Relacje z wybraymi fotkami

Transkrypt

Relacje z wybraymi fotkami
DZIEŃ 1 sobota 29 czerwiec, Buenos Aires
Dotarlismy juz namiejsce, to jesdo boskiego Buenos! Zajelo nam to zirka 60 godzin! Tyle co pociágiem z
Kirgizji do Moskwy, ale w nieco bardziej komfortowych warunkach. Teraz jest tu 9 rano (u was 2.00 - nieco sié
kopnalem w kalkulacji - jest 7 godzin róznicy) do tego zima! Para bucha z pyska - 4 stopnie! A my w krótkich
porciétach! PAra popaprancow. Na szczescie wpadlem w oko jednemu miejscowemu - Sebastiano, ktory
zabralnas do domciu. Z tego co opowiadal lamaná angielszczyzna, to uratowal nam zycie a co najwazniejsze
sprzet i portfele! Mowil tak: "taksiarze z was zedrá albo wywioza gdzies i okradna, a w najlepszym razie jadác
autobusem pozbedziecie sie sprzetu! Jednym slowem zalatwiajcie co musicie i spieprzajcie ile sil w nogach"
Teraz jestesmy po sniadanku i inaczej patrzymy na swiat. Zaraz jedziemy do ambasady zalatwiac papierki i
darmowy nocleg.
DZIEŃ 3 poniedziałek 1 lipca, Buenos Aires
Po tym jak Sebastiano wysłał nas taksówką do ambasady polskiej wiele się wydarzyło.
Po pierwsze, nawiązaliśmy bardzo dobry kontakt z konsulem i jego ma łżonką. Po kilku ważnych i jakże dla nas
cennych wskazówkach dotyczących bezpieczeństwa i poruszania się po stolicy, odwiedziliśmy m.in. zakład
karny, gdzie za przemyt siedzi kilku naszych... oj, długa i smutna historia, a następnie skierowano nas wprost
do POM-u (Polonijny Ośrodek Młodzieżowy) w Bursaco pod Buenos, gdzie z otwartymi ramionami przyjęli nas
Jadwiga i Albert.
Jakże się ucieszyli, gdy z plecaka wyjąłem zawiniętą w tłusty papier, omszałą kiełbasę! Do tego pokruszony
razowy chleb... Ich radość była wprost nieopisana! Nigdy nie miałem chyba większej przyjemności z dzielenia
się ostatnim kęsem. Wyobrażacie sobie, co się działo, gdy Wojtek postawił na stole Żubrówkę??? Pozostawiam
to, i dalsze wypadki waszej wyobraźni.
DZIEŃ 4 wtorek 2 lipca, Buenos Aires
Rano przywitał nas rzęsisty deszcz. Temperatura nieco wyższa - ok. +8°.
Z Albertem z POM-u pojechaliśmy pociągiem do urzędu załatwiać sprawy związane z wjazdem pojazdów na
teren Argentyny.
Trudno mi wręcz wyobrazić sobie, jak bez pomocy Alberta i jego kumpla Polaka, przy nieznajomości języka
moglibyśmy cokolwiek załatwić. Na szczęście opatrzność nad nami czuwa. Coś się ruszyło.
A teraz z innej beczki.
Z przerażeniem myśleliśmy o Argentynie i cenach tu panujących.
Mieliśmy stąd uciekać, jak tylko szybko się da. A tu mila niespodzianka!
Za sprawą dewaluacji peso, ceny w stosunku do dolara spadły min. trzykrotnie i teraz czujemy się pod tym
względem jak w Polsce.
Warunki na drogach:
Ulice Buenos przeraziły nas na początku.
Osiem, miejscami dziewięć pasów ruchu, kierowcy nie korzystają z migaczy, każdy wyprzedza, kiedy ma na to
ochotę, a nie kiedy może. Ot, Ameryka.
DZIEŃ 5 środa 3 lipca, Buenos Aires
Dziś na szczęście przestało padać. Dobrze, bo woda podchodziła już prawie do progu. Wojtek został w POM-ie
i gra sobie w łóżku. Rozłożył się niestety chłopak. Nie wszystkim widać ta pogoda służy. Na szczęście mamy
dosyć dobrze zaopatrzoną apteczkę (dzięki przychodni Vita Longa z Przeźmierowa.
Ja tymczasem załatwiam, co się da. Odwiedziłem dziś Automobilklub Argentina i ubezpieczalnie.
Nauczyłem się też korzystać z autobusów, ale o tym później, bo tu drogo.
Tymczasem.
DZIEŃ 9 niedziela 7 lipca, Buenos Aires
Z samego rana spotkała nas mila niespodzianka... słońce, które wg prognoz pojawić się miało począwszy od
środy.
Tak więc będzie dziś okazja na zwiedzanie Buenos, i zrobienie paru fotek. Do tej pory byliśmy tak zalatani, że
poza różnymi urzędami, nie udało nam się prawie niczego zobaczyć.
Traktoriada 2002 (1/28)
Podsumowując ubiegły tydzień, to jesteśmy zadowoleni z przebiegu spraw.
Wyjaśniliśmy m.in. kwestie związane z wjazdem do Argentyny, Chile, Boliwii, Paragwaju oraz Peru.
Trwają ustalenia dotyczące ubezpieczenia wozów.
W przygotowaniu również szczegółowy plan przejazdu przez Argentynę.
W chwili obecnej mogę jedynie powiedzieć, że z różnych przyczyn, przede wszystkim finansowych, zmuszeni
jesteśmy zrezygnować z opcji południowej, tj. Półwyspu Valdez, lodowca Moreno etc. Nie starczy nam po
prostu kasy, zatem pojedziemy raczej w kierunku Mendozy i dalej na północ w kierunku Boliwii.
Otrzymaliśmy też już informacje, że Veruda przybija 9 lipca do portu w Montevideo, dokąd wyruszamy
promem z Buenos w poniedziałek
C.D.....
W niedzielę poznaliśmy w POM-ie kolejnego "naszego" - Roberta spod Krakowa.
Mocno zaciekawiła go nasza sprawa. Przeczytał artykuł w "Głosie Wielkopolskim", a wcześniej w
"SuperExpressie", tak więc już był w temacie. Zaoferował pomoc. Na efekty nie trzeba było długo czekać.
Mamy załatwiony wywiad w radio i artykuł w prasie w Buenos. Kto wie, może trafi się jakiś nowy sponsor? W
końcu Polonia w samym tylko Buenos liczy ponad 100 tysięcy!!!
Zatem wstępnie możemy powiedzieć, że oficjalne rozpoczęcie wyprawy nastąpi w Buenos Aires (musimy tam
oczywiście dojechać z Montevideo) na początku sierpnia.
Sam pomysł wyprawy polskim traktorem URSUS jest bardzo ciepło odbierany.
Przy okazji wspomina się tu wyprawę fabryczną STARA, jaka miała miejsce na początku lat 80-tych.
Cieszą się tym samym, że Polacy potrafią jeszcze coś zorganizować. Niestety ostatnie regularne rejsy polskich
statków ustały w 1999 roku. Wtedy na pewno łatwiej byłoby nam zorganizować transport sprzętu.
Pod wieczór nieco się przeraziliśmy, bo okazało się, że ostatni prom do Urugwaju odpływa o 9.00, a nie, jak
nam wcześniej podano, o 12.00!
A my mamy w polskiej ambasadzie zdeponowaną kasę, bilety, dokumenty! Ambasadę otwierają dopiero o
9.00!
Na szczęście znaleźliśmy bezpośredni autokar do Montevideo. Jak się okazało, nawet tańszy, bo za 50 peso
(57 złotych). Tyle, że jechać miał przeszło 8 godzin. Ale co tam...
DZIEŃ 10 poniedziałek 8 lipca, na trasie Buenos Aires - Monte Video
Z głębokiego snu zbudziło nas w środku nocy (7 rano - przypominam ze jest tu środek zimy i jasno robi się
koło 8) walenie do drzwi Jadwigi. "Wstaaawajcie chłopaki - już 7.00!!!". Zerwaliśmy się czym prędzej i
pożegnaliśmy w pośpiechu, dziękując za wspaniale przyjęcie. Dalej biegiem na dworzec w Bursaco. Nawet bez
balastu nigdy tak szybko nie przeszliśmy tych 2 kilometrów (a plecaczki spore...).
Dalej pociąg, metro, autobus, ambasada, dworzec, ...ufff! Jak zwykle na ostatnia chwile - parę minut przed
odjazdem.
Tak byliśmy wykończeni, że zamiast podziwiać widoki, prawie cały czas spaliśmy.
Właściwie, to nic nie straciliśmy, bo krajobraz prawie się nie zmieniał. Droga z Buenos Aires do Montevideo ma
ok. 600km długości. Cały czas równina, pastwiska, czasem kępa krzaków, krowy, konie, owce i jeszcze raz
krowy. Granicę z Urugwajem przekroczyliśmy na moście spinającym brzegi rzeki Urugwaj (nasza Wisła to w
porównaniu strumyczek), nieopodal miejscowości Fray Bentos.
Na granicy małe trzepanko, ale bez przesady.
Dalej na trasie podobnie jak w Argentynie, tyle, że może nieco czyściej.
Na miejsce dotarliśmy przed 19.00.
Ceny, niestety, prawie 2x wyższe, niż w Argentynie (lista cen wkrótce). Przyjdzie nam dziadować... Na
początek to 4km z dworca do portu zrobiliśmy w pełnym rynsztunku pieszo.
Mimo znacznych kłopotów językowych, (co prawda z każdym dniem jest coraz lepiej) udało się wkręcić na
nockę na portowy posterunek policji. Dużo pomógł już wcześniej wspomniany kolorowy artykuł z "Głosu
Wielkopolskiego"
DZIEŃ 11 wtorek 9 lipca, Monte Video
Niestety, koło 6 rano zjawił się ktoś wyższy rangą, postawił wszystkich na nogi i zaczął coś nawijać, że
posterunek to nie noclegownia etc., tak więc znów na bruku.
Dotarliśmy jakoś na wpół przytomni pod biuro agenta celnego, który ma odebrać sprzęt.
Wszystko, jak można było się spodziewać, pozamykane. Ale los nam sprzyja. Wpuścił nas zziębniętych portier
i zezwolił na przeczekanie na schodach do chwili otwarcia biura.
Dziś wielki dzień. Wiadomość z ostatniej chwili: Veruda przybija o 12.00.
Czas się zbierać. Może będzie gdzie spać...
DZIEŃ 11 wtorek 9 lipca, wieczorem w MonteVideo / San Jose
Sprzęt wyładowano o pierwszej. Dzięki pomocy naszego agenta, Pana Memendeza, bez naszej obecności.
Zatem drodzy Państwo, Patroni, Sponsorzy: ani zdjęć ani filmu nie będzie. Przepraszamy, siła wyższa.
W każdym razie poza drobnym zasoleniem zewnętrznych elementów nic niepokojącego nie zauważyliśmy.
Traktoriada 2002 (2/28)
Długo jednak oka widokiem naszych maszynek nie nacieszyliśmy. Zostały odstawione na skład celny, skąd wg
najnowszych informacji nie tak prędko wyjadą. Po pierwsze, musimy podpisać weksle gwarancyjne na,
niebagatela, 22 830 USD!
Przed nami zatem kilka dni, a spać gdzieś trzeba.
Dzięki szybkiej interwencji pana Tomka Kobierowskiego z URSUSA, przyjechał po nas przedstawiciel Ursusa z
firmy TRADISUR z San Jose, oddalonego o 60 km od Montevideo - Senor Hugo. Nakarmili, położyli spać... A o
naszym pokoiku w następnym odcinku.
DZIEŃ 12 środa 10 lipca, Rafael Peraza. - siedziba TRADISUR - prowincja San Jose de Mayo
Już nieco odtajało po porannym szronie, słonko świeci, tak więc idzie wytrzymać. W końcu kilka stopni
powyżej zera. Niby, jak wskazuje termometr, nie jest aż tak zimno, ale wysoka wilgotność powietrza
dochodząca do 100% daje się we znaki. Podobno, jak mówią miejscowi, jest to jedna z najostrzejszych zim w
ostatnich latach, jaka nawiedziła okolice. Na szczęście nasi gospodarze zadbali już o nasze żołądki. Szczerze
mówiąc od wyjazdu z domu nie jedliśmy tak dużo i tak regularnie. Poczynając od wczorajszej kolacji
zaliczyliśmy śniadanko i obiadek, ledwo możemy się ruszać ;).
A przy drodze rosną cytrynki i mandarynki...
Załatwiamy właśnie w TRADISURze show dla prasy i miejscowych ranczerów. Jak na razie nikt nie słyszał,
podobnie jak u nas w Polsce, o wyczynie tego typu. Więc trzeba korzystać!
A propos naszych papierów i wydostania sprzętu z portu, to ogólnie mamy czeski film. Z dnia na dzie ń słychać
wszędzie tylko "maniana" i "maniana" (tj. "jutro"). Jeszcze kilka dni i nas szlag trafi.
Pierwsze fotki postaramy się przesłać w przyszłym tygodniu. Mamy drobne kłopoty z podłączeniem cyfraka.
Zresztą i tak właściwie nie mamy czasu na chodzenie w ciekawe miejsca, bo latamy na okrągło za cholernymi
papierami. Dogrywamy jeszcze kwestie gwarancji. Robi się powoli dym. Najpierw niby wszystko było w
porządku, potem niby urząd celny nie zezwolił na wjazd, teraz okazuje się, że jak podpiszemy gwarancje to da
radę wyciągnąć sprzęt. Tak czy inaczej potrwa to jeszcze z tydzień czasu, jak się uda, oczywiście.
DZIEŃ 13 czwartek 11 lipca, MonteVideo
Chyba się zanosi na dłuższy pobyt. Racje żywnościowe coraz skromniejsze. Pewno przekalkulowali, że
będziemy naszych gospodarzy dużo kosztować. A tu prowiant awaryjny z Polski na wyczerpaniu. Do tego
Urugwaj zawsze słynął z najwyższego poziomu, a co za tym idzie, z najwyższych cen w Ameryce Południowej.
Jednym słowem drożej niż u nas.
Niestety, jako rodowici poznaniacy wolimy nie jeść wcale, niż kupować chleb za 4 złote. Ale odbijemy to sobie
z nawiązka w Argentynie.
A propos Argentyny, to odezwał się do nas Polak - Sebastian z drużyny Harcerskiej z Burzaco, znajomy
Roberta i ekipy z POM-u, o której to już nie raz wspominałem; jest zainteresowany przyłączeniem się do nas.
Kto wie, może zdobędziemy tłumacza? Bardzo by się to nam przydało, nie ukrywam. Porozumieć się tutaj jest
gorzej nawet niż w Iranie czy na pakistańskiej prowincji. Wiele bym oddał, aby móc się tu swobodnie
porozumiewać. Z angielskim są tu naprawdę duże kłopoty.
O niemieckim, czy innych językach można prawie zapomnieć, no może poza jednym wyjątkiem.
Parę dni temu zagadnął do mnie jeden gostek w Castellano. Jedyną odpowiedzią, na jaką było mnie stać, to
"No entiendo, Senor" ("Nie rozumiem"), na co on: - "Sprechen Sie Deutsch?"
- "Ein bisschen" - odpowiadam
- "Also, mein Freund, kannst du mir helfen? Ich habe kein Geld fuer den Bus..."
- "Leider nicht, bis dann... mein Freund."
Ot, taka anegdotka
Dziś agent 007 zabrał nas do stolicy, gdzie i tak nie udało mu się niczego załatwić, no, może poza zdobyciem
informacji, że jak wpłacimy w Banku de Seguro 10.000$, jako zabezpieczenie gwarancyjne, to nas puszczą.
Udało nam się jeszcze poza tym odwiedzić Automobilklub de Uruguay i ambasadę Argentyny.
DZIEŃ 14 piątek 12 lipca, San Rafael Perazza
Sprawy ostatecznie stanęły na tym, że kaucja musi być wniesiona i to bez dwóch zdań. Nie pomogły nawet
rozmowy z naszą ambasadą w Montevideo. Inaczej nie wydostaniemy pojazdów z portu. Sami nie jesteśmy
jednak w stanie ponieść tak wielkich kosztów - 10 000 $. Połowę kasy wykładamy my, resztę załatwia
Tradisur, ale koszty pożyczki, czyli odsetki musimy ponieść sami. Boję się tylko, że tym sposobem
pozbędziemy się środków do życia na resztę wyprawy. No, ale w sumie to z nie takich opresji się wychodziło...
Wszystko okaże się w poniedziałek. Jak się ta operacja uda, to już za jakiś tydzień wyjedziemy na pierwsza
orkę :)
Zależy nam na tym również z bardzo prozaicznej przyczyny: sweterki zaczynają powoli przyklejać się nam do
plecków (ciuszków zabraliśmy tylko na tydzień, cały sprzęt mamy w ciężarówie)
Tymczasem, korzystając z uroków słonecznego weekendu udajemy się jutro z Wojtkiem do Colonia del
Sacramento, chyba najbardziej malowniczego miasteczka w Urugwaju (wpisane na Światową Listę Dziedzictwa
Kultury UNESCO). Z Tradisuru mamy tam tylko 100 km, a stopem, z tego, co zauważyliśmy, podróżuje się tu
sporo.
Traktoriada 2002 (3/28)
DZIEŃ 16 niedziela 14 lipca, San Rafael Perazza
Właśnie dotarliśmy do naszego przytulnego pokoiku z kominkiem i grzybkiem pod sufitem.
Zjedliśmy jajecznicę z cebulą, a właściwie cebulę z jajkiem, usmażoną w kominku (paliwko w maszynce już na
wykończeniu), zatem nabrałem siły żeby coś napisać.
Do Colonia del Sacramento wyruszyliśmy w sobotę wczesnym popołudniem. Plany dotarcia tam stopem
zmieniliśmy po 20 kilometrach, których przejechanie zajęło 3 godziny! Nic dziwnego, ruch tu taki, jak w nocy
na Junikowie pod lasem. Pozostało nam szarpnąć się na autobus. Za 80 km daliśmy po 44 peso, czyli równe 2
$. (złotówka u nas różnie stoi, tak wiec pozwólcie, że będę operował zielonymi. Swoją drogą jak
przyjechaliśmy do Urugwaju za dolara dawali 18,50 peso a teraz już 22.) Porównywalnie z PKS-em, ale jeśli
chodzi o komfort jazdy to tutejszy COT bije naszych o głowę - kibelek, opuszczane fotele, do tego nie trzeba
uprawiać gimnastyki, aby znaleźć miejsce na przydługie nogi.
Nockę spędziliśmy nieopodal murów obronnych niegdysiejszej portugalskiej fortecy, pod namiocikiem, który
przeszedł swój chrzest bojowy. Przy rozbijaniu ubawu było co niemiara. Ale czegóż można wymagać za 52 zł!
Szczegółowy opis Colonia del Sacramento wkrótce.
DZIEŃ 16 niedziela 14 lipca, San Rafael Perazza
...ciąg dalszy, czyli od rozbijania namiociku...
Nazajutrz o wschodzie słońca, czyli koło 8 zerwałem się na obchód, aby popstrykać parę fotek. Wojtkowi
powiedziałem, że z chwilę będę z powrotem, a wcięło mnie na 2 godziny. No cóż, taka fajna okolica, pogoda...
Do tego malownicze pozostałości murów XVIII wiecznej fortecy z fosa i zwodzonym mostem prowadzącym
przez Puerto del Campo (Brama Państwa) na Plaza Mayor (Plac Wielki) otoczony głównie parterowymi i
rzadziej piętrowymi, jasno pomalowanymi domkami, zbudowanymi głównie z kamienia.
Większość uliczek starego miasta wyłożonych jest brukiem i kamieniami, natomiast zabudowa pochodzi
głównie z XIX w., choć zdarzają się tez XVIII wieczne rodzynki. Europejczyków może to dziwić, ale XVIII
wieczna zabudowa w tym rejonie to naprawdę rzadkość.
Dorzućmy jeszcze do tego przystań jachtów, przytulne knajpki, spacerujące parki z termosami pod pachą,
sączące powoli mate oraz, oczywiście, fordy, bedfordy, chewrolety i inne maszyny z lat trzydziestych
uczestniczące w ruchu drogowym, nie wspominając już o wozach z lat 50 i 60, których jest zatrzęsienie, i oto
mamy cały obraz Colonii, no, może w dużym uproszczeniu.
Na pewno warto się tu po drodze na kilka godzin zatrzymać. Obowiązkowo do zachodu słońca, który przy
odrobinie szczęścia można obejrzeć z latarni morskiej przy Plaza Mayor (wejście - 10 peso).
Uroku staremu miastu dodaje usytuowanie na samym końcu półwyspu Santa Rita, oblanego wodami potężnej
rzeki La Plata, mającej w tym miejscu przeszło 40 km szerokości!
Przy dobrej pogodzie widać nocą na przeciwległym brzegu światła Buenos Aires.
Jako ciekawostkę warto dodać, że w miejscu ujścia La Platy do Atlantyku, tj. miedzy półwyspami Punta del
Este w Urugwaju i Punta Norte del Cabo San Antonio w Argentynie, liczy ona sobie 215 km szerokości.
Na zakończenie dodam, że Colonia del Sacramento została, z racji zachowania oryginalnej zabudowy, wpisana
w 1995 roku na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO.
Niedługo wywołam film i puścimy parę fotek do galerii.
Informacje praktyczne:
Prom Colonia del Sacramento - Buenos Aires - 273 peso + 19 peso podatku, czyli razem w jedna stronę 13,30$ (1$=22 peso) - 2 h 40 min - ceny w drugą stronę podobne.
Autobus Colonia - Montevideo - 5$ (177km) ok 3h
Autobus Buenos Aires - Montevideo - zwykły 14$ (50 peso arg.), sypialny 15,5$ - 8h
DZIEŃ 18 wtorek 16 lipca, San Rafael Perazza
Pogoda powoli poprawia się, już przestaliśmy nawet palić w kominku. W południe temperatura przekracza
+15°C. Na ogół jest pogodnie. W nocy fantastyczne nieznajome niebo. Wraz z ociepleniem obudziły się też
pierwsze komary, co przypomniało nam o malarii, która za parę miesięcy stanie się dla nas realnym
zagrożeniem. Do tego ruszyły już pierwsze prace w ogródkach, zatem wiosna tuż, tuż.
Cytryn to przez ostatni tydzień zjedliśmy chyba więcej, niż przez ostatnią zimę.
Co do naszych spraw, to powoli krew nas zalewa. To, że punktualność w tych stronach nie jest sprawą
oczywistą, to wiedzieliśmy. Ale miejscowe zwyczaje przekraczają ludzkie pojecie. Z agentem umawiamy się
już od kilku dni. Dzisiaj rozmawialiśmy już nieco bardziej ostro, że niby co to za bajzel, że maszynki na dolary
sobie jeszcze nie kupiliśmy etc.
Nie wiem czy to poskutkuje, ale wyczerpaliśmy już dawno pokłady cierpliwości i spokoju...
Traktoriada 2002 (4/28)
DZIEŃ 19 środa 17 lipca, San Rafael Perazza
Oj, miarka się przebrała. Wczoraj wyciągnęliśmy całą kasę z konta na pokrycie kaucji za wozy, i dziś rano
mieliśmy jechać załatwić resztę formalności. Oczywiście z ranka zrobiło się popołudnie, ale to tutaj norma.
Gdy mieliśmy już wyjeżdżać okazało się, że wszystkie banki w stolicy rozpoczęły strajk, w związku z wyjazdem
na wczasy do Szwajcarii dyrektora Banku Montevideo. Ta wycieczka na pewno nie wywołałaby tylu emocji,
gdyby nie fakt, że zabrał ze sobą kieszonkowe w wysokości 200 000 000 US$!!! No, ale skąd my to znamy...
Kolejny dzień z głowy. Do tego nasz agent też zrobił sobie wolne. Sam się czasem zastanawiam, jak ten kraj
funkcjonuje? Z czego żyje? Podejrzewam, że głownie PKB kształtują kwoty osiągane ze składów celnych na
przetrzymywanych i składowanych tam towarach.
W czwartek święto narodowe - Dzień Konstytucji. Znowu wszystko stoi!!!
Pozostaje nam piątek. Jak Memendez nie dopnie wszystkiego, co, znając już jego tempo działania, jest wielce
prawdopodobne, czekają na nas kolejne dni w domku z grzybkiem.
DZIEŃ 21 piątek 19 lipca, Rafael Perazza - Montevideo - Rafael. Perazza
U nas jak zwykle: stara bieda...
Pojechaliśmy do Stolicy załatwiać sprawę kaucji, gdzie z powodu jakiejś demonstracji stukaczy w kociołki
(powoli dzieje się to samo, co w Argentynie), zamknęli wcześniej bank. Czyli powtórka z rozrywki. Cóż,
tydzień zaczyna się w poniedziałek. Zahaczyliśmy wczoraj o naszą ambasadę, gdzie nas poinformowano, że
URSUS miał już problemy z wyciągnięciem kasy z TRADISUR-a. Na poniedziałek umówiliśmy się na spotkanie
w Ambasadzie wraz z szefem Tradisur-u celem podpisania dokumentów przy świadkach, do tego znających
hiszpański.
Jak to załatwimy w poniedziałek, to przyszły tydzień będzie jakimś realnym terminem na wyciągniecie sprzętu,
ale nie chce sypać terminami, bo to i tak, jak widzicie, nie ma najmniejszego sensu.
Z ciekawszych wiadomości, to dowalili nam jeszcze 650$ jakiejś polisy, (nie mówiąc o kasie, jaką doliczają za
każdy dzień depozytu na składzie celnym...), o której wcześniej w ogóle nie było mowy, a bez niej nie
możemy wyciągnąć sprzętu. Mam wrażenie, że chcą nas oskubać.
Ta kasa, jak się dziesięć razy pytałem, nie miała być zwrotna, przez co mina od razu nam zrzedła.
Po telefonie z Ambasady do agenta 007 Memendeza, nagle okazało się, że jeżeli z tej polisy nie będziemy
korzystać (tj. nie spowodujemy żadnego wypadku) to jest zwrotna w 100 %...
To wszystko jest mocno podejrzane.
Tak więc teraz wszystkie te papiery i zobowiązania przepuszczamy przez Ambasadę. Dobrze, że choć ktoś
stara się nam pomoc w tym kraju.
A z przyjemniejszych wiadomości (oj, tych ostatnio było niewiele!): pogoda wspaniała, słoneczko świeci, o
godz. 14.00 + 19oC. Taka zima mi odpowiada. Żeby jeszcze woda była cieplejsza...
DZIEŃ 23 niedziela 21 lipca, w dalszym ciągu Rafael Perazza
Tę pogodę, to chyba za szybko z Wojtkiem chwaliliśmy. Od rana siąpi...Z wypadu do San Jose de Mayo nici...
Zaliczyliśmy za to mecz piłki nożnej chłopaków z Rafael Perazza kontra sąsiednia wioska. "Nasi" dostali 3:0.
Co nas mile zaskoczyło, nie było po meczu walki kibiców na sztachety. Zamiast piwka większość trzymała pod
pachami termosy z gorąca wodą, służącą o zalewania pojemniczków z mate (narodowy napój tej części
Ameryki - szczegóły w następnej relacji). Nasz gospodarz - Senor Carlos Castro - mieszkający o jakieś 300 m
od "stadionu" zajechał tam wraz z rodzinką swoim samochodem, podobnie zresztą jak spora czzęść
mieszkańców. Jakże przypomina mi to niedzielne "wycieczki" sąsiadów z Junikowa do kościoła. Odległości tez
maja podobne.
Aktualnie w San Rafael czujemy się już prawie jak u siebie. Prawie wszyscy nas znają (osada liczy sobie 7 ulic
na krzyż), wszyscy już się sobie wzajemnie kłaniamy. W sklepie mamy otwarty kredyt. Codziennie chodzimy
do gospodarza po gratisową butelkę mleka. Żebyśmy tylko nie wyszli na jakichś naciągaczy, to szybko
dopowiem, że nasz dobroczyńca ma około setki krów.
Powoli (czyt.: bardzo powoli) zgłębiamy tajniki castellano (tutejszy hiszpański).
Nasze dzienne wydatki na wyżywienie oscylują w granicach 25 peso, czyli 5 zł na łebka (przypominam, że
Urugwaj jest najdroższym krajem Ameryki Pd., a przewodniki mówią bodaj o min. 5$ za dzienne wyżywienie).
DZIEŃ 26 środa 24 lipca, Montevideo
Udało nam się w końcu opłacić kaucję w Banku de Seguro del Estado (w skrócie BSE :).
Zaznaczam, że nie byłoby to możliwe bez zaangażowania i udzielenia pomocy ze strony polskiego konsulatu w
Montevideo, a w szczególności Pani Konsul Reginy Jurkowskiej.
Pozostaje już teraz tylko odprawa celna, ale to już pestka, czyli jakieś 3 dni robocze.
Sprawę agenta 007 Memendeza wyjaśnię troszkę później, kiedy spłyną już wszystkie informacje.
W Urugwaju coraz mniej wesoło. W związku ze zmianą polityki pieniężnej państwa, co chwila wybuchają
strajki. Na jutro zapowiada się m.in.. strajk wszystkich urzędów.
Peso spada na łeb na szyje. Dziś wymienialiśmy dolce już za 25 peso (dwa tygodnie temu 18,50).
Dla nas droższe peso oznacza jedno: z dnia na dzień jest coraz taniej.
Traktoriada 2002 (5/28)
DZIEŃ 28 piątek 26 lipca, Rafael Perazza
Korzystając z wolnego czasu, jaki zawdzięczamy strajkom, udało nam się rozszyfrować skład wszechobecnej w
Urugwaju mate.
Podstawowym, a często jedynym składnikiem, niezbędnym do przyrządzenia tradycyjnej mate jest: Yerba
Mate - Ostrokrzew paragwajski (Ilex paraguanensis), a dokładniej jego rozdrobnione wysuszone liście,
zawierające 2-5 % kofeiny.
Preparat wsypuje się do podajnika zwanego również mate. Wykonany jest z łupiny owocu o nazwie Arbol,
który po ścięciu wierzchołka i wydrążeniu miąższu stanowi solidną czarkę wielkości średniego jabłka.
Następnie ubija się w nim liście i zalewa wrzątkiem z termosu, który wraz z mate jest nieodzownym
elementem życia codziennego Urugwajczyka. Na ulicy, na poczcie, w sklepie, na dworcu i w kolejce przed
bankiem - wszędzie widać ludzi pijących mate.
Na większych stacjach benzynowych ustawiane są gigantyczne, prawie 2 metrowe termosy, z których
kierowcy mogą zatankować wrzątek do przyrządzenia mate.
Jak nam wyjaśniono, jest to najlepszy środek na ogrzanie w chłodne zimowe dni.
Nie raz sprawdzaliśmy, ale można by się kłócić, czy nie ma lepszych.
Poza tym na polskie zimy mate raczej nie wystarczy, mamy inne sposoby, np. ....cieple kalesony:
Jak już zalejemy mate wrzątkiem, pozostaje umiejscowić w podajniczku metalową rurkę z sitkiem na dole,
(aby nie zaciągac fusów), jest to tzw. bombilla (czyt. bombija), i... smacznego!
Z tym że do specyficznego smaku mate trzeba się przyzwyczaić. Pierwsze spotkanie nie było może
najprzyjemniejsze, gdyż mate ma charakterystyczny gorzkawo-cierpki smak, trochę jak mocna esencja
herbaciana.
Po opróżnieniu zalewamy jeszcze raz i kolejny, aż do utraty właściwosci.
W sprzedaży dostępne są też mieszanki Yerba mate z innymi dodatkami.
Podajemy jedna z nich dla miłośników egzotycznych napojów, niekoniecznie wyskokowych, oraz miłośników
botaniki:
Yerba Mate - Ostrokrzew paragwajski (Ilex paraguanensis) - liście - ok. 70 - 80%
Alfalfa - Lucerna siewna (Medicago sativa) - liście ok. 7%
Carnicera - Przymiotno buenosaryjskie (Conyza bonariensis) - liście - ok. 7%
Congorosa - ... - (Maytenus ilicifolia) - liście - ok. 7 %
Tilio - Lipa srebrzysta (Tillia tomentosa) - kwiatostany działają przeczyszczająco, stąd też są dodawane w
niewielkiej ilości (1%)
A stare sprawy po staremu.
Agent Memendez zapadł się dziś jakby pod ziemię, bo nijak nie można było nawiązać z nim kontaktu.
Nikt może nie przejmowałby się tym faktem, gdyby nie to, że miał dziś dopiąć formalności celne.
My tymczasem planujemy na weekend dalsza penetracje okolicy.
Przyda się podładować akumulatorki na poniedziałek.
DZIEŃ 30 niedziela 28 lipca, San Rafael
Postanowiliśmy pojechać stopem do Montevideo (nasze poprzednie wizyty nie pozwalały na zwiedzanie
miasta).
Pierwsze auto złapaliśmy po 10 minutach. Zatrzymali się znajomi z sąsiedztwa i podwieźli nas 10km.
I na tym skończyła się nasza wycieczka.
Po dwóch godzinach zaczęliśmy wracać pieszo do domu...
Po raz kolejny przekonaliśmy się, tym razem ostatecznie, że podróżowanie autostopem po Urugwaju nie jest
łatwe.
DZIEŃ 32 wtorek 30 lipca, Montevideo
Uwaga, uwaga:
Dziś nastąpił, długo przez wszystkich oczekiwany, odbiór Ursusa i ciężarówki z portu. Nasza radość nie trwała
jednak zbyt długo. Po zdjęciu plomb z drzwi, okazało się, że mieliśmy włamanie do ciężarówki. Gdzie i kiedy?
Wiadomo tylko, że albo na statku, albo w składzie celnym... A wleźli przez okno po spiłowaniu skobli z
zawiasów. Zginął m.in. aparat szerokoobrazkowy, obiektyw 500mm, lornetka, statyw, namiot, 2 śpiwory,
mapy oraz ciuchy i materiały reklamowe.
Najbardziej bolesne jest to, że zawartość ciężarówki nie była ubezpieczona, nie było nawet takiej możliwości.
Teraz będziemy musieli dokupić sprzęt za środki przeznaczone na paliwo. A co z paliwem na dalsza podróż?
Naprawdę, nie umiem powiedzieć.
Nieco podupadli na duchu, zostawiliśmy za plecami Montevideo i ruszyliśmy do Rafael Perazza.
Pierwsze 75 km na kontynencie mamy zatem za sobą.
DZIEŃ 35 piątek 2 sierpnia
Traktoriada 2002 (6/28)
Raczej nie spodziewaliśmy się, że będziemy jechać do Montevideo z powrotem traktorem. Ale jak tu nie
skorzystać z zaproszenia jednej z największych stacji telewizyjnych w Urugwaju! Wyprawą zainteresowała się
mianowicie Montecarlo Television, Canal 4. Wzięliśmy udział we wstępie programu Buen Dia Uruguay. (Cieszy
się bardzo dużą oglądalnością). Ursusik posłużył jako środek transportu, którym przyjechała miejscowa
gwiazda filmowa - Leonardo... nazwisko mi uciekło, ale sprawa w toku. Przy okazji przedstawiono ogólny zarys
wyprawy.
Niby nic wielkiego, ale na efekty nie trzeba było długo czekać. Jakieś pół godziny od emisji (szło na żywca),
zapukał ktoś do kabiny, otwieram drzwi i słyszymy: "Cześć, jak się masz?" Odwiedził nas Mariusz Nazaruk,
prowadzący z bratem firmę REMONT w Montevideo. Trochę pogadaliśmy o różnych sprawach. Naprawdę,
fajnie jest spotkać "swoich" w tak dalekim kraju. Mariusz szuka ludzi noszących to samo, co on nazwisko. Ma
nadzieję na odnalezienie zaginionych korzeni i prosi o kontakt: [email protected]
Nie tracąc czasu nawiązaliśmy kontakt z miejscowa prasa, tj. ogólnokrajowymi dziennikami "El Pais" i "El
Observador". Umówiliśmy się na wywiadzik i zdjęcia.
Tegoż samego dnia wzięliśmy udział w audycji radia CX 20.
Jednym słowem, wyprawa się rozkręca.
Daliśmy też znać o naszych kłopotach, kradzieży sprzętu itp. Kto wie, może ktoś w Urugwaju wyciągnie do nas
pomocną dłoń.
W drodze do naszego "rodzinnego" przysiółka zablokowaliśmy na około godzinę jedną z dwóch bramek
przejazdowych na moście spinającym brzegi Rio Santa Lucia. Kłopot pojawił się, kiedy odmówiono nam
darmowego przejazdu, co dwa dni wcześniej nie było problemem. Po dość długiej rozmowie, która zresztą i
tak nic nie wniosła, przedstawiano nam stawkę za przejazd - 130 peso, czyli ok. 25 zł, którą musieliśmy bez
dyskusji opłacić, gdyż policja w pewnym momencie przestała się uśmiechać...
