jechał tu razem z nami. Dzieciak na szczęście nie prycha i nie rzyga. Jęczy i płacze. Nie dziwię się. W dłoń ma wsadzą zabrudzone wenflon. Pędzimy na złamanie karku. Martwa małpa gdzieś tam przewala się pod naszymi nogami. W 3 godziny jesteśmy w Makokou. Odwozimy dziecko do szpitala i mamy mnóstwo czasu na zorganizowanie dalszego transportu do Booué. To był niezła przejażdżka. Zsiadamy z pickupa cali zakurzeni, z prawie centymetrową warstwą afrykańskiego pomarańczowego pyłu na sobie. Jest nieźle. 11 Ależ tu wszystko długo trwa. Szukanie ludzi, taksówek, transportu, negocjacje. Żeby nie tracić czasu snujemy się w panującym o tej porze upale po bazarze. Fotografując sprzedawców wszystkiego i ich towary. Tu też nie są tym zachwyceni. Wręcz przeciwnie. Mocno protestują. Liczyliśmy na stragany pełne bushmeatu, czyli mięsa z lasu. Takie wyobrażenie przywiozłem ze sobą o tym rejonie. A tymczasem na stole rozkłada się jedna, niewielka gazela. Na lunch, w przyulicznym barze - grillu zamawiamy kurczaka i bagietkę z pobliskiego sklepu. To czas na znalezienie miśka i samochodu do Booué. Negocjacje przeciągają się w nieskończoność. Ustalenie ceny to nie wszystko. Misiek musi jeszcze zatankować samochód. A to w Makokou nie takie proste. Brakuje benzyny. Trzeba ją kombinować na lewo. Oczywiście wtedy wszyscy chcą zarobić i kosztuje więcej. O ile w ogóle jest. Oczywiście to tez argument to podwyższenia ustalonej już ceny za przejazd. Zgadzamy się zapłacić 5000 CFA więcej. Czekamy dalej. Jak to w Afryce. Obserwujemy wolno toczące się życie w Makokou. Jakieś babki wracają z kościoła. Dziś jest przecież niedziela. Kolorowo ubrane, wymalowane, wyluzowane. Tańczą i chętnie pozują do zdjęć. Chcą nawet ze mną tańczyć. Przechodzące dzieciaki pytają, czy mogę im zrobić zdjęcie. Ale nie tu. U nich w domu. Okazuje się, że ich babcia szuka fotografa, który mógłby jej zrobić zdjęcie. Wydaje się nam, że nie mamy na to czasu i praca w Gabonie przechodzi koło nosa. A mogło być ciekawie. Dalej czekamy. Po kilku kolejnych informacjach, ze samochód jest już w drodze, w końcu rzeczywiście jest. Z obiecanego komfortowego samochodu 4x4 ostatecznie zrobiła się Toyota Corolla 4x4 z ledwo otwierającymi się szybami i dodatkowym pasażerem na gapę. Nie tak to sobie wyobrażaliśmy. Nie ma wyjścia. Musimy jechać, jeśli chcemy zdążyć na nocny pociąg z Booué do Lastoursville. Podjeżdżamy po drodze po bagaże. Zmieniamy kierowcę na takiego, który umie prowadzić samochód, bo ten co po nas przyjechał niekoniecznie umiał cokolwiek. I w drogę! Kolejne 100 km szutrowa drogą. Już wkrótce ma się zamienić w równy chiński asfalt. Jest na to szansa. Mijamy mnóstwo pracujących ludzi, utwardzających i przygotowujących jezdnię do asfaltowania. Kontrole drogowe mijamy bez problemów. Zatrzymujemy się na nich tylko na chwile. Nawet paszportów nie sprawdzają. Kierowca jest policjantem i zna się z żandarmami. Pozdrawia ich, a oni puszczają nas dalej. Nic nie płacimy. Inni nie maja tak dobrze. Przełożeni żandarmów każą im ściągać forsę od przejeżdżających kierowców. Każdego dnia muszą zebrać określoną kwotę. Jak nie zbiorą – mają problem. Więc wymuszają haracze za przyjazd nawet, gdy wszystko jest w porządku z papierami i samochodem. Najwięcej płacą kierowcy taksówek i samochodów z białymi. Żandarmi wiedzą, że kierowca, który jedzie z białymi 12 dostanie sporo kasy za kurs. Więc czemu miałby się nie podzielić z nimi? Znajdują byle powód i każą płacić. Po 100 kilometrach dojeżdżamy w oknu do asfaltowej drogi. Odpoczywamy nieco od pyłu. Przejazd prawie 500 kilometrów w kurzu załatwiło nam pomarańczowe barwy na dłużej. Przerwa w szutrowej drodze to zaledwie 50 km. I wracamy na pomarańczowa gabońską drogę. Nas kierowca pędzi coraz szybciej. A jeszcze szybciej, gdy widzi na horyzoncie inny samochód. Wtedy zaczyna się wyścig i rywalizacja kto kogo bardziej zakurzy. Żaden nie chce zwolnić. Tak wygląda gaboński styl jazdy. Aby nie dać się wyprzedzić i jak najbardziej zakurzyć rywala. Mści się to na nas na przedmieściach Booué. Łapiemy kapcia. Dobrze, że jest dużo czasu do odjazdu pociągu. Wymiana przebitej opony nie trwa długo. Mamy jeszcze nawet czas na szybkie spojrzenie na rzekę. Chcemy zobaczyć most kolejowy. Ale nic z tego. Nie znajdujemy go. Jedziemy na dworzec. Całkiem schludny. Spodziewałem się niezłej dziury. Kasy i punkt nadawania bagażu za kratkami. Jednak reguły panujące na dworcu są nieodgadnione. Jeden pracownik. Przyjmuje i nadaje bagaże, rezerwuje bilety i je sprzedaje. Ma nawet system komputerowy do tego! A wszystko trwa po gabońsku. Wolno. Nie ma dla nas biletów! Porażka. Nie możemy tu zostać na najbliższe dwa dni. Tu nic nie ma. Każe nam czekać do rana, do przyjazd pociągu. Może coś się jeszcze zwolni. Christopher wymyśla historię, że jesteśmy badaczami, wysłannikami Ministra Turystyki i musimy jechać tym pociągiem. Nie działa. Sprzedaje tą samą historię policjantowi. Ten obiecuje pomóc. Ale nie ma takiej potrzeby. Nagle okazuje się, że dziwnym trafem pojawiły się bilety. Dokładnie trzy. Dokładnie do tej stacji, do której potrzebowaliśmy. Ktoś przekazał sprzedawcy, że rozmawiamy z policjantem i chyba jednak bilety powinny się dla nas znaleźć. I są. Kosztowało nas to parę franków opłaty za pośrednictwo. Udało się! Ciekawe jakby się potoczyły dalsze losy podróży, gdybyśmy kiblowali w Booué. 13 Do odjazdu pociągu mamy 5 godzin. Wystarczy żeby się zdrzemnąć w hotelu. Pierwszy, który odwiedzamy znajduje się tuz przy dworcu. Speluna Aż miło. To zwykły burdel na godziny. Ale i tak zajęty. Na wzgórzu jest ładny, jasny i oświetlony – widoczny z daleka hotelik. I są wolne miejsca. Zostajemy. Christopher udaje, że nie zna francuskiego. Mamy z niego niezły ubaw. Pracownicy hotelu nie wiedzą co z nami zrobić. Zachowujemy się co najmniej dziwnie. Bierzemy jeden pokój na trzech. Ale tylko do trzeciej rano. Na kolację pochłaniam potężna porcję pysznego kurczaka z frytkami i dodatkowo zdopingowany buteleczką żołądkowej padam ze zmęczenia. Śpię jak dziecko. Niecałe dwie godziny. Nieprzytomni wracamy na dworzec. Jest jeszcze ciemno. Na dworcu wszyscy jeszcze śpią. Pociąg oczywiście się spóźnia. Jak to w Gabonie. Podobno czasem zdarza się, że pociągi potrafią zgubić wagon. Nie bardzo sobie to wyobrażam, ale przygoda byłaby niezła. Cały skład musi się wtedy zatrzymać i cofać po zagubiony wagon. Dobrze jak się zorientują w miarę szybko…. Niezły numer – naprawdę, ale może nie tym razem. Na dworcu podpadamy jakiemuś tajniakowi – policjantowi, który myślał, że zrobiłem mu zdjęcie podczas jedzenia. Na szczęście tylko tak myślał. Akurat tym razem nie fotografowałem ludzi. To oczywiście jest zabronione – jak mówi – jak fotografowanie prawie wszystkiego. Po prawie godzinie nadjeżdża pociąg. Pełen wypas. Lepszy niż u nas. Fotele rozkładane prawie do pozycji leżącej. Klimatyzacja. Czysto. Mnóstwo miejsca. Tak jest w pierwszej klasie i klasie VIP. Jak jest w drugiej klasie nie widzieliśmy, bo zaraz po wejściu do wagonu zasypiamy na drugą część nocy. 5. Ciągle w drodze Budzimy się tuz przed naszą stacją. Jazdę gabońskim pociągiem kończymy w Lastoursville. Było warto. Przesiadamy się od busa, który ma nas zabrać do Koulamoutou. Najpierw ze stosu wyładowanych z bagażowego wagonu pakunków trzeba wydobyć nasze plecaki. Ładujemy je na dach minibusa i pakujemy się do środka. Znowu ścisk. O jak fajnie. Po krótkiej drzemce jesteśmy na miejscu. Stąd do Ibiundji musimy wynająć kolejnego miśka z własnym transportem. O tej porze nie ma już publicznego transportu. Przyjdzie nam sporo na niego czekać. Zdążymy odwiedzić kafejkę internetową z makabrycznie zawirusowanymi komputerami. Potrzebujemy tego do wydrukowania dokumentu dotyczącego naszej podróży/misji w Iboundji. Będziemy musieli go pokazać merowi miasteczka. Straszna jest ta biurokracja. Ciekawe, czy tym razem pozo wola nam iść w góry. Zostało nam trochę 14 czasu na poszwędanie się po bazarze i fotki sprzedawców. Bushmeat niestety wciąż jest trudny do wypatrzenia. W Koulamoutou na stole leży kilka poćwiartowanych gazel. Robimy tez zakupy w sklepie i zjadamy śniadanioobiad w barze. Tradycyjnie kawałek kurczaka z grilla z bagietką i coca colą. Spodobało nam się to danie. Jedyne na co musimy zwracać uwagę to deska służąca oprawianiu kurczaka. Jest niemiłosiernie cuchnąca. Widać, że kurczaki są na niej patroszone, a później, po upieczeniu dzielone na kawałki. Wolimy jednak nie mieć styczności z pozostałościami na niej żyjącymi. Dla dobra naszych żołądków i oszczędności w papierze toaletowym. Ale są tacy, co korzystają z usługi krojenia kurczaka na kawałki na deseczce. Powiedzenia. Kurczak jest jednak marny. Smród z deski nie poprawia naszych odczuć. Kierowcy wciąż nie ma. W słuchawce wciąż słyszymy, że już jedzie. Już jest blisko. Po kolejnej godzinie okazuje się, że pomaga rozwieść pasażerów samochodu, który miał wypadek. Pięknie. A czas mija. Po gabońsku. A my czekamy. W końcu jest. Ale to nie koniec. Musimy jeszcze wynegocjować cenę. To też nie koniec. Pan kierowca musi jeszcze pojechać do domu żeby się wykąpać. Musi też pogadać po drodze znajomymi. Mnóstwo spraw. My poczekamy. Gdy już wszystko załatwione proponuje jeszcze umycie samochodu. Dba żebyśmy nie jechali w brudzie. Nie, nie trzeba. Przyzwyczailiśmy się. Pojedziemy tym zdezelowanym brudasem. I tak wszystko mamy uwalone w pomarańczowym pyle. Jest jedna korzyść z tego przejazdu. Tradycyjny pasażer na gapę nie siada tym razem z nami. Jedzie na stojąco razem z bagażem na pace i się kurzy. Więc mamy luzy. Siedzę z przodu. Nie da się zapiąć pasa. Nie działa. Trochę szkoda. Kanapa ledwo się trzyma. Jakaś sprężyna uparcie wbija mi się w plecy. Jak w coś hukniemy to polecę daleko. A okazję już mam na samym początku. To znowu gaboński styl jazdy. Zakurzyć i uciec. Dogonił nas jakiś samochód. A nasz kierowca, jak to Gabończyk nie daje się wyprzedzić. Przyspiesza. Wyścigi czas zacząć. Nie ustępujemy. Pędzimy po szutrowej drodze tak szybko, jak się tylko da. Kurz jest niemiłosierny. Nie mamy szans. Dokładnie w miejscu, gdzie zwęża się droga wyprzedza nas. Odbijamy lekko w prawo i tylko kilka centymetrów dzieli nas od drzew, krzaków, czy co tam jeszcze było poza drogą. Nieźle się zapowiada. Gadatliwy szofer opowiada różne historie. Pokazuje swoją ziemię, na której założył różne plantacje. Mówi, że w Gabonie nie ma z tym problemu. Zapewne wystarcza solidna łapówa. Jak mówi, ziemia nie należy do nikogo. Jedyny warunek jaki musi spełnić to ochrona zagrożonych gatunków drzew. Nie 15 wiem jednak dokładnie o jaką ochronę chodzi. Domyślam się, że to tylko teoria. W rzeczywistości nikt się nie przejmuje wycinanymi drzewami. Gość chwali się, że często podróżuje na trasie Koulamoutou – Iboundji. To pewnie dlatego popisuje się szybką jazdą. Zarzeka się, że wie, która góra jest najwyższa. Najwyższa góra Gabonu jest oczywiście Mount Iboundji. Czyli nic nie wie. Nie dyskutujemy z nim jednak. Jutro sami sprawdzimy jaką wysokość ma Mount Iboundji. Taką mam nadzieję. Tymczasem zmierzcha. Kierowca meczy nas coraz głośniejszą pigmejską monotonną muzyką. Dojeżdżamy zmęczeni do Iboundji. Widzimy górę. Ładna. Pierwsze kroki kierujemy na posterunek żandarmerii. Pokazujemy wydruk, na którym opisana jest nasza „misja”. Z udawanym szacunkiem odnosimy się do siedzącego w pomieszczeniu żandarma. Spisuje nasze dane z paszportów. Wypytuje też o te dane, których w paszportach nie ma. Na przykład czy nasi rodzice jeszcze żyją. No bzdura. Po zanotowaniu wszystkiego, co mu tylko do głowy przyszło wydaje nam łaskawie zgodę na wyjście w góry. Ale szopka. Grzecznie dziękujemy. Oczywiście nie możemy zrobić zdjęcia posterunku i gabońskiej flagi. To oczywiście zabronione. Eh te gabońskie strachy. Czeka nas jeszcze wizyta u mera Iboundji. Christopher grzecznie nas przedstawia. Mer z podziwem kiwa głową. Zgadza się. Dostaje w podziękowaniu pocztówki ze zdjęciami z Polski. Dopiero później przychodzi mi do głowy myśl, że to mógł być błąd. Na pocztówkach jest przecież flaga Gabonu. Kto wie, może poprzez nadrukowanie flagi na pocztówce popełniłem przestępstwo? Chyba tego nie zauważa. Kto wie. Woła do siebie jednego z Pigmejów. Przedstawia go jako naszego przewodnika na jutro. Widać, że mer się orientuje i wie, gdzie jest góra. Wyjaśnia mu co chcemy zrobić. Ustalamy cenę. Przy okazji okazuje się, że jutro w pigmejskiej wiosce odbywać się będą rano próby nowego tańca przygotowywanego na ceremonie inicjacji. Nie będzie to oczywiście wioska z głębokiej dżungli, tylko taka wioska trochę oddalona od drogi, ale zawsze. Wspaniałomyślny Mer recytuje nam jeszcze wyuczoną formułkę, podlizując się nieco Pigmejom o tym, że te ziemie były kiedyś ziemiami Pigmejów. I tylko napływ innej ludności spowodował, że Pigmeje zadecydowali, aby wynieść się z wioski do lasu. Pewnie tak było. Tylko przyczyna była inna. Prawdziwa wersja pewnie jest taka, że zostali po prostu z tej wioski wypędzeni siłą. Ale skoro o każda kradzież i przestępstwo od razu oskarżano Pigmejów to wcale się nie dziwię, że woleli się wynieść. 16 Wprawdzie nie będziemy spali w pigmejskiej wiosce pod namiotem, tak jak pierwotnie planowaliśmy, ale jutrzejszy dzień może być bardzo ciekawy. Tu są nawet hotele. Kierowca, który coś poza nami kombinuje prowadzi nas do dziwnej speluny z koszmarnie głośną muzyką. Wybieramy inną miejscówkę. Ładną, nową i czystą. Jest tylko jeden feler. Nie działa kibel. A woda jest z wiadra. Ale nocleg kosztuje zaledwie 10 euro na dwóch. Przeżyjemy te niewygody. Kierowca niech sobie śpi w spelunie ze wszystkimi dziwkami, które do niego lgnęły jak tylko pojawił się na horyzoncie. Powinniśmy się przygotować na naszą pierwszą górską gabońską wędrówkę. Kalosze, GPS, koszulka z flagami i inne niezbędne pierdoły. Wszystko czeka na jutrzejszy dzień. Jeszcze nie wiemy, że to nie będzie bułka z masłem. To nie będzie trwało krótko, jak pierwotnie zakładaliśmy, a wszyscy dookoła to potwierdzali. Ludzie mówili, że to potrwa od pół do 3 godzin. Tylko drukowany przewodnik wspominał, że to wędrówka na 5 godzin. Kto wie jak będzie. To już za kilka godzin. Znów się nie wyśpię. Tempo podróży mam naprawdę męczące. 