Z języka francuskiego przełożyła Joanna Kluza
Transkrypt
Z języka francuskiego przełożyła Joanna Kluza
fragment Z języka francuskiego przełożyła Joanna Kluza I widać leciutkie błyskanie Ludziki w koszulki odziane Niczym przez wieki nocy długiej Tak w ciszy jak w hałasu strudze (Comme un Lego, Gérard Manset) G łos przebija się przez sen, faluje na powierzchni. Kobieta gładzi leżące na stole odkryte karty i powtarza kilkakrotnie pewnym głosem: „Dwudziestego maja pani życie się odmieni”. Mathilde sama nie wie, czy to nadal sen, czy rozpoczynający się dzień. Zerka na radiobudzik: jest czwarta rano. Coś jej się śniło. Śniła jej się tamta kobieta, którą spotkała kilka tygodni wcześniej, wróżka, co z tego, że bez szala i kryształowej kuli, ale jednak wróżka. Przejechawszy metrem przez cały Paryż, usiadła za grubymi zasłonami na parterze pewnego budynku w Szesnastej Dzielnicy, wręczyła jej sto pięćdziesiąt euro, żeby tamta czytała jej z dłoni i z otaczających ją liczb, poszła tam, ponieważ nie było nic innego, ani strużki światła, ku któremu mogłaby pójść, ani jednego czasownika, 9 który mogłaby odmienić, żadnej perspektywy na coś potem. Poszła tam, bo przecież trzeba się czegoś uchwycić. Wyruszyła z powrotem z małą torebką, która huśtała się jej w ręce, i śmieszną przepowiednią, tak jakby to było zapisane w liniach dłoni, tak jakby można to zobaczyć gołym okiem: mężczyzna 20 maja. Mężczyzna na zakręcie życia, który ją wyswobodzi. Że niby można mieć tytuł magistra ekonometrii i statystyki stosowanej i chodzić do wróżki. Po kilku dniach doznała wrażenia, że wyrzuciła sto pięćdziesiąt euro przez okno i kropka, właśnie o tym pomyślała, podkreślając na czerwono miesięczne wydatki na wyciągu z konta, i miała całkowicie gdzieś ten cały 20 maja, inne dni zresztą też, zwłaszcza gdyby sprawy miały się toczyć w tym tempie. I tak 20 maja pozostał czymś w rodzaju mglistej obietnicy zawieszonej nad przepaścią. To dzisiaj. Dzisiaj coś mogłoby się wydarzyć. Coś ważnego. Coś, co odwróciłoby bieg jej życia, rozdzielająca kropka, cezura zapisana od kilku tygodni w jej kalendarzu czarnym atramentem. Jakieś wielkie wydarzenie wyczekiwane niczym ratunek na pełnym morzu. 10 Dzisiaj, 20 maja, doszła bowiem do kresu, do kresu wytrzymałości, do kresu tego, co człowiek jest w ogóle w stanie znieść. Tak zostało zapisane w porządku świata. Na czystym niebie, w koniunkcji planet, w wibracji liczb. Zostało zapisane, że dzisiaj dotrze dokładnie tutaj, do punktu, z którego nie ma odwrotu, tam, gdzie już nic normalnego nie może odwrócić biegu godzin, tam, gdzie nie może się zdarzyć nic, co zagrażałoby całości, co nie podważyłoby wszystkiego. Coś się musi stać. Coś wyjątkowego. Żeby się z tego wydobyła. Żeby to się skończyło. W ciągu kilku tygodni wszystko sobie wyobraziła. Możliwe i niemożliwe. Najlepsze i najgorsze. Że padnie ofiarą ataku, że na środku długiego korytarza łączącego metro ze stacją szybkiej kolejki podmiejskiej wybuchnie potężna bomba, która wszystko zmiecie, rozpryskując jej ciało na kawałki; zostanie rozrzucona w dusznym porannym powietrzu godzin szczytu, rozniesiona po całym dworcu; później ludzie odnajdą strzępy jej sukienki w kwiatki i kawałki