galeria

Transkrypt

galeria
WSTĘPNIAK
WSTĘPNIAK
Nadszedł dzień, na który
czekało bardzo wiele osób!
Wyniki pierwszego etapu Horyzontów Wyobraźni 2012.
Dwadzieścia najlepszych
opowiadań zostanie teraz
przesłanych do jury, które
wyłoni zwycięzców tegorocznej edycji konkursu.
Już teraz gratuluję całej dwudziestce, z którą zobaczę się na
październikowej Gali, a reszcie
życzę powodzenia za rok!
We wrześniowym numerze Qfantu mamy również
smaczny kąsek nawiązujący do konkursu – opowiadanie nagrodzone rok temu przez Stefana Dardę: „Genialne
dziecko” Wojciecha Klimkowicza. Ponadto naszym recenzentkom szczególnie spodobał się tekst Anny Grzanek pt.
„Sama prawda i tylko prawda”. Czy w tym przypadku opinia na temat tego utworu zależy od płci? Sprawdźcie sami.
Z innej beczki. Niestety wszystko wskazuje na to, że Wujek Zło po raz ostatni gości na naszych łamach. Zawieszamy
również pojawianie się Qfunu. Czy na zawsze, tego jeszcze nie wiem. Obecnie zastanawiamy się nad przebudową
tego kącika. Możecie się więc spodziewać kilku nowości
w numerze listopadowym. Nie tylko w zawartości pisma,
ale też w jego formacie… Więcej nie zdradzę. Na tę chwilę,
rzecz jasna. Kolejne informacje będziemy podawać na
naszym portalu, który w październiku doczeka się nowego,
zdecydowanie lepszego życia.
Jak sami widzicie, końcówka roku na qfant.pl zapowiada się bardzo ciekawie. Mógłbym opowiedzieć o wszystkich planach, ale sądzę, że miłe niespodzianki bardzo się
przydadzą, gdyż po wakacjach czyhają na nas szkoły, uczelnie, praca, smutna jesień, a tuż za nią mróz. Na szczęście
mówią, iż pasjonująca lektura jest dobra na wszystko,
a taką serwujemy już dziś!
Jarosław Makowiecki
Wstępniak
Redakcja QFANT
ZARZĄD
Redaktor naczelny: Jarosław Makowiecki / [email protected] /
Z-ca redaktora naczelnego: Ewelina Kozik
/ [email protected] /
Z-ca redaktora naczelnego: Łukasz Kuc
/ [email protected] /
Sekretarz redakcji: Anna Celska-Palutkiewicz
/ [email protected] /
Mail: [email protected]
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega
sobie prawo do redagowania nadsyłanych tekstów i nie odpowiada za treść reklam.
Redaktorzy prozy: Kornel Grunwald, Magdalena Kałużyńska,
Ewelina Kozik, Jarosław Makowiecki, Beata Tomaszewska
DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ
Anna Perzyńska / [email protected] /
DZIAŁ GRAFICZNY
Magdalena Mińko / [email protected] /
DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY
Łukasz Szatkowski / [email protected] /
REDAKCJA PORTALU QFANT.PL
Marta Konopko / [email protected] /
DTP: Agata Sienkiewicz
Projekt okładki: Darek Kocurek & Agata Sienkiewicz
Ilustracja na okładce: Darek Kocurek
Ilustracje: Tomasz Bełzowski, Darek Kocurek, Kornel Kwieciński,
Magdalena Mińko, Krzysztof Trzaska, Konstanty Wolny
Opracowanie językowe: Agnieszka Łobik-Przejsz, Tomasz
Janowski, Paulina Koźbiał, Iga Pączek, Bożena Pierga,
Katarzyna Tatomir, Ewa Wojdyńska, Aleksandra Żurek
3
SPIS TREŚCI
SPIS TREŚCI
PUBLICYSTYKA
Weronika Łaszkiewicz - Kto się boi złego wilka?
5
Ewa Szumowicz - O multiwersum i narodzinach
wszechświata
7
Andrzej W. Sawicki - Schabowe w kosmosie
9
Człowiek wielu talentów – wywiad wokół Marcina
12
Przybyłka
OPOWIADANIA
Anna Grzanek - Sama prawda i tylko prawda
17
20
Adrianna Biełowiec - Upiorny samochód
26
Szymon Moliński - Motyl mechaniczny rodzi się w zimie 36
Grzegorz Gajek - Szaleństwo Karola Ligury
40
Wojciech Klimkowicz - Genialne dziecko
52
GALERIA
8
66
Darek Kocurek
INNE
Kącik Wujka Zło
86
Konkurs
90
RECENZJE
Marcin Hybel Awantura na moście (Natalia Bilska) 91
Robert McCammon Magiczne lata (Łukasz Szatkowski) 92
Anne Bishop Sebastian (Krzysztof Dworakowski)
93
Bernard Cornwell Panowie Północy (Kamil Dolik) 94
George R. R. Martin Gra o Tron. Powieść graficzna
95
Tom 1 (Magdalena Mińko)
Jonathan Carroll Śpiąc w płomieniu (Łukasz
96
Szatkowski)
Anna Fryczkowska Starsza pani wnika (Dorota Jundziłł) 97
Camilla Läckberg Kaznodzieja (Beata Tomaszewska) 98
Chuck Hustmyre Dom wschodzącego słońca (Kinga
98
Król)
Edward Lee Ludzie z bagien (Grzegorz Gajek)
4
99
SPIS TREŚCI
Publicystyka
Weronika Łaszkiewicz
Kto się boi złego wilka?
Iselin i wilkołak Torill Thorstad Hauger
W postaci wilkołaka jest coś takiego, co rozpala twórczą
wyobraźnię i nie pozwala przejść koło niego obojętnie.
Jednak nie mowa tu o tym oswojonym, uromantycznionym
wilkołaku, rodem ze Zmierzchu Stephenie Meyer, który
stał się jedną z dwóch kwintesencji męskości dla nastolatek na całym świecie (tuż obok – albo zaraz po – wampirze,
w zależności od indywidualnych preferencji). Mówimy
o klasycznym przypadku, w którym wilkołactwo (zwane
inaczej likantropią) jest przekleństwem, piętnem zła, a nie
czymś, co powinno cechować potencjalnego narzeczonego.
Na całe szczęście, obecna popularność wilkołaków w literaturze i filmach fantasy sprawia, że zafascynowani tym
tematem czytelnicy i widzowie próbują pogłębić swoją
wiedzę, co pozwala im skonfrontować tego ugładzonego,
współczesnego wilkołaka z jego oryginalną wersją.
Tradycja likantropii jest stara i sięga aż czasów antycznych (np. istnieje grecka legenda o królu Likaonie, który po
złożeniu w ofierze Zeusowi Likajosowi (Zeusowi wilczemu)
dziecka, sam zamienia się w wilka). Warto też pamiętać, że
likantropia bynajmniej nie jest zarezerwowana dla jakiejś
konkretnej kultury, ale pojawia się pod różnymi nazwami
w różnych tradycjach i przekazach oraz że często łączona
jest ze społecznościami wojowników, którzy żyli w atmosferze przemocy i nieustannej bliskości śmierci. Ludzi-wilków odnajdziemy więc m.in. w wierzeniach celtyckich,
romansach starofrancuskich, skandynawskiej Eddzie i historiach o berserkach. Aby uraczyć się bogactwem podań
o ludziach-wilkach, wystarczy zajrzeć np. do książki Wampiry i wilkołaki Erberto Petoii.
Co jest takiego pociągającego w postaci wilkołaka, że
sięgają po nią twórcy z różnych dziedzin? Może ta wszechobecna atmosfera śmiertelnego niebezpieczeństwa lub pierwotny, podskórny lęk człowieka przed tym, co grasuje w ciemności. Nie powinno się też zapomnieć o całej
tej barwnej i sugestywnej otoczce likantropii: bólu transformacji w bestię, srebrnej pełni księżyca, błysku wilczych
ślepi, żądzy krwi, odrzuceniu człowieczeństwa i zjednoczeniu z naturą. Wszystkie te i inne elementy składają się na
posępny, lecz w jakiś sposób fascynujący, choć momentami
dość krwawy (o czym w szczególności nie dają zapomnieć
hollywoodzkie produkcje) obraz.
Wilkołak Meyer ma niewiele wspólnego ze swoim pierwowzorem, ale oczywiście takie jest prawo literatury fantasy, by znane motywy i symbole wypróbowywać w coraz
to nowszych kontekstach i świeżych perspektywach. Dlatego z braku lepszego wytłumaczenia, właśnie w kontekście
eksperymentu można by patrzeć na to, co Meyer zrobiła
z wilkołaka. Jednak jeśli już mowa o eksperymentach,
bardziej interesujące zabiegi można odnaleźć np. w Roku
Kto się boi złego wilka?
wilkołaka Stephena Kinga, gdzie wilkołakiem jest ksiądz,
który zaczyna postrzegać swoją przemianę jako dar, a nie
przekleństwo, czy też w cyklu o Świecie Dysku Terry’ego
Pratchetta, w którym Angua, wilkołak-kobieta, musi rozwiązać
kilka bardzo przyziemnych, a czasami bardzo kobiecych problemów, jakich nastręcza jej comiesięczna transformacja.
Inne − skłaniające do refleksji − spojrzenie na wilkołaka
pojawia się w książce Iselin i wilkołak Torill Thorstad Hauger
(wydanie oryginalne w 1992, zaś w Polsce nakładem Novus
Orbis w 1995, w przekładzie Anny Marciniakówny). Hauger
jest współczesną norweską autorką książek dla młodzieży
i Iselin i wilkołaka również wpisano w ten nurt (inne powieści
autorki to Porwani przez wikingów, Ucieczka z wikińskiej
niewoli i Sigurd syn wikinga). Niewątpliwie uczynienie bohaterem nastolatka i opisanie perypetii jego dojrzewania
aż prosi się o określenie „literatura młodzieżowa”, jednak
może to spowodować, że dorosły czytelnik zniechęcony taką
klasyfikacją ominie tę książkę szerokim łukiem i nigdy nie odkryje treści, która zawiera przesłanie nie tylko dla nastolatków.
Iselin i wilkołak (tytuł oryginalny to Varulven og Iselin –
polskie tłumaczenie tytułu jest więc dość niefortunne, gdyż
zmienia kolejność bohaterów, co sprawia mylne wrażenie,
że to dziewczynka o imieniu Iselin jest główna bohaterką,
ale jak wiadomo − tłumaczenie tytułów często rządzi się
swoimi prawami) nie jest klasyczną fantasy w stylu Tolkiena lub Sapkowskiego, więc na pewno rozczaruje się ten, kto
spodziewa się wyskakujących z każdej strony elfów, trolli
i czarodziei, posiłkowanych przez smoki i resztę fantastycznej menażerii. Nie ma tu też magii, która uatrakcyjniłaby
przygody bohaterów. Iselin i wilkołak wpisuje się w kategorię
magicznego realizmu, w którym codzienna rzeczywistość
zakłócana jest przez coś nadnaturalnego i niesamowitego. Z fantastycznych elementów pozostaje więc jedynie
tytułowy wilkołak. Jednak książka Hauger nie powiela standardowego schematu, gdzie ubicie bestii jest nadrzędnym
motywem, a reszta historii tylko dekoracją. Przede wszystkim wilkołak Hauger to trzynastoletni chłopiec, Robin,
a więc jeszcze dziecko (wilkołak-dziecko łączy brutalność
z niewinnością, co już jest interesującą kompozycją). I nie
jest to nawet jakieś wyjątkowe dziecko, które elegancko
wpisałoby się w struktury tradycyjnej powieści fantasy: nie
dysponuje ani wyjątkowym pochodzeniem, ani wyjątkową
bystrością umysłu czy sprawnością fizyczną; wyjątkowa jest
może jedynie jego wrażliwość, która jednak skutkuje tym,
że Robina prześladują silniejsi chłopcy. Ale z drugiej strony prawdopodobnie to właśnie ta wyjątkowa wrażliwość
otwiera chłopca na nadprzyrodzone przeżycia. Jednym
z nich jest spotkanie ze starszym mężczyzną mieszkającym
samotnie w górach. Opowiada on Robinowi o wilkołakach,
5
publicystyka
a na noc okrywa go wilczą skórą – nie trzeba niczego więcej,
by w umyśle młodego chłopca na dobre zaszczepić myśl
o ludziach-wilkach.