DZIEŃ 36 sobota 3 sierpnia, Rafael Peraza
Media to jednak naprawdę potęga. Chyba cała nasza wioska oglądała wczoraj "Buen Dia Urugwaj". Od rana
zaczęli odwiedzać nas z gratulacjami i pozdrowieniami znajomi, dzieciaki i... przedstawiciele miejscowego
ośrodka kultury / biblioteki - Wiktor i Tiki.
Biblioteka w Rafael Peraza to, jak się przekonaliśmy, magiczne miejsce, ale o tym nieco później, bo za chwilę
nastąpi bardzo ważny moment w historii wioski - otwarcie dyskoteki "El Capital" (stolica). A my dostaliśmy
darmowe wejściówki...
DZIEŃ 37 niedziela 4 sierpnia, Rafael Peraza
Pobudka o 12.00. Minęło 6 godzin od końca imprezy, a w głowie wciąż huczy. Disco Urugayo... Ciekawe
doświadczenie, ale że poniekąd nie jestem koneserem tego typu muzyki, na jakiś czas mi wystarczy. (...przy
wyjściu dostaliśmy kolejne wejściówki na przyszłą sobotę...)
Na szczęście trafiło się też trochę dobrej rockowej muzyki jak i ostrzejszych kawałków.
Dosyć dużym zainteresowaniem wśród naszych znajomych cieszył się napój ochrzczony wczoraj jako
submarino, do którego sporządzenia posłużył pewien białoruski specyfik (jako jedyny z jemu podobnych ocalał
"Wielką Grabież", o której pisałem już wcześniej)
A co do biblioteki: cóż...
Zamkniecie na pewno jej nie grozi, przynajmniej do czasu, kiedy prowadzi ją Wiktor. Turnieje szachowe,
pizza, wszechobecna mate, gitara, rockowe kawałki z płyty, etc. To miejsce po prostu żyje. Żałuje, ze
trafiliśmy tu tuż przed wyjazdem, a nie kilka tygodni wcześniej 9
Wieczorem mieliśmy okazję pogłębiać swoja wiedzę na temat Urugwajskich kulinariów. Na stoliku stanęła
Grappa i szklanka.
Troszkę jak na Podhalu, szkło wędruje zgodnie z ruchem wskazówek zegara, tyle ze zamiast kieliszka krąży
szklanka, z której każdy po kolei sączy trunek. Stąd też mogą zaistnieć różnice spożycia.
DZIEŃ 38 poniedziałek 5 sierpnia, San Jose de Mayo
Dziś daliśmy małą popisówkę dla lokalnej TV i radio w San Jose.
DZIEŃ 42 piątek 9 sierpnia, Rafael Peraza
Cały tydzień spędziliśmy w oczekiwaniu na zamknięcie spraw związanych z włamaniem do ciężarówki oraz z
dokumentacją odprawy celnej. Wydaje mi się, że utknęliśmy w jakimś martwym punkcie, może znajdujemy
się w obrębie południowej odnogi Trójkąta Bermudzkiego...
Korzystając z tego czasu wymieniliśmy w Ursusie alternator, który odmówił posłuszeństwa. Zamocowaliśmy
na dachu ciężarówki ekwipunek zwalniając sporo miejsca w środku. Przygotowaliśmy dla dzieciaków ze Szkoły
Podstawowej nr 80 w Rafael Peraza pokaz slajdów przedstawiający Polskę. Dzieci oglądały z otwartymi
buziami ośnieżone szczyty Tatr, lasy, zachód słońca nad Bałtykiem etc., co chwila wzdychając w zachwycie (W
Urugwaju nie znają w ogóle śniegu, a najwyższy szczyt El Catedral liczy 513m). Gdy zapytałem, czy chcą się
jeszcze czegoś o naszym kraju dowiedzieć, wszystkie poderwały się przygniatając mnie do ściany. Myślałem,
Traktoriada 2002 (7/28)
że to już moja ostatnia chwila. Na szczęście szybka interwencja nauczyciela uratowała mnie przed
stratowaniem.
Gdy już chciałem już uciekać do swoich zajęć, przyprowadzono jeszcze kolejno w sumie 5 grup, mówiąc za
każdym razem, że to już ostatnia. Nie spodziewałem się, że nasze pokazy spotkają się aż z tak dużym
zainteresowaniem.
Mieliśmy też kilka "wycieczek" z dwóch pobliskich szkół, które przyszły do nas, aby przeprowadzić wywiad i
zobaczyć sprzęt.
W ciężarówce wyświetlamy również slajdy dla zainteresowanych (nasza "sala projekcyjna" mieści ok. 10
widzów).
W tej właśnie chwili grupka dzieciaków wisi u drzwi ciężarówki przyglądając się nam i naszej pracy. Czujemy
się czasami jak eksponaty zoo objazdowego. :
Chciałbym jeszcze wspomnieć, że dziś obchodzimy okrągła "rocznicę", a mianowicie 1 miesiąc w Rafael
Peraza.
DZIEŃ 43 sobota 10 sierpnia, Rafael Peraza /San Jose de Mayo
Dziś rano do gimnazjum w Rafael Peraza przyjechał znany pisarz, historyk i podróżnik Urugwajski - Gonzalo
Abella - promując swoją nową książkę o mitach i legendach urugwajskich. Najciekawsza część spotkania miała
miejsce po prelekcji, kiedy w kilkuosobowym gronie spotkaliśmy się w domu Wiktora. Gonzalo i jego żona
opowiedzieli nam mnóstwo ciekawych historii związanych z Urugwajem.
Ganzalo był m.in. uchodźcą politycznym w czasie dyktatury wojskowej w Urugwaju (1974 - 1985). Większość
tego czasu spędził na Uniwersytecie Hawańskim na Kubie. W latach 1980/81 gościł natomiast w Moskwie,
poznając uroki naszej części świata. Stad miedzy innymi w jego bogatym repertuarze znalazła się "Katiusza" i
inne radzieckie piosenki.
Najsmutniejsze opowieści związane były z Indianami Charrua żyjącymi niegdyś na terytorium Urugwaju. (w
żadnych oficjalnych opracowaniach się o tym nie mówi). Tuż po uzyskaniu niepodległości, pierwszy prezydent
Urugwaju - Fructuoso Riviera "Fructos", postanowił "uporządkować" kwestię związaną z własnością ziemi. Było
to bardzo ważne, biorąc pod uwagę rosnące znaczenie tzw. estancias, czyli wielkoobszarowych gospodarstw.
Największy problem stanowiły koczownicze grupy Indian z plemienia Charrua, wędrujące po terenie kraju,
niszczące zasieki stawiane przez osadników i wykradające ich inwentarz. W 1831 roku prezydent Riviera
zorganizował spotkanie wszystkich wodzów poszczególnych plemion. Na spotkanie przybyło również wiele
kobiet i dzieci. Miejsce wybrano znakomicie, gdyż otoczone było z trzech stron wzgórzami, a jedyną drogę
ucieczki zamykała rzeka. Gdy wszyscy dotarli na miejsce, przywitał ich gęsty grad kul z karabinów. W ten oto
sposób zniszczone zostały struktury plemienne, a co za tym idzie, doprowadziło to do zaniku kultury Indian
Charrua. Miejsce to nazwano Salsipuedes - ("uciekaj, jeśli możesz"). W literaturze owa rzeź nosi nazwę "bitwa
pod Salsipuedes".
Po dziś dzień trwają starania ze strony pewnych oficjeli, aby wymazać z historii fakty związane z kulturą i
istnieniem Indian na tych terenach.
Wieczorem zostaliśmy zaproszeni na candomble, kultywowane przez ekipę z Rafael Peraza, a dokładniej
zespól Afro Pueblo. Tradycyjne ceremonie candomble są elementem afro-urugwajskich kultów wywodzących
się z wierzeń afrykańskich. Obrzęd candomble opiera się na rytualnych tańcach wiodących do opętania.
Jednak nikogo z naszych znajomych podczas grania, śpiewania i tańczenia nic nie opętało. Tutaj traktuje się
to przede wszystkim jako rozrywkę. Ciekawe jest strojenie bębnów ustawionych dookoła płonącego ogniska z
gazet. Rozgrzewając się przy płomieniach uzyskują odpowiednie brzmienie.
W candoble używa się trzech rodzajów bębnów (tambores): pierwszy i największy to piano mierzący około
metra dający niski dźwięk. Stanowi on też bazę rytmu. Drugi to repiqu, nieco mniejszy, najważniejszy z
tercetu. Daje możliwość improwizacji. Jak się go tu określa - rozmawia zarówno z piano jak i z najmniejszym chico, który spełnia tą samą funkcję, co piano, z tą tylko różnicą, że daje najwyższy dźwięk ze wszystkich.
Co tu zresztą dużo mówić - postaram się wkrótce przesłać próbkę.
Dostaliśmy także wejściówki na koncert jednego z najbardziej popularnych w Urugwaju zespołów rockowychNO TE VA GUSTAR ("Nie spodoba Ci się"), gdzie pojechaliśmy z Tiki, Paulem i Carmen.
Panuje tu nieco dziwny zwyczaj rozpoczynania imprez koło 1 w nocy. Kończą się ok. 6 rano. Po koncercie
poznaliśmy chłopaków z kapeli. Mamy od nich zaproszenie na przyszły tydzień do Monte.
DZIEŃ 54 środa 21 sierpnia, Rafael Peraza
Dziś ostatnie przygotowania przed długo oczekiwanym wyjazdem.
Zamontowaliśmy w traktorze zaczep do holowania przyczepy. Wiktor poświęcił nam już drugi z kolei dzień.
Ładnych kilka godzin trwało wyszlifowanie urugwajskiego haka, żeby pasował do naszego zaczepu. Przy
pomocniczym kole od przyczepy puściły łączenia, będziemy musieli to jutro zespawać.
Montujemy też zabezpieczenie okien, żeby zapobiec, lub przynajmniej znacznie utrudnić ewentualne
włamanie, jak to miało miejsce w porcie Montevideo (lub na statku).
DZIEŃ 55 czwartek 22 sierpnia, Rafael Peraza
Od rana zabraliśmy się ostro do roboty. Zamocowaliśmy ekwipunek na dachu. Pożegnaliśmy się już prawie ze
wszystkimi. Niestety mały szczegół powstrzymał nasz wyjazd: nawaliła hydraulika w ciężarówce.
Traktoriada 2002 (8/28)
Najprawdopodobniej zapchał się jakiś przewód, bo kompresor nie pompuje prawie powietrza do tylnej części
wozu, przez co zablokowane są przez długi czas tylne hamulce i nie można ruszyć maszyny przez ponad 15
minut od włączenia silnika.
Poza tym jakiś inny przewód musiał się rozszczelnić, bo bardzo szybko schodzi powietrze z układu
hydraulicznego. Był już jeden majster, ale nie chciał się za to zabrać. Ma niedługo przyjechać następny...
Zobaczymy.
Problem w tym, że staramy się to naprawić za darmo, co nieco utrudnia sprawę. Przepraszam za bardzo
nieścisłe określenia techniczne, ale mechanika to nie moja profesja.
Zatem jutro z rana wyjazd.
Od dzisiaj naszym jedynym aktualnym adresem mailowym jest: [email protected]
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to pojutrze powinniśmy przekroczyć most graniczny na rzece
Urugwaj nieopodal miejscowości Fray Bentos.
Do końca tygodnia powinniśmy dotrzeć zatem do Buenos Aires w Argentynie.
DZIEŃ 62 czwartek, 29 sierpnia, Buenos Aires
Halo! Tu Michał... odbiór!
Po 60 dniach pobytu Marcina i Wojtka w Urugwaju i Argentynie, walki o sprzęt z południowoamerykańską
biurokracją, przejechaniu pierwszych kilometrów z Montevideo do Buenos Aires, wzmocniłem 27 sierpnia
dwuosobową ekipę "Traktoriady".
Obecnie stacjonujemy w POM-ie (Polskim Ośrodku Młodzieżowym) w Bursaco, wiosce na obrzeżach stolicy
Argentyny, w której mieszka ok. 150 tys. osób.
Pierwsze godziny mojego pobytu przeznaczyliśmy na poznawanie sprzętu. Najpierw wszystkie zakamarki
ciężarówki i wyposażenia, a następnie gwóźdź programu - traktor. Czeka mnie jeszcze kurs jazdy naszym
Ursusem. Jeździłem już, co prawda, pojazdem tej marki, ale był to traktor z 1964 roku. Teraz czas sprawdzić
możliwości nowszej produkcji Ursusa.
Kolejne dni spędzamy na przygotowaniach do podróży na zachód, w stronę Andów. Spotykamy się z
przedstawicielami Polonii argentyńskiej, która nas gości i stara się przygotować na wszelkie potencjalne
niebezpieczeństwa czyhające w Argentynie, opisując rzeczywistą sytuację kraju i mentalność autochtonów.
Prawdziwa Argentyna oraz prowincja Buenos Aires to są ponoć dwa odrębne światy. Podróżując po Buenos
Aires można trafić do wielu dzielnic biedoty, z których podobno trudno jest wyjść cało. Na każdym kroku,
nawet w centrum miasta, widać tony śmieci, brudne stragany i biedne dzieci. Ale niektóre zasłyszane historie
wydają się wręcz nieprawdopodobne. Ostatnio w telewizji argentyńskiej był reportaż o jednej z dzielnic slumsie. Panuje tam głód, a o skali tego problemu świadczyć może poniższa historia: Transport krów
przejeżdżający przez tą dzielnicę został napadnięty przez miejscową ludność. Nie była to jednak zwykła
napaść w celu kradzieży mienia. Wszystkie krowy zostały żywcem porąbane siekierami, pocięte nożami i
porozrywane, każdy brał tyle mięsa, ile się dało... no comments!
Opieka zdrowotna pozostawia również wiele do życzenia. Często narzekamy na służby medyczne w Polsce, ale
wiem, że tu na miejscu z usług pomocy lekarskiej korzystali będziemy w ostateczności. Jedna z historii
opowiada o wizycie polskiej rodziny z chorym dzieckiem w głównym szpitalu dziecięcym, w którym, delikatnie
mówiąc, warunki sanitarne były na bardzo niskim poziomie. Lekarz, widząc Europejczyków, poradził im, żeby
wybrali się do innej placówki, a najlepiej, żeby nie dotykali niczego - poręczy, ławek a nawet ścian.
Kilka słów na temat, który nas studentów bardzo interesuje, czyli poziomu edukacji. W szóstej klasie szkoły
podstawowej w centrum stolicy kraju dzieci mają jeden zeszyt do wszystkich przedmiotów. Nie używają
żadnych podręczników. Na matematyce obecnie są na etapie dzielenia i mnożenia ułamków. Córka Polaków,
którzy wracają w najbliższych miesiącach do kraju, ucząca się w tej klasie nie może zrozumieć, po co będzie
uczyła się niektórych przedmiotów np. biologii czy geografii Tutaj nie ma ich po prostu w programie na tym
poziomie edukacji.
Większa część rad praktycznych otrzymanych od miejscowych dotyczy poruszania się wszelkimi pojazdami po
lokalnych drogach. Z naszych obserwacji wynika, że kierowcy się do nich stosują (nawet taksówkarz, który
wczoraj w nocy odwoził nas do domu). Należy zawsze blokować drzwi w samochodzie. Jeżdżąc w nocy nie
zatrzymywać się na czerwonym świetle, a tak naprawdę to unikać jazdy nocą (szczególnie traktorem, którym
trudno jest uciekać, choć zawsze można próbować taranować). Szukając miejsca na nocleg naszym domem na
kółkach wybierać potencjalnie bardziej bezpieczne lokalizacje, np. w pobliżu komisariatu policji. Choć i w tym
przypadku lepiej zbratać się z policjantami przekupując ich banknotem jednodolarowym lub paczką
papierosów, w innym przypadku oni sami mogą być inicjatorami jakichś nieprzyjemnych działań w stosunku
do nas. Warto zakupić więc odpowiednią ilość taniego wina w kartonach oraz papierosów, aby móc zawsze
częstować tych typów, którzy będą się tego domagali. Jest to pewnie łatwiejsze, niż tłumaczenie im po
hiszpańsku, że jesteśmy sportowcami zdrowo się odżywiającymi i dlatego nie pijemy taniego wina i nie
palimy :).
DZIEŃ 63 piątek, 30 sierpnia, Buenos Aires / Burzaco
Wczoraj wybraliśmy się do Capitalu, czyli centrum Buenos Aires. Mieliśmy pozałatwiać kupę ważnych spraw,
m.in. odwiedzić naszą ambasadę i odbyć spotkanie w dziale marketingu IPF (jedna z rafinerii argentyńskich),
celem zdobycia talonów na paliwo. Nic jednak z naszych ambitnych planów nie wyszło. Na dworcu w Burzaco
powiedziano nam, że nie kursują żadne pociągi do Capitalu, ponieważ strajkujący palą opony w strategicznych
punktach miasta, blokując tym samym drogi dojazdowe do centrum - zarówno tory jak i mosty samochodowe.
Z wiarygodnych źródeł wynikało, że uzbrojeni w kije bejsbolowe, sztachety i inne narzędzia pikieteros nie
Traktoriada 2002 (9/28)
przepuszczają nawet pieszych, a próba przedarcia się przez blokadę może skończyć się tragicznie. Tyle, jeśli
chodzi o piątkowe załatwianie spraw.
DZIEŃ 64 sobota, 31 sierpnia, Burzaco
Na śniadanko postanowiliśmy zrobić naleśniki. Ale jak tu rozmieszać
porządnie taką ilość masy na trzech chłopów? Polak w potrzebie zawsze coś
wykombinuje... Wśród przeróżnych narzędzi mamy m.in. wiertarkę, którą
postanowiliśmy przerobić na mikser. Może przykręcić jakiś patyczek do
wiertła? Nie, to chyba
nienajlepszy
pomysł...
Zrobiliśmy
więc
drewnianą
kwirlejkę.
Następnie
zamontowaliśmy
w
miejscu
wiertła.
To
naprawdę działa!!!
Po południu przyjechali
do POM-u m.in. Robert z
Dorotą.
Przywieźli
ze
sobą mnóstwo wołowiny.
No i zaczął się najpierw
ceremoniał przygotowywania mięsa, a następnie wielkie grillowanie na potężnym ruszcie. W jednym
momencie robiło się w parillero, żeby nie skłamać, ok. 10kg mięsiwa. Jak ktoś mnie po przyjeździe do Polski
zaprosi na grilla to chyba go wyśmieję, bo argentyńskie parillero jest nie do pobicia.
Robert obiecał poszukać dla nas "mapę krowy" :. Jak ją dostaniemy, to opiszę, co dokładnie znajdowało się na
ruszcie. Teraz nie potrafię większości z tych rzeczy nazwać nawet po polsku. Zresztą nie ważne, co to było
dokładnie i jak się nazywało, było w każdym razie wyśmienite. Palce lizać!
Dotarł też dziś na spotkanie z nami przedstawiciel firmy
mającej w przyszłości współpracować z Ursusem - inż.
Adrian Di Fonzo. Zjedliśmy razem kilka kawałków asado,
oraz nauczyliśmy go podstawowego zwrotu w języku
polskim, czyli: "Na zdrowie!". Pan Adrian miał okazję kilka
razy go powtórzyć. Oczywiście pokazaliśmy mu traktor,
zrobił nawet rundkę po okolicy. Bardzo mu się podobało.
Stwierdził, że są to traktory, które maja dużą szansę, żeby
zaistnieć w Argentynie. Wielkie gospodarstwa nie potrzebują
zaawansowanej technologii. Najważniejsza jest prosta
obsługa i przede wszystkim niezawodność. A te właśnie
zalety posiada polski URSUS. Trzymamy kciuki żeby ta
współpraca przyniosła dobre wyniki.
Spotkaliśmy się też wszyscy z Sebastianem Siejko, który
chciałby przyłączyć się do nas za jakieś 3 miesiące. Na zakończenie wieczoru przeprowadziliśmy w domu
Jadwigi i Alberta mały pokaz slajdów z naszego kraju.
Sobota dala nam niesamowita ilość pozytywnych wrażeń!
DZIEŃ 65 niedziela, 1 września, Buenos Aires
I w końcu udało się! Pojechaliśmy do Buenos, do capitalu, bo tak tutaj wszyscy mówią na stolicę. Żeby nie
tracić czasu i energii jako środek lokomocji wybraliśmy rowery. Mały problem polega na tym, że nasze rowery
(Jubilat, Wigry 3 i Ural) są sprzętem wiekowym (np. Ural to rocznik '91, produkcja jeszcze ZSRR) i dojechały
do Ameryki w stanie nie nadającym się do użytku. Po kilku godzinach (a właściwie dniach) remontu, zakupu i
dorabiania części stały się pojazdami dopuszczonymi do ruchu. Ale jak się okazało, nie do końca. Nasze małe
Wigry (użytkowane przez dużego Michała) po kilku kilometrach straciły podstawową część, nie koło, tylko
jednego małego pedałka. Nie pomogło nic dobijanie klina kamieniem, ani płytą chodnikową. Pozostało
wykorzystanie Urala jako ciągnika. Efekt był taki, że trzech dzielnych Polaków (czyli my) jeździło najszerszą
ulicą świata (dwanaście pasów w jedną stronę) Uralem, który był ciągnikiem, uszkodzonymi Wigrami na holu i
Jubilatem, który był pilotem transportu:
Wczoraj po raz kolejny doświadczyliśmy, że w Argentynie podobają się nam najbardziej (i może jak do tej
pory jedynie) dwie rzeczy: opisane wczoraj mięso z Parillero i niskie ceny. Tutaj wszystko jest dwa, trzy razy
Traktoriada 2002 (10/28)
tańsze. Duża pizza Margherita (całkiem niezła i bogata) kosztuje 4 zł w centrum miasta. Bilet do kina o
standardzie europejskim na najnowszy film - 5 zł, a na dwa starsze 4 zł; 1,5l coca-coli w sklepie nocnym 2,75
zł; no i litr piwa miejscowego 1,8 zł, a Heinekena 2 zł.
Nadszedł czas powrotu w nocy pociągiem z capitalu do Burzaco. Na głównym, ogromnym dworcu Constitución
przywitało nas kilku uzbrojonych policjantów. Niby nic wielkiego, mieli pałki i broń. Ale pałki były
półtorametrowe, a broń to obrzyny, które nosili jakby to były zwykle latarki, albo polskie gumowe pałki
policyjne. Niestety, nie chcieli sobie zrobić zdjęcia z nami, bali się szefa.
DZIEŃ 69 czwartek 5 września Iguazu
W wolnej chwili w trakcie załatwiania wszystkich, ponoć niezbędnych spraw papierkowych wybraliśmy się
(Wojtek i Michał) nad słynne wodospady Iguazu. Była to podróż dość daleka, ponieważ do przejechania w
jedną stronę mieliśmy 1300 km. Okazało się jednak, że pojęcie odległości jest w Argentynie nieco inaczej
rozumiane niż w Europie. Co prawda przejazd autobusem zajął blisko 19 godzin, ale tutaj firmy przewozowe
stosują nieco inne standardy niż u nas. Otóż autobusy dzielą się na cama i semi cama. Są to po prostu "łóżko"
i "półłóżko", czyli bardzo wygodne fotele z dużą ilością miejsca na nogi nawet dla wysokiego Europejczyka.
Ponadto, kelner serwuje obiad na gorąco (dużo lepszy jedzenie oferowane w samolotach), do tego wino i
często szampan oraz whisky (nie do wyboru, tylko jedno po drugim). Natomiast rano podawane jest śniadanie
z gorącą kawą i herbatą. I co najważniejsze wszystko to kosztuje 70 zł. Tak to można podróżować!
Rano po dotarciu na miejsce od razu wyruszyliśmy do Parku Narodowego Iguazu. Wodospady te zaliczane są
do najbardziej spektakularnych na świecie (obok Niagary w USA i wodospad ów Victoria w Afryce Południowej).
I rzeczywiście, spędziliśmy tam cały dzień, przeszliśmy każdą ścieżkę, tak by zobaczyć wodospady ze
wszystkich możliwych perspektyw. Widok jest po prostu niesamowity. Najbardziej znane i najlepsze miejsce
nazywa się Gardziel Diabła. Wygląda to tak, jakby szeroka rzeka (prawie jezioro), nagle zapadała się pod
ziemię wpadając w wąski wąwóz. Można podjechać w to miejsce od strony argentyńskiej pociągiem i przejść
kilometr po kładkach nad wodą (z polskiej stali) lub podpłynąć motorówką. Z drugiej strony, już w Brazylii,
jest tylko jeden punkt widokowy, ale ponoć jeszcze bardziej spektakularny. Iguazu jest to wielkie rozlewisko
wodne na granicy argentyńsko - brazylijsko - paragwajskiej, które wpadając w wąski wąwóz tworzy serię
wielu wodospadów. Po środku znajduje się wyspa Isla Martin, na którą można dostać się promem i stamtąd
podziwiać widoki. Trudno jest porównać wodospady Iguazu do choćby Niagary, ponieważ wszystkie tego typu
wodospady są niesamowite i wywołują podziw i refleksje nad siłami natury. Można jednak stwierdzić
podstawową różnicę okolicy tych wodospadów. W przeciwieństwie do Niagary, wokół Iguazu wszędzie jest
dzika przyroda. I choć można tu spotkać wielu turystów, a organizacja jest na wysokim poziomie, to daleko
jeszcze do komercji spotykanej w wielu innych miejscach tego typu.
Po zmroku przyszła pora na znalezienie jakiegoś lokum na noc. Szwędaliśmy się po miasteczku szukając
odpowiedniego (czytaj: taniego) miejsca. Spotkaliśmy dwóch Brytyjczyków, którzy wskazali nam pewien
hostel o przyzwoitych warunkach za 10 zł. Pozostał on dla nas tajemnicą, gdyż nie udało nam się do niego
dotrzeć. Znaleźliśmy natomiast inny, nowy, bardzo przyjemny hostel. Jakąż radość sprawił nam fakt, że
recepcjonista mówił po angielsku! A jeszcze większą, jak pozwolił rozbić nam nasz namiot w ogródku za
darmo. Był to wspaniały pomysł, ale nie do końca. Namiot, a właściwie namiocik, został zakupiony w Auchan
na 2 godziny przed odjazdem z Polski i kosztował 50 zł. Wzdłuż nie mieści się w nim nawet jedna osoba. Ale
cóż, my starzy harcerze nie damy się! Plecaki przy głowach (żeby nie ukradli) a nogi w śpiworach na
zewnątrz. Szybko zasnęliśmy, ale pierwsze problemy zaczęły się w nocy, kiedy wyobraziłem sobie chodzące po
mnie pająki, którymi wcześniej straszyli nas miejscowi. Ten problem został jednak przez nas zbagatelizowany,
kiedy zaczęło padać. Nie mieliśmy innego wyjścia jak podkulić nogi i schować (czytaj wepchnąć) je do środka
namiotu. Następnie podjęliśmy próbę zapięcia namiotu. Okazało się, że producent zaoszczędził na suwaku i po
prostu go nie zamontował w dolnej części poły. Summa summarum namiot zdał egzamin, prawie nie
przemókł. A to czy się wyspaliśmy, to już inna bajka.
A oto kilka informacji praktycznych:
Bilet autobusowy z Buenos Aires do Puerto Iguazu - ok. 70 zł. (cama)
Wstęp do Parku Narodowego Iguazu - 10 zł.
Podpłynięcie motorówką do wodospadów (15 min.) - 34 zł.
Wycieczka motorówką wokół wodospadów - full day (min. pod Gardziel Diabła) - 80 zł.
Spływ pontonem (obserwowanie miejscowej fauny i flory) - 17 zł.
DZIEŃ 72 niedziela 8 września Juhin
Nareszcie! Dzisiaj rano wyruszyliśmy z Buenos Aires! Najpierw odbyły się jednak oficjalne chrzciny naszych
pojazdów. Były szampany rozbite na wozach przez piękne polskie kobiety - Jadwigę i Sandrę i nadane zostały
imiona. Traktor od dzisiaj zwie się Tranquilo, a Mercedes - Manana. Są to dwa dla nas najważniejsze i chyba
najczęściej używane słowa (poza cerveza) w Ameryce Południowej. "Tranquilo" znaczy "spokojnie, bez
pośpiechu, wyluzuj" i jest to typowe podejście miejscowych do wszelkich spraw. "Manana" natomiast znaczy
"jutro", bo tutaj na prawdę panuje zasada: "co masz zrobić
dzisiaj, zrób jutro". Przekonaliśmy się o tym wszystkim
przez ostatnie dwa miesiące załatwiania wszystkich
formalności w Urugwaju i Argentynie. Ponadto oczywiste
Traktoriada 2002 (11/28)
jest, że naszym głównym pojazdem - traktorem - jeździ się
spokojnie, czyli tranquilo. A Mercedes... cóż, może jutro jeszcze pojedzie...
Wychodząc z założenia, że jak coś się popsuje na samym początku wyjazdu, to później nie będzie już
problemów, należy stwierdzić, że nasz wyjazd był udany. Po przejechaniu prawie 10 km odkryliśmy nową
część w naszym pojeździe, która okazała się zbędna. Była nią śruba wbita w oponę, co powodowało oczywiście
spadek ciśnienia w tym kole. Podjęliśmy więc samodzielne próby zmiany koła. Żaden z nas tego nie robił w
samochodzie ciężarowym i okazało się to nieco trudniejsze niż w osobówce. Niestety siła i ciężar nas trzech
nie starczyła do odkręcenia zaciśniętych śrub. Musieliśmy skorzystać z pomocy miejscowego fachowca, który
znał proste, acz skuteczne metody rozwiązania naszego problemu i mogliśmy ruszyć dalej.
Pierwszy nocleg na trasie spędziliśmy na miejscowej stacji benzynowej przy samej trasie w odległości 100 km
od Buenos Aires. Mieliśmy możliwość podłączenia się do prądu i skorzystania z toalet.
DZIEŃ 73 poniedziałek 9 września Miguel Torres
Drugi dzień przejazdu rozpoczął się sukcesem Marcina. Po negocjacjach z szefem bramki opłat za korzystanie
z dróg, uzyskaliśmy zgodę na przejazd za darmo. Zdążyliśmy jednak ujechać ledwie kilka kilometrów i w
pierwszej miejscowości, gdzie planowaliśmy kupić świeżutkie bułeczki na śniadanie, zatrzymał nas dziennikarz
radiowy. Przez kilkadziesiąt minut szedł na żywo reportaż radiowy o Traktoriadzie. Skutki tego wydarzenia
odczuliśmy już za chwilę, kiedy to podjechał do nas miejscowy, Polak z pochodzenia. Zastał nas podczas
konsumpcji jajecznicy po żydowsku (dużo cebuli i trochę jajek) i po krótkiej, miłej konwersacji zaproponował
nam jedzenie. Marcin pojechał z uprzejmym Argentyńczykiem i wrócił z jajkami, bułkami oraz gotową sztuką
mięsa z parillo.
Przejechaliśmy dzisiaj 280 km. Była kontrola policyjna, podczas której mili panowie bezczelnie zapytali nas o
monety, dolary a później 20-30 peso. Nie dostali nic. I oby tak dalej. Ostatnie kilometry przejechaliśmy już po
ciemku. Na jednym ze skrzyżowań była kolejna kontrola policyjna. Chcieliśmy jej uniknąć, a ponieważ
szukaliśmy już bezpiecznego miejsca na noc podjęliśmy szybką decyzję o zboczeniu z trasy. Zatrzymaliśmy
się w pierwszej miejscowości - Miguel Torres. Najpierw szukaliśmy księdza (po hiszpańsku kura), aby
zatrzymać się na terenie parafii. Następnie próbowaliśmy znaleźć prezydenta kościoła, aż w końcu trafiliśmy
na posterunek policji. Byli to ci sami policjanci, którzy stali na skrzyżowaniu. Kiedy wrócili już z terenu,
okazało się, że są bardzo mili i udostępnili nam prąd. OK., pora spać. Dobranoc.
DZIEŃ 74 wtorek 10 września, gdzieś na równinach na drodze do Cordoby
Rano
wzbudziliśmy
ogólne
zainteresowanie
wśród
mieszkańców wioski. W miejscowej szkole Marcin
zorganizował pokaz slajdów o Polsce. Nie obyło się bez
wspólnych fotografii, wymiany uprzejmości, uścisków dłoni
i pocałunków.
Po raz kolejny zaskoczyła nas policja. Nasi mili panowie
policjanci, którzy udostępnili nam bezpieczne miejsce
postojowe oraz prąd, byli od rana w terenie, tzn. na
pobliskim skrzyżowaniu. Gdy podjechaliśmy w to miejsce, z
daleka pozdrawiali nas i machali. Byliśmy pewni, że jest to
kolejne uprzejme spotkanie z ludnością lokalną. Jednak,
kiedy policjant podszedł do szoferki usłyszeliśmy znajomą
sentencję - "monety, dolares..." I znowu nic nie dostali...
Dalsza
część
trasy była wyjątkowo monotonna. Dookoła tylko równiny i
pola a odcinki proste ciągną się kilometrami. Podróż
staraliśmy się umilać sobie wygłupami na drodze i
filmowaniem. Teraz zaparkowaliśmy na stacji benzynowej i
zjedliśmy kolację. Zaserwowaliśmy sobie omlet po
hiszpańsku. A właściwie to miał być omlet po hiszpańsku...
DZIEŃ 75 środa 11 września, Ośrodek El Parador de la
Montana w Sierras Chicas
Prawie cała trasa z Buenos Aires do Cordoby, licząca 900
km, to rozległe równiny pokryte polami. Wioski, a nawet
skrzyżowania dróg oddalone są od siebie o kilkadziesiąt kilometrów. Tutejsze gospodarstwa rolne są olbrzymie
w porównaniu z tymi w Polsce, ponieważ mają często ponad 1000 ha. Monotonię dróg wśród zaoranych pól
Traktoriada 2002 (12/28)
(jest zima, więc nie ma jeszcze tutaj upraw) umilają miejscowi mieszkańcy, którzy na ogół pozdrawiają nas
bardzo entuzjastycznie. Widok gaucho (tak się określa miejscowych kowboi) jadącego na oklep na koniu i
machającego do nas wesoło zaprzecza wielu przestrogom, które słyszeliśmy przed odjazdem, że powinniśmy
być bardzo sceptyczni i uważać na wszystko dookoła. O dziwo wiele osób spotkanych gdzieś na trasie już o
nas słyszało. Zdarzyło się nawet, że podjechali do nas z pytaniem czy to my jesteśmy "Traktoriada".
Najczęściej widzianymi przez nas zwierzętami podczas przejazdu jest bydło, które całymi stadami pasie się na
łąkach. Konsumpcja wołowiny w Argentynie jest olbrzymia. Jest to jednak zupełnie inna wołowina niż
dostępna w Polsce, ponieważ tutejsze zwierzęta pasą się same na olbrzymich pastwiskach. Poza tym nie są to
krowy mleczne. Według Argentyńczyków ma to ogromnie znaczenie dla jakości i smaku mięsa.
Niecodziennym widokiem w Polsce, a tutaj całkiem normalnym, jest stojący osioł na środku drogi, który jak to
na osła przystało nic sobie nie robi z klaksonu samochodowego. Konie, a czasami nawet stada koni przez
nikogo nie pilnowane również pasą się przy drodze i nierzadko wchodzą na asfalt. Czasami, przy samej trasie
mają swoje nory małe gryzonie, które wyglądają jak większe chomiki. Gdy przejeżdża się samochodem (i
traktorem), to uciekają jakby wprost spod kół. Dzisiaj jednak krajobraz uległ znacznemu urozmaiceniu,
ponieważ wjechaliśmy w góry. Zatrzymaliśmy nasze pojazdy przy pierwszym wzniesieniu i wbiegliśmy na
szczyt, żeby nacieszyć się ich widokiem. Są to Sierras Chicas, czyli niewysokie góry na południe od Cordoby.
Noc spędziliśmy w gospodarstwie El Parador de la Montana stworzonym na wzór europejskich gospodarstw
agroturystycznych. Jest ono umiejscowione w górach i prowadziła do niego polna droga. Zapoznaliśmy się
tutaj z miejscowymi wyrobami - konfiturami i nalewkami, m.in. Peperiną, produkowaną ponoć tylko w tym
regionie. Ponadto opowiedziano nam o miejscowych wężach i owadach, a szczególnie tych niebezpiecznych.
Na miejscu znajdowało się również niewielkie muzeum paleontologiczne z fragmentami pancerza i kości
dinozaurów.