karty miejskiej. Albo złamie nogę w kostce, pośliźnie się głupio na jakiejś lśniącej na jasnych kafelkach tłustej plamie, którą trzeba czasem ominąć, albo potknie się na ruchomych schodach i przewróci, upadnie z nogą wygię11 tą pod kątem prostym, trzeba będzie wezwać straż pożarną, zrobić operację, przykręcić płytki i śruby, unieruchomić ją na długie miesiące, albo zostanie porwana przez pomyłkę, w biały dzień, przez jakieś nieznane ugrupowanie ekstremistów, o którym nikt nie słyszał. Albo w wagonie lub dworcowej kawiarni spotka mężczyznę, który powie: proszę pani, tak dalej być nie może, proszę dać mi rękę, proszę wziąć mnie pod ramię, proszę zawrócić, proszę odłożyć torebkę, proszę tak nie stać, proszę usiąść przy stole, to już koniec, nigdzie dalej pani nie pójdzie, to już niemożliwe, będzie pani walczyć, będziemy razem walczyć, ja będę u pani boku. Spotka mężczyznę albo kobietę, w gruncie rzeczy to bez znaczenia. Kogoś, kto zrozumie, że ona tak dłużej nie może, że każdy mijający dzień pozbawia ją odrobiny jej substancji, istoty. Kogoś, kto pogłaska ją po policzku albo po włosach, kto szepnie jak do siebie: jakim cudem wytrzymała pani tak długo, skąd wzięła pani odwagę, skąd czerpała siły. Kogoś, kto się sprzeciwi. Kto powie: stop. Kto się nią zaopiekuje. Kogoś, kto zmusił ją, żeby wysiadła na wcześniejszej stacji, albo usiądzie naprzeciwko niej w barze. Kto będzie patrzył na zmieniające się na zegarze ściennym godziny. W południe on lub ona uśmiechnie się i powie: to już koniec. 12 *** Jest noc, noc poprzedzająca ów mimowolnie wyczekiwany dzień, jest czwarta rano. Mathilde wie, że już nie zaśnie po raz drugi, zna ten scenariusz na pamięć, zna wszystkie pozycje, jakie przyjmie po kolei, oddech, który będzie próbowała uspokoić, poduszkę, którą podłoży pod kark. Aż w końcu zapali światło, weźmie książkę, która nie zdoła jej zainteresować, obejrzy rysunki dzieci wiszące na ścianach, żeby nie myśleć, nie wyprzedzić dnia, nie patrzeć, jak wysiada z pociągu, nie patrzeć, jak mówi: dzień dobry, jednocześnie pragnąc krzyczeć, nie patrzeć, jak wsiada do windy, nie patrzeć, jak idzie cichym krokiem po szarej wykładzinie, nie patrzeć, jak siedzi za tym biurkiem. Kolejno rozciąga kończyny, czuje gorąco, sen jeszcze nie odszedł, kieruje otwartą dłoń ku niebu, powtarza po raz ostatni: dwudziesty maja. Otrząsnęła się ze snu już dawno temu. Niemal co noc o tej samej porze budzi ją niepokój, wie, w jakiej kolejności będzie musiała powstrzymywać obrazy, wątpliwości, pytania, zna na pamięć zakrę13 ty bezsenności, wie, że będzie roztrząsać wszystko od początku, jak to się zaczęło, jak się zaostrzyło, w jaki sposób dotarła aż do tego punktu, no i ten niemożliwy powrót. Jej serce już bije szybciej, machina ruszyła, machina, która zgniata wszystko na swojej drodze, a więc wszystko przez nią przechodzi, zakupy, które musi zrobić, spotkania, na które musi się umówić, przyjaciele, do których musi zatelefonować, rachunki, o których nie wolno jej zapomnieć, dom, którego musi poszukać na lato, wszystkie te rzeczy niegdyś tak łatwe, dzisiaj tak uciążliwe. Leżąc w wilgotnej pościeli, dochodzi ciągle do tego samego wniosku: nie da rady. P rzecież