Gabon, Wyspy Św. Tomasza

Transkrypt

Gabon, Wyspy Św. Tomasza
Gabon, Wyspy Św. Tomasza i Książęca 2014
1
Tym razem Gabon. Pierwszy raz Zachodnia Afryka. Pierwszy raz jadę z Mariuszem. Znów niewiadomo
do końca, która góra jest najwyższa. Mount Iboundji, czy Mount Bengoué. Ludzie mówią, że ta
pierwsza. Mierzy podobno nawet ponad 1500 m n.p.m.. Ale ludzie też mówią, że to nieprawda, że
najwyższą górą jest Mount Bengoué. Ma podobno 1070 m n.p.m., a wysokość Mount Iboundji nie
przekracza w rzeczywistości 1000 m n.p.m. No cóż. To pewnie nie ostatni zagadka Afryki. Trzeba to
po prostu sprawdzić. A przy okazji zobaczyć piękną gabońską przyrodę. Goryle, mandryle i inne. Może
uda nam się tez dotrzeć na Wyspy Św. Tomasza i Książęcą. A tam czeka dwutysięcznik i Pico de São
Tomé (2024 m n.p.m.).
1. Africa time
To tylko 18 godzin podróży. Szybko. Bez przygód. Zgodnie z planem. I wygodnie, bo siedmiogodzinny
odcinek z Frankfurtu do Addis Abeby pokonaliśmy na leżąco, spokojnie przesypiając podróż. W
Gabonie czas płynie jednak inaczej. Po afrykańsku. Tak, jak lubię.
Pierwsza niespodzianka. Odwołano nasze loty na Wyspy. Linie zawiesiły działalność na 2 tygodnie.
Super. To i tak lepiej niż gdyby mieli je odwołać podczas naszego pobytu na wyspach. Będzie trzeba
zmienić plany. Początek jest jednak bez zmian. Zamieniamy tylko kolejność pobytu w Lekedi z
wylotem na Sao Tome. Są na szczęście jeszcze jedne linie lotnicze latające na Sao Tome. Afric
Aviation. Wciąż tam latają.
Marnujemy ze 3 godziny w Agencji Ngonde, która załatwia nam przewodnika – tłumacza i bilety.
Wszystko w swoim tempie. Mejle, telefony. Nie ma pośpiechu. Ale powoli wszystko się klaruje.
Zmieniony harmonogram też. Tylko potwierdzeń brak. Będą później. Jutro. Bo w Lekedi brak miejsc i
nie wiemy czy nas przyjmą. Promesa na Sao Tome, która sobie wyrobiliśmy zaczyna obowiązywać o
tydzień wcześniej niż planujemy przyjechać. Nie wiemy, czy zadziała, czy ją zmieniać. W sumie nic nie
wiemy. A czas płynie. Do 17-ej musimy i tak czekać. Po co? Bo ktoś wychodząc z hotelu, w którym
mamy spać zabrał klucze. Wróci po 17-ej. Czekamy niecierpliwie. Chcielibyśmy pochodzić po
Libreville. Czas płynie i płynie. Aż w końcu wybija właściwa godzina. Niewiadome pozostają
niewiadomymi do rana, a może dłużej. Przynajmniej do hotelu można już pojechać. Ale ta godzina 17
nie jest zbytnio zobowiązująca. Gościa z kluczami dalej nie ma. Czekamy teraz pod hotelem. W końcu
lądujemy w śmierdzącym pokoju Maison Liebermann. Szkoda zmarnowanego czasu. Zrzucamy
plecaki i ruszamy w miasto. Wkrótce będzie ciemno. Wysiadamy przy miejscowej promenadzie i
2
spacerujemy wzdłuż wybrzeża. Jest raczej brzydko, choć inaczej niż we wschodniej Afryce. Raczej
schludnie. Dosyć czysto. Nowoczesne rządowe budynki i ogromny pałac prezydencki położone nad
oceanem kłują w oczy. Szczególnie pałac, którego nie można fotografować. Zakaz to zakaz. Ale
zawsze korci żeby go obejść. Może jutro. Dziś spróbujemy zrobić zdjęcie – symbolu miasta, takiej
lokalnej syrence. Widząc to, już z daleka pałacowi strażnicy krzyczą coś do nas. Pokazują na zegarek?
Nie wiem o co chodzi. Ale na wszelki wypadek wycofujemy się. Bez zdjęć. Lepiej nie robić sobie
problemów pierwszego dnia. Wrócimy jutro.
Zgłodnieliśmy. Spotkany na ulicy Libańczyk (sporo jest w Gabonie podobno Libańczyków) poleca
libańska knajpę. Czemu nie. Podrzuca nas tam swoim samochodem. Jest ciemno i nieco chłodno.
Nawet chłodniej niż się spodziewałem.
Trochę przeszkadza nieznajomość francuskiego. Zatrzymywani taksówkarze nie rozumieją dokąd
chcemy się dostać. Nie pomaga nawet wizytówka z nazwą hotelu. Jeden, drugi. Żaden nas nie
rozumie. Nic z tego. Konieczna jest pomoc Libańczyków. Skuteczna. Docieramy do Maison
Liebermann. Zamykamy pokój na klucz i własną kłódkę. W końcu można odpocząć.
Nie ma moskitiery. Ale mamy na to patent. Przecież mamy kijki od namiotu i własną moskitierę.
Rozbijamy to nad łóżkiem. Jest idealnie. Można spać spokojnie. Łyk Amaruli przed snem i pierwsza
noc w Gabonie przede mną.
2. W drodze do Makokou
Rano wstajemy. Przed 7. Skoro straciliśmy tyle czasu na czekanie, trzeba to nadrobić. Idziemy w
miasto! Poczuć klimat, porobić zdjęcia, poobserwować. Są miejsca brudne i śmierdzące, z których
białe ibisy wygrzebują stare śmieci. Ale ni tylko. Są też nowoczesne i czyste miejsca. Zadbane,
bogatsze. Ludzie nie są zbyt chętni do pozowania do zdjęć. Raczej nas unikają. Nie pozwalają. Kramy z
jedzeniem są już otwarte. Przede wszystkim świeże bagietki z mięsem, warzywami i sosem
nakładanym do środka. Zaczynamy jednak od porcji świeżych małych pączków. Posileni wędrujemy
dalej obserwując kolejne ibisy na śmietnikach i śpiące po katach zapchlone psy. Bezdomni leżący w
zakamarkach miasta. To ta gorsza strona Libreville. Nowoczesne samochody, budynki ze szkła,
kolorowo ubrane kobiety. To ta lepsza część. Odwiedzamy mauzoleum pierwszego prezydenta
Gabonu - Léona Mba. Nieco przypadkiem, za 1000 CFA łapówki strażnik wpuszcza nas do środka.
Można fotografować.
W mieście jest sporo Muzułmanów. A co za tym idzie – kilka dużych meczetów.
Temperatura wzrasta. A nam pot spływa coraz gęściej. Zaczęło się. Niby pochmurno, a jednak gorąco
i parno. Tego się spodziewałem.
Pytamy o Village des Artisans – miejscowe bazary z pamiątkami. Przypadkowy koleś prowadzi nas na
miejsce. Oglądamy maski i figurki. Większość sprawia wrażenie tandety i masowych wyrobów. Część z
nich widywałem już w innych afrykańskich państwach. Ale są też przedmioty wyglądające na
gabońskie i oryginalne, choć i sprzedawcy i my wiemy, że są tylko stylizowane na takie. Tym razem
tylko sprawdziliśmy gdzie ceny i lokalizację bazaru. Pewnie wrócimy tu na koniec naszego pobytu.
3
Zostało niewiele czasu. Wracamy. Idziemy w okolice Pałacu Prezydenckiego – tam, gdzie wczoraj nie
pozwolono nam robić zdjęć. Chcemy zrobić zdjęcie pomnika wyzwolonego niewolnika. Gdy
zatrzymujemy się przed nim sytuacja z wczoraj się powtarza. Strażnik pałacowy krzyczy do nas z
daleka. Odchodzimy. Ale w międzyczasie robimy zdjęcia. Z ręki. Żeby nie rzucać się w oczy. Misja
udana. Kupujemy jeszcze kanapki i ciastka na drogę, po czym wracamy do hotelu po bagaże. Czeka na
nas jeszcze drugi dzień załatwiania spraw, potwierdzeń i biletów. To znów może potrwać. A czasu
dużo nie ma. Lecimy dziś do Makokou.
W Afryce nikt się nie spieszy. Nie otrzymujemy nowych informacji. Wciąż nie wiemy, czy wizyta w
Lekedi w innym terminie jest możliwa. Nie wiemy, czy nasze promesy na Sao Tome będą ważne. Nic
nie wiemy. No trudno. I tak musimy lecieć do Makokou.
Stawiamy się na lotnisku dwie godziny przed wylotem. To zupełnie bez sensu. Samolot jest
spóźniony. Kto wie, ile czasu. Możemy spokojnie czekać. Mija godzina. Druga. W końcu zaczyna się
check-in. W naszych głównych plecakach targamy 40 kg bagażu. W bagażu podręcznym dodatkowe
20 kg. Skąd aż tyle? To prezenty. Dla szefa wioski Boka Boka. Niebieskie mydło w kostkach – sześć
sztuk i dwa kilogramy cukru. To nie wszystko. Resztę dokupimy w Makokou. Pakujemy się do
niewielkiego Embraera linii Nationale Regionale Transport. Trochę ciasno. To pierwszy lot liniami
4
znajdującymi się na czarnej liście Unii Europejskiej, czyli takimi, które mają zakaz lotów w przestrzeni
powietrznej Unii. Odbędziemy takich lotów jeszcze 3.
To nie będzie długi lot. Tak nam się wydaje. Może godzinę. Po drodze międzylądowanie w Oyem. I
niby nic strasznego, ale to zawsze jedno lądowanie i start więcej. Szkoda się jednak przejmować.
Lądujemy w Makokou dopiero po 17-ej. Zbyt późno żeby znaleźć transport do Boka Boka. Zostaniemy
tu na noc. Znajdujemy oberżę za 10000 franków. To sporo taniej niż w Libreville. Warunki podobne.
Słabe. Ale przynajmniej tak nie cuchnie. Jest prysznic i łóżko. Moskitierę mamy swoją. Wystarczy.
Rozłożymy ją znów jak sypialnię w namiocie.
Wieczorem spacerujemy przez Makokou. Dołącza do nas jakiś pracownik miejscowego więzienia.
Podobno lekarz. W ostatniej czynnej o tej porze knajpie zamawiamy pyszne steki. Po raz pierwszy
miałem szansę spróbować dziką leśną świnię lub gazelę, czyli słynny bushmeat. Ale powstrzymałem
się. Spróbuje kiedy indziej.
Pierwszy raz na naszym wyjeździe spotykamy osobę, która coś słyszała na temat Mount Bengoué. To
właśnie ten spotkany gość. Dziwi się dlaczego chcemy jechać do Boka Boka. Dlaczego akurat ta góra?
Wyjaśniamy, że to prawdopodobnie najwyższa góra Gabonu. Dziwi się. Przecież w szkole został
nauczony, że najwyższa górą jego kraju jest Mount Iboundji. To nas zbija z tropu. Na szczęście
podobno ludzie chodzą na naszą Mount Bengoué. To zawsze jakiś promyk nadziei.
Dokupiliśmy szefowi wioski flaszkę taniego wina i mleko w proszku. Niech ma. Podobno w Boka Boka
nie ma butelkowanej wody. Musimy zabrać ją ze sobą, albo zaryzykować picie wody ze studni. W
sumie mamy ze sobą tabletki do odkażania wody. Wybieramy jednak dźwiganie zgrzewki wody na
głowę. Nasz bagaż znowu się powiększył.
Przed nami krótka noc. Po raz pierwszy na wyprawie wykonuję notatki. W łóżku, pod moskitierą. To
dodatkowo skraca mój czas przeznaczony na sen. Szkoda jednak by było zapomnieć to, co nas
spotyka.
5
3. Porażka – Mount Bengoué nie dla nas
Wielki dzień. Jedziemy do Boka Boka. Może jeszcze dziś uda się zdobyć Mount Bengoué. A
przynajmniej uzyskać przychylność szefa wioski. Targamy przecież ponad 6 kilogramów dla niego. O 6
rano stawiamy się na dworcu z biletami w garści. Z biletami na pickupa. W środku. Na pace były
tańsze, ale przeczucie podpowiadało, że lepiej będzie podróżować w kabinie. Chyba nas nie myliło.
Africa time znów nas dopada. Mieliśmy ruszać o 6.15. Mija 7. Czekamy. Tłum na dworcu rośnie.
Korzystamy z tego. Robimy zdjęcia. Przy okazji wypytujemy o Mount Bengoué. Sporo ludzi słyszało o
tej górze. Niektórzy na niej nawet byli. Jest z nami nasz przewodnik i tłumacz – Christopher. Bardzo
nam pomaga. Wypytujemy o górę, o wszystko co jest z nią związane. Ciągle powraca ta sama historia.
W 1999 roku w rejonie góry przebywali Kanadyjczycy. Szukali jakichś endemicznych ptaków. Ludzie
opowiadają, że są wyjątkowe. Mają podobno niesamowicie kolorowe pióra. Pojawiają się tylko w tym
rejonie. Z opowieści wynika, że w czasie jednej z wędrówek jeden z Kanadyjczyków zaginął. Do tej
pory nie znaleziono jego ciała. Historie ta powtarzają kolejno pytane osoby., również szefowie innych
wiosek, czekający razem z nami na transport. Brzmi ciekawie. To podobno dlatego mieszkańcy Boka
Boka nie chcą rozmawiać o wchodzeniu na górę. Jest światełko w tunelu. Podobno samo wejście nie
trwa długo. Dwie do czterech godzin. Zależy kogo pytamy. Ale już coś wiemy. Super!
Mijają dwie godziny czekania i rozmów. Zaczęli pakować nasze bagaże. Na dach. Spory stos się
uzbierał. Zakrywają plandeką i wiążą sznurkiem. Można jechać. Pickup jest wypchany na Maksa. W
kabinie 6 osób, dwie z przodu, cztery na tylnej kanapie. I kilkanaście osób na pace. Część stoi. Jest
ciasno. Wyjeżdżamy z Makokou ostatnim fragmentem asfaltowej drogi przed granicą z Kongiem.
Przed nami ponad 150 km laterytowej drogi przez dżunglę. Z kilometra na kilometr coraz węższej i
gorszej. Mimo ciasnoty, jedzie się całkiem dobrze. Droga jest zaskakująco równa. Kierowca jedzie
bardzo szybko. Szybciej niż trzeba. Ale chyba wie co robi. Jeździ tędy codziennie. Na policyjnych
punktach kontrolnych mamy chwile oddechu. Można wyprostować kości. Trzeba pokazać paszport. I
wizę. Za każdym razem zastanawiają się, czy wszystko jest w porządku z wizą. Pytają czemu wiza jest
nieważna. Nie wiem, czy udają, czy nie umieją czytać, czy po prostu pierwszy raz spotykają się z
takimi wizami. Wizy są ważne. Po chwili namysłu zaczynają rozumieć.
6
Zamiast dwóch – jedziemy cztery godziny. Docieramy do niewielkiej przydrożnej wioski Boka Boka. Po
obu stronach drogi niewielkie budyneczki z gliny i drewna. W oddali wznosi się góra. Ta góra. Mony
Bengoue. Już wkrótce będzie nasza. Mam nadzieję. Wysiadamy. Wydobywamy bagaże ze stosu
pakunków wiezionych na dachu. Dookoła nas robi się zbiegowisko. Biali? U nas w wiosce? Wita nas
najmłodszy brat szefa wioski. Prosimy o wizytę u szefa. Prowadzi nas do jego chaty. Wita nas
staruszek ubrany w jaskrawy dres. To Jean Robert Embony – szef Boka Boka. Zaprasza do środka.
Ładujemy się ze wszystkimi tobołami i siadamy na krzesłach. Razem z nami szef, jego brat i
kilkanaście osób. Christopher opowiada spokojnie o celu naszej wizyty. Wyjaśnia, że chcemy wejść na
górę i prosimy szefa o zgodę. W międzyczasie pokazujemy nasze zdjęcia. Szef wioski opowiada znaną
już nam historię.
W 1999 roku do wioski przyjechali Kanadyjczycy. Duża grupa. Szukali unikalnych ptaków,
zamieszkujących wzgórza Mount Bengoué. Wyszli w góry. Podzielili się na trzy grupy. W pierwszej
znajdował się doświadczony miłośnik ptaków i badacz, Roy Baker. Był starszym mężczyzną. Miał 70
lat. Kondycyjnie odstawał od grupy. Zatrzymał się, aby odpocząć. W tym samym czasie jego grupa
poszła dalej. On Miał ich za chwilę doścignąć. Nie stało się tak. Niewiadomo co się stało. Idąca za nimi
druga grupa nie spotkała go. Trzecia również. Do pierwszej grupy nie dotarł. Prawdopodobnie ruszył
za pierwszą grupą, ale niewłaściwą ścieżka. Zgubił się. Słuch po nim zaginął. Do dziś nie znaleziono
7
jego ciała. Wysłano nawet za nim helikoptery gabońskiej armii. Szukali go również Kanadyjczycy.
Zaginięcie to było powodem dyplomatycznego napięcia pomiędzy Gabonem i Kanadą.
Jean Robert, który był uczestnikiem tej feralnej wyprawy trafił do więzienia. Udało mu się wyjść z
niego tylko dzięki zeznaniom Kanadyjczyków, którzy powiedzieli, że nie miał z zaginięciem nic
wspólnego. To był wypadek. Błąd Roya i grupy. Nie powinni się rozdzielać. Szef wioski został
uwolniony. Wprowadzono zakaz wpuszczania zagranicznych turystów do dżungli i na górę. O tym
wszystkim opowiedział nam Jean Robert.
Zamurowało mnie. Nie spodziewałem się takiego rozwoju wypadków i takiej historii. Nie pomagają
nasze prezenty. Mydło, cukier, mleko, wino, kabanosy i pamiątki z Polski nie przekonują go. I chociaż
trafiliśmy z wyborem tych prezentów (przede wszystkim wina) w jego gust – on nic zrobić nie może.
Bardzo by chciał, ale nie może złamać zakazu. Nie może nam pozwolić iść na górę.
Powinniśmy mieć ze sobą oficjalną, pisemną, imienną zgodę władz na wejście na górę. Nie mamy. Nie
wiem co dalej robić. Czuję się bezsilny. Niby mamy 3 dni zapasu na nieprzewidziane okoliczności, ale
dziś jest sobota. To tez nam nie pomaga. Wcześniej niż w poniedziałek nic nie zrobimy. Bezsilność się
nasila. Dopytujemy co można zrobić żeby taką zgodę dostać. Kto może ja wydać. Nie jest to do końca
jasne. W oddalonym od Boka Boka o kilkadziesiąt kilometrów miasteczku Mekambo urzęduje
gubernator i żandarmeria. Podobno mogą taką zgodę wydać. Ale w sobotę? Nie sądzę. Nie ma co się
jednak poddawać. Nie po to lecieliśmy taki kawał i wydawaliśmy tyle kasy żeby się poddać bez walki.
Trzeba działać. Jak się dostać do Mekambo? W wiosce nie ma samochodów. Jedyny jest teraz właśnie
w Mekambo. Wróci później. Trzeba czekać. Nie mamy wyjścia. Sisi z gabońskiej agencji, która
pomogła nam tu dotrzeć nic nie jest w stanie w tym momencie pomóc. Musimy czekać.
Dowiadujemy się jeszcze kilku ciekawostek na temat zaginięcia Kanadyjczyka. Ktoś powiedział, że to
zaginięcie to nie był pierwszy taki wypadek z jego udziałem. Podobno często się odłączał w
poszukiwaniu ptaków i znajdował się po dłuższym czasie. Ale tym razem się nie odnalazł. Nie składa
się ta historia w całość. Ktoś dopowiada również, że w trakcie poszukiwań znaleziono jego plecak i
ręcznik. Nic poza tym. Może poszedł się wysikać i ktoś go napadł, porwał i ukrył? To byłoby
wiarygodne. Może zaatakowało go jakieś zwierzę? A może wpadł do jednej z wielu potężnych dziur,
które można spotkać w okolicy Mount Bengoué i nie mógł się wydostać? To też prawdopodobne,
szczególnie, że nikt z mieszkańców nie odważyłby się zajrzeć do tych tajemniczych dziur w ziemi.
8
Budzą strach. Nie do końca tez jest jasne w wyniku czego powstały. Czy to stare kopalnie złota, rud,
czy innych złóż? Nie wiemy. Ciała nie ma. Jest zakaz chodzenia na górę.
Szef wioski mówi, że od czasu wypadku żaden turysta nie była na górze. Kilkukrotnie zdarzało się, że
ktoś przyjeżdżał do wioski i chciał uzyskać zgodę, ale nikt jej nie dostał. Może to nam się właśnie uda?
Niespodziewanie w wiosce pojawia się kolumna samochodów z szefem żandarmerii i gubernatorem.
Lepiej nie mogliśmy trafić. Musimy ich przekonać. To nasza szansa. Christopher wyjaśnia cel naszej
wizyty. Pokazuje dokumenty. W zamian dostaje opieprz za to, że przyjechaliśmy do wioski. Według
nich najpierw powinniśmy dostać od nich zgodę. Szef administracji miota się ze złości. Chyba oszalał.
Czubek jakiś. Żeby zaraz nas do pierdla nie wsadził. No to chyba mamy pozamiatane. Kto mógł
pomyśleć, że ten gostek może mieć coś do powiedzenia w tej sprawie. Musi chyba pokazać kto tu
rządzi. Szasta papierami. Krzyczy. Mówi, że dokumenty powinny być wypisane na komputerze, a nie
odręcznie. Powinny tam być wpisane nasze nazwiska, dokładny cel wizyty, daty i jeszcze wszystko
opieczętowane zgodą kogoś z władz. Tylko kogo? Afrykańska biurokracja. Znowu chyba nic z tego nie
będzie. Ręce opadają. Christopher nie pozostawia nam złudzeń. On się nie zgodzi po tej szopce. Co
robić?