6. Mount Iboundji – czy to na pewno tam? Ciemno dookoła. Światło nie działa. Zapomnieliśmy, że prąd jest tylko do północy. Wypełzamy spod moskitiery. O siódmej rano w pigmejskiej wiosce mamy oglądać tańczące kobiety przygotowujące nowy taniej na ceremonię inicjacji. Podjeżdżamy do miejsca, z którego do wioski możemy się dostać już tylko piechotą. Wędrujemy wąską ścieżką z pół godziny. Przekraczamy kilka strumyków, ciesząc się że mamy na nogach kalosze. Ale ku naszemu zdziwieniu wcale nie jest bardzo mokro. Prowadzi nas Davis, Pigmej – przewodnik. Christopher w końcu tez się zdecydował i po raz pierwszy w życiu będzie chodził po górach. Pigmejska wioska położona jest na wykarczowanym fragmencie wzgórza. Składa się z kilkunastu prostopadłościennych domków z gliny, błota, drewna i gałęzi. Wyglądają podobnie do wiosek spotykanych przy drogach. Jest też kilka nieskończonych domów. Na razie składają się z drewnianego szkieletu. Chwilę po wejściu na teren wioski siadamy w „domku gościnnym”. Zbiera się kilku facetów i siada razem z nami. Przynoszą jakieś instrumenty muzyczne. Jeden z nich przypomina gitarę. Drugi jest podobny do łuku. Demonstrują jak się na nich gra. My jednak czekamy na pokaz tańca. Chodzimy po wiosce i mając pozwolenie na fotografowanie, dokumentujemy nasz pobyt. Fotografujemy ludzi. Przyglądamy się im. Widać różnicę w budowie ciała Pigmejów i pozostałych Gabończyków. Przede wszystkim są wyraźnie niżsi. To wiadomo. Są również drobniejsi. Pomimo pozornej izolacji wioski jest 17 w niej antena satelitarna. Pigmeje chodzą również do szkół. Mają telefony komórkowe. Bardzo rzadko już można spotkać Pigmejów prowadzących tradycyjny nomadyczny tryb życia. Większość prowadzi osiadły tryb życia uprawiając poletka z warzywami, bananami, maniokiem i hodując kozy. Mężczyźni wciąż polują w lesie i potrafią wykorzystywać las do zbierania potrzebnych surowców. Jak za dawnych lat zapuszczają się na kilka dni w las, aby wrócić z upolowaną zwierzyną. Wymalowane białą substancją (pewnie wapnem z gliną) kobiety wychodzą na środek wioski. Mają na sobie coś w rodzaju spódnic z zielonych liści. To raczej dziewczynki w wieku od kilku do kilkunastu lat. Grupa chłopaków zaczyna grać na bębnach. Jedna za drugą wychodzą na środek. Prowadzi je kobieta, wokół której tańczą, kręcąc spódnicami. Po czym wracają na swoje miejsce. Pochylają się, a na środek w konwulsyjnych ruchach wychodzi kolejna dziewczyna. Jak w transie. Powtarzają ten taniec kilkukrotnie. Dziewczyny próbują nowej wersji tańca. Ma im towarzyszyć podczas zbliżającej się ceremonii inicjacji. Jesteśmy podekscytowani, że zobaczyliśmy taniec, którego nikt poza Pigmejami nie widział. Nagraliśmy go. To świetna pamiątka. Zupełnie nieoczekiwana. Płacimy za możliwość obejrzenia pokazu, kładąc dziewczynom na środku 12000 CFA. Wiemy, że to nie był pokaz dla turystów. To było coś prawdziwego i oryginalnego. Czas iść w góry. Zgodnie z przewodnikiem przed nami 5 godzin marszu. Pigmej mówi, że dwie, choć wczoraj mówił, że to tylko pół godziny. Rozstrzał jest spory. Ciekawe, czy wszyscy maja na myśli to samo. Wychodzimy z wioski w przeciwną stronę niż ta, z której przyszliśmy. Pigmej mówi, że idziemy skrótem. Poddajemy się tej teorii i posłusznie idziemy słabo widoczną ścieżką przez las. Co kilka metrów David ścina lianę lub krzak maczetę. Znaczy drogę, a przy okazji ułatwia przejście. Skręcamy z głównej ścieżki w bok. Niepokoi mnie to trochę. Według mojej orientacji w terenie do właściwej góry powinniśmy się kierować w przeciwną stronę. Wydaje mi się, że dzieli nas od niej całkiem spory kawałek. Pigmej zapewnia nas, że zna drogę. Podchodzimy pod coraz bardziej strome zbocze. Tu już nie ma ścieżki. Idziemy na przełaj. David mówi, że tak będzie lepiej. Jest lepiej, ale chyba dla niego. Coraz trudniej jest się przeciskać pomiędzy krzakami i lianami. Zawracamy. Nie da się dalej iść. Wracamy do właściwej ścieżki. Koniec ze skrótem. Zrobiło się łatwiej. Ale wciąż liany podstępnie chwytają nogi. Nie ma szansy na urwanie. Trzeba się wyplątywać. Podczas ponownego podejścia pomagamy sobie rękoma. Nie chcemy ześlizgnąć się po liściach na dół. Mam z tym problem. Obawiam się żmij. Nie mam wyjścia. Chwytam kilkukrotnie kolczaste gałęzie. Ranię dłonie. 18 Pokonujemy strome podejście. Jest łagodniej, choć wciąż delikatnie pod górę. Do spodziewanej wysokości brakuje jeszcze około 200 metrów. Na szczęście kierujemy się już we właściwym kierunku. Idziemy wierzchołkiem wzgórza/pasma, wznosząc się delikatnie metr po metrze w górę. Wciąż jednak wątpię, czy jesteśmy tu gdzie chcieliśmy być. David uparcie twierdzi, że tak. Pokazuje nam pozastawiane dookoła ścieżki pułapki na zwierzęta. Pokazuje jak działają. Wow! Nie chciałbym trafić na taką. Jest ich mnóstwo. Dobrze, że nam pokazał. Jestem pewny, że gdyby nie to wpadłbym w jedną z nich. Szczególnie, że część jest dokładnie na naszej ścieżce, albo tuz obok. Zupełnie niewidoczne. Działają błyskawicznie i skutecznie. Naszej góry wciąż nie widać, a my zaczęliśmy ewidentnie schodzić. Po raz kolejny pytamy, czy to ta góra. Dopiero teraz David mówi, że nie. Poszedł z nami gdzie indziej, bo myślał, że po prostu chcemy sobie pochodzić po górach. Nieważne gdzie. A to całe pasmo nazywa się Mount Iboundji. Dla niego to bez różnicy. Skoro byliśmy w jego wiosce – to ta góra była najbliżej. Nie pasuje? Moje nerwy nie wytrzymują. Wściekam się. Opieprzam niewinnego Christophera. Okazuje się, że teraz musimy zejść tam, gdzie zostawiliśmy samochód, aby podjechać kilka kilometrów i stamtąd zacząć wspinaczkę od nowa. Dobrze, że nie jest późno. Przyśpieszamy kroku. W jednej z mijanych pułapek leży wielki szczur. Długo leży. Ktoś, kto zakładał ta pułapkę, chyba o nie zapomniał. Schodzimy do drogi. Kierowca już na nas czeka. Dobrze, że mieliśmy jeszcze trochę naładowany telefon i mogliśmy po niego zadzwonić. Ale bateria długo już nie pociągnie. Oby telefon nie był więcej konieczny. Mamy wrażenie, że to jego wina. To on wczoraj cos przebąkiwał, że nie chce nigdzie jeździć. To on coś kombinował z Davidem. Nie interesuje nas to. Nie przyjechaliśmy tu po to żeby łazić nie tam, gdzie chcemy, bo jemu się nie chce podjechać kilku kilometrów. Skończyła nam się woda. Na szczęście zdążyliśmy go jeszcze po prosić o kupno kilku butelek. Jedziemy do miejsca skąd po raz drugi mamy zacząć podejście. Kilka razy upewniamy się, czy to na pewno tu. Tak tu. Zapewnia David. Nie ma wątpliwości. Mi tez się wydaje, że to tutaj. Widziałem, że jechaliśmy w kierunku góry. Idziemy w las. Niezbyt stromo. Podobnie jak poprzednio. Jest ścieżka. Przez chwilę. Pigmej znów zaczyna szukać skrótów. Robi się stromo. Z trudem wdrapujemy się do góry. Dobrze, że chociaż szybko zyskujemy wysokość. Ale tylko do chwili, gdy docieramy do potężnych skał. Nie dajemy radę na nie wejść. Próbujemy obejść je dookoła. Nie jest zbyt bezpiecznie. Ześlizgujemy się po śliskich kamieniach i gałęziach. To nie może być właściwa droga. To 19 nie może być ta góra. Po raz drugi mam przeczucie, że coś jest nie tak. Znowu odnoszę wrażenie, że nie powinniśmy kierować się w lewo od drogi. Górę wyraźnie było widać po prawej stronie. David uparcie twierdzi, że wie dokąd iść. Proponuje, żebyśmy zaczekali, a on znajdzie łatwiejszą ścieżkę, czyli jakąkolwiek ścieżkę. Oby znalazł, bo tu nie ma żadnej. Zostawia nas pod skałami. Czekamy dobre pół godziny zastanawiając się, czy po nas wróci, czy czeka nas ten sam los, który spotkał Kanadyjczyka pod Mount Bengoué. Wraca. Nie ma dobrych wieści. To nie ta droga. Pomylił się. Czy naprawdę tak trudno się zorientować, że to nie ta droga i nie ta góra? Nawet ja czułem, że to nie ten kierunek. Jestem załamany. Druga próba i druga pomyłka. Co z niego za przewodnik? Jak mer Iboundji mógł nam go dać? Sypie kurwami na prawo i lewo. David pyta, czy mamy latarki, bo musimy wrócić i pójść inną drogą. A jest coraz później. Przypadkiem zabrałem ze sobą latarkę. David zbiera materiał do rozpalenia ogniska. Zapowiada się ciekawie. Nocleg w gabońskim lesie na dziko? Bez namiotu? Bez picia? Bez niczego. Mogłaby być niezła historia. Dalibyśmy radę, choć ze strachu pewnie nie mógłbym spać. Mam przy sobie kurtkę, nóż, muggę na komary. Jakoś byśmy przetrwali. Schodzimy na skróty. Szybkim marszem wracamy na główną ścieżkę. W końcu zaczynamy iść we właściwym kierunku. W kierunku Mount Iboundji. Do trzech razy sztuka. Zaczyna nam brakować wody. Christopher powoli opada z sił. A my się spieszymy, aby zdążyć przez zmrokiem. Jeśli to będzie 5 godzin podejścia – nie zdążymy. Jeśli będzie 5 godzin w obie strony, damy radę. Nie chcę spędzać tu nocy. Szczególnie, że w obawie przed zwierzętami Pigmeje wdrapują się na drzewa i na nich śpią. Robią to wtedy, gdy nie mają jak rozpalić ogniska. Ja na drzewie, w gabońskiej dżungli? Niezłe. 20 Kilkaset metrów marszu za nami. Docieramy w pobliże niewielkiego wodospadu. Odbijamy w lewo. Hmmm. To znowu źle wygląda. Czy to na pewno ta góra? Czy to ta droga? Pigmej znowu idzie w zaparte. Dobrze, że chociaż ścieżka jest widoczna. Podchodzimy pod coraz bardziej strome zbocze. Mijamy skały, kilka strumyków, mały wodospad. Jesteśmy na prawie 900 metrach. Christopher nie ma już siły. Oddajemy mu trochę wody. Dajemy jedzenie. Tak wygląda pierwsza górska wędrówka Gabończyka. Proponujemy żeby tu na nas zaczekał. Ale to głupi pomysł. Musi iść dalej. Jest coraz bardziej płasko, ale wciąż wyżej i wyżej. 920, 930, 940, 950 metrów. Ciężko znaleźć najwyższy punkt. Według mnie ciągle kierujemy się w przeciwną stronę niż trzeba. I wysokość wciąż zbyt niska. Zaczynamy schodzić. Pigmej zapytany, czy będzie tu jeszcze wyższe miejsce odpowiada, że nie. To po co idzie dalej? Wściekłość i bezradność narasta po raz kolejny. Tu jest za nisko! To nie jest ponad 970 metrów n.p.m. Tu jest są zaledwie 962 m n.p.m. Właściwe miejsce jest po prawej stronie. Nie tutaj. Jestem zawiedziony. Załamany. Bezsilny. Jest zbyt późno żeby schodzić i wchodzić raz jeszcze. Za późno. Jedyne co wiemy, to, że Mount Iboundji nie może mieć więcej niż 1000 metrów n.p.m. To niemożliwe. Mount Iboundji nie jest najwyższym szczytem Gabonu. Robimy pamiątkowe zdjęcia w środku lasu, w miejscu które nie jest najwyższym punktem Mount Iboundji. Mamy wystarczająco czasu, aby zejść z góry jeszcze przed zmrokiem. I choć nogi odmawiają posłuszeństwa, jakoś człapiemy w dół. Stopy chlupoczą w spoconych kaloszach. Nie jest wcale tak łatwo chodzić w gumowcach po górach. Marzę o końcu wycieczki i o zdjęciu mokrych ciuchów. Teraz zdaję sobie sprawę jak wyczerpująca to była wędrówka. Mokre to mało powiedziane. Jestem doszczętnie przepocony. Ze wszystkiego, włącznie z plecakiem można wyżymać litry potu. Krok po kroku, coraz wolnie idę w dół, krzywiąc się coraz bardziej z bólu. Stopy nie były przyzwyczajone do kaloszy. Dochodzimy do drogi i najbliższej wioski. Wszystko jasne. Nie byliśmy tam, gdzie trzeba. Byliśmy na wierzchołku po lewej. Nie na właściwym szczycie. Potwierdza to szef wioski. David dobija nas stwierdzeniem, że nie wiem jak tam wejść. Brakuje słów. Dobrze, że jest chociaż jasne, że ta góra i tak nie ma więcej niż 1000 metrów. To jedyny cel, który udało się zrealizować. Resztę, czyli wejście na Mount Bengoué pozostawiam na kolejną wizytę w Gabonie. 21 Jest kierowca. Pewnie wściekły, że każemy mu jeszcze dziś jechać do Koulamoutou. To po części jego wina. Marzę o coca coli, suchych ciuchach i o zdjęciu kaloszy. Jeszcze tylko parę minut dzieli mnie od tej chwili. Trzęsę się z zimna, choć zimno nie jest. To zmęczenie. I mokre ciuchy. Chcę już się przebrać. Przebrani i przepakowani ruszamy w drogę do Koulamoutou. Nocna jazda po szutrowych gabońskich drogach to przygoda. Szczególnie, gdy kierowca gazu nie oszczędza. Czas mija szybko. Po godzinie łapią nas skurcze od zasiedzenia. Z trudem wychodzimy z samochodu żeby rozprostować nogi. Po drodze wywiązuje się całkiem ciekawa rozmowa na temat gabońskich zwyczajów, przede wszystkim inicjacji - Bwiti. To zupełnie nieznany nam zwyczaj i ceremonia. A dziś u Pigmejów po raz pierwszy doświadczyliśmy namiastkę tego ważnego wydarzenia. Zaledwie fragment przygotowań do wielodniowych obchodów. Ceremonia inicjacji to tajemnicza uroczystość. Często temat tabu, o którym się nie mówi, ale o którym wszyscy wiedzą. I większość ją przechodzi. To obrzęd praktykowany w Afryce Centralnej, głównie na terytorium obecnego Gabonu, DR Kongo oraz Kamerunu, przede wszystkim wśród ludów Babongo, Mitsogo i Fang. Ceremonia Bwiti odnosi się zarówno do religii – Bwiti, jak i grupy praktykującej tą religię, szacowaną na 2 – 3 miliony. Religia ta po częściowym zaadaptowaniu do innych grup etnicznych korzysta głównie z tradycyjnych wierzeń Pigmejów. Rodzajów inicjacji jest kilka, szczególnie u mężczyzn. Odnoszą się do kilku aspektów wiary i życia. Są to między innymi Ngonde (bwiti of visions and diagnostics), Mioba (bwiti of healing with platns and herbs), Bosuka (bwiti of knowledge of creation), Mabundi (bwiti of women) i Senguendia (bwiti of protection). Nasi rozmówcy nie do końca potrafią wskazać na różnice. Inaczej wygląda sama ceremonia i obrzędy z tym związane u chłopców, a inaczej u dziewczynek. Ceremonia u dziewcząt jest znacznie dłuższa, nawet kilkutygodniowa. Stąd nawet dzisiejsza próba tańca. Najpierw tańczyły dziewczyny, a po naszym wyjściu z wioski próbę mieli chłopcy. Inicjację przechodzi się w wieku od kilku do kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu lat. Czasem kilkukrotnie, gdy jej efekt nie zadowala starszyzny. Jej celem jest przede wszystkim przyjęcie do grona „dorosłych”, pełnoprawnych członków społeczności. Obrzędy składają się przeważnie z trzech faz. Pierwsza to taniec. Przez kilka dni, dzień w dzień rano i wieczorem grupa inicjowanych dziewcząt lub chłopców tańczy. Tańczą, aby wszyscy mieszkańcy wioski ich zobaczyli. To ważne. Dlatego też ludzie, którzy mieszkają w miastach, nawet w Libreville wracają do swoich rodzinnych wiosek, aby uczestniczyć w obrzędach. Tance odbywają się w specjalnie do tego przeznaczonych pomieszczeniach, „kaplicach”. 