Na terenie gospodarstwa zobaczyć można wiele bardzo ciekawych rzeźb Alejandro Marmo. Są one całe z
metalu (złomu), a właściwie głównie ze starych części samochodowych. Więcej informacji o gospodarstwie na
stronie www.calamuchita.com/Parador, a o rzeźbach www.alejandromarmo.com.ar
DZIEŃ 77 piątek 13 września, Cordoba
W Cordobie poznaliśmy Polaków, z których większość od kilku pokoleń mieszka w Argentynie. Zostaliśmy
bardzo mile przyjęci i mieliśmy możliwość przekonać się jak mocno Polacy kultywują polskie tradycje. Oprócz
pierogów, którymi byliśmy poczęstowali na samym początku, gotują także wiele innych potraw polskich, z
bigosem na czele. Ale nie to jest najważniejsze. Przede wszystkim tańczą w zespole folklorystycznym wiele
typowych tańców z różnych części Polski. Mają przygotowane odpowiednie stroje, a część z nich to oryginalne
kilkudziesięcioletnie ubrania zdobyte w niewielkich miejscowościach w Polsce.
Nauczycielem tańca jest Victor. Trzeba powiedzieć, że jest profesjonalnie przygotowany do tego zajęcia,
ponieważ skończył odpowiednie szkoły choreograficzne w Polsce. Ponadto Victor prowadzi niedzielną polską
szkółkę, gdzie uczy przede wszystkim języka polskiego. Mówi po Polsku bezbłędnie. Mieszka na terenie
Związku Polskiego przy ulicy Polonia w Cordobie. Victor może być dla innych przykładem, wręcz idealnym
Polakiem-emigrantem. świetnie zna historię i tradycje polskie (musimy przyznać, że lepiej od nas). Jest tylko
jeden mały feler w historii Victora... nie jest Polakiem, nie ma pochodzenia polskiego, urodził się Argentynie!...
Od jego żony Marty dowiedzieliśmy się, że od lat młodzieńczych zafascynowany był Polską. Przychodził do
Związku Polskiego, gdzie zaczął tańczyć tańce ludowe. Po skończonych studiach w Argentynie, wyjechał na
kolejne studia do Polski. Nauczył się polskiego, tańczył w polskich zespołach folklorystycznych, z którymi
występował w wielu miejscach w naszym kraju. Poznał Martę, wtedy studentkę prawa w Krakowie. Po studiach
przenieśli się razem z córką do Cordoby. Historia Victora nas po prostu zafascynowała.
DZIEŃ 79 niedziela 15 września droga z Cordoby do La Rioja przez góry Los Gigantes
Trasę Cordoba - La Rioja można pokonać dwoma drogami.
Obie przecinają pasmo górskie wysokości naszych polskich
Tatr. Różnica polega na tym, że jedna jest drogą główną,
asfaltową. A druga górską piaszczystą drogą. Spragnieni
wrażeń
i
pragnący
przetestować
nasze pojazdy w
warunkach
bardziej
ekstramalnych
wybraliśmy
tę
drugą - górską.
Mieliśmy
do
przejechania nią
tylko
80
km,
zajęło nam to
jednak cały dzień. I to nie tylko z powodu niewielkiej prędkości, ale wielu przystanków w pięknym krajobrazie
w celu zrobienia zdjęć i paru ujęć kamerą.
Choć są to góry wysokie, bo najwyższy szczyt jest tylko o kilkadziesiąt metrów niższy od najwyższego
polskiego szczytu, to nie czuje się wysokości. W przeważającej części nie są to góry skaliste, stromo
Traktoriada 2002 (13/28)
strzelajace w górę. Przypominają raczej krajobraz za kołem podbiegunowym w północnej Norwegii. Łagodnie
wznoszące się góry i spłaszczone szczyty wypełnione są na przemian głazami i skałami z pomiędzy których
przedziera się zieleniąca się trawiasto-krzewiasta rośliność górska. Uroku dodają kłębiaste chmury na tle
których latają ogromne drapieżniki. Chwilami przelatywały nad naszymi głowami nie wyżej niż 100 metrów.
Rozpiętość skrzydeł z pewnością dochodziła do dwoch metrów, a z informacji udzielonej nam przez
przewodnika wynika, że były to kondory.
Nieco dalej okolica stała się bardziej stroma, a nierówna,
piaszczysta górska droga wolno pięła się w górę. Oba nasze
pojazdy pozostawiały za sobą chmurę kurzu i piachu. Na
ostrych zakrętach i bardzo wyboistej drodze lepiej spisywał
się traktor, utrzymujący stałą prędkość jazdy. Chwilę
później, na nieco równiejszym terenie szybsza okazywała
się ciężarówka. Co najważniejsze oba wechikuły przetrwały
ten dzień, co daje nam nadzieję, że nie zawiodą również
później w Andach, gdy podobnymi drogami będziemy
przedzierali się między andyjskimi sześciotysięcznikami
drogą na wysokości 4tys metrów.
DZIEŃ 81 wtorek 17 września Valle de la Luna
Dzisiaj będzie dużo atrakcji, jedziemy do słynnej Valle de
la Luna. Wstaliśmy rano przed wschodem słońca,
ponieważ mamy do przejechania jeszcze sporo
kilometrów. Jest pięknie. Wschodzące słońce oświetla na
kolory czerwone i pomarańczowe nie tylko prostą drogę,
ciągnącą się nieprzerwanie przez kilkanaście kilometrów
aż po horyzont i wiosennie zieleniącą się roślinność
znajdującą się po prawej stronie. Ale przede wszystkim
oświetla łańcuch górski ktory ciagnie sie klikanascie
kilometrow na zachod wzdluz drogi. Wyglada tak jakby
od prawie 50 kilometrów wyrastał z płaskiego krajobrazu
wypełnionego
krzewami,
trawami
i
olbrzymimy
kaktusami w odległości ok. kilometra od drogi. Są to
niewielkie góry w porównaniu do Andów do których cały
czas się zbliżamy i na widok których nie możemy się
doczekać. Ale mimo to widok jest imponujący. Szkoda
tylko, że zimowy wschód słońca jest tu taki krótki.
Rozpoczął się mniej więcej o 7.15, a skończył o 7.40.
Mniej więcej koło południa zaczęliśmy zbliżać się do celu
naszej dzisiejszej podróży. Już w odległości kilkudziesięciu
kilometrów od Valle de la Luna wjechaliśmy w górzysty
krajobraz z coraz bardziej imponującymi formami skalnymi.
Choć to dopiero przedsmak tego co będzie później
kierowaliśmy na zmianę i podziwialiśmy widoki z dachu
ciężarówki.
Valle de la Luna zwiedza się w dość wyjątkowy sposób.
Podróżujemy własnym pojazdem, a przewodnik, bez
którego wstęp jest zakazany, jedzie z nami w samochodzie
(w naszym przypadku na samochodzie, bo na dachu).
Nasza ciężarówka zmieniła się w swego rodzaju taras
widokowy, a na pół dnia drużyna traktoriady poszerzyła się
o dwójkę Amerykanów i dwóch Chilijczyków.
Valle de la Luna, czyli Dolina Księżycowa to obszar
niezwykłych form geologicznych powstałych na skutek
erozji. Jest to olbrzymi teren a przejazd dostępny
turystycznie to ponad 40 km bardzo zróżnicowanej trasy.
Już sam przejazd ciężarówką wyboistą drogą między tymi
skałami jest niesamowitym przeżyciem. Po pierwszch
kilometrach stało się dla nas jasne pochodzenie nazwy tego
parku. Faktycznie wygląda to jak powierzchnia księżyca.
Cała równina pokryta jest bardzo jasnymi, wręcz białymi
skałami
o
bardzo
nierównych kształtach.
Traktoriada 2002 (14/28)
Czuliśmy się jak na
planie Gwiezdnych Wojen. Jak zapewniał przewodnik znajdują się tutaj unikatowe, bo występujące tylko w
tym jedynym miejscu na całym świecie "kulki skalne". Są to prawie idealnie okrągłe formy skalne, które
powstają w bardzo wyjątkowy sposób. Setki tysięcy lat temu substancja w rodzaju lawy wrzała pod
powierzchnią ziemi i podobnie jak podczas gotowania wody bąbelki powietrza wypływają na powierzchnie, tak
właśnie wypływały te kulki i następnie zastygały zachowując kształt po dziś dzień.
Kilka kilometrów dalej, skały przybrały jeszcze inne, bardziej monumentalne kształty. Podczas zwiedzania
tego typu miejsca każdy może sam wyobrażać sobie, co przedstawia dana skała. Najbardziej znane tutaj to
submarine (czyli łódź podwodna) oraz mushroom (grzyb). Nieco zawiódł nas łuk skalny. We wszystkich
przewodnikach i broszurkach zdjęcie reprezentacyjne z Valle de la Luna przedstawia łuk skalny. Wszystkim
kojarzy się on z ogromnymi, słynnymi kilkudziesięciometrowymi łukami,
które zobaczyć można w Stanach Zjednoczonych. Tymaczasem miejscowe
mają zaledwie kilkadziesiąt centymetrów. Jest to oczywiście również
wyjątkowa forma sklana, raczej niespotykana choćby w Europie. Albumy
oglądane wcześniej rozpalają jednak w turystach pewne nadzieje na coś
więcej.
Po przejechaniu kolejnych kilkunastu kilometrów skały znowu zmieniają
kształty. Teraz są czerwone, pionowe i bardzo wysokie.
Wieczorem zdołaliśmy jeszcze przejechać 100 km i zatrzymać się na noc
na pustyni u stóp kanionu Tampalaya.
DZIEŃ 82 środa 18 września, Tampalaya
Na początek zła wiadomość. Niestety aparat cyfrowy, który posiadamy ma
bardzo słabą, nieuniwersalną baterię, która starcza na zrobienie tylko
kilkudziesięciu zdjęć. Wczorajsze fotki z Valle de la Luna wyczerpały zasoby
energi i nie ma zdjęć z Tampalaya. Jest za to film wideo i będą slajdy.
Tampalayę można zwiedzać na różne sposoby. Turyści
najczęściej wybierają półtoragodzinne lub pięciogodzinne
wycieczki samochodami terenowymi. My zdecydowaliśmy
się na całodzienny treking z miejscowym przewodnikiem. I
był to bardzo dobry wybór. Przez 7 godzin przeszliśmy 15
km wyschniętymi korytami rzecznymi, zwykle czerwonymi,
a miejscami białymi od pokrywającej ich powierzchnię
saletry. Przechadzaliśmy się miedzy pionowymi skałami
wysokości 150 metrów i wąskimi kanionami o wysokości
10-15 metrów. Nad naszymi głowami latały piękne kondory
o rozpiętości skrzydeł do 2 metrów, a w niewielkiej
odległości pasło się stadko lam Guanacos. Odpoczywaliśmy
w cieniu sześćsetletnich drzew Algarrobo blanco /Prosopis
alba/ z poskręcanymi pniami i piliśmy słoną wodę z
niewielkich liści roślinki o nazwie Verdolaga nalezacej do
rodziny gruboszowatych. Jest to roslina endemiczna występuje tylko w tym regionie. Przetestowaliśmy też
działanie liści innego krzewu Atomisqui /Capparis atamisquea/, który jest środkiem anestezjologicznym jamy
ustnej (wystarczy sporzadzic napar z lisci i działa jak znieczulenie, natomiast same liscie smakuja jak polska
rzeżucha). Ma także zastosowanie jako środek do odkażania ran. W tym klimacie muchy często składają jaja
na otwartej ranie, którą wykluwające się larwy zakarzają. Wystarczy wsmarować liść Atomisqui, ktory m.in.
zawiera silne olejki eteryczne i przysłowiowo - mucha nie siada. Na tak wydawałoby sie prawie pustynnym
terenie występuje sporo gatunków roślin. Duża część z nich ma specyficzne działanie, a ich właściwości
wykorzystywały już koczownicze ludy indian zamieszkujące te tereny setki lat temu.
Przez cały dzień nie spotkaliśmy żadnej duszy ludzkiej. Dookoła panowała kompletna cisza.
Park narodowy Tampalaya zajmuje ogromn ą powierzchnię 215 tys. ha na wysokości ok. 1400 m n.p.m. Ska ły piaskowca,
które łatwo ulegają erozji, składają się z siedmiu warstw, z których najstarsza, najniższa ma 230 mln lat, a najmłodsza,
najwyższa ma 180 mln lat. Najwy ższe skały mają do 150 metrów. Niegdyś była to jedna wielka wyżyna. 600 mln lat temu
pod wpływem zmian klimatycznych, wiatru i wartkich wtedy rzek materia ł skalny został wypłukany i powstały kaniony. W
latach 600 p.n.e do 900 n.e. tereny te zamieszkiwa ły plemiona koczownicze, m.in. Cienaga i Aguada.
Naukowcy odnaleźli mumię sprzed 1100 lat. Można zobaczyć tutaj piktogramy skalne wykonane przez autochton ów oraz
urządzenia codziennego użytku, np. wydrążone dziury w skale, które służyły m.in. do komunikacji na duże odległości. Na
tym terenie uzyskać można esamowite nawet czterosekundowe echo. Wystarczy ło uderzać kamieniem w te otwory w
skałach, aby komunikować się w podobny sposób, w jaki wykorzystywane były tam-tamy w Afryce.
Dzień 84-87 20-23 września, trasa na północ między Tampalya a Tucuman
Traktoriada 2002 (15/28)
Po wspaniałych krajobrazach w Valle de la Luna i Tampalaya kontynuujemy podróż na północ. Na jeden dzień
zatrzymaliśmy się w stolicy prowincji La Rioja, w mieście o tej samej nazwie. Jak na razie jest to
najprzyjemniejsze miasteczko, w którym mieliśmy okazję przebywać. A to z powodu atmosfery niewielkiego,
tętniące życiem miasta o niskiej zabudowie, które założone zostało w 1591 roku. Wszystkim Argentyńczykom
kojarzy się ono z Menemem, byłym prezydentem kraju obalonym podczas przewrotu na przełomie roku, który
stąd właśnie pochodzi i tu mieszka. Jadąc dalej na północ przyroda wokół nas pozostała prawie taka sama jak
przez poprzednie kilkaset kilometrów, czyli są to suche równiny porośnięte krzewami i ogromnymi kaktusami.
Tym razem po obu stronach drogi w odległości od 5 do 40 kilometrów ciągną się pasma górskie. Są one dość
wyjątkowe, ponieważ nie ma przedgórza, a góry jakby nagle wyrastają wysoko ponad powierzchnię równiny.
Na trasie z La Rioja do prowincji Catamarca oba te łańcuchy górskie coraz bardziej się do siebie zbliżają.
Miasto Catamarca leży jakby na złączeniu dwóch pasm górskich.
Czterdzieści kilometrów od Catamarci dalej na północ w stronę Tucuman droga zaczęła się przebijać przez
jeden z łańcuchów górskich. Okazało się, że jest to bardzo wąskie pasmo górskie, jakby jeden szereg gór
ciągnący się przez wiele kilometrów o szerokości mniej więcej 400 do 1000 metrów. Ku naszemu zdziwieniu
krajobraz po drugiej stronie tych dziwnych g ór zmienił się diametralnie. Jest to zupełnie płaska równina, aż po
horyzont. A roślinność z suchej i wypalonej, zmieniła się w zielone pola. Ponadto teren jest bardzo gęsto
zaludniony. Dla porównania warto zacytować dane statystyczne. Prowincję Catamarca zamieszkuje 306 tys.
osób na powierzchni 102 tys. km 2, a w graniczącej z nią prowincją Tucuman, w której teraz się znajdujemy
mieszka 1 mln 262 tys. mieszkańców na powierzchni tylko 22 tys. km2. Nawet prowincja Buenos Aires, która
uchodzi za najbardziej nieprzyjemną i niebezpieczną jest mniej zaludniona, ponieważ na powierzchni 307 tys.
km2 mieszka tam 14 mln osób. Wzdłuż drogi prawie cały czas ciągną się małe, biedne gospodarstwa domowe,
prawie lepianki. I co dla nas bardzo przyjemne, jeździ tu po drogach mnóstwo traktorów. Choć Ursusa jeszcze
nie widzieliśmy, to bardzo interesująco wyglądają "pociągi traktorowe", czyli traktor ciągnący skład złożony z
czterech przyczep.
Wydawać by się mogło, że mamy za swoje. Do tej pory cały czas dziwiliśmy się, że wcześniej mówiono nam
jakoby Argentyna była trzecim światem. Dzisiaj wjechaliśmy właśnie w inną Argentynę niż ta, której
zaznaliśmy do tej pory. Dużo biedy i brudu. Na głównych trasach napotkać można blokady mieszkańców,
którzy zatrzymują samochody po to, by zbierać pieniądze. Na co dokładnie zbierane są te dodatki nie udało
nam się niestety dowiedzieć. Na innym skrzyżowaniu natomiast paliły się pochodnie, po co i dlaczego też nie
wiemy. Oprócz tego wszędzie jest dużo dymu i smrodu. Po przejechaniu ok. 350 km w ciągu dwóch dni
zatrzymaliśmy się na noc na małej stacji benzynowej. Wydaje nam się, że jest to najbezpieczniejsze miejsce
w okolicy. Jak będzie na prawdę, okaże się rano. Planujemy szybko uciekać z tej ponurej okolicy w góry.
Pojedziemy Rutą 40, która jest drogą bitą, ale za to zachwalaną jako ruta hermosa, czyli po prostu piękna.
DZIEŃ 85 sobota 21 września
Zostawiłem Wojtka i Michała gdzieś na sawannie pod La Rioja. Musiałem wrócić do Buenos Aires... Tak, znowu
tutaj. Tym razem, Żeby zakończyć sprawy formalne i uwolnić się choć na krotki czas od biurokracji. Jechałem
autobusem przeszło 19 godzin w jedną stronę. Wczoraj odwiedziłem nasza Ambasadę i Biuro Radcy
Handlowego. Instytucje te udzieliły nam dużej pomocy w ogólnie już chyba wszystkim znanych sprawach.
Dzisiaj powinienem dowiedzieć się, czy uda nam się zdobyć nieodpłatne talony na paliwo z koncernu
naftowego YPF.
DZIEŃ 88 wtorek 24 września, Tucuman
Maleńka stacja benzynowa w Acheral okazała się bardzo bezpieczna, przyjemna i nie tylko. Jednym z
istotniejszych elementów zwiedzania jest nawiązywanie kontaktów z miejscową ludnością. Tutaj udało się nam
poznać nie tylko zarządcę stacji Adolfo i miejscową dziewczynę Karolinę, ale przede wszystkim Federico, który
spędził z nami praktycznie cały dzień wiele nam pomagając. Federico codziennie rozwozi prasę po okolicznych
wioskach. Między godziną 24 a 12 przejeżdża około 500 km po górskiej drodze. Ma cztery córki. Bez przerwy
żuje ogólnie tu dostępne liście koki. Federico nie tylko udzielił nam wielu informacji o okolicy i stylu życia
miejscowych. Pomógł nam również znaleźć odpowiednie lokum na noc i oprowadził nas po mieście. Dostaliśmy
od niego bardzo wartościowe dla nas suweniry - flagi Argentyny oraz oryginalną koszulkę piłkarską w barwach
argentyńskich. Tego typu kontakty w różnych częściach kraju mają dla nas ogromne znaczenie i pozwalają
poznać nam prawdziwą Argentynę.
Wieczór spędziliśmy w mieście Tucuman, które jest stolicą prowincji. Był to bardzo ważny dzień dla tutejszej
ludności lokalnej. świętuje ona odzyskanie niepodległości, a dokładnie wypędzenie najeźdźców hiszpańskich.
Wszystkie najważniejsze wydarzenia wydarzyły się ponoć właśnie w Tucumanie. Spodziewaliśmy się typowej
południowoamerykańskiej fiesty. Niestety, choć ulice były zatłoczone, to poza kilkoma paradami niewiele
więcej działo się.
DZIEŃ 89 środa 25 września, droga przez góry na Rutę
Po raz kolejny przedzieramy się przez góry. Droga stromo wznosi i opada co chwilę. Jak już zdążyliśmy
zauważyć, krajobraz w Argentynie może zmienić się w bardzo krótkim czasie. Teraz jedziemy między gęsto
zalesionymi, zielonymi wzgórzami. Po raz pierwszy od wielu dni wzdłuż drogi płynie rzeka. Jak do tej pory
napotykaliśmy tylko wyschnięte koryta rzeczne. Tutaj jednak jest to typowy górski potok, w którym można się
ochłodzić, bo temperatura powietrza jest porównywalna do gorących dni w środku lata w Polsce. A to dopiero
pierwsze dni wiosny.Chwilami czujemy się jak kierowcy podczas rajdu Paryż-Dakar. Nasz samochód nie
Traktoriada 2002 (16/28)
najlepiej znosi miejscowe wysokie temperatury i po prostu przegrzewa się, a woda w chłodnicy osiąga ponad
90 stopni. Aby usprawnić chłodzenie silnika, mimo trzydziestu kilku stopni na zewnątrz, włączamy ogrzewanie
w kabinie. Tak podobno czynią również kierowcy rajdowi. Na niewiele się to jednak zdaje, ponieważ i tak co
kilka kilometrów ciężarówka zmusza nas do zrobienia przystanku. Czujnik, jak tylko wychwyci, że temperatura
płynu w chłodnicy zbliża się do niebezpiecznej temperatury wrzenia (która w górach jest niższa) uruchamia
alarm. Jest nim niewielkich rozmiarów bzyczek umieszczony tuż nad głową kierowcy. Wydaje on jednak
bardzo wysokie i głośne dźwięki. Nawet gdybyśmy chcieli jechać dalej, to hałas ten zdecydowanie
uniemożliwia kontynuowanie podróży i zmusza do odczekania, aż silnik ostygnie.
Tak jak przewidywaliśmy, jeszcze zanim osiągnęliśmy przełęcz na wysokości prawie 3000 m n.p.m. krajobraz
znowu uległ diametralnej zmianie. Góry są tutaj porośnięte tylko trawami i kaktusami. Wysokość, słońce i
kształt wzniesień oraz wąska kręta droga sprawia, że widoki te pozostaną w naszej pamięci na długo.
DZIEŃ 90 czwartek 26 września
DZIEŃ 91 piątek 27 września, Ruta 40
Nareszcie wjechaliśmy na słynną Rutę 40 (Ruta Cuarenta).
Ciągnie się ona od samego południowego końca Ameryki
Południowej, wzdłuż Andów, aż po północny kraniec
Argentyny. Teraz będziemy przemierzać odcinek między
Quilmes a Molinos. Cała okolica jest gęsto porośnięta
kaktusami. Quilmes, to nazwa plemienia indiańskiego
zajmującego niegdyś te tereny. Jest to również nazwa
miejscowości, w której znajdują się ruiny po owych
Indianach. Najbardziej popularne piwo w Argentynie
nazywa się także Quilmes. My zjechaliśmy z drogi, by
przyjrzeć się ruinom i sposobowi życia miejscowych Indian.
Są
to
jedne z
najlepiej
zachowanych
ruin
w
Argentynie.
Niestety w większości odrestaurowane, a nie zachowane w
oryginalnej formie. W mieście tym pochodzącym z ok. 1000
r. n.e., na wysokości 1700 m n.p.m. mieszkało 5000 osób.
Indianie Quilmes oparli się podbojowi Inków, ale mimo
grubym, obronnym murom zbudowanym na stromym
skalistym zboczu nie przeciwstawili się Hiszpanom. Nowe
władze hiszpańskie postanowiły w XVII w. ostatnie 2000
Indian przesiedlić do prowincji Buenos Aires do
miejscowości, która przyjęła nazwę Quilmes. Większość
Indian nie przeżyła marszu na odległość blisko 1,5 tysiąca
kilometrów, a ci, którzy przetrwali nie zaaklimatyzowali się
w nowym środowisku. Ostatni członek plemienia zmarł na początku XIX w.
Kolejny przystanek to Cafayate. Największe miasteczko w okolicy, słynące z upraw winorośli i wyrobu
wspaniałego wina. Oczywiście udało nam się skosztować miejscowych trunków bezpośrednio w winiarni, choć
tylko zamoczyliśmy języki, ponieważ należało ruszać w dalszą drogę.
Dzisiaj zdołaliśmy jeszcze dojechać do najciekawszego odcinka Ruty 40 w tej okolicy. Zaczęła się droga
gruntowa i góry. Już na samym początku mieliśmy możliwość przekonać się, jak ważny jest dla nas fakt, że
dysponujemy sprawnym i niezawodnym (jak na razie) Ursusem. Na środku drogi stał z urwanym kołem
traktor marki John Deer. Ursus spisał się na medal. Podczepiliśmy Deera do naszego Ursusa i migiem
ściągnęliśmy wrak z drogi.
Na noc zatrzymaliśmy pojazdy w maleńkim pueblo, w
którym znajdował się tylko kościół, jedno gospodarstwo i
kilka rozpadających się, niezamieszkanych domostw. Była
jeszcze oczywiście zagroda kóz i latryna. Warto przytoczyć
krótki opis latryny. Dziura w ziemi tuż za tylną ścianą
kościoła otoczona z trzech i pół strony prześwitującą
trzciną. Z trzech i pół strony, ponieważ z jednej strony
brakowało pół ściany. Te brakujące pół ściany stanowiło
wejście. Drzwi i dachu nikt nie wybudował, bo i po co. Ale
przynajmniej ptaszki ćwierkają, a zapach kóz zabija własne
zapachy.
Następnego dnia kierujemy wozy prosto na Quebradę de
Flecha. Już sama nazwa wskazuje na to, co nas czeka.
Quebrar oznacza łamać, rozbić, a flecha to strzała. Jest to
odosobniona forma geologiczna na wysokości ponad 1800 m n.p.m., która powstała w efekcie erozji wietrznej
Traktoriada 2002 (17/28)
i wodnej. Krajobraz jest wyjątkowy, ponieważ wzdłuż drogi ciągną się skały strzeliście wybijające się do góry i
przyjmujące kształty grotów strzał. Jazda traktorem i ciężarówką w wąskich tunelach między tymi skalnymi
strzałami sprawia nam niesamowitą frajdę.
Mamy nadzieję, że zdjęcia i film nakręcony z dachu
ciężarówki oddadzą okazałość tego miejsca. W między
czasie w niewielkim pueblo Pena Blanca urządziliśmy sesję
zdjęciową Ursusa tuż przy niewielkiej zagrodzie kóz
umiejscowionej w cieniu skały.
Jak się później okazało jazda traktorem, mimo niewielkiej
prędkości, też może być niebezpieczna. A to za sprawą
krętej, wąskiej, gruntowej drogi. Czasami traktor na
wybojach wpada w tak silne wibracje, że kierowca traci
kontrolę i nie może utrzymać kierunku jazdy. To właśnie
przytrafiło mi się w niesprzyjających okolicznościach. Po
jednej stronie drogi była pionowa skała, a po drugiej
piętnastometrowa przepaść z kanałem przygotowanym do
nawadniania pól. Na zakręcie wyrzuciło traktor w ten
sposób, że udało się
wyhamować na samym
skraju drogi. Później byłem już ostrożniejszy. Choć podobne sytuacje
powtórzyły się kilkakrotnie.
Czy traktorem można brać autostopowiczów? Dlaczego nie? Zbliżając się
do Molinos, jednej z większych osad ludzkich na trasie, widzimy
maszerujące drogą dzieci wracające ze szkoły. Bacznie się przyglądają
traktorowi i wesoło pozdrawiają. Dwóch chłopców odważyło się pomachać
ręką i złapać stopa. Traktor czy nie, zawsze lepsze to niż kilkukilometrowy
marsz w kurzu pod górę. Wziąłem więc dwóch przejętych autostopowiczów
do kabiny. Jechali w pozycji pół stojącej opierając się o nadkola. Droga
była jak zwykle bardzo nierówna, musiałem więc ostrożnie omijać doły,
żeby wesoła przejażdżka nie przerodziła się w bolesne wspomnienie o
Ursusie dla tych dwóch brzdąców. Nie zauważyłem kilku nierówności i
pewnie kilka guzów będzie im jeszcze przez kilka dni przypominało traktor.
Ale byli bardzo wdzięczni, a my odkryliśmy kolejne zastosowanie Ursusa jako autobus szkolny.
Zachodzi słońce i momentalnie robi się zupełnie ciemno, a my właśnie
wjeżdżamy w góry po przejechaniu krótkiego, płaskiego, zamieszkałego odcinka dzisiejszej trasy. Jadąc
traktorem kilkaset metrów przed ciężarówką, staram się znaleźć dogodne miejsce na nocleg. W zupełnych
ciemnościach odkryłem niewielką polanę na wzgórzu tuż przy drodze. Miejsce wydawało się bardzo ciche,
spokojne, bezpieczne i co ważne zupełnie płaskie. Tylko zapach wskazywał jakby chwilę wcześniej przeszło
tędy stado koni. Dopiero później, gdy Marcin oświetlił okolicę reflektorem znajdującą się z tyłu traktora,
okazało się, że rozbiliśmy obozowisko tuż obok dużej zagrody kóz. Z kozami czy nie, lepszego miejsca dzisiaj
już nie znajdziemy. Idziemy spać.
DZIEŃ 92 sobota 28 września, Cuesta del Obispo
Początek dzisiejszej drogi to powolna wspinaczka przez suchy płaskowyż
porośnięty trawami. Na
chwilę
przed
osiągnięciem
najwyższego
punktu
trasy Piedra del Moliny
znajdującej
się
na
wysokości
3347
m
n.p.m. zdziwił nas widok
dwóch
Gaucho
czekających na autobus
pośrodku
pustkowia.
Zjazd ze szczytu to
słynna
Cuesta
del
Obispo
(zbocze
biskupa), czyli stroma,
kręta,
pełna
zapierających dech w piersiach widoków trasa. O dziwo,
mimo że droga nie była asfaltowa, to tym razem została dobrze przygotowana. Zresztą na samym szczycie
wyprzedzaliśmy spychacz, który równał wyciętą w skałach ulicę.
DZIEŃ 93 niedziela 29 września, Salta
Traktoriada 2002 (18/28)
Usiłujemy wyjechać na autopistę prowadzącą ze stolicy jednej prowincji (Salty) do drugiej (Jujuy). Niestety w
dwumilionowym mieście nie ma ani jednego drogowskazu. Autostrada ma być dwupasmowa, a my nie
możemy znaleźć wyjazdu na nią. Skończył się już asfalt w mieście... i nagle zaczęła się droga krajowa, tzw.
wylotówka, autopista. Przy tego typu problemach bezwartościowa jest praktycznie każda mapa, czy
multimedialny atlas samochodowy. Jedyna możliwość to pytanie o drogę miejscowych przechodniów. Najlepiej
czynić to na każdym rogu, jeżeli to tylko możliwe, aby być w miarę pewnym drogi. Gdy już wjechaliśmy na
trasę, poboczem drogi podążała jakaś miejscowa pielgrzymka. Ludzie grali na bębnach i śpiewali.
Dzień 94 poniedziałek 30 września, Calilegua
Zaledwie 2 tygodnie temu zawitała do Argentyny astronomiczna wiosna. Natura budzi się powoli po zimowym
odrętwieniu. Świeża zieleń, pierwsze kwiaty na drzewach, krzewach i kaktusach. Gdyby tylko nie skwar, kt óry
coraz bardziej daje nam się we znaki (+40C). Jedynym wobec tego stanu rzeczy ratunkiem wydaje się
ucieczka w góry.
Zmierzamy w kierunku największego i, w naszym
mniemaniu, najciekawszego w północno - zachodniej
Argentynie Parku Narodowego - Calilegua.
Nasz traktor postanowiliśmy pozostawić w San Pedro,
nieopodal rozjazdu na San Salwador de Jujuy, pod
bacznym okiem komendanta policji. Będziemy musieli i tak
tu wrócić po wizycie w parku, kierując się na północ aż pod
granice z Boliwia, a przy okazji zaoszczędzimy na czasie i
paliwie.
Ruszamy, zatem, na pełnym gazie do położonego o 60 km
drogi parku.
Park Narodowy Calilegua, liczący sobie przeszło 76.000 ha
obejmuje swoimi granicami część pasma górskiego o tej
samej nazwie, a jednym z jego głównych zadań jest
ochrona lasu pierwotnego oraz ochrona krystalicznie
czystych wód powierzchniowych, wykorzystywanych przez mieszkającą w dolinach ludność.
Nas zainteresowała przede wszystkim bioróżnorodność puszczy - największa ze spotykanych w Argentynie,
tym bardziej, że nie mieliśmy jeszcze okazji przyjrzeć się z bliska lasom tropikalnym.
Wysokogórska puszcza nosi tutaj nazwę "nuvoselva" (mglisty las, las we mgle), a to za sprawa mgieł i chmur,
utrzymujących się przez przeważającą część roku nad masywem. Skąd się natomiast ta mgła bierze? Otóż
gnane od strony Atlantyku i lasów tropikalnych wilgotne powietrze dopiero tutaj w zachodniej części
kontynentu napotyka pierwszą barierę - góry. Masy powietrza wznoszą się i ochładzają, czego efektem jest
jego skraplanie się w postaci mgieł.
Charakterystyczny dla nuvoselvy jest również piętrowy
układ występowania roślinności. W P. N. Calilegua można
ją obserwować od szerokich dolin na 500 m n.p.m.
począwszy, a na przeszło 3000 m n.p.m. skończywszy
(Cerro Hermoso - Piękna Góra).
Bogata różnorodność flory jest dla nas wspaniałą okazją do
uzupełnienia materiałów zielnikowych.
Po przekroczeniu bram parku, droga zaczęła piąć się coraz
bardziej stromo. Straciła też znacznie na swej szerokości.
Jedziemy do położonej na wysokości 1100 m n.p.m. w
centralnej części parku stanicy strażnika - Waltera Naciela,
którego namiary dostałem jeszcze w Buenos Aires, w
jednej z organizacji zajmujących się ochroną przyrody.
Jedno, co mogę powiedzieć, to, że brakuje nam mocy w
silniku. Kilka razy myślałem, prowadząc po tych stromych
serpentynach, że nie podjedziemy, że zatrzymamy się w którymś miejscu i będzie trzeba na wstecznym
jechać kilka kilometrów. Na szczęście, tym razem udało się. Wystarczyła jedyneczka, pełne obroty, no i
oczywiście prawie cały czas włączony klakson (istotny element ostrzegawczy na zakrętach, w których mieści
się zaledwie jedno auto).
Dotarliśmy zatem na miejsce, gdzie zostaliśmy ciepło przyjęci przez Waltera - głównego strażnika parku.
Poinformował nas szczegółowo na temat występującej w "jego" puszczy faunie i florze, gdzie pójść, na co
zwrócić uwagę, oraz, żeby uważać na... jaguary, największe południowoamerykańskie koty, a powyżej granicy
lasu na pumy.
Dzień 95 wtorek 1 października, Calilegua
Z samego rana wyszykowaliśmy sprzęt, tj. aparaty, kamerę, wodę pitną i
Traktoriada 2002 (19/28)
ruszyliśmy w dżunglę. Teren jest tutaj tak trudny i niedostępny, że chcąc
zapuścić się po prostu gdzieś w las, to przy pomocy maczety nie bylibyśmy w stanie przejść więcej, niż
kilkaset metrów w ciągu godziny. Wybraliśmy jeden z przygotowanych przez park szlaków. Ruszyliśmy w
kierunku położonych o kilkaset metrów niżej wodospadów.
Wycięta kilka tygodni wcześniej w puszczy ścieżka pozwalała na w miarę komfortowe przemieszczanie się bez
ryzyka podarcia własnej garderoby. Schodziliśmy coraz niżej, podziwiając rosnące na drzewach potężne epifity
i liany.
Dookoła rozbrzmiewały głosy tropikalnych ptaków. Niestety, w tej niesamowitej zielonej
gęstwinie niewiele można było dostrzec. Udało się nam zaobserwować kilka gatunków
kolibrów, których nazw niestety nie jestem w stanie przytoczyć. Niesamowite były też
potężne motyle i zwierzątko coati o wielkości lisa ze spiczastym ryjkiem i z d ługim na 50
cm paskowanym ogonem.
W pewnym momencie odbiliśmy z głównego szlaku. Trasa nie była już tak dobrze
przygotowana, jak poprzednia. Ścieżka była momentami ledwo widoczna, a świeże pędy
musieliśmy odgarniać rękami (niestety nikt z nas nie pomyślał, ze może się przydać
maczeta).
Doszliśmy w końcu do małego oczka wodnego z mnóstwem kijanek. Woda do niego
sączyła się leniwie małym strumyczkiem po pochyłej skale. Wspięliśmy się na nią, chcąc rzucić okiem na
okolicę. Niestety, jedyne, co zdołaliśmy dojrzeć, to drzewa, drzewa, drzewa.