Wracamy do domu szefa Boka Boka. Cisza. Myślimy. Może dać gubernatorowi dotację? Podsuwamy
pomysł. Christopher się waha. Rozmawia z kierowcą samochodu, który właśnie wrócił do wioski.
Może to dobry pomysł? Kierowca wspomina, że spotkał kolumnę samochodów i przypadkowo
dowiedział się, że osoba odpowiedzialna za zgodę będzie na nas czekać w Mekambo. Trzeba tylko się
tam dostać. Nie mamy też wyboru. Musimy skorzystać z propozycji miejscowego kierowca. Tu
samochody jeżdżą wyjątkowo rzadko. Nie mamy nic do stracenia. Płacimy mu 30 000 CFA. Jedziemy.
To chyba nasza ostatnia szansa.
Mekambo to ostatnie miasteczko przed granicą z Kongo. Do granicy jest już zaledwie 80 km. Ulice są
wyłożone betonowymi płytkami. Asfalt tu jeszcze nie dotarł. Jedziemy do gościa, co ma władzę.
Czekam niecierpliwie z Mariuszem w samochodzie. Jesteśmy gotowi dać w łapę. Nie wiemy ile
wystarczy. Ale może się uda dogadać. Christopher wraca z kierowcą. Złe wieści. Mount Bengoué
jednak nie dla nas. Biurokrata nie może sam podjąć decyzji. Musi się poradzić kilku osób.
Najwcześniej w poniedziałek. Ale tylko wtedy, gdy dostanie zgodę od kilku dodatkowych osób z
Libreville. To możemy się pożegnać z marzeniami o górze tym razem. Nic już nie wskóramy. I dotacja
nie działa. Jestem wściekły. Tyle przygotowań, planów i nikt nas nie uprzedził, że trzeba mieć
pozwolenie. Załatwiłbym je jakoś wcześniej. Ale teraz już nie ma na to szansy. Nie ma czasu. Pewnie
ze dwa tygodnie trzeba chodzić od urzędu do urzędu, zahaczając o Ministerstwa, a może i samego
Prezydenta. Góra nie dla nas. Przygnębieni wracamy do Boka Boka. Jeszcze raz staramy się przekonać
szefa Boka Boka. Ale nie ma na to szans. Cały plan upadł.
9
Siedzimy przed jednym z domków we wsi i patrzymy na opustoszałą o tej porze wioskę. Księżyc
rozświetla okolice. W tle rysuje się kształt naszej Mount Bengoué. Odgłosy dżungli dobiegają zza
chatki. Popijam tanie gabońskie wino i próbuję napisać parę słów z dzisiejszego dnia. Nadchodzi czas
kolacji. Zanim dostajemy naszą michę kolację zjada cała miejscowa rodzinka. Na nasz koszt. My na
końcu. Dostajemy suszoną rybę odsmażoną w sosie z dodatkiem ryżu. Niezła.
Staramy się dowiedzieć czegoś o życiu w wiosce i okolicy. Z czego się utrzymują, co robią. Gdy
potrzebują mięsa, polują w lesie na zwierzęta. Pokazują nam przy okazji upolowaną wczoraj małpę.
Jeszcze tego nie wiemy, ale jutro będziemy razem z nią podróżować na pace pickupa do Makokou.
Gospodarz mówi, że polować można tylko do jutra. Ale to nie jest jedyna wersja jaką udało nam się
usłyszeć. Parę godzin wcześniej dowiedzieliśmy się, że polować można do 15 września. I komu tu
wierzyć? I tak pewnie polują wtedy, kiedy im się zachcę. A wszelkie zakazy nie są zbytnio
respektowane. Dowiadujemy się też, że najlepsze mięso jest z dzikich świń i z takich zwierzaków,
które mają kolce. Pisząc to niestety nie bardzo jestem w stanie odgadnąć o jakie dokładnie zwierzęta
chodzi.
Dzisiejszą noc spędzimy w jednej z chatek. Podłoga w niej nie jest zbyt równa. To po prostu krzywo
ubita ziemia pod dachem, z licznymi dołami. Pożyczają nam materac, na którym rozbijamy sypialnię
naszego namiotu. I jest miękko. Nad naszymi głowami wisi pomalowana na czerwono czaszka
szympansa. Wpatruje się w nas. Tutejsi chłopcy opowiadają nam jeszcze o poszukiwaniu złota w
górach. Trudnią się tym. Wędrują z wioski przez kilkadziesiąt kilometrów przez dżunglę w
poszukiwaniu złota. Pokazują nam nawet zawiniętą w sreberko swoją zdobycz. To kilka gramów
czystego złota. W zasadzie złotego piasku. Wart według nich około 20000 CFA Drogo. Mówią, że to
dlatego, że to czyste złoto.
Dzień pełen emocji dobiega końca. Jutro wyjeżdżamy. Nie mamy szans na uzyskanie pozwolenia.
Spróbujemy zdobyć Mount Iboundji. A do Boka Boka wrócę. Z odpowiednim pozwoleniem.
10
4. Z małpą na pace
Budzę się. Ciemno dookoła. Tylko ten dziwny hałas. Koguty rozpoczęły pobudkę. Nie za wcześnie?
Jest 2.30. Na szczęście po chwili zasypiam ponownie. Budzi mnie wołanie Christophera. Kierowca już
podobno wyjechał z Mekambo. Będzie za godzinę. Akurat. Już znam tą wasza punktualność.
Odwracam się na drugi bok i zasypiam. Budzę się o 6.30. Nagle w wiosce ktoś krzyknął, że pickup
przyjechał. Rzeczywiście. Zwijamy namiot w pośpiechu. Dziękujemy za gościnę i pakujemy się na
pickupa. Tym razem z tyłu. Obok martwej małpy, zakrwawionej ryby, śmierdzącego octem płynu,
wylewającego z beczki i chorego dziecka. Ten wyjątkowy pośpiech jest dlatego, że wiozą dziecko do
szpitala na transfuzję krwi. Mówi się, że dzieci z tego regionu Gabonu często cierpią na niedobór krwi.
Przelatuje mi przez głowę myśl, co byśmy zrobili, gdyby chory na Ebolę jechał tu razem z nami.
Dzieciak na szczęście nie prycha i nie rzyga. Jęczy i płacze. Nie dziwię się. W dłoń ma wsadzą
zabrudzone wenflon. Pędzimy na złamanie karku. Martwa małpa gdzieś tam przewala się pod
naszymi nogami. W 3 godziny jesteśmy w Makokou. Odwozimy dziecko do szpitala i mamy mnóstwo
czasu na zorganizowanie dalszego transportu do Booué. To był niezła przejażdżka. Zsiadamy z
pickupa cali zakurzeni, z prawie centymetrową warstwą afrykańskiego pomarańczowego pyłu na
sobie. Jest nieźle.
11
Ależ tu wszystko długo trwa. Szukanie ludzi, taksówek, transportu, negocjacje. Żeby nie tracić czasu
snujemy się w panującym o tej porze upale po bazarze. Fotografując sprzedawców wszystkiego i ich
towary. Tu też nie są tym zachwyceni. Wręcz przeciwnie. Mocno protestują. Liczyliśmy na stragany
pełne bushmeatu, czyli mięsa z lasu. Takie wyobrażenie przywiozłem ze sobą o tym rejonie. A
tymczasem na stole rozkłada się jedna, niewielka gazela.
Na lunch, w przyulicznym barze - grillu zamawiamy kurczaka i bagietkę z pobliskiego sklepu. To czas
na znalezienie miśka i samochodu do Booué. Negocjacje przeciągają się w nieskończoność. Ustalenie
ceny to nie wszystko. Misiek musi jeszcze zatankować samochód. A to w Makokou nie takie proste.
Brakuje benzyny. Trzeba ją kombinować na lewo. Oczywiście wtedy wszyscy chcą zarobić i kosztuje
więcej. O ile w ogóle jest. Oczywiście to tez argument to podwyższenia ustalonej już ceny za przejazd.
Zgadzamy się zapłacić 5000 CFA więcej. Czekamy dalej. Jak to w Afryce. Obserwujemy wolno toczące
się życie w Makokou. Jakieś babki wracają z kościoła. Dziś jest przecież niedziela. Kolorowo ubrane,
wymalowane, wyluzowane. Tańczą i chętnie pozują do zdjęć. Chcą nawet ze mną tańczyć.
Przechodzące dzieciaki pytają, czy mogę im zrobić zdjęcie. Ale nie tu. U nich w domu. Okazuje się, że
ich babcia szuka fotografa, który mógłby jej zrobić zdjęcie. Wydaje się nam, że nie mamy na to czasu i
praca w Gabonie przechodzi koło nosa. A mogło być ciekawie. Dalej czekamy. Po kilku kolejnych
informacjach, ze samochód jest już w drodze, w końcu rzeczywiście jest. Z obiecanego komfortowego
samochodu 4x4 ostatecznie zrobiła się Toyota Corolla 4x4 z ledwo otwierającymi się szybami i
dodatkowym pasażerem na gapę. Nie tak to sobie wyobrażaliśmy. Nie ma wyjścia. Musimy jechać,
jeśli chcemy zdążyć na nocny pociąg z Booué do Lastoursville. Podjeżdżamy po drodze po bagaże.
Zmieniamy kierowcę na takiego, który umie prowadzić samochód, bo ten co po nas przyjechał
niekoniecznie umiał cokolwiek. I w drogę! Kolejne 100 km szutrowa drogą. Już wkrótce ma się
zamienić w równy chiński asfalt. Jest na to szansa. Mijamy mnóstwo pracujących ludzi,
utwardzających i przygotowujących jezdnię do asfaltowania. Kontrole drogowe mijamy bez
problemów. Zatrzymujemy się na nich tylko na chwile. Nawet paszportów nie sprawdzają. Kierowca
jest policjantem i zna się z żandarmami. Pozdrawia ich, a oni puszczają nas dalej. Nic nie płacimy. Inni
nie maja tak dobrze. Przełożeni żandarmów każą im ściągać forsę od przejeżdżających kierowców.
Każdego dnia muszą zebrać określoną kwotę. Jak nie zbiorą – mają problem. Więc wymuszają haracze
za przyjazd nawet, gdy wszystko jest w porządku z papierami i samochodem. Najwięcej płacą
kierowcy taksówek i samochodów z białymi. Żandarmi wiedzą, że kierowca, który jedzie z białymi
12
dostanie sporo kasy za kurs. Więc czemu miałby się nie podzielić z nimi? Znajdują byle powód i każą
płacić.
Po 100 kilometrach dojeżdżamy w oknu do asfaltowej drogi. Odpoczywamy nieco od pyłu. Przejazd
prawie 500 kilometrów w kurzu załatwiło nam pomarańczowe barwy na dłużej. Przerwa w szutrowej
drodze to zaledwie 50 km. I wracamy na pomarańczowa gabońską drogę. Nas kierowca pędzi coraz
szybciej. A jeszcze szybciej, gdy widzi na horyzoncie inny samochód. Wtedy zaczyna się wyścig i
rywalizacja kto kogo bardziej zakurzy. Żaden nie chce zwolnić. Tak wygląda gaboński styl jazdy. Aby
nie dać się wyprzedzić i jak najbardziej zakurzyć rywala. Mści się to na nas na przedmieściach Booué.
Łapiemy kapcia. Dobrze, że jest dużo czasu do odjazdu pociągu. Wymiana przebitej opony nie trwa
długo. Mamy jeszcze nawet czas na szybkie spojrzenie na rzekę. Chcemy zobaczyć most kolejowy. Ale
nic z tego. Nie znajdujemy go. Jedziemy na dworzec.
Całkiem schludny. Spodziewałem się niezłej dziury. Kasy i punkt nadawania bagażu za kratkami.
Jednak reguły panujące na dworcu są nieodgadnione. Jeden pracownik. Przyjmuje i nadaje bagaże,
rezerwuje bilety i je sprzedaje. Ma nawet system komputerowy do tego! A wszystko trwa po
gabońsku. Wolno.
Nie ma dla nas biletów! Porażka. Nie możemy tu zostać na najbliższe dwa dni. Tu nic nie ma. Każe
nam czekać do rana, do przyjazd pociągu. Może coś się jeszcze zwolni. Christopher wymyśla historię,
że jesteśmy badaczami, wysłannikami Ministra Turystyki i musimy jechać tym pociągiem. Nie działa.
Sprzedaje tą samą historię policjantowi. Ten obiecuje pomóc. Ale nie ma takiej potrzeby. Nagle
okazuje się, że dziwnym trafem pojawiły się bilety. Dokładnie trzy. Dokładnie do tej stacji, do której
potrzebowaliśmy. Ktoś przekazał sprzedawcy, że rozmawiamy z policjantem i chyba jednak bilety
powinny się dla nas znaleźć. I są. Kosztowało nas to parę franków opłaty za pośrednictwo. Udało się!
Ciekawe jakby się potoczyły dalsze losy podróży, gdybyśmy kiblowali w Booué.
13
Do odjazdu pociągu mamy 5 godzin. Wystarczy żeby się zdrzemnąć w hotelu. Pierwszy, który
odwiedzamy znajduje się tuz przy dworcu. Speluna Aż miło. To zwykły burdel na godziny. Ale i tak
zajęty. Na wzgórzu jest ładny, jasny i oświetlony – widoczny z daleka hotelik. I są wolne miejsca.
Zostajemy. Christopher udaje, że nie zna francuskiego. Mamy z niego niezły ubaw. Pracownicy hotelu
nie wiedzą co z nami zrobić. Zachowujemy się co najmniej dziwnie. Bierzemy jeden pokój na trzech.
Ale tylko do trzeciej rano. Na kolację pochłaniam potężna porcję pysznego kurczaka z frytkami i
dodatkowo zdopingowany buteleczką żołądkowej padam ze zmęczenia.
Śpię jak dziecko. Niecałe dwie godziny. Nieprzytomni wracamy na dworzec. Jest jeszcze ciemno. Na
dworcu wszyscy jeszcze śpią. Pociąg oczywiście się spóźnia. Jak to w Gabonie. Podobno czasem
zdarza się, że pociągi potrafią zgubić wagon. Nie bardzo sobie to wyobrażam, ale przygoda byłaby
niezła. Cały skład musi się wtedy zatrzymać i cofać po zagubiony wagon. Dobrze jak się zorientują w
miarę szybko…. Niezły numer – naprawdę, ale może nie tym razem.
Na dworcu podpadamy jakiemuś tajniakowi – policjantowi, który myślał, że zrobiłem mu zdjęcie
podczas jedzenia. Na szczęście tylko tak myślał. Akurat tym razem nie fotografowałem ludzi. To
oczywiście jest zabronione – jak mówi – jak fotografowanie prawie wszystkiego.
Po prawie godzinie nadjeżdża pociąg. Pełen wypas. Lepszy niż u nas. Fotele rozkładane prawie do
pozycji leżącej. Klimatyzacja. Czysto. Mnóstwo miejsca. Tak jest w pierwszej klasie i klasie VIP. Jak jest
w drugiej klasie nie widzieliśmy, bo zaraz po wejściu do wagonu zasypiamy na drugą część nocy.
5. Ciągle w drodze
Budzimy się tuz przed naszą stacją. Jazdę gabońskim pociągiem kończymy w Lastoursville. Było warto.
Przesiadamy się od busa, który ma nas zabrać do Koulamoutou. Najpierw ze stosu wyładowanych z
bagażowego wagonu pakunków trzeba wydobyć nasze plecaki. Ładujemy je na dach minibusa i
pakujemy się do środka. Znowu ścisk. O jak fajnie. Po krótkiej drzemce jesteśmy na miejscu. Stąd do
Ibiundji musimy wynająć kolejnego miśka z własnym transportem. O tej porze nie ma już publicznego
transportu. Przyjdzie nam sporo na niego czekać. Zdążymy odwiedzić kafejkę internetową z
makabrycznie zawirusowanymi komputerami. Potrzebujemy tego do wydrukowania dokumentu
dotyczącego naszej podróży/misji w Iboundji. Będziemy musieli go pokazać merowi miasteczka.
Straszna jest ta biurokracja. Ciekawe, czy tym razem pozo wola nam iść w góry. Zostało nam trochę
14
czasu na poszwędanie się po bazarze i fotki sprzedawców. Bushmeat niestety wciąż jest trudny do
wypatrzenia. W Koulamoutou na stole leży kilka poćwiartowanych gazel. Robimy tez zakupy w sklepie
i zjadamy śniadanioobiad w barze. Tradycyjnie kawałek kurczaka z grilla z bagietką i coca colą.
Spodobało nam się to danie. Jedyne na co musimy zwracać uwagę to deska służąca oprawianiu
kurczaka. Jest niemiłosiernie cuchnąca. Widać, że kurczaki są na niej patroszone, a później, po
upieczeniu dzielone na kawałki. Wolimy jednak nie mieć styczności z pozostałościami na niej
żyjącymi. Dla dobra naszych żołądków i oszczędności w papierze toaletowym. Ale są tacy, co
korzystają z usługi krojenia kurczaka na kawałki na deseczce. Powiedzenia. Kurczak jest jednak marny.
Smród z deski nie poprawia naszych odczuć.
Kierowcy wciąż nie ma. W słuchawce wciąż słyszymy, że już jedzie. Już jest blisko. Po kolejnej godzinie
okazuje się, że pomaga rozwieść pasażerów samochodu, który miał wypadek. Pięknie. A czas mija. Po
gabońsku. A my czekamy.
W końcu jest. Ale to nie koniec. Musimy jeszcze wynegocjować cenę. To też nie koniec. Pan kierowca
musi jeszcze pojechać do domu żeby się wykąpać. Musi też pogadać po drodze znajomymi. Mnóstwo
spraw. My poczekamy. Gdy już wszystko załatwione proponuje jeszcze umycie samochodu. Dba
żebyśmy nie jechali w brudzie. Nie, nie trzeba. Przyzwyczailiśmy się. Pojedziemy tym zdezelowanym
brudasem. I tak wszystko mamy uwalone w pomarańczowym pyle. Jest jedna korzyść z tego
przejazdu. Tradycyjny pasażer na gapę nie siada tym razem z nami. Jedzie na stojąco razem z
bagażem na pace i się kurzy. Więc mamy luzy. Siedzę z przodu. Nie da się zapiąć pasa. Nie działa.
Trochę szkoda. Kanapa ledwo się trzyma. Jakaś sprężyna uparcie wbija mi się w plecy. Jak w coś
hukniemy to polecę daleko. A okazję już mam na samym początku. To znowu gaboński styl jazdy.
Zakurzyć i uciec. Dogonił nas jakiś samochód. A nasz kierowca, jak to Gabończyk nie daje się
wyprzedzić. Przyspiesza. Wyścigi czas zacząć. Nie ustępujemy. Pędzimy po szutrowej drodze tak
szybko, jak się tylko da. Kurz jest niemiłosierny. Nie mamy szans. Dokładnie w miejscu, gdzie zwęża
się droga wyprzedza nas. Odbijamy lekko w prawo i tylko kilka centymetrów dzieli nas od drzew,
krzaków, czy co tam jeszcze było poza drogą. Nieźle się zapowiada.
Gadatliwy szofer opowiada różne historie. Pokazuje swoją ziemię, na której założył różne plantacje.
Mówi, że w Gabonie nie ma z tym problemu. Zapewne wystarcza solidna łapówa. Jak mówi, ziemia
nie należy do nikogo. Jedyny warunek jaki musi spełnić to ochrona zagrożonych gatunków drzew. Nie
15
wiem jednak dokładnie o jaką ochronę chodzi. Domyślam się, że to tylko teoria. W rzeczywistości nikt
się nie przejmuje wycinanymi drzewami.
Gość chwali się, że często podróżuje na trasie Koulamoutou – Iboundji. To pewnie dlatego popisuje
się szybką jazdą. Zarzeka się, że wie, która góra jest najwyższa. Najwyższa góra Gabonu jest
oczywiście Mount Iboundji. Czyli nic nie wie. Nie dyskutujemy z nim jednak. Jutro sami sprawdzimy
jaką wysokość ma Mount Iboundji. Taką mam nadzieję.
Tymczasem zmierzcha. Kierowca meczy nas coraz głośniejszą pigmejską monotonną muzyką.
Dojeżdżamy zmęczeni do Iboundji. Widzimy górę. Ładna. Pierwsze kroki kierujemy na posterunek
żandarmerii. Pokazujemy wydruk, na którym opisana jest nasza „misja”. Z udawanym szacunkiem
odnosimy się do siedzącego w pomieszczeniu żandarma. Spisuje nasze dane z paszportów. Wypytuje
też o te dane, których w paszportach nie ma. Na przykład czy nasi rodzice jeszcze żyją. No bzdura. Po
zanotowaniu wszystkiego, co mu tylko do głowy przyszło wydaje nam łaskawie zgodę na wyjście w
góry. Ale szopka. Grzecznie dziękujemy. Oczywiście nie możemy zrobić zdjęcia posterunku i
gabońskiej flagi. To oczywiście zabronione. Eh te gabońskie strachy.
Czeka nas jeszcze wizyta u mera Iboundji. Christopher grzecznie nas przedstawia. Mer z podziwem
kiwa głową. Zgadza się. Dostaje w podziękowaniu pocztówki ze zdjęciami z Polski. Dopiero później
przychodzi mi do głowy myśl, że to mógł być błąd. Na pocztówkach jest przecież flaga Gabonu. Kto
wie, może poprzez nadrukowanie flagi na pocztówce popełniłem przestępstwo? Chyba tego nie
zauważa. Kto wie. Woła do siebie jednego z Pigmejów. Przedstawia go jako naszego przewodnika na
jutro. Widać, że mer się orientuje i wie, gdzie jest góra. Wyjaśnia mu co chcemy zrobić. Ustalamy
cenę. Przy okazji okazuje się, że jutro w pigmejskiej wiosce odbywać się będą rano próby nowego
tańca przygotowywanego na ceremonie inicjacji. Nie będzie to oczywiście wioska z głębokiej dżungli,
tylko taka wioska trochę oddalona od drogi, ale zawsze.