22 Po tej fazie następuje faza druga. Polega ona przede wszystkim na całodniowym przebywaniu w lesie, w towarzystwie osób dorosłych. W tym czasie następuje najbardziej tajemniczy fragment obrzędów. Inicjowana osoba dostaje początkowo niewielką dawkę specjalnych nasion, stymulujących i pobudzających podczas tej fazy inicjacji, polowania i podczas pobytu w lesie. To specjalna mikstura z halucynogennej kory korzenia rośliny Tabernanthe iboga. Starszyzna, pod nadzorem „mistrza ceremonii, zwanego N’ganga, podczas jednej z nocy podaje również dużo większą dawkę tej mikstury. To właśnie wtedy następuje najważniejsza część obrzędu. Będąca w transie pod wpływem środków narkotycznych osoba inicjowana kontaktuje się z bóstwami Bwindi. Musi później opowiedzieć jak było, co się działo, co się widziało. Jeśli opowieść zgadza się z tym, czego oczekują starsi, osoba zalicza ten etap inicjacji. Jeśli nie, ceremonię trzeba powtarzać. To jest tez czas, gdy na ciele inicjowanych osób umieszcza się symbol, oznaczający, że ta osoba przeszła inicjację, że jest pełnoprawnym członkiem grupy wyznających Bwiti. Kierowca pokazuje nam swój znak na ręku. Kolejna faza polega na przekazywaniu ważnych informacji i rad. O pochodzeniu społeczności, o życiu, o lesie, o zasadach rozwiązywania bieżących problemów, o tym do kogo należą poszczególne części lasu i wiele innych lokalnych mądrości. Bardzo to ciekawe, ale i bardzo mało dla nas zrozumiałe. Droga mija bardzo szybko. Kierowca nawet zapomniał włączyć nam tym razem pigmejskiej muzyki, za co jesteśmy mu bardzo wdzięczni. Docieramy do Koulamoutou szczęśliwie, choć późno. Trochę marudzimy z wyborem hotelu. W końcu decydujemy się na całkiem niezły hotelik Cafe Jacqueline za 14000 CFA na 3 osoby. Czas na porządny prysznic. I pisanie wspomnień. To też czas na buteleczkę gorzkiej żołądkowej na cześć jednej z najbardziej męczących górskich wędrówek po Afryce. Zasłużyłem też na ptasie mleczko. Nie wygląda wprawdzie już jak ptasie mleczko, ale smakuje tu wybornie. 7. Zoo w Lekedi Kolejny dzień. Kolejna pobudka skoro świt. Męcząca ta podróż. Z lenistwa nie zdecydowaliśmy się na podróż minibusem przed 6 rano. Zemściło się to na nas. Autobus o 7 jest pełny. Musimy czekać na ten o 9. Późno. W Moandzie będziemy po 3 godzinach. Jak dobrze pójdzie. Ktoś mówił, że cala droga jest asfaltowa. Jest szansa. 23 Christopher dostał od nas prezenty. Namiot, karimatę, pocztówki, t-shirt i napiwek. Zasłużył na to, jak mało kto. I dalej zasługuje. Pomaga nam we wszystkim. Transport do Lekedi odjeżdża zanim nawet wsiedliśmy do minibusa. Jakbyśmy nawet pojechali tym o 7 rano, nie zdążylibyśmy. Podobno mamy czekać do 15 – ej. Nie podoba nam się to. Nie tak byliśmy umówieni. Naciskamy na Sisi, aby zorganizowała transport zaraz po przyjeździe do Moandy. Albo niech oddaje forsę za transport, który sami sobie zorganizujemy. Wszystko jednak idzie po naszej myśli. Zaraz po przybyciu do Moandy wsiadamy w busa i jedziemy do Lekedi. Od teraz jesteśmy bez Christophera. Będzie ciężej bez znajomości francuskiego. W niecałą godzinę jesteśmy na miejscu, w miasteczku Bakoumba. To największy wypas jakiego do tej pory doświadczyliśmy. Odpoczniemy od podłych hoteli, braku wody i ciasnych łóżek. Obiad czeka na stole. Pyszny ryż z kurczakiem. Lekedi nie jest parkiem narodowym. To coś w rodzaju prywatnego parku narodowego, który możemy spotkać w RPA. Z ogrodzeniem, ale niestety również z ogrodzonymi terenami, wydzielającymi fragmenty dla poszczególnych gatunków zwierząt. Jak w zoo. Park powstał po zamknięciu funkcjonującej na tym terenie kopalni. I przekształcono go w park, w którym praktycznie dostajemy stuprocentowa gwarancje na ujrzenie zwierząt występujących w Gabonie, co gdzie indziej nie jest takie proste. Możemy tu spotkać goryla nizinnego, leśne bawoły, szympansy, rzeczne świnie, kilka gatunków ptaków i antylop i przede wszystkim fantastyczne mandryle. Niestety wszystkie te zwierzęta zostały tu przywiezione przez człowieka z innych miejsc w Gabonie, a niektóre nawet kupione w RPA. Zaraz po obiedzie czeka nas przejażdżka. Dookoła parku. Ciekawie. I, co ważne – tylko 3 osoby i kierowca. Niestety kierowca nie zna angielskiego. Nikt na terenie parku nie zna angielskiego. Zadaniem kierowcy jest jazda. Więc jedzie. Z oporem zatrzymuje się na nasze prośby przy antylopach. Z chęcią zatrzymuje się przy trzech z góry zaplanowanych atrakcjach. Przy leśnych bawołach, przy wiszącym moście, gdzie możemy zobaczyć szympansy i obok zagrody z trzymanymi w niej rzecznymi świniami. Bawoły leśne są wyjątkowo spokojne. Można rzec – pozują nam na wyciągnięcie ręki. Fotografujemy je z bliska. Na wolności z pewnością nie udało by się nam cos takiego. Drugi punkt programu to ponad dwustumetrowy metalowy most, przewieszony nad gęsto zalesiona dolinką. To najdłuższa tego typu konstrukcja w Afryce. Robi wrażenie. Tylko nieco chybotliwa. Przy wejściu spotykamy szympansy. Za podwójną siatką pod wysokim napięciem. Gdy wchodzimy na kładkę nawołują się i zbierają, obserwując nas z dołu. Śledzą nas wzrokiem. Jesteśmy dokładnie nad nimi. Po 24 chwili znudzone widokiem odchodzą. Przechodzimy nad zalesioną doliną. Ładnie tu. Ale trzeba uważać, bo kładka kołysze się na wszystkie strony. Jedziemy do trzeciej dzisiejszej atrakcji. Do miejsca, gdzie można zobaczyć rzeczne świnie. Są równie trudne do wypatrzenia w gabońskiej dżungli jak bawoły. Tu, na potrzeby turystów zamknięto je na niewielkim wybiegu. W brudnym i śmierdzącym budynku z niewielka otwarta przestrzenią. Za płotem. Wygląda to okropnie. Jak marnej klasy zoo. Coś podobnego widziałem w Burundi. Koniec dzisiejszych atrakcji. Powoli się ściemnia. Wyjeżdżamy za ogrodzenie parku, zabierając ze sobą strażnika z bronią i tuż przed kompletną ciemnością docieramy do Bakoumby. I pomimo, że nie znamy francuskiego, a obsługa nie zna angielskiego załatwiamy to, czego nam potrzeba. Pranie ciuchów, browar na mieście i plan na jutro. Jeszcze tylko krótki spacer po wyjątkowo odmiennym od spotykanych do tej pory miasteczek. Z zupełnie inna architektura. Widać zdecydowanie wpływy francuskie. To pozostałość po infrastrukturze stworzonej dla zamkniętej już kopalni. Spacer dostarcza na trochę emocji na koniec dnia. Niby ciemno, a bezpiecznie. W barze, zupełnie nie przypominającym gabońskiego baru dostajemy piwo. Na wynos. To sukces. Bo napoje w szklanych butelkach trzeba spożywać na miejscu. Takie są tu przepisy. Dlaczego? Nie wiem. Ważne, że nam sprzedali i przy kolacji będziemy mogli delektować się piwkiem. 25 W końcu odpoczynek. Nigdzie się nie śpieszymy. Czuję zakwasy po wczorajszym marszu. Zapowiada się pierwsza tak długa noc. Możemy spać aż do 7. Po raz pierwszy na wyjeździe w oddzielnych łóżkach. Po raz pierwszy bez moskitiery. 8. Goryl, szympansy i mandryle Na dzisiejszy dzień czekamy z niecierpliwością. Ciekawy, czy nas nie zawiodą. Po tym, co zobaczyliśmy wczoraj trochę się obawiam płotów i klatek. Będziemy trochę chodzić po lesie. Zakładamy nasze kalosze. Na wszelki wypadek. Nie ułatwiamy zadania wężom i żmijom. Po śniadaniu, w tym samym gronie co wczoraj ruszamy do mandryli, jednych z najładniejszych małp, które można spotkać na terytorium Gabonu i Kongo. Jesteśmy podekscytowani szansą ich zobaczenia. Mijamy kolejne płoty, bramy, wzgórza i drogi. Zatrzymujemy się. W głąb lasu prowadzi wąska ścieżka. Kierowca montuje antenę – odbiornik. Szukamy sygnału. Po kilkuset metrach docieramy do nieco wykarczowanego kawałka lasu z drewniana ławeczką. Siedzą na niej dwie osoby. Prowadzą obserwacje. Po chwili orientujemy się, że jesteśmy otoczeni przez kilkadziesiąt mandryli. Fajne zwierzaki. Powoli przechadzają się po lesie, wyszukując w ściółce pożywienia. Wchodzą na drzewa, iskają się. Kopulują. Robimy trochę za dużo zamieszania próbując podejść do nich jak najbliżej się da. Ale się nie da. Gdy podchodzimy, odchodzą, odwracają się, kryją się za krzakami. Zależy nam najbardziej na jednym z dwóch samców z pięknym czerwonym nosem. W tej grupie są tylko dwa. Ale tylko jeden jest przyzwyczajony do obserwujących go ludzi. Drugi jest całkiem dziki. I to właśnie on dominuje w stadzie. 26 Bardzo chciałem je zobaczyć. I są. W innych parkach prawdopodobnie nie udałoby się to. Po prawie dwóch godzinach stado przenosi się w bardziej odległe i gęstsze partie lasu. To sygnał, aby wrócić do samochodu i do hotelu. To czas na lunch i popołudniową drzemkę. To był udany poranek. Co przyniesie druga część dnia? Coś ciekawszego? No nie wiem. Wybieram się na tzw. ‘gorilla tracking’. W Lekedi przebywa jeden goryl nizinny o imieniu. To osierocony kilkuletni samiec, przywieziony do parku i umieszczony w odgrodzonym jeziorem i metalowym płotem pod napięciem fragmencie lasu. Szkoda, że jest tylko jeden. Szkoda, że znów za płotem. Ale w gabońskiej dżungli nie mielibyśmy takiej szansy na spotkanie. Na pewno nie w takim krajobrazie. Nazwa gatunkowa (Gorilla) pochodzi od greckiego słowa Gorillai ("plemię owłosionych kobiet"). Goryle występujące w Gabonie to goryle nizinne, zaliczane do gatunku zachodniego (Gorilla gorilla). Ich populacja szacowana jest na ponad 100 000, a niektóre źródła podają nawet, że może liczyć około 200 000 osobników. Wyglądają nieco inaczej niż nizinne goryle wschodnie. Występują na zachód od rzeki Kongo na terytorium Gabonu, Kongo, DR Kongo, Kamerunu, Republiki Środkowej Afryki oraz Gwinei Równikowej. Od goryli górskich występujących na terytoriach Ugandy, Rwandy i DR Kongo na 27 wysokości powyżej 2200 m n.p.m. różnią się przede wszystkim wielkością. Są nieco mniejsze. Choć samce (silverbacki) potrafią osiągać wagę do 200 kg. Po krótkim marszu przez las wsiadamy na łódkę. Po paru chwilach dostrzegamy goryla. Wolnym krokiem idzie w kierunku wody i siada na wysuniętym fragmencie brzegu. Obserwuje. Wygląda jak tresowany. Siedzi, wstaje, obraca się i pozuje. Jak na zamówienie. Chlapie wodą w naszym kierunku. Znajduje kij i rzuca nim w nasza stronę. Jest panem tej części lasu. Stara się nam to udowodnić. To jego ziemia. Płyniemy kawałek dalej. Scena powtarza się. Pije wodę bezpośrednio z jeziora i ze swojej dłoni. Mamy niesamowitą pamiątkę i wyjątkowe zdjęcia. Trudno wyobrazić sobie lepsze. Jestem zachwycony tym widokiem. Obserwujemy go przez dobre dwie godziny. Goryl wchodzi w końcu na drzewo i odpoczywa. Wtedy pojawiają się inne małpy. Mniejsze. To chyba wąsacze. To dodatkowa, niespodziewana atrakcja. Codziennie około godziny 16 chmury znikają. Pojawia się słońce. Robi się gorąco i parno. Z wrażenia początkowo nie czujemy kąsających nas zajadle much. Gdy je zauważamy jest już czas do powrotu. Machamy gorylowi na pożegnanie. Szkoda, że siedzi sam. Ale to było niezapomniane przeżycie. To nie koniec emocji na dziś. Dostarczą nam ich jeszcze szympansy. Po raz drugi wybieramy się na kładkę. Liczymy na lepsze zdjęcia niż te wczorajsze. Podjeżdżamy samochodem w to samo miejsce co wczoraj i wchodzimy na wiszący most. Szympansów nie ma. Czujemy się zawiedzenie. Ale po chwili przychodzą. Jeden po drugim. Siadają lub kładą się na ziemi pod nami. Leżą na wznak. Czegoś takiego i z takiej perspektywy jeszcze nie widziałem. To będą unikalne ujęcia. Migawka trzaska raz za razem. Ale jak nie robić zdjęć przy takiej okazji. Tak, dobrze że wróciliśmy do szympansów. Dziś zrobiliśmy naprawdę ciekawe zdjęcia. Jestem więcej niż usatysfakcjonowany tym, co widziałem w Lekedi. Choć pierwszy dzień tego nie zapowiadał. 28 Wracamy do Bakoumby. Z parku znowu wyjeżdżamy jako ostatni zabierając ze sobą strażnika i zamykając za sobą bramę. Znów jest chłodno. Dziwny ten Gabon. Miało być gorąco i wilgotno. Nic z tego. Gorąco bywa tylko przez chwilę. Poza tym przyjemnie ciepło lub nawet chłodno. Dziś też spacerujemy po Bakoumbie. W betonowym kościele trwa msza. Kobiety smażą nasze ulubione małe pączki. Ktoś obcina włosy u fryzjera. W barze piją piwo. Nie wzbudzamy dużej sensacji. Tu biali często się pojawiali i pojawiają. Przebiegała kiedyś tędy kolej linowa, przewożąca wydobywane w okolicy Moandy surowce do Kongo. Odkąd doprowadzono do Moandy linię kolejową łącząca ją z wybrzeżem, tereny należące do kolejki i do kopalni zamieniono na park. Gdzieniegdzie widać jeszcze pozostałości po kolejce. Słupy, liny. Wbiły się w lokalny krajobraz dosyć mocno. Dlatego tez budynki w Bakoumbie są w większości parterowymi betonowymi willami z garażami. Są tu nawet bloki mieszkalne. A nasz ośrodek posiada basen, kort tenisowy i boisko do siatkówki. Czasy świetności minęły. Wszystko niszczeje. Po kolei przestaje działać, trawa zarasta kort, nieużywane, nikomu nie potrzebne przedmioty psują się i rozpadają. Taka jest Afryka. Strach pomyśleć, co będzie trzeciego dnia. Czy może być jeszcze lepiej? 29 9. Szympansy i mandryle Umówiliśmy się z dziewczynami prowadzącymi badania nad mandrylami, że pojedziemy razem z nimi o 6 rano obserwować zwierzaki? Nie było to proste. Musieliśmy przekonać ludzi z parku do takiej modyfikacji programu. A bez francuskiego ciężko się dogadać. Pomogła nam angielka, jedyna turystka zwiedzająca park oprócz nas. Tez chciała jechać rano. Pomogła nam się dogadać. Ale o mały włos zrobiłaby nas w konia. Umówiliśmy się na 6 rano. O tej godzinie trzeba kupić banany dla mandryli. Jesteśmy gotowi zgodnie z planem. Nikogo nie ma. Żadnego ruchu. Angielki też nie ma. Pukamy do jej pokoju. Nie odpowiada. Może wszyscy się spóźnią. Jak to w Afryce. Zaczynamy się niepokoić. Nagle podjeżdża nasz kierowca. Pakuje silnik do motorówki na samochód i każe nam wsiadać. Wsiadamy i pytamy, czy wiezie nas na mandryle. Potwierdza. A gdzie Angielka? Tego już nie rozumie albo tylko udaje. Po kilkuset metrach spotykamy Angielkę w towarzystwie jednej z Francuzek. Czekają już na nas. Pyta, gdzie byliśmy o 6. Tam gdzie się umówiliśmy. Mówi, że to ona była o 6. Nas nie było, więc kazała jechać. Skoro nas nie było, znaczy że nie chcieliśmy jechać. No ładnie. Okazuje się, że ma nieco przestawiony zegarek. Była o 6 rano, ale według swojego czasu. Czemy nas nie obudziła? Pewnie nie chciała naszego towarzystwa. Jak widać trzeba uważać i nie ufać nikomu. Każdy dba tylko o siebie. Dobrze, że tak się skończyło. Jedziemy na mandryle. W to samo miejsce. Chwilę po naszym przyjściu pojawiają się zwierzaki. Początkowo nieśmiało. Później już się nami nie przejmują. A my spokojnie stoimy i fotografujemy. Trudno dorwać samca. Byłoby nieco prościej, gdyby Angielka do niego ciągle nie podchodziła i nie płoszyła. Obrusza się, gdy Mariusz zwraca jej uwagę. W końcu jest samiec. W pełnej okazałości. Czerwony nos. Ostre, długie żeby. Wszystko żeby wyglądać atrakcyjnie dla samic. Piękny. Ziewa i rozdziabia paszczę. Świetne ujęcie. Jedno, drugie, dziesiąte. Znów jesteśmy w fotograficznym zachwycie. Gdy rzucamy mandrylom banany rozpoczyna się walka o pożywienie. Mamy wszystko, o 30 czym marzyliśmy. Dwa samce, samice, małe mandryle. Dookoła, nad nami. Wszędzie. Jedzące, biegające, ziewające. Piękne małpy. Świetna atrakcja. Zostaje nam ostatnia aktywność w parku Lekedi. Czekam na nią z taka sama niecierpliwością, jak na mandryle i goryla. Wyspa szympansów. Pięć szympansów zostało umieszczonych na wyspie, na