Po tym wydarzeniu Robin wraca do szkoły, gdzie ponownie musi stawić czoła rówieśnikom. Napędzany determinacją
i złością z powodu swej słabości, Robin stara się znieczulić
i odciąć od własnej wrażliwości, coraz mocniej pociągają
go siła i dominacja, a co za tym idzie, również przemoc.
Nie dziwi zatem fakt, że Robin czuje się wyróżniony zaproszeniem do grupy chłopaków, których postrzega jako
symbol (męskiej) siły i władzy, a którzy są po prostu zgrają
małolatów napadających na starszych ludzi. Okradanie starych i bezbronnych to nie jest siła, o której Robin marzył.
Jednak zanim chłopiec dojdzie do takich wniosków, zabrnie
już tak daleko, że nie będzie w stanie dostrzec drogi powrotu – fascynacja brutalną siłą i chęć władzy są kluczem do
transformacji w wilkołaka. Nocami, w czasie pełni księżyca,
chłopiec patrzy na swoje odbicie i dostrzega żółte, wilcze
ślepia oraz ohydną paszczę bestii. Lustro staje się symbolem
jego zmiany i jednocześnie wyobcowania.
Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy te fizyczne przemiany mają faktycznie miejsce, ale chłopiec na pewno zmienia
się wewnętrznie: w momentach transformacji nie zna litości
czy współczucia, jest po prostu drapieżnikiem upajającym się
swoją siłą (autorka używa nawet innej czcionki, aby przekazać
myśli Robina-wilkołaka). Ale po pewnym czasie, własna
przemiana zaczyna go przerażać, gdyż pomimo wewnętrznej
słabości Robin nie jest z gruntu zły czy wynaturzony. Pragnął
siły, by zdobyć szacunek i poczucie bezpieczeństwa, a nie po
to, by krzywdzić słabszych. Jednak jego niezdolność do oceny sytuacji i wyrażenia własnego stanowiska uwikłała go
w taki właśnie dylemat. Tak pojawia się jeden z kontekstów,
w których Hauger umieszcza likantropię: przemiana w bestię
następuje, gdy człowiek nie potrafi zapanować nad własnymi
słabościami i lękami, jest to ucieczka w brutalną siłę, gdy potrzebny jest rozum i odwaga.
W tym momencie historii pojawia się tytułowa Iselin,
rówieśniczka Robina i jego przeciwieństwo: dziewczyna jest
nieulękła i stanowcza; jest światłem, który rozproszy mrok
nocy skrywającej wilkołaka. Po spotkaniu Iselin, Robin zaczyna czuć coraz większe obrzydzenie do swojej przemiany,
a w postaci dziewczyny odnajduje własną siłę i zrozumienie
tego, kim jest; wreszcie potrafi zidentyfikować samego siebie
w relacji z innymi (w tym z dotychczasowymi autorytetami
– rodzicami i rówieśnikami). Dlatego, choć w pewnym momencie wydaje się, że wszystko jest już przesądzone, że Robin skazany jest na bycie krwiożerczą bestią (w jednej ze scen
chłopiec widzi, jak stary mężczyzna, domniemany wilkołak,
spada z Wilczego Uskoku, zaś według podań osoba, która widziała śmierć wilkołaka, sama nim zostanie), chłopcu
udaje się pozbyć wilczej skóry dosłownie w ostatnim momencie: gang wyznaczył go do napaści na bogatą staruszkę,
ale w ostatniej chwili Robin powstrzymuje się od zadania
ciosu. Dlaczego? Ponieważ kobieta przypomina mu zmarłą
babcię, którą kochał aż do bólu. W rezultacie okazuje się, że
to właśnie postać kobiety i symbolizowana przez nią miłość
może pokonać wilkołaka, symbol zwierzęcej (dzikiej, męskiej)
siły. To dzięki uczuciu do Iselin i miłości do zmarłej babci Robinowi udaje się stłamsić najgorsze instynkty, odrzucić wilczą
skórę i zrobić to, co słuszne. Gdyby obrabował staruszkę, nie
byłoby już dla niego ucieczki od piętna likantropii.
6
Zło zostaje odparte, jednak tylko na jakiś czas. Happy
end przedstawiony przez Hauger trwa tylko tu i teraz, w tym
momencie, zaś w przyszłości, dalekiej lub bardzo bliskiej,
wilkołak może znowu stać się zagrożeniem, dla Robina albo
kogoś innego. Dlaczego? Dlatego, że wilkołak Hauger to nie
bestia, którą można wyeliminować z gry za pomocą srebrnej
kuli. To nie ciało, a dusza bohatera przechodzi transformację
w wilkołaka z powodu swojej słabości i kumulującej się
nienawiści. Jak mówi stary mężczyzna, którego Robin
spotyka na początku historii: „My, ludzie, nosimy w sobie i dzień i noc. [...] To ci, którzy nie potrafią okiełznać
mrocznej strony własnej natury, stają się wilkołakami”. Dla
Hauger wilkołak to nie człowiek-wilk, a człowiek-bestia,
czyli taki, który nie radzi sobie ze skazami własnej duszy.
Autorka sprytnie łączy klasyczne elementy podań o likantropii (wilcza skóra, zewnętrzna deformacja, księżyc w pełni)
z metaforą likantropii jako transformacji psychicznej, którą
wpisuje w okres buntu i dojrzewania nastoletniego chłopaka.
Walka z wilkołakiem to już nie fizyczne starcie łowcy z bestią,
ale moralny wybór między dobrem a złem, który ujawni siłę
lub słabość ludzkiego charakteru. Iselin i wilkołak może być
więc czytana w dwojaki sposób: jako młodzieżowa historyjka z dreszczykiem lub wpisana w metaforę wilkołaka analiza
ludzkiej psychiki.
Wspominany Rok wilkołaka Kinga pochodzi z 1983;
w tym samym roku Terry Pratchett publikuje pierwszą powieść
ze Świata Dysku (ale Angua pojawi się dopiero wiele tomów
później, a dokładnie w części Men at Arms w 1993, w Polsce
Zbrojni w 2002). Iselin i wilkołak jest z 1992, a saga Meyer
pojawiła się w latach 2005-2008 (wydanie zagraniczne). Te
i inne tytuły udowadniają, że nawet motyw tak stary jak likantropia może nadal zaskakiwać i skłaniać do namysłu, jeśli
sprawnie splecie się go z fabułą i pokaże z innej perspektywy.
Motyw cały czas ewoluuje, bo pisarze fantasy nie zapominają
o wilkołakach i już niebawem mogą zaskoczyć czytelników
kolejną interpretacją, która podważy dotychczasowe opinie.
Weronika Łaszkiewicz
Urodziła się i mieszka w Białymstoku. Na co dzień pracuje na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu w Białymstoku,
gdzie uczy na kierunku filologia angielska. W przerwach
od uczenia innych uczy się sama i przygotowuje rozprawę
doktorską na temat religii w amerykańskiej literaturze fantasy
(starając się przełożyć przyjemne, czyli miłość do fantastyki, na pożyteczne). W czasie wolnym rysuje, pisze i tworzy
biżuterię.
Weronika Łaszkiewicz
Publicystyka
Ewa Szumowicz
O multiwersum i narodzinach wszechświata
Nieodmiennie fascynują mnie teorie, jakie tworzą
współcześni fizycy teoretyczni. Poziomy abstrakcji, na jakie wspinają się ich tezy, budzą respekt. Jako laik, pozbawiony odpowiedniego wykształcenia, śledzę te hipotezy
z trochę innej – niż zakładali autorzy – perspektywy. Są
dla mnie przykładem tego, jak nieograniczona może być
ludzka wyobraźnia. Szczególnie wyraźnie widoczne jest
to w miejscach, gdzie kończy się współczesna zdolność do
doświadczalnej weryfikacji teoretycznych założeń i pozostają
tylko skomplikowane równania i dowody.
Jednym z takich zagadnień jest pytanie, skąd właściwie
wziął się kosmos i czy istnieją też inne, podobne mu albo
skrajnie różne, wszechświaty. Są to zagadnienia o tyle
frapujące, że istnienie multiświata nie jest możliwe do
zweryfikowania – i pewnie jeszcze bardzo długo nie będzie.
Co nie oznacza wcale, że sposób powstania wszechświata
jest łatwiejszy do wyjaśnienia, bo wszystkie możliwe sposoby sprawdzenia poszczególnych teorii jego narodzin też
są – póki co – tylko teoretyczne.
Aktualnie najpopularniejsze, choć może lepszym
określeniem byłoby najmodniejsze, są trzy teorie, czy raczej
kategorie teorii: „pączkującego” multiświata, superstrun
oraz kreacji z piany kwantowej.
Kategoria „pączkującego” multiświata, zwanego też
metawszechświatem, to właściwie dwie odrębne, choć –
jak się wydaje – wzajemnie niewykluczające się hipotezy.
Pierwsza mówi, że multiwersum jest nieskończone i otwarte, a wypełniają je poszczególne lokalne światy, które rodzą
się jedne z drugich. Wszelkie grafiki, będące artystycznymi
wizjami takiego wieloświata, nieodparcie kojarzą mi
się z pączkującymi drożdżami (stąd nazwa kategorii). Jako
punkty takich narodzin fizycy zazwyczaj wskazują czarne
dziury. Poszczególne wszechświaty lokalne nie oddziałują
ze sobą i ograniczone są promieniem obserwowalności,
czyli zasięgiem docieralności informacji. Jest ona określona
przez odległość, jaką zdołało pokonać światło od Wielkiego Wybuchu, do chwili obecnej i dla naszego wszechświata
wynosi około czterdzieści sześć i pół miliarda lat świetlnych.
W rozwinięciu tej teorii pojawiła się hipoteza istnienia czegoś w rodzaju kosmicznego doboru naturalnego,
polegającego na tym, że mimo możliwości powstawania
światów różniących się od naszego wartościami stałych fizycznych, to jednak dominującymi typami są te, w których
powstaje najwięcej czarnych dziur.
Druga teoria z kategorii „pączkującego” multiświata to
tak zwana wieloświatowa interpretacja mechaniki kwantowej Everetta. Spotkał się z nią chyba każdy, kto kiedykolwiek
słyszał o kocie Schrödingera lub chociaż czytał opowiadania
albo oglądał filmy opisujące rzeczywistości alternatywne.
Teoria powstała jako próba pogodzenia deterministycznych
równań mechaniki kwantowej z niedeterministycznymi
zjawiskami, takimi jak np. rozpad cząstek radioaktywnych.
Głosi ona, że każda kwantowa superpozycja jest jednakowo
realna. To znaczy, że wydarza się ona, ale w alternatywnych
wszechświatach.
Omówię tę teorię na przykładzie kota Schrödingera:
kwantowy kot w momencie, w którym zostaje zaobserwowany (czyli funkcja falowa ulega załamaniu, a jego stan
zostaje określony), rozbija wszechświat na dwa alternatywne,
w którym wydarzają się obie możliwości – zwierzę żyje albo
nie żyje. Multiwersum wieloświatowej interpretacji mechaniki kwantowej jest zazwyczaj przedstawiane jako gigantyczne drzewo rozgałęziające się w nieskończoność, a każda kolejna gałąź to nowy wszechświat, identyczny z pierwotnym,
różniący się od niego tylko jednym stanem kwantowym
jednej cząstki.
