Scriptores 2.indd

Transkrypt

Scriptores 2.indd
Od redakcji
Niniejszy zeszyt „Scriptores” podobnie jak poprzedni jest poświęcony żydowskiemu Lublinowi, ale widzianemu z nieco innej perspektywy. Tytułowymi ścieżkami podążają ludzie – autorzy i bohaterowie tekstów, a za nimi czytelnicy – którzy na
różne sposoby rekonstruują obraz tamtego miasta z rozproszonych fragmentów. Co
prawda sięganie do przeszłości z konieczności zawsze sprowadza się do układania
puzzli, ale jak to się dzieje, że czasem historia jest dla nas żywa, a czasem martwa?
Pomaga to wyjaśnić metafora ścieżki.
Drogę tworzy się po to, aby było wygodnie przemieszczać się z miejsca na miejsce. Istnieje ona niezależnie od tego, czy ktoś chce nią podążać, czy nie. Ścieżka
zaś jest bytem „niekoniecznym”, śladem pozostawionym przez wędrowca, zapisem
jego wędrówki, którą przeciwstawia się entropii, „zarastaniu”, zapominaniu. Z drogi
„korzystamy”, natomiast idąc ścieżką, w pewien sposób stajemy się jej częścią, bo
istnieje ona, dopóki ktoś jej używa. Można powiedzieć, że droga jest narzędziem,
a ścieżka przeżyciem. Drogi prowadzą do celu. W ścieżkę dodatkowo wpisany jest
ten, kto ją wydeptał. Drogi prowadzą do miejsc i faktów, zaś ścieżki do ludzi.
W odbiorze przeszłości za pośrednictwem ludzi oraz ich indywidualnych, czasem
wręcz osobistych działań, tkwi wielki potencjał. Motyw takich działań przewija się
przez cały zeszyt. Raz jest nim autentyczna wędrówka, kiedy indziej odkrywanie, opowiadanie lub „dotykanie pustki” przez działania medialne, edukacyjne lub artystyczne.
Tak samo przewijają się w tym numerze poszczególne wątki tematyczne, które pojawiają się i znikają, rozgałęziają i łączą jak opowieści, jak ścieżki. Wielogłosowe, pełne
dygresji i odniesień teksty oplatają żydowską przeszłość Lublina, nie tworząc żadnej
linearnej struktury poza spisem treści. Dlatego trudno omówić zawartość tego numeru,
zachowując jakiś ścisły porządek.
Na pewno można wyróżnić w nim kilka tematów przekrojowych, które służą jako
sposoby dotarcia – ścieżki – do bardziej szczegółowych zagadnień. Jednym z takich tematów jest topografia żydowskiego Podzamcza, a w szczególności jego dwie ulice: Szeroka
i Krawiecka. Na spacer w czasie i przestrzeni po pierwszej z nich zabiera nas w tekście
Terra incognita Robert Kuwałek, badacz żydowskiego Lublina. Pisząc, że przed 1939
rokiem ulica ta była dla wielu polskich mieszkańców Lublina miejscem często równie
nieznanym, jak dla nas dzisiaj, autor dotyka bardzo ważnej kwestii: choć od wybuchu
II wojny światowej minęło ponad pół wieku i przez ten czas ludzie zdążyli wylądować
na Księżycu, patrząc wstecz na żydowski Lublin, jesteśmy w tym samym miejscu, co
ówcześni obywatele młodej, nieco ponad dwudziestoletniej II Rzeczpospolitej.
Chrześcijański Lublin nigdy nie zapomniał Lublina żydowskiego – on go nigdy tak
naprawdę nie poznał. Zabrakło czasu. Podobnie było w wielu innych polskich miastach
i miasteczkach. Podążanie ścieżkami pamięci jest więc nie tyle przypominaniem, ile
dopisywaniem ciągu dalszego do historii, która uległa zamrożeniu na pół wieku. Dlatego czytelnik wertujący ten numeru „Scriptores” może poczuć się jak przedwojenny
spacerowicz, który zabłąkał się pod Bramę Grodzką i zagląda przez nią w głąb lubelskiej „terra incognita”, Żydowskiego Miasta. Wchodząc tam, w pewnym sensie będzie
odkrywcą – odkrywcą dysponującym co prawda o wiele doskonalszymi narzędziami
nr 2/2003 (28)
5
Od redakcji
poznawczymi niż Polacy lat dwudziestych i trzydziestych, ale też stawiającym czoła
bagażowi doświadczeń cięższemu o lata wojenne i powojenne.