Wspaniałomyślny Mer recytuje nam jeszcze wyuczoną formułkę, podlizując się nieco Pigmejom o
tym, że te ziemie były kiedyś ziemiami Pigmejów. I tylko napływ innej ludności spowodował, że
Pigmeje zadecydowali, aby wynieść się z wioski do lasu. Pewnie tak było. Tylko przyczyna była inna.
Prawdziwa wersja pewnie jest taka, że zostali po prostu z tej wioski wypędzeni siłą. Ale skoro o każda
kradzież i przestępstwo od razu oskarżano Pigmejów to wcale się nie dziwię, że woleli się wynieść.
16
Wprawdzie nie będziemy spali w pigmejskiej wiosce pod namiotem, tak jak pierwotnie planowaliśmy,
ale jutrzejszy dzień może być bardzo ciekawy. Tu są nawet hotele. Kierowca, który coś poza nami
kombinuje prowadzi nas do dziwnej speluny z koszmarnie głośną muzyką. Wybieramy inną
miejscówkę. Ładną, nową i czystą. Jest tylko jeden feler. Nie działa kibel. A woda jest z wiadra. Ale
nocleg kosztuje zaledwie 10 euro na dwóch. Przeżyjemy te niewygody. Kierowca niech sobie śpi w
spelunie ze wszystkimi dziwkami, które do niego lgnęły jak tylko pojawił się na horyzoncie.
Powinniśmy się przygotować na naszą pierwszą górską gabońską wędrówkę. Kalosze, GPS, koszulka z
flagami i inne niezbędne pierdoły. Wszystko czeka na jutrzejszy dzień. Jeszcze nie wiemy, że to nie
będzie bułka z masłem. To nie będzie trwało krótko, jak pierwotnie zakładaliśmy, a wszyscy dookoła
to potwierdzali. Ludzie mówili, że to potrwa od pół do 3 godzin. Tylko drukowany przewodnik
wspominał, że to wędrówka na 5 godzin. Kto wie jak będzie. To już za kilka godzin. Znów się nie
wyśpię. Tempo podróży mam naprawdę męczące.
6. Mount Iboundji – czy to na pewno tam?
Ciemno dookoła. Światło nie działa. Zapomnieliśmy, że prąd jest tylko do północy. Wypełzamy spod
moskitiery. O siódmej rano w pigmejskiej wiosce mamy oglądać tańczące kobiety przygotowujące
nowy taniej na ceremonię inicjacji. Podjeżdżamy do miejsca, z którego do wioski możemy się dostać
już tylko piechotą. Wędrujemy wąską ścieżką z pół godziny. Przekraczamy kilka strumyków, ciesząc
się że mamy na nogach kalosze. Ale ku naszemu zdziwieniu wcale nie jest bardzo mokro. Prowadzi
nas Davis, Pigmej – przewodnik. Christopher w końcu tez się zdecydował i po raz pierwszy w życiu
będzie chodził po górach. Pigmejska wioska położona jest na wykarczowanym fragmencie wzgórza.
Składa się z kilkunastu prostopadłościennych domków z gliny, błota, drewna i gałęzi. Wyglądają
podobnie do wiosek spotykanych przy drogach. Jest też kilka nieskończonych domów. Na razie
składają się z drewnianego szkieletu.
Chwilę po wejściu na teren wioski siadamy w „domku gościnnym”. Zbiera się kilku facetów i siada
razem z nami. Przynoszą jakieś instrumenty muzyczne. Jeden z nich przypomina gitarę. Drugi jest
podobny do łuku. Demonstrują jak się na nich gra. My jednak czekamy na pokaz tańca. Chodzimy po
wiosce i mając pozwolenie na fotografowanie, dokumentujemy nasz pobyt. Fotografujemy ludzi.
Przyglądamy się im. Widać różnicę w budowie ciała Pigmejów i pozostałych Gabończyków. Przede
wszystkim są wyraźnie niżsi. To wiadomo. Są również drobniejsi. Pomimo pozornej izolacji wioski jest
17
w niej antena satelitarna. Pigmeje chodzą również do szkół. Mają telefony komórkowe. Bardzo
rzadko już można spotkać Pigmejów prowadzących tradycyjny nomadyczny tryb życia. Większość
prowadzi osiadły tryb życia uprawiając poletka z warzywami, bananami, maniokiem i hodując kozy.
Mężczyźni wciąż polują w lesie i potrafią wykorzystywać las do zbierania potrzebnych surowców. Jak
za dawnych lat zapuszczają się na kilka dni w las, aby wrócić z upolowaną zwierzyną.
Wymalowane białą substancją (pewnie wapnem z gliną) kobiety wychodzą na środek wioski. Mają na
sobie coś w rodzaju spódnic z zielonych liści. To raczej dziewczynki w wieku od kilku do kilkunastu lat.
Grupa chłopaków zaczyna grać na bębnach. Jedna za drugą wychodzą na środek. Prowadzi je kobieta,
wokół której tańczą, kręcąc spódnicami. Po czym wracają na swoje miejsce. Pochylają się, a na środek
w konwulsyjnych ruchach wychodzi kolejna dziewczyna. Jak w transie. Powtarzają ten taniec
kilkukrotnie. Dziewczyny próbują nowej wersji tańca. Ma im towarzyszyć podczas zbliżającej się
ceremonii inicjacji. Jesteśmy podekscytowani, że zobaczyliśmy taniec, którego nikt poza Pigmejami
nie widział. Nagraliśmy go. To świetna pamiątka. Zupełnie nieoczekiwana. Płacimy za możliwość
obejrzenia pokazu, kładąc dziewczynom na środku 12000 CFA. Wiemy, że to nie był pokaz dla
turystów. To było coś prawdziwego i oryginalnego.
Czas iść w góry. Zgodnie z przewodnikiem przed nami 5 godzin marszu. Pigmej mówi, że dwie, choć
wczoraj mówił, że to tylko pół godziny. Rozstrzał jest spory. Ciekawe, czy wszyscy maja na myśli to
samo. Wychodzimy z wioski w przeciwną stronę niż ta, z której przyszliśmy. Pigmej mówi, że idziemy
skrótem. Poddajemy się tej teorii i posłusznie idziemy słabo widoczną ścieżką przez las. Co kilka
metrów David ścina lianę lub krzak maczetę. Znaczy drogę, a przy okazji ułatwia przejście. Skręcamy z
głównej ścieżki w bok. Niepokoi mnie to trochę. Według mojej orientacji w terenie do właściwej góry
powinniśmy się kierować w przeciwną stronę. Wydaje mi się, że dzieli nas od niej całkiem spory
kawałek. Pigmej zapewnia nas, że zna drogę. Podchodzimy pod coraz bardziej strome zbocze. Tu już
nie ma ścieżki. Idziemy na przełaj. David mówi, że tak będzie lepiej. Jest lepiej, ale chyba dla niego.
Coraz trudniej jest się przeciskać pomiędzy krzakami i lianami. Zawracamy. Nie da się dalej iść.
Wracamy do właściwej ścieżki. Koniec ze skrótem. Zrobiło się łatwiej. Ale wciąż liany podstępnie
chwytają nogi. Nie ma szansy na urwanie. Trzeba się wyplątywać. Podczas ponownego podejścia
pomagamy sobie rękoma. Nie chcemy ześlizgnąć się po liściach na dół. Mam z tym problem.
Obawiam się żmij. Nie mam wyjścia. Chwytam kilkukrotnie kolczaste gałęzie. Ranię dłonie.
18
Pokonujemy strome podejście. Jest łagodniej, choć wciąż delikatnie pod górę. Do spodziewanej
wysokości brakuje jeszcze około 200 metrów. Na szczęście kierujemy się już we właściwym kierunku.
Idziemy wierzchołkiem wzgórza/pasma, wznosząc się delikatnie metr po metrze w górę. Wciąż jednak
wątpię, czy jesteśmy tu gdzie chcieliśmy być. David uparcie twierdzi, że tak.
Pokazuje nam pozastawiane dookoła ścieżki pułapki na zwierzęta. Pokazuje jak działają. Wow! Nie
chciałbym trafić na taką. Jest ich mnóstwo. Dobrze, że nam pokazał. Jestem pewny, że gdyby nie to
wpadłbym w jedną z nich. Szczególnie, że część jest dokładnie na naszej ścieżce, albo tuz obok.
Zupełnie niewidoczne. Działają błyskawicznie i skutecznie.
Naszej góry wciąż nie widać, a my zaczęliśmy ewidentnie schodzić. Po raz kolejny pytamy, czy to ta
góra. Dopiero teraz David mówi, że nie. Poszedł z nami gdzie indziej, bo myślał, że po prostu chcemy
sobie pochodzić po górach. Nieważne gdzie. A to całe pasmo nazywa się Mount Iboundji. Dla niego to
bez różnicy. Skoro byliśmy w jego wiosce – to ta góra była najbliżej. Nie pasuje?
Moje nerwy nie wytrzymują. Wściekam się. Opieprzam niewinnego Christophera. Okazuje się, że
teraz musimy zejść tam, gdzie zostawiliśmy samochód, aby podjechać kilka kilometrów i stamtąd
zacząć wspinaczkę od nowa. Dobrze, że nie jest późno. Przyśpieszamy kroku. W jednej z mijanych
pułapek leży wielki szczur. Długo leży. Ktoś, kto zakładał ta pułapkę, chyba o nie zapomniał.
Schodzimy do drogi. Kierowca już na nas czeka. Dobrze, że mieliśmy jeszcze trochę naładowany
telefon i mogliśmy po niego zadzwonić. Ale bateria długo już nie pociągnie. Oby telefon nie był więcej
konieczny. Mamy wrażenie, że to jego wina. To on wczoraj cos przebąkiwał, że nie chce nigdzie
jeździć. To on coś kombinował z Davidem. Nie interesuje nas to. Nie przyjechaliśmy tu po to żeby łazić
nie tam, gdzie chcemy, bo jemu się nie chce podjechać kilku kilometrów.
Skończyła nam się woda. Na szczęście zdążyliśmy go jeszcze po prosić o kupno kilku butelek.
Jedziemy do miejsca skąd po raz drugi mamy zacząć podejście. Kilka razy upewniamy się, czy to na
pewno tu. Tak tu. Zapewnia David. Nie ma wątpliwości. Mi tez się wydaje, że to tutaj. Widziałem, że
jechaliśmy w kierunku góry. Idziemy w las. Niezbyt stromo. Podobnie jak poprzednio. Jest ścieżka.
Przez chwilę. Pigmej znów zaczyna szukać skrótów. Robi się stromo. Z trudem wdrapujemy się do
góry. Dobrze, że chociaż szybko zyskujemy wysokość. Ale tylko do chwili, gdy docieramy do
potężnych skał. Nie dajemy radę na nie wejść. Próbujemy obejść je dookoła. Nie jest zbyt
bezpiecznie. Ześlizgujemy się po śliskich kamieniach i gałęziach. To nie może być właściwa droga. To
19
nie może być ta góra. Po raz drugi mam przeczucie, że coś jest nie tak. Znowu odnoszę wrażenie, że
nie powinniśmy kierować się w lewo od drogi. Górę wyraźnie było widać po prawej stronie. David
uparcie twierdzi, że wie dokąd iść. Proponuje, żebyśmy zaczekali, a on znajdzie łatwiejszą ścieżkę,
czyli jakąkolwiek ścieżkę. Oby znalazł, bo tu nie ma żadnej. Zostawia nas pod skałami. Czekamy dobre
pół godziny zastanawiając się, czy po nas wróci, czy czeka nas ten sam los, który spotkał Kanadyjczyka
pod Mount Bengoué.
Wraca. Nie ma dobrych wieści. To nie ta droga. Pomylił się. Czy naprawdę tak trudno się zorientować,
że to nie ta droga i nie ta góra? Nawet ja czułem, że to nie ten kierunek. Jestem załamany. Druga
próba i druga pomyłka. Co z niego za przewodnik? Jak mer Iboundji mógł nam go dać? Sypie kurwami
na prawo i lewo. David pyta, czy mamy latarki, bo musimy wrócić i pójść inną drogą. A jest coraz
później. Przypadkiem zabrałem ze sobą latarkę. David zbiera materiał do rozpalenia ogniska.
Zapowiada się ciekawie. Nocleg w gabońskim lesie na dziko? Bez namiotu? Bez picia? Bez niczego.
Mogłaby być niezła historia. Dalibyśmy radę, choć ze strachu pewnie nie mógłbym spać. Mam przy
sobie kurtkę, nóż, muggę na komary. Jakoś byśmy przetrwali.
Schodzimy na skróty. Szybkim marszem wracamy na główną ścieżkę. W końcu zaczynamy iść we
właściwym kierunku. W kierunku Mount Iboundji. Do trzech razy sztuka. Zaczyna nam brakować
wody. Christopher powoli opada z sił. A my się spieszymy, aby zdążyć przez zmrokiem. Jeśli to będzie
5 godzin podejścia – nie zdążymy. Jeśli będzie 5 godzin w obie strony, damy radę. Nie chcę spędzać tu
nocy. Szczególnie, że w obawie przed zwierzętami Pigmeje wdrapują się na drzewa i na nich śpią.
Robią to wtedy, gdy nie mają jak rozpalić ogniska. Ja na drzewie, w gabońskiej dżungli? Niezłe.
20
Kilkaset metrów marszu za nami. Docieramy w pobliże niewielkiego wodospadu. Odbijamy w lewo.
Hmmm. To znowu źle wygląda. Czy to na pewno ta góra? Czy to ta droga? Pigmej znowu idzie w
zaparte. Dobrze, że chociaż ścieżka jest widoczna. Podchodzimy pod coraz bardziej strome zbocze.
Mijamy skały, kilka strumyków, mały wodospad. Jesteśmy na prawie 900 metrach. Christopher nie
ma już siły. Oddajemy mu trochę wody. Dajemy jedzenie. Tak wygląda pierwsza górska wędrówka
Gabończyka. Proponujemy żeby tu na nas zaczekał. Ale to głupi pomysł. Musi iść dalej. Jest coraz
bardziej płasko, ale wciąż wyżej i wyżej. 920, 930, 940, 950 metrów. Ciężko znaleźć najwyższy punkt.
Według mnie ciągle kierujemy się w przeciwną stronę niż trzeba. I wysokość wciąż zbyt niska.
Zaczynamy schodzić. Pigmej zapytany, czy będzie tu jeszcze wyższe miejsce odpowiada, że nie. To po
co idzie dalej? Wściekłość i bezradność narasta po raz kolejny. Tu jest za nisko! To nie jest ponad 970
metrów n.p.m. Tu jest są zaledwie 962 m n.p.m. Właściwe miejsce jest po prawej stronie. Nie tutaj.
Jestem zawiedziony. Załamany. Bezsilny. Jest zbyt późno żeby schodzić i wchodzić raz jeszcze. Za
późno. Jedyne co wiemy, to, że Mount Iboundji nie może mieć więcej niż 1000 metrów n.p.m. To
niemożliwe. Mount Iboundji nie jest najwyższym szczytem Gabonu. Robimy pamiątkowe zdjęcia w
środku lasu, w miejscu które nie jest najwyższym punktem Mount Iboundji.
Mamy wystarczająco czasu, aby zejść z góry jeszcze przed zmrokiem. I choć nogi odmawiają
posłuszeństwa, jakoś człapiemy w dół. Stopy chlupoczą w spoconych kaloszach. Nie jest wcale tak
łatwo chodzić w gumowcach po górach. Marzę o końcu wycieczki i o zdjęciu mokrych ciuchów. Teraz
zdaję sobie sprawę jak wyczerpująca to była wędrówka. Mokre to mało powiedziane. Jestem
doszczętnie przepocony. Ze wszystkiego, włącznie z plecakiem można wyżymać litry potu. Krok po
kroku, coraz wolnie idę w dół, krzywiąc się coraz bardziej z bólu. Stopy nie były przyzwyczajone do
kaloszy.
Dochodzimy do drogi i najbliższej wioski. Wszystko jasne. Nie byliśmy tam, gdzie trzeba. Byliśmy na
wierzchołku po lewej. Nie na właściwym szczycie. Potwierdza to szef wioski. David dobija nas
stwierdzeniem, że nie wiem jak tam wejść. Brakuje słów. Dobrze, że jest chociaż jasne, że ta góra i tak
nie ma więcej niż 1000 metrów. To jedyny cel, który udało się zrealizować. Resztę, czyli wejście na
Mount Bengoué pozostawiam na kolejną wizytę w Gabonie.
21
Jest kierowca. Pewnie wściekły, że każemy mu jeszcze dziś jechać do Koulamoutou. To po części jego
wina. Marzę o coca coli, suchych ciuchach i o zdjęciu kaloszy. Jeszcze tylko parę minut dzieli mnie od
tej chwili. Trzęsę się z zimna, choć zimno nie jest. To zmęczenie. I mokre ciuchy. Chcę już się przebrać.
Przebrani i przepakowani ruszamy w drogę do Koulamoutou. Nocna jazda po szutrowych gabońskich
drogach to przygoda. Szczególnie, gdy kierowca gazu nie oszczędza. Czas mija szybko. Po godzinie
łapią nas skurcze od zasiedzenia. Z trudem wychodzimy z samochodu żeby rozprostować nogi. Po
drodze wywiązuje się całkiem ciekawa rozmowa na temat gabońskich zwyczajów, przede wszystkim
inicjacji - Bwiti. To zupełnie nieznany nam zwyczaj i ceremonia. A dziś u Pigmejów po raz pierwszy
doświadczyliśmy namiastkę tego ważnego wydarzenia. Zaledwie fragment przygotowań do
wielodniowych obchodów. Ceremonia inicjacji to tajemnicza uroczystość. Często temat tabu, o
którym się nie mówi, ale o którym wszyscy wiedzą. I większość ją przechodzi. To obrzęd
praktykowany w Afryce Centralnej, głównie na terytorium obecnego Gabonu, DR Kongo oraz
Kamerunu, przede wszystkim wśród ludów Babongo, Mitsogo i Fang. Ceremonia Bwiti odnosi się
zarówno do religii – Bwiti, jak i grupy praktykującej tą religię, szacowaną na 2 – 3 miliony. Religia ta
po częściowym zaadaptowaniu do innych grup etnicznych korzysta głównie z tradycyjnych wierzeń
Pigmejów.
Rodzajów inicjacji jest kilka, szczególnie u mężczyzn. Odnoszą się do kilku aspektów wiary i życia. Są
to między innymi Ngonde (bwiti of visions and diagnostics), Mioba (bwiti of healing with platns and
herbs), Bosuka (bwiti of knowledge of creation), Mabundi (bwiti of women) i Senguendia (bwiti of
protection). Nasi rozmówcy nie do końca potrafią wskazać na różnice. Inaczej wygląda sama
ceremonia i obrzędy z tym związane u chłopców, a inaczej u dziewczynek. Ceremonia u dziewcząt jest
znacznie dłuższa, nawet kilkutygodniowa. Stąd nawet dzisiejsza próba tańca. Najpierw tańczyły
dziewczyny, a po naszym wyjściu z wioski próbę mieli chłopcy. Inicjację przechodzi się w wieku od
kilku do kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu lat. Czasem kilkukrotnie, gdy jej efekt nie zadowala
starszyzny. Jej celem jest przede wszystkim przyjęcie do grona „dorosłych”, pełnoprawnych członków
społeczności. Obrzędy składają się przeważnie z trzech faz. Pierwsza to taniec. Przez kilka dni, dzień w
dzień rano i wieczorem grupa inicjowanych dziewcząt lub chłopców tańczy. Tańczą, aby wszyscy
mieszkańcy wioski ich zobaczyli. To ważne. Dlatego też ludzie, którzy mieszkają w miastach, nawet w
Libreville wracają do swoich rodzinnych wiosek, aby uczestniczyć w obrzędach. Tance odbywają się w
specjalnie do tego przeznaczonych pomieszczeniach, „kaplicach”.
22
Po tej fazie następuje faza druga. Polega ona przede wszystkim na całodniowym przebywaniu w lesie,
w towarzystwie osób dorosłych. W tym czasie następuje najbardziej tajemniczy fragment obrzędów.
Inicjowana osoba dostaje początkowo niewielką dawkę specjalnych nasion, stymulujących i
pobudzających podczas tej fazy inicjacji, polowania i podczas pobytu w lesie. To specjalna mikstura z
halucynogennej kory korzenia rośliny Tabernanthe iboga. Starszyzna, pod nadzorem „mistrza
ceremonii, zwanego N’ganga, podczas jednej z nocy podaje również dużo większą dawkę tej
mikstury. To właśnie wtedy następuje najważniejsza część obrzędu. Będąca w transie pod wpływem
środków narkotycznych osoba inicjowana kontaktuje się z bóstwami Bwindi. Musi później
opowiedzieć jak było, co się działo, co się widziało. Jeśli opowieść zgadza się z tym, czego oczekują
starsi, osoba zalicza ten etap inicjacji. Jeśli nie, ceremonię trzeba powtarzać. To jest tez czas, gdy na
ciele inicjowanych osób umieszcza się symbol, oznaczający, że ta osoba przeszła inicjację, że jest
pełnoprawnym członkiem grupy wyznających Bwiti. Kierowca pokazuje nam swój znak na ręku.
Kolejna faza polega na przekazywaniu ważnych informacji i rad. O pochodzeniu społeczności, o życiu,
o lesie, o zasadach rozwiązywania bieżących problemów, o tym do kogo należą poszczególne części
lasu i wiele innych lokalnych mądrości. Bardzo to ciekawe, ale i bardzo mało dla nas zrozumiałe.