W skład kategorii superstrun wchodzi kilka hipotez,
które łączy wspólne pochodzenie od teorii strun. Są to
między innymi: pięciowymiarowa teoria wszechświatów
membranowych Randala-Sundruma, dwunastowymiarowa F-teoria i trzynastowymiarowa S-teoria. Jednak najbardziej zaawansowaną i wyjaśniającą najwięcej zjawisk jest
M-teoria i tylko ją omówię tutaj bliżej. Jest ona jedenastowymiarowym rozwinięciem teorii superstun i w moim
osobistym rankingu – jedną z najbardziej abstrakcyjnych
hipotez, jakie kiedykolwiek powstały. Co nie przeszkadza
jej jednak być jedną z wiodących teorii wszystkiego, jakie
aktualnie istnieją.
Hipoteza ta zakłada istnienie jedenastowymiarowej hiperprzestrzenni, w której znajdują się dziesięciowymiarowe
membrany, zwane branami. Kosmos powstał w wyniku
zderzenia dwóch takich właśnie hipotetycznych tworów
i jest opisywany jako dwa dziesięciowymiarowe hiperświaty
oddziałujące ze sobą za pomocą grawitacji (wg M-teorii:
grawitacja jest jedynym oddziaływaniem potrzebującym
wszystkich jedenastu wymiarów, pozostałym wystarcza tylko dziesięć). Fizycy zajmujący się tą teorią posuwają się dalej: według nich jedną ze zderzonych bran jest wszechświat
zwykłej materii, zaś drugą jest zagadkowa ciemna materia.
Teoria ta dopuszcza też istnienie innych wszechświatów,
niepołączonych z naszym i różniących się wartościami
stałych fizycznych.
Ostatnią kategorią, którą omówię jest kreacja z kwantowej piany. Pod tym hasłem kryją się dwie hipotezy.
Łączy je to, że są rozwinięciem teorii fluktuacji przestrzeni, czyli tak zwanej kwantowej piany. Głosi ona, że przy
odległościach zbliżonych do wartości stałej Plancka, prawo
nieoznaczoności Heisenberga zezwala na przekształcanie
O multiwersum i narodzinach wszechświata
7
publicystyka
się energii w pary materia-antymateria, które to następnie
nawzajem się anihilują, z powrotem przekształcając w energię.
Oznacza to, że teoretycznie pusta przestrzeń nie jest ciągła,
tylko wypełniają ją wirtualne pary cząstek, bezustannie
pojawiających się i znikających. Może być ich praktycznie
nieskończona ilość, byleby bilans energetyczny w ostatecznym rozrachunku wyszedł na zero. Nieciągła kwantowa piana nie do końca godzi się ze szczególną teorią
względności, który zakłada, że czasoprzestrzeń jest ciągła, ale
to – i inne problemy fizyków teoretycznych zmagających się
ze stworzeniem teorii wszystkiego – temat na odrębny artykuł.
Pierwsza z teorii kreacji z kwantowej piany głosi, że multiwersum składa się z dziesięć do potęgi dziesiątej do potęgi
siódmej wszechświatów. Skąd taka gigantyczna liczba?
Według wyliczeń fizyków jest to ilość kwantowych fluktuacji, jakie wystąpiły, gdy po Wielkim Wybuchu wszechświat
wszedł w fazę inflacji. Teoria głosi, że każda z nich uległa niejako „zamrożeniu” i przekształciła w odrębny wszechświat,
których stałe fizyczne mogą być całkowicie różne od tych,
które są charakterystyczne dla naszego kosmosu.
Druga z hipotez mówi, że wszechświat powstał tak po
prostu, z niczego, jako samoistna subatomowa turbulencja czasoprzestrzenna. By tak się stało i by wszechświat
nie zniknął od razu jak wirtualne pary kwantowej piany,
potrzebne byłoby zjawisko inflacji, czyli początkowego
gwałtownego rozszerzania się wszechświata. Teorii
wyjaśniających zjawisko inflacji jest kilkadziesiąt, głównie
z powodu zmagania się ze sporą ilością problemów, m.in.
z tak zwanym problemem horyzontu czy problemem powstawania zaburzeń gęstości, dzięki którym postały galaktyki i ich gromady. Do spełnienia założeń teorii samoistnej
kreacji potrzebny byłby też zerowy bilans energetyczny,
który – jak twierdzą jej zwolennicy – rzeczywiście istnieje,
gdy zsumuje się łączną energię dodatnią materii, promieniowania oraz ujemną – związaną z grawitacją. Według tej
hipotezy, nicość – rozumiana jako stan nieistnienia czasu,
przestrzeni ani w ogóle czegokolwiek – jest stanem wysoce
niestabilnym, a do narodzin wszechświata wystarczy sam
rachunek prawdopodobieństwa. Początkowe kwantowe
fluktuacje, tłumaczone zazwyczaj zaburzeniami pola Higgsa,
które w wyżej omówionej teorii nadały istnienie nowym
wszechświatom, w tej hipotezie odpowiadają za powstanie
galaktyk i ich gromad.
Na tym kończę krótki przegląd teorii multiwersów.
Każda z nich jednak obciążona jest ograniczeniami i problemami. Dla przykładu – wieloświatowa interpretacja mechaniki kwantowej podlega zasadzie brzytwy Ockhama:
„Entia non sunt multiplicanda praeter necessitatatem” („Nie
należy mnożyć bytów ponad potrzebę”). Właściwie w każdej
udałoby się znaleźć słabe punkty i niewyjaśnione problemy,
albo takie, do wyjaśnienia których potrzebuje się wprowadzenia skomplikowanych konstruktów myślowych.
A przecież chodzi o to, by dojść do rozwiązań, które dadzą
8
się potwierdzić przez eksperymenty lub obserwacje. Więc
póki co, wstrzymuję się od opowiadania po stronie którejkolwiek z hipotez, ograniczając się do podziwiania ich jako
cudownie abstrakcyjnych dzieł ludzkiego umysłu.
I czekam, aż ktoś w końcu stworzy teorię, która będzie
zgodna z innymi i możliwa do potwierdzenia.
Ale na to sobie jeszcze długo poczekam… W końcu, nie
mamy nawet tak podstawowej rzeczy, jak porządna teoria
wszystkiego, gdzie więc sięgać tak daleko, jak potwierdzanie istnienia multiświata. To jednak fizyków teoretycznych
raczej nie powstrzyma przed dalszym tworzeniem teorii.
Pozostaje więc tylko im kibicować i podziwiać wytwory ich
wyobraźni.
Ewa Szumowicz
Urodziła się i wychowała na Mazurach w pięknej miejscowości Pisz. Absolwentka Akademii Medycznej w Gdańsku,
wydział farmacji, aktualnie zamieszkała w Szczytnie (choć
akurat to się może szybko zmienić, bo nie lubi długo
mieszkać w jednym miejscu), prowadzi jedną z tamtejszych
aptek. W wolnym czasie czyta, głównie polską fantastykę,
oraz sama próbuje swoich sił na tym polu, bez większych
sukcesów. Interesuje się wszystkim, od gotyckich zamków
(zwiedziła ich ponad trzydzieści i planuje w najbliższym
czasie zwiększyć tę liczbę co najmniej trzykrotnie), przez
fizykę kwantową, po językoznawstwo, choć jej największą
miłością na zawsze pozostaną rośliny lecznicze. Niepoprawna i nieuleczalna kociara.
Publicystyka
Andrzej W. Sawicki
Schabowe w kosmosie,
czyli jak powstały obiady dla astronautów
Alpiniści w Himalajach, podróżnicy maszerujący przez
Arktykę, żołnierze na terenie wroga – mogą nosić w plecakach nawet kilkadziesiąt różnorodnych posiłków (z menu,
których nie powstydziłaby się przyzwoita restauracja) i nawet nie odczuwać ich ciężaru. Zamknięty hermetycznie, lekki
sześcianik, po otwarciu okazuje się być pełnym i smacznym
daniem, wystarczy tylko dolać do niego trochę wody i chwilę
poczekać, czasem podgrzać. Liofilizowane posiłki, pakiety
z wysoko przetworzoną żywnością, kojarzone są najczęściej
z technologią kosmiczną, czymś na wskroś nowoczesnym.
Mało kto wie, że ich historia liczy już ponad 150 lat…
Zaczęło się od sporu religijnego. Doszło do niego w roku
1852 i tyczył się on okupowanych przez Turków – Bałkanów.
Duchowni prawosławni chcieli koniecznie wkroczyć na obszar Imperium Osmańskiego, by otoczyć opieką – żyjące
pod islamską tyranią – chrześcijańskie owieczki. Politycy
europejskich mocarstw sprytnie wykorzystali awanturę, by
sprowokować cara Mikołaja I do gwałtownych ruchów dyplomatycznych, których efektem było ultimatum – rosyjscy
popi maszerują na tereny Osmanów albo wojna. Ku zaskoczeniu cara, sułtan zamiast machnąć ręką na brodatych
panów w czarnych sukienkach, w odpowiedzi wysłał swoją
armię do ataku na rosyjskie twierdze. Do konfliktu ochoczo
dołączyła Anglia i Francja, tworząc antyrosyjską koalicję.
Schabowe w kosmosie
Armia sprzymierzonych uderzyła na główną carską bazę morską
nad Morzem Czarnym – Sewastopol. Ogromny korpus inwazyjny przez niemal rok oblegał, dzielnie broniący się, warowny port.
Ale co to ma wspólnego z nowocześnie przetworzoną
żywnością? Otóż w czasie tej batalii posilano się po raz
pierwszy specjalnie konserwowanymi pokarmami i to od
razu na ogromną skalę. Przez długie miesiące, ponad 170
tysięcy żołnierzy zalegało w okopach, by od czasu do czasu
szturmować fortyfikacje. Prócz żołnierzy w obozie sprzymierzonych żył oczywiście ogromny, nieprzeliczony tłum
służb pomocniczych. Całą tę czeredę trzeba było karmić.
Wyspa Krym nie mogła wyżywić tylu ludzi, pokarm należało
więc transportować z kontynentu. Z racji klimatu właściwie
śródziemnomorskiego, a co za tym idzie – ciepła i dużej
wilgotności, sprzyjających rozwojowi pleśni i drobnoustrojów, trwałość pokarmów nie była zbyt wielka. Należało wiec
spróbować jakoś temu zaradzić. Potrzebowano żywności odpornej na czynniki zewnętrzne, trwałej i wygodnej do transportu,
a do tego dającej krzepę biedakom gnijącym w okopach.
Ówcześni naukowcy znali już podstawowe czynniki
powodujące psucie się jedzenia i domyślali się, że kluczem
do sukcesu jest znalezienie sposobu na ich wyeliminowanie.
Wiedzieli, że za gnicie odpowiada przede wszystkim temperatura, woda i coś, co jest powietrzu. Niektórzy poniekąd
słusznie podejrzewali, że owym szkodliwym składnikiem
9
publicystyka
jest „kwasorod”, jak nazywano wtedy tlen. Od wieków stosowano przechowywanie pokarmów w lodzie, suszono mięso lub
je solono i wędzono, a owoce zasypywano w słoikach cukrem
lub zalewano octem. Trudno jednak wysyłać na ciepłe Morze
Czarne statki pełne lodu lub dżemów w szklanych słoikach.
Kilka lat wcześniej (w 1850 r.) niemiecki chemik, baron
von Liebig (1803-1873), odkrył kostkę rosołową, sprawnie zagęszczając bulion wołowy. Wspaniały wynalazek nie
zdążył niestety zostać zastosowany w czasie wojny krymskiej.