Po powrocie na główny szlak schodziliśmy dalej w dół. Od czasu do czasu zarośla rzedły i widać było wspaniałą
panoramę okolicy - głębokie doliny, strome stoki porośnięte całkowicie puszcza. Trasa z górki nie była zbytnio
męcząca, napawało nas jednak niepokojem to, że będziemy musieli tą samą dróżką piąć się z powrotem do
góry.
Kiedy dotarliśmy do strumienia na dnie doliny, zrobiliśmy sobie zasłużony odpoczynek. Dalej ruszyliśmy jego
korytem (tędy prowadził szlak), starając się zachować w miarę suche obuwie.
Mieliśmy szczęście, że było sucho i niewiele wody. Po
kilkuset
metrach
natrafiliśmy jednak na
takie miejsce, którego
ani
obejść,
ani
przeskoczyć
się
nie
dało. Zaczęliśmy zatem
wrzucać kamienie do
wody w taki sposób,
aby utworzyły kopiec,
po którym dałoby się
przeskoczyć na kolejny
kamień.
Takim
oto
sposobem
dotarliśmy
suchą stopa do celu,
czyli do wodospadów.
Swoją wielkością nieco
nas zawiodły (nie miały więcej, niż 5 m), ale okolica była tak wspaniała, że
naprawdę warto było.
Nasz powrót miał nieco bardziej "mokry" charakter.
Pierwszy Wojtek nie trafił na kamień ledwo wystający nad powierzchnie wody, później ja. Mając mokre buty i
nogawki prawie do kolan nie przejmowaliśmy się więcej głębokością strumienia i kroczyliśmy śmiało brodząc w
nim pewnym krokiem. Jedynie Michał dotarł suchutki do bazy trafiając za każdym razem na jakiś wystający
kawałek lądu. Gramoląc się powoli, acz skutecznie do góry znaleźliśmy się z powrotem przy naszej kochanej
ciężarówce i jednomyślnie zarządziliśmy tzw. LB. Długo jednak ono nie trwało, bowiem przez przypadek Michał
znalazł na sobie kleszcza. Zaczęliśmy się dokładnie oglądać w poszukiwaniu kolejnych. Zebrało się tego sporo i
to różnych gatunków. Najwięcej miał ich na sobie właśnie Michał - około 9 (tyle właśnie znalazł), a to za
sprawą jaskrawych spodni. Ponoć jasne kolory przyciągają kleszcze. Okazało się to całkowitą prawda. Wojtek i
ja naliczyliśmy zaledwie po 3 - 4. Jeden z tych małych paskudników, na jednym z nas nie wymieniając
nazwisk, znalazł się w miejscu, gdzie na pewno nikt nie chciałby go znaleźć... Na całe szczęście, oględziny
nastąpiły najpóźniej na kilka godzin po desancie na nasze ciała, tak więc mało który zdążył się trwale
usadowić.
Dzień 96 środa 2 października, Calilegua
Pniemy się znów pod górę z wysokości 1150 m n.p.m. na wysokość 1700 m n.p.m. Droga jest bardzo stroma,
wąska i nierówna. Jedziemy trasą przecinającą górski las tropikalny. W lecie za sprawą zwiększonej ilości
opadów jest zupełnie nieprzejezdna - obsuwają się zbocza, powalone drzewa blokują przejazd. Mamy
szczęście, że pora deszczowa zacznie się dopiero za jakieś 2 miesiące.
Jazda na dachu daje niesamowite wrażenia, a poza tym daje możliwość zebrania okazów kwitnących pędów
Traktoriada 2002 (20/28)
drzew, które z ziemi są nieosiągalne. Wiele drzew jest ponumerowanych - około 100 gatunków, tak więc
zbierając materiały możemy je szybko i bezbłędnie oznaczyć porównując numerki z dokładnym spisem, jaki
dostaliśmy od Waltera.
Na przełęczy przystanek. Pejzaże pierwszorzędne - strome zielone ściany, doliny spowite mgłą. Robimy mały
spacer po okolicy, kilka fotek i ujęć kamerą.
Robi się już późno i musimy wracać. Następna możliwość
zawrócenia może za kilka albo kilkanaście kilometrów, co
może oznaczać w tych warunkach nawet godzinę drogi, a
jazda po ciemku to prawie samobójstwo. Czyli teraz "z
górki na pazurki". Po drodze musimy jeszcze oddać atlas
ptaków pożyczony od Waltera, i jazda po traktor (może
jeszcze nie ukradli).
Pozwolę sobie teraz napisać o czynności normalnej w
warunkach codziennych, a często trudnej do wykonania i
niezwykle pożądanej w czasie podróży. Mam na myśli
zwykły, najzwyklejszy prysznic. Może być zimny, woda
może ledwo ciurkiem sączyć się z kranu, ale mimo
warunków,
sprawia
on
nierzadko
niesamowitą
przyjemność. Myślę, że każdy turysta, podróżnik znalazł
się, bądź znajdzie się kiedyś w sytuacji, w której umycie się jest dobrem luksusowym, bo niedostępnym.
Ostatnie kilka dni spędziliśmy w trasie, a następnie w górskim lesie tropikalnym. Zapasy słodkiej wody
skończyły się. Temperatura i wilgotność powietrza w tym klimacie powoduje naturalną reakcję organizmu,
jaką jest nadmierna potliwość. Nie zawsze uda się znaleźć jezioro lub rzeczkę. A nawet jeśli, to zdarza się, że
woda jest pełna mikrobów, pasożytów, np. takich, które wkręcają się w ciało jak świderki. Niezwykle trudno
jest pozbyć się tego rodzaju przyjaciół i dlatego nie każdy decyduje się na kąpiel w lokalnych zbiornikach
wodnych.
Dzisiaj nie tylko udało nam się skorzystać z prysznica, ale poznaliśmy sposób i warunki, w jakich myją się
miejscowi obywatele. Otóż, najpierw należy napełnić mały zbiorniczek nad wanną, który bywa zwykłym
górnopłukiem używanym normalnie jako spłuczka do muszli klozetowej. Następnie w dolnej części zbiorniczka
znajduje się malutki kranik, z którego wolno sączy się woda. W ten oto sposób powstaje może nie najbardziej
skuteczny, ale na pewno przyjemny prysznic. Dopiero później odkryliśmy, biorąc kolejny prysznic w
podobnym miejscu, że ten zbiorniczek nad wanną to powinna być terma.
Dzień 97 czwartek 3 października
W San Salvador de Jujuy przyjęci zostaliśmy bardzo miło. Miasto to jest stolicą prowincji Jujuy, która jest
północną prowincją graniczącą z Boliwią oraz Chile. Wzięliśmy tutaj udział w programie radiowym i
telewizyjnym. Już będąc na antenie zadzwonił z pozdrowieniami jeden z niewielu mieszkających w okolicy
potomków Polaków. Następnie zaoferował nie tylko gościnę, ale nieocenioną pomoc w znalezieniu mechanika
samochodowego. Mieszkańcy Jujuy opowiadali nam o lokalnej solidarności. I jest to prawda. Miejscowi
mechanicy pomogli nam w naprawie, a biznesmen przechował u siebie w fabryce nasze pojazdy na czas
wyjazdu do Cordoby. I mimo, że przedstawiciele radia rozmawiali z samym szefem policji i mogliśmy
pozostawić samochód na parkingu policyjnym, to wybraliśmy fabrykę. Czy miejsce to okaże się bezpieczne,
okaże się po powrocie.
Dzień 98 piątek 4 października
Jedziemy na mecz polskiej reprezentacji siatkówki do
Cordoby. Przed nami 13-sto godzinny przejazd autobusem.
Wcześniej rozpisywaliśmy się o zaletach argentyńskiej
komunikacji autobusowej, więc podróż ta wydawała się być
czystą przyjemnością. Wiele różnych miejscowych firm
oferuje przejazd do Cordoby. Niewiele myśląc wybieramy
polecony Mercobus. Jednak okazało się, że autobus wcale
nie jest tak dobry, jak te, którymi jechaliśmy wcześniej.
Ponadto czas umilił nam kierowca. Już na samym początku
przyszedł i pokazując nasze nogi zaczął coś tłumaczyć
podniesionym tonem. Myśleliśmy, że nie wolno trzymać
stóp na ściance znajdującej się naprzeciw fotela. Posłusznie
opuściliśmy nogi, ale kierowca dalej kontynuował
reprymendę. W końcu zrozumieliśmy, że musimy założyć
buty...!
Dziwna to uwaga ze strony kierowcy, więc od razu
wyraziliśmy swój sprzeciw. Kierowca nie dawał za wygraną
i nawet podał mi but. Ale nie potrafił odpowiedzieć na pytania, kto wymyślił takie zasady i gdzie jest
regulamin, który to reguluje. Suma sumarum oczywiście jedziemy bez butów, bo 13 godzin spędzone w
Traktoriada 2002 (21/28)
obuwiu, które w pozycji półleżącej jest zbędne, nie jest dobrym pomysłem. Za to nie otrzymaliśmy
przysługującego nam ciastka, po jednym dla każdego. Trudno, na szczęście mieliśmy swoje.
Myślę, że warto jeszcze wspomnieć o dwóch kwestiach. Po pierwsze, chwilę wcześniej braliśmy prysznic i
założyliśmy ostatnie, ale czyste komplety ubrań. Po drugie, nie zrozumieliśmy gestów kierowcy. Najpierw
pokazał 5 palców prawej dłoni, następnie złapał się za ucho, a na koniec palec wskazujący skierował w dół.
Cóż, człowiek uczy się całe życie. Swoją drogą teraz to już na prawdę jesteśmy trzej Polacos locos. Nie dość,
że jeździmy traktorem, to jeszcze buty w autobusie zdejmujemy. Czy nam się to opłacało, to trudno
stwierdzić, ponieważ zaginął portfel z pieniędzmi. Albo ktoś mi go wyjął z kieszeni tuż przed wsiadaniem do
autobusu, albo gesty kierowcy znaczyły: "uważaj, zaraz ukradnę ci portfel". Na szczęście pieniądze się nam
już kończyły i straciliśmy tylko równowartość jednego biletu autobusowego.
Ale pewnie jest jedno. Na początku Traktoriady słyszeliśmy historie o biedzie i tradycyjnym stylu życia na
północy Argentyny. Opowiadano nam nawet o policjantach pełniących służbę bez butów. Nie spotkaliśmy
jeszcze bosych obywateli argentyńskich. Ale może dla niektórych, np. kierowców autobusów, są one swego
rodzaju nowością.
W tym miejscu chciałbym zauważyć, że dzisiaj cały dzień spędziliśmy na reperowaniu ciężarówki. Mamy
problemy z chłodzeniem, amortyzatorami i hamulcami. Ale buty samochodu, czyli opony, choć już mocno
wyeksploatowane, to jeszcze nam służą i ich nie musimy zdejmować.
Dzień 103 środa 9 października, Boliwia
Wczoraj postanowiliśmy, że jedziemy na kilka dni do Boliwii. Jesteśmy teraz na granicy argentyńskoboliwijskiej. Marcin i Wojtek starają się załatwić formalności, a ja pilnuję wozu i obserwuję. Już teraz mam
wrażenie jakbyśmy wkraczali w inny świat...
Ruch przygraniczny kwitnie. Po zeszłorocznym kryzysie droga kiedyś Argentyna jest teraz tańsza od
najtańszej Boliwii. Niekontrolowany przemyt i handel rozwinął się do niesamowitych rozmiarów. Gęsiego
truchtają przez granicę mrówki. Różnią się one od mrówek spotykanych choćby na granicy polsko-czeskiej. W
większości są to kobiety, Indianki. Niewysokie, z długimi czarnymi warkoczami noszą ogromne ładunki na
plecach. Zamiast plecaków czy toreb używają wielkich, wytrzymałych chust zawiązanych na piersiach i
przewieszonych przez ramiona. Muszą to być ogromne ciężary, ponieważ ubrane tradycyjnie kobiety w
sandałach i spódnicach truchtają przygniecione towarem kilkadziesiąt metrów i zatrzymują się na odpoczynek.
Zastosowanie owych chust jest uniwersalne. Czasem służą jako plecak, a innym razem nosidełko dla dzieci.
Niestety musiałem przerwać swoje spokojne obserwacje
ruchu
granicznego,
ponieważ
mamy
problemy
z
wyjechaniem z Argentyny. Nie wchodząc w szczegóły, po
długich dyskusjach z celnikiem okazało się, że nie możemy
wyjechać z Argentyny bez traktora, który został
zaparkowany na kilka dni u mechanika w San Salvador de
Jujuy. Nie ma znaczenia, że jedziemy tylko na tydzień, a
później wracamy. Nie i już.
Nie daliśmy za wygraną. Kilometr od przejścia granicznego
znajduje się urząd celny. Wymyśliliśmy kilka historyjek,
które mieliśmy zamiar wcisnąć szefowi urzędu i poszliśmy
na spotkanie. Byliśmy gotowi nawet dać łapówkę. Godzina
czekania opłaciła się. Wysoki, barczysty, biały mężczyzna
wysłuchał prawdziwej historii o naszej ekspedycji.
Przeczytał artykuły o nas w miejscowej prasie, pożartował z
nami i... załatwił. Jeszcze tylko rozmowa z kolejnym
urzędnikiem, potem rundka po mieście w poszukiwaniu
ksera w czasie sjesty, i za chwilę przekroczymy granicę... Zobaczymy tylko, jakie komplikacje wymyślą
urzędnicy boliwijscy?
Boliwijczycy chcieli tylko kolejne kopie dokumentów. Jeszcze więc tylko szukanie kolejnej kserokopiarki, tym
razem po stronie boliwijskiej i przejeżdżamy granicę. Jesteśmy w Boliwii, która przywitała nas... kamieniami.
Ledwo przejechaliśmy bramki graniczne, a jakiś miejscowy obrzucał ciężarówkę kamieniami. Gaz do dechy i
jedziemy!
Wiele osób mówiło mi, że Boliwia to inny świat. Szczerze mówiąc nie bardzo w to wierzyłem. Teraz, po 15
minutach pobytu w tym kraju, wiem, o co chodziło. Inni ludzie, inne drogi (a właściwie ich brak), inne
zabudowania. Słowem na prawdę inny świat.
Przykro, ale już na samym początku widzimy podobieństwo Boliwii i Polski. W Boliwii praktycznie nie ma dróg,
większość to drogi bite, gruntowe. Przy takich trasach rozmieszczone są gliniane budki - peajes, czyli opłaty
za korzystanie z dróg. W Polsce też wprowadzana zostaje opłata za korzystanie z dróg (winietki), a drogi, choć
lepsze niż, w Boliwii (bo są), to przecież są w opłakanym stanie.
O Boliwii mówi się kraj utraconych szans. Jego krajobraz jest niesamowicie zróżnicowany. Andy mają
maksymalna szerokość 800 km i właśnie w Boliwii są najszersze. Wysoko w górach klimat jest prawie
Traktoriada 2002 (22/28)
arktyczny, a znajdujemy się przecież w pasie międzyzwrotnikowym. Na zachód od gór leży puszcza
amazońska. Są wulkany oraz piękne, kolorowe laguny i jeziora z bogatą fauną i florą. Kultura miejscowych
Indian żyjących bardzo tradycyjnie z jednej strony fascynuje i przyciąga. Z drugiej strony blokuje rozwój.
Opowiadano nam anegdotę, czy raczej dowcip. Boliwia jest bardzo bogata w surowce. A to za sprawą Boga,
który rozdając ropę dał ją na Bliski Wschód i Boliwii, diamenty dał RPA i Boliwii, gaz ziemny dał Rosji i Boliwii,
srebro dał Meksykowi i Boliwii, itd. Ktoś zapytał Boga, czy to nie jest przypadkiem niesprawiedliwe, że
wszystko będzie w Boliwii. Ten odpowiedział: "Ale nie wiecie jeszcze, jakich ja tam ludzi osiedlę". Prawda jest
taka, że istnieje ogromna trudność w pogodzeniu tak ważnych i już rzadkich na świecie tradycji jak tradycje
indiańskie z wymaganiami wolnorynkowego, zglobalizowanego świata. Indianie boliwijscy nie pasują do tego
naszego świata i właściwie to wcale nie chcą, a raczej jest im jakby wszystko jedno. Dla nas, turystów,
podróżników to dobrze.
Z drugiej strony miejscowi są po prostu zacofani i czasem
niebezpieczni. Edukacja jest na tragicznie niskim poziomie.
Wszyscy wiemy o wstrząsającym morderstwie Darka i
maltretowaniu Doroty, dwóch polskich doktorantów
podróżujących po Boliwii. Prasa polska rozpisywała się na
ten temat, niestety wiele zostało powiedzianych rzeczy
przesadzonych i nieprawdziwych. My znamy sprawę z
pierwszej ręki. To nie jest miejsce, ani czas, żeby
przedstawiać szczegóły tego wydarzenia. Lecz ponieważ
jesteśmy w Boliwii i wiele osób przestrzegało nas przed tym
krajem powołując się na to właśnie wydarzenie pozwolę
sobie je skomentować. Wynikało ono najprawdopodobniej
w głównej mierze po prostu z zacofania i bzdurnych,
idiotycznych wierzeń miejscowych, które doprowadziło do
bestialskiego samosądu. Indianie ci wierzyli, że Darek i
Dorota są tymi, którzy porywają ich dzieci i wyrywają im
serca. Traktowali Dorotę jak czarownicę, nawet słownik
hiszpańsko-polski wzięli za jakąś księgę czarów. To jest najgorszy przykład efektu zderzenia dwóch światów,
jaki można by sobie tylko wymyślić. Niestety jest prawdziwy i wyjątkowo brutalny. Przypomina kamieniowanie
czarownic kilka wieków temu, bestialskie rytuały Majów i Azteków oraz podbój Ameryki przez Hiszpanów.
Smutne to, ale nie mały wpływ na przebieg wydarzeń miał alkohol, pod wpływem którego byli miejscowi. Nie
wiem, co należałoby z tym zrobić. Z jednej strony nie można dopuścić do tego typu wydarzeń. Z drugiej
strony nie można doprowadzić do zniszczenia tradycji indiańskiej, tak jak uczyniono to w większości innych
przypadków. Najlepszym wyjściem byłoby zostawienie Indian w spokoju. Ale na to jest już kilka wieków za
późno. Poza tym nasz świat jest na to za mały... Nie dajmy się jednak zwariować. To nie jest przykład walki
etnicznej Indian z białymi i nie zdarza się to często. Spotkałem wiele osób podróżujących po Ameryce
Południowej przez kilka miesięcy i właściwie wszyscy twierdzą, że Boliwia jest najbardziej przyjacielskim i
bezpiecznym krajem. Poza tym spójrzmy dookoła siebie. Nie tylko Indianie w Boliwii popełniają brutalne
morderstwa.
Przy okazji chciałbym skomentować jeszcze jedną sprawę. Indianie boliwijscy ubierają się i żyją bardzo
tradycyjnie. Z roku na rok coraz więcej turystów odwiedza Boliwię. Każdy chce zrobić zdjęcie lub sfilmować
miejscowych. Ja też. Jednak oni nie lubią być fotografowani i filmowani. Uciekają przed obiektywem. Nie są
jeszcze tak wyrafinowani jak Peruwiańczycy, którzy po prostu chcą zapłaty za zdjęcia. Może powinniśmy
uszanować tych ludzi i nie dręczyć ich. Przecież oni nie mieszkają w zoo, ani nie są aktorami. Nic na siłę. Nie
można dopuszczać do sytuacji, która zdarzyła się w Andach, kiedy to miejscowa kobieta pasąca kozy i lamy na
widok naszego obiektywu położyła się na ziemi okrywając się kocem.
Wjeżdżaliśmy do Boliwii oczekując, że dużo się wydarzy w
tym fascynującym kraju. Nikt jednak się nie spodziewał, że
już pierwsze trzy dni zaskoczą nas bogactwem przygód. Nie
wyprzedzajmy jednak faktów!
Po przejechaniu 70 km pierwszego dnia dojechaliśmy do
rzeki. Ku naszemu zdziwieniu drogowskazy skierowały nas
nie na most, lecz dokładnie pod most. Okazało się, że jest
on dopiero w budowie, a rzekę trzeba pokonać samemu.
Najpierw zbadaliśmy teren. Zmierzyliśmy wysokość mostu,
głębokość rzeki... Da radę - jedziemy! Rozpęd, plusk wody
i... Udało się. Było dość głęboko, bo nawet zderzak przedni
był cały oblepiony gliną z dna rzeki. To był nasz pierwszy
raz... Zwykle jest on najtrudniejszy. Później podobne
przeprawy przez rzeczki i duże kałuże stały się naszym
chlebem powszednim.
Tego samego dnia dojechaliśmy jeszcze do tunelu w skale. Niby nic wielkiego. Podobnych tuneli mamy w
Europie wiele. Ale należy pamiętać, że tu drogi są gruntowe, tunel ma szerokość jednego samochodu i wykuty
jest w czerwonej skale piaskowca. Jedziemy! Mniej więcej w połowie drogi z naprzeciwka wjeżdża do tunelu
ciężarówka. Trąbimy więc jeden na drugiego, bo żaden nie chce cofać. Niestety nie mamy szans. Tamta
ciężarówka ma znacznie głośniejszy klakson i zagłusza nas. Poza tym nadjechał następny pojazd, który ją
Traktoriada 2002 (23/28)
zablokował. Musimy więc cofać. Nagle, nadjeżdża kolejny samochód. Tym razem za nami. Wszyscy trąbią, a
klaksony w tunelu są przeraźliwie głośne. W końcu udaje się nam wycofać. Następnie podejmujemy kolejną
próbę przejechania tunelu. Tym razem zdecydowanie, na pełnym gazie, nieprzerwanie trąbiąc. Przejechaliśmy
i wieczorem dojechaliśmy do Tupizy.
Dzień 104 czwartek 10 października, Tupiza - Atocha
Drugiego dnia w Boliwii jedziemy z Tupizy do Uyuni przez Atochę. Na szczęście zabraliśmy ze sobą
autostopowicza, miejscowego chłopaka, który jechał odwiedzić rodziców w Atochy. A to ważne, ponieważ przy
drogach nie ma prawie wcale drogowskazów. Są dwa wyjścia. Albo zna się drogę, albo jedzie się główniejszą,
czytaj tą, na której jest więcej śladów kół. Choć ta reguła bywa zgubna.
I w górę i w dół, stromo, powoli, wąsko na jeden
samochód, piaszczyście... A nam się woda gotuje w
chłodnicy jak nigdy dotąd. Z pod korka buchają kłęby pary,
a woda strzela w górę niczym gejzer. Czekamy, na
szczęście nic nie jedzie, bo nie ma się jak wyminąć.
Dolaliśmy prawie 7 litrów wody do chłodnicy! Uff, po chwili
temperatura 82 stopnie, można jechać dalej. Tylko jak
długo? Niebo granatowe, gdzieniegdzie bielutkie, kłębiaste
chmury. Słońce grzeje. Na szczęście wieje przyjemny,
chłodny wiatr. Tylko czy schłodzi silnik wystarczająco?
Lecimy dalej, zobaczymy...
W Argentynie widzieliśmy w parkach narodowych wiele
wspaniałych, ogromnych i wyjątkowych form skalnych.
Podobnie jest w Boliwii. Z tą jednak różnicą, że tutaj znajdują się one po prostu przy drodze i nie trzeba być
turystą i jechać do parków, żeby je oglądać. Nasz autostopowicz bardzo się dziwił, że tak zachwycamy się
skałami i robimy tyle zdjęć. Chyba nie zdawał sobie sprawy jak wyjątkowe są tego typu formy. On jeździ tą
drogą często i dla niego to po prostu normalka.
Woda nam się już więcej nie gotowała. Ale to pewnie dzięki
temu, że wjeżdżamy na 4500 m n.p.m. i ochłodziło się. Z
tej wysokości możemy podziwiać piękny widok. Wulkan
sięgający około 6500 m n.p.m. widać jak na dłoni. Na
wyżynie, tuż obok samochodu przebiega stado lam. Ale
koniec sielanki i zadumy nad krajobrazem. Jedziemy dalej.
Nie przychodzi nam to jednak bez trudu. Ciężarówka ma za
mało mocy i nie daje rady pod górę. Trzeba pchać. Może to
wina rozrzedzonego powietrze i mniejszej zawartości tlenu?
Ale przecież my też potrzebujemy tlenu do pchania!!! Po
godzinnej walce z górą udało nam się podjechać. Opłacało
się. Jest piękny purpurowy zachód słońca. Znajdujemy się
na wierzchołku i widzimy krajobraz aż po horyzont. Niebo i
szczyty górskie są czerwone...
Szybko
się ściemniło, a my jedziemy dalej. Już od jakiegoś czasu
widzimy światła Atochy, ale jakoś nie możemy dojechać.
Nasz przewodnik - autostopowicz cały czas powtarza, że
już blisko. Nagle kończy się droga, a chłopak każe nam
zjechać w koryto rzeczne. Słyszeliśmy już od miejscowych,
że czasem rzeką jeździ się lepiej niż drogami. Ale oni mają
jeepy z napędem na cztery koła, a nie ciężarówki!! E tam...
przejazd korytem rzecznym okazał się łatwiutki - szeroko,
twardo, prawie jak autostrada.
Dzień 105 piątek 11 października, Atocha
Atocha, 7 rano, słońce wyłania się ponad skały otaczające
dolinę, miasto budzi się do życia swoim codziennym rytmem. Kobiety rozstawiają stragany na targu. Jest to
praktycznie jedyne miejsce, gdzie można kupić jedzenie. Nieufna społeczność lokalna ucieka przed
obiektywem. Jednak nieliczni, zaciekawieni podchodzą i zaglądają do wnętrza, zagadują dwa, trzy zdania i
odchodzą, uciekają. Gdy zachowuję się naturalnie, uśmiecham się, pozdrawiam, porozmawiam serdecznie, to
są życzliwi, a nawet bardzo życzliwi.
Kupuję od młodej dziewczyny 4 małe, miejscowe chlebki. Znalazłem jak do tej pory tylko dwie osoby, które je
sprzedają. Są pyszne. Po śniadaniu wracam do tej dziewczyny i mówię jej, że chlebki są "muy bueno" (bardzo
Traktoriada 2002 (24/28)
dobre). Uśmiech pojawił się na jej ciemnej twarzy. Myślę, że niezbyt często jest chwalona za swoje wypieki...
Inne dwie starsze kobiety sprzedają fritas, czyli placki z tłuszczu. Najpierw zasypuję ją pytaniami: jak to się
nazywa?, ile kosztuje?, czy dobre? Przyglądam się chwilę... pierwszy kontakt został nawiązany, mówię, że
przyjdę później. Wracam, kobieta się uśmiecha i zaczyna przygotowywać trzy placki dla mnie. Spokojnie, bez
pośpiechu wytrząsa popiół z maleńkiego rusztu, na którym stoi patelnia. Dokłada węgla, rozpala. Czekamy
wspólnie aż się tłuszcz na patelni rozgrzeje... Następnie sprawnymi palcami rozciąga kulkę ciasta na bardzo
cienki placek i rzuca do tłuszczu. Po chwili wyjmuje fritę... I tak kolejno. Biorę trzy, próbuję, są bardzo
smaczne, uśmiecham się, dziękuje i wracam do samochodu.
Przez ponad godzinę obserwujemy przez otwarte drzwi samochodu dwa stragany. Pozdrawiamy się ze
sprzedawcami. Córka jednej sprzedawczyni, sześcio - siedmioletnia dziewczynka ubrana w tradycyjną
sukienkę, z kapeluszem z dużym żółtym kwiatkiem na głowie, podbiega do nas, uśmiecha się i ucieka. I tak
kilka razy. Po pewnym czasie wysiadam z samochodu i podchodzę do straganu. Inicjuję konwersację. Pytam,
które warzywa jak się nazywają, gdzie są uprawiane. Kobieta wypytuje mnie o mój kraj. Wiem, że nie ma
pojęcia gdzie jest i pewnie nigdy nawet nie słyszała o Polsce. Ale staram się opisać Europę i Polskę. Tłumaczę,
że jest zupełnie inaczej, dużo ludzi, mnóstwo samochodów, żyje się szybko. Pyta, czy podoba mi się Boliwia.
Mówię po prostu, że tu jest pięknie, życie jest tranquilo (spokojne) i że ja to lubię. Kobiecie przypadło do
gustu to, co mówię. Uśmiecha się. Jej córeczka, ta z kapeluszem z kwiatkiem, podaje mi orzeszki i mówi, że
to są "minas". Odpowiadam, że u nas to są "orzeszki". Kilka osób dookoła stara się wymówić "orzeszki".
Dziwią się, że u nas też mamy minas. Wyjaśniam najlepiej jak potrafię, że w Polsce nie uprawia się, ale można
kupić minas. Próbuję boliwijskich orzeszków i przyznaję, że są lepsze. Wszyscy się śmieją.
Marcin z samochodu filmuje całą sytuację. W pewnym momencie kobieta, z która rozmawiam, zauważa
obiektyw. Przestraszyłem się, że może ja to zezłościć. A to popsułoby wrażenie całej konwersacji. Tymczasem
kobieta tylko nieco zła żartuje z uśmiechem, że teraz muszę jej zapłacić. Oboje wybuchamy śmiechem.
Dziękuję za orzeszki i wracam do samochodu. Za chwilę podbiega jeszcze dziewczynka z kapeluszem z
kwiatkiem i krzyczy "ciao"...
...Teraz siedzę już na słońcu na chodniku. Za mną jakieś
pięć metrów znajduje się stragan z orzeszkami.
Dziewczynki już nie ma. Może poszła do szkoły? Życie toczy
się dalej i nikt mnie już nie zauważa.
Na początku trzeciego dnia nie mamy większych
problemów. Woda w chłodnicy tylko raz się zagotowała.
Zaczęły się za to piaski. Udało nam się przejechać kilka
zasp. W kolejnej, dłuższej i głębszej jednak utknęliśmy. Nie
ma rady. Musimy kopać. Kopiąc i pchając udaje nam się
podjeżdżać po kilka metrów. Minęły ze dwie godziny, jest
południe, wysokość około 4000 m n.p.m., bardzo mocne
słońce. Moje okulary przeciwsłoneczne nie wystarczają.
Obwiązuję więc głowę koszulką pozostawiając małe szparki
na oczy i kopię dalej. Warunki wyjątkowo nie sprzyjają
wysiłkowi fizycznemu. Liczymy, że ktoś będzie przejeżdżał.
Może nas wyciągnie, ale przede wszystkim zobaczymy jak
przejeżdżają takie przeszkody miejscowi. Jedzie
ciężarówka. Zbliża się... i nagle skręca w bok. Przejeżdża w niewielkiej odległości od nas, ale inną drogą.
Teraz sobie przypominamy, że było rozgałęzienie. Ale my wybraliśmy jak zwykle drogę bardziej rozjeżdżoną,
zgodnie z radami miejscowych. Tym razem to nie było dobry wybór.
Wojtek ma nowy pomysł. Ścinać szpadlem przydrożne
krzaki i podkładać je pod koła. Wycięliśmy więc wszystkie
cztery krzewy. Jeszcze kilka podkopów i udało się!
Wyjechaliśmy z zaspy.
Przejechaliśmy piętnaście kilometrów i widzimy z daleka
jak przez sawannowe zarośla biegnie ktoś z dużym
ładunkiem na plecach. Przy drodze natomiast leży sporo
pakunków. Może ten ktoś boi się, że ukradniemy mu jego
dobytek? Okazuje się, że miejscowy chłop chce po prostu
złapać autostop. Bierzemy go z całym jego ładunkiem na
dach.
Oho, widzimy kolejną zaspę, długą i na zakręcie. Nauczeni
poprzednim razem postanowiliśmy chwilę czekać aż
przejedzie tędy pojazd doświadczonych autochtonów,
zbliżający się akurat. Jest to autobus, który też się
zatrzymuje i czeka. Wojtek postanawia więc przetrzeć
szlak. Nabieramy rozpędu i wjeżdżamy w piach. Rzuciło,
przechyliło samochód na prawą stronę i... ledwo, ledwo... przejechaliśmy. Kierowca tego autobusu patrzy na
nas jak na wariatów. Może zna lepszą drogę? Któż to wie?
Na koniec wzięliśmy na stopa, starą Indiankę z buzią pełną liści koki, i szczęśliwie dojechaliśmy do Uyuni.
Później okazało się, że wszystkie nasze dotychczasowe problemy i przygody okazały się niczym w porównaniu
z tym, co zdarzyło się w Uyuni...
Traktoriada 2002 (25/28)
W tym miejscu chcielbyśmy podziękować
najprawdopodobniej nie miała prawa bytu.
naszym
sponsorom,
bez
których
nasza
Wyprawa
Jesteśmy grupą przyjaciół, a znamy się w większości od 9 lat, kiedy to
połączył nas Związek Harcerstwa Polskiego, a tym samym pęd ku
przygodzie, ciekawość świata, zainteresowanie przyrodą i przede
wszystkim oryginalne i coraz to bardziej zwariowane pomysły dotyczące
spędzania czasu wolnego. Od 5 lat organizujemy różnego rodzaju rajdy
oraz obozy wędrowne i tematyczne, począwszy na krajoznawczych i
ekologicznych poprzez sportowe po wyczerpujące obozy przetrwania.
MARCIN OBAŁEK - "Kaktus"
Szef wyprawy
Urodzony. 28.XII.1976r.
Traktoriada 2002 (26/28)
Tramp; fotograf; pilot wycieczek krajowych i zagranicznych; specjalista ds.
turystyki o spec. obsł. ruchu tur.; przodownik turystyki kolarskiej PTTK; student Biologii na UAM Poznań.
Zakres obowiązków:
Przygotowanie trasy i nadzór jej przebiegu; kontakty z tubylcami (znajomość podstaw farsi, urdu, pashtoo);
fotoreportaż; część przyrodoznawcza wyprawy.
Dorobek podróżniczy i doświadczenie:
- Samotna 7-mio miesięczna lądowa wyprawa Jedwabnym Szlakiem do Pakistanu/ Indii/ Nepalu X.98- V.99.
(opis w tekście);
- Rowerowy rajd nad Adriatyk VII./VIII.99. -Austria -Słowenia -Chorwacja -Węgry -Ukraina. (1600 km);
- Tatry Wysokie Zima 97/98 (namioty: -38°C.);
- Szkocja '97
- Alpy '96
- Wielokrotnie prowadzenie obozów wędrownych oraz rajdów w Karkonosze, Tatry, Pieniny, Gorce, Beskid
Sądecki i Niski oraz w Bieszczady.
- Rowerowe rajdy krajoznawcze i kondycyjne po ziemi wielkopolskiej, Pomorzu, Mazurach oraz Karkonoszach,
udział w zawodach psich zaprzęgów.
- "Zaliczonych" 25 państw.
Wojciech Urbaniak - "Ślimak"
Pierwszy mechanik
Urodzony 15.V.1975
Przyrodnik, min. hodowca i miłośnik kaktusów oraz innych sukulentów
(przynależność do PTMK i SITO); podróżnik z zamiłowania; student
(magistrant) wydziału ogrodniczego Akademii Rolniczej w Poznaniu.
Zakres obowiązków:
nadzór nad prawidłowym funkcjonowaniem pojazdu, oznaczanie roślin oraz
sporządzenie materiałów zielnikowych.
Dorobek podróżniczy i doświadczenie:
- wyprawa krajoznawcza do Rumunii i Bułgarii w tym Karpaty Południowe
VII/VIII 2000r.
- rowerowy rajd nad Adriatyk - Austria- Słowenia- Chorwacja- Węgry
(1400km) VII/VIII 1999r.
- Tatry Wysokie zima 97/98 (namioty: -38°C)
- obozy wędrowne oraz rajdy w Tatry, Pieniny, Gorce, Beskid Sądecki i Niski oraz w Bieszczadach
Michał Przybysz - "Przybysz"
Urodzony 06.06.1978 r.
Instruktor na obozach młodzieżowych (żeglarstwo, ratownik, a nawet
narciarstwo wodne) sternik jachtowy, narciarz, mountainbiker z
zamiłowania, pasja: podróżowanie; ekonomista, student Szkoły Głównej
Handlowej (planowana obrona mgr dwa dni po powrocie z Traktoriady!).
Dorobek podróżniczy i doświadczenie
Europa od krańców zachodnich (Cabo da Roca, Portugalia) przez
południowe (Gibraltar), po prawie wschodnie (Moskwa) i północne (wyspy
Lofoty, Norwegia)
Ameryka Północna od Maine (USA) przez Meksyk po Belize i Kubę
Azja (na razie Mongolia)
Afryka (tylko Egipt, marzenie jeszcze niezrealizowane)
Morze Północne, rejs
"Zaliczone" 29 państw
Traktoriada 2002 (27/28)
Do przygotowań przyczynili się również inni członkowie ekipy, którzy z różnych przyczyn zrezygnowali z
wyjazdu. Byli to:
Marianna Makieła, Łukasz Weigt, Lukasz Kmiotek, Michał Kurzawski, Jacek Skrzypczak, Roman Warlot
Traktoriada 2002 (28/28)
DZIEŃ 1 sobota 29 czerwiec, Buenos Aires
Dotarlismy juz namiejsce, to jesdo boskiego Buenos! Zajelo nam to zirka 60 godzin! Tyle co pociágiem z Kirgizji
do Moskwy, ale w nieco bardziej komfortowych warunkach. Teraz jest tu 9 rano (u was 2.00 - nieco sié kopnalem
w kalkulacji - jest 7 godzin róznicy) do tego zima! Para bucha z pyska - 4 stopnie! A my w krótkich porciétach!