środku jeziora. Jeżeli będzie tak, jak wczoraj u goryla to długo atrakcje Lekedi będą się utrzymywały na pierwszym miejscu atrakcji afrykańskich parków narodowych (chociaż Lekedi parkiem narodowym nie jest). Wszystko na to wygląda. Dojeżdżamy nad wyglądające na sztuczne jezioro. Wyschnięte kikuty martwych drzew wystają ponad taflę wody. Dziesiątki, a może i ponad setka. To coś kiedyś musiało zostać zalane. Może jakieś wyrobisko pokopalniane? Kto wie. Szofer montuje elektryczny silnik na łódce i płyniemy na wyspę. Gdy dopływamy, szympansy wychodzą na brzeg. Spodziewają się jedzenia. Jeden z nich wchodzi na suche drzewo i wydaje swoje szympansie odgłosy. Drugi czeka na brzegu. Trzy pozostałe czekają pod lasem. Szofer rzuca im trzcinę cukrową. Z zazdrością na to patrzę. Sam bym ja possał. Może i coś mam z szympansa. Odważnie wyciągają kawałki trzciny z wody i delektują się pysznym sokiem. Po chwili niewielką łódeczką podpływa kolejny pracownik parku i rzuca szympansom kolejne kawałki trzciny i banany. Szympansy wariują ze szczęścia. Zbierają jedzenie. Jeden z nich zgarnia całą trzcinę cukrową dla siebie. Wszystkie kawałki trzyma w łapach, zjadając je po kolei. Super widowisko. To było to, czego oczekiwałem. Nie zawiodłem się. W drodze powrotnej podpływamy jeszcze w pobliże jednego z suchych drzew. Na jego wierzchołku jest gniazdo bielika. W gnieździe siedzi mały bielik. Pewnie nie umie jeszcze latać. Pierwszy jego lot będzie nieco stresujący. Jak coś nie pójdzie, czeka go kąpiel. Nie wiem czy umieją pływać. To tyle atrakcji parku Lekedi. Długo pozostaną w mojej pamięci. Tak egzotycznych widoków i sytuacji dawno nie widziałem. Próżno ich szukać w innych parkach. To była największa atrakcja Gabonu jak do tej pory. Rewelacyjna. Zjadamy lunch. Pakujemy się. W drodze z Lekedi do Franceville mamy zamiar odwiedzić wodospad Poubara i znajdujący się w pobliżu, przewieszony nad rzeką Ogooué most z lian. I chociaż droga jest w większości asfaltowa jej pokonanie zajmuje nam ponad 2 godziny. Most robi wrażenie. To raczej kładka niż most. Jest mocno chybotliwa. Buja się na wszystkie strony przy każdym naszym kroku. Musimy iść w odstępach. Kąpiel w rwącej rzece nie jest wskazana. Udaje się. 31 Do wodospadu Poubara trzeba jeszcze przejść kilkaset metrów. Warto. Ogromne masy wody z hukiem spadają z kilkudziesięciometrowego progu. Rzeka Ogooué to ponad 1200 kilometrowa najważniejsza rzeka Gabonu, zbierająca i dostarczająca wodę praktycznie w całym Gabonie. To jednocześnie czwarta rzeka Afryki pod względem ilości przepływającej wody. To było przyjemne zakończenie pobytu w okolicach Franceville. Szofer wiezie nas do centrum miasta. Jest jeszcze widno. Może to szansa na kilka ciekawych zdjęć? Czeka na nas wysłannik Sisi, który zarezerwował nam nocleg i zapłacił za nas. Proponuje też przejażdżkę po mieście. Rezygnujemy. Umawiamy się na rano. Na 9. Ma nas zawieźć na lotnisko. Wprawdzie nie mamy jeszcze biletów lotniczych, ale miejmy nadzieję, że ich odbiór będzie formalnością. Snujemy się bez większego celu po okolicach targu i naszego hotelu. Ściemnia się. Robimy zakupy. Zjadamy świeżutką bagietkę. Kupuję pierwszą płytę z gabońską muzyką. Zrobiło się duszno i gorąco. Pot spływa po policzkach. Mariusz robi nocne zdjęcia Franceville. Ja się trochę jeszcze krepuje nowego miasta. Mieszkamy w imprezowej dzielnicy. Bar na barze. Głośność muzyki przekracza wszelkie normy. Jest tak głośna i zniekształcona, że nie ma szansy znaleźć jakiegokolwiek rytmu. Gabończycy czują się z tym dobrze. Rumor jest straszny. Jest coraz więcej ludzi. Nikt nie tańczy. Za wcześnie. Kupujemy kilka porcji kurczaka z grilla i siadamy w jednym z barów. Sączymy piwko. Przy próbie zrobienia zdjęcia jedna z kelnerek robi się trochę nieprzyjemna. A może po prostu jest pijana? 32 Ciężko stwierdzić. Przecież jej nie rozumiemy. Nawet jej nie słyszymy. Na wszelki wypadek po wypiciu piwa ulatniamy się. Wstępujemy do kafejki internetowej. Czas skontaktować się z kimś z Sao Tome i napisać co u nas znajomym. Kawiarenka jest tuż obok hotelu. Działa, jak wszystko w Gabonie. Powoli. Noc zapowiada się imprezowo. Za ściana naszego pokoju jest bar z dyskoteką. Ale muzyka, którą słyszymy dociera jeszcze z kilku barów w okolicy. Okna wychodzą na jakiś ciemny zaułek, gdzie co chwilę ktoś wchodzi, krzyczy i awanturuje się. To dopiero 22. Początek imprezy. Co będzie się działo w nocy? Strach się bać. Może być ciekawie. Mordobicia. Sex. Wszystko na wyciagnięcie ręki. Wszystko możliwe. Zaraz za oknem. Duża ilość decybeli gwarantowana. To dobry moment na uzupełnienie notatek. Przy okazji degustuję lokalny wynalazek o nazwie VinoCola. Nie ma co się rozpisywać. To słodkie czerwone tanie wino z domieszką aromatu coca coli. Ma 7%. Noc będzie naprawdę ciężka. Jak będziemy wstawać przed 7 pewnie część Gabończyków będzie dopiero wracać z imprezy. 10.Królestwo masek Dzwoni budzik. Jak on śmie? Za dwadzieścia minut siódma. Ledwo zdążyłem zmrużyć oczy. Impreza była długa. Byłem jej biernym uczestnikiem. Do samego końca. Fatalna muzyka z okolicznych barów dudniła i dudniła. Po kolei jednak dźwięki znikały. W końcu muzyka została już tylko w jednym, najbliższym barze. Koniec nie zapowiadał się blisko. Towarzystwo przechadzało się pod oknem krzycząc i ganiając się. W zasadzie nie wiem co tam się działo. Ale i ona w końcu ucichła. Zostały tylko ludzkie głosy. One też ustały. Usnąłem. Na krótko. Po chwili życie wróciło do Franceville. Pojawił się dźwięk zmywanych po imprezie garów. Znów nie spałem. Albo mi się wydawało, bo budzik pojawił się nagle. Obudził mnie. Energicznie wygrzebałem się spod moskitiery. Nagle pukanie do drzwi. A to niespodzianka. Budzenia nie zamawialiśmy. To nasz kierowca. Nie wiem po co. Prosiliśmy żeby przyjechał o 9. Jest 7. Ani z niego przewodnik, ani kumpel. Ani nawet nie chcemy z nim nigdzie jechać o tej porze. Dzwonimy do Sisi z pytaniem o co chodzi. Pomylił się. Ma szczęście, że już nie spaliśmy. Inaczej zebrałby kilka ciepłych słów na odchodne. Prosimy żeby wrócił o 9. I spokojnie zwijamy bagaże. Pochodzimy trochę po bazarze. Poobserwujemy poranne życie Franceville. Bazar jest tuz obok. Nie trzeba daleko iść. Ludzie są różni. Raczej rzadko się uśmiechają. Nie są zachwyceni, że robimy im zdjęcia. Są też tacy, którzy proszą żeby ich sfotografować. Owoce, warzywa, bagietki, orzechy, suszone ryby, mięso, ciuchy. Na markecie wszelkie towary. Jest wszystko. Mąka, krewetki, płyty. Jakiś wojskowy, czy policjant poucza Mariusza, że na fotografowanie takich miejsc trzeba mieć akredytację prasową, czy tam jakiekolwiek inne pozwolenie. Jasne. Na głowę chyba upadł. 33 Młode, ładne dziewczyny chętnie uśmiechają się do aparatu. Nie wszystkie. Inne są wręcz agresywne, gdy prosi się je o zdjęcie. Po prostu trzeba robić. Dzieje się dużo. Mnóstwo ludzi. Gwar. Targowanie. Jest bushmeat. Ale wyjątkowo kobieta nie pozwala na zdjęcia mięsa. I tak robimy. Kręcę filmik jak tnie gazelę, czy inną antylopę na kawałki. Wyszło interesująco. Dwie godziny mijają. Wracamy po bagaż do oberży, gdzie spaliśmy. Kierowca już na nas czeka. Do przejechania mamy całkiem spory kawałek. Zajmuje dłużej niż pół godziny. Mogłoby być krócej, ale co kilka kilometrów są przeróżne kontrole. Policja, wojsko, żandarmeria i kto wie kto jeszcze. Po co to wszystko? Pewnie żeby zgarniać łapówy. Na każdym punkcie to samo. Sprawdzanie dokumentów samochodu i kierowcy. Na niektórych punktach chcą też oglądać nasze paszporty i wizy. Większość nie wiem czego szukać. Otwiera na stronie z wizą Rwandy i oddaje paszport. Rwanda, czy Gabon. Nie ma znaczenia. Docieramy na lotnisko. Nie mamy biletów. Mamy za to tajemniczy numer – hasło. Wystarcza. Wypisują ręcznie karty pokładowe. Bagaże schudły o 5 kilogramów. Ważą już niecałe 35 kg. Trochę lżej, ale wciąż zbyt wiele żeby było komfortowo. Dziś lecimy linią Afric Aviation, kolejną z czarnej listy zakazanych linii lotniczych. Samolot jest nieco większy niż do Makokou. Jest jednak tradycyjne spóźnienie. Godzinę. Sisi czeka na nas na lotnisku. Podwozi nas do położonego wśród palm na piaszczystej plaży Hotelu Tropicana. Bardzo nam się podoba. Pogoda tylko nie zachwyca. Wciąż to samo zachmurzone niebo. Nie przyjechaliśmy jednak tu siedzieć na plaży. Przenosimy się do centrum Libreville. Po maski na jeden z bazarów. Jest w czym wybierać. Maski, rzeźby, wisiorki, stroje, bransoletki. Część bardzo oryginalnych. Przebieramy, wybieramy, targujemy się. Jest tanio. Inaczej niż we wschodniej Afryce. Bardzo ciekawe gabońskie maski kosztują od kilku do kilkunastu tysięcy CFA, czyli od 10 do 20 euro. Spędzamy na bazarze kilka długich chwil. Wychodzimy z pełnymi siatami pamiątek. Jestem zadowolony. Szkoda, że nie mam więcej wolnego miejsca w bagażu. A może jeszcze coś by się zmieściło? Może zdążę dokupić. Z pobliskiego supermarketu zabieramy kartony, do których ładujemy cały ten drewniany majdan. Po namowach spotkanego Gabończyka idziemy do kolejnego sklepu z maskami. Mnóstwo drewna. Rzeźby, figurki, maski, krzesła. Małe, duże, ogromne. Niby wszystko gabońskie, ale do końca nikt nie wie, skąd te wszystkie rzeczy pochodzą. Decyduję się na kolejna maskę. Trzecią. Obładowani znajdujemy taksówkę i wracamy do hotelu. 34 Standard naszych noclegów podwyższa się z nocy na noc. Jeszcze nie skończyliśmy Cieszyc się z „luksusów” Lekedi, a tu jeszcze większy luksus. Cena również rośnie. Ale warto. Odpoczywamy. Siadamy w barze. Muzyka gra na żywo. Dobre jedzenie. Szum oceanu. Przyjemna bryza. Palmy. Piwko. Dostęp do Internetu. Jest fajnie. Emocjonujemy się meczem w Polska - Iran na Mistrzostwach Świata w siatkówkę. Wygraliśmy! Ale końcówka była nerwowa. 11.Sao Tome O której jest samolot na Sao Tome? Nie do końca wiadomo. Chyba o 11. Ale na bilecie mamy godzinę 12. Dużo czasu. Pakujemy maski i rzeczy, które chcemy zostawić w Gabonie do pudełek. Pijemy poranną kawę na plaży. Czekamy na kierowcę zastanawiając się co będziemy mogli zobaczyć w Gabonie po powrocie z Sao Tome. Dochodzi godzina 10. Jest szofer. Pakujemy bagaże. Ruszamy. Wyjaśniamy, że te pudełka trzeba zawieźć do Sisi. Upewniamy się telefonicznie u Sisi, czy kierowca zrozumiał. Zrozumiał. Na lotnisku zaskoczenie. Samolot jest o 11, a nie o 12. Check-in jeszcze trwa. Mamy szczęście. Te zmiany godzin wylotów nieco zaskakują. Dobrze, że się nie spóźniliśmy. Wkurzyłbym się strasznie. Śpieszymy do bramek. Waga pokazuje już tylko 28 kilogramów bagażu. Reszta została w Gabonie. Czekamy. Zapowiada się opóźnienie. Samolotu nie ma. Godzina wylotu minęła. Na lotnisku nie ma żadnych białych. Żadnych turystów. To nie jest popularny turystycznie kierunek. W samym Gabonie spotkaliśmy tylko jedna turystkę. O innych tylko słyszeliśmy. A co będzie na Sao Tome? Kto podróżuje w takie miejsca jak my? Jeśli już, to pewnie siedzą z super drogich lodgach w parkach narodowych, a nie tłuką się publicznym transportem po miejscach, które nie są znane nawet Gabończykom. Wciąż czekamy. O której jest samolot na Sao Tome? Może o 12? Tak, ostatecznie jest to 12. Wchodząc do samolotu widzimy wózek z bagażami i przepełniony luk bagażowy. Wózek spokojnie wraca do hali lotniska. Zaniepokojeni pytamy stewarda, czy lecą z nami nasze bagaże, czy przylecą 35 dopiero za kilka dni. W ostatniej chwili trafiają na pokład samolotu. Część z tych, które nie zmieściły się do luku lądują razem z nami w kabinie pasażerskiej. Nasze plecaki są wśród tych wybranych. Nie wszyscy mieli takie szczęście. Ciekawe co by się z nimi stało, gdyby zostały w Gabonie. Dotarłyby pewnie w dniu, w którym mamy zamiar wracać z Sao Tome, bo samoloty z Gabonu latają już tylko dwa razy w tygodniu. Na szczęście bagaże są. Po wylądowaniu na Wyspie Św. Tomasza trzeba swoje odczekać na płycie lotniska. Po co? Jest zbyt mało pracowników. Najpierw muszą odprawić wylatujące osoby. My sobie poczekamy. Pasażerowie odlatujący zostali odprawieni. Możemy wchodzić z płyty do terminala. Sprawdzają nam temperaturę. Dają do wypełnienia ankietę dotyczącą ostatnich podróży do 4 krajów, których panuje epidemia Eboli. Przeszliśmy. Wynik pozytywny. Dostajemy wizy. Płacimy po 20 euro. To jedne z tańszych i łatwo dostępnych afrykańskich wiz. Wyspy Św. Tomasza i Książęca to jedno z najmniejszych afrykańskich państw, zajmujące powierzchnię 1 000 km2. Mniejsze są tylko Seszele i Malediwy. Wyspy w całości położone są na wodach Oceanu Atlantyckiego w rejonie Zatoki Gwinejskiej. Składają się z pięciu wysp. Wśród nich znajdują się dwie główne wyspy: Św. Tomasza i Książęca, od których wzięła się nazwa państwa. Przez położoną na południe od wyspy Świętego Tomasza wyspę Ilhéu das Rolas przebiega linia równika. Państwo zamieszkiwane jest przez około 200 000 ludzi. Większość z nich jest pochodzenia afrykańskiego (głównie z Angoli). Stolicą Wysp Św. Tomasza i Książęcej jest São Tomé. Wyspy uzyskały niepodległość w 1975 roku. Pozostałością po kolonii portugalskiej jest urzędowy język, którym pozostał portugalski. Przed terminalem czeka na nas Godinho. To on ma nam zorganizować trekking na Pico de São Tomé. Przy okazji pomaga w pierwszych chwilach na wyspie. Jedziemy z nim do hotelu. Wyspy Św. Tomasza i Książęca to inna Afryka. Taka europejska. Poukładana. Ładne domy (choć zniszczone). Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że zabytkowe. Palmy. Niezbyt wiele ludzi. Może dlatego, że jest niedziela. Jest ciekawie. Inaczej. Wypoczynkowo. Jak na Karaibach. Niezły, czysty hotel – Casa Turistica. Zostajemy w nim na dwie noce. Czym prędzej wyruszamy na miasto. Pozwiedzać, poczuć klimat, pofotografować, wczuć się w miasto, w nowy kraj. Pierwsza potrzeba – dobra, czyli miejscowe pieniądze. Wymieniamy nasze euro po stałym kursie 25000 dóbr za 36 1 euro. Wszystko na rogu ulicy u cinkciarza. Żadnego strachu. Żadnego naciskania. Żadnych nerwów. Zwykła transakcja jakich wiele. Jesteśmy milionerami. A sprzedaliśmy tylko 100 euro. Upycham milion dóbr do kieszeni. Drugi milion ląduje w portfelu, a pół miliona w jeszcze inny miejscu. Kupa kasy. Możemy iść na rybę. Idziemy do słynnego baru B24 w miejskim parku o nazwie Parque Popular. Nie zawodzi nas. Ogromna, czerwona ryba nie mieści się na talerzu. Do tego jedyne prawdziwie miejscowe butelkowe piwo marki Rosema. Na butelce brak naklejek. A same butelki przypominają nasze polskie butelki po piwie, które pamiętamy z lat 80-tych. Tak się jada na Sao Tome. Posileni możemy iść na miasto. Spokojnie. Ludzie odpoczywają, pływają w Oceanie, opalają się, siedzą na trawnikach. Nie uciekają przed aparatem. Chętnie pozują. Uśmiechają się. Czasem nawet sami proszą o zdjęcie. Co za odmiana od Gabonu. Udziela nam się ta atmosfera spokoju i wyluzowania. Czujemy się w pełni bezpiecznie. Snujemy się do wieczora, orientując się w topografii miasta. Bazar, dworzec, taksówki, targi, supermarkety, kościoły. Miasto bardzo nam się podoba. W porcie fotografujemy wielkie tuńczyki. Kupujemy czerwone banany. Do zakupów dołączam Oizo z cukrem w środku i możemy wracać do hotelu. Odwiedzamy jeszcze katedrę. Trwa msza. Bardzo melodyjna. Ludzie śpiewają i klaszczą. Nic nie rozumiemy, ale jest tak jakoś weselej niż w Polsce. Jest po 19. Czas jest przesunięty o dwie godziny do tyłu w porównaniu z Polską. Jeszcze wcześnie. To czas na odpoczynek. Życie w Afryce płynie wolniej. Od świtu do zmierzchu. Mniej więcej równe 12 godzin. Siedzimy przed pokojem próbując wbić się do tutejszej sieci WIFI. 12.Pijemy Mosquito Nie musimy, ale zrywamy się o 7. Po to, aby rano zrobić dobre zdjęcia. Energia trochę z nas opada i długo wygrzebujemy się z pokoju. Okazuje się, że w cenie pokoju mamy śniadanie. Więc wyjście trwa jeszcze dłużej. Jedno jest pewne – tu jest cieplej niż w Gabonie. Wręcz gorąco. Kilka kroków wystarcza by oblał mnie pot. A słońce nie świeci. Idziemy na bazar. Jest pełen ludzi. Sprzedają wszystko. Owoce (tak, w końcu jest mnóstwo owoców!), warzywa, ryby. Banany, ananasy, mango, papaje, kokosy, karambole, 37 jackfruity, pomarańcze i mnóstwo innych, nie zawsze znanych. Mnóstwo ryb, orzechy, sałaty, szpinak, pomidory. Po prosu wszystko. Ale dziś ludzie już nie są tacy chętni do zdjęć. Czasem na nas krzyczą albo zasłaniają twarz i towar, który sprzedają. Jak na bazarze. Jak wszędzie. A czasem sami proszę o zdjęcie. Obok targu znajduje się postój żółtych minibusów i taksówek. To istne muzeum motoryzacji. Tak starych i zdezelowanych samochodów nie widziałem nigdzie. Trzeba to samemu zobaczyć żeby uwierzyć. Te złomki nie powinny już jeździć, a jeżdżą. To są wielkie połatane, toczące się kawałki przerdzewiałej blachy. Samochody mają po kilkadziesiąt lat. Są niewyobrażalnie pordzewiałe. Bez szyb, klamek, z wielkimi dziurami w karoseriach. Popękane szyby, powyrywane kanapy. Szyby poprzyklejane do reszty samochodu taśmami klejącymi. Szok! Umawiamy się z Godinho, aby uzgodnić szczegóły jutrzejszego trekkingu. Być może zdecydujemy się też na snorkelling. Razem jedziemy do centrum nurkowego. Ale nic z tego. Nie ma instruktora. Dowiadujemy się też, że to nie jest dobre miejsce na snorkelling. I nie ta pora roku. Spróbujemy jeszcze w innym miejscu wyspy. Może w Santanie. Godinho podwozi nas jeszcze to fabryki czekolady Claudio Corallo - Włoch, będący właścicielem zaprasza nas do środka, gdzie opowiada o swoich produktach. Pokazuje wyroby. Możemy spróbować kilku rodzajów czekolady. Na koniec dostajemy w prezencie po dwa opakowania. Będziemy mieli pamiątkę. Tymczasem rozstajemy się z Godinho. Zobaczymy się jutro o 6.30. Jedziemy minibusem do Santany. Wysiadamy nieco za wcześnie. Dzięki spacerowi przez wioskę obserwujemy czym zajmują się ludzie. Głównie piciem palmowego wina. Stragany z wiadrami pełnymi wina są wszędzie. Smakosze też. Dziś jeszcze nie jestem na nie gotowy i trochę słabo byłoby dostać rozwolnienie tuż przed wyprawą w góry. Ale obiecuję sobie, że po zejściu z góry wypiję takie winko. Naszym celem jest centrum nurkowe. Niestety nici ze snorkellingu. Odradzają nam uczciwie. Woda jest mętna i nie ma dużo ryb. W zamian za to postanawiamy po raz pierwszy zanurzyć się w wodach Oceanu Atlantyckiego. Woda jest całkiem przyjemna. Piaszczysta plaża też. Widoki w zasadzie też. Choć pracujące na plaży koparki nieco psują ta przyjemną chwilę. Dzieciaki snują się w okolicy nieco nieśmiało. Ale dostrzegają nasze zainteresowanie ich drewnianym skuterem już nie mają hamulców. Pozują do zdjęć. A my sami również wsiadamy na drewniany wehikuł i robimy kilka zdjęć. Towarzyszą nam przez większą część powrotnej drogi, używając swojego pojazdu do zjeżdżania drogą. 38 Wracamy do stolicy Sao Tome minibusem. Wracamy akurat w porze kolacyjnej. Zjemy tam gdzie wczoraj. Dziś próbujemy inną rybę. To chyba tuńczyk. Ale pewności nie mam. Jest przepyszny. Warto było. Zmierzch przychodzi szybko, nie pozwalając już na wiele zdjęć. Mimo wszystko idziemy po raz kolejny na bazar. Może uda nam się kupić koszulki z flagą Sao Tome. Rano kupiliśmy kolorowe czapeczki z flagą. Mielibyśmy komplet. Niestety. Jest już za późno. Postanawiamy odwiedzić jeszcze supermarket. Przy okazji zobaczymy jakie są miejscowe specjały. Być może będą takie, które będziemy mogli zabrać do Polski. Musimy też kupić trochę wody na jutrzejszy trekking. Oczywiście, że są! Jogurt z trzciny cukrowej i dżem z jackfruita. A do tego nalewki o wyjątkowych smakach. Na przykład zielonkawy o nazwie mosquito. Nazwa brzmi dziwnie. Chyba nie robią go z komarów? A może to płyn zapobiegający ukąszeniom do stosowania od wewnątrz? Sprawdzę. Zastosuję go dziś wieczorem. Wleję małą buteleczkę. Druga nalewka nazywa się Canela. I zupełnie nic nie przychodzi mi do głowy z czego może być zrobiona. 39 Obładowani torbami i butelkami z wodą próbujemy złapać jakiegokolwiek żółtego gruchota. Niestety jest późno i ciemno. Jesteśmy kawałek od centrum i tu chyba taksówki nie docierają. Zatrzymuje się za to motorek. Ale jak wsiąść we dwóch z plecakami i siatami pełnymi zakupów. Zaraz jednak pojawia się drugi. Ten jest nieoświetlony. Będzie ciekawie. Po paru Mitutach jazdy i pokazywania palcem dokąd mają jechać docieramy na miejsce. Nareszcie można odpocząć. Kręgosłup trochę boli od noszenia plecaka. Nie mogę się doczekać degustacji smakołyków. Wieczorną porcję malarone na komary popijam nalewką z mosquito. Bezcenna chwila. 13.Błoto, deszcz, korzenie – droga na Pico de São Tomé No i zaczął się wtorek, 15 września 2014. Dziś ruszamy na najwyższy szczyt Wysp Świętego Tomasza i Książęcej. To Pico de São Tomé. Mierzący 20124 m n.p.m. Pakujemy tylko niezbędne rzeczy. Spodziewamy się deszczu i błota. Dlatego wszystko szczelnie pakujemy w wodoszczelne worki. Zakładamy kalosze. Do plecaków wkładamy poncha. Spotkani po drodze Anglicy gwarantują nam jedno – deszczu na pewno nie zabraknie. Nie zrażeni obietnicami pakujemy się razem z przewodnikiem i tragarzem do samochodu. Po drodze odwiedzamy Roça Monte Café, niewielką mieścinę, gdzie znajdujemy muzeum kawy. Wysłuchujemy po portugalsku historii tego miejsca i opowieści o tym, jak się produkuje kawę. Na koniec dostajemy filiżankę kawy. 40 Krótką chwilę spędzamy też przy przyjemnym wodospadzie Św. Mikołaja, po czym nie pozostaje nam już nic innego jak podróż do Bom Successo. To stąd ruszymy na górę. Pogoda nam sprzyja. Od rana jest słonecznie. Nad górami ani jednej chmurki. Oby tak dalej. Wydawało mi się, że zabrałem tylko najpilniejsze rzeczy. Ale plecak lekki nie jest. Dociążam go jeszcze trzema litrami wody i śpiworem. Jest cięższy niż na co dzień. Jakoś dam radę. Nie mamy swojej mapy. Jedyną mapę posiada przewodnik. Nie jest zbyt dokładna. Wędrujemy przez uprawne pola. Spotykamy ludzi pielęgnujących swoje poletka. Przewodnik pokazuje nam różne rzeczy. Z każdym metrem ścieżka robi się coraz węższa. W końcu wchodzimy w las. Ciemny liściasty las. Czuć niedawny opad deszczu. Jest trochę ślisko. Wchodzimy na teren Parku Narodowego Obo. To jedyny park narodowy na Wyspach Świętego Tomasza i Książęcej. Co ciekawe składa się z dwóch części. Jedna swoim obszarem obejmuje kawałek wyspy Świętego Tomasza, a druga kawałek wyspy Książęcej. Zajmuje powierzchnię około 300 km2, z czego 65 km2 przypada na wyspę Książęcą, co znowu stanowi aż 50% jej powierzchni. Oprócz naszego głównego celu – czyli najwyższego szczytu Wysp Św. Tomasza i Książęcej, główna atrakcją parku są ptaki. Na dwóch małych wyspach występują aż 143 gatunki, spośród których około 20 występuje tylko tu. To prawie tyle, ile endemicznych gatunków możemy znaleźć na dużo większych Wyspach Galapagos, czy na Seszelach. Ciekawe czy jakiekolwiek uda nam się zobaczyć. 41 Robi się mroczno. Kwitną orchidee, beguncje i inne nieznane mi gatunki kwiatów. Ożywiają nieco widoki. Delikatnie pniemy się pod górę. Ścieżka jest wąska. Omijamy powalone pnie drzew. Podoba mi się. Tak wyobrażałem sobie wędrówkę na górę. Ale to wciąż początek. Z każdym krokiem robi się bardziej mokro. Wychodzimy na odsłoniętą polanę zarośniętą prawie dwumetrową trawą. Słońce ledwo przenika przez gromadzące się nad nami chmury. Po chwili ponownie zanurzamy się w deszczowy, wilgotny, ciemny las. Idziemy zboczem góry. Dopiero teraz zrobiło się ślisko. Zaczął padać deszcz. Zwalniamy tempo. Mokre od wiecznej wilgoci wystające korzenie Czekaja, aby je nadepnąć. Efekt może być opłakany. Zbocze jest mocno eksponowane. Trzeba bardzo uważać, aby nie ześlizgnąć się w dół. Czekają na nas schody. Schody z korzeni. Oczywiście mokre. Oblepione błotem i śliskie. Aby je pokonać używamy rąk. Podciągamy się, przytrzymując się korzeni, gałęzi i drzew. Trzeba uważać za co się chwyta. Ale z kolejnymi metrami przestajemy na to zwracać uwagę. Łapiemy się za cokolwiek, aby nie polecieć w dół. Być może ratujemy się dzięki temu, aby nie spaść w głęboką przepaść. A oto nie jest trudno. Podeszliśmy. To pierwsza góra na naszej drodze. Pico de Calvario – 1595 m n.p.m. To był wyczerpujący fragment. Ciekawe co nas czeka dalej. Przewodnik obiecuje jeszcze trzy takie góry. Aż 42 nie chce się wierzyć. Obiecuje jeszcze 5 godzin marszu. A to oznacza, że w obozie pod szczytem zjawimy się po ciemku. Nie chce mi się w to wierzyć. Częstujemy się pysznymi ciastkami z miodem i kokosem, zwanymi ‘asucarinho’ (pisane ze słuchu) i ruszamy. Kolejne metry powoli mnie przerastają. Jest coraz trudniej. Boje się. Nie tego się spodziewałem. To jeden z najtrudniejszych odcinków, które pokonywałem do tej pory w górach. Zejście około 200 metrów w dół idzie dramatycznie wolno. Jest zajebiście niebezpiecznie. Korzenie i błoto. Nachylenie z 75%. Do tej coraz mocniej padający deszcz. Z drżeniem kolan pokonuję kolejne stopnie i korzenie, uważając, aby nie polecieć w dół. Polecieć można we wszystkie strony. Idziemy wąską na kilkadziesiąt centymetrów granią. Boję się bardzo. Nogi trzęsą się ze strachu. Serce wali jak oszalałe. Krok za krokiem. Wolno. Uważamy. Ale stopień po stopniu schodzimy. Tylko po to, aby podobne trudności zaliczyć w drodze do góry. Jest nieco łatwiej. Poncho nie plącze się aż tak między nogami. Nie idziemy długo, a zmęczone nogi i kolana sprawiają wrażenie, jakbyśmy spędzili w górach kilkanaście godzin. Wspinaczka męczy, ale idzie się już szybciej. Deszcz leje coraz mocniej. Nie za bardzo jest okazja żeby robić zdjęcia. Choć podwodny aparat, niesiony specjalnie na takie okazje trzymam w kieszeni. Tylko on wytrzyma taka wilgoć i deszcz. Ale nawet chęci nie ma do zdjęć. Wdrapujemy się na kolejny szczyt. A więc zostały jeszcze dwa. Krótki odpoczynek. Łyk wody. Jest nieco łatwiej. Chwilę po płaskim, pomiędzy trawami. Ale po kilkuset metrach znów zaczyna się podejście. Mozolnie, eksponowaną granią wdrapujemy się śliskich korzeniach wyżej. Trwa walka z czasem. Zdążymy przed zachodem słońca, czy nie? Nie chciałbym tędy po ciemku chodzić. To zbyt niebezpieczne w takich warunkach. Nagle przestaje padać. Tylko mży. Taka zmiana i od razu raźniej. Mżawka też zanika. Pomiędzy obwieszonymi pnączami, lianami i gęstymi …. drzewami prześwituje jakaś góra. Pierwsza jaką dziś widzimy. Do tej pory widzieliśmy tylko drzewa, korzenie, mgłę i błoto. Dotarliśmy na wysokość 1800 m n.p.m. Już nie długo powinniśmy dojść do miejsca, gdzie mamy nocować. Minęła godzina 17. To czas, gdy na Wyspach robi się gwałtownie ciemno. Zdążyliśmy. Jesteśmy na miejscu. 1952 m n.p.m. 43 Tu rozstawiamy namiot i rozpalamy ognisko. Utrzymuje się bezdeszczowa chwila. Niech trwa. Ponad nami widać nocne niebo. A na nim tysiące gwiazd i Mleczną Drogę. Dookoła tajemnicze odgłosy lasu. Siedzimy przy ognisku, czekając aż przewodnik z tragarzem wrócą z wodą. Pomimo panujących ciemności poszli w dół, aby przynieść wodę potrzebną do przygotowania posiłku. Nie ma ich dosyć długo. Niepokoimy się. Dookoła nas krąży szczur. Spory. Płoszy się tylko wtedy, gdy świecimy na niego czołówkami. Podchodzi coraz bliżej. Nagle słyszymy głosy. To przewodnik. Wrócili. Rozpoczynają przygotowywanie kolacji. A my suszymy przemoczone ciuchy. Dobrze, że mamy zapasowe. Dostajemy przepyszną herbatę z liści nazbieranych gdzieś po drodze. Niesamowicie aromatyczna i dobrze osłodzona smakuje wyśmienicie. Jesteśmy zmęczeni. Przed nami kolejny dzień trudnej wędrówki. Dzisiejszych ponad 8 godzin i ponad 1500 metrów podejścia dało nam solidnie w kość. Wchodzę do namiotu, zamykam się w śpiworze i czekam na sen. W nogach trzymam mokre skarpety i koszulkę. Może trochę przeschną do rana. Na ścianach namiotu słyszymy spadające rytmicznie krople. To znowu deszcz. Niestety. Cieszę się, że tu jestem. Choć łatwo nie było. 14.Zdobyliśmy Pico de São Tomé Deszcz kropi z przerwami całą noc. Niezbyt się wyspałem. Namiot stoi na korzeniach, co mojemu kręgosłupowi nie podoba się za bardzo. Mokre rzeczy ze śpiwora nie wyschły. I tak je zakładam. Sprawdzam, czy w kaloszach nie czeka na mnie niespodzianka. Pusto. Wkładam stopy w mokrych skarpetach do mokrych kaloszy. Zakładam mokry wyprawowy t-shirt. Sprawdzam, czy mam czapkę z flagą Sao Tome. Zostawiam w namiocie niepotrzebne rzeczy. Jestem gotowy do wyjścia na szczyt. Podobno zajmie nam to 20 minut. Ruszamy. Prawie od początku jest ślisko i bardzo stromo. Prawie nic nie widać. Siąpi nieprzyjemny deszcz. Idziemy w ponchach. Podejście jest wymagające i okrycia niezbyt nam się przydają. Raczej przeszkadzają. Wspinaczka po błocie i korzeniach. Jak wczoraj. Kij, który służył mi do tej pory do wspomagania przy niektórych trudnościach, zostawiam gdzieś w krzakach. Zaczął bardziej przeszkadzać niż pomagać. Dzisiejsze podejście to niezła gimnastyka. Podciąganie na rękach, labirynt pośród kamieni, korzeni i gałęzi. Jeszcze tylko kawałek. Przewodnik odlicza do 10. 10 ma oznaczać szczyt. 1, 2, 3, 4 ….. 