Pierwsi użyli go amerykańscy kucharze wojskowi w czasach
wojny secesyjnej (1861-1865), a przyrządzali go, wrzucając do
gara całe zwierzę i gotując je w niewielkiej ilości wody. Pozwalali, by woda odparowała i do pozostałości sypali mąkę. Powstałe
w ten sposób ciasto wałkowano i porcjowano. Zawinięte w papier nadawało się do noszenia w żołnierskim plecaku. W dogodnym momencie wystarczyło wrzucić je do wody, zagotować,
dodać soli i pieprzu, by otrzymać całkiem smaczny bulion.
W wojnie krymskiej nie użyto też odkrycia brytyjskiego chemika, pana Lampe. On z kolei wpadł na pomysł, by umieścić pokarm w hermetycznym naczyniu i wypełnić je gazem obojętnym,
usuwając w ten sposób tlen. Ponoć na wystawie londyńskiej
zaprezentował całą sarnę, kuropatwę, łososia i szczupaka trwałe
od kilkunastu tygodni (!) i nieczułe na zmiany temperatury.
Niestety do masowego zastosowania pomysł się nie nadawał.
Nie zaskoczył też pomysł Nicolasa Apperta (1749-1841),
który postanowił po prostu wyciągnąć z pokarmu powietrze
przy pomocy pompy próżniowej. O ile mięso znosiło to
całkiem nieźle, o tyle rośliny fatalnie. Poza tym wielkie, blaszane konserwy z próżniowo zakonserwowanymi pokarmami
były bardzo kosztowne w produkcji i niewygodne w transporcie oraz składowaniu. Pan Appert był na dobrym tropie, jednak czegoś ciągle jeszcze brakowało.
Tymczasem za oceanem sekretarz marynarki wojennej Stanów
Zjednoczonych, Lewis Warrington (1782-1851), kazał wołowinę
zalewać grubą warstwą gipsu. Hermetycznie zagipsowane krowy
10
pływały więc na amerykańskich okrętach, zapewniając wyżywienie
marynarzom. Jednak i one się nie nadawały, na potrzeby wielkiej
wojny, były zbyt niewygodne i ciężkie.
Wreszcie, na właściwy pomysł wpadł Francuz, Emil
Masson. Publicznie wynalazek zademonstrował dopiero
w 1857 roku, ale już od dwóch lat pełną parą szła produkcja
na potrzeby wojskowe. Przez ten czas odkrycie pozostawało
ściśle tajne. Pan Masson, kiedy wreszcie mu na to pozwolono, przedstawił publiczności główkę kapusty, którą można
było przesłać listem, bo ważyła tyle co kartka papieru i miała
w przybliżeniu jej grubość. Po wrzuceniu jednak do wody
i zagrzaniu, zamieniała się z powrotem w zwykłą kapustę.
Smak miała nieco gorszy od świeżej, ale poza tym była
prawdziwym warzywem. Lekka jak piórko, idealna do transportu, niepsująca się nawet latami! To było to!
Okazało się, że pan Masson przygotowywał ją, susząc szybko w wysokiej temperaturze i prasując w potężnej maszynie.
Oczywiście prócz kapusty przerabiał tak wszelkiego rodzaju warzywa i owoce oraz zioła, a potem przy pomocy dwóch
maszyn parowych (o sile 42 i 56 KM) formował je w kostki.
Łatwe do transportu, trwałe i lekkie, pozwalały błyskawicznie
zrobić z nich pożywną zupę, a nawet napój orzeźwiający (tak
zwany „napój majowy”, tabliczka po 5 krajcarów sztuka).
Pan Masson zbudował we Frankfurcie fabrykę, w której
zatrudniał 250 osób, nie licząc ogrodników. W czasie wojny
krymskiej armia francuska wyfasowała u niego ponad 3 tysiące ton
kostek suszu. W ten sposób wyżywiono rzesze wojska oblegającego
Sewastopol, pozwalając mu wreszcie nabrać sił do zdobycia
twierdzy i powalić niezwyciężone Imperium Rosyjskie na kolana.
Z chwilą, gdy pozwolono Massonowi odtajnić produkcję,
natychmiast pojawili się u niego przedstawiciele armii
austriackiej i pruskiej, dwóch podówczas najpotężniejszych
w Europie oraz reprezentanci biur emigracyjnych, którzy
chcieli ekwipować w kostki swoje statki, płynące z tłumami
emigrantów do Ameryki. Żywność „prassowana”, jak ją wte-
Andrzej W. Sawicki
Publicystyka
dy nazywano, zaczęła robić karierę. Szczególnie potrzebna
była podróżnikom, żołnierzom i marynarzom, czyli osobom
niemającym dostępu do świeżych produktów. Nie bez znaczenia okazał się niewielki ciężar i możliwość wygodnego
składowania cudownych kostek.
Pewnie używałoby się ich powszechnie do dziś dnia, gdyby nie odkryto witamin i enzymów. Okazało się, że suszenie
żywności w wysokiej temperaturze powoduje zniszczenie
niektórych – bardzo cennych – substancji. Obniża się przez
to wartość odżywcza produktu. W strumieniu pary przegrzanej (120° C), której używano jako źródło ciepła, dochodzi
do niepożądanych i nieodwracalnych procesów, łącznie
z denaturacją białka (enzymy) i termicznym rozkładem
witamin. Alternatywą pozostało suszenie powolne, w niskiej temperaturze, ale groziło zepsuciem żywności przed
wysuszeniem i znacznie opóźniało cały proces technologiczny, drastycznie podwyższając cenę produktu.
Problem znów rozwiązała wojna. To przede wszystkim armii
zależało na opracowaniu sposobu na konserwowanie żywności
i to armia dysponowała stosownymi nakładami finansowymi,
by móc pozwolić sobie na podobne badania. Dobrą okazją do
ulepszania prasowanych kostek okazała się dopiero druga wojna światowa. Tym razem sprawą zajęli się amerykańscy wojskowi naukowcy. Ich nazwiska pozostały nieznane, ale to właśnie
oni odkryli sposób na produkcję żywności, która dziś kojarzy
się z pokarmem dla astronautów – liofilizację.
Nowa technologia przetwórstwa żywności okazała się tylko
nieco ulepszonym sposobem suszenia. Polega na zamrożeniu
produktu i usunięciu z niego wody, wykorzystując obniżone
ciśnienie. W zależności od tego, jak bardzo nietrwały jest suszony
materiał, stosuje się odpowiednio niskie temperatury, w ekstremalnych przypadkach, przy biologicznych preparatach
używanych w farmacji, jako medium chłodzącego używa się
nawet ciekłego azotu (-98° C). W procesie wykorzystuje się
zjawisko sublimacji, czyli przechodzenia wody z fazy stałej
bezpośrednio do fazy gazowej. Używając stale wytwarzanej próżni, niejako odsysa się wodę z suszonej materii, nie
powodując przy okazji jej zniszczenia i niską temperaturą
hamuje się wszelkie biochemiczne przemiany.
Zabezpieczenie materii organicznej przed zepsuciem poprzez
usunięcie z tkanek wody, okazuje się do dziś dnia najlepszym sposobem na powstrzymanie procesów gnilnych. Co najważniejsze,
nie wymaga zastosowania żadnych konserwantów, czyli chemicznej ingerencji w produkt, a mimo to zostają zachowane wszystkie jego wartości odżywcze i smakowe.
Żywność przygotowana w ten sposób jest poza tym bardzo
lekka, co pozwalało wyekwipować w nią amerykańskiego piechura, nie skazując go na taszczenie blaszanych konserw, jak
czyniono to w armiach sojuszniczych. Przy okazji, zmęczony
bojem wojak, gdzieś na rubieżach zrujnowanej wojną Europy,
mógł wyciągnąć z kieszeni niewielki pakiet i korzystając z odrobiny wody oraz manierki, w kilkanaście minut przygotować
sobie ulubioną wołowinę z Teksasu, z prawdziwą amerykańską
fasolą i poczuć się jak na kolacji u mamy. Miało to niebagatelne znaczenie w utrzymaniu wysokiego morale w armii.
Liofilizowana żywność oczywiście poleciała w kosmos, razem z dzielnymi astronautami i lata po dziś dzień.
Niebagatelne znaczenie ma jej ciężar i rozmiary, wysokie
wartości odżywcze i całkiem niezły smak. Niestety sporym
problemem w czasie projektu Gemini i Apollo pozostawało
przygotowanie liofilizowanego posiłku w stanie nieważkości.
Schabowe w kosmosie
Susz kruszył się i rozsypywał, niezbyt dobrze rozpuszczał
w wodzie. Później, na wahadłowcach i stacji orbitalnej,
stosowano liofilizaty pokryte warstwą żelatyny (by się nie
rozsypywały) lub w zafoliowanych tackach.
Mniejszy problem z liofilizowaną żywnością jest na
Ziemi, przy zwykłym ciążeniu. Ciągle stosują ją przede wszystkim armie na całym świecie, także Polska, jako
najwygodniejszą w warunkach bojowych. Lubią ją także
podróżnicy i alpiniści, survivalowcy i globtroterzy. Dzięki
niej można zjeść ciepły i świeży posiłek choćby w namiocie na stoku ośmiotysięcznika lub na pustkowiach Arktyki.
Wystarczy zgarnąć trochę śniegu i podgrzać go na turystycznej
kuchence, a potem wsypać liofilizat. Żywność jest dostępna
w sklepach dla sportowców, także internetowych. Można
ją także kupić jako gadżet, ładnie opakowaną i ozdobioną
kosmiczną fotografią, przedstawiającą astronautę lub stację
orbitalną. Prócz wołowiny lub kurczaka za kilka dolarów
chętni mogą zamówić sobie liofilizowane lody, czekoladowe
batoniki lub amerykańskie truskawki.
I w ten oto sposób ziściły się słowa polskiego redaktora pisma „Wędrowiec”, który przed 150 laty, zachwycony
postępem w konserwacji żywności, przewidywał ich rozwój
tymi słowy: „Spodziewać się można, iż wraz z rozpowszechnieniem pokarmów prasowanych i niedawno wynalezionego
gazowego aparatu do gotowania, teraźniejsze obszerne kuchnie nie będą już zajmowały tyle miejsca. Spiżarnia, najlepiej
we wszystko zaopatrzona, nie większa będzie od zwyczajnej
szafy na książki. Natenczas z łatwością będziemy mogli jeść
rosół sprowadzony z Melbourne lub Buenos-Ayres, który można zagotować w 40-45 minut, pieczeń z cieląt, które
pasły się na łąkach Montevideo, a są smaczniejsze niezrównanie od europejskich, jarzynę z brzegów Renu lub urodzajnych równin Holandii, ryby z odległego morza i pić kompoty
z owoców starszych od nas samych.”
Andrzej W. Sawicki
Chemik organik, autor dwóch powieści fantastycznych i kilkunastu opowiadań. Prócz fantastyki lubi Jacka
Danielsa (z odrobiną wody, wymieszane, nie wstrząsane)
i historię, w szczególności nauki o wojskowości. Jest
współtwórcą kilku wynalazków z dziedziny chemii, w tym
współautorem patentów udzielonych przez Amerykański
i Europejski Urząd Patentowy. Ostatnio wzięło go na próby publicystyczne, w których chciałby w przystępny sposób
popularyzować naukę.
11
publicystyka
Człowiek wielu talentów – wywiad wokół
Marcina Przybyłka
Marcin Przybyłek czytelnikom znany jest przede
wszystkim z cyklu science fiction „Gamedec” o gierczanym detektywie Torkilu Aymorze. Pierwsze opowiadanie w tym uniwersum pojawiło się drukiem dekadę
temu, a od tamtego czasu opowieść doczekała się kilku tomów książkowych. „Czas silnych istot”, piąty tom
cyklu, wyszedł w odświeżonej szacie graficznej pod
szyldem innego niż wcześniejsze wydawcy – Fabryki
Słów. Jednak Marcin Przybyłek to nie tylko pisarz. By
ukazać różne oblicza twórcy „Gamedeca”, przepytaliśmy
powiązanych z nim grafików, muzyków, animatorów
oraz zaprzyjaźnionych pisarzy i redaktorów. Oto Marcin
Przybyłek, jakiego nie znacie.