Drugi topograficzny punkt orientacyjny numeru to posesja przy Krawieckiej
41. Materiały jej poświęcone pochodzą z pracy magisterskiej napisanej z inspiracji
Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN” przez studenta politologii Tomasza Czajkowskiego. Jest to dział bardziej polifoniczny niż inne, ale też i temat wyjątkowo
przekrojowy, a ścieżka bardziej kręta. Dlatego główny tekst tego działu nosi tytuł
Czasoprzestrzeń pamięci. Aby historię mieszkających pod tym adresem ludzi „przywrócić do historii Lublina”, autor zawędrował aż do Izraela. Nie jedyny to w numerze
przypadek, że Lublin lepiej widać z daleka niż z bliska. Pracował tam w jednym
z kibuców, o których marzyła część mieszkańców Krawieckiej 41.
Tworzyli oni kibuc-hachszarę „Ha Szaron”, jedną z wielu rozsianych po Polsce
kolonii, będących przedsionkami przyszłego Izraela. Ci mieszkający przy Krawieckiej 41 pionierzy, zwani chalucami, przygotowywali się do współdziałania
w trudnych warunkach życia i pracy przy zagospodarowywaniu Palestyny, niczym
astronauci w obozie treningowym przed wyprawą na Marsa. Niby pracowali w tartakach i na okolicznych polach, ale byli już jakby trochę nieobecni, jedną nogą
w Ziemi Obiecanej. Zupełnie inaczej, bo rozwiązując problemy „tu i teraz”, działał
mający siedzibę pod tym samym adresem Związek Kobiet Żydowskich, prowadzący
ochronkę-przychodnię „Ognisko”, w której znajdowały opiekę i wyżywienie dzieci
z biednych rodzin. Działalnością charytatywną zajmowało się po sąsiedzku również
Towarzystwo „Pas Leorchim”. Zgodnie z wielowiekową tradycją, starało się ono
zapewniać biednym ludziom godne spędzenie szabatu. W ten sposób w pozornie
zrujnowanym, wręcz odpychającym zakątku Lublina, odnajdujemy miniaturę przeszłości, teraźniejszości i przyszłości narodu żydowskiego.
Takie panoramiczne spojrzenie towarzyszy wielu tekstom tego numeru. Przyświeca mu bowiem cel, który można opisać słowami Adiny Cimet ze strony 52
– cel ujrzenia i zrozumienia tamtego świata „w procesie jego intensywnego rozwoju
– świata zróżnicowanego politycznie, dążącego do zmian, przewartościowującego
tradycję i jej funkcje, godzącego religię z pojawiającymi się świeckimi trendami”.
Nie jest to łatwe. Opracowania historyczne dają nam uporządkowaną wiedzę o faktach oraz ich interpretację. Dzięki wspomnieniom, których w tym numerze szczególnie wiele, możemy poznać w sposób wręcz organoleptyczny detale codziennego
życia w polsko-żydowskim Lublinie. Prawdziwym jednak wyzwaniem jest ujrzenie
tamtego świata „w ruchu”, zrozumienia kierunków i logiki jego przemian, z których
część doprowadziła ostatecznie do powstania państwa Izrael. Wchodzimy tu na grunt
polityki i publicystyki, które nie pasują do naukowego tonu ani do stereotypowej malowniczości sztetli, ale bez polityki, bez zrozumienia idei, motywacji, obaw i nadziei,
którymi żyli ich mieszkańcy, przeszłość będzie tylko płaskim obrazkiem na ścianie.
Skutecznie ożywia ją spojrzenie przez pryzmat języka hebrajskiego i jidysz.