10! Stajemy na szczycie. Lekko mży. Jesteśmy na najwyższym szczycie Wysp Św. Tomasza i Książęcej. Pico 44 de São Tomé ma wysokość 2024 m n.p.m., choć nasz słabo działający GPS wskazuje nieco więcej. To już 8 najwyższy szczyt afrykańskiego państwa, który zdobywam. Pierwszy spośród szczytów na afrykańskiej wyspie. Mamy szczęście. Wyszło słońce. Ale wciąż spada na nas delikatna mżawka. Nie przeszkadza nam w dokumentacji pobytu w tym miejscu. Powrót łatwy nie będzie. Na wszelki wypadek nie zakładamy ponch. Nie będę się plątać podczas schodzenia. Jest tak ślisko, jak się tego spodziewaliśmy. Idziemy ślimaczym tempem. Staramy się nie runąć ze stromego urwiska. Po dwóch godzinach wracamy do obozu. Pakujemy się. Zjadamy śniadanie. Ponownie dostajemy pyszną herbatę z deszczowego lasu. Smakuje wybornie. Jak się później okazało liście, z których parzona jest herbata to afrodyzjak. Przed nami 5 godzin zejścia. Jak dobrze pójdzie. Widząc jak szło nam schodzenie z wierzchołka może być z tym różnie. Nie pomyliłem się. Zajmuje nam to 6 godzin. Mozolne i długie zejście, wręcz ześlizgiwanie się po korzeniach i błocie. Nogi są tym zmęczone. Kilkukrotnie zaliczam ostry ślizg. Podczas jednego z nich przebijam patykiem. Innym razem łapię się w ostatniej chwili drzewa, aby nie polecieć w dół. Drzewo zostawię w mojej ręce pięć malutkich śladów. Coś weszło w dłoń i siedzi głęboko. Mam nadzieję, że to nic trującego. Dochodzimy do obrośniętego drzewami starego, kolonialnego kamiennego domu. Od tego miejsca ma już być łatwiej. W sumie tak jest. Ale jesteśmy tak zmęczeni, że każdy krok, nawet po płaskim boli. Wędrujemy zarośniętą i zawaloną drzewami starą, częściowo brukowaną drogą. Kiedyś prowadziła d tego zarośniętego domu. Teraz jest lekkim ułatwieniem wędrówki. Niby to droga, a chwilami gimnastykujemy się nie mnie, niż podczas zejścia z wierzchołka, aby pokonać powalone konary i drzewa. Ciężko stawiam kroki. Potykam się. Dostałem w kość. Na dodatek tragarz nie wziął wszystkich butelek z wodą i na osiem godzin marszu zostało już tylko 1,5 litra. Dobrze, że schodzimy, a nie podchodzimy. No i nie ma upału. Droga chwilami się urywa. Wtedy musimy ześlizgiwać się wydeptanymi skrótami w błocie. Przewodnik wycina nam maczetą schody w błocie. Nieco ułatwia nam zejście. Ale to i tak na nasze zmęczone nogi wysiłek spory. Jeszcze jeden zakręt i ostatni długi zjazd w błocie. Jest na liana. Długa na kilkanaście metrów. Dzięki temu udaje się zjechać bezpiecznie. Dotarliśmy do górskiej drogi. Nie mamy już siły, aby podejść kilkaset metrów do wodospadu. Ale wydaje się, że nie ma zbyt dużo wody w strumieniu, więc wodospad też pewnie w tym momencie nie jest zbyt okazały. Darujemy go sobie. Wolno idziemy drogą, wypatrując za każdym zakrętem czekającego na nas samochodu. Nagle nasz tragarz przewraca się. Obija się solidnie, ale nic poważnego sobie nie robi. Też jest wykończony. 45 I w końcu pojawia się Godinho z samochodem. To koniec wędrówki. Szczęśliwie zeszliśmy ze szczytu. Było bardzo ciężko. To trudna góra, szczególnie w czasie pory deszczowej. Jest bardzo niebezpiecznie. Godinho wita nas uśmiechnięty, wręczając nagrodę w postaci półtoralitrowej butelki palmowego wina. Tak, to jest ta chwila, na którą czekałem. Napiję się wina. Słodkie i kwaśne. Nieco śmierdzi i sprawia wrażenie nieco gazowanego. Ale to chyba przez wciąż trwający proces fermentacji. Z ulgą pozbywamy się kaloszy. Jesteśmy masakrycznie ubłoceni. Dopiero teraz to widać. Trochę nam głupio wsiadać w takim stanie do samochodu. To na dole wciąż pada deszcz. Ale wrażenia na nas już nie robi. Przyzwyczailiśmy się. Szkoda tylko, że zaparowały mi obiektywy i mam problem z robieniem zdjęć. Na szczęście nie długo. Gdy dojeżdżamy do Ponta Figo nadchodzi czas relaksu i świętowania. Godinho zatrzymuje się tuż obok kobiety grillującej ślimaki. Są twarde. Niezbyt smaczne. Ale cała nasza grupa zjada po kilka porcji tej egzotycznej potrawy. A dopiero co się dziwiliśmy skąd w górach tak dużo skorup po ślimakach. Już wiemy. Zostały zjedzone. Ślimaki popijam winem, a chwilę później wychylam butelkę piwa Rosema. Nie dla ślimaków jednak się tu zatrzymaliśmy. Ponta Figo to pozostałość po największej postkolonialnej plantacji kakao. Dawne budynki nie pełnią już swojej pierwotnej roli. Ale ślady dawnej świetności wciąż są widoczne. A plantacja kakao jest wciąż funkcjonuje. 46 Ślimaki przyjąłem na pusty żołądek, więc momentalnie ponosi mnie fantazja fotograficzna. Chodzę po niewielkim postkolonialnym miasteczku fotografując toczące się wolno życie. Nikt nie protestuje, gdy robię zdjęcia. Ludzie sami o to proszą. Lubię mentalność mieszkańców Sao Tome. Czas ruszać dalej. Godinho świetnie się sprawdza w roli organizatora i przewodnika. Dokładnie tego od niego oczekiwaliśmy. To gość z jajami. Ma poczucie humoru i potrafi się wszędzie wkręcić. Przypomina mi nieco Josepha z Tanzanii. Cieszę się, że go poznałem. Zabiera nas a plantację kakao. Obserwujemy mieszańców Sao Tome przerzucających mokre i śmierdzące ziarna kakao na platformy, aby je wysuszyć. Ciężka praca. Pewnie bardzo słabo płatna. Większość pracowników to kobiety. Pracują na boso. Noszą pełne wiadra ziaren na głowach, aby wysypać je na wielkich suszarkach. Tam inne osoby rozprowadzają to wszystko drewnianymi grabiami po całej powierzchni. Odwiedzamy też miejsce, gdzie suche ziarna, popakowane w kilkunastokilogramowe worki czekają na transport do portu i dalej w świat. Worki oznaczone logo plantacji. Niestety nie mamy pozwolenia na fotografowanie tego miejsca. Docieramy na wybrzeże. Mijamy Neves. To przemysłowe centrum Wysp. Tu jest port. Tu ma siedzibę jedyny krajowy browar. Odwiedzamy lagunę o nazwie Lagoa Azul. Ale jest już trochę szaro i ponuro. Urokowi tego miejsca dodają baobaby. W końcu docieramy do stolicy. Już po zmroku. Szczęśliwi. 47 Udało się. Góra zdobyta. Przewodnik i tragarz dostają napiwki i pocztówki. A my umawiamy się z Godinho, że jutro wynajmiemy samochód z kierowcą na dwa dni. Czas uczcić wejście na górę obiadem. Jakim? Oczywiście pyszną rybą. Ale dziś idziemy do knajpy o nazwie Papa Figo. Dostajemy kolejną pyszną rybę. Znakomicie przyrządzona. Palce lizać. Kończą nam się nasze miliony. Potrzebujemy odnaleźć cinkciarzy żeby wymienić jeszcze trochę pieniędzy na miejscowe dobra. Czeka nas nocny spacer po mieście. Gdzieś w ciemnych zakamarkach miasta znajdujemy gościa, u którego wymieniamy 100 euro. Znów zostaliśmy milionerami. Chyłkiem chowamy miliony do kieszeni. Nerwowo rozglądamy się dookoła. Nie wiemy w sumie, czy to co robimy jest legalne, czy nie. Sądząc jednak po liczbie kręcących się tu cinkciarzy można sądzić, że to dosyć powszechna praktyka. Wracamy do hotelu. Na kąpiel, internet i zasłużony odpoczynek. Ciężko już się zmobilizować do jakiejkolwiek czynności po tak długim i męczącym dniu. 15.Urodziny na Sao Tome Dziś są moje urodziny. Dobrze to sobie wymyśliłem. 38 urodziny na Wyspach Św. Tomasza i Książęcej. O większą egzotykę trudno. Postaramy się, aby dotrzeć na równik na malutką wysepkę Rolas. Leży na południe od wyspy Świętego Tomasza. To dlatego wynajęliśmy dziś samochód z kierowcą. To nieduży koszt. 70 euro za 1,5 dnia + koszt benzyny. A że odległości duże nie są, więc w sumie w 100 euro można się zmieścić. Tankujemy do pełna za ponad pół miliona dóbr (1 litr paliwa = 26000 dóbr – około 1 euro). I w drogę. Powinniśmy zdążyć na godzinę 10 na przeciwległy koniec wyspy. To ponad 50 kilometrów asfaltowej drogi. Po krótkim porannym deszczu pojawia się słońce. A że godzina wczesna mamy idealne światło do zdjęć. Tylko czasu nie mamy. Zatrzymujemy się tylko raz. Na moście. Pod nami istna pralnia. Ogromna. W rzece kilkadziesiąt kobiet robi pranie. Po jednej stronie rzeki. Po drugiej stronie suszą. Nasz kierowca do mistrzów szybkiej jazdy nie należy. Pędzi 40 km/h. Nie dziwne, że nie ma czasu na zdjęcia. Im dalej na południe, tym więcej chmur. Mgła. Pojawia się mżawka. Aż w końcu leje solidny deszcz. Docieramy na czas. Przebiegamy do miejsca, gdzie ludzie czekają na łódkę kursującą pomiędzy wyspami. Deszcz zacina coraz intensywniej. Płynąć na równik? Zastanawiamy się. To nie ma sensu. Żadna przyjemność. Nic nie widać. Deszcz leje. Nawet zdjęć nie robimy. Nie płyniemy. Nie spędzę urodzin na równiku. 48 W zamian za to jedziemy obejrzeć kilka plaż. Zaczniemy od plaż na samym południu wyspy. Mijamy coraz rzadsze zabudowania i coraz mniej ludzi. Skończyła się asfaltowa droga. Podobno niewiele osób chce mieszkać w tym rejonie. Tu wciąż pada. Nie opłaca się też budowa dobrej drogi dookoła wyspy. Dlatego też nie da się jej objechać dookoła. Docieramy na pierwszą z plaż. To Praia Piscina. Krajobraz jakby jesienny. Deszcz. Mnóstwo kolorowych liści na plaży. Ale ładnie, kolorowo. Druga plaża (Praia Jalé) jeszcze ładniejsza. Spędzamy parę chwil w knajpce. Potrzebujemy nieco podsuszyć aparaty. Deszcze leje mocno. Na szczęście w knajpce można posiedzieć przy herbacie i kawie. Może przeczekamy deszcze. Raczej nic z tego. Spod dachu budynku robię kilka zdjęć deszczowego krajobraz z pomarańczowym piaskiem i palmami w tle. Ruszamy dalej. Szkoda, że nie możemy stąd odbić na zachodnią część wyspy. Niestety ten rejon jest strasznie deszczowy i słabo zamieszkany. Brak drogi skutecznie uniemożliwia podroż. Wracamy tam skąd przyjechaliśmy. Przy ujściu do Oceanu jednej z rzek obserwujemy stado biegających po plaży świń. Surfujące świnie? W Gabonie chcieliśmy zobaczyć surfujące hipopotamy. Nie udało się. To w sumie prawie to samo. Świnie w kąpieli. Świń na Sao Tome jest całkiem sporo. Poza ptakami, szczurem pod Pico de São Tomé to jedyne zwierzaki, które tu spotykamy. Pogoda nieco się poprawia. Ale wciąż nad nami wiszą ciężkie ołowiane chmury. Tylko deszcze nieco ustał. Nawet przestał padać. Ale pomimo tego nie mamy szansy na zobaczenie Pico Grande, charakterystycznej góry pojawiającej się na zdjęciach z Wysp. Docieramy do Roça de São João Angolares. Według pierwotnego planu mieliśmy tu nocować. Skoro jednak nie popłynęliśmy na Rolas nocować będziemy w stolicy. 49 To miejsce słynie z pysznej kuchni i knajpy Roça São João (http://rocasjoao.com ). Jej szefem jest lokalna kulinarna gwiazda programów kulinarnych – João Carlos Silva. Zobaczymy, czy dobrze gotuje. Za kilkanaście euro dostajemy do spróbowania kilka dań na spróbowanie. Są rewelacyjne. Wyszukane, tutejsze, z miejscowych przysmaków. Świetnie podane. Przyrządzone po mistrzowsku. Po kolei na stół wchodzą: - czekolada, imbir, dziki pieprze prosto z dżungli i wino żeby oczyścić smak; - papaja, passion fruit, banan, lemonka i ryba o nazwie spadad; - pieczony na oleju palmowym owoc chlebowy; - kokos pieczony na słono; - marynowany tuńczyk z cebulą, owoc o nazwie stan, awokado i jabłko; - ryba o nazwie sea fish smażona na oliwie; - omlet, cistako ryżowe i pomidor pieczony z serem; - guava i owoc tajamanga; - kurczak z ryżem, warzywami i kurkumą na ostro; - papaja (nie dojrzała), passion fruit, ser; - banan w czekoladzie; - kokos z cukrem I choć nie pękamy z przejedzenia, to był najlepszy posiłek podczas całego wyjazdu. Super, że złożyło się to akurat z moimi urodzinami. To miejsce to niestety dla mnie ostatnia już szansa na zdjęcia ptaków z Sao Tome. Pierwsza i ostatnia. Wykorzystuję ją, choć wolałbym spędzić tu więcej czasu. Na szczęście udaje się uchwycić trzy ciekawe gatunki. 50 Robi się późno, a przed nami jeszcze kilka plaż. Deszcz już nie pada. Czuć, że jesteśmy bardziej na północy. Mimo wszystko jest trochę szaro i pochmurnie. Plaże robiłyby większe wrażenie, gdyby świeciło słońce. A tak wyglądają tak jesiennie. Mijamy kolejne ciekawe miejsca Praia Micondo, Boca do Inferno, aby już po zmroku wrócić do stolicy. Korzystając z samochodu w pierwszej kolejności odwiedzamy supermarket. Robimy zakupy na powrót. Miejscowe specjały. Przywieziemy je do Polski. Likiery z jackfruita, mosquito. Herbaty o różnych smakach, w tym też ta, którą piliśmy w górach. Suszone banany i jackfruity. Trochę się tego nazbierało. Wydaję prawie milion dóbr. Kierowca zawozi nas do hotelu. Tym razem nie musimy czekać na transport motorkami. Rozstajemy się z nim do jutro i po raz kolejny idziemy do B24 na rybę. Tym razem wracamy do sprawdzonej czerwonej ryby. Tradycyjnie pyszna. Wracając, rzuca się w uszy głośna muzyka. Jakby orkiestra grała. Coś jak wesele. Chyba rzeczywiście to impreza w tym stylu. To niedaleko hotelu. Dobrze słychać w naszym pokoju. Zobaczymy jak długo potrwa. Czas uczcić dzisiejsze święto. Wyciągam wiezione specjalnie na tą okazję z Polski delicje, ptasie mleczko, Prince Polo i dwie buteleczki wiśniówki i żołądkowej z miętą. Słodycze po dwutygodniowej 51 afrykańskiej podróży są w rozsypce. Dokładnie w proszku. Możemy je sobie wsypać do ust, popijając wiśnióweczką. Za oknem gra muzyka. Tak obchodzę swoje święto. Oryginalnie. Daleko. Gdzieś. 16.Wieloryby, których nie było Muzyka gra długo. A gdy orkiestra zwija swoje manatki, słychać muzykę z radia. Do samego rana. Do pierwszej pobudki. Dziś ostatni dzień pobytu na Sao Tome. Nasz plan na dziś – zobaczyć wieloryby. Umówiliśmy się na 6.30. Kierowcy jednak nie ma do 7. Może zaspał po wczorajszym długim dniu? Pojawia się chwilę po 7 mówiąc, że nasz ‘whale watching’ rozpocznie się o 8. Dlatego się spóźnił. Mamy więc chwilę, którą wykorzystujemy na krótki pobyt na bazarze. Dziś pogoda jest zaskakująco dobra. Słońce, błękitne niebo. Kupuję fajny t-shity z flagą Sao Tome i przepyszne ciepłe pączki. Znajdujemy też ‘asucarinho’, czyli obtoczone w miodzie albo cukrze trzcinowym kokosowe wiórki. Świetna przekąska, choć zajebiście słodka. Przywiozę tego trochę do Polski. Jedziemy na wybrzeże. Tu przesiadamy się na łódkę. Pomimo tego, że to nie sezon, spróbujemy zobaczyć wieloryby i delfiny. I choć ludzie różnie mówią, liczymy na to, że jednak się uda. Być może też uda nam się zaliczyć snorkelling. Na wszelki wypadek mamy ze sobą maski. Po raz drugi na tym wyjeździe zakładam kąpielówki. Ruszamy. Przez około godzinę pływamy z daleka od brzegu. Wypytujemy rybaków w malutkich pirogach, czy widzieli dziś wieloryby. Niestety widzieli je wczoraj. Potwierdzają to wszyscy. Czyli nie ten dzień. Nie mamy szczęścia. Nie ma sensu pływać i szukać dalej. Po prostu dziś ich tu nie ma. 52 Płyniemy w pobliże plaży … Tu wskakujemy z maskami do wody. Jest słabo. Prawie nie ma ryb. Lepiej przenieść się w inne miejsce. Płyniemy wzdłuż wybrzeża porośniętego licznymi baobabami. Docieramy do wraku statku. Podobno gabońskiego. Takich wraków jest w okolicy kilka. Tu jest ciekawiej. Boję się podpływać zbyt blisko. To spora kupa przerdzewiałej blachy, a ja nie czuję się zbyt pewnie. Ale pod wodą jest fajnie. Wyprawa średnio udana. Szkoda, że nie widzieliśmy wielorybów. Na brzegu czeka już na nas Godinho. Jedziemy razem na ostatnie zakupy. ‘Asucarinho’, przegrywana na laptopie muzyka w formacie mp3 na pamięć USB i kilka innych drobiazgów. 