nie będzie beczał jak idiota, siedząc o czwartej rano na klapie od kibla w hotelowej łazience. Włożył wilgotny jeszcze szlafrok, którym Lila otuliła się po wyjściu spod prysznica, wącha materiał, szukając zapachu, który tak lubi. Przegląda się w lustrze – jest niemal tak blady jak umywalka. Jego bose stopy szukają na kafelkach miękkości dywanu. Lila śpi w pokoju z rozrzuconymi ramionami. Zasnęła po tym, jak się kochali, natychmiast po tym, zaczęła cicho chrapać, zawsze chrapie, kiedy sobie wypije. Tuż przed zaśnięciem szepnęła: dziękuję. Właśnie to go dobiło. Głęboko dotknęło. Powiedziała: dziękuję. Dziękuje za wszystko: dziękuje za restaurację, dziękuje za noc, dziękuje za weekend, dziękuje za 15 kochanie się, dziękuje, kiedy on do niej dzwoni, kiedy się martwi, co u niej. Powierza swoje ciało, część swego czasu, nieco odległą obecność, on wie, że sam daje, niczego zaś od niej nie dostaje w zamian, niczego istotnego. Wstał ostrożnie, żeby jej nie obudzić, i ruszył po ciemku w stronę łazienki. Znalazłszy się w środku, wyciągnął rękę, żeby zapalić światło, i zamknął drzwi. Niedawno, gdy wrócili z kolacji, zapytała, rozbierając się: – Czego ci potrzeba? Czego ci potrzeba, czego ci brak, co by ci sprawiło przyjemność, o czym marzysz? Często zadaje mu te pytania za sprawą chwilowego zaślepienia albo całkowitej ślepoty. Ten rodzaj pytań. Z naiwnością dwudziestoośmiolatki. Tego wieczoru o mało nie odpowiedział: – Wychylić się przez balkon i wrzeszczeć do utraty tchu. Myślisz, że to możliwe? Ale ugryzł się w język. Spędzili weekend w Honfleur. Spacerowali po plaży, włóczyli się po mieście, podarował jej sukienkę i sandałki, popijali drinki, jedli kolację w restau16 racji, wylegiwali się przy zaciągniętych zasłonach, w oparach perfum i seksu. Wrócą jutro rano skoro świt, odstawi ją do domu, zadzwoni do bazy, włączy się w rytm dnia, nie wstępując do siebie, głos Rose poda mu pierwszy adres, za kierownicą clio pojedzie do swojego pierwszego pacjenta, potem do następnego, jak co dzień zatopi się w morzu objawów i samotności, zanurzy w szarym lepkim mieście. Przeżyli sporo takich weekendów jak ten. Epizodów, na które coraz rzadziej mu pozwala, z dala od Paryża i od wszystkiego. Wystarczy się przyjrzeć, kiedy Lila idzie obok niego, nigdy go nie muskając ani nie dotykając, wystarczy popatrzeć w restauracji czy na tarasie pierwszej lepszej kawiarni na nich i na dzielący ich dystans, wystarczy zerknąć na nich z góry nad jakimkolwiek basenem, na ich równoległe ciała, na pieszczoty, których ona nie odwzajemnia, a z których on zrezygnował. Wystarczy popatrzeć na nich tu czy tam, w Tuluzie, Barcelonie czy Paryżu, w jakimkolwiek mieście, na niego, który potyka się na bruku, zawadzając stopą o krawężnik, tracąc równowagę, przyłapany. Ona bowiem mówi: ależ z ciebie niezdara. 