Droga mija bardzo szybko. Kierowca nawet zapomniał włączyć nam tym razem pigmejskiej muzyki, za
co jesteśmy mu bardzo wdzięczni. Docieramy do Koulamoutou szczęśliwie, choć późno. Trochę
marudzimy z wyborem hotelu. W końcu decydujemy się na całkiem niezły hotelik Cafe Jacqueline za
14000 CFA na 3 osoby. Czas na porządny prysznic. I pisanie wspomnień. To też czas na buteleczkę
gorzkiej żołądkowej na cześć jednej z najbardziej męczących górskich wędrówek po Afryce.
Zasłużyłem też na ptasie mleczko. Nie wygląda wprawdzie już jak ptasie mleczko, ale smakuje tu
wybornie.
7. Zoo w Lekedi
Kolejny dzień. Kolejna pobudka skoro świt. Męcząca ta podróż. Z lenistwa nie zdecydowaliśmy się na
podróż minibusem przed 6 rano. Zemściło się to na nas. Autobus o 7 jest pełny. Musimy czekać na
ten o 9. Późno. W Moandzie będziemy po 3 godzinach. Jak dobrze pójdzie. Ktoś mówił, że cala droga
jest asfaltowa. Jest szansa.
23
Christopher dostał od nas prezenty. Namiot, karimatę, pocztówki, t-shirt i napiwek. Zasłużył na to, jak
mało kto. I dalej zasługuje. Pomaga nam we wszystkim. Transport do Lekedi odjeżdża zanim nawet
wsiedliśmy do minibusa. Jakbyśmy nawet pojechali tym o 7 rano, nie zdążylibyśmy. Podobno mamy
czekać do 15 – ej. Nie podoba nam się to. Nie tak byliśmy umówieni. Naciskamy na Sisi, aby
zorganizowała transport zaraz po przyjeździe do Moandy. Albo niech oddaje forsę za transport, który
sami sobie zorganizujemy. Wszystko jednak idzie po naszej myśli. Zaraz po przybyciu do Moandy
wsiadamy w busa i jedziemy do Lekedi. Od teraz jesteśmy bez Christophera. Będzie ciężej bez
znajomości francuskiego. W niecałą godzinę jesteśmy na miejscu, w miasteczku Bakoumba. To
największy wypas jakiego do tej pory doświadczyliśmy. Odpoczniemy od podłych hoteli, braku wody i
ciasnych łóżek. Obiad czeka na stole. Pyszny ryż z kurczakiem.
Lekedi nie jest parkiem narodowym. To coś w rodzaju prywatnego parku narodowego, który możemy
spotkać w RPA. Z ogrodzeniem, ale niestety również z ogrodzonymi terenami, wydzielającymi
fragmenty dla poszczególnych gatunków zwierząt. Jak w zoo. Park powstał po zamknięciu
funkcjonującej na tym terenie kopalni. I przekształcono go w park, w którym praktycznie dostajemy
stuprocentowa gwarancje na ujrzenie zwierząt występujących w Gabonie, co gdzie indziej nie jest
takie proste. Możemy tu spotkać goryla nizinnego, leśne bawoły, szympansy, rzeczne świnie, kilka
gatunków ptaków i antylop i przede wszystkim fantastyczne mandryle. Niestety wszystkie te
zwierzęta zostały tu przywiezione przez człowieka z innych miejsc w Gabonie, a niektóre nawet
kupione w RPA.
Zaraz po obiedzie czeka nas przejażdżka. Dookoła parku. Ciekawie. I, co ważne – tylko 3 osoby i
kierowca. Niestety kierowca nie zna angielskiego. Nikt na terenie parku nie zna angielskiego.
Zadaniem kierowcy jest jazda. Więc jedzie. Z oporem zatrzymuje się na nasze prośby przy antylopach.
Z chęcią zatrzymuje się przy trzech z góry zaplanowanych atrakcjach. Przy leśnych bawołach, przy
wiszącym moście, gdzie możemy zobaczyć szympansy i obok zagrody z trzymanymi w niej rzecznymi
świniami. Bawoły leśne są wyjątkowo spokojne. Można rzec – pozują nam na wyciągnięcie ręki.
Fotografujemy je z bliska. Na wolności z pewnością nie udało by się nam cos takiego. Drugi punkt
programu to ponad dwustumetrowy metalowy most, przewieszony nad gęsto zalesiona dolinką. To
najdłuższa tego typu konstrukcja w Afryce. Robi wrażenie. Tylko nieco chybotliwa. Przy wejściu
spotykamy szympansy. Za podwójną siatką pod wysokim napięciem. Gdy wchodzimy na kładkę
nawołują się i zbierają, obserwując nas z dołu. Śledzą nas wzrokiem. Jesteśmy dokładnie nad nimi. Po
24
chwili znudzone widokiem odchodzą. Przechodzimy nad zalesioną doliną. Ładnie tu. Ale trzeba
uważać, bo kładka kołysze się na wszystkie strony.
Jedziemy do trzeciej dzisiejszej atrakcji. Do miejsca, gdzie można zobaczyć rzeczne świnie. Są równie
trudne do wypatrzenia w gabońskiej dżungli jak bawoły. Tu, na potrzeby turystów zamknięto je na
niewielkim wybiegu. W brudnym i śmierdzącym budynku z niewielka otwarta przestrzenią. Za
płotem. Wygląda to okropnie. Jak marnej klasy zoo. Coś podobnego widziałem w Burundi.
Koniec dzisiejszych atrakcji. Powoli się ściemnia. Wyjeżdżamy za ogrodzenie parku, zabierając ze sobą
strażnika z bronią i tuż przed kompletną ciemnością docieramy do Bakoumby. I pomimo, że nie
znamy francuskiego, a obsługa nie zna angielskiego załatwiamy to, czego nam potrzeba. Pranie
ciuchów, browar na mieście i plan na jutro.
Jeszcze tylko krótki spacer po wyjątkowo odmiennym od spotykanych do tej pory miasteczek. Z
zupełnie inna architektura. Widać zdecydowanie wpływy francuskie. To pozostałość po
infrastrukturze stworzonej dla zamkniętej już kopalni. Spacer dostarcza na trochę emocji na koniec
dnia. Niby ciemno, a bezpiecznie. W barze, zupełnie nie przypominającym gabońskiego baru
dostajemy piwo. Na wynos. To sukces. Bo napoje w szklanych butelkach trzeba spożywać na miejscu.
Takie są tu przepisy. Dlaczego? Nie wiem. Ważne, że nam sprzedali i przy kolacji będziemy mogli
delektować się piwkiem.
25
W końcu odpoczynek. Nigdzie się nie śpieszymy. Czuję zakwasy po wczorajszym marszu. Zapowiada
się pierwsza tak długa noc. Możemy spać aż do 7. Po raz pierwszy na wyjeździe w oddzielnych
łóżkach. Po raz pierwszy bez moskitiery.
8. Goryl, szympansy i mandryle
Na dzisiejszy dzień czekamy z niecierpliwością. Ciekawy, czy nas nie zawiodą. Po tym, co zobaczyliśmy
wczoraj trochę się obawiam płotów i klatek. Będziemy trochę chodzić po lesie. Zakładamy nasze
kalosze. Na wszelki wypadek. Nie ułatwiamy zadania wężom i żmijom. Po śniadaniu, w tym samym
gronie co wczoraj ruszamy do mandryli, jednych z najładniejszych małp, które można spotkać na
terytorium Gabonu i Kongo. Jesteśmy podekscytowani szansą ich zobaczenia. Mijamy kolejne płoty,
bramy, wzgórza i drogi. Zatrzymujemy się. W głąb lasu prowadzi wąska ścieżka. Kierowca montuje
antenę – odbiornik. Szukamy sygnału. Po kilkuset metrach docieramy do nieco wykarczowanego
kawałka lasu z drewniana ławeczką. Siedzą na niej dwie osoby. Prowadzą obserwacje. Po chwili
orientujemy się, że jesteśmy otoczeni przez kilkadziesiąt mandryli. Fajne zwierzaki. Powoli
przechadzają się po lesie, wyszukując w ściółce pożywienia. Wchodzą na drzewa, iskają się. Kopulują.
Robimy trochę za dużo zamieszania próbując podejść do nich jak najbliżej się da. Ale się nie da. Gdy
podchodzimy, odchodzą, odwracają się, kryją się za krzakami. Zależy nam najbardziej na jednym z
dwóch samców z pięknym czerwonym nosem. W tej grupie są tylko dwa. Ale tylko jeden jest
przyzwyczajony do obserwujących go ludzi. Drugi jest całkiem dziki. I to właśnie on dominuje w
stadzie.
26
Bardzo chciałem je zobaczyć. I są. W innych parkach prawdopodobnie nie udałoby się to. Po prawie
dwóch godzinach stado przenosi się w bardziej odległe i gęstsze partie lasu.
To sygnał, aby wrócić do samochodu i do hotelu. To czas na lunch i popołudniową drzemkę. To był
udany poranek. Co przyniesie druga część dnia? Coś ciekawszego? No nie wiem.
Wybieram się na tzw. ‘gorilla tracking’. W Lekedi przebywa jeden goryl nizinny o imieniu. To
osierocony kilkuletni samiec, przywieziony do parku i umieszczony w odgrodzonym jeziorem i
metalowym płotem pod napięciem fragmencie lasu. Szkoda, że jest tylko jeden. Szkoda, że znów za
płotem. Ale w gabońskiej dżungli nie mielibyśmy takiej szansy na spotkanie. Na pewno nie w takim
krajobrazie.
Nazwa gatunkowa (Gorilla) pochodzi od greckiego słowa Gorillai ("plemię owłosionych kobiet").
Goryle występujące w Gabonie to goryle nizinne, zaliczane do gatunku zachodniego (Gorilla gorilla).
Ich populacja szacowana jest na ponad 100 000, a niektóre źródła podają nawet, że może liczyć około
200 000 osobników. Wyglądają nieco inaczej niż nizinne goryle wschodnie. Występują na zachód od
rzeki Kongo na terytorium Gabonu, Kongo, DR Kongo, Kamerunu, Republiki Środkowej Afryki oraz
Gwinei Równikowej. Od goryli górskich występujących na terytoriach Ugandy, Rwandy i DR Kongo na
27
wysokości powyżej 2200 m n.p.m. różnią się przede wszystkim wielkością. Są nieco mniejsze. Choć
samce (silverbacki) potrafią osiągać wagę do 200 kg.
Po krótkim marszu przez las wsiadamy na łódkę. Po paru chwilach dostrzegamy goryla. Wolnym
krokiem idzie w kierunku wody i siada na wysuniętym fragmencie brzegu. Obserwuje. Wygląda jak
tresowany. Siedzi, wstaje, obraca się i pozuje. Jak na zamówienie. Chlapie wodą w naszym kierunku.
Znajduje kij i rzuca nim w nasza stronę. Jest panem tej części lasu. Stara się nam to udowodnić. To
jego ziemia.
Płyniemy kawałek dalej. Scena powtarza się. Pije wodę bezpośrednio z jeziora i ze swojej dłoni. Mamy
niesamowitą pamiątkę i wyjątkowe zdjęcia. Trudno wyobrazić sobie lepsze. Jestem zachwycony tym
widokiem. Obserwujemy go przez dobre dwie godziny. Goryl wchodzi w końcu na drzewo i
odpoczywa. Wtedy pojawiają się inne małpy. Mniejsze. To chyba wąsacze. To dodatkowa,
niespodziewana atrakcja.
Codziennie około godziny 16 chmury znikają. Pojawia się słońce. Robi się gorąco i parno. Z wrażenia
początkowo nie czujemy kąsających nas zajadle much. Gdy je zauważamy jest już czas do powrotu.
Machamy gorylowi na pożegnanie. Szkoda, że siedzi sam. Ale to było niezapomniane przeżycie.
To nie koniec emocji na dziś. Dostarczą nam ich jeszcze szympansy. Po raz drugi wybieramy się na
kładkę. Liczymy na lepsze zdjęcia niż te wczorajsze. Podjeżdżamy samochodem w to samo miejsce co
wczoraj i wchodzimy na wiszący most. Szympansów nie ma. Czujemy się zawiedzenie. Ale po chwili
przychodzą. Jeden po drugim. Siadają lub kładą się na ziemi pod nami. Leżą na wznak. Czegoś takiego
i z takiej perspektywy jeszcze nie widziałem. To będą unikalne ujęcia. Migawka trzaska raz za razem.
Ale jak nie robić zdjęć przy takiej okazji. Tak, dobrze że wróciliśmy do szympansów. Dziś zrobiliśmy
naprawdę ciekawe zdjęcia. Jestem więcej niż usatysfakcjonowany tym, co widziałem w Lekedi. Choć
pierwszy dzień tego nie zapowiadał.
28
Wracamy do Bakoumby. Z parku znowu wyjeżdżamy jako ostatni zabierając ze sobą strażnika i
zamykając za sobą bramę. Znów jest chłodno. Dziwny ten Gabon. Miało być gorąco i wilgotno. Nic z
tego. Gorąco bywa tylko przez chwilę. Poza tym przyjemnie ciepło lub nawet chłodno.
Dziś też spacerujemy po Bakoumbie. W betonowym kościele trwa msza. Kobiety smażą nasze
ulubione małe pączki. Ktoś obcina włosy u fryzjera. W barze piją piwo. Nie wzbudzamy dużej sensacji.
Tu biali często się pojawiali i pojawiają. Przebiegała kiedyś tędy kolej linowa, przewożąca
wydobywane w okolicy Moandy surowce do Kongo. Odkąd doprowadzono do Moandy linię kolejową
łącząca ją z wybrzeżem, tereny należące do kolejki i do kopalni zamieniono na park. Gdzieniegdzie
widać jeszcze pozostałości po kolejce. Słupy, liny. Wbiły się w lokalny krajobraz dosyć mocno. Dlatego
tez budynki w Bakoumbie są w większości parterowymi betonowymi willami z garażami. Są tu nawet
bloki mieszkalne. A nasz ośrodek posiada basen, kort tenisowy i boisko do siatkówki. Czasy świetności
minęły. Wszystko niszczeje. Po kolei przestaje działać, trawa zarasta kort, nieużywane, nikomu nie
potrzebne przedmioty psują się i rozpadają. Taka jest Afryka.
Strach pomyśleć, co będzie trzeciego dnia. Czy może być jeszcze lepiej?
29
9. Szympansy i mandryle
Umówiliśmy się z dziewczynami prowadzącymi badania nad mandrylami, że pojedziemy razem z nimi
o 6 rano obserwować zwierzaki? Nie było to proste. Musieliśmy przekonać ludzi z parku do takiej
modyfikacji programu. A bez francuskiego ciężko się dogadać. Pomogła nam angielka, jedyna turystka
zwiedzająca park oprócz nas. Tez chciała jechać rano. Pomogła nam się dogadać. Ale o mały włos
zrobiłaby nas w konia. Umówiliśmy się na 6 rano. O tej godzinie trzeba kupić banany dla mandryli.
Jesteśmy gotowi zgodnie z planem. Nikogo nie ma. Żadnego ruchu. Angielki też nie ma. Pukamy do jej
pokoju. Nie odpowiada. Może wszyscy się spóźnią. Jak to w Afryce. Zaczynamy się niepokoić. Nagle
podjeżdża nasz kierowca. Pakuje silnik do motorówki na samochód i każe nam wsiadać. Wsiadamy i
pytamy, czy wiezie nas na mandryle. Potwierdza. A gdzie Angielka? Tego już nie rozumie albo tylko
udaje. Po kilkuset metrach spotykamy Angielkę w towarzystwie jednej z Francuzek. Czekają już na
nas. Pyta, gdzie byliśmy o 6. Tam gdzie się umówiliśmy. Mówi, że to ona była o 6. Nas nie było, więc
kazała jechać. Skoro nas nie było, znaczy że nie chcieliśmy jechać. No ładnie.
Okazuje się, że ma nieco przestawiony zegarek. Była o 6 rano, ale według swojego czasu. Czemy nas
nie obudziła? Pewnie nie chciała naszego towarzystwa. Jak widać trzeba uważać i nie ufać nikomu.
Każdy dba tylko o siebie. Dobrze, że tak się skończyło.
Jedziemy na mandryle. W to samo miejsce. Chwilę po naszym przyjściu pojawiają się zwierzaki.
Początkowo nieśmiało. Później już się nami nie przejmują. A my spokojnie stoimy i fotografujemy.
Trudno dorwać samca. Byłoby nieco prościej, gdyby Angielka do niego ciągle nie podchodziła i nie
płoszyła. Obrusza się, gdy Mariusz zwraca jej uwagę. W końcu jest samiec. W pełnej okazałości.
Czerwony nos. Ostre, długie żeby. Wszystko żeby wyglądać atrakcyjnie dla samic. Piękny. Ziewa i
rozdziabia paszczę. Świetne ujęcie. Jedno, drugie, dziesiąte. Znów jesteśmy w fotograficznym
zachwycie. Gdy rzucamy mandrylom banany rozpoczyna się walka o pożywienie. Mamy wszystko, o
30
czym marzyliśmy. Dwa samce, samice, małe mandryle. Dookoła, nad nami. Wszędzie. Jedzące,
biegające, ziewające. Piękne małpy. Świetna atrakcja.
Zostaje nam ostatnia aktywność w parku Lekedi. Czekam na nią z taka sama niecierpliwością, jak na
mandryle i goryla. Wyspa szympansów. Pięć szympansów zostało umieszczonych na wyspie, na
środku jeziora. Jeżeli będzie tak, jak wczoraj u goryla to długo atrakcje Lekedi będą się utrzymywały
na pierwszym miejscu atrakcji afrykańskich parków narodowych (chociaż Lekedi parkiem narodowym
nie jest). Wszystko na to wygląda. Dojeżdżamy nad wyglądające na sztuczne jezioro. Wyschnięte
kikuty martwych drzew wystają ponad taflę wody. Dziesiątki, a może i ponad setka. To coś kiedyś
musiało zostać zalane. Może jakieś wyrobisko pokopalniane? Kto wie. Szofer montuje elektryczny
silnik na łódce i płyniemy na wyspę. Gdy dopływamy, szympansy wychodzą na brzeg. Spodziewają się
jedzenia. Jeden z nich wchodzi na suche drzewo i wydaje swoje szympansie odgłosy. Drugi czeka na
brzegu. Trzy pozostałe czekają pod lasem. Szofer rzuca im trzcinę cukrową. Z zazdrością na to patrzę.
Sam bym ja possał. Może i coś mam z szympansa. Odważnie wyciągają kawałki trzciny z wody i
delektują się pysznym sokiem.
Po chwili niewielką łódeczką podpływa kolejny pracownik parku i rzuca szympansom kolejne kawałki
trzciny i banany. Szympansy wariują ze szczęścia. Zbierają jedzenie. Jeden z nich zgarnia całą trzcinę
cukrową dla siebie. Wszystkie kawałki trzyma w łapach, zjadając je po kolei. Super widowisko. To było
to, czego oczekiwałem. Nie zawiodłem się. W drodze powrotnej podpływamy jeszcze w pobliże
jednego z suchych drzew. Na jego wierzchołku jest gniazdo bielika. W gnieździe siedzi mały bielik.
Pewnie nie umie jeszcze latać. Pierwszy jego lot będzie nieco stresujący. Jak coś nie pójdzie, czeka go
kąpiel. Nie wiem czy umieją pływać.
To tyle atrakcji parku Lekedi. Długo pozostaną w mojej pamięci. Tak egzotycznych widoków i sytuacji
dawno nie widziałem. Próżno ich szukać w innych parkach. To była największa atrakcja Gabonu jak do
tej pory. Rewelacyjna. Zjadamy lunch. Pakujemy się.
W drodze z Lekedi do Franceville mamy zamiar odwiedzić wodospad Poubara i znajdujący się w
pobliżu, przewieszony nad rzeką Ogooué most z lian. I chociaż droga jest w większości asfaltowa jej
pokonanie zajmuje nam ponad 2 godziny. Most robi wrażenie. To raczej kładka niż most. Jest mocno
chybotliwa. Buja się na wszystkie strony przy każdym naszym kroku. Musimy iść w odstępach. Kąpiel
w rwącej rzece nie jest wskazana. Udaje się.
31
Do wodospadu Poubara trzeba jeszcze przejść kilkaset metrów. Warto. Ogromne masy wody z
hukiem spadają z kilkudziesięciometrowego progu. Rzeka Ogooué to ponad 1200 kilometrowa
najważniejsza rzeka Gabonu, zbierająca i dostarczająca wodę praktycznie w całym Gabonie. To
jednocześnie czwarta rzeka Afryki pod względem ilości przepływającej wody.
To było przyjemne zakończenie pobytu w okolicach Franceville. Szofer wiezie nas do centrum miasta.
Jest jeszcze widno. Może to szansa na kilka ciekawych zdjęć? Czeka na nas wysłannik Sisi, który
zarezerwował nam nocleg i zapłacił za nas. Proponuje też przejażdżkę po mieście. Rezygnujemy.
Umawiamy się na rano. Na 9. Ma nas zawieźć na lotnisko. Wprawdzie nie mamy jeszcze biletów
lotniczych, ale miejmy nadzieję, że ich odbiór będzie formalnością.
Snujemy się bez większego celu po okolicach targu i naszego hotelu. Ściemnia się. Robimy zakupy.
Zjadamy świeżutką bagietkę. Kupuję pierwszą płytę z gabońską muzyką. Zrobiło się duszno i gorąco.
Pot spływa po policzkach. Mariusz robi nocne zdjęcia Franceville. Ja się trochę jeszcze krepuje
nowego miasta. Mieszkamy w imprezowej dzielnicy. Bar na barze. Głośność muzyki przekracza
wszelkie normy. Jest tak głośna i zniekształcona, że nie ma szansy znaleźć jakiegokolwiek rytmu.
Gabończycy czują się z tym dobrze. Rumor jest straszny. Jest coraz więcej ludzi. Nikt nie tańczy. Za
wcześnie. Kupujemy kilka porcji kurczaka z grilla i siadamy w jednym z barów. Sączymy piwko. Przy
próbie zrobienia zdjęcia jedna z kelnerek robi się trochę nieprzyjemna. A może po prostu jest pijana?