PAra popaprancow. Na szczescie wpadlem w oko jednemu miejscowemu - Sebastiano, ktory zabralnas do domciu.
Z tego co opowiadal lamaná angielszczyzna, to uratowal nam zycie a co najwazniejsze sprzet i portfele! Mowil
tak: "taksiarze z was zedrá albo wywioza gdzies i okradna, a w najlepszym razie jadác autobusem pozbedziecie
sie sprzetu! Jednym slowem zalatwiajcie co musicie i spieprzajcie ile sil w nogach"
Teraz jestesmy po sniadanku i inaczej patrzymy na swiat. Zaraz jedziemy do ambasady zalatwiac papierki i
darmowy nocleg.
DZIEŃ 3 poniedziałek 1 lipca, Buenos Aires
Po tym jak Sebastiano wysłał nas taksówką do ambasady polskiej wiele się wydarzyło.
Po pierwsze, nawiązaliśmy bardzo dobry kontakt z konsulem i jego małżonką. Po kilku ważnych i jakże dla nas
cennych wskazówkach dotyczących bezpieczeństwa i poruszania się po stolicy, odwiedziliśmy m.in. zakład karny,
gdzie za przemyt siedzi kilku naszych... oj, długa i smutna historia, a następnie skierowano nas wprost do POM-u
(Polonijny Ośrodek Młodzieżowy) w Bursaco pod Buenos, gdzie z otwartymi ramionami przyjęli nas Jadwiga i
Albert.
Jakże się ucieszyli, gdy z plecaka wyjąłem zawiniętą w tłusty papier, omszałą kiełbasę! Do tego pokruszony
razowy chleb... Ich radość była wprost nieopisana! Nigdy nie miałem chyba większej przyjemności z dzielenia się
ostatnim kęsem. Wyobrażacie sobie, co się działo, gdy Wojtek postawił na stole Żubrówkę??? Pozostawiam to, i
dalsze wypadki waszej wyobraźni.
DZIEŃ 4 wtorek 2 lipca, Buenos Aires
Rano przywitał nas rzęsisty deszcz. Temperatura nieco wyższa - ok. +8°.
Z Albertem z POM-u pojechaliśmy pociągiem do urzędu załatwiać sprawy związane z wjazdem pojazdów na teren
Argentyny.
Trudno mi wręcz wyobrazić sobie, jak bez pomocy Alberta i jego kumpla Polaka, przy nieznajomości języka
moglibyśmy cokolwiek załatwić. Na szczęście opatrzność nad nami czuwa. Coś się ruszyło.
A teraz z innej beczki.
Z przerażeniem myśleliśmy o Argentynie i cenach tu panujących.
Mieliśmy stąd uciekać, jak tylko szybko się da. A tu mila niespodzianka!
Za sprawą dewaluacji peso, ceny w stosunku do dolara spadły min. trzykrotnie i teraz czujemy się pod tym
względem jak w Polsce.
Warunki na drogach:
Ulice Buenos przeraziły nas na początku.
Osiem, miejscami dziewięć pasów ruchu, kierowcy nie korzystają z migaczy, każdy wyprzedza, kiedy ma na to
ochotę, a nie kiedy może. Ot, Ameryka.
DZIEŃ 5 środa 3 lipca, Buenos Aires
Dziś na szczęście przestało padać. Dobrze, bo woda podchodziła już prawie do progu. Wojtek został w POM-ie i
gra sobie w łóżku. Rozłożył się niestety chłopak. Nie wszystkim widać ta pogoda służy. Na szczęście mamy dosyć
dobrze zaopatrzoną apteczkę (dzięki przychodni Vita Longa z Przeźmierowa.
Ja tymczasem załatwiam, co się da. Odwiedziłem dziś Automobilklub Argentina i ubezpieczalnie.
Nauczyłem się też korzystać z autobusów, ale o tym później, bo tu drogo.
Tymczasem.
DZIEŃ 9 niedziela 7 lipca, Buenos Aires
Z samego rana spotkała nas mila niespodzianka... słońce, które wg prognoz pojawić się miało począwszy od
środy.
Tak więc będzie dziś okazja na zwiedzanie Buenos, i zrobienie paru fotek. Do tej pory byliśmy tak zalatani, że
poza różnymi urzędami, nie udało nam się prawie niczego zobaczyć.
Traktoriada 2002 (1/27)
Podsumowując ubiegły tydzień, to jesteśmy zadowoleni z przebiegu spraw.
Wyjaśniliśmy m.in. kwestie związane z wjazdem do Argentyny, Chile, Boliwii, Paragwaju oraz Peru.
Trwają ustalenia dotyczące ubezpieczenia wozów.
W przygotowaniu również szczegółowy plan przejazdu przez Argentynę.
W chwili obecnej mogę jedynie powiedzieć, że z różnych przyczyn, przede wszystkim finansowych, zmuszeni
jesteśmy zrezygnować z opcji południowej, tj. Półwyspu Valdez, lodowca Moreno etc. Nie starczy nam po prostu
kasy, zatem pojedziemy raczej w kierunku Mendozy i dalej na północ w kierunku Boliwii.
Otrzymaliśmy też już informacje, że Veruda przybija 9 lipca do portu w Montevideo, dokąd wyruszamy promem z
Buenos w poniedziałek
C.D.....
W niedzielę poznaliśmy w POM-ie kolejnego "naszego" - Roberta spod Krakowa.
Mocno zaciekawiła go nasza sprawa. Przeczytał artykuł w "Głosie Wielkopolskim", a wcześniej w
"SuperExpressie", tak więc już był w temacie. Zaoferował pomoc. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Mamy
załatwiony wywiad w radio i artykuł w prasie w Buenos. Kto wie, może trafi się jakiś nowy sponsor? W końcu
Polonia w samym tylko Buenos liczy ponad 100 tysięcy!!!
Zatem wstępnie możemy powiedzieć, że oficjalne rozpoczęcie wyprawy nastąpi w Buenos Aires (musimy tam
oczywiście dojechać z Montevideo) na początku sierpnia.
Sam pomysł wyprawy polskim traktorem URSUS jest bardzo ciepło odbierany.
Przy okazji wspomina się tu wyprawę fabryczną STARA, jaka miała miejsce na początku lat 80-tych.
Cieszą się tym samym, że Polacy potrafią jeszcze coś zorganizować. Niestety ostatnie regularne rejsy polskich
statków ustały w 1999 roku. Wtedy na pewno łatwiej byłoby nam zorganizować transport sprzętu.
Pod wieczór nieco się przeraziliśmy, bo okazało się, że ostatni prom do Urugwaju odpływa o 9.00, a nie, jak nam
wcześniej podano, o 12.00!
A my mamy w polskiej ambasadzie zdeponowaną kasę, bilety, dokumenty! Ambasadę otwierają dopiero o 9.00!
Na szczęście znaleźliśmy bezpośredni autokar do Montevideo. Jak się okazało, nawet tańszy, bo za 50 peso (57
złotych). Tyle, że jechać miał przeszło 8 godzin. Ale co tam...
DZIEŃ 10 poniedziałek 8 lipca, na trasie Buenos Aires - Monte Video
Z głębokiego snu zbudziło nas w środku nocy (7 rano - przypominam ze jest tu środek zimy i jasno robi się koło
8) walenie do drzwi Jadwigi. "Wstaaawajcie chłopaki - już 7.00!!!". Zerwaliśmy się czym prędzej i pożegnaliśmy w
pośpiechu, dziękując za wspaniale przyjęcie. Dalej biegiem na dworzec w Bursaco. Nawet bez balastu nigdy tak
szybko nie przeszliśmy tych 2 kilometrów (a plecaczki spore...).
Dalej pociąg, metro, autobus, ambasada, dworzec, ...ufff! Jak zwykle na ostatnia chwile - parę minut przed
odjazdem.
Tak byliśmy wykończeni, że zamiast podziwiać widoki, prawie cały czas spaliśmy.
Właściwie, to nic nie straciliśmy, bo krajobraz prawie się nie zmieniał. Droga z Buenos Aires do Montevideo ma
ok. 600km długości. Cały czas równina, pastwiska, czasem kępa krzaków, krowy, konie, owce i jeszcze raz krowy.
Granicę z Urugwajem przekroczyliśmy na moście spinającym brzegi rzeki Urugwaj (nasza Wisła to w porównaniu
strumyczek), nieopodal miejscowości Fray Bentos.
Na granicy małe trzepanko, ale bez przesady.
Dalej na trasie podobnie jak w Argentynie, tyle, że może nieco czyściej.
Na miejsce dotarliśmy przed 19.00.
Ceny, niestety, prawie 2x wyższe, niż w Argentynie (lista cen wkrótce). Przyjdzie nam dziadować... Na początek
to 4km z dworca do portu zrobiliśmy w pełnym rynsztunku pieszo.
Mimo znacznych kłopotów językowych, (co prawda z każdym dniem jest coraz lepiej) udało się wkręcić na nockę
na portowy posterunek policji. Dużo pomógł już wcześniej wspomniany kolorowy artykuł z "Głosu
Wielkopolskiego"
DZIEŃ 11 wtorek 9 lipca, Monte Video
Niestety, koło 6 rano zjawił się ktoś wyższy rangą, postawił wszystkich na nogi i zaczął coś nawijać, że posterunek
to nie noclegownia etc., tak więc znów na bruku.
Dotarliśmy jakoś na wpół przytomni pod biuro agenta celnego, który ma odebrać sprzęt.
Wszystko, jak można było się spodziewać, pozamykane. Ale los nam sprzyja. Wpuścił nas zziębniętych portier i
zezwolił na przeczekanie na schodach do chwili otwarcia biura.
Dziś wielki dzień. Wiadomość z ostatniej chwili: Veruda przybija o 12.00.
Czas się zbierać. Może będzie gdzie spać...
DZIEŃ 11 wtorek 9 lipca, wieczorem w MonteVideo / San Jose
Sprzęt wyładowano o pierwszej. Dzięki pomocy naszego agenta, Pana Memendeza, bez naszej obecności.
Zatem drodzy Państwo, Patroni, Sponsorzy: ani zdjęć ani filmu nie będzie. Przepraszamy, siła wyższa.
W każdym razie poza drobnym zasoleniem zewnętrznych elementów nic niepokojącego nie zauważyliśmy. Długo
jednak oka widokiem naszych maszynek nie nacieszyliśmy. Zostały odstawione na skład celny, skąd wg
Traktoriada 2002 (2/27)
najnowszych informacji nie tak prędko wyjadą. Po pierwsze, musimy podpisać weksle gwarancyjne na,
niebagatela, 22 830 USD!
Przed nami zatem kilka dni, a spać gdzieś trzeba.
Dzięki szybkiej interwencji pana Tomka Kobierowskiego z URSUSA, przyjechał po nas przedstawiciel Ursusa z
firmy TRADISUR z San Jose, oddalonego o 60 km od Montevideo - Senor Hugo. Nakarmili, położyli spać... A o
naszym pokoiku w następnym odcinku.
DZIEŃ 12 środa 10 lipca, Rafael Peraza. - siedziba TRADISUR - prowincja San Jose de Mayo
Już nieco odtajało po porannym szronie, słonko świeci, tak więc idzie wytrzymać. W końcu kilka stopni powyżej
zera. Niby, jak wskazuje termometr, nie jest aż tak zimno, ale wysoka wilgotność powietrza dochodząca do 100%
daje się we znaki. Podobno, jak mówią miejscowi, jest to jedna z najostrzejszych zim w ostatnich latach, jaka
nawiedziła okolice. Na szczęście nasi gospodarze zadbali już o nasze żołądki. Szczerze mówiąc od wyjazdu z domu
nie jedliśmy tak dużo i tak regularnie. Poczynając od wczorajszej kolacji zaliczyliśmy śniadanko i obiadek, ledwo
możemy się ruszać ;).
A przy drodze rosną cytrynki i mandarynki...
Załatwiamy właśnie w TRADISURze show dla prasy i miejscowych ranczerów. Jak na razie nikt nie słyszał,
podobnie jak u nas w Polsce, o wyczynie tego typu. Więc trzeba korzystać!
A propos naszych papierów i wydostania sprzętu z portu, to ogólnie mamy czeski film. Z dnia na dzień słychać
wszędzie tylko "maniana" i "maniana" (tj. "jutro"). Jeszcze kilka dni i nas szlag trafi.
Pierwsze fotki postaramy się przesłać w przyszłym tygodniu. Mamy drobne kłopoty z podłączeniem cyfraka.
Zresztą i tak właściwie nie mamy czasu na chodzenie w ciekawe miejsca, bo latamy na okrągło za cholernymi
papierami. Dogrywamy jeszcze kwestie gwarancji. Robi się powoli dym. Najpierw niby wszystko było w porządku,
potem niby urząd celny nie zezwolił na wjazd, teraz okazuje się, że jak podpiszemy gwarancje to da radę
wyciągnąć sprzęt. Tak czy inaczej potrwa to jeszcze z tydzień czasu, jak się uda, oczywiście.
DZIEŃ 13 czwartek 11 lipca, MonteVideo
Chyba się zanosi na dłuższy pobyt. Racje żywnościowe coraz skromniejsze. Pewno przekalkulowali, że będziemy
naszych gospodarzy dużo kosztować. A tu prowiant awaryjny z Polski na wyczerpaniu. Do tego Urugwaj zawsze
słynął z najwyższego poziomu, a co za tym idzie, z najwyższych cen w Ameryce Południowej. Jednym słowem
drożej niż u nas.
Niestety, jako rodowici poznaniacy wolimy nie jeść wcale, niż kupować chleb za 4 złote. Ale odbijemy to sobie z
nawiązka w Argentynie.
A propos Argentyny, to odezwał się do nas Polak - Sebastian z drużyny Harcerskiej z Burzaco, znajomy Roberta i
ekipy z POM-u, o której to już nie raz wspominałem; jest zainteresowany przyłączeniem się do nas.
Kto wie, może zdobędziemy tłumacza? Bardzo by się to nam przydało, nie ukrywam. Porozumieć się tutaj jest
gorzej nawet niż w Iranie czy na pakistańskiej prowincji. Wiele bym oddał, aby móc się tu swobodnie
porozumiewać. Z angielskim są tu naprawdę duże kłopoty.
O niemieckim, czy innych językach można prawie zapomnieć, no może poza jednym wyjątkiem.
Parę dni temu zagadnął do mnie jeden gostek w Castellano. Jedyną odpowiedzią, na jaką było mnie stać, to "No
entiendo, Senor" ("Nie rozumiem"), na co on: - "Sprechen Sie Deutsch?"
- "Ein bisschen" - odpowiadam
- "Also, mein Freund, kannst du mir helfen? Ich habe kein Geld fuer den Bus..."
- "Leider nicht, bis dann... mein Freund."
Ot, taka anegdotka
Dziś agent 007 zabrał nas do stolicy, gdzie i tak nie udało mu się niczego załatwić, no, może poza zdobyciem
informacji, że jak wpłacimy w Banku de Seguro 10.000$, jako zabezpieczenie gwarancyjne, to nas puszczą.
Udało nam się jeszcze poza tym odwiedzić Automobilklub de Uruguay i ambasadę Argentyny.
DZIEŃ 14 piątek 12 lipca, San Rafael Perazza
Sprawy ostatecznie stanęły na tym, że kaucja musi być wniesiona i to bez dwóch zdań. Nie pomogły nawet
rozmowy z naszą ambasadą w Montevideo. Inaczej nie wydostaniemy pojazdów z portu. Sami nie jesteśmy
jednak w stanie ponieść tak wielkich kosztów - 10 000 $. Połowę kasy wykładamy my, resztę załatwia Tradisur,
ale koszty pożyczki, czyli odsetki musimy ponieść sami. Boję się tylko, że tym sposobem pozbędziemy się
środków do życia na resztę wyprawy. No, ale w sumie to z nie takich opresji się wychodziło...
Wszystko okaże się w poniedziałek. Jak się ta operacja uda, to już za jakiś tydzień wyjedziemy na pierwsza
orkę :)
Zależy nam na tym również z bardzo prozaicznej przyczyny: sweterki zaczynają powoli przyklejać się nam do
plecków (ciuszków zabraliśmy tylko na tydzień, cały sprzęt mamy w ciężarówie)
Tymczasem, korzystając z uroków słonecznego weekendu udajemy się jutro z Wojtkiem do Colonia del
Sacramento, chyba najbardziej malowniczego miasteczka w Urugwaju (wpisane na Światową Listę Dziedzictwa
Kultury UNESCO). Z Tradisuru mamy tam tylko 100 km, a stopem, z tego, co zauważyliśmy, podróżuje się tu
sporo.
Traktoriada 2002 (3/27)
DZIEŃ 16 niedziela 14 lipca, San Rafael Perazza
Właśnie dotarliśmy do naszego przytulnego pokoiku z kominkiem i grzybkiem pod sufitem.
Zjedliśmy jajecznicę z cebulą, a właściwie cebulę z jajkiem, usmażoną w kominku (paliwko w maszynce już na
wykończeniu), zatem nabrałem siły żeby coś napisać.
Do Colonia del Sacramento wyruszyliśmy w sobotę wczesnym popołudniem. Plany dotarcia tam stopem
zmieniliśmy po 20 kilometrach, których przejechanie zajęło 3 godziny! Nic dziwnego, ruch tu taki, jak w nocy na
Junikowie pod lasem. Pozostało nam szarpnąć się na autobus. Za 80 km daliśmy po 44 peso, czyli równe 2$.
(złotówka u nas różnie stoi, tak wiec pozwólcie, że będę operował zielonymi. Swoją drogą jak przyjechaliśmy do
Urugwaju za dolara dawali 18,50 peso a teraz już 22.) Porównywalnie z PKS-em, ale jeśli chodzi o komfort jazdy
to tutejszy COT bije naszych o głowę - kibelek, opuszczane fotele, do tego nie trzeba uprawiać gimnastyki, aby
znaleźć miejsce na przydługie nogi.
Nockę spędziliśmy nieopodal murów obronnych niegdysiejszej portugalskiej fortecy, pod namiocikiem, który
przeszedł swój chrzest bojowy. Przy rozbijaniu ubawu było co niemiara. Ale czegóż można wymagać za 52 zł!
Szczegółowy opis Colonia del Sacramento wkrótce.
DZIEŃ 16 niedziela 14 lipca, San Rafael Perazza
...ciąg dalszy, czyli od rozbijania namiociku...
Nazajutrz o wschodzie słońca, czyli koło 8 zerwałem się na obchód, aby popstrykać parę fotek. Wojtkowi
powiedziałem, że z chwilę będę z powrotem, a wcięło mnie na 2 godziny. No cóż, taka fajna okolica, pogoda...
Do tego malownicze pozostałości murów XVIII wiecznej fortecy z fosa i zwodzonym mostem prowadzącym przez
Puerto del Campo (Brama Państwa) na Plaza Mayor (Plac Wielki) otoczony głównie parterowymi i rzadziej
piętrowymi, jasno pomalowanymi domkami, zbudowanymi głównie z kamienia.
Większość uliczek starego miasta wyłożonych jest brukiem i kamieniami, natomiast zabudowa pochodzi głównie z
XIX w., choć zdarzają się tez XVIII wieczne rodzynki. Europejczyków może to dziwić, ale XVIII wieczna zabudowa
w tym rejonie to naprawdę rzadkość.
Dorzućmy jeszcze do tego przystań jachtów, przytulne knajpki, spacerujące parki z termosami pod pachą,
sączące powoli mate oraz, oczywiście, fordy, bedfordy, chewrolety i inne maszyny z lat trzydziestych
uczestniczące w ruchu drogowym, nie wspominając już o wozach z lat 50 i 60, których jest zatrzęsienie, i oto
mamy cały obraz Colonii, no, może w dużym uproszczeniu.
Na pewno warto się tu po drodze na kilka godzin zatrzymać. Obowiązkowo do zachodu słońca, który przy
odrobinie szczęścia można obejrzeć z latarni morskiej przy Plaza Mayor (wejście - 10 peso).
Uroku staremu miastu dodaje usytuowanie na samym końcu półwyspu Santa Rita, oblanego wodami potężnej
rzeki La Plata, mającej w tym miejscu przeszło 40 km szerokości!
Przy dobrej pogodzie widać nocą na przeciwległym brzegu światła Buenos Aires.
Jako ciekawostkę warto dodać, że w miejscu ujścia La Platy do Atlantyku, tj. miedzy półwyspami Punta del Este w
Urugwaju i Punta Norte del Cabo San Antonio w Argentynie, liczy ona sobie 215 km szerokości.
Na zakończenie dodam, że Colonia del Sacramento została, z racji zachowania oryginalnej zabudowy, wpisana w
1995 roku na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO.
Niedługo wywołam film i puścimy parę fotek do galerii.
Informacje praktyczne:
Prom Colonia del Sacramento - Buenos Aires - 273 peso + 19 peso podatku, czyli razem w jedna stronę - 13,30
$ (1$=22 peso) - 2 h 40 min - ceny w drugą stronę podobne.
Autobus Colonia - Montevideo - 5$ (177km) ok 3h
Autobus Buenos Aires - Montevideo - zwykły 14$ (50 peso arg.), sypialny 15,5$ - 8h
DZIEŃ 18 wtorek 16 lipca, San Rafael Perazza
Pogoda powoli poprawia się, już przestaliśmy nawet palić w kominku. W południe temperatura przekracza +15°C.
Na ogół jest pogodnie. W nocy fantastyczne nieznajome niebo. Wraz z ociepleniem obudziły się też pierwsze
komary, co przypomniało nam o malarii, która za parę miesięcy stanie się dla nas realnym zagrożeniem. Do tego
ruszyły już pierwsze prace w ogródkach, zatem wiosna tuż, tuż.
Cytryn to przez ostatni tydzień zjedliśmy chyba więcej, niż przez ostatnią zimę.
Co do naszych spraw, to powoli krew nas zalewa. To, że punktualność w tych stronach nie jest sprawą oczywistą,
to wiedzieliśmy. Ale miejscowe zwyczaje przekraczają ludzkie pojecie. Z agentem umawiamy się już od kilku dni.
Dzisiaj rozmawialiśmy już nieco bardziej ostro, że niby co to za bajzel, że maszynki na dolary sobie jeszcze nie
kupiliśmy etc.
Nie wiem czy to poskutkuje, ale wyczerpaliśmy już dawno pokłady cierpliwości i spokoju...
Traktoriada 2002 (4/27)
DZIEŃ 19 środa 17 lipca, San Rafael Perazza
Oj, miarka się przebrała. Wczoraj wyciągnęliśmy całą kasę z konta na pokrycie kaucji za wozy, i dziś rano
mieliśmy jechać załatwić resztę formalności. Oczywiście z ranka zrobiło się popołudnie, ale to tutaj norma.
Gdy mieliśmy już wyjeżdżać okazało się, że wszystkie banki w stolicy rozpoczęły strajk, w związku z wyjazdem na
wczasy do Szwajcarii dyrektora Banku Montevideo. Ta wycieczka na pewno nie wywo łałaby tylu emocji, gdyby nie
fakt, że zabrał ze sobą kieszonkowe w wysokości 200 000 000 US$!!! No, ale skąd my to znamy...
Kolejny dzień z głowy. Do tego nasz agent też zrobił sobie wolne. Sam się czasem zastanawiam, jak ten kraj
funkcjonuje? Z czego żyje? Podejrzewam, że głownie PKB kształtują kwoty osiągane ze składów celnych na
przetrzymywanych i składowanych tam towarach.
W czwartek święto narodowe - Dzień Konstytucji. Znowu wszystko stoi!!!
Pozostaje nam piątek. Jak Memendez nie dopnie wszystkiego, co, znając już jego tempo działania, jest wielce
prawdopodobne, czekają na nas kolejne dni w domku z grzybkiem.
DZIEŃ 21 piątek 19 lipca, Rafael Perazza - Montevideo - Rafael. Perazza
U nas jak zwykle: stara bieda...
Pojechaliśmy do Stolicy załatwiać sprawę kaucji, gdzie z powodu jakiejś demonstracji stukaczy w kociołki (powoli
dzieje się to samo, co w Argentynie), zamknęli wcześniej bank. Czyli powtórka z rozrywki. Cóż, tydzień zaczyna
się w poniedziałek. Zahaczyliśmy wczoraj o naszą ambasadę, gdzie nas poinformowano, że URSUS miał już
problemy z wyciągnięciem kasy z TRADISUR-a. Na poniedziałek umówiliśmy się na spotkanie w Ambasadzie wraz
z szefem Tradisur-u celem podpisania dokumentów przy świadkach, do tego znających hiszpański.
Jak to załatwimy w poniedziałek, to przyszły tydzień będzie jakimś realnym terminem na wyciągniecie sprzętu, ale
nie chce sypać terminami, bo to i tak, jak widzicie, nie ma najmniejszego sensu.
Z ciekawszych wiadomości, to dowalili nam jeszcze 650$ jakiejś polisy, (nie mówiąc o kasie, jaką doliczają za
każdy dzień depozytu na składzie celnym...), o której wcześniej w ogóle nie było mowy, a bez niej nie możemy
wyciągnąć sprzętu. Mam wrażenie, że chcą nas oskubać.
Ta kasa, jak się dziesięć razy pytałem, nie miała być zwrotna, przez co mina od razu nam zrzedła.
Po telefonie z Ambasady do agenta 007 Memendeza, nagle okazało się, że jeżeli z tej polisy nie będziemy
korzystać (tj. nie spowodujemy żadnego wypadku) to jest zwrotna w 100 %...
To wszystko jest mocno podejrzane.
Tak więc teraz wszystkie te papiery i zobowiązania przepuszczamy przez Ambasadę. Dobrze, że choć ktoś stara
się nam pomoc w tym kraju.
A z przyjemniejszych wiadomości (oj, tych ostatnio było niewiele!): pogoda wspaniała, słoneczko świeci, o godz.
14.00 + 19oC. Taka zima mi odpowiada. Żeby jeszcze woda była cieplejsza...
DZIEŃ 23 niedziela 21 lipca, w dalszym ciągu Rafael Perazza
Tę pogodę, to chyba za szybko z Wojtkiem chwaliliśmy. Od rana siąpi...Z wypadu do San Jose de Mayo nici...
Zaliczyliśmy za to mecz piłki nożnej chłopaków z Rafael Perazza kontra sąsiednia wioska. "Nasi" dostali 3:0. Co
nas mile zaskoczyło, nie było po meczu walki kibiców na sztachety. Zamiast piwka większość trzymała pod
pachami termosy z gorąca wodą, służącą o zalewania pojemniczków z mate (narodowy napój tej części Ameryki szczegóły w następnej relacji). Nasz gospodarz - Senor Carlos Castro - mieszkający o jakieś 300 m od "stadionu"
zajechał tam wraz z rodzinką swoim samochodem, podobnie zresztą jak spora czzęść mieszkańców. Jakże
przypomina mi to niedzielne "wycieczki" sąsiadów z Junikowa do kościoła. Odległości tez maja podobne.
Aktualnie w San Rafael czujemy się już prawie jak u siebie. Prawie wszyscy nas znają (osada liczy sobie 7 ulic na
krzyż), wszyscy już się sobie wzajemnie kłaniamy. W sklepie mamy otwarty kredyt. Codziennie chodzimy do
gospodarza po gratisową butelkę mleka. Żebyśmy tylko nie wyszli na jakichś naciągaczy, to szybko dopowiem, że
nasz dobroczyńca ma około setki krów.
Powoli (czyt.: bardzo powoli) zgłębiamy tajniki castellano (tutejszy hiszpański).
Nasze dzienne wydatki na wyżywienie oscylują w granicach 25 peso, czyli 5 zł na łebka (przypominam, że
Urugwaj jest najdroższym krajem Ameryki Pd., a przewodniki mówią bodaj o min. 5$ za dzienne wyżywienie).
DZIEŃ 26 środa 24 lipca, Montevideo
Udało nam się w końcu opłacić kaucję w Banku de Seguro del Estado (w skrócie BSE :).
Zaznaczam, że nie byłoby to możliwe bez zaangażowania i udzielenia pomocy ze strony polskiego konsulatu w
Montevideo, a w szczególności Pani Konsul Reginy Jurkowskiej.
Pozostaje już teraz tylko odprawa celna, ale to już pestka, czyli jakieś 3 dni robocze.
Sprawę agenta 007 Memendeza wyjaśnię troszkę później, kiedy spłyną już wszystkie informacje.
W Urugwaju coraz mniej wesoło. W związku ze zmianą polityki pieniężnej państwa, co chwila wybuchają strajki.
Na jutro zapowiada się m.in.. strajk wszystkich urzędów.
Peso spada na łeb na szyje. Dziś wymienialiśmy dolce już za 25 peso (dwa tygodnie temu 18,50).
Dla nas droższe peso oznacza jedno: z dnia na dzień jest coraz taniej.
DZIEŃ 28 piątek 26 lipca, Rafael Perazza
Traktoriada 2002 (5/27)
Korzystając z wolnego czasu, jaki zawdzięczamy strajkom, udało nam się rozszyfrować skład wszechobecnej w
Urugwaju mate.
Podstawowym, a często jedynym składnikiem, niezbędnym do przyrządzenia tradycyjnej mate jest: Yerba Mate Ostrokrzew paragwajski (Ilex paraguanensis), a dokładniej jego rozdrobnione wysuszone liście, zawierające 2-5
% kofeiny.
Preparat wsypuje się do podajnika zwanego również mate. Wykonany jest z łupiny owocu o nazwie Arbol, który
po ścięciu wierzchołka i wydrążeniu miąższu stanowi solidną czarkę wielkości średniego jabłka. Następnie ubija się
w nim liście i zalewa wrzątkiem z termosu, który wraz z mate jest nieodzownym elementem życia codziennego
Urugwajczyka. Na ulicy, na poczcie, w sklepie, na dworcu i w kolejce przed bankiem - wszędzie widać ludzi
pijących mate.
Na większych stacjach benzynowych ustawiane są gigantyczne, prawie 2 metrowe termosy, z których kierowcy
mogą zatankować wrzątek do przyrządzenia mate.
Jak nam wyjaśniono, jest to najlepszy środek na ogrzanie w chłodne zimowe dni.
Nie raz sprawdzaliśmy, ale można by się kłócić, czy nie ma lepszych.
Poza tym na polskie zimy mate raczej nie wystarczy, mamy inne sposoby, np. ....cieple kalesony:
Jak już zalejemy mate wrzątkiem, pozostaje umiejscowić w podajniczku metalową rurkę z sitkiem na dole, (aby
nie zaciągac fusów), jest to tzw. bombilla (czyt. bombija), i... smacznego!
Z tym że do specyficznego smaku mate trzeba się przyzwyczaić. Pierwsze spotkanie nie było może
najprzyjemniejsze, gdyż mate ma charakterystyczny gorzkawo-cierpki smak, trochę jak mocna esencja
herbaciana.
Po opróżnieniu zalewamy jeszcze raz i kolejny, aż do utraty właściwosci.
W sprzedaży dostępne są też mieszanki Yerba mate z innymi dodatkami.
Podajemy jedna z nich dla miłośników egzotycznych napojów, niekoniecznie wyskokowych, oraz miłośników
botaniki:
Yerba Mate - Ostrokrzew paragwajski (Ilex paraguanensis) - liście - ok. 70 - 80%
Alfalfa - Lucerna siewna (Medicago sativa) - liście ok. 7%
Carnicera - Przymiotno buenosaryjskie (Conyza bonariensis) - liście - ok. 7%
Congorosa - ... - (Maytenus ilicifolia) - liście - ok. 7 %
Tilio - Lipa srebrzysta (Tillia tomentosa) - kwiatostany działają przeczyszczająco, stąd też są dodawane w
niewielkiej ilości (1%)
A stare sprawy po staremu.
Agent Memendez zapadł się dziś jakby pod ziemię, bo nijak nie można było nawiązać z nim kontaktu.
Nikt może nie przejmowałby się tym faktem, gdyby nie to, że miał dziś dopiąć formalności celne.
My tymczasem planujemy na weekend dalsza penetracje okolicy.
Przyda się podładować akumulatorki na poniedziałek.
DZIEŃ 30 niedziela 28 lipca, San Rafael
Postanowiliśmy pojechać stopem do Montevideo (nasze poprzednie wizyty nie pozwalały na zwiedzanie miasta).
Pierwsze auto złapaliśmy po 10 minutach. Zatrzymali się znajomi z sąsiedztwa i podwieźli nas 10km.
I na tym skończyła się nasza wycieczka.
Po dwóch godzinach zaczęliśmy wracać pieszo do domu...
Po raz kolejny przekonaliśmy się, tym razem ostatecznie, że podróżowanie autostopem po Urugwaju nie jest
łatwe.
DZIEŃ 32 wtorek 30 lipca, Montevideo
Uwaga, uwaga:
Dziś nastąpił, długo przez wszystkich oczekiwany, odbiór Ursusa i ciężarówki z portu. Nasza radość nie trwała
jednak zbyt długo. Po zdjęciu plomb z drzwi, okazało się, że mieliśmy włamanie do ciężarówki. Gdzie i kiedy?
Wiadomo tylko, że albo na statku, albo w składzie celnym... A wleźli przez okno po spiłowaniu skobli z zawiasów.
Zginął m.in. aparat szerokoobrazkowy, obiektyw 500mm, lornetka, statyw, namiot, 2 śpiwory, mapy oraz ciuchy i
materiały reklamowe.
Najbardziej bolesne jest to, że zawartość ciężarówki nie była ubezpieczona, nie było nawet takiej możliwości.
Teraz będziemy musieli dokupić sprzęt za środki przeznaczone na paliwo. A co z paliwem na dalsza podróż?
Naprawdę, nie umiem powiedzieć.
Nieco podupadli na duchu, zostawiliśmy za plecami Montevideo i ruszyliśmy do Rafael Perazza.
Pierwsze 75 km na kontynencie mamy zatem za sobą.
DZIEŃ 35 piątek 2 sierpnia
Raczej nie spodziewaliśmy się, że będziemy jechać do Montevideo z powrotem traktorem. Ale jak tu nie
skorzystać z zaproszenia jednej z największych stacji telewizyjnych w Urugwaju! Wyprawą zainteresowała się
mianowicie Montecarlo Television, Canal 4. Wzięliśmy udział we wstępie programu Buen Dia Uruguay. (Cieszy się
Traktoriada 2002 (6/27)
bardzo dużą oglądalnością). Ursusik posłużył jako środek transportu, którym przyjechała miejscowa gwiazda
filmowa - Leonardo... nazwisko mi uciekło, ale sprawa w toku. Przy okazji przedstawiono ogólny zarys wyprawy.
Niby nic wielkiego, ale na efekty nie trzeba było długo czekać. Jakieś pół godziny od emisji (szło na żywca),
zapukał ktoś do kabiny, otwieram drzwi i słyszymy: "Cześć, jak się masz?" Odwiedził nas Mariusz Nazaruk,
prowadzący z bratem firmę REMONT w Montevideo. Trochę pogadaliśmy o różnych sprawach. Naprawdę, fajnie
jest spotkać "swoich" w tak dalekim kraju. Mariusz szuka ludzi noszących to samo, co on nazwisko. Ma nadzieję
na odnalezienie zaginionych korzeni i prosi o kontakt: [email protected]
Nie tracąc czasu nawiązaliśmy kontakt z miejscowa prasa, tj. ogólnokrajowymi dziennikami "El Pais" i "El
Observador". Umówiliśmy się na wywiadzik i zdjęcia.
Tegoż samego dnia wzięliśmy udział w audycji radia CX 20.
Jednym słowem, wyprawa się rozkręca.
Daliśmy też znać o naszych kłopotach, kradzieży sprzętu itp. Kto wie, może ktoś w Urugwaju wyciągnie do nas
pomocną dłoń.
W drodze do naszego "rodzinnego" przysiółka zablokowaliśmy na około godzinę jedną z dwóch bramek
przejazdowych na moście spinającym brzegi Rio Santa Lucia. Kłopot pojawił się, kiedy odmówiono nam
darmowego przejazdu, co dwa dni wcześniej nie było problemem. Po dość długiej rozmowie, która zresztą i tak
nic nie wniosła, przedstawiano nam stawkę za przejazd - 130 peso, czyli ok. 25 zł, którą musieliśmy bez dyskusji
opłacić, gdyż policja w pewnym momencie przestała się uśmiechać...