Tworzą one rodzaj kulturowego „uskoku”, wzdłuż którego możemy prześledzić ważniejsze kwestie i punkty napięć w żydowskiej kulturze. Najpierw pisze o nich Hillel
Halkin w tekście Wielka żydowska wojna językowa, a potem Adina Cimet w swojej
polemice z nim. Spór ma dla obojga wymiar dość osobisty, dzięki czemu ukazuje
nie tylko poglądy i argumenty, ale również emocje. Ich temperatura może nam dać
wyobrażenie o atmosferze, która również w Lublinie towarzyszyła kiedyś dyskusjom
o syjonizmie, komunizmie, judaizmie, asymilacji czy autonomii, a które tak naprawdę dotyczyły jednej, bardzo prozaicznej kwestii: nadziei na spokojne codzienne życie
– na Szerokiej, Krawieckiej, Jatecznej, Nadstawnej...
6
nr 2/2003 (28)
Od redakcji
Okazuje się, że rozwiązania tego problemu wypracowywane przez wieki mogą
bardzo zainteresować Amerykanów, którzy – jak czytamy w opisie Educational Program on Yiddish Culture (EPYC) – chcą swoim uczniom „umożliwić zrozumienie,
w jaki sposób Żydzi i Polacy żyli obok siebie przez setki lat. Program EPYC ma na
celu włączenie uczniów w poznawanie tej historii i zachęcenie ich do odnajdywania
analogii między nią a bieżącymi sytuacjami ich życia i wydarzeniami na świecie”.
Miejscem, na przykładzie którego Amerykanie będą się uczyć, jak układać wielonarodowościowe stosunki w swoim kraju, jest Lublin: Szeroka, Krawiecka, Jateczna,
Nadstawna... Znowu widać go lepiej z daleka niż z bliska. Jego historia promuje nas
za oceanem. Niestety, parafrazując cytat otwierający dział Lublin w Nowym Jorku,
historia to odpowiedzialność, której często wyrzekają się nawet ci, którzy mogliby
coś na niej skorzystać.
Jest to niezrozumiałe podobnie, jak miejscami niezrozumiała może być dla nas
dyskusja Żydów o jidysz i hebrajskim. Obie kwestie bez trudu pojmie jednak ten,
kto zetknął się z terminem power relations. Co prawda nie zdobył on popularności
w naszym kraju – być może dlatego, że nie brzmi odkrywczo w polskim tłumaczeniu
– ale na Zachodzie jest powszechnie stosowany do interpretacji ludzkich zachowań
zarówno w skali grup społecznych, jak i pojedynczych osób. Mówiąc w skrócie,
„relacje władzy/siły” odnoszą się do wszelkich sytuacji, w których jedna ze stron
postrzegana jest jako dominująca – w sferze polityki, języka, ekonomii, kultury,
obyczajów, prawa, psychologii itp. – i stawiająca inne strony w gorszej sytuacji.
Przez pryzmat power relations wyraźniej widać mechanizmy zarówno dyskryminacji rasowej, jak i zwykłej rozmowy, w której jeden z rozmówców stara się zdobyć
„przewagę” na drugim gestykulacją czy tonem głosu. Z pojęciem „relacje władzy”
związane jest poczucie „kontrolowania” lub „bycia kontrolowanym” oraz realnego
lub urojonego zagrożenia. Myślenie w kategoriach power relations odgrywa ważną
rolę w idei poprawności politycznej, a także krytyce feministycznej i badaniu relacji
większość–mniejszość.
Być może pojęcie to pozwoli nam spojrzeć z zewnątrz na nasze dawne i obecne
stosunki polsko-żydowskie. Sporo materiałów do przemyśleń na ten temat dostarcza
Lubelski dom, pierwszy rozdział z książki Memorbuch Henryka Grynberga poświęconej Adamowi Brombergowi. Był on synem lubelskiego przemysłowca, a po wojnie
dyrektorem Polskiego Wydawnictwa Naukowego. Po emigracji do Szwecji w 1970
roku z powodu antysemickich szykan założył wydawnictwo, które zakupiło prawa do
twórczości Isaaca Bashevisa Singera i Czesława Miłosza, zanim dostali oni Nagrodę
Nobla. We wstępie do tekstu Barbara Odnous pyta retorycznie: „Czemu zatem tylko
garstka lublinian zna jego nazwisko? Czyżby dlatego, że świętował Pesach, a nie
Wielkanoc?”