32
Ciężko stwierdzić. Przecież jej nie rozumiemy. Nawet jej nie słyszymy. Na wszelki wypadek po wypiciu
piwa ulatniamy się. Wstępujemy do kafejki internetowej. Czas skontaktować się z kimś z Sao Tome i
napisać co u nas znajomym. Kawiarenka jest tuż obok hotelu. Działa, jak wszystko w Gabonie. Powoli.
Noc zapowiada się imprezowo. Za ściana naszego pokoju jest bar z dyskoteką. Ale muzyka, którą
słyszymy dociera jeszcze z kilku barów w okolicy. Okna wychodzą na jakiś ciemny zaułek, gdzie co
chwilę ktoś wchodzi, krzyczy i awanturuje się. To dopiero 22. Początek imprezy. Co będzie się działo
w nocy? Strach się bać. Może być ciekawie. Mordobicia. Sex. Wszystko na wyciagnięcie ręki.
Wszystko możliwe. Zaraz za oknem. Duża ilość decybeli gwarantowana. To dobry moment na
uzupełnienie notatek. Przy okazji degustuję lokalny wynalazek o nazwie VinoCola. Nie ma co się
rozpisywać. To słodkie czerwone tanie wino z domieszką aromatu coca coli. Ma 7%. Noc będzie
naprawdę ciężka. Jak będziemy wstawać przed 7 pewnie część Gabończyków będzie dopiero wracać z
imprezy.
10.Królestwo masek
Dzwoni budzik. Jak on śmie? Za dwadzieścia minut siódma. Ledwo zdążyłem zmrużyć oczy. Impreza
była długa. Byłem jej biernym uczestnikiem. Do samego końca. Fatalna muzyka z okolicznych barów
dudniła i dudniła. Po kolei jednak dźwięki znikały. W końcu muzyka została już tylko w jednym,
najbliższym barze. Koniec nie zapowiadał się blisko. Towarzystwo przechadzało się pod oknem
krzycząc i ganiając się. W zasadzie nie wiem co tam się działo. Ale i ona w końcu ucichła. Zostały tylko
ludzkie głosy. One też ustały. Usnąłem. Na krótko. Po chwili życie wróciło do Franceville. Pojawił się
dźwięk zmywanych po imprezie garów. Znów nie spałem. Albo mi się wydawało, bo budzik pojawił się
nagle. Obudził mnie.
Energicznie wygrzebałem się spod moskitiery. Nagle pukanie do drzwi. A to niespodzianka. Budzenia
nie zamawialiśmy. To nasz kierowca. Nie wiem po co. Prosiliśmy żeby przyjechał o 9. Jest 7. Ani z
niego przewodnik, ani kumpel. Ani nawet nie chcemy z nim nigdzie jechać o tej porze. Dzwonimy do
Sisi z pytaniem o co chodzi. Pomylił się. Ma szczęście, że już nie spaliśmy. Inaczej zebrałby kilka
ciepłych słów na odchodne. Prosimy żeby wrócił o 9. I spokojnie zwijamy bagaże.
Pochodzimy trochę po bazarze. Poobserwujemy poranne życie Franceville. Bazar jest tuz obok. Nie
trzeba daleko iść. Ludzie są różni. Raczej rzadko się uśmiechają. Nie są zachwyceni, że robimy im
zdjęcia. Są też tacy, którzy proszą żeby ich sfotografować. Owoce, warzywa, bagietki, orzechy,
suszone ryby, mięso, ciuchy. Na markecie wszelkie towary. Jest wszystko. Mąka, krewetki, płyty. Jakiś
wojskowy, czy policjant poucza Mariusza, że na fotografowanie takich miejsc trzeba mieć akredytację
prasową, czy tam jakiekolwiek inne pozwolenie. Jasne. Na głowę chyba upadł.
33
Młode, ładne dziewczyny chętnie uśmiechają się do aparatu. Nie wszystkie. Inne są wręcz agresywne,
gdy prosi się je o zdjęcie. Po prostu trzeba robić. Dzieje się dużo. Mnóstwo ludzi. Gwar. Targowanie.
Jest bushmeat. Ale wyjątkowo kobieta nie pozwala na zdjęcia mięsa. I tak robimy. Kręcę filmik jak
tnie gazelę, czy inną antylopę na kawałki. Wyszło interesująco. Dwie godziny mijają. Wracamy po
bagaż do oberży, gdzie spaliśmy. Kierowca już na nas czeka. Do przejechania mamy całkiem spory
kawałek. Zajmuje dłużej niż pół godziny. Mogłoby być krócej, ale co kilka kilometrów są przeróżne
kontrole. Policja, wojsko, żandarmeria i kto wie kto jeszcze. Po co to wszystko? Pewnie żeby zgarniać
łapówy. Na każdym punkcie to samo. Sprawdzanie dokumentów samochodu i kierowcy. Na
niektórych punktach chcą też oglądać nasze paszporty i wizy. Większość nie wiem czego szukać.
Otwiera na stronie z wizą Rwandy i oddaje paszport. Rwanda, czy Gabon. Nie ma znaczenia.
Docieramy na lotnisko. Nie mamy biletów. Mamy za to tajemniczy numer – hasło. Wystarcza.
Wypisują ręcznie karty pokładowe. Bagaże schudły o 5 kilogramów. Ważą już niecałe 35 kg. Trochę
lżej, ale wciąż zbyt wiele żeby było komfortowo. Dziś lecimy linią Afric Aviation, kolejną z czarnej listy
zakazanych linii lotniczych. Samolot jest nieco większy niż do Makokou. Jest jednak tradycyjne
spóźnienie. Godzinę.
Sisi czeka na nas na lotnisku. Podwozi nas do położonego wśród palm na piaszczystej plaży Hotelu
Tropicana. Bardzo nam się podoba. Pogoda tylko nie zachwyca. Wciąż to samo zachmurzone niebo.
Nie przyjechaliśmy jednak tu siedzieć na plaży. Przenosimy się do centrum Libreville. Po maski na
jeden z bazarów. Jest w czym wybierać. Maski, rzeźby, wisiorki, stroje, bransoletki. Część bardzo
oryginalnych. Przebieramy, wybieramy, targujemy się. Jest tanio. Inaczej niż we wschodniej Afryce.
Bardzo ciekawe gabońskie maski kosztują od kilku do kilkunastu tysięcy CFA, czyli od 10 do 20 euro.
Spędzamy na bazarze kilka długich chwil. Wychodzimy z pełnymi siatami pamiątek. Jestem
zadowolony. Szkoda, że nie mam więcej wolnego miejsca w bagażu. A może jeszcze coś by się
zmieściło? Może zdążę dokupić. Z pobliskiego supermarketu zabieramy kartony, do których ładujemy
cały ten drewniany majdan. Po namowach spotkanego Gabończyka idziemy do kolejnego sklepu z
maskami. Mnóstwo drewna. Rzeźby, figurki, maski, krzesła. Małe, duże, ogromne. Niby wszystko
gabońskie, ale do końca nikt nie wie, skąd te wszystkie rzeczy pochodzą. Decyduję się na kolejna
maskę. Trzecią. Obładowani znajdujemy taksówkę i wracamy do hotelu.
34
Standard naszych noclegów podwyższa się z nocy na noc. Jeszcze nie skończyliśmy Cieszyc się z
„luksusów” Lekedi, a tu jeszcze większy luksus. Cena również rośnie. Ale warto. Odpoczywamy.
Siadamy w barze. Muzyka gra na żywo. Dobre jedzenie. Szum oceanu. Przyjemna bryza. Palmy.
Piwko. Dostęp do Internetu. Jest fajnie. Emocjonujemy się meczem w Polska - Iran na Mistrzostwach
Świata w siatkówkę. Wygraliśmy! Ale końcówka była nerwowa.
11.Sao Tome
O której jest samolot na Sao Tome? Nie do końca wiadomo. Chyba o 11. Ale na bilecie mamy godzinę
12. Dużo czasu. Pakujemy maski i rzeczy, które chcemy zostawić w Gabonie do pudełek. Pijemy
poranną kawę na plaży. Czekamy na kierowcę zastanawiając się co będziemy mogli zobaczyć w
Gabonie po powrocie z Sao Tome. Dochodzi godzina 10. Jest szofer. Pakujemy bagaże. Ruszamy.
Wyjaśniamy, że te pudełka trzeba zawieźć do Sisi. Upewniamy się telefonicznie u Sisi, czy kierowca
zrozumiał. Zrozumiał.
Na lotnisku zaskoczenie. Samolot jest o 11, a nie o 12. Check-in jeszcze trwa. Mamy szczęście. Te
zmiany godzin wylotów nieco zaskakują. Dobrze, że się nie spóźniliśmy. Wkurzyłbym się strasznie.
Śpieszymy do bramek. Waga pokazuje już tylko 28 kilogramów bagażu. Reszta została w Gabonie.
Czekamy. Zapowiada się opóźnienie. Samolotu nie ma. Godzina wylotu minęła. Na lotnisku nie ma
żadnych białych. Żadnych turystów. To nie jest popularny turystycznie kierunek. W samym Gabonie
spotkaliśmy tylko jedna turystkę. O innych tylko słyszeliśmy. A co będzie na Sao Tome? Kto podróżuje
w takie miejsca jak my? Jeśli już, to pewnie siedzą z super drogich lodgach w parkach narodowych, a
nie tłuką się publicznym transportem po miejscach, które nie są znane nawet Gabończykom. Wciąż
czekamy. O której jest samolot na Sao Tome? Może o 12? Tak, ostatecznie jest to 12.
Wchodząc do samolotu widzimy wózek z bagażami i przepełniony luk bagażowy. Wózek spokojnie
wraca do hali lotniska. Zaniepokojeni pytamy stewarda, czy lecą z nami nasze bagaże, czy przylecą
35
dopiero za kilka dni. W ostatniej chwili trafiają na pokład samolotu. Część z tych, które nie zmieściły
się do luku lądują razem z nami w kabinie pasażerskiej. Nasze plecaki są wśród tych wybranych. Nie
wszyscy mieli takie szczęście. Ciekawe co by się z nimi stało, gdyby zostały w Gabonie. Dotarłyby
pewnie w dniu, w którym mamy zamiar wracać z Sao Tome, bo samoloty z Gabonu latają już tylko
dwa razy w tygodniu. Na szczęście bagaże są.
Po wylądowaniu na Wyspie Św. Tomasza trzeba swoje odczekać na płycie lotniska. Po co? Jest zbyt
mało pracowników. Najpierw muszą odprawić wylatujące osoby. My sobie poczekamy.
Pasażerowie odlatujący zostali odprawieni. Możemy wchodzić z płyty do terminala. Sprawdzają nam
temperaturę. Dają do wypełnienia ankietę dotyczącą ostatnich podróży do 4 krajów, których panuje
epidemia Eboli. Przeszliśmy. Wynik pozytywny. Dostajemy wizy. Płacimy po 20 euro. To jedne z
tańszych i łatwo dostępnych afrykańskich wiz.
Wyspy Św. Tomasza i Książęca to jedno z najmniejszych afrykańskich państw, zajmujące powierzchnię
1 000 km2. Mniejsze są tylko Seszele i Malediwy. Wyspy w całości położone są na wodach Oceanu
Atlantyckiego w rejonie Zatoki Gwinejskiej. Składają się z pięciu wysp. Wśród nich znajdują się dwie
główne wyspy: Św. Tomasza i Książęca, od których wzięła się nazwa państwa. Przez położoną na
południe od wyspy Świętego Tomasza wyspę Ilhéu das Rolas przebiega linia równika. Państwo
zamieszkiwane jest przez około 200 000 ludzi. Większość z nich jest pochodzenia afrykańskiego
(głównie z Angoli). Stolicą Wysp Św. Tomasza i Książęcej jest São Tomé. Wyspy uzyskały
niepodległość w 1975 roku. Pozostałością po kolonii portugalskiej jest urzędowy język, którym
pozostał portugalski.
Przed terminalem czeka na nas Godinho. To on ma nam zorganizować trekking na Pico de São Tomé.
Przy okazji pomaga w pierwszych chwilach na wyspie. Jedziemy z nim do hotelu.
Wyspy Św. Tomasza i Książęca to inna Afryka. Taka europejska. Poukładana. Ładne domy (choć
zniszczone). Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że zabytkowe. Palmy. Niezbyt wiele ludzi. Może
dlatego, że jest niedziela. Jest ciekawie. Inaczej. Wypoczynkowo. Jak na Karaibach.
Niezły, czysty hotel – Casa Turistica. Zostajemy w nim na dwie noce. Czym prędzej wyruszamy na
miasto. Pozwiedzać, poczuć klimat, pofotografować, wczuć się w miasto, w nowy kraj. Pierwsza
potrzeba – dobra, czyli miejscowe pieniądze. Wymieniamy nasze euro po stałym kursie 25000 dóbr za
36
1 euro. Wszystko na rogu ulicy u cinkciarza. Żadnego strachu. Żadnego naciskania. Żadnych nerwów.
Zwykła transakcja jakich wiele. Jesteśmy milionerami. A sprzedaliśmy tylko 100 euro. Upycham milion
dóbr do kieszeni. Drugi milion ląduje w portfelu, a pół miliona w jeszcze inny miejscu. Kupa kasy.
Możemy iść na rybę.
Idziemy do słynnego baru B24 w miejskim parku o nazwie Parque Popular. Nie zawodzi nas.
Ogromna, czerwona ryba nie mieści się na talerzu. Do tego jedyne prawdziwie miejscowe butelkowe
piwo marki Rosema. Na butelce brak naklejek. A same butelki przypominają nasze polskie butelki po
piwie, które pamiętamy z lat 80-tych. Tak się jada na Sao Tome. Posileni możemy iść na miasto.
Spokojnie. Ludzie odpoczywają, pływają w Oceanie, opalają się, siedzą na trawnikach. Nie uciekają
przed aparatem. Chętnie pozują. Uśmiechają się. Czasem nawet sami proszą o zdjęcie. Co za odmiana
od Gabonu. Udziela nam się ta atmosfera spokoju i wyluzowania. Czujemy się w pełni bezpiecznie.
Snujemy się do wieczora, orientując się w topografii miasta. Bazar, dworzec, taksówki, targi,
supermarkety, kościoły.
Miasto bardzo nam się podoba. W porcie fotografujemy wielkie tuńczyki. Kupujemy czerwone
banany. Do zakupów dołączam Oizo z cukrem w środku i możemy wracać do hotelu. Odwiedzamy
jeszcze katedrę. Trwa msza. Bardzo melodyjna. Ludzie śpiewają i klaszczą. Nic nie rozumiemy, ale jest
tak jakoś weselej niż w Polsce.
Jest po 19. Czas jest przesunięty o dwie godziny do tyłu w porównaniu z Polską. Jeszcze wcześnie. To
czas na odpoczynek. Życie w Afryce płynie wolniej. Od świtu do zmierzchu. Mniej więcej równe 12
godzin. Siedzimy przed pokojem próbując wbić się do tutejszej sieci WIFI.
12.Pijemy Mosquito
Nie musimy, ale zrywamy się o 7. Po to, aby rano zrobić dobre zdjęcia. Energia trochę z nas opada i
długo wygrzebujemy się z pokoju. Okazuje się, że w cenie pokoju mamy śniadanie. Więc wyjście trwa
jeszcze dłużej.
Jedno jest pewne – tu jest cieplej niż w Gabonie. Wręcz gorąco. Kilka kroków wystarcza by oblał mnie
pot. A słońce nie świeci. Idziemy na bazar. Jest pełen ludzi. Sprzedają wszystko. Owoce (tak, w końcu
jest mnóstwo owoców!), warzywa, ryby. Banany, ananasy, mango, papaje, kokosy, karambole,
37
jackfruity, pomarańcze i mnóstwo innych, nie zawsze znanych. Mnóstwo ryb, orzechy, sałaty, szpinak,
pomidory. Po prosu wszystko. Ale dziś ludzie już nie są tacy chętni do zdjęć. Czasem na nas krzyczą
albo zasłaniają twarz i towar, który sprzedają. Jak na bazarze. Jak wszędzie. A czasem sami proszę o
zdjęcie. Obok targu znajduje się postój żółtych minibusów i taksówek. To istne muzeum motoryzacji.
Tak starych i zdezelowanych samochodów nie widziałem nigdzie. Trzeba to samemu zobaczyć żeby
uwierzyć. Te złomki nie powinny już jeździć, a jeżdżą. To są wielkie połatane, toczące się kawałki
przerdzewiałej blachy. Samochody mają po kilkadziesiąt lat. Są niewyobrażalnie pordzewiałe. Bez
szyb, klamek, z wielkimi dziurami w karoseriach. Popękane szyby, powyrywane kanapy. Szyby
poprzyklejane do reszty samochodu taśmami klejącymi. Szok!
Umawiamy się z Godinho, aby uzgodnić szczegóły jutrzejszego trekkingu. Być może zdecydujemy się
też na snorkelling. Razem jedziemy do centrum nurkowego. Ale nic z tego. Nie ma instruktora.
Dowiadujemy się też, że to nie jest dobre miejsce na snorkelling. I nie ta pora roku. Spróbujemy
jeszcze w innym miejscu wyspy. Może w Santanie. Godinho podwozi nas jeszcze to fabryki czekolady
Claudio Corallo - Włoch, będący właścicielem zaprasza nas do środka, gdzie opowiada o swoich
produktach. Pokazuje wyroby. Możemy spróbować kilku rodzajów czekolady. Na koniec dostajemy w
prezencie po dwa opakowania. Będziemy mieli pamiątkę.
Tymczasem rozstajemy się z Godinho. Zobaczymy się jutro o 6.30. Jedziemy minibusem do Santany.
Wysiadamy nieco za wcześnie. Dzięki spacerowi przez wioskę obserwujemy czym zajmują się ludzie.
Głównie piciem palmowego wina. Stragany z wiadrami pełnymi wina są wszędzie. Smakosze też. Dziś
jeszcze nie jestem na nie gotowy i trochę słabo byłoby dostać rozwolnienie tuż przed wyprawą w
góry. Ale obiecuję sobie, że po zejściu z góry wypiję takie winko.
Naszym celem jest centrum nurkowe. Niestety nici ze snorkellingu. Odradzają nam uczciwie. Woda
jest mętna i nie ma dużo ryb. W zamian za to postanawiamy po raz pierwszy zanurzyć się w wodach
Oceanu Atlantyckiego. Woda jest całkiem przyjemna. Piaszczysta plaża też. Widoki w zasadzie też.
Choć pracujące na plaży koparki nieco psują ta przyjemną chwilę. Dzieciaki snują się w okolicy nieco
nieśmiało. Ale dostrzegają nasze zainteresowanie ich drewnianym skuterem już nie mają hamulców.
Pozują do zdjęć. A my sami również wsiadamy na drewniany wehikuł i robimy kilka zdjęć. Towarzyszą
nam przez większą część powrotnej drogi, używając swojego pojazdu do zjeżdżania drogą.
38
Wracamy do stolicy Sao Tome minibusem. Wracamy akurat w porze kolacyjnej. Zjemy tam gdzie
wczoraj. Dziś próbujemy inną rybę. To chyba tuńczyk. Ale pewności nie mam. Jest przepyszny. Warto
było.
Zmierzch przychodzi szybko, nie pozwalając już na wiele zdjęć. Mimo wszystko idziemy po raz kolejny
na bazar. Może uda nam się kupić koszulki z flagą Sao Tome. Rano kupiliśmy kolorowe czapeczki z
flagą. Mielibyśmy komplet. Niestety. Jest już za późno.
Postanawiamy odwiedzić jeszcze supermarket. Przy okazji zobaczymy jakie są miejscowe specjały.
Być może będą takie, które będziemy mogli zabrać do Polski. Musimy też kupić trochę wody na
jutrzejszy trekking. Oczywiście, że są! Jogurt z trzciny cukrowej i dżem z jackfruita. A do tego nalewki
o wyjątkowych smakach. Na przykład zielonkawy o nazwie mosquito. Nazwa brzmi dziwnie. Chyba
nie robią go z komarów? A może to płyn zapobiegający ukąszeniom do stosowania od wewnątrz?
Sprawdzę. Zastosuję go dziś wieczorem. Wleję małą buteleczkę. Druga nalewka nazywa się Canela. I
zupełnie nic nie przychodzi mi do głowy z czego może być zrobiona.
39
Obładowani torbami i butelkami z wodą próbujemy złapać jakiegokolwiek żółtego gruchota. Niestety
jest późno i ciemno. Jesteśmy kawałek od centrum i tu chyba taksówki nie docierają. Zatrzymuje się
za to motorek. Ale jak wsiąść we dwóch z plecakami i siatami pełnymi zakupów. Zaraz jednak pojawia
się drugi. Ten jest nieoświetlony. Będzie ciekawie. Po paru Mitutach jazdy i pokazywania palcem
dokąd mają jechać docieramy na miejsce. Nareszcie można odpocząć. Kręgosłup trochę boli od
noszenia plecaka.
Nie mogę się doczekać degustacji smakołyków. Wieczorną porcję malarone na komary popijam
nalewką z mosquito. Bezcenna chwila.
13.Błoto, deszcz, korzenie – droga na Pico de São Tomé
No i zaczął się wtorek, 15 września 2014. Dziś ruszamy na najwyższy szczyt Wysp Świętego Tomasza i
Książęcej. To Pico de São Tomé. Mierzący 20124 m n.p.m. Pakujemy tylko niezbędne rzeczy.
Spodziewamy się deszczu i błota. Dlatego wszystko szczelnie pakujemy w wodoszczelne worki.
Zakładamy kalosze. Do plecaków wkładamy poncha. Spotkani po drodze Anglicy gwarantują nam
jedno – deszczu na pewno nie zabraknie. Nie zrażeni obietnicami pakujemy się razem z
przewodnikiem i tragarzem do samochodu.