DZIEŃ 36 sobota 3 sierpnia, Rafael Peraza
Media to jednak naprawdę potęga. Chyba cała nasza wioska oglądała wczoraj "Buen Dia Urugwaj". Od rana
zaczęli odwiedzać nas z gratulacjami i pozdrowieniami znajomi, dzieciaki i... przedstawiciele miejscowego ośrodka
kultury / biblioteki - Wiktor i Tiki.
Biblioteka w Rafael Peraza to, jak się przekonaliśmy, magiczne miejsce, ale o tym nieco później, bo za chwilę
nastąpi bardzo ważny moment w historii wioski - otwarcie dyskoteki "El Capital" (stolica). A my dostaliśmy
darmowe wejściówki...
DZIEŃ 37 niedziela 4 sierpnia, Rafael Peraza
Pobudka o 12.00. Minęło 6 godzin od końca imprezy, a w głowie wciąż huczy. Disco Urugayo... Ciekawe
doświadczenie, ale że poniekąd nie jestem koneserem tego typu muzyki, na jakiś czas mi wystarczy. (...przy
wyjściu dostaliśmy kolejne wejściówki na przyszłą sobotę...)
Na szczęście trafiło się też trochę dobrej rockowej muzyki jak i ostrzejszych kawałków.
Dosyć dużym zainteresowaniem wśród naszych znajomych cieszył się napój ochrzczony wczoraj jako submarino,
do którego sporządzenia posłużył pewien białoruski specyfik (jako jedyny z jemu podobnych ocalał "Wielką
Grabież", o której pisałem już wcześniej)
A co do biblioteki: cóż...
Zamkniecie na pewno jej nie grozi, przynajmniej do czasu, kiedy prowadzi ją Wiktor. Turnieje szachowe, pizza,
wszechobecna mate, gitara, rockowe kawałki z płyty, etc. To miejsce po prostu żyje. Żałuje, ze trafiliśmy tu tuż
przed wyjazdem, a nie kilka tygodni wcześniej 9
Wieczorem mieliśmy okazję pogłębiać swoja wiedzę na temat Urugwajskich kulinariów. Na stoliku stanęła Grappa
i szklanka.
Troszkę jak na Podhalu, szkło wędruje zgodnie z ruchem wskazówek zegara, tyle ze zamiast kieliszka krąży
szklanka, z której każdy po kolei sączy trunek. Stąd też mogą zaistnieć różnice spożycia.
DZIEŃ 38 poniedziałek 5 sierpnia, San Jose de Mayo
Dziś daliśmy małą popisówkę dla lokalnej TV i radio w San Jose.
DZIEŃ 42 piątek 9 sierpnia, Rafael Peraza
Cały tydzień spędziliśmy w oczekiwaniu na zamknięcie spraw związanych z włamaniem do ciężarówki oraz z
dokumentacją odprawy celnej. Wydaje mi się, że utknęliśmy w jakimś martwym punkcie, może znajdujemy się w
obrębie południowej odnogi Trójkąta Bermudzkiego...
Korzystając z tego czasu wymieniliśmy w Ursusie alternator, który odmówił posłuszeństwa. Zamocowaliśmy na
dachu ciężarówki ekwipunek zwalniając sporo miejsca w środku. Przygotowaliśmy dla dzieciaków ze Szkoły
Podstawowej nr 80 w Rafael Peraza pokaz slajdów przedstawiający Polskę. Dzieci oglądały z otwartymi buziami
ośnieżone szczyty Tatr, lasy, zachód słońca nad Bałtykiem etc., co chwila wzdychając w zachwycie (W Urugwaju
nie znają w ogóle śniegu, a najwyższy szczyt El Catedral liczy 513m). Gdy zapytałem, czy chcą się jeszcze czegoś
o naszym kraju dowiedzieć, wszystkie poderwały się przygniatając mnie do ściany. Myślałem, że to już moja
ostatnia chwila. Na szczęście szybka interwencja nauczyciela uratowała mnie przed stratowaniem.
Gdy już chciałem już uciekać do swoich zajęć, przyprowadzono jeszcze kolejno w sumie 5 grup, mówiąc za
każdym razem, że to już ostatnia. Nie spodziewałem się, że nasze pokazy spotkają się aż z tak dużym
zainteresowaniem.
Traktoriada 2002 (7/27)
Mieliśmy też kilka "wycieczek" z dwóch pobliskich szkół, które przyszły do nas, aby przeprowadzić wywiad i
zobaczyć sprzęt.
W ciężarówce wyświetlamy również slajdy dla zainteresowanych (nasza "sala projekcyjna" mieści ok. 10 widzów).
W tej właśnie chwili grupka dzieciaków wisi u drzwi ciężarówki przyglądając się nam i naszej pracy. Czujemy się
czasami jak eksponaty zoo objazdowego. :
Chciałbym jeszcze wspomnieć, że dziś obchodzimy okrągła "rocznicę", a mianowicie 1 miesiąc w Rafael Peraza.
DZIEŃ 43 sobota 10 sierpnia, Rafael Peraza /San Jose de Mayo
Dziś rano do gimnazjum w Rafael Peraza przyjechał znany pisarz, historyk i podróżnik Urugwajski - Gonzalo
Abella - promując swoją nową książkę o mitach i legendach urugwajskich. Najciekawsza część spotkania miała
miejsce po prelekcji, kiedy w kilkuosobowym gronie spotkaliśmy się w domu Wiktora. Gonzalo i jego żona
opowiedzieli nam mnóstwo ciekawych historii związanych z Urugwajem.
Ganzalo był m.in. uchodźcą politycznym w czasie dyktatury wojskowej w Urugwaju (1974 - 1985). Większość
tego czasu spędził na Uniwersytecie Hawańskim na Kubie. W latach 1980/81 gościł natomiast w Moskwie,
poznając uroki naszej części świata. Stad miedzy innymi w jego bogatym repertuarze znalazła się "Katiusza" i
inne radzieckie piosenki.
Najsmutniejsze opowieści związane były z Indianami Charrua żyjącymi niegdyś na terytorium Urugwaju. (w
żadnych oficjalnych opracowaniach się o tym nie mówi). Tuż po uzyskaniu niepodległości, pierwszy prezydent
Urugwaju - Fructuoso Riviera "Fructos", postanowił "uporządkować" kwestię związaną z własnością ziemi. Było to
bardzo ważne, biorąc pod uwagę rosnące znaczenie tzw. estancias, czyli wielkoobszarowych gospodarstw.
Największy problem stanowiły koczownicze grupy Indian z plemienia Charrua, wędrujące po terenie kraju,
niszczące zasieki stawiane przez osadników i wykradające ich inwentarz. W 1831 roku prezydent Riviera
zorganizował spotkanie wszystkich wodzów poszczególnych plemion. Na spotkanie przybyło również wiele kobiet i
dzieci. Miejsce wybrano znakomicie, gdyż otoczone było z trzech stron wzgórzami, a jedyną drogę ucieczki
zamykała rzeka. Gdy wszyscy dotarli na miejsce, przywitał ich gęsty grad kul z karabinów. W ten oto sposób
zniszczone zostały struktury plemienne, a co za tym idzie, doprowadziło to do zaniku kultury Indian Charrua.
Miejsce to nazwano Salsipuedes - ("uciekaj, jeśli możesz"). W literaturze owa rzeź nosi nazwę "bitwa pod
Salsipuedes".
Po dziś dzień trwają starania ze strony pewnych oficjeli, aby wymazać z historii fakty związane z kulturą i
istnieniem Indian na tych terenach.
Wieczorem zostaliśmy zaproszeni na candomble, kultywowane przez ekipę z Rafael Peraza, a dokładniej zespól
Afro Pueblo. Tradycyjne ceremonie candomble są elementem afro-urugwajskich kultów wywodzących się z
wierzeń afrykańskich. Obrzęd candomble opiera się na rytualnych tańcach wiodących do opętania. Jednak nikogo
z naszych znajomych podczas grania, śpiewania i tańczenia nic nie opętało. Tutaj traktuje się to przede wszystkim
jako rozrywkę. Ciekawe jest strojenie bębnów ustawionych dookoła płonącego ogniska z gazet. Rozgrzewając się
przy płomieniach uzyskują odpowiednie brzmienie.
W candoble używa się trzech rodzajów bębnów (tambores): pierwszy i największy to piano mierzący około metra
dający niski dźwięk. Stanowi on też bazę rytmu. Drugi to repiqu, nieco mniejszy, najważniejszy z tercetu. Daje
możliwość improwizacji. Jak się go tu określa - rozmawia zarówno z piano jak i z najmniejszym - chico, który
spełnia tą samą funkcję, co piano, z tą tylko różnicą, że daje najwyższy dźwięk ze wszystkich.
Co tu zresztą dużo mówić - postaram się wkrótce przesłać próbkę.
Dostaliśmy także wejściówki na koncert jednego z najbardziej popularnych w Urugwaju zespołów rockowych- NO
TE VA GUSTAR ("Nie spodoba Ci się"), gdzie pojechaliśmy z Tiki, Paulem i Carmen.
Panuje tu nieco dziwny zwyczaj rozpoczynania imprez koło 1 w nocy. Kończą się ok. 6 rano. Po koncercie
poznaliśmy chłopaków z kapeli. Mamy od nich zaproszenie na przyszły tydzień do Monte.
DZIEŃ 54 środa 21 sierpnia, Rafael Peraza
Dziś ostatnie przygotowania przed długo oczekiwanym wyjazdem.
Zamontowaliśmy w traktorze zaczep do holowania przyczepy. Wiktor poświęcił nam już drugi z kolei dzień.
Ładnych kilka godzin trwało wyszlifowanie urugwajskiego haka, żeby pasował do naszego zaczepu. Przy
pomocniczym kole od przyczepy puściły łączenia, będziemy musieli to jutro zespawać.
Montujemy też zabezpieczenie okien, żeby zapobiec, lub przynajmniej znacznie utrudnić ewentualne włamanie,
jak to miało miejsce w porcie Montevideo (lub na statku).
DZIEŃ 55 czwartek 22 sierpnia, Rafael Peraza
Od rana zabraliśmy się ostro do roboty. Zamocowaliśmy ekwipunek na dachu. Pożegnaliśmy się już prawie ze
wszystkimi. Niestety mały szczegół powstrzymał nasz wyjazd: nawaliła hydraulika w ciężarówce.
Najprawdopodobniej zapchał się jakiś przewód, bo kompresor nie pompuje prawie powietrza do tylnej części
wozu, przez co zablokowane są przez długi czas tylne hamulce i nie można ruszyć maszyny przez ponad 15 minut
od włączenia silnika.
Poza tym jakiś inny przewód musiał się rozszczelnić, bo bardzo szybko schodzi powietrze z układu hydraulicznego.
Był już jeden majster, ale nie chciał się za to zabrać. Ma niedługo przyjechać następny... Zobaczymy.
Problem w tym, że staramy się to naprawić za darmo, co nieco utrudnia sprawę. Przepraszam za bardzo nieścisłe
określenia techniczne, ale mechanika to nie moja profesja.
Traktoriada 2002 (8/27)
Zatem jutro z rana wyjazd.
Od dzisiaj naszym jedynym aktualnym adresem mailowym jest: [email protected]
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to pojutrze powinniśmy przekroczyć most graniczny na rzece Urugwaj
nieopodal miejscowości Fray Bentos.
Do końca tygodnia powinniśmy dotrzeć zatem do Buenos Aires w Argentynie.
DZIEŃ 62 czwartek, 29 sierpnia, Buenos Aires
Halo! Tu Michał... odbiór!
Po 60 dniach pobytu Marcina i Wojtka w Urugwaju i Argentynie, walki o sprzęt z południowoamerykańską
biurokracją, przejechaniu pierwszych kilometrów z Montevideo do Buenos Aires, wzmocniłem 27 sierpnia
dwuosobową ekipę "Traktoriady".
Obecnie stacjonujemy w POM-ie (Polskim Ośrodku Młodzieżowym) w Bursaco, wiosce na obrzeżach stolicy
Argentyny, w której mieszka ok. 150 tys. osób.
Pierwsze godziny mojego pobytu przeznaczyliśmy na poznawanie sprzętu. Najpierw wszystkie zakamarki
ciężarówki i wyposażenia, a następnie gwóźdź programu - traktor. Czeka mnie jeszcze kurs jazdy naszym
Ursusem. Jeździłem już, co prawda, pojazdem tej marki, ale był to traktor z 1964 roku. Teraz czas sprawdzić
możliwości nowszej produkcji Ursusa.
Kolejne dni spędzamy na przygotowaniach do podróży na zachód, w stronę Andów. Spotykamy się z
przedstawicielami Polonii argentyńskiej, która nas gości i stara się przygotować na wszelkie potencjalne
niebezpieczeństwa czyhające w Argentynie, opisując rzeczywistą sytuację kraju i mentalność autochtonów.
Prawdziwa Argentyna oraz prowincja Buenos Aires to są ponoć dwa odrębne światy. Podróżując po Buenos Aires
można trafić do wielu dzielnic biedoty, z których podobno trudno jest wyjść cało. Na każdym kroku, nawet w
centrum miasta, widać tony śmieci, brudne stragany i biedne dzieci. Ale niektóre zasłyszane historie wydają się
wręcz nieprawdopodobne. Ostatnio w telewizji argentyńskiej był reportaż o jednej z dzielnic - slumsie. Panuje tam
głód, a o skali tego problemu świadczyć może poniższa historia: Transport krów przejeżdżający przez tą dzielnicę
został napadnięty przez miejscową ludność. Nie była to jednak zwykła napaść w celu kradzieży mienia. Wszystkie
krowy zostały żywcem porąbane siekierami, pocięte nożami i porozrywane, każdy brał tyle mięsa, ile się dało...
no comments!
Opieka zdrowotna pozostawia również wiele do życzenia. Często narzekamy na służby medyczne w Polsce, ale
wiem, że tu na miejscu z usług pomocy lekarskiej korzystali będziemy w ostateczności. Jedna z historii opowiada
o wizycie polskiej rodziny z chorym dzieckiem w głównym szpitalu dziecięcym, w którym, delikatnie mówiąc,
warunki sanitarne były na bardzo niskim poziomie. Lekarz, widząc Europejczyków, poradził im, żeby wybrali się
do innej placówki, a najlepiej, żeby nie dotykali niczego - poręczy, ławek a nawet ścian.
Kilka słów na temat, który nas studentów bardzo interesuje, czyli poziomu edukacji. W szóstej klasie szkoły
podstawowej w centrum stolicy kraju dzieci mają jeden zeszyt do wszystkich przedmiotów. Nie używają żadnych
podręczników. Na matematyce obecnie są na etapie dzielenia i mnożenia ułamków. Córka Polaków, którzy
wracają w najbliższych miesiącach do kraju, ucząca się w tej klasie nie może zrozumieć, po co będzie uczyła się
niektórych przedmiotów np. biologii czy geografii Tutaj nie ma ich po prostu w programie na tym poziomie
edukacji.
Większa część rad praktycznych otrzymanych od miejscowych dotyczy poruszania się wszelkimi pojazdami po
lokalnych drogach. Z naszych obserwacji wynika, że kierowcy się do nich stosują (nawet taksówkarz, który
wczoraj w nocy odwoził nas do domu). Należy zawsze blokować drzwi w samochodzie. Jeżdżąc w nocy nie
zatrzymywać się na czerwonym świetle, a tak naprawdę to unikać jazdy nocą (szczególnie traktorem, którym
trudno jest uciekać, choć zawsze można próbować taranować). Szukając miejsca na nocleg naszym domem na
kółkach wybierać potencjalnie bardziej bezpieczne lokalizacje, np. w pobliżu komisariatu policji. Choć i w tym
przypadku lepiej zbratać się z policjantami przekupując ich banknotem jednodolarowym lub paczką papierosów, w
innym przypadku oni sami mogą być inicjatorami jakichś nieprzyjemnych działań w stosunku do nas. Warto
zakupić więc odpowiednią ilość taniego wina w kartonach oraz papierosów, aby móc zawsze częstować tych
typów, którzy będą się tego domagali. Jest to pewnie łatwiejsze, niż tłumaczenie im po hiszpańsku, że jesteśmy
sportowcami zdrowo się odżywiającymi i dlatego nie pijemy taniego wina i nie palimy :).
DZIEŃ 63 piątek, 30 sierpnia, Buenos Aires / Burzaco
Wczoraj wybraliśmy się do Capitalu, czyli centrum Buenos Aires. Mieliśmy pozałatwiać kupę ważnych spraw, m.in.
odwiedzić naszą ambasadę i odbyć spotkanie w dziale marketingu IPF (jedna z rafinerii argentyńskich), celem
zdobycia talonów na paliwo. Nic jednak z naszych ambitnych planów nie wyszło. Na dworcu w Burzaco
powiedziano nam, że nie kursują żadne pociągi do Capitalu, ponieważ strajkujący palą opony w strategicznych
punktach miasta, blokując tym samym drogi dojazdowe do centrum - zarówno tory jak i mosty samochodowe. Z
wiarygodnych źródeł wynikało, że uzbrojeni w kije bejsbolowe, sztachety i inne narzędzia pikieteros nie
przepuszczają nawet pieszych, a próba przedarcia się przez blokadę może skończyć się tragicznie. Tyle, jeśli
chodzi o piątkowe załatwianie spraw.
DZIEŃ 64 sobota, 31 sierpnia, Burzaco
Na śniadanko postanowiliśmy zrobić naleśniki. Ale jak tu rozmieszać porządnie
taką ilość masy na trzech chłopów? Polak w potrzebie zawsze coś
wykombinuje... Wśród przeróżnych narzędzi mamy m.in. wiertarkę, którą
Traktoriada 2002 (9/27)
postanowiliśmy przerobić na mikser. Może przykręcić jakiś
patyczek do wiertła? Nie, to chyba nienajlepszy pomysł...
Zrobiliśmy
więc
drewnianą
kwirlejkę.
Następnie
zamontowaliśmy w miejscu wiertła. To naprawdę działa!!!
Po południu przyjechali do POM-u m.in. Robert z Dorotą.
Przywieźli ze sobą mnóstwo wołowiny. No i zaczął się najpierw
ceremoniał przygotowywania mięsa, a następnie wielkie
grillowanie na potężnym ruszcie. W jednym momencie robiło
się w parillero, żeby nie skłamać, ok. 10kg mięsiwa. Jak ktoś
mnie po przyjeździe do Polski zaprosi na grilla to chyba go
wyśmieję, bo argentyńskie parillero jest nie do pobicia.
Robert obiecał poszukać dla nas "mapę krowy" :. Jak ją
dostaniemy, to opiszę, co dokładnie znajdowało się na ruszcie. Teraz nie potrafię większości z tych rzeczy nazwać
nawet po polsku. Zresztą nie ważne, co to było dokładnie i jak się nazywało, było w każdym razie wyśmienite.
Palce lizać!
Dotarł też dziś na spotkanie z nami przedstawiciel firmy
mającej w przyszłości współpracować z Ursusem - inż. Adrian
Di Fonzo. Zjedliśmy razem kilka kawałków asado, oraz
nauczyliśmy go podstawowego zwrotu w języku polskim, czyli:
"Na zdrowie!". Pan Adrian miał okazję kilka razy go powtórzyć.
Oczywiście pokazaliśmy mu traktor, zrobił nawet rundkę po
okolicy. Bardzo mu się podobało. Stwierdził, że są to traktory,
które maja dużą szansę, żeby zaistnieć w Argentynie. Wielkie
gospodarstwa nie potrzebują zaawansowanej technologii.
Najważniejsza jest prosta obsługa i przede wszystkim
niezawodność. A te właśnie zalety posiada polski URSUS.
Trzymamy kciuki żeby ta współpraca przyniosła dobre wyniki.
Spotkaliśmy się też wszyscy z Sebastianem Siejko, który
chciałby przyłączyć się do nas za jakieś 3 miesiące. Na
zakończenie wieczoru przeprowadziliśmy w domu Jadwigi i Alberta mały pokaz slajdów z naszego kraju.
Sobota dala nam niesamowita ilość pozytywnych wrażeń!
DZIEŃ 65 niedziela, 1 września, Buenos Aires
I w końcu udało się! Pojechaliśmy do Buenos, do capitalu, bo tak tutaj wszyscy mówią na stolicę. Żeby nie tracić
czasu i energii jako środek lokomocji wybraliśmy rowery. Mały problem polega na tym, że nasze rowery (Jubilat,
Wigry 3 i Ural) są sprzętem wiekowym (np. Ural to rocznik '91, produkcja jeszcze ZSRR) i dojecha ły do Ameryki w
stanie nie nadającym się do użytku. Po kilku godzinach (a właściwie dniach) remontu, zakupu i dorabiania części
stały się pojazdami dopuszczonymi do ruchu. Ale jak się okazało, nie do końca. Nasze małe Wigry (użytkowane
przez dużego Michała) po kilku kilometrach straciły podstawową część, nie koło, tylko jednego małego pedałka.
Nie pomogło nic dobijanie klina kamieniem, ani płytą chodnikową. Pozostało wykorzystanie Urala jako ciągnika.
Efekt był taki, że trzech dzielnych Polaków (czyli my) jeździło najszerszą ulicą świata (dwanaście pasów w jedną
stronę) Uralem, który był ciągnikiem, uszkodzonymi Wigrami na holu i Jubilatem, który był pilotem transportu:
Wczoraj po raz kolejny doświadczyliśmy, że w Argentynie podobają się nam najbardziej (i może jak do tej pory
jedynie) dwie rzeczy: opisane wczoraj mięso z Parillero i niskie ceny. Tutaj wszystko jest dwa, trzy razy tańsze.
Duża pizza Margherita (całkiem niezła i bogata) kosztuje 4 zł w centrum miasta. Bilet do kina o standardzie
europejskim na najnowszy film - 5 zł, a na dwa starsze 4 zł; 1,5l coca-coli w sklepie nocnym 2,75 zł; no i litr piwa
miejscowego 1,8 zł, a Heinekena 2 zł.
Nadszedł czas powrotu w nocy pociągiem z capitalu do Burzaco. Na głównym, ogromnym dworcu Constitución
przywitało nas kilku uzbrojonych policjantów. Niby nic wielkiego, mieli pałki i broń. Ale pałki były półtorametrowe,
a broń to obrzyny, które nosili jakby to były zwykle latarki, albo polskie gumowe pałki policyjne. Niestety, nie
chcieli sobie zrobić zdjęcia z nami, bali się szefa.
DZIEŃ 69 czwartek 5 września Iguazu
W wolnej chwili w trakcie załatwiania wszystkich, ponoć niezbędnych spraw papierkowych wybraliśmy się (Wojtek
i Michał) nad słynne wodospady Iguazu. Była to podróż dość daleka, ponieważ do przejechania w jedną stronę
mieliśmy 1300 km. Okazało się jednak, że pojęcie odległości jest w Argentynie nieco inaczej rozumiane niż w
Europie. Co prawda przejazd autobusem zajął blisko 19 godzin, ale tutaj firmy przewozowe stosują nieco inne
Traktoriada 2002 (10/27)
standardy niż u nas. Otóż autobusy dzielą się na cama i semi cama. Są to po prostu "łóżko" i "półłóżko", czyli
bardzo wygodne fotele z dużą ilością miejsca na nogi nawet dla wysokiego Europejczyka. Ponadto, kelner serwuje
obiad na gorąco (dużo lepszy jedzenie oferowane w samolotach), do tego wino i często szampan oraz whisky (nie
do wyboru, tylko jedno po drugim). Natomiast rano podawane jest śniadanie z gorącą kawą i herbatą. I co
najważniejsze wszystko to kosztuje 70 zł. Tak to można podróżować!
Rano po dotarciu na miejsce od razu wyruszyliśmy do Parku Narodowego Iguazu. Wodospady te zaliczane są do
najbardziej spektakularnych na świecie (obok Niagary w USA i wodospadów Victoria w Afryce Południowej). I
rzeczywiście, spędziliśmy tam cały dzień, przeszliśmy każdą ścieżkę, tak by zobaczyć wodospady ze wszystkich
możliwych perspektyw. Widok jest po prostu niesamowity. Najbardziej znane i najlepsze miejsce nazywa się
Gardziel Diabła. Wygląda to tak, jakby szeroka rzeka (prawie jezioro), nagle zapadała się pod ziemię wpadając w
wąski wąwóz. Można podjechać w to miejsce od strony argentyńskiej pociągiem i przejść kilometr po kładkach
nad wodą (z polskiej stali) lub podpłynąć motorówką. Z drugiej strony, już w Brazylii, jest tylko jeden punkt
widokowy, ale ponoć jeszcze bardziej spektakularny. Iguazu jest to wielkie rozlewisko wodne na granicy
argentyńsko - brazylijsko - paragwajskiej, które wpadając w wąski wąwóz tworzy serię wielu wodospadów. Po
środku znajduje się wyspa Isla Martin, na którą można dostać się promem i stamtąd podziwiać widoki. Trudno
jest porównać wodospady Iguazu do choćby Niagary, ponieważ wszystkie tego typu wodospady są niesamowite i
wywołują podziw i refleksje nad siłami natury. Można jednak stwierdzić podstawową różnicę okolicy tych
wodospadów. W przeciwieństwie do Niagary, wokół Iguazu wszędzie jest dzika przyroda. I choć można tu spotkać
wielu turystów, a organizacja jest na wysokim poziomie, to daleko jeszcze do komercji spotykanej w wielu innych
miejscach tego typu.
Po zmroku przyszła pora na znalezienie jakiegoś lokum na noc. Szwędaliśmy się po miasteczku szukając
odpowiedniego (czytaj: taniego) miejsca. Spotkaliśmy dwóch Brytyjczyków, którzy wskazali nam pewien hostel o
przyzwoitych warunkach za 10 zł. Pozostał on dla nas tajemnicą, gdyż nie udało nam się do niego dotrzeć.
Znaleźliśmy natomiast inny, nowy, bardzo przyjemny hostel. Jakąż radość sprawił nam fakt, że recepcjonista
mówił po angielsku! A jeszcze większą, jak pozwolił rozbić nam nasz namiot w ogródku za darmo. Był to
wspaniały pomysł, ale nie do końca. Namiot, a właściwie namiocik, został zakupiony w Auchan na 2 godziny przed
odjazdem z Polski i kosztował 50 zł. Wzdłuż nie mieści się w nim nawet jedna osoba. Ale cóż, my starzy harcerze
nie damy się! Plecaki przy głowach (żeby nie ukradli) a nogi w śpiworach na zewnątrz. Szybko zasnęliśmy, ale
pierwsze problemy zaczęły się w nocy, kiedy wyobraziłem sobie chodzące po mnie pająki, którymi wcześniej
straszyli nas miejscowi. Ten problem został jednak przez nas zbagatelizowany, kiedy zaczęło padać. Nie mieliśmy
innego wyjścia jak podkulić nogi i schować (czytaj wepchnąć) je do środka namiotu. Następnie podjęliśmy próbę
zapięcia namiotu. Okazało się, że producent zaoszczędził na suwaku i po prostu go nie zamontował w dolnej
części poły. Summa summarum namiot zdał egzamin, prawie nie przemókł. A to czy się wyspaliśmy, to już inna
bajka.
A oto kilka informacji praktycznych:
Bilet autobusowy z Buenos Aires do Puerto Iguazu - ok. 70 zł. (cama)
Wstęp do Parku Narodowego Iguazu - 10 zł.
Podpłynięcie motorówką do wodospadów (15 min.) - 34 zł.
Wycieczka motorówką wokół wodospadów - full day (min. pod Gardziel Diabła) - 80 zł.
Spływ pontonem (obserwowanie miejscowej fauny i flory) - 17 zł.
DZIEŃ 72 niedziela 8 września Juhin
Nareszcie! Dzisiaj rano wyruszyliśmy z Buenos Aires! Najpierw odbyły się jednak oficjalne chrzciny naszych
pojazdów. Były szampany rozbite na wozach przez piękne polskie kobiety - Jadwigę i Sandrę i nadane zostały
imiona. Traktor od dzisiaj zwie się Tranquilo, a Mercedes - Manana. Są to dwa dla nas najważniejsze i chyba
najczęściej używane słowa (poza cerveza) w Ameryce Południowej. "Tranquilo" znaczy "spokojnie, bez pośpiechu,
wyluzuj" i jest to typowe podejście miejscowych do wszelkich spraw. "Manana" natomiast znaczy "jutro", bo tutaj
na prawdę panuje zasada: "co masz zrobić dzisiaj, zrób jutro".
Przekonaliśmy się o tym wszystkim przez ostatnie dwa
miesiące załatwiania wszystkich formalności w Urugwaju i
Argentynie. Ponadto oczywiste jest, że naszym głównym
pojazdem - traktorem - jeździ się spokojnie, czyli tranquilo. A
Mercedes... cóż, może jutro jeszcze pojedzie...
Wychodząc z założenia, że jak coś się popsuje na samym
początku wyjazdu, to później nie będzie już problemów, należy
stwierdzić, że nasz wyjazd był udany. Po przejechaniu prawie
10 km odkryliśmy nową część w naszym pojeździe, która
okazała się zbędna. Była nią śruba wbita w oponę, co
powodowało oczywiście spadek ciśnienia w tym kole.
Podjęliśmy więc samodzielne próby zmiany koła. Żaden z nas
tego nie robił w samochodzie ciężarowym i okazało się to nieco
trudniejsze niż w osobówce. Niestety siła i ciężar nas trzech nie
starczyła do odkręcenia zaciśniętych śrub. Musieliśmy
skorzystać z pomocy miejscowego fachowca, który znał proste,
acz skuteczne metody rozwiązania naszego problemu i mogliśmy ruszyć dalej.
Traktoriada 2002 (11/27)
Pierwszy nocleg na trasie spędziliśmy na miejscowej stacji benzynowej przy samej trasie w odległości 100 km od
Buenos Aires. Mieliśmy możliwość podłączenia się do prądu i skorzystania z toalet.
DZIEŃ 73 poniedziałek 9 września Miguel Torres
Drugi dzień przejazdu rozpoczął się sukcesem Marcina. Po negocjacjach z szefem bramki opłat za korzystanie z
dróg, uzyskaliśmy zgodę na przejazd za darmo. Zdążyliśmy jednak ujechać ledwie kilka kilometrów i w pierwszej
miejscowości, gdzie planowaliśmy kupić świeżutkie bułeczki na śniadanie, zatrzymał nas dziennikarz radiowy.
Przez kilkadziesiąt minut szedł na żywo reportaż radiowy o Traktoriadzie. Skutki tego wydarzenia odczuliśmy już
za chwilę, kiedy to podjechał do nas miejscowy, Polak z pochodzenia. Zastał nas podczas konsumpcji jajecznicy
po żydowsku (dużo cebuli i trochę jajek) i po krótkiej, miłej konwersacji zaproponował nam jedzenie. Marcin
pojechał z uprzejmym Argentyńczykiem i wrócił z jajkami, bułkami oraz gotową sztuką mięsa z parillo.
Przejechaliśmy dzisiaj 280 km. Była kontrola policyjna, podczas której mili panowie bezczelnie zapytali nas o
monety, dolary a później 20-30 peso. Nie dostali nic. I oby tak dalej. Ostatnie kilometry przejechaliśmy już po
ciemku. Na jednym ze skrzyżowań była kolejna kontrola policyjna. Chcieliśmy jej uniknąć, a ponieważ szukaliśmy
już bezpiecznego miejsca na noc podjęliśmy szybką decyzję o zboczeniu z trasy. Zatrzymaliśmy się w pierwszej
miejscowości - Miguel Torres. Najpierw szukaliśmy księdza (po hiszpańsku kura), aby zatrzymać się na terenie
parafii. Następnie próbowaliśmy znaleźć prezydenta kościoła, aż w końcu trafiliśmy na posterunek policji. Byli to ci
sami policjanci, którzy stali na skrzyżowaniu. Kiedy wrócili już z terenu, okazało się, że są bardzo mili i udostępnili
nam prąd. OK., pora spać. Dobranoc.
DZIEŃ 74 wtorek 10 września, gdzieś na równinach na drodze do Cordoby
Rano
wzbudziliśmy
ogólne
zainteresowanie
wśród
mieszkańców wioski. W miejscowej szkole Marcin zorganizował
pokaz slajdów o Polsce. Nie obyło się bez wspólnych fotografii,
wymiany uprzejmości, uścisków dłoni i pocałunków.
Po raz kolejny zaskoczyła nas policja. Nasi mili panowie
policjanci, którzy udostępnili nam bezpieczne miejsce
postojowe oraz prąd, byli od rana w terenie, tzn. na pobliskim
skrzyżowaniu. Gdy podjechaliśmy w to miejsce, z daleka
pozdrawiali nas i machali. Byliśmy pewni, że jest to kolejne
uprzejme spotkanie z ludnością lokalną. Jednak, kiedy policjant
podszedł do szoferki usłyszeliśmy znajomą sentencję "monety, dolares..." I znowu nic nie dostali...
Dalsza
część trasy
była
wyjątkowo monotonna. Dookoła tylko równiny i pola a odcinki
proste ciągną się kilometrami. Podróż staraliśmy się umilać
sobie
wygłupami
na
drodze
i
filmowaniem.
Teraz
zaparkowaliśmy na stacji benzynowej i zjedliśmy kolację.
Zaserwowaliśmy sobie omlet po hiszpańsku. A właściwie to
miał być omlet po hiszpańsku...
DZIEŃ 75 środa 11 września, Ośrodek El Parador de la
Montana w Sierras Chicas
Prawie cała trasa z Buenos Aires do Cordoby, licząca 900 km,
to rozległe równiny pokryte polami. Wioski, a nawet skrzyżowania dróg oddalone są od siebie o kilkadziesiąt
kilometrów. Tutejsze gospodarstwa rolne są olbrzymie w porównaniu z tymi w Polsce, ponieważ mają często
ponad 1000 ha. Monotonię dróg wśród zaoranych pól (jest zima, więc nie ma jeszcze tutaj upraw) umilają
miejscowi mieszkańcy, którzy na ogół pozdrawiają nas bardzo entuzjastycznie. Widok gaucho (tak się określa
miejscowych kowboi) jadącego na oklep na koniu i machającego do nas wesoło zaprzecza wielu przestrogom,
które słyszeliśmy przed odjazdem, że powinniśmy być bardzo sceptyczni i uważać na wszystko dookoła. O dziwo
wiele osób spotkanych gdzieś na trasie już o nas słyszało. Zdarzyło się nawet, że podjechali do nas z pytaniem
czy to my jesteśmy "Traktoriada".
Najczęściej widzianymi przez nas zwierzętami podczas przejazdu jest bydło, które całymi stadami pasie się na
łąkach. Konsumpcja wołowiny w Argentynie jest olbrzymia. Jest to jednak zupełnie inna wołowina niż dostępna w
Polsce, ponieważ tutejsze zwierzęta pasą się same na olbrzymich pastwiskach. Poza tym nie są to krowy mleczne.
Według Argentyńczyków ma to ogromnie znaczenie dla jakości i smaku mięsa.
Niecodziennym widokiem w Polsce, a tutaj całkiem normalnym, jest stojący osioł na środku drogi, który jak to na
osła przystało nic sobie nie robi z klaksonu samochodowego. Konie, a czasami nawet stada koni przez nikogo nie
pilnowane również pasą się przy drodze i nierzadko wchodzą na asfalt. Czasami, przy samej trasie mają swoje
nory małe gryzonie, które wyglądają jak większe chomiki. Gdy przejeżdża się samochodem (i traktorem), to
Traktoriada 2002 (12/27)
uciekają jakby wprost spod kół. Dzisiaj jednak krajobraz uległ znacznemu urozmaiceniu, ponieważ wjechaliśmy w
góry. Zatrzymaliśmy nasze pojazdy przy pierwszym wzniesieniu i wbiegliśmy na szczyt, żeby nacieszyć się ich
widokiem. Są to Sierras Chicas, czyli niewysokie góry na południe od Cordoby. Noc spędziliśmy w gospodarstwie
El Parador de la Montana stworzonym na wzór europejskich gospodarstw agroturystycznych. Jest ono
umiejscowione w górach i prowadziła do niego polna droga. Zapoznaliśmy się tutaj z miejscowymi wyrobami konfiturami i nalewkami, m.in. Peperiną, produkowaną ponoć tylko w tym regionie. Ponadto opowiedziano nam o
miejscowych wężach i owadach, a szczególnie tych niebezpiecznych. Na miejscu znajdowało się również niewielkie
muzeum paleontologiczne z fragmentami pancerza i kości dinozaurów.
