3 str
Transkrypt
3 str
Pamiętam ten dzień - 19 luty 1943r. Wczesny zimowy ranek przyszedł do nas Niemiec i powiedział wysiedlenie. Proszę zbierać się i wyjeżdżać na plan zwany targowicą. Rodzice w pośpiechu zabierali, co mogli jedzenie, ubranie, pierzyny wszystko załadowali na furmankę. Było nas dwoje dzieci ja miałam 10 lat a brat 13. W pewnym momencie ojciec zapytał brata: „A może zapiszemy się na folksdojcze to zostaniemy”. Brat, 13-letni chłopak bez namysłu odpowiedział: Jak być Polakiem to do końca”. Ojciec założyć konie do wozu, wszyscy powsiadaliśmy i pojechaliśmy na wyznaczony plan. Dzień był zimny i padał śnieg, staliśmy tam do późnego popołudnia, aż Niemcy powypędzali wszystkich ludzi z Grabowca i okolicznych wiosek, kto nie chciał wychodzić rozstrzeliwali. Dzieci płakały z zimna i ze strachu. Kiedy już wszystkich powypędzali na plac, wtedy Niemiec powiedział, żeby furmanki jechały do Zamościa do Obozu Niemieckiego za druty. Po chwili cały konwój furmanek z płaczącymi dziećmi ruszył. Jechaliśmy pod nadzorem Niemców, pilnowali, żeby nikt nie uciekł. Ta podróż trwała długo, bo musieliśmy przejechać 30 kilometrów do Zamościa. Na miejsce przyjechaliśmy w nocy. Tam otworzyła się brama obozu i wjechaliśmy jak do piekła, gdzie było bardzo dużo ludzi i Niemców. Zagnali nas do takiego baraku, gdzie było pełno ludzi, że nie było nawet gdzie usiąść, nie tylko się położyć. Przesiedzieliśmy tak całą noc, oblazły nas wszy i pluskwy. Rano była komisja lekarska, lekarz niemiecki badał ludzi, którzy nadawali się do pracy do Niemiec. Młodzi i zdrowi przydzielani byli do baraku nr 14, skąd wywożeni byli na przymusowe roboty do Rzeszy. Dzieci do 14 lat i starcy przydzielani byli do baraku nr 10. Barak ten przeznaczony był na stracenie. Dzień ten był najtragiczniejszy w moim dziecinnym życiu. Kiedy oddzielali nad od rodziców ja z bratem trzymaliśmy się mamy i płakaliśmy. Niemiec nas oderwał od mamy i pchnął nas w jedną stronę, a rodziców w drugą. Za chwilę na moich oczach oddzielał od matki 3-letniego chłopca z mojej miejscowości. Był to Emil Orłowski. Matka zemdlała a Niemiec bił ją nahają, aż straciła przytomność i tak ją zostawił. Emila przekazał niepełnosprawnej staruszce pod opiekę a ona sama wymagała opieki. Był wtedy straszny płacz i lament, ale Niemcy i płakać nie pozwalali, bo bili nahajami. Matki mdlały, dzieci płakały, a Niemcy nie mieli żadnej litości. W obozie siedzieliśmy miesiąc czasu. Rodziców wywieźli do Niemiec na przymusowe roboty, pracowali w fabryce, a mniej i 2,5 roku. A nas wywieźli pod Warszawę. Pamiętam jak wywozili nas do obozu do towarowych wagonów, tam dali nam po pół bochenka chleba i po 2 łyżki marmolady. Wagony były zaplombowane. Załatwialiśmy się w wiadro po marmoladzie. Umierały dzieci i starsi ludzie, w naszym wagonie zmarła staruszka i tak wszyscy razem jechaliśmy, głodni, zmarznięci, zawszeni, gryzieni przez pluskwy w niesamowitym smrodzie. Wieźli nas chyba ze trzy dni, co jakiś czas odczepiali wagony i staliśmy w polu na mrozie. Nie wiedzieliśmy gdzie nas wiozą, myśleliśmy, że na stracenie, aż