Po drodze odwiedzamy Roça Monte Café, niewielką mieścinę, gdzie znajdujemy muzeum kawy.
Wysłuchujemy po portugalsku historii tego miejsca i opowieści o tym, jak się produkuje kawę. Na
koniec dostajemy filiżankę kawy.
40
Krótką chwilę spędzamy też przy przyjemnym wodospadzie Św. Mikołaja, po czym nie pozostaje nam
już nic innego jak podróż do Bom Successo. To stąd ruszymy na górę.
Pogoda nam sprzyja. Od rana jest słonecznie. Nad górami ani jednej chmurki. Oby tak dalej.
Wydawało mi się, że zabrałem tylko najpilniejsze rzeczy. Ale plecak lekki nie jest. Dociążam go jeszcze
trzema litrami wody i śpiworem. Jest cięższy niż na co dzień. Jakoś dam radę.
Nie mamy swojej mapy. Jedyną mapę posiada przewodnik. Nie jest zbyt dokładna. Wędrujemy przez
uprawne pola. Spotykamy ludzi pielęgnujących swoje poletka. Przewodnik pokazuje nam różne
rzeczy. Z każdym metrem ścieżka robi się coraz węższa. W końcu wchodzimy w las. Ciemny liściasty
las. Czuć niedawny opad deszczu. Jest trochę ślisko. Wchodzimy na teren Parku Narodowego Obo.
To jedyny park narodowy na Wyspach Świętego Tomasza i Książęcej. Co ciekawe składa się z dwóch
części. Jedna swoim obszarem obejmuje kawałek wyspy Świętego Tomasza, a druga kawałek wyspy
Książęcej. Zajmuje powierzchnię około 300 km2, z czego 65 km2 przypada na wyspę Książęcą, co
znowu stanowi aż 50% jej powierzchni. Oprócz naszego głównego celu – czyli najwyższego szczytu
Wysp Św. Tomasza i Książęcej, główna atrakcją parku są ptaki. Na dwóch małych wyspach występują
aż 143 gatunki, spośród których około 20 występuje tylko tu. To prawie tyle, ile endemicznych
gatunków możemy znaleźć na dużo większych Wyspach Galapagos, czy na Seszelach. Ciekawe czy
jakiekolwiek uda nam się zobaczyć.
41
Robi się mroczno. Kwitną orchidee, beguncje i inne nieznane mi gatunki kwiatów. Ożywiają nieco
widoki. Delikatnie pniemy się pod górę. Ścieżka jest wąska. Omijamy powalone pnie drzew. Podoba
mi się. Tak wyobrażałem sobie wędrówkę na górę. Ale to wciąż początek. Z każdym krokiem robi się
bardziej mokro. Wychodzimy na odsłoniętą polanę zarośniętą prawie dwumetrową trawą. Słońce
ledwo przenika przez gromadzące się nad nami chmury. Po chwili ponownie zanurzamy się w
deszczowy, wilgotny, ciemny las. Idziemy zboczem góry. Dopiero teraz zrobiło się ślisko. Zaczął padać
deszcz. Zwalniamy tempo. Mokre od wiecznej wilgoci wystające korzenie Czekaja, aby je nadepnąć.
Efekt może być opłakany. Zbocze jest mocno eksponowane. Trzeba bardzo uważać, aby nie ześlizgnąć
się w dół.
Czekają na nas schody. Schody z korzeni. Oczywiście mokre. Oblepione błotem i śliskie. Aby je
pokonać używamy rąk. Podciągamy się, przytrzymując się korzeni, gałęzi i drzew. Trzeba uważać za co
się chwyta. Ale z kolejnymi metrami przestajemy na to zwracać uwagę. Łapiemy się za cokolwiek, aby
nie polecieć w dół. Być może ratujemy się dzięki temu, aby nie spaść w głęboką przepaść. A oto nie
jest trudno.
Podeszliśmy. To pierwsza góra na naszej drodze. Pico de Calvario – 1595 m n.p.m. To był
wyczerpujący fragment. Ciekawe co nas czeka dalej. Przewodnik obiecuje jeszcze trzy takie góry. Aż
42
nie chce się wierzyć. Obiecuje jeszcze 5 godzin marszu. A to oznacza, że w obozie pod szczytem
zjawimy się po ciemku. Nie chce mi się w to wierzyć.
Częstujemy się pysznymi ciastkami z miodem i kokosem, zwanymi ‘asucarinho’ (pisane ze słuchu) i
ruszamy. Kolejne metry powoli mnie przerastają. Jest coraz trudniej. Boje się. Nie tego się
spodziewałem. To jeden z najtrudniejszych odcinków, które pokonywałem do tej pory w górach.
Zejście około 200 metrów w dół idzie dramatycznie wolno. Jest zajebiście niebezpiecznie. Korzenie i
błoto. Nachylenie z 75%. Do tej coraz mocniej padający deszcz. Z drżeniem kolan pokonuję kolejne
stopnie i korzenie, uważając, aby nie polecieć w dół. Polecieć można we wszystkie strony. Idziemy
wąską na kilkadziesiąt centymetrów granią. Boję się bardzo. Nogi trzęsą się ze strachu. Serce wali jak
oszalałe. Krok za krokiem. Wolno. Uważamy. Ale stopień po stopniu schodzimy. Tylko po to, aby
podobne trudności zaliczyć w drodze do góry. Jest nieco łatwiej. Poncho nie plącze się aż tak między
nogami. Nie idziemy długo, a zmęczone nogi i kolana sprawiają wrażenie, jakbyśmy spędzili w górach
kilkanaście godzin. Wspinaczka męczy, ale idzie się już szybciej. Deszcz leje coraz mocniej. Nie za
bardzo jest okazja żeby robić zdjęcia. Choć podwodny aparat, niesiony specjalnie na takie okazje
trzymam w kieszeni. Tylko on wytrzyma taka wilgoć i deszcz. Ale nawet chęci nie ma do zdjęć.
Wdrapujemy się na kolejny szczyt. A więc zostały jeszcze dwa. Krótki odpoczynek. Łyk wody. Jest
nieco łatwiej. Chwilę po płaskim, pomiędzy trawami. Ale po kilkuset metrach znów zaczyna się
podejście. Mozolnie, eksponowaną granią wdrapujemy się śliskich korzeniach wyżej. Trwa walka z
czasem. Zdążymy przed zachodem słońca, czy nie? Nie chciałbym tędy po ciemku chodzić. To zbyt
niebezpieczne w takich warunkach. Nagle przestaje padać. Tylko mży. Taka zmiana i od razu raźniej.
Mżawka też zanika. Pomiędzy obwieszonymi pnączami, lianami i gęstymi …. drzewami prześwituje
jakaś góra. Pierwsza jaką dziś widzimy. Do tej pory widzieliśmy tylko drzewa, korzenie, mgłę i błoto.
Dotarliśmy na wysokość 1800 m n.p.m. Już nie długo powinniśmy dojść do miejsca, gdzie mamy
nocować. Minęła godzina 17. To czas, gdy na Wyspach robi się gwałtownie ciemno. Zdążyliśmy.
Jesteśmy na miejscu. 1952 m n.p.m.
43
Tu rozstawiamy namiot i rozpalamy ognisko. Utrzymuje się bezdeszczowa chwila. Niech trwa. Ponad
nami widać nocne niebo. A na nim tysiące gwiazd i Mleczną Drogę. Dookoła tajemnicze odgłosy lasu.
Siedzimy przy ognisku, czekając aż przewodnik z tragarzem wrócą z wodą. Pomimo panujących
ciemności poszli w dół, aby przynieść wodę potrzebną do przygotowania posiłku. Nie ma ich dosyć
długo. Niepokoimy się. Dookoła nas krąży szczur. Spory. Płoszy się tylko wtedy, gdy świecimy na
niego czołówkami. Podchodzi coraz bliżej.
Nagle słyszymy głosy. To przewodnik. Wrócili. Rozpoczynają przygotowywanie kolacji. A my suszymy
przemoczone ciuchy. Dobrze, że mamy zapasowe. Dostajemy przepyszną herbatę z liści nazbieranych
gdzieś po drodze. Niesamowicie aromatyczna i dobrze osłodzona smakuje wyśmienicie.
Jesteśmy zmęczeni. Przed nami kolejny dzień trudnej wędrówki. Dzisiejszych ponad 8 godzin i ponad
1500 metrów podejścia dało nam solidnie w kość. Wchodzę do namiotu, zamykam się w śpiworze i
czekam na sen. W nogach trzymam mokre skarpety i koszulkę. Może trochę przeschną do rana. Na
ścianach namiotu słyszymy spadające rytmicznie krople. To znowu deszcz. Niestety. Cieszę się, że tu
jestem. Choć łatwo nie było.
14.Zdobyliśmy Pico de São Tomé
Deszcz kropi z przerwami całą noc. Niezbyt się wyspałem. Namiot stoi na korzeniach, co mojemu
kręgosłupowi nie podoba się za bardzo. Mokre rzeczy ze śpiwora nie wyschły. I tak je zakładam.
Sprawdzam, czy w kaloszach nie czeka na mnie niespodzianka. Pusto. Wkładam stopy w mokrych
skarpetach do mokrych kaloszy. Zakładam mokry wyprawowy t-shirt. Sprawdzam, czy mam czapkę z
flagą Sao Tome. Zostawiam w namiocie niepotrzebne rzeczy. Jestem gotowy do wyjścia na szczyt.
Podobno zajmie nam to 20 minut. Ruszamy. Prawie od początku jest ślisko i bardzo stromo. Prawie
nic nie widać. Siąpi nieprzyjemny deszcz. Idziemy w ponchach. Podejście jest wymagające i okrycia
niezbyt nam się przydają. Raczej przeszkadzają. Wspinaczka po błocie i korzeniach. Jak wczoraj. Kij,
który służył mi do tej pory do wspomagania przy niektórych trudnościach, zostawiam gdzieś w
krzakach. Zaczął bardziej przeszkadzać niż pomagać.
Dzisiejsze podejście to niezła gimnastyka. Podciąganie na rękach, labirynt pośród kamieni, korzeni i
gałęzi. Jeszcze tylko kawałek. Przewodnik odlicza do 10. 10 ma oznaczać szczyt. 1, 2, 3, 4 ….. 10!
Stajemy na szczycie. Lekko mży. Jesteśmy na najwyższym szczycie Wysp Św. Tomasza i Książęcej. Pico
44
de São Tomé ma wysokość 2024 m n.p.m., choć nasz słabo działający GPS wskazuje nieco więcej. To
już 8 najwyższy szczyt afrykańskiego państwa, który zdobywam. Pierwszy spośród szczytów na
afrykańskiej wyspie. Mamy szczęście. Wyszło słońce. Ale wciąż spada na nas delikatna mżawka. Nie
przeszkadza nam w dokumentacji pobytu w tym miejscu.
Powrót łatwy nie będzie. Na wszelki wypadek nie zakładamy ponch. Nie będę się plątać podczas
schodzenia. Jest tak ślisko, jak się tego spodziewaliśmy. Idziemy ślimaczym tempem. Staramy się nie
runąć ze stromego urwiska. Po dwóch godzinach wracamy do obozu. Pakujemy się. Zjadamy
śniadanie. Ponownie dostajemy pyszną herbatę z deszczowego lasu. Smakuje wybornie. Jak się
później okazało liście, z których parzona jest herbata to afrodyzjak.
Przed nami 5 godzin zejścia. Jak dobrze pójdzie. Widząc jak szło nam schodzenie z wierzchołka może
być z tym różnie. Nie pomyliłem się. Zajmuje nam to 6 godzin. Mozolne i długie zejście, wręcz
ześlizgiwanie się po korzeniach i błocie. Nogi są tym zmęczone. Kilkukrotnie zaliczam ostry ślizg.
Podczas jednego z nich przebijam patykiem. Innym razem łapię się w ostatniej chwili drzewa, aby nie
polecieć w dół. Drzewo zostawię w mojej ręce pięć malutkich śladów. Coś weszło w dłoń i siedzi
głęboko. Mam nadzieję, że to nic trującego. Dochodzimy do obrośniętego drzewami starego,
kolonialnego kamiennego domu. Od tego miejsca ma już być łatwiej. W sumie tak jest. Ale jesteśmy
tak zmęczeni, że każdy krok, nawet po płaskim boli. Wędrujemy zarośniętą i zawaloną drzewami
starą, częściowo brukowaną drogą. Kiedyś prowadziła d tego zarośniętego domu. Teraz jest lekkim
ułatwieniem wędrówki. Niby to droga, a chwilami gimnastykujemy się nie mnie, niż podczas zejścia z
wierzchołka, aby pokonać powalone konary i drzewa. Ciężko stawiam kroki. Potykam się. Dostałem w
kość. Na dodatek tragarz nie wziął wszystkich butelek z wodą i na osiem godzin marszu zostało już
tylko 1,5 litra. Dobrze, że schodzimy, a nie podchodzimy. No i nie ma upału. Droga chwilami się
urywa. Wtedy musimy ześlizgiwać się wydeptanymi skrótami w błocie. Przewodnik wycina nam
maczetą schody w błocie. Nieco ułatwia nam zejście. Ale to i tak na nasze zmęczone nogi wysiłek
spory. Jeszcze jeden zakręt i ostatni długi zjazd w błocie. Jest na liana. Długa na kilkanaście metrów.
Dzięki temu udaje się zjechać bezpiecznie. Dotarliśmy do górskiej drogi. Nie mamy już siły, aby
podejść kilkaset metrów do wodospadu. Ale wydaje się, że nie ma zbyt dużo wody w strumieniu, więc
wodospad też pewnie w tym momencie nie jest zbyt okazały. Darujemy go sobie. Wolno idziemy
drogą, wypatrując za każdym zakrętem czekającego na nas samochodu. Nagle nasz tragarz przewraca
się. Obija się solidnie, ale nic poważnego sobie nie robi. Też jest wykończony.
45
I w końcu pojawia się Godinho z samochodem. To koniec wędrówki. Szczęśliwie zeszliśmy ze szczytu.
Było bardzo ciężko. To trudna góra, szczególnie w czasie pory deszczowej. Jest bardzo niebezpiecznie.
Godinho wita nas uśmiechnięty, wręczając nagrodę w postaci półtoralitrowej butelki palmowego
wina. Tak, to jest ta chwila, na którą czekałem. Napiję się wina. Słodkie i kwaśne. Nieco śmierdzi i
sprawia wrażenie nieco gazowanego. Ale to chyba przez wciąż trwający proces fermentacji.
Z ulgą pozbywamy się kaloszy. Jesteśmy masakrycznie ubłoceni. Dopiero teraz to widać. Trochę nam
głupio wsiadać w takim stanie do samochodu.
To na dole wciąż pada deszcz. Ale wrażenia na nas już nie robi. Przyzwyczailiśmy się. Szkoda tylko, że
zaparowały mi obiektywy i mam problem z robieniem zdjęć. Na szczęście nie długo. Gdy dojeżdżamy
do Ponta Figo nadchodzi czas relaksu i świętowania. Godinho zatrzymuje się tuż obok kobiety
grillującej ślimaki. Są twarde. Niezbyt smaczne. Ale cała nasza grupa zjada po kilka porcji tej
egzotycznej potrawy. A dopiero co się dziwiliśmy skąd w górach tak dużo skorup po ślimakach. Już
wiemy. Zostały zjedzone. Ślimaki popijam winem, a chwilę później wychylam butelkę piwa Rosema.
Nie dla ślimaków jednak się tu zatrzymaliśmy. Ponta Figo to pozostałość po największej
postkolonialnej plantacji kakao. Dawne budynki nie pełnią już swojej pierwotnej roli. Ale ślady
dawnej świetności wciąż są widoczne. A plantacja kakao jest wciąż funkcjonuje.
46
Ślimaki przyjąłem na pusty żołądek, więc momentalnie ponosi mnie fantazja fotograficzna. Chodzę po
niewielkim postkolonialnym miasteczku fotografując toczące się wolno życie. Nikt nie protestuje, gdy
robię zdjęcia. Ludzie sami o to proszą. Lubię mentalność mieszkańców Sao Tome.
Czas ruszać dalej. Godinho świetnie się sprawdza w roli organizatora i przewodnika. Dokładnie tego
od niego oczekiwaliśmy. To gość z jajami. Ma poczucie humoru i potrafi się wszędzie wkręcić.
Przypomina mi nieco Josepha z Tanzanii. Cieszę się, że go poznałem.
Zabiera nas a plantację kakao. Obserwujemy mieszańców Sao Tome przerzucających mokre i
śmierdzące ziarna kakao na platformy, aby je wysuszyć. Ciężka praca. Pewnie bardzo słabo płatna.
Większość pracowników to kobiety. Pracują na boso. Noszą pełne wiadra ziaren na głowach, aby
wysypać je na wielkich suszarkach. Tam inne osoby rozprowadzają to wszystko drewnianymi grabiami
po całej powierzchni. Odwiedzamy też miejsce, gdzie suche ziarna, popakowane w
kilkunastokilogramowe worki czekają na transport do portu i dalej w świat. Worki oznaczone logo
plantacji. Niestety nie mamy pozwolenia na fotografowanie tego miejsca.
Docieramy na wybrzeże. Mijamy Neves. To przemysłowe centrum Wysp. Tu jest port. Tu ma siedzibę
jedyny krajowy browar. Odwiedzamy lagunę o nazwie Lagoa Azul. Ale jest już trochę szaro i ponuro.
Urokowi tego miejsca dodają baobaby. W końcu docieramy do stolicy. Już po zmroku. Szczęśliwi.
47
Udało się. Góra zdobyta. Przewodnik i tragarz dostają napiwki i pocztówki. A my umawiamy się z
Godinho, że jutro wynajmiemy samochód z kierowcą na dwa dni.
Czas uczcić wejście na górę obiadem. Jakim? Oczywiście pyszną rybą. Ale dziś idziemy do knajpy o
nazwie Papa Figo. Dostajemy kolejną pyszną rybę. Znakomicie przyrządzona. Palce lizać.
Kończą nam się nasze miliony. Potrzebujemy odnaleźć cinkciarzy żeby wymienić jeszcze trochę
pieniędzy na miejscowe dobra. Czeka nas nocny spacer po mieście. Gdzieś w ciemnych zakamarkach
miasta znajdujemy gościa, u którego wymieniamy 100 euro. Znów zostaliśmy milionerami. Chyłkiem
chowamy miliony do kieszeni. Nerwowo rozglądamy się dookoła. Nie wiemy w sumie, czy to co
robimy jest legalne, czy nie. Sądząc jednak po liczbie kręcących się tu cinkciarzy można sądzić, że to
dosyć powszechna praktyka. Wracamy do hotelu. Na kąpiel, internet i zasłużony odpoczynek. Ciężko
już się zmobilizować do jakiejkolwiek czynności po tak długim i męczącym dniu.
15.Urodziny na Sao Tome
Dziś są moje urodziny. Dobrze to sobie wymyśliłem. 38 urodziny na Wyspach Św. Tomasza i Książęcej.
O większą egzotykę trudno. Postaramy się, aby dotrzeć na równik na malutką wysepkę Rolas. Leży na
południe od wyspy Świętego Tomasza. To dlatego wynajęliśmy dziś samochód z kierowcą. To nieduży
koszt. 70 euro za 1,5 dnia + koszt benzyny. A że odległości duże nie są, więc w sumie w 100 euro
można się zmieścić. Tankujemy do pełna za ponad pół miliona dóbr (1 litr paliwa = 26000 dóbr –
około 1 euro). I w drogę. Powinniśmy zdążyć na godzinę 10 na przeciwległy koniec wyspy. To ponad
50 kilometrów asfaltowej drogi. Po krótkim porannym deszczu pojawia się słońce. A że godzina
wczesna mamy idealne światło do zdjęć. Tylko czasu nie mamy. Zatrzymujemy się tylko raz. Na
moście. Pod nami istna pralnia. Ogromna. W rzece kilkadziesiąt kobiet robi pranie. Po jednej stronie
rzeki. Po drugiej stronie suszą.
Nasz kierowca do mistrzów szybkiej jazdy nie należy. Pędzi 40 km/h. Nie dziwne, że nie ma czasu na
zdjęcia. Im dalej na południe, tym więcej chmur. Mgła. Pojawia się mżawka. Aż w końcu leje solidny
deszcz. Docieramy na czas. Przebiegamy do miejsca, gdzie ludzie czekają na łódkę kursującą
pomiędzy wyspami. Deszcz zacina coraz intensywniej. Płynąć na równik? Zastanawiamy się. To nie ma
sensu. Żadna przyjemność. Nic nie widać. Deszcz leje. Nawet zdjęć nie robimy. Nie płyniemy. Nie
spędzę urodzin na równiku.
48
W zamian za to jedziemy obejrzeć kilka plaż. Zaczniemy od plaż na samym południu wyspy. Mijamy
coraz rzadsze zabudowania i coraz mniej ludzi. Skończyła się asfaltowa droga. Podobno niewiele osób
chce mieszkać w tym rejonie. Tu wciąż pada. Nie opłaca się też budowa dobrej drogi dookoła wyspy.
Dlatego też nie da się jej objechać dookoła.
Docieramy na pierwszą z plaż. To Praia Piscina. Krajobraz jakby jesienny. Deszcz. Mnóstwo
kolorowych liści na plaży. Ale ładnie, kolorowo. Druga plaża (Praia Jalé) jeszcze ładniejsza. Spędzamy
parę chwil w knajpce. Potrzebujemy nieco podsuszyć aparaty. Deszcze leje mocno. Na szczęście w
knajpce można posiedzieć przy herbacie i kawie. Może przeczekamy deszcze. Raczej nic z tego. Spod
dachu budynku robię kilka zdjęć deszczowego krajobraz z pomarańczowym piaskiem i palmami w tle.