17 Miałby wówczas ochotę zaprzeczyć. Miałby ochotę powiedzieć: zanim cię poznałem, byłem orłem, drapieżnikiem, zanim cię poznałem, szybowałem nad ulicami, o nic się nie potykając, zanim cię poznałem, byłem silny. O czwartej rano siedzi jak idiota zamknięty w hotelowej łazience, ponieważ nie może zasnąć. Nie może zasnąć, ponieważ ją kocha, a ona ma to gdzieś. Mimo że leży w zachęcającej pozie w ciemnym pokoju. Ta, którą może posiąść, pieścić, lizać, w którą może wejść na stojąco, na siedząco, na kolanach, która oddaje mu swe wargi, piersi, pośladki, nie stawiając żadnych ograniczeń, która połyka jego nasienie jednym haustem. Ale poza łóżkiem Lila mu się wymyka, ucieka. Poza łóżkiem nie całuje go, nie głaszcze po plecach, po policzku, ledwie nań patrzy. Poza łóżkiem on jest bezcielesny albo ma ciało, którego fizyczności ona nie dostrzega. Ignoruje jego skórę. Wącha po kolei flakony stojące na umywalce, mleczko nawilżające, szampon, żel pod prysznic 18 umieszczone w wiklinowym koszyku. Ochlapuje wodą twarz, wyciera ręcznikiem, który leży złożony na grzejniku. Przypomina sobie chwile spędzone z nią od pierwszego spotkania, pamięta wszystko, począwszy od tamtego dnia, kiedy Lila wzięła go za rękę, wychodząc z kawiarni pewnego zimowego wieczoru, gdy nie zdołał wrócić do domu. Nie próbował się opierać, na początku nawet się poddał. Wszystko pamięta i wszystko do siebie pasuje, zmierza w tym samym kierunku, jeśli się nad tym zastanowić, zachowanie Lili lepiej niż słowa wskazuje na jej brak zaangażowania, na sposób bycia obok, jednocześnie będąc gdzie indziej, na rolę statystki, z wyjątkiem może jednej, dwu nocy, kiedy wydawało mu się, że jest możliwe coś więcej prócz tego niezrozumiałego pragnienia, które doń żywiła. Czyż nie to właśnie mu powiedziała tamtego lub innego wieczoru: potrzebuję cię. „Czy możesz to zrozumieć, Thibault, nie traktując tego jak oddanie lub zależność?” Chwyciła go za ramię i powtórzyła: potrzebuję cię. Teraz dziękuje mu, że tu jest. Czekając, aż trafi się coś lepszego. 19 Nie boi się, że go straci, że go rozczaruje, że sprawi mu przykrość, niczego się nie boi: ma to gdzieś. On zaś nic nie może na to poradzić. Musi od niej odejść. To się musi skończyć. Żyje już dostatecznie długo, by wiedzieć, że to się nie zmieni. Lila nie została zaprogramowana, żeby się w nim zakochać. Takie rzeczy są zapisane w głębi człowieka niczym dane w pamięci komputera tylko do odczytu. Lila nie w i d z i go w informatycznym znaczeniu tego słowa, tak samo jak niektóre komputery nie potrafią odczytać pewnych dokumentów czy otworzyć pewnych dyskietek. On się nie mieści w jej parametrach. W jej konfiguracji. Bez względu na to, co zrobi, co powie, co spróbuje stworzyć. Jest zbyt wrażliwy, zbyt niewinny, zbyt zaangażowany, zbyt uczuciowy. Nie dość daleki, nie dość fajny, nie dość tajemniczy. Jest nie dość. Kości zostały rzucone. Żyje już dostatecznie długo, by wiedzieć, że należy przejść do czegoś innego, zakończyć to, wyjść z tego. Odejdzie od niej jurto rano, kiedy telefon zadzwoni, żeby ich obudzić. 20 Poniedziałek, 20 maja, jego zdaniem to dobra data, taka okrągła. Tej nocy jednak, podobnie jak każdej nocy od ponad roku, stwierdza, że nie da rady. M athilde długo szukała punktu wyjścia, początku, samego początku, pierwszej wskazówki, pierwszej szczeliny. Rozpoczynała od nowa w odwrotnej kolejności etap po etapie, cofała się, próbowała zrozumieć. Jak to się stało, jak to się zaczęło. Za każdym razem docierała do tego samego punktu, do tej samej daty: tamtej prezentacji pewnego poniedziałkowego