Na terenie gospodarstwa zobaczyć można wiele bardzo ciekawych rzeźb Alejandro Marmo. Są one całe z metalu
(złomu), a właściwie głównie ze starych części samochodowych. Więcej informacji o gospodarstwie na stronie
www.calamuchita.com/Parador, a o rzeźbach www.alejandromarmo.com.ar
DZIEŃ 77 piątek 13 września, Cordoba
W Cordobie poznaliśmy Polaków, z których większość od kilku pokoleń mieszka w Argentynie. Zostaliśmy bardzo
mile przyjęci i mieliśmy możliwość przekonać się jak mocno Polacy kultywują polskie tradycje. Oprócz pierogów,
którymi byliśmy poczęstowali na samym początku, gotują także wiele innych potraw polskich, z bigosem na czele.
Ale nie to jest najważniejsze. Przede wszystkim tańczą w zespole folklorystycznym wiele typowych tańców z
różnych części Polski. Mają przygotowane odpowiednie stroje, a część z nich to oryginalne kilkudziesięcioletnie
ubrania zdobyte w niewielkich miejscowościach w Polsce.
Nauczycielem tańca jest Victor. Trzeba powiedzie ć, że jest profesjonalnie przygotowany do tego zajęcia, ponieważ
skończył odpowiednie szkoły choreograficzne w Polsce. Ponadto Victor prowadzi niedzielną polską szkółkę, gdzie
uczy przede wszystkim języka polskiego. Mówi po Polsku bezbłędnie. Mieszka na terenie Związku Polskiego przy
ulicy Polonia w Cordobie. Victor może być dla innych przykładem, wręcz idealnym Polakiem-emigrantem. świetnie
zna historię i tradycje polskie (musimy przyznać, że lepiej od nas). Jest tylko jeden mały feler w historii Victora...
nie jest Polakiem, nie ma pochodzenia polskiego, urodził się Argentynie!... Od jego żony Marty dowiedzieliśmy się,
że od lat młodzieńczych zafascynowany był Polską. Przychodził do Związku Polskiego, gdzie zaczął tańczyć tańce
ludowe. Po skończonych studiach w Argentynie, wyjechał na kolejne studia do Polski. Nauczył się polskiego,
tańczył w polskich zespołach folklorystycznych, z którymi występował w wielu miejscach w naszym kraju. Poznał
Martę, wtedy studentkę prawa w Krakowie. Po studiach przenieśli się razem z córką do Cordoby. Historia Victora
nas po prostu zafascynowała.
DZIEŃ 79 niedziela 15 września droga z Cordoby do La Rioja przez góry Los Gigantes
Trasę Cordoba - La Rioja można pokonać dwoma drogami.
Obie przecinają pasmo górskie wysokości naszych polskich
Tatr. Różnica polega na tym, że jedna jest drogą główną,
asfaltową. A druga górską piaszczystą drogą. Spragnieni
wrażeń i pragnący
przetestować nasze
pojazdy
w
warunkach bardziej
ekstramalnych
wybraliśmy tę drugą
- górską. Mieliśmy
do przejechania nią
tylko 80 km, zajęło
nam to jednak cały
dzień. I to nie tylko z
powodu
niewielkiej
prędkości, ale wielu
przystanków w pięknym krajobrazie w celu zrobienia zdjęć i paru ujęć kamerą.
Choć są to góry wysokie, bo najwyższy szczyt jest tylko o kilkadziesiąt metrów niższy od najwyższego polskiego
szczytu, to nie czuje się wysokości. W przeważającej części nie są to góry skaliste, stromo strzelajace w górę.
Przypominają raczej krajobraz za kołem podbiegunowym w północnej Norwegii. Łagodnie wznoszące się góry i
spłaszczone szczyty wypełnione są na przemian głazami i skałami z pomiędzy których przedziera się zieleniąca się
trawiasto-krzewiasta rośliność górska. Uroku dodają kłębiaste chmury na tle których latają ogromne drapieżniki.
Chwilami przelatywały nad naszymi głowami nie wyżej niż 100 metrów. Rozpiętość skrzydeł z pewnością
dochodziła do dwoch metrów, a z informacji udzielonej nam przez przewodnika wynika, że były to kondory.
Nieco dalej okolica stała się bardziej stroma, a nierówna,
piaszczysta górska droga wolno pięła się w górę. Oba nasze
pojazdy pozostawiały za sobą chmurę kurzu i piachu. Na
ostrych zakrętach i bardzo wyboistej drodze lepiej spisywał się
traktor, utrzymujący stałą prędkość jazdy. Chwilę później, na
nieco równiejszym terenie szybsza okazywała się ciężarówka.
Co najważniejsze oba wechikuły przetrwały ten dzień, co daje
nam nadzieję, że nie zawiodą również później w Andach, gdy
podobnymi drogami będziemy przedzierali się między
Traktoriada 2002 (13/27)
andyjskimi
metrów.
sześciotysięcznikami
drogą
na
wysokości
4tys
DZIEŃ 81 wtorek 17 września Valle de la Luna
Dzisiaj będzie dużo atrakcji, jedziemy do słynnej Valle de la
Luna. Wstaliśmy rano przed wschodem słońca, ponieważ
mamy do przejechania jeszcze sporo kilometrów. Jest
pięknie. Wschodzące słońce oświetla na kolory czerwone i
pomarańczowe nie tylko prostą drogę, ciągnącą się
nieprzerwanie przez kilkanaście kilometrów aż po horyzont i
wiosennie zieleniącą się roślinność znajdującą się po prawej
stronie. Ale przede wszystkim oświetla łańcuch górski ktory
ciagnie sie klikanascie kilometrow na zachod wzdluz drogi.
Wyglada tak jakby od prawie 50 kilometrów wyrastał z
płaskiego krajobrazu wypełnionego krzewami, trawami i
olbrzymimy kaktusami w odległości ok. kilometra od drogi.
Są to niewielkie góry w porównaniu do Andów do których
cały czas się zbliżamy i na widok których nie możemy się
doczekać. Ale mimo to widok jest imponujący. Szkoda tylko,
że zimowy wschód słońca jest tu taki krótki. Rozpoczął się
mniej więcej o 7.15, a skończył o 7.40.
Mniej więcej koło południa zaczęliśmy zbliżać się do celu naszej
dzisiejszej podróży. Już w odległości kilkudziesięciu kilometrów
od Valle de la Luna wjechaliśmy w górzysty krajobraz z coraz
bardziej imponującymi formami skalnymi. Choć to dopiero
przedsmak tego co będzie później kierowaliśmy na zmianę i
podziwialiśmy widoki z dachu ciężarówki.
Valle de la Luna zwiedza się w dość wyjątkowy sposób.
Podróżujemy własnym pojazdem, a przewodnik, bez którego
wstęp jest zakazany, jedzie z nami w samochodzie (w naszym
przypadku na samochodzie, bo na dachu). Nasza ciężarówka
zmieniła się w swego rodzaju taras widokowy, a na pół dnia
drużyna traktoriady poszerzyła się o dwójkę Amerykanów i
dwóch Chilijczyków.
Valle de la Luna, czyli Dolina Księżycowa to obszar niezwykłych
form geologicznych powstałych na skutek erozji. Jest to
olbrzymi teren a przejazd dostępny turystycznie to ponad 40
km bardzo zróżnicowanej trasy. Już sam przejazd ciężarówką
wyboistą drogą między tymi skałami jest niesamowitym
przeżyciem. Po pierwszch kilometrach stało się dla nas jasne
pochodzenie nazwy tego parku. Faktycznie wygląda to jak
powierzchnia księżyca. Cała równina pokryta jest bardzo
jasnymi,
wręcz
białymi
skałami
o
bardzo
nierównych
kształtach.
Czuliśmy się jak na planie
Gwiezdnych
Wojen.
Jak
zapewniał
przewodnik
znajdują
się
tutaj
unikatowe, bo występujące
tylko
w
tym
jedynym
miejscu na całym świecie "kulki skalne". Są to prawie idealnie okrągłe formy
skalne, które powstają w bardzo wyjątkowy sposób. Setki tysięcy lat temu
substancja w rodzaju lawy wrzała pod powierzchnią ziemi i podobnie jak
podczas gotowania wody bąbelki powietrza wypływają na powierzchnie, tak
właśnie wypływały te kulki i następnie zastygały zachowując kształt po dziś
dzień.
Kilka kilometrów dalej, skały przybrały jeszcze inne, bardziej monumentalne
kształty. Podczas zwiedzania tego typu miejsca każdy może sam wyobrażać
sobie, co przedstawia dana skała. Najbardziej znane tutaj to submarine (czyli
łódź podwodna) oraz mushroom (grzyb). Nieco zawiódł nas łuk skalny. We wszystkich przewodnikach i
broszurkach zdjęcie reprezentacyjne z Valle de la Luna przedstawia łuk skalny. Wszystkim kojarzy się on z
Traktoriada 2002 (14/27)
ogromnymi, słynnymi kilkudziesięciometrowymi łukami, które zobaczyć można
w Stanach Zjednoczonych. Tymaczasem miejscowe mają zaledwie kilkadziesiąt centymetrów. Jest to oczywiście
również wyjątkowa forma sklana, raczej niespotykana choćby w Europie. Albumy oglądane wcześniej rozpalają
jednak w turystach pewne nadzieje na coś więcej.
Po przejechaniu kolejnych kilkunastu kilometrów skały znowu zmieniają kształty. Teraz są czerwone, pionowe i
bardzo wysokie.
Wieczorem zdołaliśmy jeszcze przejechać 100 km i zatrzymać się na noc na pustyni u stóp kanionu Tampalaya.
DZIEŃ 82 środa 18 września, Tampalaya
Na początek zła wiadomość. Niestety aparat cyfrowy, który posiadamy ma bardzo słabą, nieuniwersalną baterię,
która starcza na zrobienie tylko kilkudziesięciu zdjęć. Wczorajsze fotki z Valle de la Luna wyczerpały zasoby
energi i nie ma zdjęć z Tampalaya. Jest za to film wideo i będą slajdy.
Tampalayę można zwiedzać na różne sposoby. Turyści
najczęściej wybierają półtoragodzinne lub pięciogodzinne
wycieczki samochodami terenowymi. My zdecydowaliśmy się
na całodzienny treking z miejscowym przewodnikiem. I był to
bardzo dobry wybór. Przez 7 godzin przeszliśmy 15 km
wyschniętymi korytami rzecznymi, zwykle czerwonymi, a
miejscami białymi od pokrywającej ich powierzchnię saletry.
Przechadzaliśmy się miedzy pionowymi skałami wysokości 150
metrów i wąskimi kanionami o wysokości 10-15 metrów. Nad
naszymi głowami latały piękne kondory o rozpiętości skrzydeł
do 2 metrów, a w niewielkiej odległości pasło się stadko lam
Guanacos. Odpoczywaliśmy w cieniu sześćsetletnich drzew
Algarrobo blanco /Prosopis alba/ z poskręcanymi pniami i
piliśmy słoną wodę z niewielkich liści roślinki o nazwie
Verdolaga nalezacej do rodziny gruboszowatych. Jest to roslina
endemiczna
występuje
tylko
w
tym
regionie.
Przetestowaliśmy
też
działanie
liści
innego
krzewu
Atomisqui /Capparis atamisquea/, który jest środkiem anestezjologicznym jamy ustnej (wystarczy sporzadzic
napar z lisci i działa jak znieczulenie, natomiast same liscie smakuja jak polska rzeżucha). Ma także zastosowanie
jako środek do odkażania ran. W tym klimacie muchy często składają jaja na otwartej ranie, którą wykluwające
się larwy zakarzają. Wystarczy wsmarować liść Atomisqui, ktory m.in. zawiera silne olejki eteryczne i
przysłowiowo - mucha nie siada. Na tak wydawałoby sie prawie pustynnym terenie występuje sporo gatunków
roślin. Duża część z nich ma specyficzne działanie, a ich właściwości wykorzystywały już koczownicze ludy indian
zamieszkujące te tereny setki lat temu.
Przez cały dzień nie spotkaliśmy żadnej duszy ludzkiej. Dookoła panowała kompletna cisza.
Park narodowy Tampalaya zajmuje ogromn ą powierzchnię 215 tys. ha na wysokości ok. 1400 m n.p.m. Ska ły piaskowca,
które łatwo ulegają erozji, składają się z siedmiu warstw, z których najstarsza, najniższa ma 230 mln lat, a najmłodsza,
najwyższa ma 180 mln lat. Najwyższe skały mają do 150 metrów. Niegdyś była to jedna wielka wyżyna. 600 mln lat temu
pod wpływem zmian klimatycznych, wiatru i wartkich wtedy rzek materia ł skalny został wypłukany i powstały kaniony. W
latach 600 p.n.e do 900 n.e. tereny te zamieszkiwa ły plemiona koczownicze, m.in. Cienaga i Aguada.
Naukowcy odnaleźli mumię sprzed 1100 lat. Można zobaczyć tutaj piktogramy skalne wykonane przez autochton ów oraz
urządzenia codziennego użytku, np. wydrążone dziury w skale, które służyły m.in. do komunikacji na duże odległości. Na tym
terenie uzyskać można esamowite nawet czterosekundowe echo. Wystarczy ło uderzać kamieniem w te otwory w ska łach, aby
komunikować się w podobny sposób, w jaki wykorzystywane były tam-tamy w Afryce.
Dzień 84-87 20-23 września, trasa na północ między Tampalya a Tucuman
Po wspaniałych krajobrazach w Valle de la Luna i Tampalaya kontynuujemy podróż na północ. Na jeden dzień
zatrzymaliśmy się w stolicy prowincji La Rioja, w mieście o tej samej nazwie. Jak na razie jest to
najprzyjemniejsze miasteczko, w którym mieliśmy okazję przebywać. A to z powodu atmosfery niewielkiego,
tętniące życiem miasta o niskiej zabudowie, które założone zostało w 1591 roku. Wszystkim Argentyńczykom
kojarzy się ono z Menemem, byłym prezydentem kraju obalonym podczas przewrotu na przełomie roku, który
stąd właśnie pochodzi i tu mieszka. Jadąc dalej na północ przyroda wokół nas pozostała prawie taka sama jak
przez poprzednie kilkaset kilometrów, czyli są to suche równiny porośnięte krzewami i ogromnymi kaktusami.
Tym razem po obu stronach drogi w odległości od 5 do 40 kilometrów ciągną się pasma górskie. Są one dość
wyjątkowe, ponieważ nie ma przedgórza, a góry jakby nagle wyrastają wysoko ponad powierzchnię równiny. Na
trasie z La Rioja do prowincji Catamarca oba te łańcuchy górskie coraz bardziej się do siebie zbliżają. Miasto
Catamarca leży jakby na złączeniu dwóch pasm górskich.
Czterdzieści kilometrów od Catamarci dalej na północ w stronę Tucuman droga zaczęła się przebijać przez jeden z
łańcuchów górskich. Okazało się, że jest to bardzo wąskie pasmo górskie, jakby jeden szereg gór ciągnący się
przez wiele kilometrów o szerokości mniej więcej 400 do 1000 metrów. Ku naszemu zdziwieniu krajobraz po
drugiej stronie tych dziwnych gór zmienił się diametralnie. Jest to zupełnie płaska równina, aż po horyzont. A
Traktoriada 2002 (15/27)
roślinność z suchej i wypalonej, zmieniła się w zielone pola. Ponadto teren jest bardzo gęsto zaludniony. Dla
porównania warto zacytować dane statystyczne. Prowincję Catamarca zamieszkuje 306 tys. osób na powierzchni
102 tys. km2, a w graniczącej z nią prowincją Tucuman, w której teraz się znajdujemy mieszka 1 mln 262 tys.
mieszkańców na powierzchni tylko 22 tys. km 2. Nawet prowincja Buenos Aires, która uchodzi za najbardziej
nieprzyjemną i niebezpieczną jest mniej zaludniona, ponieważ na powierzchni 307 tys. km2 mieszka tam 14 mln
osób. Wzdłuż drogi prawie cały czas ciągną się małe, biedne gospodarstwa domowe, prawie lepianki. I co dla nas
bardzo przyjemne, jeździ tu po drogach mnóstwo traktorów. Choć Ursusa jeszcze nie widzieliśmy, to bardzo
interesująco wyglądają "pociągi traktorowe", czyli traktor ciągnący skład złożony z czterech przyczep.
Wydawać by się mogło, że mamy za swoje. Do tej pory cały czas dziwiliśmy się, że wcześniej mówiono nam
jakoby Argentyna była trzecim światem. Dzisiaj wjechaliśmy właśnie w inną Argentynę niż ta, której zaznaliśmy
do tej pory. Dużo biedy i brudu. Na głównych trasach napotkać można blokady mieszkańców, którzy zatrzymują
samochody po to, by zbierać pieniądze. Na co dokładnie zbierane są te dodatki nie udało nam się niestety
dowiedzieć. Na innym skrzyżowaniu natomiast paliły się pochodnie, po co i dlaczego też nie wiemy. Oprócz tego
wszędzie jest dużo dymu i smrodu. Po przejechaniu ok. 350 km w ciągu dwóch dni zatrzymaliśmy się na noc na
małej stacji benzynowej. Wydaje nam się, że jest to najbezpieczniejsze miejsce w okolicy. Jak będzie na prawdę,
okaże się rano. Planujemy szybko uciekać z tej ponurej okolicy w góry. Pojedziemy Rutą 40, która jest drogą bitą,
ale za to zachwalaną jako ruta hermosa, czyli po prostu piękna.
DZIEŃ 85 sobota 21 września
Zostawiłem Wojtka i Michała gdzieś na sawannie pod La Rioja. Musiałem wrócić do Buenos Aires... Tak, znowu
tutaj. Tym razem, Żeby zakończyć sprawy formalne i uwolnić się choć na krotki czas od biurokracji. Jechałem
autobusem przeszło 19 godzin w jedną stronę. Wczoraj odwiedziłem nasza Ambasadę i Biuro Radcy Handlowego.
Instytucje te udzieliły nam dużej pomocy w ogólnie już chyba wszystkim znanych sprawach. Dzisiaj powinienem
dowiedzieć się, czy uda nam się zdobyć nieodpłatne talony na paliwo z koncernu naftowego YPF.
DZIEŃ 88 wtorek 24 września, Tucuman
Maleńka stacja benzynowa w Acheral okazała się bardzo bezpieczna, przyjemna i nie tylko. Jednym z
istotniejszych elementów zwiedzania jest nawiązywanie kontaktów z miejscową ludnością. Tutaj udało się nam
poznać nie tylko zarządcę stacji Adolfo i miejscową dziewczynę Karolinę, ale przede wszystkim Federico, który
spędził z nami praktycznie cały dzień wiele nam pomagając. Federico codziennie rozwozi prasę po okolicznych
wioskach. Między godziną 24 a 12 przejeżdża około 500 km po górskiej drodze. Ma cztery córki. Bez przerwy żuje
ogólnie tu dostępne liście koki. Federico nie tylko udzielił nam wielu informacji o okolicy i stylu życia miejscowych.
Pomógł nam również znaleźć odpowiednie lokum na noc i oprowadził nas po mieście. Dostaliśmy od niego bardzo
wartościowe dla nas suweniry - flagi Argentyny oraz oryginalną koszulkę piłkarską w barwach argentyńskich.
Tego typu kontakty w różnych częściach kraju mają dla nas ogromne znaczenie i pozwalają poznać nam
prawdziwą Argentynę.
Wieczór spędziliśmy w mieście Tucuman, które jest stolicą prowincji. Był to bardzo ważny dzień dla tutejszej
ludności lokalnej. świętuje ona odzyskanie niepodległości, a dokładnie wypędzenie najeźdźców hiszpańskich.
Wszystkie najważniejsze wydarzenia wydarzyły się ponoć właśnie w Tucumanie. Spodziewaliśmy się typowej
południowoamerykańskiej fiesty. Niestety, choć ulice były zatłoczone, to poza kilkoma paradami niewiele więcej
działo się.
DZIEŃ 89 środa 25 września, droga przez góry na Rutę
Po raz kolejny przedzieramy się przez góry. Droga stromo wznosi i opada co chwil ę. Jak już zdążyliśmy zauważyć,
krajobraz w Argentynie może zmienić się w bardzo krótkim czasie. Teraz jedziemy między gęsto zalesionymi,
zielonymi wzgórzami. Po raz pierwszy od wielu dni wzdłuż drogi płynie rzeka. Jak do tej pory napotykaliśmy tylko
wyschnięte koryta rzeczne. Tutaj jednak jest to typowy górski potok, w którym można się ochłodzić, bo
temperatura powietrza jest porównywalna do gorących dni w środku lata w Polsce. A to dopiero pierwsze dni
wiosny.Chwilami czujemy się jak kierowcy podczas rajdu Paryż-Dakar. Nasz samochód nie najlepiej znosi
miejscowe wysokie temperatury i po prostu przegrzewa się, a woda w chłodnicy osiąga ponad 90 stopni. Aby
usprawnić chłodzenie silnika, mimo trzydziestu kilku stopni na zewnątrz, włączamy ogrzewanie w kabinie. Tak
podobno czynią również kierowcy rajdowi. Na niewiele się to jednak zdaje, ponieważ i tak co kilka kilometrów
ciężarówka zmusza nas do zrobienia przystanku. Czujnik, jak tylko wychwyci, że temperatura płynu w chłodnicy
zbliża się do niebezpiecznej temperatury wrzenia (która w górach jest niższa) uruchamia alarm. Jest nim
niewielkich rozmiarów bzyczek umieszczony tuż nad głową kierowcy. Wydaje on jednak bardzo wysokie i głośne
dźwięki. Nawet gdybyśmy chcieli jechać dalej, to hałas ten zdecydowanie uniemożliwia kontynuowanie podróży i
zmusza do odczekania, aż silnik ostygnie.
Tak jak przewidywaliśmy, jeszcze zanim osiągnęliśmy przełęcz na wysokości prawie 3000 m n.p.m. krajobraz
znowu uległ diametralnej zmianie. Góry są tutaj porośnięte tylko trawami i kaktusami. Wysokość, słońce i kształt
wzniesień oraz wąska kręta droga sprawia, że widoki te pozostaną w naszej pamięci na długo.
DZIEŃ 90 czwartek 26 września
DZIEŃ 91 piątek 27 września, Ruta 40
Nareszcie wjechaliśmy na słynną Rutę 40 (Ruta Cuarenta).
Traktoriada 2002 (16/27)
Ciągnie się ona od samego południowego końca Ameryki
Południowej, wzdłuż Andów, aż po północny kraniec Argentyny. Teraz będziemy przemierzać odcinek między
Quilmes a Molinos. Cała okolica jest gęsto porośnięta kaktusami. Quilmes, to nazwa plemienia indiańskiego
zajmującego niegdyś te tereny. Jest to również nazwa miejscowości, w której znajdują się ruiny po owych
Indianach. Najbardziej popularne piwo w Argentynie nazywa się także Quilmes. My zjechaliśmy z drogi, by
przyjrzeć się ruinom i sposobowi życia miejscowych Indian.
Są to jedne z najlepiej zachowanych ruin w Argentynie.
Niestety w większości odrestaurowane, a nie zachowane w
oryginalnej formie. W mieście tym pochodzącym z ok. 1000 r.
n.e., na wysokości 1700 m n.p.m. mieszkało 5000 osób.
Indianie Quilmes oparli się podbojowi Inków, ale mimo
grubym, obronnym murom zbudowanym na stromym
skalistym zboczu nie przeciwstawili się Hiszpanom. Nowe
władze hiszpańskie postanowiły w XVII w. ostatnie 2000 Indian
przesiedlić do prowincji Buenos Aires do miejscowości, która
przyjęła nazwę Quilmes. Większość Indian nie przeżyła marszu
na odległość blisko 1,5 tysiąca kilometrów, a ci, którzy
przetrwali nie zaaklimatyzowali się w nowym środowisku.
Ostatni członek plemienia zmarł na początku XIX w.
Kolejny przystanek to Cafayate. Największe miasteczko w
okolicy, słynące z upraw winorośli i wyrobu wspaniałego wina.
Oczywiście udało nam się skosztować miejscowych trunków
bezpośrednio w winiarni, choć tylko zamoczyliśmy języki, ponieważ należało ruszać w dalszą drogę.
Dzisiaj zdołaliśmy jeszcze dojechać do najciekawszego odcinka Ruty 40 w tej okolicy. Zaczęła się droga gruntowa
i góry. Już na samym początku mieliśmy możliwość przekonać się, jak ważny jest dla nas fakt, że dysponujemy
sprawnym i niezawodnym (jak na razie) Ursusem. Na środku drogi stał z urwanym kołem traktor marki John
Deer. Ursus spisał się na medal. Podczepiliśmy Deera do naszego Ursusa i migiem ściągnęliśmy wrak z drogi.
Na noc zatrzymaliśmy pojazdy w maleńkim pueblo, w którym
znajdował się tylko kościół, jedno gospodarstwo i kilka
rozpadających się, niezamieszkanych domostw. Była jeszcze
oczywiście zagroda kóz i latryna. Warto przytoczyć krótki opis
latryny. Dziura w ziemi tuż za tylną ścianą kościoła otoczona z
trzech i pół strony prześwitującą trzciną. Z trzech i pół strony,
ponieważ z jednej strony brakowało pół ściany. Te brakujące
pół ściany stanowiło wejście. Drzwi i dachu nikt nie
wybudował, bo i po co. Ale przynajmniej ptaszki ćwierkają, a
zapach kóz zabija własne zapachy.
Następnego dnia kierujemy wozy prosto na Quebradę de
Flecha. Już sama nazwa wskazuje na to, co nas czeka. Quebrar
oznacza łamać, rozbić, a flecha to strzała. Jest to odosobniona
forma geologiczna na wysokości ponad 1800 m n.p.m., która
powstała w efekcie erozji wietrznej i wodnej. Krajobraz jest wyjątkowy, ponieważ wzdłuż drogi ciągną się skały
strzeliście wybijające się do góry i przyjmujące kształty grotów strzał. Jazda traktorem i ciężarówką w wąskich
tunelach między tymi skalnymi strzałami sprawia nam niesamowitą frajdę.
Mamy nadzieję, że zdjęcia i film nakręcony z dachu ciężarówki
oddadzą okazałość tego miejsca. W między czasie w
niewielkim pueblo Pena Blanca urządziliśmy sesję zdjęciową
Ursusa tuż przy niewielkiej zagrodzie kóz umiejscowionej w
cieniu skały.
Jak się później okazało jazda traktorem, mimo niewielkiej
prędkości, też może być niebezpieczna. A to za sprawą krętej,
wąskiej, gruntowej drogi. Czasami traktor na wybojach wpada
w tak silne wibracje, że kierowca traci kontrolę i nie może
utrzymać kierunku jazdy. To właśnie przytrafiło mi się w
niesprzyjających okolicznościach. Po jednej stronie drogi była
pionowa skała, a po drugiej piętnastometrowa przepaść z
kanałem przygotowanym do nawadniania pól. Na zakręcie
wyrzuciło traktor w ten sposób, że udało się wyhamować na
samym
skraju
drogi.
Później
byłem
już
ostrożniejszy. Choć podobne sytuacje powtórzyły się kilkakrotnie.
Czy traktorem można brać autostopowiczów? Dlaczego nie? Zbliżając się do
Molinos, jednej z większych osad ludzkich na trasie, widzimy maszerujące
drogą dzieci wracające ze szkoły. Bacznie się przyglądają traktorowi i wesoło
pozdrawiają. Dwóch chłopców odważyło się pomachać ręką i złapać stopa.
Traktoriada 2002 (17/27)
Traktor czy nie, zawsze lepsze to niż kilkukilometrowy marsz w kurzu pod
górę. Wziąłem więc dwóch przejętych autostopowiczów do kabiny. Jechali w pozycji pół stojącej opierając się o
nadkola. Droga była jak zwykle bardzo nierówna, musiałem więc ostrożnie omijać doły, żeby wesoła przejażdżka
nie przerodziła się w bolesne wspomnienie o Ursusie dla tych dwóch brzdąców. Nie zauważyłem kilku nierówności
i pewnie kilka guzów będzie im jeszcze przez kilka dni przypominało traktor. Ale byli bardzo wdzięczni, a my
odkryliśmy kolejne zastosowanie Ursusa - jako autobus szkolny.
Zachodzi słońce i momentalnie robi się zupełnie ciemno, a my właśnie wjeżdżamy w góry po przejechaniu
krótkiego, płaskiego, zamieszkałego odcinka dzisiejszej trasy. Jadąc traktorem kilkaset metrów przed ciężarówką,
staram się znaleźć dogodne miejsce na nocleg. W zupełnych ciemnościach odkryłem niewielką polanę na wzgórzu
tuż przy drodze. Miejsce wydawało się bardzo ciche, spokojne, bezpieczne i co ważne zupełnie płaskie. Tylko
zapach wskazywał jakby chwilę wcześniej przeszło tędy stado koni. Dopiero później, gdy Marcin oświetlił okolicę
reflektorem znajdującą się z tyłu traktora, okazało się, że rozbiliśmy obozowisko tuż obok dużej zagrody kóz. Z
kozami czy nie, lepszego miejsca dzisiaj już nie znajdziemy. Idziemy spać.
DZIEŃ 92 sobota 28 września, Cuesta del Obispo
Początek dzisiejszej drogi to powolna wspinaczka przez suchy płaskowyż
porośnięty
trawami.
Na
chwilę przed osiągnięciem
najwyższego punktu trasy
Piedra
del
Moliny
znajdującej
się
na
wysokości 3347 m n.p.m.
zdziwił nas widok dwóch
Gaucho
czekających
na
autobus
pośrodku
pustkowia. Zjazd ze szczytu
to słynna Cuesta del Obispo
(zbocze
biskupa),
czyli
stroma,
kręta,
pełna
zapierających
dech
w
piersiach widoków trasa. O
dziwo, mimo że droga nie
była asfaltowa, to tym razem została dobrze przygotowana.
Zresztą na samym szczycie wyprzedzaliśmy spychacz, który równał wyciętą w skałach ulicę.
DZIEŃ 93 niedziela 29 września, Salta
Usiłujemy wyjechać na autopistę prowadzącą ze stolicy jednej prowincji (Salty) do drugiej (Jujuy). Niestety w
dwumilionowym mieście nie ma ani jednego drogowskazu. Autostrada ma być dwupasmowa, a my nie możemy
znaleźć wyjazdu na nią. Skończył się już asfalt w mieście... i nagle zaczęła się droga krajowa, tzw. wylotówka,
autopista. Przy tego typu problemach bezwartościowa jest praktycznie każda mapa, czy multimedialny atlas
samochodowy. Jedyna możliwość to pytanie o drogę miejscowych przechodniów. Najlepiej czynić to na każdym
rogu, jeżeli to tylko możliwe, aby być w miarę pewnym drogi. Gdy już wjechaliśmy na trasę, poboczem drogi
podążała jakaś miejscowa pielgrzymka. Ludzie grali na bębnach i śpiewali.
Dzień 94 poniedziałek 30 września, Calilegua
Zaledwie 2 tygodnie temu zawitała do Argentyny astronomiczna wiosna. Natura budzi się powoli po zimowym
odrętwieniu. Świeża zieleń, pierwsze kwiaty na drzewach, krzewach i kaktusach. Gdyby tylko nie skwar, który
coraz bardziej daje nam się we znaki (+40C). Jedynym wobec tego stanu rzeczy ratunkiem wydaje się ucieczka w
góry.
Zmierzamy w kierunku największego i, w naszym mniemaniu,
najciekawszego w północno - zachodniej Argentynie Parku
Narodowego - Calilegua.
Nasz traktor postanowiliśmy pozostawić w San Pedro,
nieopodal rozjazdu na San Salwador de Jujuy, pod bacznym
okiem komendanta policji. Będziemy musieli i tak tu wrócić po
wizycie w parku, kierując się na północ aż pod granice z
Boliwia, a przy okazji zaoszczędzimy na czasie i paliwie.
Ruszamy, zatem, na pełnym gazie do położonego o 60 km
drogi parku.
Park Narodowy Calilegua, liczący sobie przeszło 76.000 ha
obejmuje swoimi granicami część pasma górskiego o tej samej
nazwie, a jednym z jego głównych zadań jest ochrona lasu
Traktoriada 2002 (18/27)
pierwotnego oraz ochrona krystalicznie czystych wód
powierzchniowych, wykorzystywanych przez mieszkającą w dolinach ludność.
Nas zainteresowała przede wszystkim bioróżnorodność puszczy - największa ze spotykanych w Argentynie, tym
bardziej, że nie mieliśmy jeszcze okazji przyjrzeć się z bliska lasom tropikalnym.
Wysokogórska puszcza nosi tutaj nazwę "nuvoselva" (mglisty las, las we mgle), a to za sprawa mgieł i chmur,
utrzymujących się przez przeważającą część roku nad masywem. Skąd się natomiast ta mgła bierze? Otóż gnane
od strony Atlantyku i lasów tropikalnych wilgotne powietrze dopiero tutaj w zachodniej części kontynentu
napotyka pierwszą barierę - góry. Masy powietrza wznoszą się i ochładzają, czego efektem jest jego skraplanie
się w postaci mgieł.
Charakterystyczny dla nuvoselvy jest również piętrowy układ
występowania roślinności. W P. N. Calilegua można ją
obserwować od szerokich dolin na 500 m n.p.m. począwszy, a
na przeszło 3000 m n.p.m. skończywszy (Cerro Hermoso Piękna Góra).
Bogata różnorodność flory jest dla nas wspaniałą okazją do
uzupełnienia materiałów zielnikowych.
Po przekroczeniu bram parku, droga zaczęła piąć się coraz
bardziej stromo. Straciła też znacznie na swej szerokości.
Jedziemy do położonej na wysokości 1100 m n.p.m. w
centralnej części parku stanicy strażnika - Waltera Naciela,
którego namiary dostałem jeszcze w Buenos Aires, w jednej z
organizacji zajmujących się ochroną przyrody. Jedno, co mogę
powiedzieć, to, że brakuje nam mocy w silniku. Kilka razy
myślałem, prowadząc po tych stromych serpentynach, że nie
podjedziemy, że zatrzymamy się w którymś miejscu i będzie trzeba na wstecznym jechać kilka kilometrów. Na
szczęście, tym razem udało się. Wystarczyła jedyneczka, pełne obroty, no i oczywiście prawie cały czas włączony
klakson (istotny element ostrzegawczy na zakrętach, w których mieści się zaledwie jedno auto).
Dotarliśmy zatem na miejsce, gdzie zostaliśmy ciepło przyjęci przez Waltera - głównego strażnika parku.
Poinformował nas szczegółowo na temat występującej w "jego" puszczy faunie i florze, gdzie pójść, na co zwrócić
uwagę, oraz, żeby uważać na... jaguary, największe południowoamerykańskie koty, a powyżej granicy lasu na
pumy.
Dzień 95 wtorek 1 października, Calilegua
Z samego rana wyszykowaliśmy sprzęt, tj. aparaty, kamerę, wodę pitną i
ruszyliśmy w dżunglę. Teren jest tutaj tak trudny i niedostępny, że chcąc
zapuścić się po prostu gdzieś w las, to przy pomocy maczety nie bylibyśmy w
stanie przejść więcej, niż kilkaset metrów w ciągu godziny. Wybraliśmy jeden z
przygotowanych przez park szlaków. Ruszyliśmy w kierunku położonych o
kilkaset metrów niżej wodospadów.
Wycięta kilka tygodni wcześniej w puszczy ścieżka pozwalała na w miarę
komfortowe przemieszczanie się bez ryzyka podarcia własnej garderoby.
Schodziliśmy coraz niżej, podziwiając rosnące na drzewach potężne epifity i
liany.
Dookoła rozbrzmiewały głosy tropikalnych ptaków.
Niestety, w tej niesamowitej zielonej gęstwinie niewiele
można było dostrzec. Udało się nam zaobserwować kilka
gatunków kolibrów, których nazw niestety nie jestem w
stanie przytoczyć. Niesamowite były też potężne motyle i
zwierzątko coati o wielkości lisa ze spiczastym ryjkiem i
z długim na 50 cm paskowanym ogonem.
W pewnym momencie odbiliśmy z głównego szlaku.
Trasa nie była już tak dobrze przygotowana, jak poprzednia. Ścieżka była momentami
ledwo widoczna, a świeże pędy musieliśmy odgarniać rękami (niestety nikt z nas nie
pomyślał, ze może się przydać maczeta).
Doszliśmy w końcu do małego oczka wodnego z mnóstwem kijanek. Woda do niego sączyła się leniwie małym
strumyczkiem po pochyłej skale. Wspięliśmy się na nią, chcąc rzucić okiem na okolicę. Niestety, jedyne, co
zdołaliśmy dojrzeć, to drzewa, drzewa, drzewa.
Po powrocie na główny szlak schodziliśmy dalej w dół. Od czasu do czasu zarośla rzedły i widać było wspaniałą
panoramę okolicy - głębokie doliny, strome stoki porośnięte całkowicie puszcza. Trasa z górki nie była zbytnio
męcząca, napawało nas jednak niepokojem to, że będziemy musieli tą samą dróżką piąć się z powrotem do góry.