53 Podczas pobytu w wiosce rybackiej robimy ostatnią sesję zdjęciową na Sao Tome. Początkowo nieufni mieszkańcy, przezwyciężają obawy i sami proszą o zdjęcia. Jakaś lekko podchmielona kobitka całuje mnie w podziękowaniu. Ale to koniec. Godinho odwozi nas na lotnisko. Dostaje od nas koszulkę i napiwek. Świetnie się spisał. To jeden z najlepszych afrykańskich przewodników, jakich poznałem. Super organizator. Pomocny, bezproblemowy i w żaden sposób nie chcący nas orżnąć. I uśmiechem przypomina mojego brata. Polecam. Na lotnisku musimy zapłacić opłatę wylotową. 18 euro. Pani w okienku nie ma wydać 2 euro. Mariuszowi też. A wydać w dobrach nie chce. Bierze więc do kieszeni 4 euro. Siadamy w poczekalni i czekamy na tradycyjnie już spóźniony gaboński samolot. Tym razem nieco ponad godzinę. Ucinam sobie drzemkę na siedząco. Samolot zabiera dziś aż 9 pasażerów. Jest prawie pusty. Kończymy naszą przygodę na Wyspach Świętego Tomasza i Książęcej. Kończymy też z lotami zakazanymi liniami, które pomimo tego latają całkiem sprawnie. I nie spadają. Lądujemy w Libreville jeszcze przed zmrokiem. Mży. Nad lotniskiem pojawia się tęcza. Tak nas wita Gabon. Zaraz po wejściu do terminalu mierzenie temperatury, kontrola szczepień na żółtą febrę. I znów jesteśmy w Gabonie. Tym razem nikt na nas nie czeka. Jedziemy więc taksówką do pobliskiej Tropicany. Pokój mamy zarezerwowany. Zostaniemy tu 2 noce. 54 Ale gdzie jest Sisi? Musimy jeszcze uzgodnić jutrzejszy wyjazd do Akanda National Park na ptaki i rozliczyć pozostałe wydatki. Okazuje się, że ktoś nas nie zauważył na lotnisku. Ale domyślił się, że pojechaliśmy do Tropicany. Już tu jest. Jedziemy do Sisi, do jej biura. Odbieramy nasze pudełka z maskami. Umawiamy się na jutro i dłuższą chwilę rozmawiamy z właścicielem biura Ngondetour. O turystyce w Gabonie i wielu innych rzeczach. Regulujemy płatności i możemy wracać do Tropicany. Odpocząć, napić się piwka i przy szumie oceanu i kołyszących się na wietrze palm po prostu posiedzieć. 17.Akanda National Park W końcu na ptaki! W nocy pogryzł nas komar. Rozłożenie moskitiery na rurkach od namiotu i smarowanie Muggą dziś nie pomogło. Mam nadzieję, że malarii z tego nie będzie. Regularnie połykam malarone, a kilka dni temu piłem mosquito. To musi zadziałać. Mały już na nas czeka (tak nazywamy niewielkiego wzrostem kolegę z biura Ngondetour). To on czasem nam pomaga. Dziś wraz z kierowcą zawożą nas do siedziby osób, które organizują wycieczki do Akandy. To chyba nie są władze parku. Tak myślimy. Bo to luksusowa rezydencja byłego gabońskiego deputowanego. Tu się płaci za wizytę w parku. Wygląda na to, że korzystając z przywilejów rodzina zmarłego deputowanego ma monopol na organizację wycieczek do parku. Rezydencja duża. Obok głównego domu jest małe betonowe zadaszenie. Tam jest pochowany deputowany. Chowanie zmarłych przy domu, w których mieszkali musi być popularne, bo spotkaliśmy się już z grobami przy budynkach w kilku miejscach. Nawet w Boka Boka, tuż obok miejsca, gdzie nocowaliśmy. Po śmierci deputowanego domem zarządza chyba jego żona. Dziarska, nie znosząca sprzeciwu kobieta wydaje wszystkim rozkazy. Jej dzieci, służba a nawet nasz Mały posłusznie wykonują polecenia. W domu mnóstwo zdjęć zmarłego i kobiety podczas różnych uroczystości. Przepych połączony z afrykańskim kiczem i tandetą. Cierpliwie czekamy aż się ogarną ze wszystkimi pakunkami. W końcu następuje ta chwila. Przyjeżdża zdezelowana Toyota, która zabiera nas, Tunezyjczyka i jakąś laskę. Laska – Grace - siada pomiędzy nami. Zna angielski. To rzadkość. Chwali się, że dwa lata mieszkała w RPA. Córeczka deputowanego. Obsługuje nas cała rodzina. Wiadomo, że taki biznes najlepiej kontrolować samemu. Dlaczego piszę o Grace? Zapamiętam ją z jednego. Koszmarnie owłosione nogi. A młoda i nie brzydka. Gdy staje naprzeciwko mnie blisko, spod przy krótkiej bluzki wychodzi brzuch. Zarośnięty czarnymi gęstymi kępkami włosów brzuch. No niech ją ktoś ogoli! Toyota ledwo daje radę. Droga ewidentnie dla samochodu terenowego. Co chwilę podwozie uderza o karoserię. Pod nogami czuję, jak odkształca się podłoga. Przystajemy, bo samochód nie jest w stanie przetrzeć się podwoziem o wystające kamienie. Z rozpędu jednak daje radę. Masaż stóp o wertepy trwa. 55 Docieramy nad wodę. Nie wiem, czy to rzeka. Czarna maź i błoto. A w błocie kraby z jednym potężnym szczypcem. Coś skacze po błocie. Dziwne. Nazywam to żaborybą. Jest długie, pływa, ale wychodzi na brzeg i skacze. Ciekawostka. Pakujemy się do łódki motorowej. Płyniemy wśród gęstych mangrowców, co sugeruje, że to jednak może nie rzeka, a ocean wpływający daleko w głąb lądu podczas przypływu. Nie mam odwagi, aby spróbować wody i sprawdzić jej słoność. Płyniemy coraz szerszym korytami przez około 40 minut. Docieramy do luksusowej lodgy na terenie parku Akanda. Tu można sobie zafundować nocleg za sporą kasę. To rzeczywiście środek niczego. Wygląda przyjemnie. Z jednej strony gęsty las. Z drugiej szerokie koryto rzeki/oceanu. I mangrowce. Zostawiamy owłosioną Grace i płyniemy fotografować ptaki. Na ptasią wyspę. To łacha piachu odsłaniająca się jedynie podczas odpływów. Usytuowana na wybrzeżu od strony oceanu. Flamingi, pelikany i inne ptaki już na nas czekają. Są płochliwe. Jeden po drugich odlatują, gdy dobijamy do piachu. Choć wciąż są daleko. Jeden z flamingów ma złamaną nogę. Są też inne. Na razie nie wiem jak się nazywają. Chodzimy po piachu przeradzającym się chwilami w błotnistą maź. Buty zapadają się po same kostki. Ciężko je wyciągnąć. Zawiedzeni wracamy do łódki. Pływamy wolno wzdłuż jednego z kanałów. Wypatrujemy czapli, ibisów i pelikanów. Szybko uciekają. Tunezyjczyk ma świetny sprzęt do fotografowania ptaków. Ale chyba nie rodzi sobie z nim. Jest ogromny. Postanawiamy wrócić na wyspę. A tu niespodzianka. Wyspy nie ma. Jest przypływ. Są jednak ptaki. Wróciły. Z godzinę obserwujemy startujące, latające i lądujące stada. Jest lepiej niż za pierwszym razem. Możemy wracać. Niesieni prądem przypływu obserwujemy ptaki siedzące na gałęziach. Najciekawsze są czarne z czerwonymi brzuszkami. Po powrocie dowiemy się co to za gatunek. 56 Po raz pierwszy podczas wyjazdu słońce daje nam się we znaki. Jesteśmy zmęczeni zwykłym siedzeniem w łódce. Do tego parno. Lunch już czeka w lodgy. Niezły. Najbardziej smakują pieczone na słodko banany z ostrym sosem. Po lunchu czeka na krótki spacer po lesie i wracamy do miasta. Miejsce, z którego zaczynaliśmy podróż zmieniło się. Tam, gdzie rano biegały kraby i skakały żaboryby zalane jest wodą. Jak widać wycieczki do parku są mocno uzależnione od oceanicznych przypływów. W rezydencji czeka już na nas Mały. Jedziemy z nim do polskie misji w Melen. O tej porze trudno jest przedostać się przez Libreville. Sobota wieczorem to czas, kiedy Gabończycy ruszają na wieś. Długo jedziemy do odległej dzielnicy. Po drodze spotykamy Sisi, która mieszka w tej samej dzielnicy. Zbudowany na wzgórzu wielki kościół z wielką parafią i podświetlonym na biało krzyżem wyraźnie odznaczają się w krajobrazie okolicy. Górują nad miastem. Polski ksiądz Jarosław Antoniak niestety nie ma dla nas czasu. Za 10 minut zaczyna się dwugodzinna msza. Ucinamy sobie tylko krótką pogawędkę o Gabonie i o tym jak się tu żyje. Ksiądz mieszka w Gabonie od 15 lat. To on rozpoczął budowę tego miejsca. Drugi ksiądz, też Polak przebywa właśnie na urlopie. Spotkana siostra zakonna, też Polka – opowiada o leczeniu Gabończyków, o malarii, o Aids. O tym, jak trudno przekonać Gabończyków do porzucenia tradycyjnych obrzędów. Tylko po co chcą to robić – zastanawiam się po cichu. To przecież tradycje tych ludzi. Po co im zabierać i nakłaniać do czegoś innego. 57 Zaczyna się msza. Zostawiamy na pamiątkę pocztówki. Po drodze żegnamy również Sisi, dziękując za super robotę jaką wykonała pomagając w organizacji naszego pobytu. I chociaż nie wszystko wyszło tak, jak chcieliśmy – starała się bardzo. Nagroda – koszulka wyprawowa. Mały odwozi nas aż do Tropicany. Tu żegnamy się również z nim. I nadchodzi czas pakowania. W końcu próbuję też kolejnego smaku likieru z Sao Tome. Tym razem jest to likier z jackfruita. Jest chyba najlepszy z tych, które próbowaliśmy. Spakowany plecak urósł do potężnych rozmiarów. Ciekawe ile waży. Znamy wynik półfinału Mistrzostw Świata w siatkówce. Jesteśmy w finale! Pokonaliśmy Niemców. Zagramy z Brazylią. Ale super! 18.Jeszcze więcej masek Ostatnie chwile w Gabonie spędzimy zwiedzając Libreville. Razem z Christopherem. Spotykamy go ran w Tropicanie. Podobno chorował. Musiał jechać do odległego Bitam, gdzie mieszka kobieta, która potrafi przyrządzić potrawę na jego dolegliwości. Medycyna naturalna ma się świetnie. Ciekawe co za mikstura. Ciekawe, że tak wykształcony człowiek wierzy w możliwość uleczenia przez kobietę oferującą tajemniczą miksturę. Ma przecież dostęp do lekarzy. Ale to Gabon. Może to jednak prawda? Jedziemy do kościoła Św. Michała. To podobno najładniejszy i najciekawszy kościół w Gabonie. Maski, rzeźbione kolumny przed wejściem. Robi wrażenie. Większość dotychczas widzianych przez nas kościołów to proste budynki, czasem zwykłe rudery, chatki bez żadnych zdobień. Trwa msza. Ludzie śpiewają, grają na bębnach. Klaszczą, kołyszą się w rytm pieśni. To ciekawe. Bardzo mi się podoba taka msza. Odświętnie ubrane kobiety w piękne kolorowe suknie i chusty. Aż chce się tu być. Kolejną taksówką jedziemy do dzielnicy Louis, słynącej z barów, dyskotek i nocnych klubów. Jak można było się spodziewać o godzinie 9 rano raczej nie tętni życiem. Jedziemy więc dalej. Do Village des Artisans. Zanim oddajemy się zakupowym szaleństwom idziemy na śniadanie do znanej postkolonialnej kawiarni Le Pelisson. Zamawiamy po omlecie. Zapraszamy również Christophera, który przyznaje, że nigdy nie przyszedłby w to miejsce. Tu jest za drogi. Rzeczywiście tak jest. Czas na pamiątki. Kolejne. Idziemy na jeden z bazarów. Wpadamy w szał zakupów. Maskę kupuję od razu. Dwie zabawki z ruszającymi się łapkami, zwane tikitaki. Pięć maleńkich masek – paszportów. Każda inna. Każda charakterystyczna dla innej grupy etnicznej. Pozwalały kiedyś na przekraczanie granic i 58 identyfikację z jakiego ludu jest osoba. I jeszcze jedna maska. Na koniec. Jest bardzo tanio. Tańszego miejsca do kupowania masek i innych rzeźb do tej pory w Afryce nie spotkałem. Mariusz wpada w szał zakupów jeszcze mocniej. Wydał wszystko do ostatniego franka. Wychodzi z pełnymi torbami. Ato wszystko trzeba jeszcze zapakować do już wypchanych plecaków. Wracamy do Tropicany. Udaje się wszystko upchnąć, ale lekko nie jest. Mój plecak wypchany jest po brzegi. Mariusza też Do tego pudło z pamiątkami. I dwa, również nie puste mniejsze plecaki. Już czuję, że to waży więcej niż nasz 23 kilogramowy limit. Żegnamy się z Christopherem. Podjeżdżamy na lotnisko taksówką, choć to zaledwie kilka kroków. Chwila nerwów przed odprawą. Ile waży bagaż? Więcej….. Ale nikt się tym nie przejmuje. Te limity obowiązują tylko w Europie. Zostało mi trochę franków. Banki są zamknięte. Są na szczęście cinkciarze. Zamieniam kasę na dolary. To już naprawdę koniec pobytu w Gabonie. Do paszportów wpada wyjazdowa pieczątka i już tylko pozostaje czekać na samolot do Etiopii. Szczęście nas nie opuszcza. Dostajemy miejsca przy wyjściach ewakuacyjnych. To oznacza niezły komfort. Ponad 4 godziny lotu upływają momentalnie. Etiopia wita chłodem i kontrolą temperatury. Jak zawsze przy przylocie. Ale tu służby medyczne wyglądają profesjonalnie. Oprócz białych kitli i masek mają narciarskie gogle. Nie mamy gorączki. Przypadkowo na lotnisku odkrywamy miejsce serwujące posiłki pasażerom, których samoloty mają opóźnienie. Jak to działa, nie wiem. Ale bez żadnego problemu dostajemy świetnego kurczaka z ryżem i warzywami. A nasz samolot wcale się nie spóźnia. Podobają mi się te linie lotnicze coraz bardziej. Na lotnisku pamiątki są wyjątkowo drogie. Jestem tu po raz szósty i nigdy nic nie kupiłem. Teraz również. Zajmujemy się przeglądaniem zdjęć i kasowaniem tych słabych. Zajmuje nas to tak bardzo, że w ostatniej chwili zauważamy, że to najwyższy czas iść do bramki. To pewnie przez to, że nie pofatygowaliśmy się, aby przestawić zegarki na tutejszy czas. Samolot bez nas nie odlatuje. A z Polski nadchodzi fantastyczna wiadomość. Jesteśmy Mistrzem Świata w siatkówce! Wygrywamy finał z Brazylią. Szkoda, że nie oglądałem meczu. Szczęście do komfortowych przelotów trwa. Samolot jest zapełniony prawie w całości. A ja mam trzy miejsca dla siebie. Znowu mogę przespać noc na leżąco. Mariusz ma szczęścia nieco mniej. Ma tylko dwa miejsca dla siebie. Nie korzystam z tej możliwości długo. Po krótkiej drzemce kończę usuwanie zdjęć i kończę pisanie relacji. Przy podchodzeniu do lądowania w Wiedniu pisana relacja schodzi się w czasie z rzeczywistością. Jest jeszcze ciemno. Zaraz staniemy na płycie lotniska. Zostało już tylko podsumowanie wyprawy. 59 19.Jak było w Gabonie i na Wyspach Świętego Tomasza i Książęcej No i kończy się wyprawa. Piąta z cyklu „W drodze na najwyższe szczyty Afryki”. Niestety nie do końca udana. Nie zdobyliśmy najwyższego szczytu Gabonu. Może trzeba było lepiej się przygotować. Może trzeba było znaleźć więcej informacji na temat Mount Bengoué i tego, jak otrzymać pozwolenie na wejście na górę. Może teraz jest już za późno. Będę musiał wrócić do Gabonu, aby wejść na górę. Przy okazji odwiedzę inne miejsca, których tym razem nie udało się zmieścić w czasie. Słonie, żółwie, wieloryb, Pigmeje w lesie. Dożo tego zostało. Cieszę się, że udało się potwierdzić, że Mount Iboundji nie ma więcej niż 1000 m n.p.m. Najprawdopodobniej nie udało się wejść na najwyższy punkt tej góry. Ale do stwierdzenia faktu wystarczyło. Gabon jest bardzo ciężki w podróżowaniu. Trudno cokolwiek zorganizować. Nikt nic nie wie. Drogi są słabe. Infrastruktury brak. Mocno im na turystyce nie zależy. Do tego prawie nikt nie mówi po angielsku. Kilka naprawdę ciekawych miejsc zobaczyliśmy. Goryle nad rzeką w Lekedi, mnóstwo mandryli, szympansy na wyspie. Było bardzo ciekawie i zupełnie inaczej niż we Wschodniej Afryce. Dobrze, że udało się odwiedzić Wyspy Św. Tomasza i Książęcą. To już 14 afrykański kraj w moim dorobku podróżniczym. Przynajmniej tu zdobyliśmy najwyższy szczyt Pico de São Tomé. Ale nie było łatwo. To jeden z najtrudniejszych afrykańskich szczytów. Niebezpieczny. Szczególnie w porze deszczowej. Oryginalny, inny, w deszczowym lesie, w trudnym terenie. A wyspy? Może nie są wyjątkowe pod względem krajobrazowym. Ale to inna Afryka. Inni ludzie. Inna mentalność. Przyjaźni, spokojni, uczynni mieszkańcy. Nie próbują orżnąć na każdym kroku. Chętnie się uśmiechają. Zagadują. Tam odpoczęliśmy. I tam jedliśmy najlepsze ryby podczas całego wyjazdu. Choć nie wszystko wyszło tak, jak planowaliśmy wyjazd był bardzo udany. Intensywny, męczący i wymagający. Po raz kolejny okazuje się, że warto stawiać sobie ambitne cele i je realizować. To bardzo nakręca. A Gabon był ambitnym celem. Co najbardziej mi się podobało? Po kolei: 1. 