poranka pod koniec września. Wszystko zaczęło się od tamtego zebrania, tak absurdalnego jak to tylko możliwe. Przedtem nie ma nic. Przedtem wszystko było normalne, wszystko biegło swoim torem. Przedtem była zastępczynią dyrektora do spraw marketingu w najważniejszej filii międzynarodowego koncernu spożywczego o nazwie Żywienie i Zdrowie. Od ponad ośmiu lat. Jadała obiad z kolegami, dwa razy w tygodniu 23 chodziła na siłownię, nie brała tabletek nasennych, nie płakała w metrze ani w supermarkecie, nie zastanawiała się przez trzy minuty nad każdą odpowiedzią na pytania dzieci. Chodziła do pracy jak wszyscy, nie wymiotując co drugi dzień przy wysiadaniu z pociągu. Czy zwykłe zebranie wystarczy, żeby wszystko się zawaliło? Tamtego dnia ona i Jacques gościli przedstawicieli słynnego instytutu przybyłych, aby przedstawić rezultaty zamówionych dwa miesiące wcześniej badań nad zwyczajami i postawami wobec konsumpcji produktów dietetycznych. Metodologia, szczególnie zaś jej część dotycząca perspektyw, na której opierały się istotne decyzje inwestycyjne, stanowiła przedmiot licznych debat wewnętrznych. W końcu wybrali dwa ujęcia uzupełniające, ilościowe i jakościowe, które zlecili jednemu usługodawcy. Zamiast wyznaczyć w zespole osobę odpowiedzialną za tę kwestię, Mathilde wolała sama się tym zająć. Z instytutem, który stosował dość nowatorskie metody badawcze, współpracowali po raz pierwszy. Mathilde uczestniczyła w zebraniach zespołu, jeździła, by przysłuchiwać się rozmowom twarzą w twarz, osobiście czuwała nad internetową ankie24 tą, przed sporządzeniem wniosków zaś zażądała tabel krzyżowych. Była zadowolona z obrotu spraw, informowała Jacques’a na bieżąco, jak zawsze gdy mieli do czynienia z nowym partnerem. Ustalono pierwszy termin przedstawienia wyników, potem drugi, Jacques obydwa zresztą przesunął w ostatniej chwili pod pretekstem nawału pracy. Bardzo mu zależało, by przy tym być. Już sama wysokość budżetu usprawiedliwiała jego obecność. W dniu sprawozdania Mathilde przybyła wcześniej, żeby otworzyć salę, sprawdzić, czy projektor na pewno działa i czy przygotowano tacę z kawą. Sam dyrektor instytutu miał przedstawić wyniki. Ze swej strony Mathilde zwołała cały zespół, wszystkich czterech menedżerów produktu, obydwie osoby odpowiedzialne za badania i statystyka. Zasiedli wokół stołu; Mathilde zamieniła parę słów z dyrektorem instytutu, Jacques zaś się spóźniał. Jacques zawsze się spóźniał. Wreszcie wkroczył na salę bez przeprosin, ze ściągniętą twarzą, niestarannie ogolony. Mathilde miała na sobie ciemny kostium i tę jasną jedwabną bluzkę, którą tak lubi; pamięta to z osobliwą dokładnością, pamięta nawet, jak mężczyzna był ubrany, kolor 25 jego koszuli, sygnet, który nosił na małym palcu, pióro wystające z kieszeni marynarki, tak jakby najbardziej błahe szczegóły zapisały się bezwiednie w jej pamięci, nim zdążyła uświadomić sobie powagę tej chwili, tego, co zaraz miało się wydarzyć, a czego nic nie będzie w stanie naprawić. Po zwyczajnej prezentacji dyrektor instytutu rozpoczął swój referat. Wykazał się doskonałą znajomością tematu; nie ograniczył się do przejrzenia pół godziny przed spotkaniem sprawozdania przygotowanego przez