Kiedy dotarliśmy do strumienia na dnie doliny, zrobiliśmy sobie zasłużony odpoczynek. Dalej ruszyliśmy jego
korytem (tędy prowadził szlak), starając się zachować w miarę suche obuwie.
Mieliśmy szczęście, że było sucho i niewiele wody. Po kilkuset
metrach natrafiliśmy jednak na takie miejsce, którego ani
Traktoriada 2002 (19/27)
obejść, ani przeskoczyć się nie dało. Zaczęliśmy zatem
wrzucać kamienie do wody w taki sposób, aby utworzyły kopiec, po którym dałoby się przeskoczyć na kolejny
kamień. Takim oto sposobem dotarliśmy suchą stopa do celu, czyli do wodospadów. Swoją wielkością nieco nas
zawiodły (nie miały więcej, niż 5 m), ale okolica była tak wspaniała, że naprawdę warto było.
Nasz powrót miał nieco bardziej "mokry" charakter.
Pierwszy Wojtek nie trafił na kamień ledwo wystający nad powierzchnie wody, później ja. Mając mokre buty i
nogawki prawie do kolan nie przejmowaliśmy się więcej głębokością strumienia i kroczyliśmy śmiało brodząc w
nim pewnym krokiem. Jedynie Michał dotarł suchutki do bazy trafiając za każdym razem na jakiś wystający
kawałek lądu. Gramoląc się powoli, acz skutecznie do góry znaleźliśmy się z powrotem przy naszej kochanej
ciężarówce i jednomyślnie zarządziliśmy tzw. LB. Długo jednak ono nie trwało, bowiem przez przypadek Michał
znalazł na sobie kleszcza. Zaczęliśmy się dokładnie oglądać w poszukiwaniu kolejnych. Zebrało się tego sporo i to
różnych gatunków. Najwięcej miał ich na sobie właśnie Michał - około 9 (tyle właśnie znalazł), a to za sprawą
jaskrawych spodni. Ponoć jasne kolory przyciągają kleszcze. Okazało się to całkowitą prawda. Wojtek i ja
naliczyliśmy zaledwie po 3 - 4. Jeden z tych małych paskudników, na jednym z nas nie wymieniając nazwisk,
znalazł się w miejscu, gdzie na pewno nikt nie chciałby go znaleźć... Na całe szczęście, oględziny nastąpiły
najpóźniej na kilka godzin po desancie na nasze ciała, tak więc mało który zdążył się trwale usadowić.
Dzień 96 środa 2 października, Calilegua
Pniemy się znów pod górę z wysokości 1150 m n.p.m. na wysokość 1700 m n.p.m. Droga jest bardzo stroma,
wąska i nierówna. Jedziemy trasą przecinającą górski las tropikalny. W lecie za sprawą zwiększonej ilości opadów
jest zupełnie nieprzejezdna - obsuwają się zbocza, powalone drzewa blokują przejazd. Mamy szczęście, że pora
deszczowa zacznie się dopiero za jakieś 2 miesiące.
Jazda na dachu daje niesamowite wrażenia, a poza tym daje możliwość zebrania okazów kwitnących pędów
drzew, które z ziemi są nieosiągalne. Wiele drzew jest ponumerowanych - około 100 gatunków, tak więc zbierając
materiały możemy je szybko i bezbłędnie oznaczyć porównując numerki z dokładnym spisem, jaki dostaliśmy od
Waltera.
Na przełęczy przystanek. Pejzaże pierwszorzędne - strome zielone ściany, doliny spowite mgłą. Robimy mały
spacer po okolicy, kilka fotek i ujęć kamerą.
Robi się już późno i musimy wracać. Następna możliwość
zawrócenia może za kilka albo kilkanaście kilometrów, co może
oznaczać w tych warunkach nawet godzinę drogi, a jazda po
ciemku to prawie samobójstwo. Czyli teraz "z górki na
pazurki". Po drodze musimy jeszcze oddać atlas ptaków
pożyczony od Waltera, i jazda po traktor (może jeszcze nie
ukradli).
Pozwolę sobie teraz napisać o czynności normalnej w
warunkach codziennych, a często trudnej do wykonania i
niezwykle pożądanej w czasie podróży. Mam na myśli zwykły,
najzwyklejszy prysznic. Może być zimny, woda może ledwo
ciurkiem sączyć się z kranu, ale mimo warunków, sprawia on
nierzadko niesamowitą przyjemność. Myślę, że każdy turysta,
podróżnik znalazł się, bądź znajdzie się kiedyś w sytuacji, w
której umycie się jest dobrem luksusowym, bo niedostępnym. Ostatnie kilka dni spędziliśmy w trasie, a następnie
w górskim lesie tropikalnym. Zapasy słodkiej wody skończyły się. Temperatura i wilgotność powietrza w tym
klimacie powoduje naturalną reakcję organizmu, jaką jest nadmierna potliwość. Nie zawsze uda się znaleźć
jezioro lub rzeczkę. A nawet jeśli, to zdarza się, że woda jest pełna mikrobów, pasożytów, np. takich, które
wkręcają się w ciało jak świderki. Niezwykle trudno jest pozbyć się tego rodzaju przyjaciół i dlatego nie każdy
decyduje się na kąpiel w lokalnych zbiornikach wodnych.
Dzisiaj nie tylko udało nam się skorzystać z prysznica, ale poznaliśmy sposób i warunki, w jakich myją się
miejscowi obywatele. Otóż, najpierw należy napełnić mały zbiorniczek nad wanną, który bywa zwykłym
górnopłukiem używanym normalnie jako spłuczka do muszli klozetowej. Następnie w dolnej części zbiorniczka
znajduje się malutki kranik, z którego wolno sączy się woda. W ten oto sposób powstaje może nie najbardziej
skuteczny, ale na pewno przyjemny prysznic. Dopiero później odkryliśmy, biorąc kolejny prysznic w podobnym
miejscu, że ten zbiorniczek nad wanną to powinna być terma.
Dzień 97 czwartek 3 października
W San Salvador de Jujuy przyjęci zostaliśmy bardzo miło. Miasto to jest stolicą prowincji Jujuy, która jest
północną prowincją graniczącą z Boliwią oraz Chile. Wzięliśmy tutaj udział w programie radiowym i telewizyjnym.
Już będąc na antenie zadzwonił z pozdrowieniami jeden z niewielu mieszkających w okolicy potomków Polaków.
Następnie zaoferował nie tylko gościnę, ale nieocenioną pomoc w znalezieniu mechanika samochodowego.
Mieszkańcy Jujuy opowiadali nam o lokalnej solidarności. I jest to prawda. Miejscowi mechanicy pomogli nam w
naprawie, a biznesmen przechował u siebie w fabryce nasze pojazdy na czas wyjazdu do Cordoby. I mimo, że
Traktoriada 2002 (20/27)
przedstawiciele radia rozmawiali z samym szefem policji i mogliśmy pozostawić samochód na parkingu
policyjnym, to wybraliśmy fabrykę. Czy miejsce to okaże się bezpieczne, okaże się po powrocie.
Dzień 98 piątek 4 października
Jedziemy na mecz polskiej reprezentacji siatkówki do Cordoby.
Przed nami 13-sto godzinny przejazd autobusem. Wcześniej
rozpisywaliśmy się o zaletach argentyńskiej komunikacji
autobusowej, więc podróż ta wydawała się być czystą
przyjemnością. Wiele różnych miejscowych firm oferuje
przejazd do Cordoby. Niewiele myśląc wybieramy polecony
Mercobus. Jednak okazało się, że autobus wcale nie jest tak
dobry, jak te, którymi jechaliśmy wcześniej. Ponadto czas
umilił nam kierowca. Już na samym początku przyszedł i
pokazując nasze nogi zaczął coś tłumaczyć podniesionym
tonem. Myśleliśmy, że nie wolno trzymać stóp na ściance
znajdującej się naprzeciw fotela. Posłusznie opuściliśmy nogi,
ale kierowca dalej kontynuował reprymendę. W końcu
zrozumieliśmy, że musimy założyć buty...!
Dziwna to uwaga ze strony kierowcy, więc od razu wyraziliśmy
swój sprzeciw. Kierowca nie dawał za wygraną i nawet podał
mi but. Ale nie potrafił odpowiedzieć na pytania, kto wymyślił
takie zasady i gdzie jest regulamin, który to reguluje. Suma sumarum oczywiście jedziemy bez butów, bo 13
godzin spędzone w obuwiu, które w pozycji półleżącej jest zbędne, nie jest dobrym pomysłem. Za to nie
otrzymaliśmy przysługującego nam ciastka, po jednym dla każdego. Trudno, na szczęście mieliśmy swoje.
Myślę, że warto jeszcze wspomnieć o dwóch kwestiach. Po pierwsze, chwilę wcześniej braliśmy prysznic i
założyliśmy ostatnie, ale czyste komplety ubrań. Po drugie, nie zrozumieliśmy gestów kierowcy. Najpierw pokazał
5 palców prawej dłoni, następnie złapał się za ucho, a na koniec palec wskazujący skierował w dół. Cóż, człowiek
uczy się całe życie. Swoją drogą teraz to już na prawdę jesteśmy trzej Polacos locos. Nie dość, że jeździmy
traktorem, to jeszcze buty w autobusie zdejmujemy. Czy nam się to opłacało, to trudno stwierdzić, ponieważ
zaginął portfel z pieniędzmi. Albo ktoś mi go wyjął z kieszeni tuż przed wsiadaniem do autobusu, albo gesty
kierowcy znaczyły: "uważaj, zaraz ukradnę ci portfel". Na szczęście pieniądze się nam już kończyły i straciliśmy
tylko równowartość jednego biletu autobusowego.
Ale pewnie jest jedno. Na początku Traktoriady słyszeliśmy historie o biedzie i tradycyjnym stylu życia na północy
Argentyny. Opowiadano nam nawet o policjantach pełniących służbę bez butów. Nie spotkaliśmy jeszcze bosych
obywateli argentyńskich. Ale może dla niektórych, np. kierowców autobusów, są one swego rodzaju nowością.
W tym miejscu chciałbym zauważyć, że dzisiaj cały dzień spędziliśmy na reperowaniu ciężarówki. Mamy problemy
z chłodzeniem, amortyzatorami i hamulcami. Ale buty samochodu, czyli opony, cho ć już mocno wyeksploatowane,
to jeszcze nam służą i ich nie musimy zdejmować.
Dzień 103 środa 9 października, Boliwia
Wczoraj postanowiliśmy, że jedziemy na kilka dni do Boliwii. Jesteśmy teraz na granicy argentyńsko-boliwijskiej.
Marcin i Wojtek starają się załatwić formalności, a ja pilnuję wozu i obserwuję. Już teraz mam wrażenie jakbyśmy
wkraczali w inny świat...
Ruch przygraniczny kwitnie. Po zeszłorocznym kryzysie droga kiedyś Argentyna jest teraz tańsza od najtańszej
Boliwii. Niekontrolowany przemyt i handel rozwinął się do niesamowitych rozmiarów. Gęsiego truchtają przez
granicę mrówki. Różnią się one od mrówek spotykanych choćby na granicy polsko-czeskiej. W większości są to
kobiety, Indianki. Niewysokie, z długimi czarnymi warkoczami noszą ogromne ładunki na plecach. Zamiast
plecaków czy toreb używają wielkich, wytrzymałych chust zawiązanych na piersiach i przewieszonych przez
ramiona. Muszą to być ogromne ciężary, ponieważ ubrane tradycyjnie kobiety w sandałach i spódnicach truchtają
przygniecione towarem kilkadziesiąt metrów i zatrzymują się na odpoczynek. Zastosowanie owych chust jest
uniwersalne. Czasem służą jako plecak, a innym razem nosidełko dla dzieci.
Niestety musiałem przerwać swoje spokojne obserwacje ruchu
granicznego, ponieważ mamy problemy z wyjechaniem z
Argentyny. Nie wchodząc w szczegóły, po długich dyskusjach z
celnikiem okazało się, że nie możemy wyjechać z Argentyny
bez traktora, który został zaparkowany na kilka dni u
mechanika w San Salvador de Jujuy. Nie ma znaczenia, że
jedziemy tylko na tydzień, a później wracamy. Nie i już.
Nie daliśmy za wygraną. Kilometr od przejścia granicznego
znajduje się urząd celny. Wymyśliliśmy kilka historyjek, które
mieliśmy zamiar wcisnąć szefowi urzędu i poszliśmy na
spotkanie. Byliśmy gotowi nawet dać łapówkę. Godzina
czekania opłaciła się. Wysoki, barczysty, biały mężczyzna
wysłuchał prawdziwej historii o naszej ekspedycji. Przeczytał
Traktoriada 2002 (21/27)
artykuły o nas w miejscowej prasie, pożartował z nami i...
załatwił. Jeszcze tylko rozmowa z kolejnym urzędnikiem, potem rundka po mieście w poszukiwaniu ksera w czasie
sjesty, i za chwilę przekroczymy granicę... Zobaczymy tylko, jakie komplikacje wymyślą urzędnicy boliwijscy?
Boliwijczycy chcieli tylko kolejne kopie dokumentów. Jeszcze więc tylko szukanie kolejnej kserokopiarki, tym
razem po stronie boliwijskiej i przejeżdżamy granicę. Jesteśmy w Boliwii, która przywitała nas... kamieniami.
Ledwo przejechaliśmy bramki graniczne, a jakiś miejscowy obrzucał ciężarówkę kamieniami. Gaz do dechy i
jedziemy!
Wiele osób mówiło mi, że Boliwia to inny świat. Szczerze mówiąc nie bardzo w to wierzyłem. Teraz, po 15
minutach pobytu w tym kraju, wiem, o co chodziło. Inni ludzie, inne drogi (a właściwie ich brak), inne
zabudowania. Słowem na prawdę inny świat.
Przykro, ale już na samym początku widzimy podobieństwo Boliwii i Polski. W Boliwii praktycznie nie ma dróg,
większość to drogi bite, gruntowe. Przy takich trasach rozmieszczone są gliniane budki - peajes, czyli opłaty za
korzystanie z dróg. W Polsce też wprowadzana zostaje opłata za korzystanie z dróg (winietki), a drogi, choć
lepsze niż, w Boliwii (bo są), to przecież są w opłakanym stanie.
O Boliwii mówi się kraj utraconych szans. Jego krajobraz jest niesamowicie zróżnicowany. Andy mają
maksymalna szerokość 800 km i właśnie w Boliwii są najszersze. Wysoko w górach klimat jest prawie arktyczny,
a znajdujemy się przecież w pasie międzyzwrotnikowym. Na zachód od gór leży puszcza amazońska. Są wulkany
oraz piękne, kolorowe laguny i jeziora z bogatą fauną i florą. Kultura miejscowych Indian żyjących bardzo
tradycyjnie z jednej strony fascynuje i przyciąga. Z drugiej strony blokuje rozwój.
Opowiadano nam anegdotę, czy raczej dowcip. Boliwia jest bardzo bogata w surowce. A to za sprawą Boga, który
rozdając ropę dał ją na Bliski Wschód i Boliwii, diamenty dał RPA i Boliwii, gaz ziemny dał Rosji i Boliwii, srebro
dał Meksykowi i Boliwii, itd. Ktoś zapytał Boga, czy to nie jest przypadkiem niesprawiedliwe, że wszystko będzie w
Boliwii. Ten odpowiedział: "Ale nie wiecie jeszcze, jakich ja tam ludzi osiedlę". Prawda jest taka, że istnieje
ogromna trudność w pogodzeniu tak ważnych i już rzadkich na świecie tradycji jak tradycje indiańskie z
wymaganiami wolnorynkowego, zglobalizowanego świata. Indianie boliwijscy nie pasują do tego naszego świata i
właściwie to wcale nie chcą, a raczej jest im jakby wszystko jedno. Dla nas, turystów, podróżników to dobrze.
Z drugiej strony miejscowi są po prostu zacofani i czasem
niebezpieczni. Edukacja jest na tragicznie niskim poziomie.
Wszyscy wiemy o wstrząsającym morderstwie Darka i
maltretowaniu
Doroty,
dwóch
polskich
doktorantów
podróżujących po Boliwii. Prasa polska rozpisywała się na ten
temat,
niestety
wiele
zostało
powiedzianych
rzeczy
przesadzonych i nieprawdziwych. My znamy sprawę z
pierwszej ręki. To nie jest miejsce, ani czas, żeby przedstawiać
szczegóły tego wydarzenia. Lecz ponieważ jesteśmy w Boliwii i
wiele osób przestrzegało nas przed tym krajem powołując się
na to właśnie wydarzenie pozwolę sobie je skomentować.
Wynikało ono najprawdopodobniej w głównej mierze po prostu
z zacofania i bzdurnych, idiotycznych wierzeń miejscowych,
które doprowadziło do bestialskiego samosądu. Indianie ci
wierzyli, że Darek i Dorota są tymi, którzy porywają ich dzieci i
wyrywają im serca. Traktowali Dorotę jak czarownicę, nawet
słownik hiszpańsko-polski wzięli za jakąś księgę czarów. To
jest najgorszy przykład efektu zderzenia dwóch światów, jaki można by sobie tylko wymyślić. Niestety jest
prawdziwy i wyjątkowo brutalny. Przypomina kamieniowanie czarownic kilka wieków temu, bestialskie rytuały
Majów i Azteków oraz podbój Ameryki przez Hiszpanów. Smutne to, ale nie mały wpływ na przebieg wydarzeń
miał alkohol, pod wpływem którego byli miejscowi. Nie wiem, co należałoby z tym zrobić. Z jednej strony nie
można dopuścić do tego typu wydarzeń. Z drugiej strony nie można doprowadzić do zniszczenia tradycji
indiańskiej, tak jak uczyniono to w większości innych przypadków. Najlepszym wyjściem byłoby zostawienie
Indian w spokoju. Ale na to jest już kilka wieków za późno. Poza tym nasz świat jest na to za mały... Nie dajmy
się jednak zwariować. To nie jest przykład walki etnicznej Indian z białymi i nie zdarza się to często. Spotkałem
wiele osób podróżujących po Ameryce Południowej przez kilka miesięcy i właściwie wszyscy twierdzą, że Boliwia
jest najbardziej przyjacielskim i bezpiecznym krajem. Poza tym spójrzmy dookoła siebie. Nie tylko Indianie w
Boliwii popełniają brutalne morderstwa.
Przy okazji chciałbym skomentować jeszcze jedną sprawę. Indianie boliwijscy ubierają się i żyją bardzo
tradycyjnie. Z roku na rok coraz więcej turystów odwiedza Boliwię. Każdy chce zrobić zdjęcie lub sfilmować
miejscowych. Ja też. Jednak oni nie lubią być fotografowani i filmowani. Uciekają przed obiektywem. Nie są
jeszcze tak wyrafinowani jak Peruwiańczycy, którzy po prostu chcą zapłaty za zdjęcia. Może powinniśmy
uszanować tych ludzi i nie dręczyć ich. Przecież oni nie mieszkają w zoo, ani nie są aktorami. Nic na siłę. Nie
można dopuszczać do sytuacji, która zdarzyła się w Andach, kiedy to miejscowa kobieta pasąca kozy i lamy na
widok naszego obiektywu położyła się na ziemi okrywając się kocem.
Wjeżdżaliśmy do Boliwii oczekując, że dużo się wydarzy w tym
fascynującym kraju. Nikt jednak się nie spodziewał, że już
pierwsze trzy dni zaskoczą nas bogactwem przygód. Nie
wyprzedzajmy jednak faktów!
Traktoriada 2002 (22/27)
Po przejechaniu 70 km pierwszego dnia dojechaliśmy do rzeki. Ku naszemu zdziwieniu drogowskazy skierowały
nas nie na most, lecz dokładnie pod most. Okazało się, że jest on dopiero w budowie, a rzekę trzeba pokonać
samemu. Najpierw zbadaliśmy teren. Zmierzyliśmy wysokość mostu, głębokość rzeki... Da radę - jedziemy!
Rozpęd, plusk wody i... Udało się. Było dość głęboko, bo nawet zderzak przedni był cały oblepiony gliną z dna
rzeki. To był nasz pierwszy raz... Zwykle jest on najtrudniejszy. Później podobne przeprawy przez rzeczki i duże
kałuże stały się naszym chlebem powszednim.
Tego samego dnia dojechaliśmy jeszcze do tunelu w skale. Niby nic wielkiego. Podobnych tuneli mamy w Europie
wiele. Ale należy pamiętać, że tu drogi są gruntowe, tunel ma szerokość jednego samochodu i wykuty jest w
czerwonej skale piaskowca. Jedziemy! Mniej więcej w połowie drogi z naprzeciwka wjeżdża do tunelu ciężarówka.
Trąbimy więc jeden na drugiego, bo żaden nie chce cofać. Niestety nie mamy szans. Tamta ciężarówka ma
znacznie głośniejszy klakson i zagłusza nas. Poza tym nadjechał następny pojazd, który ją zablokował. Musimy
więc cofać. Nagle, nadjeżdża kolejny samochód. Tym razem za nami. Wszyscy trąbią, a klaksony w tunelu są
przeraźliwie głośne. W końcu udaje się nam wycofać. Następnie podejmujemy kolejną próbę przejechania tunelu.
Tym razem zdecydowanie, na pełnym gazie, nieprzerwanie trąbiąc. Przejechaliśmy i wieczorem dojechaliśmy do
Tupizy.
Dzień 104 czwartek 10 października, Tupiza - Atocha
Drugiego dnia w Boliwii jedziemy z Tupizy do Uyuni przez Atochę. Na szczęście zabraliśmy ze sobą
autostopowicza, miejscowego chłopaka, który jechał odwiedzić rodziców w Atochy. A to ważne, ponieważ przy
drogach nie ma prawie wcale drogowskazów. Są dwa wyjścia. Albo zna się drogę, albo jedzie się główniejszą,
czytaj tą, na której jest więcej śladów kół. Choć ta reguła bywa zgubna.
I w górę i w dół, stromo, powoli, wąsko na jeden samochód,
piaszczyście... A nam się woda gotuje w chłodnicy jak nigdy
dotąd. Z pod korka buchają kłęby pary, a woda strzela w górę
niczym gejzer. Czekamy, na szczęście nic nie jedzie, bo nie ma
się jak wyminąć. Dolaliśmy prawie 7 litrów wody do chłodnicy!
Uff, po chwili temperatura 82 stopnie, można jechać dalej.
Tylko jak długo? Niebo granatowe, gdzieniegdzie bielutkie,
kłębiaste chmury. Słońce grzeje. Na szczęście wieje przyjemny,
chłodny wiatr. Tylko czy schłodzi silnik wystarczająco? Lecimy
dalej, zobaczymy...
W Argentynie widzieliśmy w parkach narodowych wiele
wspaniałych, ogromnych i wyjątkowych form skalnych.
Podobnie jest w Boliwii. Z tą jednak różnicą, że tutaj znajdują
się one po prostu przy drodze i nie trzeba być turystą i jechać do parków, żeby je oglądać. Nasz autostopowicz
bardzo się dziwił, że tak zachwycamy się skałami i robimy tyle zdjęć. Chyba nie zdawał sobie sprawy jak
wyjątkowe są tego typu formy. On jeździ tą drogą często i dla niego to po prostu normalka.
Woda nam się już więcej nie gotowała. Ale to pewnie dzięki
temu, że wjeżdżamy na 4500 m n.p.m. i ochłodziło się. Z tej
wysokości możemy podziwiać piękny widok. Wulkan sięgający
około 6500 m n.p.m. widać jak na dłoni. Na wyżynie, tuż obok
samochodu przebiega stado lam. Ale koniec sielanki i zadumy
nad krajobrazem. Jedziemy dalej. Nie przychodzi nam to
jednak bez trudu. Ciężarówka ma za mało mocy i nie daje rady
pod górę. Trzeba pchać. Może to wina rozrzedzonego
powietrze i mniejszej zawartości tlenu? Ale przecież my też
potrzebujemy tlenu do pchania!!! Po godzinnej walce z górą
udało nam się podjechać. Opłacało się. Jest piękny purpurowy
zachód słońca. Znajdujemy się na wierzchołku i widzimy
krajobraz aż po horyzont. Niebo i szczyty górskie są
czerwone...
Szybko się
ściemniło, a my jedziemy dalej. Już od jakiegoś czasu widzimy
światła Atochy, ale jakoś nie możemy dojechać. Nasz
przewodnik - autostopowicz cały czas powtarza, że już blisko.
Nagle kończy się droga, a chłopak każe nam zjechać w koryto
rzeczne. Słyszeliśmy już od miejscowych, że czasem rzeką
jeździ się lepiej niż drogami. Ale oni mają jeepy z napędem na
cztery koła, a nie ciężarówki!! E tam... przejazd korytem
rzecznym okazał się łatwiutki - szeroko, twardo, prawie jak
autostrada.
Traktoriada 2002 (23/27)
Dzień 105 piątek 11 października, Atocha
Atocha, 7 rano, słońce wyłania się ponad skały otaczające dolinę, miasto budzi się do życia swoim codziennym
rytmem. Kobiety rozstawiają stragany na targu. Jest to praktycznie jedyne miejsce, gdzie można kupić jedzenie.
Nieufna społeczność lokalna ucieka przed obiektywem. Jednak nieliczni, zaciekawieni podchodzą i zaglądają do
wnętrza, zagadują dwa, trzy zdania i odchodzą, uciekają. Gdy zachowuję się naturalnie, uśmiecham się,
pozdrawiam, porozmawiam serdecznie, to są życzliwi, a nawet bardzo życzliwi.
Kupuję od młodej dziewczyny 4 małe, miejscowe chlebki. Znalazłem jak do tej pory tylko dwie osoby, które je
sprzedają. Są pyszne. Po śniadaniu wracam do tej dziewczyny i mówię jej, że chlebki są "muy bueno" (bardzo
dobre). Uśmiech pojawił się na jej ciemnej twarzy. Myślę, że niezbyt często jest chwalona za swoje wypieki...
Inne dwie starsze kobiety sprzedają fritas, czyli placki z tłuszczu. Najpierw zasypuję ją pytaniami: jak to się
nazywa?, ile kosztuje?, czy dobre? Przyglądam się chwilę... pierwszy kontakt został nawiązany, mówię, że przyjdę
później. Wracam, kobieta się uśmiecha i zaczyna przygotowywać trzy placki dla mnie. Spokojnie, bez pośpiechu
wytrząsa popiół z maleńkiego rusztu, na którym stoi patelnia. Dokłada węgla, rozpala. Czekamy wspólnie aż się
tłuszcz na patelni rozgrzeje... Następnie sprawnymi palcami rozciąga kulkę ciasta na bardzo cienki placek i rzuca
do tłuszczu. Po chwili wyjmuje fritę... I tak kolejno. Biorę trzy, próbuję, są bardzo smaczne, uśmiecham się,
dziękuje i wracam do samochodu.
Przez ponad godzinę obserwujemy przez otwarte drzwi samochodu dwa stragany. Pozdrawiamy się ze
sprzedawcami. Córka jednej sprzedawczyni, sześcio - siedmioletnia dziewczynka ubrana w tradycyjną sukienkę, z
kapeluszem z dużym żółtym kwiatkiem na głowie, podbiega do nas, uśmiecha się i ucieka. I tak kilka razy. Po
pewnym czasie wysiadam z samochodu i podchodzę do straganu. Inicjuję konwersację. Pytam, które warzywa jak
się nazywają, gdzie są uprawiane. Kobieta wypytuje mnie o mój kraj. Wiem, że nie ma pojęcia gdzie jest i pewnie
nigdy nawet nie słyszała o Polsce. Ale staram się opisać Europę i Polskę. Tłumaczę, że jest zupełnie inaczej, dużo
ludzi, mnóstwo samochodów, żyje się szybko. Pyta, czy podoba mi się Boliwia. Mówię po prostu, że tu jest
pięknie, życie jest tranquilo (spokojne) i że ja to lubię. Kobiecie przypadło do gustu to, co mówię. Uśmiecha się.
Jej córeczka, ta z kapeluszem z kwiatkiem, podaje mi orzeszki i m ówi, że to są "minas". Odpowiadam, że u nas to
są "orzeszki". Kilka osób dookoła stara się wymówić "orzeszki". Dziwią się, że u nas też mamy minas. Wyjaśniam
najlepiej jak potrafię, że w Polsce nie uprawia się, ale można kupić minas. Próbuję boliwijskich orzeszków i
przyznaję, że są lepsze. Wszyscy się śmieją.
Marcin z samochodu filmuje całą sytuację. W pewnym momencie kobieta, z która rozmawiam, zauważa obiektyw.
Przestraszyłem się, że może ja to zezłościć. A to popsułoby wrażenie całej konwersacji. Tymczasem kobieta tylko
nieco zła żartuje z uśmiechem, że teraz muszę jej zapłacić. Oboje wybuchamy śmiechem. Dziękuję za orzeszki i
wracam do samochodu. Za chwilę podbiega jeszcze dziewczynka z kapeluszem z kwiatkiem i krzyczy "ciao"...
...Teraz siedzę już na słońcu na chodniku. Za mną jakieś pięć
metrów znajduje się stragan z orzeszkami. Dziewczynki już nie
ma. Może poszła do szkoły? Życie toczy się dalej i nikt mnie
już nie zauważa.
Na początku trzeciego dnia nie mamy większych problemów.
Woda w chłodnicy tylko raz się zagotowała. Zaczęły się za to
piaski. Udało nam się przejechać kilka zasp. W kolejnej,
dłuższej i głębszej jednak utknęliśmy. Nie ma rady. Musimy
kopać. Kopiąc i pchając udaje nam się podjeżdżać po kilka
metrów. Minęły ze dwie godziny, jest południe, wysokość około
4000 m n.p.m., bardzo mocne słońce. Moje okulary
przeciwsłoneczne nie wystarczają. Obwiązuję więc głowę
koszulką pozostawiając małe szparki na oczy i kopię dalej.
Warunki wyjątkowo nie sprzyjają wysiłkowi fizycznemu.
Liczymy, że ktoś będzie przejeżdżał. Może nas wyciągnie, ale
przede wszystkim zobaczymy jak przejeżdżają takie
przeszkody miejscowi. Jedzie ciężarówka. Zbliża się... i nagle
skręca w bok. Przejeżdża w niewielkiej odległości od nas, ale inną drogą. Teraz sobie przypominamy, że było
rozgałęzienie. Ale my wybraliśmy jak zwykle drogę bardziej rozjeżdżoną, zgodnie z radami miejscowych. Tym
razem to nie było dobry wybór.
Wojtek ma nowy pomysł. Ścinać szpadlem przydrożne krzaki i
podkładać je pod koła. Wycięliśmy więc wszystkie cztery
krzewy. Jeszcze kilka podkopów i udało się! Wyjechaliśmy z
zaspy.
Przejechaliśmy piętnaście kilometrów i widzimy z daleka jak
przez sawannowe zarośla biegnie ktoś z dużym ładunkiem na
plecach. Przy drodze natomiast leży sporo pakunków. Może ten
ktoś boi się, że ukradniemy mu jego dobytek? Okazuje się, że
miejscowy chłop chce po prostu złapać autostop. Bierzemy go
z całym jego ładunkiem na dach.
Oho, widzimy kolejną zaspę, długą i na zakręcie. Nauczeni
poprzednim razem postanowiliśmy chwilę czekać aż przejedzie
tędy pojazd doświadczonych autochtonów, zbliżający się
akurat. Jest to autobus, który też się zatrzymuje i czeka.
Wojtek postanawia więc przetrzeć szlak. Nabieramy rozpędu i
wjeżdżamy w piach. Rzuciło, przechyliło samochód na prawą
Traktoriada 2002 (24/27)
stronę i... ledwo, ledwo... przejechaliśmy. Kierowca tego
autobusu patrzy na nas jak na wariatów. Może zna lepszą drogę? Któż to wie?
Na koniec wzięliśmy na stopa, starą Indiankę z buzią pełną liści koki, i szczęśliwie dojechaliśmy do Uyuni. Później
okazało się, że wszystkie nasze dotychczasowe problemy i przygody okazały się niczym w porównaniu z tym, co
zdarzyło się w Uyuni...
W tym miejscu chcielbyśmy podziękować naszym sponsorom, bez których nasza Wyprawa najprawdopodobniej
nie miała prawa bytu.
Jesteśmy grupą przyjaciół, a znamy się w większości od 9 lat, kiedy to
połączył nas Związek Harcerstwa Polskiego, a tym samym pęd ku
przygodzie, ciekawość świata, zainteresowanie przyrodą i przede wszystkim
oryginalne i coraz to bardziej zwariowane pomysły dotyczące spędzania
czasu wolnego. Od 5 lat organizujemy różnego rodzaju rajdy oraz obozy
wędrowne i tematyczne, począwszy na krajoznawczych i ekologicznych
poprzez sportowe po wyczerpujące obozy przetrwania.
Traktoriada 2002 (25/27)
MARCIN OBAŁEK - "Kaktus"
Szef wyprawy
Urodzony. 28.XII.1976r.
Tramp; fotograf; pilot wycieczek krajowych i zagranicznych; specjalista ds.
turystyki o spec. obsł. ruchu tur.; przodownik turystyki kolarskiej PTTK;
student Biologii na UAM Poznań.
Zakres obowiązków:
Przygotowanie trasy i nadzór jej przebiegu; kontakty z tubylcami (znajomość
podstaw farsi, urdu, pashtoo); fotoreportaż; część przyrodoznawcza wyprawy.
Dorobek podróżniczy i doświadczenie:
- Samotna 7-mio miesięczna lądowa wyprawa Jedwabnym Szlakiem do
Pakistanu/ Indii/ Nepalu X.98- V.99. (opis w tekście);
- Rowerowy rajd nad Adriatyk VII./VIII.99. -Austria -Słowenia -Chorwacja -Węgry -Ukraina. (1600 km);
- Tatry Wysokie Zima 97/98 (namioty: -38°C.);
- Szkocja '97
- Alpy '96
- Wielokrotnie prowadzenie obozów wędrownych oraz rajdów w Karkonosze, Tatry, Pieniny, Gorce, Beskid Sądecki
i Niski oraz w Bieszczady.
- Rowerowe rajdy krajoznawcze i kondycyjne po ziemi wielkopolskiej, Pomorzu, Mazurach oraz Karkonoszach,
udział w zawodach psich zaprzęgów.
- "Zaliczonych" 25 państw.
Wojciech Urbaniak - "Ślimak"
Pierwszy mechanik
Urodzony 15.V.1975
Przyrodnik, min. hodowca i miłośnik kaktusów oraz innych sukulentów
(przynależność do PTMK i SITO); podróżnik z zamiłowania; student (magistrant)
wydziału ogrodniczego Akademii Rolniczej w Poznaniu.
Zakres obowiązków:
nadzór nad prawidłowym funkcjonowaniem pojazdu, oznaczanie roślin oraz
sporządzenie materiałów zielnikowych.
Dorobek podróżniczy i doświadczenie:
- wyprawa krajoznawcza do Rumunii i Bułgarii w tym Karpaty Południowe
VII/VIII 2000r.
- rowerowy rajd nad Adriatyk - Austria- Słowenia- Chorwacja- Węgry (1400km)
VII/VIII 1999r.
- Tatry Wysokie zima 97/98 (namioty: -38°C)
- obozy wędrowne oraz rajdy w Tatry, Pieniny, Gorce, Beskid Sądecki i Niski oraz w Bieszczadach
Michał Przybysz - "Przybysz"
Urodzony 06.06.1978 r.
Instruktor na obozach młodzieżowych (żeglarstwo, ratownik, a nawet
narciarstwo wodne) sternik jachtowy, narciarz, mountainbiker z zamiłowania,
pasja: podróżowanie; ekonomista, student Szkoły Głównej Handlowej
(planowana obrona mgr dwa dni po powrocie z Traktoriady!).
Dorobek podróżniczy i doświadczenie
Europa od krańców zachodnich (Cabo da Roca, Portugalia) przez południowe
(Gibraltar), po prawie wschodnie (Moskwa) i północne (wyspy Lofoty,
Traktoriada 2002 (26/27)
l
l
l
l
l
Norwegia)
Ameryka Północna od Maine (USA) przez Meksyk po Belize i Kubę
Azja (na razie Mongolia)
Afryka (tylko Egipt, marzenie jeszcze niezrealizowane)
Morze Północne, rejs
"Zaliczone" 29 państw
Do przygotowań przyczynili się również inni członkowie ekipy, którzy z różnych przyczyn zrezygnowali z wyjazdu.
Byli to:
Marianna Makieła, Łukasz Weigt, Lukasz Kmiotek, Michał Kurzawski, Jacek Skrzypczak, Roman Warlot
Traktoriada 2002 (27/27)

Podobne dokumenty