Qfant: Skąd znasz Marcina Przybyłka? Przy czym
współpracowaliście i jak się ta współpraca układała?
Ewa Białołęcka: Marcina Przybyłka poznałam przed
laty na festiwalu Fantastyki w Nidzicy. Był wtedy debiutantem, tuż po wydaniu pierwszego tomu Gamedeca. Wesoły,
szarmancki, z poczuciem humoru, zrobił na mnie bardzo
dobre wrażenie. Potem siłą rzeczy wpadaliśmy na siebie na
kolejnych konwentach, ucinaliśmy pogawędki, bywaliśmy
nawzajem na swoich prelekcjach. Kiedy powstał kolejny tom
Gamedeca, „Zabaweczki”, miałam drobny wkład w reklamę
serii. Jednak do tej pory nie napisaliśmy nic razem, choć były
plany wspólnego projektu – po prostu na razie jesteśmy oboje zbyt zajęci na innych polach.
Tomasz Bilewicz: Poznałem Marcina na forum max3d.
pl. Nawiązaliśmy współpracę, której owocem jest ilustracja
„Spaceport” – póki co jest to jedyna realizacja dla Marcina,
ale niewykluczone że nie ostatnia.
Krzysztof Chalik: Współpraca z Marcinem Przybyłkiem
zaczęła się jakieś półtora roku temu, przy okazji powstawania komiksu „Lanne” na blog Futushare. To miał być multimedialny komiks z wstawkami animacji, muzyką i różnymi
gadżetami. Marcin jest autorem scenariusza, Robert Letkiewicz autorem muzyki. Niestety z różnych przyczyn
musieliśmy zawiesić ten projekt. Ale myślę, że do niego wrócimy, gdy czas na to pozwoli.
Marcin Jakubowski: Marcin Przybyłek zlecił mi wykonanie dwóch ilustracji związanych ze światem Gamedec:
„Gamedec-city” i „Gamedec-Torkil Aymore”.
Lech Jęczmyk: Jesteśmy wspólnie w towarzystwie science
fiction. Spotykamy się na różnych konwentach. W ciągu roku jest
kilka ważnych spotkań, zwykle spotykamy się na Pyrkonie. Marcin ma bardzo ciekawe prelekcje. Prezentuje żywą umysłowość
i dużą wiedzę w różnych dziedzinach. Nie współpracowałem
z Marcinem. Jestem wilkiem samotnikiem. Pracuję sam.
Marcin Klicki: Marcina Przybyłka poznałem przez
wspólnego znajomego Tomka Marońskiego, ilustratora
książek fantasy. Później udało nam się zrobić wspólny projekt. Współpraca z Marcinem jest bardzo wymagająca.
Marcin to perfekcjonista, lubi, jak wszystko gra, nawet
w najmniejszych detalach. Marcin jest też wizjonerem, więc
wszystko, co chce zrobić, od dawna ma zaprojektowane
w głowie w najmniejszych detalach, co oczywiście jest plusem, jednak czasem ciężko sprostać wymaganiom.
12
Marcin Przybyłek
Publicystyka
Robert Letkiewicz: Z Marcinem poznał mnie kilka lat temu Nexus (Mariusz Krawczyk), powiedział mi, że
ma znajomego pisarza, który planuje zrobić animowany
kilkuminutowy spot reklamujący książki. Spytał, czy nie
zrobiłbym muzyki, zgodziłem się, i tak się to zaczęło. Z Marcinem współpracuje się fantastycznie, zawsze jest skoncentrowany, wie, czego chce i pilnuje każdego detalu. To wiele
upraszcza i powoduje, że cała energia może być skoncentrowana na pracy twórczej. Poza tym zawsze bardzo się
angażuje – to bardzo pomaga np. w momentach, w których
powstają wątpliwości.
Łukasz Matuszek: Ogólnie mówiąc z MP dobrze się
współpracuje. Ewentualne wątpliwości owocowały długimi
rozmowami telefonicznymi, podczas których wymienialiśmy się
pomysłami i sugestiami co do różnych części prac i uzgadnialiśmy
wspólne stanowisko. Akurat w projekcie, przy którym
pracowałem, nie napotkałem na żaden mur nie do przebicia.
Krzysztof Ożóg: Miałem przyjemność być redaktorem „Czasu silnych istot”, więc z Marcinem ściśle
współpracowaliśmy (wymienialiśmy się uwagami, pomysłami,
tłumaczeniami swoich racji). Z niektórymi moimi uwagami
autor zgadzał się z uśmiechem, ale zdarzały się też długie dyskusje, które nie zawsze wygrywałem. Jeśli miałbym „ocenić”
naszą współpracę, to zdecydowanie 5+, bo MP dokładnie
wie, czego chce i potrafi to przekazać.
Zbigniew Szatkowski: Nasze drogi spotkały się na
gruncie zawodowym – zarówno Marcin, jak i ja mamy sporo
do czynienia z rynkiem tak zwanych szkoleń biznesowych
miękkich. Prowadzimy różnorodne warsztaty komunikacyjne, treningi interpersonalne i konsultacje przekazujące
wachlarz umiejętności psychologicznych, które (szczęśliwie)
w Polsce zyskują na popularności i stają się coraz bardziej
potrzebne w firmach średniej wielkości i korporacjach.
Marcin często mówi, że dzięki temu można uniknąć plagi
Nazguli – wielkofirmowych upiorów, które zostały wyprute
z wszelkich ludzkich emocji i uwięzione w zbrojach garniturów, a żywiących się jedynie mocą „pierścieni” z celów biznesowych i deadline’ów.
Miałem przyjemność wspierać Marcina przy kilku typach
działań promocyjnych związanych z uniwersum Gamedecverowym, współpracowaliśmy biznesowo, wspólnie tworzyliśmy
scenariusz do „Leanne” (pierwszego oficjalnego spinoffu
przygód Torkila) i dzielnie walczyliśmy z przeciwnościami
losu przy jednym „jeszcze-przez-chwilę-tajnym” projekcie.
Paweł Zaręba: Pana Marcina poznałem, kiedy przyjechał do siedziby naszej firmy. Dostarczył mi wtedy mnóstwo materiałów graficznych do poprzednich i kolejnych części
Gamedeca. Utrzymuję z nim kontakt mailowy, przesyłam
mu projekty okładek, dyskutujemy nad szczegółami zlecenia. Konkretnie są to okładki do dwóch ksiąg „Czasu silnych
istot” i na razie jest to pierwsza rzecz, którą robiliśmy wspólnie. Pan Marcin to miły człowiek, wymagający, ale również
taki, który doskonale wie, czego chce. Lepiej współpracuje
się z takim autorem, który udziela konstruktywnej krytyki
i stara się pomóc grafikowi w zleceniu niż z takim, który jest
po prostu na „nie”.
Źródło: gildia.pl
Człowiek wielu talentów
13
publicystyka
Andrzej Zimniak: Marcina Przybyłka spotkałem na
jednym z konwentów fantastyczno-literackich. Zarekomendowano mi go jako interesującego prelegenta, więc
poszedłem na jego wykład – byłem zachwycony! Marcin jest doskonałym psychologiem i potrafi niezwykle
interesująco opowiadać o naszych zachowaniach, zarówno jednostkowych, jak i grupowych. Jego wykłady są prowadzone inteligentnie i zajmująco, polecam wszystkim!
Nigdy nie zaniedbuję okazji, gdy mogę go posłuchać.
Współpracowaliśmy trochę przy popularyzacji wiedzy, Marcin prowadził kiedyś panel o moich esejach futurologicznych
zebranych w tomie pt. „Jak nie zginie ludzkość”, recenzował
także moje „Fraszki rubaszne”. Myślę, że wspólnie zorganizujemy jeszcze niejedną imprezę w siedzibie Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Nasze relacje są doskonałe, Marcin
jest człowiekiem towarzyskim, otwartym na świat i ludzi.
Prowadzi interesującego bloga, na którym zwykle rozważa
poważne problemy, dające do myślenia. Marcin dał się także
poznać jako doskonały organizator, znawca muzyki i gier
komputerowych. Człowiek wielu talentów.
Q: Mówi się, że współpraca z Marcinem Przybyłkiem nie
ogranicza się do prostego układu biznesowego. Jak to jest
naprawdę?
TB: Marcin jest bardzo aktywnym zleceniodawcą, nie
ogranicza się tylko do zdefiniowania wymagań i oczekiwania
na finał. Podsuwa pomysły, komentuje, często też naprowadza na źródła inspiracji i potrafi zarazić swoją pasją
i świetnie zmotywować.
KCh: Myślę, że Marcin od razu stawia wysoko poprzeczkę,
zmusza człowieka do maksimum. Ale robi to w sposób delikatny, rzekłbym niezauważalny. Rezultaty tej dziwnej, niewidzialnej presji psychicznej mogą być zadziwiająco pozytywne,
nawet dla samego artysty. A to dużo więcej niż pieniądze.
MJ: Marcin ma w sobie ogromne pokłady naiwnego,
wręcz dziecięcego entuzjazmu. Spośród różnych cech Marcina tę cenię najbardziej, ponieważ dzięki temu przypominam
sobie, dlaczego zajmuję się ilustracją. Cieszy mnie, że moja
praca sprawia komuś przyjemność, a nie jest tylko produktem na sprzedaż.
14
MK: Tak, nie ogranicza się. Marcin daje długie terminy,
więc można na spokojnie wszystko przemyśleć, dodać coś od
siebie i podejść do tematu kilka razy, żeby efekt był mocny.
Dzięki temu trochę inaczej się podchodzi do takiego zlecenia
niż zwykłe „zrób zapomnij”.
RL: To z pewnością prawda, Marcinowi zawsze chodzi
o dzieło. O pieniądzach staramy się nie rozmawiać.
ŁM: Na stawiane w ten sposób pytanie można tylko odpowiedzieć, że tak. Chodzi o to, że nie było podczas pracy sztywnego harmonogramu, wytycznych itp.
Nie czułem, że jadę po szynach, które już ktoś wytyczył,
a ja tylko naciskam na dźwignię w drezynie, albo że
wypełniam jakiś szablon. Poza tym Marcin potrafi zarazić
wizją, co ułatwia pracę.
KO: Dla mnie to było marzenie. Przygody Torkila śledzę,
odkąd pojawił się pierwszy tom i jestem wielkim fanem.
Można powiedzieć, że dorastałem z książkami Marcina
w plecaku. Poznaliśmy się po premierze tomu „Zabaweczki.
Sztorm”, kupiłem książkę, w której brakowało kilku stron,
a Marcin dosłał mi skany, żebym mógł przeczytać. Nie sądzę,
żeby wielu autorów tak się zachowało.
ZSz: Na szczęście tak właśnie jest, ale to działa w dwie
strony i jest spowodowane tym, że Marcin wkłada dużo sił,
by dobierać sobie na współpracowników ludzi, z którymi lubi
przebywać. Nic nie jest proste. Stworzenie funkcjonującej
relacji przyjaciel-partner biznesowy jest największym wyzwaniem współczesnego kapitalistycznego świata i wymaga
dużego zaufania od obydwu stron.
PZ: Nie jest to standardowe zlecenie, bo i Pan Marcin
jako klient ma swoją wizję, dba o szczegóły. Od razu przypomina mi się jego mail, w którym pisze, że nazwa firmy,
która jest widoczna w tle ilustracji na pierwszej stronie
powinna zostać zmieniona na inną, bo w czasie, w którym
dzieje się akcja tej części, ta firma już nie istnieje, i tym podobne uwagi.
Q: Jak mocno Marcin Przybyłek ingeruje w prace? Jak
wiele z jego pomysłów zostaje uwzględnionych?