innych, jak to się często zdarza, lecz skomentował prezentację bez żadnych notatek, posługując się wyjątkowo przejrzystym językiem. Był błyskotliwy. I charyzmatyczny. To rzadkość. Emanowała z niego siła przekonania, która przykuwała uwagę, to się dało wyczuć od razu po tym, jak słuchał go zespół, i po braku komentarzy na stronie, które zakłócają na ogół tego typu zebrania. Mathilde przyglądała się dłoniom mężczyzny, przypominała sobie powolne gesty towarzyszące jego słowom. Zastanawiała się, skąd ma ten lekki, ledwie wyczuwalny akcent, osobliwą nutę w głosie, której nie potrafiła zidentyfikować. Bardzo szybko się zorientowała, że mężczyzna drażni Jacques’a, zapewne dlatego, że był odeń młod26 szy, wyższy i co najmniej tak samo dobrze potrafił przemawiać. Bardzo szybko się zorientowała, że Jacques się zjeżył. W połowie referatu Jacques zaczął okazywać pewne zniecierpliwienie, wydawać ostentacyjne westchnienia i powtarzać głośno „tak, tak”, co miało podkreślić dłużyznę lub rozwlekłość przemówienia. Następnie jął spoglądać na zegarek w taki sposób, że jego zniecierpliwienie nie uszło niczyjej uwagi. Zespół pozostał niewzruszony – Jacques był znany ze swoich humorów. Nieco później, gdy dyrektor przedstawił wyniki badań ilościowych, Jacques wyraził zdziwienie, że ich poziom istotności nie figuruje na pokazanych na ekranie wykresach. Dyrektor odparł z nieco przesadną uprzejmością, że pokazano tylko te rezultaty, których poziom istotności przekracza 95%. Gdy referat dobiegł końca, głos zabrała Mathilde jako zleceniodawczyni badań, aby podziękować za wykonaną pracę. Jacques czuł się w obowiązku wtrącić swoje trzy grosze. Odwróciwszy się ku niemu i skrzyżowawszy z nim spojrzenia, natychmiast pojęła, że Jacques wcale nie zamierza dziękować. Kiedyś nauczył ją, jak ważne jest zbudowanie relacji opartych na wzajemnym zaufaniu i szacunku z usługodawcami z zewnątrz. 27 Mathilde zapytała o kilka szczegółów, po czym otworzyła dyskusję. Jacques zabrał głos ostatni, cedził słowa z tak dobrze znaną pewnością siebie i po kolei podważył wszystkie zalecenia badań. Nie podawał w wątpliwość wiarygodności rezultatów, lecz wnioski, jakie wyciągnął z nich instytut. To było sprytne. Jacques doskonale znał rynek, tożsamość marki, historię przedsiębiorstwa. Mimo to się mylił. Mathilde zwykła się z nim zgadzać. Po pierwsze dlatego, że podzielali pewną liczbę poglądów, po drugie już od pierwszych miesięcy ich współpracy stwierdziła, iż zgadzanie się z nim jest zarazem wygodniejsze i skuteczniejsze. Sprzeciwianie mu się nie prowadziło do niczego. Rzeczywiście, Mathilde zawsze udawało się przedstawić swoje racje i wybory, a niekiedy skłonić go do zmiany zdania. Tym razem jednak postawa Jacques’a wydała jej się tak bardzo niesprawiedliwa, że nie mogła się powstrzymać, by ponownie nie przemówić. Tonem wyrażającym przypuszczenie, nie przecząc mu wprost, wyjaśniła, dlaczego wziąwszy pod uwagę rozwój rynku oraz inne ankiety przeprowadzone wewnątrz zespołu, zaproponowane kierunki zasługują według niej na zbadanie. 