2. 3. 4. 5. Goryl na rzece Mandryle Szympansy na wyspie Szympansy pod kładką Taniec Pigmejów 60 6. 7. 8. 9. 10. Pico de São Tomé Wodospad Poubara i most z lian Snorkelling na Sao Tome Pyszne ryby na Sao Tome Maski Wiozę mnóstwo zdjęć. Chyba niezłych. Na pewno oryginalnych. Pokaz z Gabonu będzie unikalny. A z dodatkiem Sao Tome – perełka. Już nie mogę się doczekać. A przede mną pokazowa jesień. Festiwale, artykuły i pokazy. Mnóstwo się dzieje. Fajnie. Lubię to, co robię Za parę chwil wylądujemy w Warszawie, Jak zawsze po każdym wyjeździe pojawia się lekkie wzruszenie. Wracam do Polski. Udało się zrobić coś ciekawego. Zaraz będę się dzielił zdjęciami, opowieścią. Lubię tę chwilę. Lubię, gdy ktoś na mnie czeka. Robert Gondek, Gabon, Wyspy Św. Tomasza i Książęca 3 września 2014 – 22 września 2014 Wyprawa odbyła się pod patronatem medialnym: 61 20.Informacje praktyczne – Gabon Poniżej trochę praktycznych informacji na temat Gabonu na podstawie własnych doświadczeń. Informacje są według stanu na wrzesień 2014. Odwiedzone miejsca: Libreville – Makokou – Boka Boka – Mekambo - Makokou – Booué – Lastoursville – Koulamoutou – Iboundji – Mount Iboundji – Koulamoutou – Moanda – Bakoumba – Lekedi Park – wodospad Poubara – Franceville – Libreville – Park Narodowy Akanda Wizy Gabońską wizę wyrabiamy podobnie jak większość wiz do afrykańskich krajów. Na przykład w Berlinie. Można to zrobić składając zestaw niezbędnych dokumentów osobiście lub korespondencyjnie. Należy wypełnić wniosek w dwóch egzemplarzach, dołączyć dwa zdjęcia, kopię biletów lotniczych, paszport, potwierdzoną rezerwację w jednym z gabońskich hoteli (w moim przypadku przeszła rezerwacja na jedną noc w hotelu , który nie pobiera żadnych opłat za rezygnację z noclegu). Do tego gotówka za wizę. Strona internetowa ambasady: http://www.botschaftgabun.de/ . Koszt wielokrotnej wizy turystycznej (prosiłem we wniosku o wizę dwukrotną argumentując wyjazdem na Sao Tome) to 84 euro. Trzeba przewidzieć około 1 miesiąca na odesłanie paszportów z wizami z ambasady do Polski. Ważne według mnie jest to, aby do wysyłanych dokumentów dołączyć poprawnie zaadresowaną kopertę zwrotną. Jeden z paszportów, do którego nie było zaadresowanej koperty krążył po Polsce, bo ambasada źle zaadresowała kopertę. 62 Przelot Bilety lotnicze do Gabonu są drogie. Bilet na trasie Warszawa – Libreville – Warszawa z przesiadkami we Frankfurcie i Addis Ababie w jedna stronę oraz Addis Ababie i Wiedniu w drugą stronę realizowany przez Lufthansę i Ethiopian Airlines do Gabonu oraz Ethiopian Airlines i Austrian Airlines w drugą kosztował około 3545 zł. Kilka dni później można było kupić podobny bilet, ale z powrotem do Berlina za około 600 zł mniej. Cena regularna biletów do Gabonu oscyluje pomiędzy 4000 a 6000 zł, w zależności od linii lotniczych i tego kiedy się bilet kupuje. Można też spróbować dolecieć do Kamerunu, do którego częściej pojawiają się promocje biletów (w cenie 2000 zł – 2500 zł) i pozostałą część podróży odbyć autokarem. Oczywiście trzeba też przewidzieć dodatkowy koszt wizy, noclegów itp. w Kamerunie. No i jest nieco dłużej. Ceny Do Gabonu zabieramy euro, aby wymienić je zaraz po przylocie na lotnisku na franki CFA. I posługujemy się miejscową walutą, nie licząc na bankomaty, ani na możliwość płacenia euro, czy nawet na wymianę euro na CFA poza Libreville. Kurs wynosi około 655 CFA za 1 euro. W niektórych miejscach można zapłacić euro (przy rozliczeniach za usługi w biurach podróży). Poza tym tylko franki. Koszty utrzymania podczas podróży po Gabonie zależą oczywiście od tego w jaki sposób podróżujemy, gdzie nocujemy i jakich atrakcji oczekujemy. Jeśli nie chcemy spędzać czasu w parkach narodowych, ani w luksusowych hotelach – Gabon i tak jest jednym z najdroższych afrykańskich państw. A jeśli chcemy spędzić kilka dni w parkach narodowych – musimy przygotować się na przykład takie koszty: Wodospady Kongou (trzydniowa wycieczka): 645 euro od osoby Park Narodowy Akanda (jednodniowa wycieczka z Libreville): 150 euro od osoby Lekedi Park (trzydniowy pobyt z dojazdem, noclegami, wyżywieniem i dwoma atrakcjami typu oglądanie goryli, mandryle itp. dziennie): 590 euro (za 2 osoby) Wodospad Poubara i most z lian: 55 euro (za 2 osoby) Czterodniowa wyprawa do Pigmejów (niecałe dwa dni w pigmejskiej wiosce): około 800 euro od osoby Tłumacz/przewodnik: 80 euro dziennie Wizyta w wiosce Pigmejów: 12 000 CFA Wynajęcie przewodnika na Iboundji: 10 000 CFA Inne przykładowe ceny: Coca cola w sklepie kosztuje 500 CFA. W knajpach przeważnie 1 000. Piwo w barze - około 800 – 1 500 CFA. 1,5 litra wody w butelce kosztuje 600 CFA. Koszt obiadu to wydatek od 1 500 CFA wzwyż. 1 500 zapłacimy na przykład za 3 kawałki kurczaka z grilla sprzedawanego gdzieś na ulicy. A po 100 CFA można kupić malutkie kawałki kurczaka z grilla. Bagietka to koszt 150 CFA. Za obiad w knajpie trzeba 63 liczyć około 5 000 – 9 000 CFA (frytki z rybą i sałatką). W bardziej ekskluzywnych miejscach nie bywaliśmy. Kiść bananów to około 500 CFA. Litr benzyny kosztuje około 250 - 500 CFA. Mydło dla szefa wioski: 450 CFA. Tanie wino dla szefa wioski: 1 600 CFA. Noclegi Baza noclegowa w Gabonie jest raczej słabo rozwinięta – szczególnie poza Libreville i Franceville. Ceny są zróżnicowane. Hotele (nawet te nie luksusowe) są bardzo drogie. Noclegi w parkach narodowych również. Przykładowo nocleg w Parku Narodowym Akanda to koszt ponad 200 euro. W miastach można znaleźć tańsze miejsca noclegowe, oberże, guesthousy, motele, hotele na godziny, pokoje przy misjach, ale warunki są wtedy prawdziwie afrykańskie (brak wody, kibla, rozpadające się łóżko, hałas dyskoteki zza ściany, robaczki itp.). W żadnym hotelu nie znaleźliśmy moskitiery, więc montowaliśmy własną, korzystając ze stelaża od sypialni z namiotu, który mieliśmy ze sobą. I uwaga na materace, które owinięte są od zawsze szeleszczącą folią – pobudka gwarantowana podczas każdego ruchu. Żeby zaoszczędzić, wynajmowaliśmy pokoje z dużymi łóżkami na dwóch lub nawet trzech i spaliśmy pod jedną moskitierą we dwóch. A ewentualnie trzecia osoba na podłodze. Przykładowe ceny – Libreville (Maison Liebermann: 24 000 CFA za 2 osoby, Tropicana (polecam): 45 000 CFA za 2 osoby), Franceville (hotel w pobliżu bazaru: 15 000 CFA), Booué (10 000 CFA za 3 osoby), Makokou (L’Auberge de l’Assemblée: 10 000 CFA za 2 osoby), Iboundji (7 000 CFA za 2 osoby) Transport Podróżowanie po Gabonie nie jest proste. W większości drogi są laterytowe, a na niektórych odcinkach znajdziemy kilkudziesięciokilometrowe odcinki asfaltu. To wkrótce się zmieni, bo na wielu odcinkach Chińczycy intensywnie pracują nad polepszeniem istniejących nawierzchni. Dodatkowym utrudnieniem jest niezbyt częste połączenia, wykonywane przeważnie tylko rano przez wieloosobowe minibusy. Przejazd minibusem (w zasadzie to pickup) na trasie Makokou – Boka Boka kosztuje 6 000 CFA na pace lub 7 000 CFA w kabinie. Minibus na trasie: Koulamoutou – Moanda kosztuje 3 000 CFA. Minibus na trasie: Lastoursville – Koulamoutou kosztuje 2 000 CFA. Pomiędzy większymi miastami można latać samolotami, które są obsługiwane przez linie lotnicze mające zakazy lotów w europejskiej przestrzeni powietrznej. Przelot Libreville – Makokou: 115 euro. Przelot Franceville – Libreville: 180 euro. Bilety na te loty kupimy tylko na miejscu w Gabonie. Nie są dostępne w serwisach rezerwacyjnych. Dużym ułatwieniem jest również linia kolejowa łącząca Libreville z Franceville. Pociągi nie kursują codziennie, zatrzymują się na kilku mniejszych, ale ważnych stacjach po drodze. Są to raczej komfortowe składy i podróż nimi trwa zdecydowanie krócej niż drogami. Koszt biletu na trasie Booué – Lastoursville: 32000 CFA. Można też wynajmować kierowców z samochodami, ale nie zawsze jest to możliwe. Nie jest to również tanie. Wynajęcie samochodu na trasie Makokou – Booué kosztuje 100 000 CFA. Koszt wynajęcia samochodu na 2 dni na trasie Koulamoutou – Iboundji – Koulamoutou: 150 000 CFA. 64 Po miastach podróżujemy nie drogimi taksówkami (oczywiście za każdym razem negocjujemy cenę przed kursem). Ceny wahają się od 1 000 CFA do kilku tysięcy. Przejazd lotnisko – Tropicana kosztuje około 1 000 – 2 000 CFA. Przejazd na trasie: Tropicana centrum Libreville kosztuje około 2 000 CFA. Taksówki i samochody do wynajęcia poza Libreville są raczej w podłym stanie. No i trzeba się przygotować na mnóstwo kurzu. Trzeba uważać na proponowane przez gabońskie agencje oferty organizacji transportu z i na lotnisko. Liczą wtedy po około 80 euro za jeden przejazd, podczas gdy koszt wynajęcia taksówki na trasie lotnisko – centrum Libreville nie powinien przekroczyć 10 euro. Bezpieczeństwo Gabon jest bezpieczny. Powinniśmy mimo wszystko unikać poruszania się samemu w godzinach wieczornych, szczególnie w Libreville. Ale i to czasami robiliśmy. Ale wiadomo - jak znajdziemy się o złej porze w złym miejscu – wszystko może się zdarzyć. Targowanie Targujemy się wszędzie i o wszystko. Pamiątki Ceny są dużo niższe niż w innych afrykańskich krajach. Na pewno warto odwiedzić jedną z kilku Village des Artisans w Libreville, gdzie ceny masek zaczynają się już od około 6 000 CFA, a kończą na poziomie kilkunastu tysięcy CFA. Zdjęcia z Gabonu: http://ww.stronagerbera.pl/galeria090/galeria090.html Relacja z Gabonu: http://www.stronagerbera.pl/relacje/art1001.html 21.Informacje praktyczne – Wyspy Świętego Tomasza i Książęca Poniżej trochę praktycznych informacji na temat Wysp Świętego Tomasza i Książęcej na podstawie własnych doświadczeń. Informacje są według stanu na wrzesień 2014. 65 Odwiedzone miejsca: Sao Tome – Santana – Roça Monte Café – Pico de São Tomé – Roca - Neves – Plaże – Roça de São João Angolares Wizy Wizę na Wyspy jest bardzo łatwo wyrobić. Jest to tanie. Na stronie http://www.smf.st/virtualvisa wypełniamy formularz, pamiętając o dołączeniu skanu paszportu w formacie pdf, numeru rezerwacji hotelowej (na booking.com można znaleźć hotele, które rezerwują noclegi nie pobierając opłat za rezygnację (na przykład Hotel Residecial). Do tego informację o liniach lotniczych, miasto z którego będziemy lecieć i nazwę linii lotniczych, którymi chcemy dostać się na Wyspy. Po 7 dniach od złożenia wniosku dostajemy promesę, którą drukujemy i pokazujemy po wylądowaniu na Sao Tome. Podbijają promesę, płacimy 20 euro na lotnisku i wstemplowują wizę do paszportu. Przy wylocie trzeba pamiętać o 18 euro opłaty wylotowej. Przelot Bilety lotnicze na Wyspy są drogie. Bilet na trasie Warszawa – Sao Tome – Warszawa z przesiadkami w Lizbonie kosztują pomiędzy 4500 a 6000 zł. Można dolecieć z Gabonu, albo Wysp Zielonego Przylądka. Za bilet w dwie strony na trasie Libreville – Sao Tome – Libreville zapłaciliśmy około 300 euro. Biletu na tej trasie nie kupimy w żadnym serwisie rezerwacyjnym. Ceny Waluta Wysp Świętego Tomasza i Książęcej to dobra. Na Wyspy zabieramy euro, aby wymienić je u cinkciarzy w centrum miasta (obok stacji benzynowej) po kursie 1 euro = 25 000 dóbr. I posługujemy się miejscową walutą, chociaż za trekking, wynajęcie samochodu, hotele, snorkelling można było płacić w euro. Koszty utrzymania zależą oczywiście od tego gdzie śpimy i czy wycieczkę organizuje biuro, czy nie. Można znaleźć biura, która za stosunkowo niewielkie pieniądze pomogą zorganizować trekking na Sao Tome, snorkelling, czy wynajęcie samochodu. Przykładowe koszty: Trekking na Pico de São Tomé (2 dni, przewodnik, tragarz, jedzenie, transport, nocleg w namiocie): 180 euro od osoby Wynajęcie samochodu z kierowcą (70 euro + paliwo. Koszt paliwa: 1 litr = 26 000 dóbr) Trzy godzinne szukanie wielorybów ze snorkellingiem: 160 euro za 2 osoby. Coca cola w sklepie kosztuje 10 000 dóbr. W knajpach przeważnie 15 000 – 20 000 dóbr. Piwo w barze około 20 000 dóbr. 1,5 litra wody w butelce kosztuje 10 000 dóbr. Kiść bananów: 10 000 dóbr. 66 Miejscowe likiery (mosquito itp.): 90 000 dóbr. Dżem z jackruita: 75 000 dóbr. Asucarinho: 1 000 dóbr. Pączek: 10 000 dóbr. Koszt obiadu to wydatek od 100 000 do 200 000 dóbr. Dostajemy pyszną ogromną rybę z frytami i surówką. Na przykład w Papa Figo albo B24. Koszt wyżerki w Roça São João (http://rocasjoao.com ) wynosi 16 euro. Noclegi Baza noclegowa jest niezła, szczególnie w stolicy. Są bardzo luksusowe hotele i pensjonaty, ale są też całkiem budżetowe hotele. Casa Turistica – bardzo przyjemny hotelik kosztowała 35 euro za noc (za dwie osoby). Drugi hotel, w którym spaliśmy kosztował 30 euro za noc. A ponieważ Wyspy są małe i tubylcy nie podróżują żeby musieć nocować, więc cała baza noclegowa jest przeznaczona dla turystów spoza Wysp. Transport Podróżowanie jest proste i tanie. Wyspę obiega prawie w całości asfaltowa droga, z przerwą na południowym zachodzie, gdzie drogi nie ma wcale. Podróżujemy minibusami. Na przykład odcinek Sao Tome – Santana kosztuje 20 000 dóbr. W mieście jeździmy taksówkami za około 10 000 – 30 000 dóbr albo motorkami za podobne kwoty. Można wynająć samochód w kierowcą. Za dwa dni płaciliśmy 70 euro + paliwo. Bezpieczeństwo Jest bardzo bezpiecznie i przyjaźnie. Chodziliśmy również po nocy i nie czuliśmy w zasadzie żadnego zagrożenia. Targowanie Targujemy się na bazarach. Poza tym ceny są niskie i raczej ustalone. Po pobycie w Gabonie nie czuliśmy nawet potrzeby targowania się o niektóre ceny. Pamiątki Nie ma zbyt dużo możliwości. Warto odwiedzić supermarket i kupić kilka miejscowych smakołyków typu likiery, suszone banany, herbaty, czy czekoladę albo wino palmowe. Niedaleko Parque Popular z knajpą B24 jest sklep z pamiątkami typu rękodzieło. Za maskę zapłaciłem 150 000 dóbr, Za 3 długie wisiorki 100 000 dóbr. 67 Zdjęcia z Wysp Świętego Tomasza i Książęcej: http://ww.stronagerbera.pl/galeria091/galeria091.html Relacja z Wysp Świętego Tomasza i Książęcej: http://www.stronagerbera.pl/relacje/art1001.html 68