Ruszamy dalej. Szkoda, że nie możemy stąd odbić na zachodnią część wyspy. Niestety ten rejon jest
strasznie deszczowy i słabo zamieszkany. Brak drogi skutecznie uniemożliwia podroż. Wracamy tam
skąd przyjechaliśmy. Przy ujściu do Oceanu jednej z rzek obserwujemy stado biegających po plaży
świń. Surfujące świnie? W Gabonie chcieliśmy zobaczyć surfujące hipopotamy. Nie udało się. To w
sumie prawie to samo. Świnie w kąpieli. Świń na Sao Tome jest całkiem sporo. Poza ptakami,
szczurem pod Pico de São Tomé to jedyne zwierzaki, które tu spotykamy.
Pogoda nieco się poprawia. Ale wciąż nad nami wiszą ciężkie ołowiane chmury. Tylko deszcze nieco
ustał. Nawet przestał padać. Ale pomimo tego nie mamy szansy na zobaczenie Pico Grande,
charakterystycznej góry pojawiającej się na zdjęciach z Wysp. Docieramy do Roça de São João
Angolares. Według pierwotnego planu mieliśmy tu nocować. Skoro jednak nie popłynęliśmy na Rolas
nocować będziemy w stolicy.
49
To miejsce słynie z pysznej kuchni i knajpy Roça São João (http://rocasjoao.com ). Jej szefem jest
lokalna kulinarna gwiazda programów kulinarnych – João Carlos Silva. Zobaczymy, czy dobrze gotuje.
Za kilkanaście euro dostajemy do spróbowania kilka dań na spróbowanie. Są rewelacyjne.
Wyszukane, tutejsze, z miejscowych przysmaków. Świetnie podane. Przyrządzone po mistrzowsku. Po
kolei na stół wchodzą:
- czekolada, imbir, dziki pieprze prosto z dżungli i wino żeby oczyścić smak;
- papaja, passion fruit, banan, lemonka i ryba o nazwie spadad;
- pieczony na oleju palmowym owoc chlebowy;
- kokos pieczony na słono;
- marynowany tuńczyk z cebulą, owoc o nazwie stan, awokado i jabłko;
- ryba o nazwie sea fish smażona na oliwie;
- omlet, cistako ryżowe i pomidor pieczony z serem;
- guava i owoc tajamanga;
- kurczak z ryżem, warzywami i kurkumą na ostro;
- papaja (nie dojrzała), passion fruit, ser;
- banan w czekoladzie;
- kokos z cukrem
I choć nie pękamy z przejedzenia, to był najlepszy posiłek podczas całego wyjazdu. Super, że złożyło
się to akurat z moimi urodzinami.
To miejsce to niestety dla mnie ostatnia już szansa na zdjęcia ptaków z Sao Tome. Pierwsza i ostatnia.
Wykorzystuję ją, choć wolałbym spędzić tu więcej czasu. Na szczęście udaje się uchwycić trzy ciekawe
gatunki.
50
Robi się późno, a przed nami jeszcze kilka plaż. Deszcz już nie pada. Czuć, że jesteśmy bardziej na
północy. Mimo wszystko jest trochę szaro i pochmurnie. Plaże robiłyby większe wrażenie, gdyby
świeciło słońce. A tak wyglądają tak jesiennie. Mijamy kolejne ciekawe miejsca Praia Micondo, Boca
do Inferno, aby już po zmroku wrócić do stolicy.
Korzystając z samochodu w pierwszej kolejności odwiedzamy supermarket. Robimy zakupy na
powrót. Miejscowe specjały. Przywieziemy je do Polski. Likiery z jackfruita, mosquito. Herbaty o
różnych smakach, w tym też ta, którą piliśmy w górach. Suszone banany i jackfruity. Trochę się tego
nazbierało. Wydaję prawie milion dóbr. Kierowca zawozi nas do hotelu. Tym razem nie musimy
czekać na transport motorkami.
Rozstajemy się z nim do jutro i po raz kolejny idziemy do B24 na rybę. Tym razem wracamy do
sprawdzonej czerwonej ryby. Tradycyjnie pyszna. Wracając, rzuca się w uszy głośna muzyka. Jakby
orkiestra grała. Coś jak wesele. Chyba rzeczywiście to impreza w tym stylu. To niedaleko hotelu.
Dobrze słychać w naszym pokoju. Zobaczymy jak długo potrwa.
Czas uczcić dzisiejsze święto. Wyciągam wiezione specjalnie na tą okazję z Polski delicje, ptasie
mleczko, Prince Polo i dwie buteleczki wiśniówki i żołądkowej z miętą. Słodycze po dwutygodniowej
51
afrykańskiej podróży są w rozsypce. Dokładnie w proszku. Możemy je sobie wsypać do ust, popijając
wiśnióweczką. Za oknem gra muzyka. Tak obchodzę swoje święto. Oryginalnie. Daleko. Gdzieś.
16.Wieloryby, których nie było
Muzyka gra długo. A gdy orkiestra zwija swoje manatki, słychać muzykę z radia. Do samego rana. Do
pierwszej pobudki. Dziś ostatni dzień pobytu na Sao Tome. Nasz plan na dziś – zobaczyć wieloryby.
Umówiliśmy się na 6.30. Kierowcy jednak nie ma do 7. Może zaspał po wczorajszym długim dniu?
Pojawia się chwilę po 7 mówiąc, że nasz ‘whale watching’ rozpocznie się o 8. Dlatego się spóźnił.
Mamy więc chwilę, którą wykorzystujemy na krótki pobyt na bazarze. Dziś pogoda jest zaskakująco
dobra. Słońce, błękitne niebo. Kupuję fajny t-shity z flagą Sao Tome i przepyszne ciepłe pączki.
Znajdujemy też ‘asucarinho’, czyli obtoczone w miodzie albo cukrze trzcinowym kokosowe wiórki.
Świetna przekąska, choć zajebiście słodka. Przywiozę tego trochę do Polski.
Jedziemy na wybrzeże. Tu przesiadamy się na łódkę. Pomimo tego, że to nie sezon, spróbujemy
zobaczyć wieloryby i delfiny. I choć ludzie różnie mówią, liczymy na to, że jednak się uda. Być może
też uda nam się zaliczyć snorkelling. Na wszelki wypadek mamy ze sobą maski. Po raz drugi na tym
wyjeździe zakładam kąpielówki. Ruszamy. Przez około godzinę pływamy z daleka od brzegu.
Wypytujemy rybaków w malutkich pirogach, czy widzieli dziś wieloryby. Niestety widzieli je wczoraj.
Potwierdzają to wszyscy. Czyli nie ten dzień. Nie mamy szczęścia. Nie ma sensu pływać i szukać dalej.
Po prostu dziś ich tu nie ma.
52
Płyniemy w pobliże plaży … Tu wskakujemy z maskami do wody. Jest słabo. Prawie nie ma ryb. Lepiej
przenieść się w inne miejsce. Płyniemy wzdłuż wybrzeża porośniętego licznymi baobabami.
Docieramy do wraku statku. Podobno gabońskiego. Takich wraków jest w okolicy kilka. Tu jest
ciekawiej. Boję się podpływać zbyt blisko. To spora kupa przerdzewiałej blachy, a ja nie czuję się zbyt
pewnie. Ale pod wodą jest fajnie.
Wyprawa średnio udana. Szkoda, że nie widzieliśmy wielorybów. Na brzegu czeka już na nas
Godinho. Jedziemy razem na ostatnie zakupy. ‘Asucarinho’, przegrywana na laptopie muzyka w
formacie mp3 na pamięć USB i kilka innych drobiazgów.
53
Podczas pobytu w wiosce rybackiej robimy ostatnią sesję zdjęciową na Sao Tome. Początkowo
nieufni mieszkańcy, przezwyciężają obawy i sami proszą o zdjęcia. Jakaś lekko podchmielona kobitka
całuje mnie w podziękowaniu. Ale to koniec. Godinho odwozi nas na lotnisko. Dostaje od nas
koszulkę i napiwek. Świetnie się spisał. To jeden z najlepszych afrykańskich przewodników, jakich
poznałem. Super organizator. Pomocny, bezproblemowy i w żaden sposób nie chcący nas orżnąć. I
uśmiechem przypomina mojego brata. Polecam.
Na lotnisku musimy zapłacić opłatę wylotową. 18 euro. Pani w okienku nie ma wydać 2 euro.
Mariuszowi też. A wydać w dobrach nie chce. Bierze więc do kieszeni 4 euro. Siadamy w poczekalni i
czekamy na tradycyjnie już spóźniony gaboński samolot. Tym razem nieco ponad godzinę. Ucinam
sobie drzemkę na siedząco.
Samolot zabiera dziś aż 9 pasażerów. Jest prawie pusty. Kończymy naszą przygodę na Wyspach
Świętego Tomasza i Książęcej. Kończymy też z lotami zakazanymi liniami, które pomimo tego latają
całkiem sprawnie. I nie spadają. Lądujemy w Libreville jeszcze przed zmrokiem. Mży. Nad lotniskiem
pojawia się tęcza. Tak nas wita Gabon. Zaraz po wejściu do terminalu mierzenie temperatury,
kontrola szczepień na żółtą febrę. I znów jesteśmy w Gabonie. Tym razem nikt na nas nie czeka.
Jedziemy więc taksówką do pobliskiej Tropicany. Pokój mamy zarezerwowany. Zostaniemy tu 2 noce.
54
Ale gdzie jest Sisi? Musimy jeszcze uzgodnić jutrzejszy wyjazd do Akanda National Park na ptaki i
rozliczyć pozostałe wydatki. Okazuje się, że ktoś nas nie zauważył na lotnisku. Ale domyślił się, że
pojechaliśmy do Tropicany. Już tu jest. Jedziemy do Sisi, do jej biura. Odbieramy nasze pudełka z
maskami. Umawiamy się na jutro i dłuższą chwilę rozmawiamy z właścicielem biura Ngondetour. O
turystyce w Gabonie i wielu innych rzeczach. Regulujemy płatności i możemy wracać do Tropicany.
Odpocząć, napić się piwka i przy szumie oceanu i kołyszących się na wietrze palm po prostu
posiedzieć.
17.Akanda National Park
W końcu na ptaki! W nocy pogryzł nas komar. Rozłożenie moskitiery na rurkach od namiotu i
smarowanie Muggą dziś nie pomogło. Mam nadzieję, że malarii z tego nie będzie. Regularnie
połykam malarone, a kilka dni temu piłem mosquito. To musi zadziałać.
Mały już na nas czeka (tak nazywamy niewielkiego wzrostem kolegę z biura Ngondetour). To on
czasem nam pomaga. Dziś wraz z kierowcą zawożą nas do siedziby osób, które organizują wycieczki
do Akandy. To chyba nie są władze parku. Tak myślimy. Bo to luksusowa rezydencja byłego
gabońskiego deputowanego. Tu się płaci za wizytę w parku. Wygląda na to, że korzystając z
przywilejów rodzina zmarłego deputowanego ma monopol na organizację wycieczek do parku.
Rezydencja duża. Obok głównego domu jest małe betonowe zadaszenie. Tam jest pochowany
deputowany. Chowanie zmarłych przy domu, w których mieszkali musi być popularne, bo
spotkaliśmy się już z grobami przy budynkach w kilku miejscach. Nawet w Boka Boka, tuż obok
miejsca, gdzie nocowaliśmy.
Po śmierci deputowanego domem zarządza chyba jego żona. Dziarska, nie znosząca sprzeciwu
kobieta wydaje wszystkim rozkazy. Jej dzieci, służba a nawet nasz Mały posłusznie wykonują
polecenia. W domu mnóstwo zdjęć zmarłego i kobiety podczas różnych uroczystości. Przepych
połączony z afrykańskim kiczem i tandetą. Cierpliwie czekamy aż się ogarną ze wszystkimi pakunkami.
W końcu następuje ta chwila. Przyjeżdża zdezelowana Toyota, która zabiera nas, Tunezyjczyka i jakąś
laskę. Laska – Grace - siada pomiędzy nami. Zna angielski. To rzadkość. Chwali się, że dwa lata
mieszkała w RPA. Córeczka deputowanego. Obsługuje nas cała rodzina. Wiadomo, że taki biznes
najlepiej kontrolować samemu. Dlaczego piszę o Grace? Zapamiętam ją z jednego. Koszmarnie
owłosione nogi. A młoda i nie brzydka. Gdy staje naprzeciwko mnie blisko, spod przy krótkiej bluzki
wychodzi brzuch. Zarośnięty czarnymi gęstymi kępkami włosów brzuch. No niech ją ktoś ogoli!
Toyota ledwo daje radę. Droga ewidentnie dla samochodu terenowego. Co chwilę podwozie uderza o
karoserię. Pod nogami czuję, jak odkształca się podłoga. Przystajemy, bo samochód nie jest w stanie
przetrzeć się podwoziem o wystające kamienie. Z rozpędu jednak daje radę. Masaż stóp o wertepy
trwa.
55
Docieramy nad wodę. Nie wiem, czy to rzeka. Czarna maź i błoto. A w błocie kraby z jednym
potężnym szczypcem. Coś skacze po błocie. Dziwne. Nazywam to żaborybą. Jest długie, pływa, ale
wychodzi na brzeg i skacze. Ciekawostka. Pakujemy się do łódki motorowej. Płyniemy wśród gęstych
mangrowców, co sugeruje, że to jednak może nie rzeka, a ocean wpływający daleko w głąb lądu
podczas przypływu. Nie mam odwagi, aby spróbować wody i sprawdzić jej słoność. Płyniemy coraz
szerszym korytami przez około 40 minut. Docieramy do luksusowej lodgy na terenie parku Akanda.
Tu można sobie zafundować nocleg za sporą kasę. To rzeczywiście środek niczego. Wygląda
przyjemnie. Z jednej strony gęsty las. Z drugiej szerokie koryto rzeki/oceanu. I mangrowce.
Zostawiamy owłosioną Grace i płyniemy fotografować ptaki. Na ptasią wyspę. To łacha piachu
odsłaniająca się jedynie podczas odpływów. Usytuowana na wybrzeżu od strony oceanu. Flamingi,
pelikany i inne ptaki już na nas czekają. Są płochliwe. Jeden po drugich odlatują, gdy dobijamy do
piachu. Choć wciąż są daleko. Jeden z flamingów ma złamaną nogę. Są też inne. Na razie nie wiem jak
się nazywają. Chodzimy po piachu przeradzającym się chwilami w błotnistą maź. Buty zapadają się po
same kostki. Ciężko je wyciągnąć. Zawiedzeni wracamy do łódki.
Pływamy wolno wzdłuż jednego z kanałów. Wypatrujemy czapli, ibisów i pelikanów. Szybko uciekają.
Tunezyjczyk ma świetny sprzęt do fotografowania ptaków. Ale chyba nie rodzi sobie z nim. Jest
ogromny. Postanawiamy wrócić na wyspę. A tu niespodzianka. Wyspy nie ma. Jest przypływ. Są
jednak ptaki. Wróciły. Z godzinę obserwujemy startujące, latające i lądujące stada. Jest lepiej niż za
pierwszym razem. Możemy wracać. Niesieni prądem przypływu obserwujemy ptaki siedzące na
gałęziach. Najciekawsze są czarne z czerwonymi brzuszkami. Po powrocie dowiemy się co to za
gatunek.
56
Po raz pierwszy podczas wyjazdu słońce daje nam się we znaki. Jesteśmy zmęczeni zwykłym
siedzeniem w łódce. Do tego parno. Lunch już czeka w lodgy. Niezły. Najbardziej smakują pieczone na
słodko banany z ostrym sosem. Po lunchu czeka na krótki spacer po lesie i wracamy do miasta.
Miejsce, z którego zaczynaliśmy podróż zmieniło się. Tam, gdzie rano biegały kraby i skakały żaboryby
zalane jest wodą. Jak widać wycieczki do parku są mocno uzależnione od oceanicznych przypływów.
W rezydencji czeka już na nas Mały. Jedziemy z nim do polskie misji w Melen. O tej porze trudno jest
przedostać się przez Libreville. Sobota wieczorem to czas, kiedy Gabończycy ruszają na wieś. Długo
jedziemy do odległej dzielnicy. Po drodze spotykamy Sisi, która mieszka w tej samej dzielnicy.
Zbudowany na wzgórzu wielki kościół z wielką parafią i podświetlonym na biało krzyżem wyraźnie
odznaczają się w krajobrazie okolicy. Górują nad miastem. Polski ksiądz Jarosław Antoniak niestety
nie ma dla nas czasu. Za 10 minut zaczyna się dwugodzinna msza. Ucinamy sobie tylko krótką
pogawędkę o Gabonie i o tym jak się tu żyje. Ksiądz mieszka w Gabonie od 15 lat. To on rozpoczął
budowę tego miejsca. Drugi ksiądz, też Polak przebywa właśnie na urlopie. Spotkana siostra zakonna,
też Polka – opowiada o leczeniu Gabończyków, o malarii, o Aids. O tym, jak trudno przekonać
Gabończyków do porzucenia tradycyjnych obrzędów. Tylko po co chcą to robić – zastanawiam się po
cichu. To przecież tradycje tych ludzi. Po co im zabierać i nakłaniać do czegoś innego.
57
Zaczyna się msza. Zostawiamy na pamiątkę pocztówki. Po drodze żegnamy również Sisi, dziękując za
super robotę jaką wykonała pomagając w organizacji naszego pobytu. I chociaż nie wszystko wyszło
tak, jak chcieliśmy – starała się bardzo. Nagroda – koszulka wyprawowa. Mały odwozi nas aż do
Tropicany. Tu żegnamy się również z nim. I nadchodzi czas pakowania. W końcu próbuję też
kolejnego smaku likieru z Sao Tome. Tym razem jest to likier z jackfruita. Jest chyba najlepszy z tych,
które próbowaliśmy. Spakowany plecak urósł do potężnych rozmiarów. Ciekawe ile waży.
Znamy wynik półfinału Mistrzostw Świata w siatkówce. Jesteśmy w finale! Pokonaliśmy Niemców.
Zagramy z Brazylią. Ale super!
18.Jeszcze więcej masek
Ostatnie chwile w Gabonie spędzimy zwiedzając Libreville. Razem z Christopherem. Spotykamy go
ran w Tropicanie. Podobno chorował. Musiał jechać do odległego Bitam, gdzie mieszka kobieta, która
potrafi przyrządzić potrawę na jego dolegliwości. Medycyna naturalna ma się świetnie. Ciekawe co za
mikstura. Ciekawe, że tak wykształcony człowiek wierzy w możliwość uleczenia przez kobietę
oferującą tajemniczą miksturę. Ma przecież dostęp do lekarzy. Ale to Gabon. Może to jednak
prawda?
Jedziemy do kościoła Św. Michała. To podobno najładniejszy i najciekawszy kościół w Gabonie. Maski,
rzeźbione kolumny przed wejściem. Robi wrażenie. Większość dotychczas widzianych przez nas
kościołów to proste budynki, czasem zwykłe rudery, chatki bez żadnych zdobień. Trwa msza. Ludzie
śpiewają, grają na bębnach. Klaszczą, kołyszą się w rytm pieśni. To ciekawe. Bardzo mi się podoba
taka msza. Odświętnie ubrane kobiety w piękne kolorowe suknie i chusty. Aż chce się tu być.
Kolejną taksówką jedziemy do dzielnicy Louis, słynącej z barów, dyskotek i nocnych klubów. Jak
można było się spodziewać o godzinie 9 rano raczej nie tętni życiem. Jedziemy więc dalej. Do Village
des Artisans. Zanim oddajemy się zakupowym szaleństwom idziemy na śniadanie do znanej
postkolonialnej kawiarni Le Pelisson. Zamawiamy po omlecie. Zapraszamy również Christophera,
który przyznaje, że nigdy nie przyszedłby w to miejsce. Tu jest za drogi. Rzeczywiście tak jest. Czas na
pamiątki. Kolejne. Idziemy na jeden z bazarów. Wpadamy w szał zakupów. Maskę kupuję od razu.
Dwie zabawki z ruszającymi się łapkami, zwane tikitaki. Pięć maleńkich masek – paszportów. Każda
inna. Każda charakterystyczna dla innej grupy etnicznej. Pozwalały kiedyś na przekraczanie granic i
58
identyfikację z jakiego ludu jest osoba. I jeszcze jedna maska. Na koniec. Jest bardzo tanio. Tańszego
miejsca do kupowania masek i innych rzeźb do tej pory w Afryce nie spotkałem. Mariusz wpada w
szał zakupów jeszcze mocniej. Wydał wszystko do ostatniego franka. Wychodzi z pełnymi torbami.
Ato wszystko trzeba jeszcze zapakować do już wypchanych plecaków. Wracamy do Tropicany. Udaje
się wszystko upchnąć, ale lekko nie jest. Mój plecak wypchany jest po brzegi. Mariusza też Do tego
pudło z pamiątkami. I dwa, również nie puste mniejsze plecaki. Już czuję, że to waży więcej niż nasz
23 kilogramowy limit. Żegnamy się z Christopherem. Podjeżdżamy na lotnisko taksówką, choć to
zaledwie kilka kroków. Chwila nerwów przed odprawą. Ile waży bagaż? Więcej….. Ale nikt się tym nie
przejmuje. Te limity obowiązują tylko w Europie. Zostało mi trochę franków. Banki są zamknięte. Są
na szczęście cinkciarze. Zamieniam kasę na dolary.
To już naprawdę koniec pobytu w Gabonie. Do paszportów wpada wyjazdowa pieczątka i już tylko
pozostaje czekać na samolot do Etiopii. Szczęście nas nie opuszcza. Dostajemy miejsca przy wyjściach
ewakuacyjnych. To oznacza niezły komfort. Ponad 4 godziny lotu upływają momentalnie. Etiopia wita
chłodem i kontrolą temperatury. Jak zawsze przy przylocie. Ale tu służby medyczne wyglądają
profesjonalnie. Oprócz białych kitli i masek mają narciarskie gogle. Nie mamy gorączki.