wreszcie pociąg zatrzymał się na stacji Mrozy. Tam wagony zostały rozplombowane, zaczęli wywozić zmarłe dzieci i starców. Wreszcie wysiedliśmy wszyscy, a na nas czekały już furmanki i rozwoziły nas po okolicznych miejscowościach. My z bratem trafiliśmy do Kałuszyna, oprócz nas przywieźli tam dużo ludzi i dzieci. Zawieźli nas wszystkich do szkoły, gdzie czekał na nas gorący posiłek. Pamiętam, że było tam mleko, chleb, gorący kapuśniak i ziemniaki. To wszystko było takie dobre, że pamiętam ten smak do dziś. Był tam polski lekarz, który badał dzieci, udzielana była pierwsza pomoc lekarska. Wszystko to organizowane było przez polskich ludzi tam mieszkających. Po tym gorącym posiłku i badaniu lekarskim zaczęli przychodzić tamtejsi mieszkańcy i zabierali dzieci do swoich domów - rodzin. My z bratem zostaliśmy rozdzieleni, mnie wzięła jedna pani, a brata druga, ale oboje byliśmy w Kałuszynie, tylko każde z nas w innym końcu miejscowości. Mój gospodarz nazywał się Liziński Adam, a brata Zbroch Stanisław, obydwa małżeństwa nie miały swoich dzieci. Gdy przyjechałam ze swoją panią do domu, zaraz mnie wykąpała, odczyściła z wesz i przebrała w czyste ubranie. Wspominam ją bardzo ciepło i serdecznie, była dla mnie jak matka. Jak wiadomo była to zima, dostałam od niej kożuszek, z którego bardzo się cieszyłam. Najpierw chodziłam razem z panią po zakupy, a później, gdy ona szła do pracy to chodziłam sama po chleb, który był na kartki i po mleko. Chciałam się, choć w taki sposób odwdzięczyć za to, że otoczyła mnie swoją opieką. Pani Lizińska, imienia nie pamiętam, rozmawiała ze mną, że w razie moi rodzice nie wrócą z Niemiec to oni mnie adoptują. W każdą niedzielę przychodził do mnie brat i razem szliśmy do kościółka. Po mszy wracaliśmy do państwa Zbrochów na obiad, później odprowadzał mnie do moich gospodarzy. Brat u tych państwa pomagał przy zwożeniu materiałów na budowę domu. Obiecywali, że jak wybudują nowy dom, a my jeszcze będziemy w Kałuszynie to wezmą i mnie, żebyśmy byli razem z bratem. Losy nasze potoczyły się inaczej, w maju 1943r. wróciliśmy do Grabowca do rodziny, której udało się zostać. Do końca wojny aż do powrotu rodziców z Niemiec, maj 1945r., tułaliśmy się między rodziną, a obcymi ludźmi, a trochę i sami sobie radziliśmy. Rodzice z Niemiec przysyłali nam paczki z ubraniami, my sprzedawaliśmy trochę i za te pieniądze brat kupił konia i tak obydwoje gospodarzyliśmy. Mełliśmy zboże w żarnach na mąkę, ja piekłam chleb, suszyłam na suchary i wysyłaliśmy rodzicom do Niemiec. Wracając do Kałuszyna – zawsze serdecznie i z wdzięcznością wspominam tych ludzi, którzy przygarnęli mnie i brata pod swoją opiekę w tak dramatycznych chwilach naszego życia, otoczyli nas życzliwością, otwartym sercem, wręcz rodzicielską opieką. Wdzięczność swoją przekazuję na ręce wszystkich dobrych ludzi, którzy dzisiaj się nami zajmują, poświęcają nam swój czas i zainteresowanie. Surma Weronika z domu Paluch Relacja ze zbiorów Izby Pamięci Narodowej Gimnazjum im. 6. P.P.L.J.P. w Kałuszynie Czasopismo Kałuszyna i okolic egz. bezpłatny str. 3