Marcin Przybyłek
Publicystyka
Źródło: www.facebook.com/solarisnet
TB: Przede wszystkim bardzo dobrze wie, czego oczekuje. Dostarczał mi wyczerpujące uwagi i korektę praktycznie na każdym etapie tworzenia ilustracji, począwszy od
wstępnych szkiców. Jednocześnie nie zabijał kreatywności,
raczej prowokował i pobudzał wyobraźnię.
KCh: Marcin jest silną osobowością i zawsze ma
wyraźną wizję tego, co chce osiągnąć. Czasami potrafi być uparty, ale jego sugestie są zawsze interesujące. Nie
nazwałbym tego ingerencją, niemniej lubi być liderem.
W naszym przypadku pomysł historii Leanne, kobiety robota szukającej miejsca i akceptacji w świecie, wyszła od
Marcina Przybyłka. Ciekawy pomysł, dobry scenariusz.
A że cała historia dzieje się w świecie Gamedeca, Marcin
wprowadził mnie w ten świat. Pamiętam pierwsze szkice
i mail od niego z tekstem, że w Warsaw City nie ma kaloryferów. Marcin zauważył kaloryfer na jednym z kadrów, potem już była cała lista zmian. Ale to on stworzył ten świat,
ja musiałem go dopiero poznać.
MJ: Oczywiście roztaczał rozbudowane, pełne odniesień
wizje, a ja asertywny niczym administrator sieci ilustrator
starałem się wszystko upchnąć w te skromne 17 milionów
pikseli. Na szczęście współpraca szła dobrze i muszę przyznać,
że Marcin miał pozytywny wpływ na ilustracje. Często zdarza
się, że klient świetnymi pomysłami niszczy moją pracę, więc
tym bardziej doceniam wkład Marcina. Ilustracje powstały
przy pełnej współpracy i wzajemnej inspiracji.
MK: Po prostu zazwyczaj doskonale wiedział, co chce
zrobić i pisał do odpowiednich ludzi. Poza tym ma dar przekonywania, więc udało mu się zarazić swoimi pomysłami
Człowiek wielu talentów
najlepszych ludzi z branży cg w Polsce, między innymi Marcina Jakubowskiego. W naszej ostatniej kooperacji, która się
jeszcze nie zakończyła, prawdę mówiąc, mam dość dużo do
powiedzenia. Marcin jest otwarty na nowe wizje i propozycje,
oczywiście wiele z nich odpada w przedbiegach. Natomiast
dużo rzeczy staramy się przedyskutować w początkowej fazie
projektu – co będzie możliwe do zrobienia, a co nie. Niektóre elementy często w świecie 3d się nie sprawdzają, dlatego
trzeba podchodzić do nich po kilka razy.
RL: W kilka wydarzeń angażował mnie Marcin, w kilku ja
prosiłem o pomoc. Dlatego czasami były momenty, że któryś
z nas upierał się przy jakichś detalach, ale generalnie zawsze
udawało nam się znaleźć kompromisowe rozwiązanie. Niewiele osób wie, że Marcin swego czasu wygrał konkurs kompozytorski. Myślę, że się nie obrazi, jak zdradzę, że ma u siebie w gabinecie kilka instrumentów, w tym pianino – hmm…
można by je odrobinę podstroić, ale poza tym jest bardzo fajne.
Marcin ma świetne wyczucie muzyki, dlatego często na etapie budowania dramaturgii utworu wykorzystujemy z Marcinem tzw. „własnogębną” muzykę. To się świetnie sprawdza,
bo Marcin ma również talent wokalny – co zresztą niektórzy
mogli usłyszeć w końcowej fazie koncertu w Nidzicy. Poza
tym często rozmawiamy o detalach dotyczących poszczególnych brzmień czy nutek, to jest fantastyczne doświadczenie.
Podsumowując: tak – jak najbardziej w niektórych kawałkach
można odnaleźć Marcinowego ducha. Trzeba tutaj również
wspomnieć, że Marcin osobiście wziął udział w kilku moich
utworach, nie tylko duchem, ale i głosem!
ŁM: Nie było mocnej ingerencji, może z wyjątkiem jednej czy dwóch postaci. Szczerze mówiąc trudno powiedzieć
15
publicystyka
ile pomysłów uwzględniłem, bo wiele rodziło się podczas
rozmów i często finalna wersja odbiegała od tego, z czym
zaczynaliśmy. Dobre pomysły się wprowadza, te mniej dobre
wymagają tuningu. Dla wyjaśnienia dodam, że dobre to takie, które się obu stronom podobają.
KO: Bardzo! Marcin zna każdy szczegół swoich tekstów i nad każdym z nich chce mieć pełną kontrolę. Nie
przesadzę, jeśli powiem, że zdarzyło nam się spędzić kilka
godzin dyskutując o przecinkach. A przecież są jeszcze wątki
poboczne, pisownie i koncepty big picture. Ale to dobrze, do
finiszu pracy nad książką jest bardzo blisko z osobami z projektu. Uwzględniłem większość jego pomysłów. Marcin ma
ogromną liczbę pomysłów w głowie i zazwyczaj są świetne,
oryginalne i chwytliwe. Trudno ograniczać tego typu autora
bez niszczenia jego dzieła. Były pomysły rożnych zmian i redukcji, ale zdecydowaliśmy się ich nie realizować dla dobra
książki, Imperatora i całego Imperium.
ZSz: Zawsze dość dobrze komunikowaliśmy swoje oczekiwania i wiedzieliśmy, na czym stoimy. To kolejny spadek
po naszym zawodowym podejściu do różnorodnych projektów. W przypadku np. muzyki, którą komponowałem na
potrzeby promocyjne Gamedecvers, jedyne, co Marcinowi
spędzało sen z powiek to „czy wyrobię się na czas”, a i tak
zaciskał zęby i nie dręczył tak bardzo, jak by chciał. Przy innych projektach, w zależności od stopnia komplikacji, trzeba
było po prostu na początku dać znać, jakie są granice w ramach, w których chcemy funkcjonować. Marcin jest typowym artystą – gościem, który tworzy wielką całość i lubi
mieć ostatnie słowo – i jak zawsze, gdy trafia swój na swego,
trzeba mieć świadomość, że będziemy się przepychali. Najlepsze jest jednak zawsze to, że z tych konfrontacji wychodzimy z kompromisami, a „twór końcowy” na tym zyskuje.
W przypadku pracy nad „Leanne” pracowaliśmy intensywnie
i projektowo. Cała linia fabularna zrodziła się po określeniu
głównych „graczy opowieści”, a następnie precyzyjnego
określenia ich motywacji, celów i profilów psychologicznych.
Spędziliśmy kilka, jeśli nie kilkanaście godzin na kolejnych
sesjach telefonicznych, gdzie szlifowaliśmy każdy element postaci, a następnie odrywaliśmy się od dyskusji, by dopracować wątki.
Nasze wizje na tyle się przenikały, że ciężko w pewnym momencie było określić, kto wpadł na który pomysł, kto rozwinął jaki
wątek. Kreatywna, bardzo dynamiczna i odświeżająca burza
mózgów. Krótkie formy tak rodzą się najpiękniejsze.
PZ: Miałem już wstępnie zatwierdzony przez szefów
projekt okładki Gamedeca, ale nie do końca spodobał się on
Panu Marcinowi. Przesłał zatem kilka mutacji mojego projektu i tak w końcu chyba zrozumiałem, o co mu chodziło.
Udało nam się dojść do konsensusu i powstała okładka, która podoba się nam obydwu.
Q: Podobno Marcin Przybyłek jest szczególarzem i ma
obsesję na punkcie kobiecego ciała. Prawda?
TB: Cóż... czytając książki Marcina, na pewno nie ujdzie
niczyjej uwadze, że autor lubi piękne, seksowne kobiety. Na
ile Marcin utożsamia się z Torkilem, pozostaje już chyba pytaniem do autora.
KCh: Parę razy musiałem zmieniać kształty kobiet. Czasami biodro było za duże, czasami pierś za mała. Teraz już
sam nie wiem, czy to obsesja Marcina odnośnie budowy kobiet, czy moje błędy w anatomii.
MJ: Potwierdzam plotki. Marcin zna anatomię kobiet
bardzo dobrze. Zapewne wyłącznie dlatego, że studiował
medycynę. Ale dzięki temu wyłapał mi parę poważnych
błędów w ilustracji. Przyznam jednak, że dodawanie różnych
niewidocznych dla normalnego obserwatora detali było momentami uciążliwe.
Źródło: festiwal.solarisnet.pl/
16
Marcin Przybyłek
Publicystyka
MK: Dało się zauważyć przy pierwszym projekcie, że
Marcin bardzo lubi kobiece ciała (nic dziwnego, prawie
każdy je lubi). Jedna z najważniejszych scen dla Marcina to
scena bilbordu (w animacji o Gamedecu), a na nim półnaga
uwodzicielska kobieta. Marcin zlecił nagranie, żeby było
dokładnie takie, jak chce, czyli maksymalnie ociekające seksem.
RL: O tak, szczegóły to Marcina konik, zresztą każdy,
kto czytał jego książki na pewno to zauważył. Miłość do
szczegółów „kobiecego ciała”? Hmm… kto z nas nie ceni
urody? A mówiąc poważnie, myślę, że Marcin przede wszystkim ceni piękno – w jakiejkolwiek formie.
KO: Szczególarzem jest przeokrutnym, ale trafiła kosa
na kamień i leciały iskry. Zwracaliśmy jednak uwagę na inne
szczegóły, które temu drugiemu mogły wydawać się błahe.
Myślę, że wyszło to „silnym istotom” na dobre. Co do kobiecego ciała, to wiem tyle, ile pokazał w książkach… ale myślę,
że sporo w tym prawdy. Z oczu mu samcem patrzy.
ZSz: Mówi się, że autor lubi przeglądać się w swoich dziełach
jak w lustrze. Każdy, kto zagłębi się w chociaż jeden z tomów sagi,
od razu spostrzeże, jak zabawnie może zabrzmieć to stwierdzenie w relacji Torkil-Marcin. Upodobania kipią z każdego
rozdziału i akapitu. Wszystko precyzyjne, rozpisane i jasne
jak na dłoni. Jeśli jest jakaś rzecz, na którą w tych książkach
został położony naprawdę duży nacisk, to psyche postaci oraz
ich (zwłaszcza żeńskiej populacji) cielistość. Ciekawa sprawa,
choć jestem pewien, że przy pierwszej lekturze doprowadzająca
(skądinąd piękną) żonę Marcina do gromowładności.
AZ: Marcin wszystko robi obsesyjnie, jeśli w ten sposób
można określić intensywność życia, dyskusji, wykładów,
obserwacji, prowadzenia muzycznych imprez. Chyba ma coś
z perfekcjonisty. Marcin oprócz tego, że jest pisarzem i psychologiem, jest także showmanem. Naprawdę! Co do obsesji
Człowiek wielu talentów
na punkcie kobiecego ciała, to nie zauważyłem – może
z wyjątkiem pięknego literacko-anatomicznego opisu kobiecego brzucha na jego blogu. Ja z kolei zawsze najbardziej podziwiam odwrotną stronę kolana, więc gdyby przyszło co do
czego, z pewnością byśmy sobie nie przeszkadzali.
Q: Czy artyści współpracujący z Marcinem Przybyłkiem
rozwijają się? Dlaczego?
TB: Dla mnie ta współpraca na pewno była rozwijająca,
miałem okazję wyciągnąć bardzo wiele wniosków, zarówno na
temat mojego warsztatu, jak i podejścia do twórczości ogólnie.
KCh: Na pewno tak jest. Marcin jest ciekawym pisarzem
i dużą osobowością. Ma interesujące i niebanalne pomysły.