Przypadkowo na lotnisku odkrywamy miejsce serwujące posiłki pasażerom, których samoloty mają
opóźnienie. Jak to działa, nie wiem. Ale bez żadnego problemu dostajemy świetnego kurczaka z
ryżem i warzywami. A nasz samolot wcale się nie spóźnia. Podobają mi się te linie lotnicze coraz
bardziej. Na lotnisku pamiątki są wyjątkowo drogie. Jestem tu po raz szósty i nigdy nic nie kupiłem.
Teraz również. Zajmujemy się przeglądaniem zdjęć i kasowaniem tych słabych. Zajmuje nas to tak
bardzo, że w ostatniej chwili zauważamy, że to najwyższy czas iść do bramki. To pewnie przez to, że
nie pofatygowaliśmy się, aby przestawić zegarki na tutejszy czas. Samolot bez nas nie odlatuje. A z
Polski nadchodzi fantastyczna wiadomość. Jesteśmy Mistrzem Świata w siatkówce! Wygrywamy finał
z Brazylią. Szkoda, że nie oglądałem meczu.
Szczęście do komfortowych przelotów trwa. Samolot jest zapełniony prawie w całości. A ja mam trzy
miejsca dla siebie. Znowu mogę przespać noc na leżąco. Mariusz ma szczęścia nieco mniej. Ma tylko
dwa miejsca dla siebie. Nie korzystam z tej możliwości długo. Po krótkiej drzemce kończę usuwanie
zdjęć i kończę pisanie relacji. Przy podchodzeniu do lądowania w Wiedniu pisana relacja schodzi się w
czasie z rzeczywistością. Jest jeszcze ciemno. Zaraz staniemy na płycie lotniska. Zostało już tylko
podsumowanie wyprawy.
59
19.Jak było w Gabonie i na Wyspach Świętego Tomasza i Książęcej
No i kończy się wyprawa. Piąta z cyklu „W drodze na najwyższe szczyty Afryki”. Niestety nie do końca
udana. Nie zdobyliśmy najwyższego szczytu Gabonu. Może trzeba było lepiej się przygotować. Może
trzeba było znaleźć więcej informacji na temat Mount Bengoué i tego, jak otrzymać pozwolenie na
wejście na górę. Może teraz jest już za późno. Będę musiał wrócić do Gabonu, aby wejść na górę. Przy
okazji odwiedzę inne miejsca, których tym razem nie udało się zmieścić w czasie. Słonie, żółwie,
wieloryb, Pigmeje w lesie. Dożo tego zostało. Cieszę się, że udało się potwierdzić, że Mount Iboundji
nie ma więcej niż 1000 m n.p.m. Najprawdopodobniej nie udało się wejść na najwyższy punkt tej
góry. Ale do stwierdzenia faktu wystarczyło. Gabon jest bardzo ciężki w podróżowaniu. Trudno
cokolwiek zorganizować. Nikt nic nie wie. Drogi są słabe. Infrastruktury brak. Mocno im na turystyce
nie zależy. Do tego prawie nikt nie mówi po angielsku.
Kilka naprawdę ciekawych miejsc zobaczyliśmy. Goryle nad rzeką w Lekedi, mnóstwo mandryli,
szympansy na wyspie. Było bardzo ciekawie i zupełnie inaczej niż we Wschodniej Afryce.
Dobrze, że udało się odwiedzić Wyspy Św. Tomasza i Książęcą. To już 14 afrykański kraj w moim
dorobku podróżniczym. Przynajmniej tu zdobyliśmy najwyższy szczyt Pico de São Tomé. Ale nie było
łatwo. To jeden z najtrudniejszych afrykańskich szczytów. Niebezpieczny. Szczególnie w porze
deszczowej. Oryginalny, inny, w deszczowym lesie, w trudnym terenie. A wyspy? Może nie są
wyjątkowe pod względem krajobrazowym. Ale to inna Afryka. Inni ludzie. Inna mentalność. Przyjaźni,
spokojni, uczynni mieszkańcy. Nie próbują orżnąć na każdym kroku. Chętnie się uśmiechają.
Zagadują. Tam odpoczęliśmy. I tam jedliśmy najlepsze ryby podczas całego wyjazdu. Choć nie
wszystko wyszło tak, jak planowaliśmy wyjazd był bardzo udany. Intensywny, męczący i wymagający.
Po raz kolejny okazuje się, że warto stawiać sobie ambitne cele i je realizować. To bardzo nakręca. A
Gabon był ambitnym celem. Co najbardziej mi się podobało? Po kolei:
1.
2.
3.
4.
5.
Goryl na rzece
Mandryle
Szympansy na wyspie
Szympansy pod kładką
Taniec Pigmejów
60
6.
7.
8.
9.
10.
Pico de São Tomé
Wodospad Poubara i most z lian
Snorkelling na Sao Tome
Pyszne ryby na Sao Tome
Maski
Wiozę mnóstwo zdjęć. Chyba niezłych. Na pewno oryginalnych. Pokaz z Gabonu będzie unikalny. A z
dodatkiem Sao Tome – perełka. Już nie mogę się doczekać. A przede mną pokazowa jesień. Festiwale,
artykuły i pokazy. Mnóstwo się dzieje. Fajnie. Lubię to, co robię
Za parę chwil wylądujemy w Warszawie, Jak zawsze po każdym wyjeździe pojawia się lekkie
wzruszenie. Wracam do Polski. Udało się zrobić coś ciekawego. Zaraz będę się dzielił zdjęciami,
opowieścią. Lubię tę chwilę. Lubię, gdy ktoś na mnie czeka.
Robert Gondek,
Gabon, Wyspy Św. Tomasza i Książęca
3 września 2014 – 22 września 2014
Wyprawa odbyła się pod patronatem medialnym:
61
20.Informacje praktyczne – Gabon
Poniżej trochę praktycznych informacji na temat Gabonu na podstawie własnych doświadczeń.
Informacje są według stanu na wrzesień 2014.
Odwiedzone miejsca:
Libreville – Makokou – Boka Boka – Mekambo - Makokou – Booué – Lastoursville – Koulamoutou –
Iboundji – Mount Iboundji – Koulamoutou – Moanda – Bakoumba – Lekedi Park – wodospad Poubara
– Franceville – Libreville – Park Narodowy Akanda
Wizy
Gabońską wizę wyrabiamy podobnie jak większość wiz do afrykańskich krajów. Na przykład w
Berlinie. Można to zrobić składając zestaw niezbędnych dokumentów osobiście lub
korespondencyjnie. Należy wypełnić wniosek w dwóch egzemplarzach, dołączyć dwa zdjęcia, kopię
biletów lotniczych, paszport, potwierdzoną rezerwację w jednym z gabońskich hoteli (w moim
przypadku przeszła rezerwacja na jedną noc w hotelu , który nie pobiera żadnych opłat za rezygnację
z noclegu). Do tego gotówka za wizę. Strona internetowa ambasady: http://www.botschaftgabun.de/ . Koszt wielokrotnej wizy turystycznej (prosiłem we wniosku o wizę dwukrotną
argumentując wyjazdem na Sao Tome) to 84 euro. Trzeba przewidzieć około 1 miesiąca na odesłanie
paszportów z wizami z ambasady do Polski. Ważne według mnie jest to, aby do wysyłanych
dokumentów dołączyć poprawnie zaadresowaną kopertę zwrotną. Jeden z paszportów, do którego
nie było zaadresowanej koperty krążył po Polsce, bo ambasada źle zaadresowała kopertę.
62
Przelot
Bilety lotnicze do Gabonu są drogie. Bilet na trasie Warszawa – Libreville – Warszawa z przesiadkami
we Frankfurcie i Addis Ababie w jedna stronę oraz Addis Ababie i Wiedniu w drugą stronę
realizowany przez Lufthansę i Ethiopian Airlines do Gabonu oraz Ethiopian Airlines i Austrian Airlines
w drugą kosztował około 3545 zł. Kilka dni później można było kupić podobny bilet, ale z powrotem
do Berlina za około 600 zł mniej. Cena regularna biletów do Gabonu oscyluje pomiędzy 4000 a 6000
zł, w zależności od linii lotniczych i tego kiedy się bilet kupuje. Można też spróbować dolecieć do
Kamerunu, do którego częściej pojawiają się promocje biletów (w cenie 2000 zł – 2500 zł) i pozostałą
część podróży odbyć autokarem. Oczywiście trzeba też przewidzieć dodatkowy koszt wizy, noclegów
itp. w Kamerunie. No i jest nieco dłużej.
Ceny
Do Gabonu zabieramy euro, aby wymienić je zaraz po przylocie na lotnisku na franki CFA. I
posługujemy się miejscową walutą, nie licząc na bankomaty, ani na możliwość płacenia euro, czy
nawet na wymianę euro na CFA poza Libreville. Kurs wynosi około 655 CFA za 1 euro. W niektórych
miejscach można zapłacić euro (przy rozliczeniach za usługi w biurach podróży). Poza tym tylko
franki.
Koszty utrzymania podczas podróży po Gabonie zależą oczywiście od tego w jaki sposób
podróżujemy, gdzie nocujemy i jakich atrakcji oczekujemy. Jeśli nie chcemy spędzać czasu w parkach
narodowych, ani w luksusowych hotelach – Gabon i tak jest jednym z najdroższych afrykańskich
państw. A jeśli chcemy spędzić kilka dni w parkach narodowych – musimy przygotować się na
przykład takie koszty:
Wodospady Kongou (trzydniowa wycieczka): 645 euro od osoby
Park Narodowy Akanda (jednodniowa wycieczka z Libreville): 150 euro od osoby
Lekedi Park (trzydniowy pobyt z dojazdem, noclegami, wyżywieniem i dwoma atrakcjami typu
oglądanie goryli, mandryle itp. dziennie): 590 euro (za 2 osoby)
Wodospad Poubara i most z lian: 55 euro (za 2 osoby)
Czterodniowa wyprawa do Pigmejów (niecałe dwa dni w pigmejskiej wiosce): około 800 euro od
osoby
Tłumacz/przewodnik: 80 euro dziennie
Wizyta w wiosce Pigmejów: 12 000 CFA
Wynajęcie przewodnika na Iboundji: 10 000 CFA
Inne przykładowe ceny:
Coca cola w sklepie kosztuje 500 CFA. W knajpach przeważnie 1 000. Piwo w barze - około 800 – 1
500 CFA. 1,5 litra wody w butelce kosztuje 600 CFA. Koszt obiadu to wydatek od 1 500 CFA wzwyż. 1
500 zapłacimy na przykład za 3 kawałki kurczaka z grilla sprzedawanego gdzieś na ulicy. A po 100 CFA
można kupić malutkie kawałki kurczaka z grilla. Bagietka to koszt 150 CFA. Za obiad w knajpie trzeba
63
liczyć około 5 000 – 9 000 CFA (frytki z rybą i sałatką). W bardziej ekskluzywnych miejscach nie
bywaliśmy. Kiść bananów to około 500 CFA. Litr benzyny kosztuje około 250 - 500 CFA. Mydło dla
szefa wioski: 450 CFA. Tanie wino dla szefa wioski: 1 600 CFA.
Noclegi
Baza noclegowa w Gabonie jest raczej słabo rozwinięta – szczególnie poza Libreville i Franceville.
Ceny są zróżnicowane. Hotele (nawet te nie luksusowe) są bardzo drogie. Noclegi w parkach
narodowych również. Przykładowo nocleg w Parku Narodowym Akanda to koszt ponad 200 euro. W
miastach można znaleźć tańsze miejsca noclegowe, oberże, guesthousy, motele, hotele na godziny,
pokoje przy misjach, ale warunki są wtedy prawdziwie afrykańskie (brak wody, kibla, rozpadające się
łóżko, hałas dyskoteki zza ściany, robaczki itp.). W żadnym hotelu nie znaleźliśmy moskitiery, więc
montowaliśmy własną, korzystając ze stelaża od sypialni z namiotu, który mieliśmy ze sobą. I uwaga
na materace, które owinięte są od zawsze szeleszczącą folią – pobudka gwarantowana podczas
każdego ruchu. Żeby zaoszczędzić, wynajmowaliśmy pokoje z dużymi łóżkami na dwóch lub nawet
trzech i spaliśmy pod jedną moskitierą we dwóch. A ewentualnie trzecia osoba na podłodze.
Przykładowe ceny – Libreville (Maison Liebermann: 24 000 CFA za 2 osoby, Tropicana (polecam): 45
000 CFA za 2 osoby), Franceville (hotel w pobliżu bazaru: 15 000 CFA), Booué (10 000 CFA za 3
osoby), Makokou (L’Auberge de l’Assemblée: 10 000 CFA za 2 osoby), Iboundji (7 000 CFA za 2 osoby)
Transport
Podróżowanie po Gabonie nie jest proste. W większości drogi są laterytowe, a na niektórych
odcinkach znajdziemy kilkudziesięciokilometrowe odcinki asfaltu. To wkrótce się zmieni, bo na wielu
odcinkach Chińczycy intensywnie pracują nad polepszeniem istniejących nawierzchni. Dodatkowym
utrudnieniem jest niezbyt częste połączenia, wykonywane przeważnie tylko rano przez
wieloosobowe minibusy. Przejazd minibusem (w zasadzie to pickup) na trasie Makokou – Boka Boka
kosztuje 6 000 CFA na pace lub 7 000 CFA w kabinie. Minibus na trasie: Koulamoutou – Moanda
kosztuje 3 000 CFA. Minibus na trasie: Lastoursville – Koulamoutou kosztuje 2 000 CFA.
Pomiędzy większymi miastami można latać samolotami, które są obsługiwane przez linie lotnicze
mające zakazy lotów w europejskiej przestrzeni powietrznej. Przelot Libreville – Makokou: 115 euro.
Przelot Franceville – Libreville: 180 euro. Bilety na te loty kupimy tylko na miejscu w Gabonie. Nie są
dostępne w serwisach rezerwacyjnych.
Dużym ułatwieniem jest również linia kolejowa łącząca Libreville z Franceville. Pociągi nie kursują
codziennie, zatrzymują się na kilku mniejszych, ale ważnych stacjach po drodze. Są to raczej
komfortowe składy i podróż nimi trwa zdecydowanie krócej niż drogami. Koszt biletu na trasie Booué
– Lastoursville: 32000 CFA.
Można też wynajmować kierowców z samochodami, ale nie zawsze jest to możliwe. Nie jest to
również tanie. Wynajęcie samochodu na trasie Makokou – Booué kosztuje 100 000 CFA. Koszt
wynajęcia samochodu na 2 dni na trasie Koulamoutou – Iboundji – Koulamoutou: 150 000 CFA.
64
Po miastach podróżujemy nie drogimi taksówkami (oczywiście za każdym razem negocjujemy cenę
przed kursem). Ceny wahają się od 1 000 CFA do kilku tysięcy.
Przejazd lotnisko – Tropicana kosztuje około 1 000 – 2 000 CFA. Przejazd na trasie: Tropicana centrum Libreville kosztuje około 2 000 CFA.
Taksówki i samochody do wynajęcia poza Libreville są raczej w podłym stanie. No i trzeba się
przygotować na mnóstwo kurzu.
Trzeba uważać na proponowane przez gabońskie agencje oferty organizacji transportu z i na lotnisko.
Liczą wtedy po około 80 euro za jeden przejazd, podczas gdy koszt wynajęcia taksówki na trasie
lotnisko – centrum Libreville nie powinien przekroczyć 10 euro.
Bezpieczeństwo
Gabon jest bezpieczny. Powinniśmy mimo wszystko unikać poruszania się samemu w godzinach
wieczornych, szczególnie w Libreville. Ale i to czasami robiliśmy. Ale wiadomo - jak znajdziemy się o
złej porze w złym miejscu – wszystko może się zdarzyć.
Targowanie
Targujemy się wszędzie i o wszystko.
Pamiątki
Ceny są dużo niższe niż w innych afrykańskich krajach. Na pewno warto odwiedzić jedną z kilku
Village des Artisans w Libreville, gdzie ceny masek zaczynają się już od około 6 000 CFA, a kończą na
poziomie kilkunastu tysięcy CFA.
Zdjęcia z Gabonu: http://ww.stronagerbera.pl/galeria090/galeria090.html
Relacja z Gabonu: http://www.stronagerbera.pl/relacje/art1001.html
21.Informacje praktyczne – Wyspy Świętego Tomasza i Książęca
Poniżej trochę praktycznych informacji na temat Wysp Świętego Tomasza i Książęcej na podstawie
własnych doświadczeń. Informacje są według stanu na wrzesień 2014.
65
Odwiedzone miejsca:
Sao Tome – Santana – Roça Monte Café – Pico de São Tomé – Roca - Neves – Plaże – Roça de São
João Angolares
Wizy
Wizę na Wyspy jest bardzo łatwo wyrobić. Jest to tanie. Na stronie http://www.smf.st/virtualvisa
wypełniamy formularz, pamiętając o dołączeniu skanu paszportu w formacie pdf, numeru rezerwacji
hotelowej (na booking.com można znaleźć hotele, które rezerwują noclegi nie pobierając opłat za
rezygnację (na przykład Hotel Residecial). Do tego informację o liniach lotniczych, miasto z którego
będziemy lecieć i nazwę linii lotniczych, którymi chcemy dostać się na Wyspy. Po 7 dniach od złożenia
wniosku dostajemy promesę, którą drukujemy i pokazujemy po wylądowaniu na Sao Tome. Podbijają
promesę, płacimy 20 euro na lotnisku i wstemplowują wizę do paszportu. Przy wylocie trzeba
pamiętać o 18 euro opłaty wylotowej.
Przelot
Bilety lotnicze na Wyspy są drogie. Bilet na trasie Warszawa – Sao Tome – Warszawa z przesiadkami
w Lizbonie kosztują pomiędzy 4500 a 6000 zł. Można dolecieć z Gabonu, albo Wysp Zielonego
Przylądka. Za bilet w dwie strony na trasie Libreville – Sao Tome – Libreville zapłaciliśmy około 300
euro. Biletu na tej trasie nie kupimy w żadnym serwisie rezerwacyjnym.
Ceny
Waluta Wysp Świętego Tomasza i Książęcej to dobra. Na Wyspy zabieramy euro, aby wymienić je u
cinkciarzy w centrum miasta (obok stacji benzynowej) po kursie 1 euro = 25 000 dóbr. I posługujemy
się miejscową walutą, chociaż za trekking, wynajęcie samochodu, hotele, snorkelling można było
płacić w euro.
Koszty utrzymania zależą oczywiście od tego gdzie śpimy i czy wycieczkę organizuje biuro, czy nie.
Można znaleźć biura, która za stosunkowo niewielkie pieniądze pomogą zorganizować trekking na
Sao Tome, snorkelling, czy wynajęcie samochodu. Przykładowe koszty:
Trekking na Pico de São Tomé (2 dni, przewodnik, tragarz, jedzenie, transport, nocleg w namiocie):
180 euro od osoby
Wynajęcie samochodu z kierowcą (70 euro + paliwo. Koszt paliwa: 1 litr = 26 000 dóbr)
Trzy godzinne szukanie wielorybów ze snorkellingiem: 160 euro za 2 osoby.
Coca cola w sklepie kosztuje 10 000 dóbr. W knajpach przeważnie 15 000 – 20 000 dóbr. Piwo w
barze około 20 000 dóbr. 1,5 litra wody w butelce kosztuje 10 000 dóbr. Kiść bananów: 10 000 dóbr.
66
Miejscowe likiery (mosquito itp.): 90 000 dóbr. Dżem z jackruita: 75 000 dóbr. Asucarinho: 1 000
dóbr. Pączek: 10 000 dóbr.
Koszt obiadu to wydatek od 100 000 do 200 000 dóbr. Dostajemy pyszną ogromną rybę z frytami i
surówką. Na przykład w Papa Figo albo B24. Koszt wyżerki w Roça São João (http://rocasjoao.com )
wynosi 16 euro.
Noclegi
Baza noclegowa jest niezła, szczególnie w stolicy. Są bardzo luksusowe hotele i pensjonaty, ale są też
całkiem budżetowe hotele. Casa Turistica – bardzo przyjemny hotelik kosztowała 35 euro za noc (za
dwie osoby). Drugi hotel, w którym spaliśmy kosztował 30 euro za noc. A ponieważ Wyspy są małe i
tubylcy nie podróżują żeby musieć nocować, więc cała baza noclegowa jest przeznaczona dla
turystów spoza Wysp.
Transport
Podróżowanie jest proste i tanie. Wyspę obiega prawie w całości asfaltowa droga, z przerwą na
południowym zachodzie, gdzie drogi nie ma wcale. Podróżujemy minibusami. Na przykład odcinek
Sao Tome – Santana kosztuje 20 000 dóbr. W mieście jeździmy taksówkami za około 10 000 – 30 000
dóbr albo motorkami za podobne kwoty. Można wynająć samochód w kierowcą. Za dwa dni
płaciliśmy 70 euro + paliwo.
Bezpieczeństwo
Jest bardzo bezpiecznie i przyjaźnie. Chodziliśmy również po nocy i nie czuliśmy w zasadzie żadnego
zagrożenia.
Targowanie
Targujemy się na bazarach. Poza tym ceny są niskie i raczej ustalone. Po pobycie w Gabonie nie
czuliśmy nawet potrzeby targowania się o niektóre ceny.
Pamiątki
Nie ma zbyt dużo możliwości. Warto odwiedzić supermarket i kupić kilka miejscowych smakołyków
typu likiery, suszone banany, herbaty, czy czekoladę albo wino palmowe. Niedaleko Parque Popular z
knajpą B24 jest sklep z pamiątkami typu rękodzieło. Za maskę zapłaciłem 150 000 dóbr, Za 3 długie
wisiorki 100 000 dóbr.
67
Zdjęcia z Wysp Świętego Tomasza i Książęcej:
http://ww.stronagerbera.pl/galeria091/galeria091.html
Relacja z Wysp Świętego Tomasza i Książęcej:
http://www.stronagerbera.pl/relacje/art1001.html
68

Podobne dokumenty