Osobnym działem tego numeru są Ścieżki pamięci. Składają się na nań teksty,
z których każdy zasługuje na osobne omówienie. Joanna Zętar podsumowuje naszą
wiedzę o rozproszonej ikonografii lubelskiej dzielnicy żydowskiej. Marta Kubiszyn
wyjaśnia, jak należy rozumieć pojęcie historii mówionej i na czym polega jej wartość. Jest to przeredagowany fragment pracy doktorskiej autorki, bogato ilustrowany
fragmentami oral history z archiwum Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN”. Ich
literackiej syntezy w kolejnym tekście dokonuje Barbara Odnous, ukazując pełen ciepła obraz najbiedniejszych ulic Żydowskiego Lublina. Romuald Dylewski, lubelski
urbanista, autor m.in. planu rozwoju Bagdadu, na przykładzie Lublina rozszyfrowuje
sztetl dzięki swojej znajomości kultury orientalnej. Łukasz Jasina, student historii,
prawa i dziennikarstwa, rekonstruuje żydowski Lublin zapamiętany ze wspomnień
nr 2/2003 (28)
7
Od redakcji
swojej prababci, odkrywając wiele oryginalnych cech mentalności ówczesnych
mieszkańców miasta. Wreszcie Krystyna Skarżyńska, profesor psychologii, opisuje
mechanizmy przebaczania w sytuacji, kiedy krzywda i wina przypisywane są całym
narodom. Artykuł pasuje do każdego przypadku i dlatego, aby jego treść „zadziałała”, należy go odnosić do siebie, a nie do innych. Warto w tym miejscu wspomnieć,
że tak jak w poprzednim numerze, część tekstów opatrzonych jest logo „Historia–Pamięć–Pojednanie”, promującym działania zbliżające Polaków i Żydów.
Zeszyt zamyka dział z dwoma tekstami usytuowanymi w jakimś sensie poza resztą zawartości numeru. Pierwszym z nich jest wywiad z dyrektorem Ośrodka „Brama
Grodzka – Teatr NN” Tomaszem Pietrasiewiczem pt. Przypadek zamierzony. Wychodząc od projektu „Krawiecka 41”, w niemal „hipertekstowej” rozmowie opowiada
on, w jaki sposób Teatr NN stał się instytucją inspirowaną symbolicznym znaczeniem
Bramy Grodzkiej, jako miejsca spotkania Lublina chrześcijańskiego z żydowskim.
Pietrasiewicz wyjaśnia m.in., skąd się wzięły przedsięwzięcia Ośrodka, których dokumentacja rozsiana jest po całym numerze, i dlaczego warto promować Lublin przez
jego historyczną wielokulturowość.
Rozmowa ta udowadnia, że z „małą ojczyzną” jest trochę jak z opowiadaniem
dowcipów w pewnym żydowskim kawale. Grupa jadących w jednym przedziale Żydów, często spotykających się w podróży, zamiast opowiadać osłuchane już dowcipy,
wymienia tylko ich numery i wybucha śmiechem. Przypadkowy podróżny włącza się
do zabawy i rzuca jakiś przypadkowy numer, ale nikt się nie śmieje. Pyta, dlaczego,
czy dowcip nie jest śmieszny? W odpowiedzi słyszy, że i owszem, ale ten akurat
trzeba umieć opowiedzieć. Nie wystarczy powiedzieć „mała ojczyzna”, żeby wyrazić
swoją troskę o nią i dać do zrozumienia, że ma się coś istotnego na myśli, ponieważ
ona również należy akurat do tych „kawałów”, które trzeba umieć opowiedzieć.
Numer zamyka tekst Moje potrawy żydowskie Yarona Beckera, który nie jest co
prawda związany z Lublinem, ale ukazuje kulinarną ścieżkę pamięci i na pewno pozostawi czytelników w dobrym humorze: „O gefilte fisz nawet zawzięci antysemici
mówili z entuzjazmem jako o rybie po żydowsku. Lubiłem słuchać, jak wymawiają
słowa «po żydowsku» bez obaw i niechęci”.
Marcin Skrzypek
8
nr 2/2003 (28)