To wybuchowa mieszanka i musi mieć wpływ na ludzi
w jego otoczeniu. Tym bardziej na artystów, którzy przecież
potrzebują ciekawych pomysłów jak powietrza.
MJ: Gdyby Marcin miał górę pieniędzy, chyba byłby
jakimś mecenasem sztuki. Na razie wydaje swoją przyszłą
emeryturę na „dziecinne” obrazki i pozwala się wyżyć
ilustratorom, którzy nie mają ochoty na normalne
zajęcie i malują sobie jakieś tam „eS-eFy”.
ŁM: Każdy klient, który ma wymagania, przyczynia się
do rozwoju w ten czy inny sposób. Marcin jest takim właśnie
klientem. Jeśli klientowi na jakiejś części pracy bardzo zależy,
wtedy tę część szlifuje się, aż osiągnie wymagany poziom.
Jeśli trafi na zaniedbany element warsztatu, to siłą rzeczy się
go podciąga.
KO: To fakt! Marcin jest jak ludzie, o których pisze –
wrażliwy, który widzi więcej. Emanuje dziwnego typu
radiacją, która wytwarza młode, gotowe do pracy szare
komórki. Myślę, że to dlatego, że Marcin nie oznajmia, tylko
17
publicystyka
naprowadza ludzi na swoje pomysły. Więc niejako dochodzi
się do nich po swojemu. I to tutaj następuje ów rozwój.
czone, że Marcin opisuje pewne aspekty naszej rzeczywistej
przyszłości. Należałoby się nad nią zastanowić już teraz.
PZ: Im bardziej wymagająca praca, tym człowiek bardziej
się rozwija, nie idzie po najmniejszej linii oporu, ale myśli
i kombinuje, jak zrobić coś lepiej. A współpraca z Panem
Przybyłkiem do najprostszych nie należy.
TB: Saga o Torkilu to dla mnie pozycja wielopoziomowa – z jednej strony jest dużo akcji, pięknych kobiet i fajnych gadżetów, ale jednocześnie bardzo dużo przemyśleń,
filozofii. Marcin to (w pozytywnym tego słowa znaczeniu)
prowokator, prowadzi czytelnika tak, by się nie znudził,
jednocześnie skłaniając do refleksji.
Q: Czy Marcin Przybyłek miał wpływ na Twoją
literacką twórczość bądź odwrotnie? Dochodziło do wzajemnych inspiracji podczas spotkań, rozmów?
EB: Kiedyś dyskutowaliśmy na temat roli kłamstwa
w społecznościach oraz o tym, że telepatia byłaby katastrofalnym nieszczęściem, prowadzącym w krótkim czasie
do unicestwienia rasy ludzkiej. Na pewno oboje wówczas
wzbogaciliśmy się intelektualnie, ale nie można określić, co
konkretnie przejęliśmy od siebie wzajemnie. Są to wpływy
zbyt subtelne, by je określić. Z całą pewnością znajomość
z Marcinem Przybyłkiem uważam za rzecz pozytywną i cieszę
się z niej. Natomiast sama lektura jego książek prowadzi
moje rozważania w stronę pytań: czym jest rzeczywistość?
Co stanowi istotę człowieczeństwa?
AZ: Marcin doradzał mi trochę przy fraszkach,
myślę, że także skorzystałem na jego wykładach, których
wysłuchałem kilkanaście. Marcin czytał moje eseje futurologiczne i kiedyś wspomniał, że coś z tego przeniknęło do
jego twórczości o Gamedecu – ale o tym jedynie on sam
mógłby opowiedzieć.
LJ: Gamedec jest dowodem wielkiej fantazji i wyobraźni,
bez których nie dałoby się zbudować takiego świata. Świata
rozbudowanego, w którym dzieje się masa rzeczy. Bardzo
ciekawa pozycja.
AZ: Bohater jego cyklu rozwija się, w każdym kolejnym
tomie jest kim innym, kimś na wyższym poziomie. Mniej
wyrobieni czytelnicy, którzy lubią poruszać się w ciągle tym
samym świecie wielotomowych sag, mogą się u Przybyłka
zagubić. Dobre jest to, że każdy tom można czytać osobno,
choć wtedy traci się coś ważnego.
Wywiady przeprowadzili: Dariusz Barczewski, Dawid
Bastek i Łukasz Szatkowski
Marcin Przybyłek
Q: Przewidujecie dalszą kooperację?
MK: O ile Marcin będzie chciał, to owszem. Ostatnio
powstało kilka bardzo fajnych konceptów postaci z Gamedeca, które można by przenieść do 3d.
RL: Mamy kilka rozpoczętych projektów – mam
nadzieję, że wystarczy czasu i uda się je dokończyć. Nie
wszystko zależy od nas. Ale osobiście mam nadzieję, że
jeszcze nie jedno wspólnie zrobimy. Tymczasem czytajcie
książki Marcina!
ZSz: Gdy raz się rozpocznie dokładnie cegiełek do
wieży Babel, jaką jest świat Torkila, to pozostaje nieodparte wrażenie, że trzeba jak najszybciej sięgnąć po telefon
i zamówić kolejne worki cementu, ściągnąć kumpli i dalej,
kondygnacja za kondygnacją, piąć się w górę. Wiem, że przygoda toczy się dalej.
Q.: Refleksje odnośnie literackiej twórczości Marcina
Przybyłka?
EB: Jeśli tylko zadać sobie trud i nie czytać jej byle jak, na
zasadzie połykania kolejnych sensacyjnych epizodów, można
w niej znaleźć sporo ciekawie postawionych kwestii. Mamy tam
np. ludzki umysł wszczepiony w metalowe ciało i program komputerowy zaimplantowany w organiczne: która z tych istot
jest bardziej ludzka? Co w ogóle czyni nas ludźmi? Jak bardzo
ludzie zbliżyli się w Gamedecu do boskich kompetencji i czy
będą potrafili unieść taką odpowiedzialność? Niewyklu-
18
Budowniczy Warsaw-City, miasta megalitycznych wieżowców. Twórca wizji, w których w cenie są specjaliści uwalniający
od kłopotów z wirtualnymi światami.
Opisuje odległą przyszłość, ale w jego wizjach pełno jest
odniesień do współczesności. Pyta o sensowność gospodarki, atakuje reklamowe kłamstwa, ułomność produktów i absurdalne bariery prawno-konsumpcyjne. Nie chce być trybikiem w machinie. Postacie z kart jego powieści wyrastają
na ludzi świadomych, silnych i sprawczych. Liczy, że w ten
sposób nauczy swoich Czytelników właściwego spojrzenia na
jadowitą i zakłamaną korporacyjno-prawną rzeczywistość.
Kowal własnego losu. Posłuszny nakazom rodziców studiował medycynę od początku wiedząc, że nigdy nie przywdzieje
białego fartucha. Rzucił pracę przedstawiciela naukowego
w firmie farmaceutycznej, bo uznał ją za wątpliwą moralnie.
Uczy biznesmenów zarządzania, przywództwa i technik negocjacyjnych, ale wyśmiewa fałszywy świat korporacji. Z tej
przyczyny preferuje współpracę ze środowiskami biznesowymi, w których nie sprzedaje się tylko powietrza.
Podziela opinię Sokratesa, że nic nie usprawiedliwia zaniedbanej sylwetki. Mając 44 lata wciąż trzyma się jak dwudziestolatek. Bo prawdą jest, że lata nieważne – tylko przebieg się liczy.
Marcin Przybyłek
opowiadania
Anna Grzanek
Sama prawda i tylko prawda
ilustracja: Konstanty Wolny
– To jest całkiem dobre, Joaśka – zaćwierkała pani Bogusia, wydawca, stara panna o żelaznej woli. Palcami bębniła
o maszynopis mojej trzeciej już powieści. – Jak zwykle
pięknie podkreśliłaś dylematy bohaterki... jest romans, jest
tragedia w rodzinie, jest symboliczna podróż w głąb siebie.
I happy end, na dodatek! A już straciłam nadzieję, że napiszesz
coś, co nie kończy się śmiercią lub kalectwem... Pójdzie jak
świeże bułeczki. Oto książka, którą poważna businesswoman
będzie chciała poczytać do poduszki!
Ziewnęłam dyskretnie. Dzięki spadkowi po ledwo znanym wujku z Ameryki byłam ustatkowana finansowo, więc
tak po prawdzie zdanie pani Bogusi latało mi koło wentla.
Zależało mi jedynie na opisywaniu tego, co widzę dookoła
siebie. Twarde fakty, prawdziwe zdarzenia, tyle że ubrane
w koronkową szatę damskiej literatury. A tragedię w rodzinie
i romans zakończony zaręczynami podejrzałam u sąsiadki
z przeciwka. Jak ją ten prawnik rzuci, zawsze będę mogła
napisać drugą część.
– ...i wywiad do „Twojego Stylu” w piątek, po lunchu
z przedstawicielem niemieckiego wydawnictwa. Joaśka, czy
ty mnie w ogóle słuchasz?
– Tak, tak, jasne – mruknęłam, ziewając, dla odmiany
otwarcie. Pół nocy nie spałam, by skończyć ostatni rozdział
na czas. – Czyli jest ok? Mogę wreszcie pojechać na urlop?
Bogusława zmierzyła mnie wzrokiem bazyliszka, ale po
chwili machnęła ręką.
– Rzucamy powieść w korektę i jedziemy – zgodziła się.
– Idź się wyspać, dziewczyno, bo wyglądasz, jakbyś była
jedną nogą w grobie. Jeszcze do końca przyszłego tygodnia
masz grafik kompletnie zawalony, ale potem łaskawie dam ci
trochę spokoju. Idź i nie grzesz więcej.
Z ulgą opuściłam gabinet, myślami będąc już w domu,
pogrążona w wannie pełnej gorącej wody. Wsiadłam do
samochodu, wyjechałam z parkingu, na trasie wrzuciłam
czwórkę, potem piątkę, i jeszcze zaczęłam przyspieszać.
Jak się okazało, słowa pani Bogusi stanowiły swego
rodzaju proroctwo. Nie miałam okazji nagrzeszyć więcej,
a wkrótce znalazłam się nie jedną, a obiema nogami w grobie. I pojechałam na urlop, o jakim nawet mi się nie śniło.
~*~
Umarłam.
Tak się składa, że nie jestem szczególnie wierząca. Tym
większe było moje zdumienie, kiedy otworzyłam oczy. Natychmiast zamknęłam je ponownie, bo jasność, która na
mnie spłynęła, była porażająca.
Krzyknęłam z przestrachu, a wtedy światło osłabło.
Uchyliłam powieki tylko po to, by ujrzeć tuż nad sobą
20
zarośniętą gębę z wielkim nochalem. Zagapiłam się na pochylonego nade mną delikwenta. Miał na czubek głowy
wciśniętą wyświechtaną czapkę z daszkiem, a w ręku trzymał
silny reflektor, którym przed chwilą świecił mi po oczach.
– Szacuneczek – rzekł oprych, odsuwając się nieco. – Witam, witam. Niektórzy z was ciężko się budzą, więc patroluję
okolicę i potrząsam tymi, co dopiero przybyli. Taka praca.
Jeszcze z tysiąc latek i przy odrobinie szczęścia dostanę wreszcie lepszą fuchę. Masz może dymka, kotek?
Nie zrozumiałam ani słowa z tego, co facet przed chwilą
powiedział. Uniosłam się na łokciach i spojrzałam przed siebie. Potem w prawo, na koniec w lewo.
– Nie wygląda imponująco, nie? Ten inny świat –
zachichotał typek, widząc moją najwyraźniej tępą minę.
Choć wyłączył już latarkę, dookoła było dość jasno. – Spoko
loko, ty jesteś z tych, co to im się za życia do dupy nie nalało.
Obejrzyj się, kotek, za siebie.
Byłam zbyt oszołomiona, by mu wyprowadzić prawy
prosty za tego „kotka”, choć ewidentnie mu się należał.