28 Jacques spojrzał na nią przeciągle. W jego oczach nie dostrzegła nic prócz zdumienia. Nie odpowiedział. Wywnioskowała z tego, że uznał jej argumenty. Odprowadziła dyrektora instytutu do windy. Nic się nie wydarzyło. Nic poważnego. Potrzebowała kilku tygodni, by powrócić do tej sceny, odtworzyć ją w całości, uświadomić sobie, jak bardzo każdy szczegół wrył jej się w pamięć, dłonie tamtego mężczyzny, kosmyk włosów opadający na czoło, kiedy się pochylał, twarz Jacques’a, wszystko, co zostało powiedziane, co pominięto milczeniem, ostatnie minuty zebrania, to jak mężczyzna się do niej uśmiechał, wyraz wdzięczności na jego twarzy, sposób, w jaki pozbierał swoje rzeczy bez pośpiechu. Jacques wyszedł z sali, nie pożegnawszy się z nim. Później Mathilde zapytała Érica, co myśli o tym, jak potoczyły się sprawy: czy jej zachowanie było przykre, niegrzeczne, czy przekroczyła granice? Éric odparł cicho, że tamtego dnia postąpiła tak, jak nikt z nich nie odważył się postąpić, i że to dobrze. 29 Wróciła myślami do tej sceny, ponieważ zachowanie Jacques’a względem niej się zmieniło, ponieważ już nic nie było takie jak dawniej, ponieważ rozpoczął się wówczas powolny proces zniszczenia, który dopiero po wielu miesiącach potrafiła nazwać. Za każdym jednak razem powracało pytanie: czy to wystarczyło, by wszystko runęło? Czy to wystarczyło, by całe jej życie pochłonęła absurdalna i niewidzialna, z góry przegrana walka? Dostrzeżenie tego, co się działo, całego mechanizmu, w jaki się dostali, zajęło jej tak wiele czasu dlatego, że jak dotąd Jacques zawsze ją wspierał. Pracowali razem od samego początku, bronili wspólnych racji, dzielili tę samą zuchwałość, pewne upodobanie do ryzyka i jednakową niechęć do chodzenia na łatwiznę. Znała lepiej niż ktokolwiek inny zabarwienie jego głosu, język gestów, obronny śmiech, postawę, jaką przybierał, kiedy stał na pozycji silniejszego, brak umiejętności rezygnowania z czegokolwiek, oznaki niezadowolenia, złości i czułości. Jacques miał opinię osoby o trudnym charakterze. Wiedziano, że jest wymagający, bezkompromisowy i nierzadko surowy. Ludzie się go bali, chętniej zwracali się do niej niż do niego, szanowali wszakże jego wiedzę. Kiedy ją zatrudnił, 30 miała zaledwie trzyletnie doświadczenie w pracy. Wybrał ją spośród kilkorga kandydatów wyselekcjonowanych przez dyrektorkę personalną. Była samotną matką trójki dzieci – z tego powodu, jak dotąd, wiele razy spotkała się z odmową. Czuła wobec niego wdzięczność. Przystała na definicję planu marketingowego, na istotne decyzje dotyczące stworzenia marketingu mix każdej marki, dawniej konkurencyjnej. Stopniowo zaczęła mu pisać przemówienia i przejęła bezpośredni nadzór nad siedmioosobowym zespołem. Tamtego dnia pod koniec września w ciągu zaledwie dziesięciu minut coś się zawaliło. W łączące ich jasno określone i zadowalające relacje wkradło się coś, czego nie wyłowiła wzrokiem ani słuchem. Zaczęło się to jeszcze tego samego wieczoru, kiedy Jacques w obecności kilku osób wyraził na głos zdziwienie, że Mathilde wychodzi o osiemnastej trzydzieści, udając, iż zapomniał o wielu wieczorach, które poświęciła dla firmy, aby przygotować zespołowe prezentacje, i o godzinach spędzonych w domu na dokańczaniu raportów. Tak oto został uruchomiony inny mechanizm, cichy i bezlitosny, który miał ją nieustannie łamać. 31