Musiałabym zresztą najpierw wstać, a na to brakło mi sił.
Zwłaszcza jak obejrzałam się przez ramię.
Znajdowaliśmy się na wysokim nasypie kolejowym – aczkolwiek za żadne skarby świata nie chciałabym być pasażerem
pociągu, który jeździ przez takie okolice. Krajobraz był szary
i ponury, ziemię zaścielał gruby żwir. Stojące nieopodal drzewa były poskręcane i rachityczne, po nieboskłonie zaś wiatr
przepędzał nisko zawieszone, ciężkie chmury. Normalnie jak
w filmach SF po apokalipsie. A za mną...
Za mną znajdowały się drzwi. Czy też raczej wrota; złoty,
połyskujący łuk z jakąś inskrypcją wypisaną na tympanonie
stał okrakiem nad torami. Bił po oczach niemal tak samo
boleśnie jak reflektor menela, tym bardziej, że znaki na nim
zdawały się poruszać. Od dłuższego patrzenia na to można
by zapewne dostać migreny.
– No już, już, wstawaj, kotek – ponaglił facet i wyciągnął
łapsko, aby mi pomóc. – Oni tam się niecierpliwią, gdy kazać
im czekać za długo. Poza tym pociąg się zbliża.
– Pociąg? – zapytałam słabo.
– Aha. Wiozą nim dusze. Potępione. – Menel pokazał
w uśmiechu nieszczególnie zadbane zęby. – Jak się zbliży
ciut za bardzo, furtka zniknie. A wtedy tu zostaniesz... aż do
następnego razu. Którego może nie być.
Poczułam nagły przypływ sił i zerwałam się z ziemi sama,
ignorując zaoferowaną rękę.
– Gdzie ja, do kurwy nędzy, jestem?! – rozdarłam się
wniebogłosy, bo już straciłam cierpliwość do całej tej szopki.
– W Czyśćcu, rzecz jasna – wyjaśnił gość pogodnie i podrapał
się w czubek kartoflowatego nosa. – Jestem tu dozorcą. A to
tam, to brama do Nieba, kotek. To co, masz tego szluga?
Anna Grzanek
opowiadania
Wszystko wróciło w jednej chwili. Pani Bogusia,
nieprzespana noc, tir jadący z przeciwka, nagły niekontrolowany skręt kierownicy i... No tak.
A zatem rzeczywiście nie żyłam.
Zadziwiająco mało mnie to obeszło. Ulepiono mnie
z nieco za twardej gliny, żebym miała klapnąć na ziemię
i rozłożyć bezradnie ręce w obliczu tego, co mnie spotkało.
Poklepałam się odruchowo po kieszeniach.
– Niestety... – zaczęłam i dodałam: – Aha!
Nieopodal, na lekko drżących już szynach, leżała moja
torebka. Nie miałam pojęcia, jakim cudem znalazła się
tu ze mną, w samochodzie na ogół przypinałam ją pasem do siedzenia pasażera. A może to taki przyjazny gest
Opatrzności? Wszak czym jest kobieta bez swojej torebki
i przechowywanych w niej skarbów?
Sama nie palę, ale noszę przy sobie srebrną papierośnicę
z fajkami dla znajomych. Coś takiego zawsze zwiększa
popularność człowieka na przyjęciach.
– Masz, weź wszystkie. Nie będą mi już potrzebne –
powiedziałam, rzucając facetowi pudełeczko. Otrzepałam
się z szarego pyłu i poprawiłam pasek torebki na ramieniu.
Podeszłam do złotego łuku. W sumie nie było nad czym się
zastanawiać. Tym bardziej, że szyny wibrowały coraz mocniej. – Więc co, po prostu mam tam wejść?
Gość potaknął i uniósł dłoń do daszka czapki w geście
pozdrowienia. Skinęłam mu głową z godnością i wziąwszy
głęboki oddech, wstąpiłam w jasność bijącą z portalu.
Na odchodnym usłyszałam jeszcze, jak dozorca mruczy
do siebie:
– Mam nadzieję, że następny będzie miał ogień...
~*~
Po drugiej stronie powitał mnie pełen wyrzutu wrzask:
– Niedopuszczalne! Ile można czekać?! To jest Niebo,
na wszystkich świętych, a nie rodzinny obiad, którego nie
zaczną bez ciebie, moja panno! Oburzające!
Jeszcze przez chwilę zaciskałam powieki, bo i tak nic
bym nie zobaczyła; niebiański blask przelewał się pod nimi
niczym płynne złoto.
– Och, och – burknęłam, bo doprawdy miałam już tego
wszystkiego dość. – A mnie akurat wydawało się, że czekacie z utęsknieniem na każdą nawróconą duszyczkę. Jak się
coś nie podoba, to wrócę tam, skąd przyszłam. Właśnie
zginęłam w wypadku, chyba należy mi się jakieś specjalne
traktowanie, co?
Otworzyłam oczy, które powoli przypominały sobie, jak
właściwie się patrzy.
Za świetlistym portalem, w który weszłam w Czyśćcu,
czekało mnie coś szalenie oryginalnego, a mianowicie kolejna brama. Tyle że stokroć wyższa, szersza i w ogóle wszystko bardziej. Ktoś, komu ewidentnie się nudziło, ozdobił
ją tysiącem płaskorzeźb, tłoczeń, malowideł, secesyjnych
wzorów i drogich kamieni. Krótko mówiąc, Brama Niebios
aż ociekała kiczem.
Kolejną różnicę stanowił fakt, że ta brama miała skrzydła,
nie tylko samą framugę, i była zamknięta.
– O żeż – westchnęłam. Poczułam znajome ukłucie gdzieś
w mózgu. To było to cudowne uczucie, które napędzało mnie
przez całe życie: po prostu nie mogłam się doczekać, aż będę
mogła usiąść i opisać wszystko, co mnie tu spotkało.
Sama prawda i tylko prawda
Gdy wreszcie oderwałam wzrok od iście zjawiskowych
wrót, spostrzegłam dwie postacie stojące u ich podnóża.
Jedną był niski, łysy jak kolano staruszek, który najwyraźniej
zapowietrzył się, słysząc moją pyskatą odpowiedź, i teraz
zbierał siły do kontrataku. Drugą był, dla kontrastu, wysoki
na jakieś dwa metry melancholijny anioł. Nie miał skrzydeł
ani aureoli, ale zwyczajnie wyglądał na anioła. Poza tym, że
wyglądał jak półtora nieszczęścia.
Od razu domyśliłam się, co to za jeden. Po raz pierwszy
zastanowiłam się nad sytuacją i przejrzałam w myślach fiszki
z mojego – przeszłego już teraz – życia.
– Hm... jesteś pewien, że powinnam się tu znaleźć? –
spytałam z powątpiewaniem mojego anioła stróża. – Piję,
przeklinam, nie lubię dzieci, w podstawówce ukradłam
pieniądze ze sklepiku szkolnego, nie współczuję biednym,
stosuję antykoncepcję, często jestem niemiła dla bliźnich,
nie chodzę do kościoła, nie...
Anioł postąpił o krok i zamachał gwałtownie rękami, jakby chciał fizycznie powstrzymać mój słowotok.
– Ach, Joanno! Nie popełniłaś żadnego z niewybaczalnych grzechów – powiedział szybko. Jego głos był śpiewny
i nieco drżący. – Przecież przekazujesz datki na schroniska
dla zwierząt, sama zajmujesz się pięcioma kotami, pomagasz
starszej pani z dołu robić zakupy, zwracasz kasjerkom uwagę,
gdy wydadzą ci za dużo reszty, udzielasz się w radzie osiedlowej, prowadzisz akcję promującą literaturę w Internecie, nigdy nie odwróciłaś się od przyjaciela w potrzebie... A co
najważniejsze, jesteś kronikarzem rzeczywistości.
– Świecie jedyny, kto się zajmie moimi kotami! –
wykrzyknęłam, łapiąc się za głowę, bo tylko tyle z litanii
anioła do mnie dotarło.
– Widzisz – uśmiechnął się łagodnie. – Nawet teraz
martwisz się o potrzebujących...
– Zaraz – wpadłam mu w słowo, gdy mój umysł wreszcie
nadążył za uszami. – Że niby kim ja jestem? Kronikarzem
rzeczywistości?
Anioł zaczął wyłamywać sobie palce, co najwidoczniej
było oznaką zdenerwowania.
– Oczywiście. Zapisujesz to, co widzisz, ku chwale
ludzkości i dla przyszłych pokoleń. No i dostarczasz bliźnim
rozrywki, to też niebagatelna zasługa...
– Zapisuję rzeczywistość, jasne – fuknęłam, nagle rozgniewana. – Nagiętą i zniekształconą, w innej scenerii i ze
zmienionymi nazwiskami! To, że opisuję rzeczy, które faktycznie się wydarzyły, nic nie znaczy! Psu na budę taka kronika!
Stojący dotąd obok anioła łysy staruszek opuścił wreszcie
narożnik i przystąpił do rundy drugiej. Zaczął się na mnie
wydzierać, ględząc coś o obrazie boskiej, nasieniu szatana
i abominacji. Aż podskakiwał z emocji i wygrażał mi piąstką,
a przy każdym podskoku pęk kluczy, który miał przypięty do
pasa, pobrzękiwał głośno.
Postanowiłam go zignorować i wpatrywałam się w anioła
stróża, czekając, aż raczy coś mi odpowiedzieć. Nieporadnie
wzruszył ramionami.
– T-to tylko moja teoria... Niezbadane są wyroki... Pan
nasz uznał cię, Joanno, za godną przestąpienia progu Niebios, po cóż więc doszukiwać się przyczyn...
Popatrzyłam na niego jak na idiotę. Odpowiedział spojrzeniem
bladych, załzawionych oczu. W gruncie rzeczy był odpychający.
Czegoś mu brakowało, najwyraźniej jaj. To znaczy, w przenośni,
bo czy dosłownie, to nie zamierzałam sprawdzać.
21
opowiadania
– Cicho bądź – fuknęłam do wciąż złorzeczącego staruszka. –
Otwieraj ten cholerny zamek, dowiem się wszystkiego na miejscu.
To wszystko było po prostu nie tak. Nie powinnam była
tu trafić, pomijając fakt, że w ogóle nie powinnam jeszcze
umrzeć. Przecież tyle rzeczy zostało dla mnie do opisania
tam, na Ziemi...
Zamek zazgrzytał, gdy staruszek przekręcił w nim klucz.
Ktoś powinien go naoliwić. Najwyraźniej nie używano go za
często, w końcu nie każdy ma okazję przekroczyć ten konkretny próg.
Wyminęłam swojego wyblakłego anioła stróża i, żegnana
przekleństwami świętego Piotra, wstąpiłam do Nieba.
Z nudów próbowałam rozmawiać z innymi duszami,
lecz, cóż, w nich też było niewiele życia. Snuły się na ogół
tu i ówdzie, smętne jak krajobraz. Albo użalały się nad sobą,
albo próbowały przejść na wyższy poziom świadomości,
w którym nic już nie ma znaczenia. Przeszłość, Ziemia,
emocje, znajomi, doświadczenie, wszystko. Było to bardzo
przygnębiające wrażenie. Mało która dusza chciała ze mną
rozmawiać, a jeśli już, to ze świecą szukałam kogoś, kto by
podzielił moje odczucia związane z Niebem. Wszyscy byli
tak dogłębnie skupieni na sobie.
To całe Niebo bardziej przypominało Piekło, jeśli ktoś
chciałby poznać moje zdanie.
~*~
~*~
W Niebie nie istnieje podział na dni i noce. Gdyby jednak
tak było, mogłabym z czystym sumieniem powiedzieć, że nie
minął nawet dzień, zanim uznałam, że Niebo to najgorsze
miejsce, w jakim zdarzyło mi się kiedykolwiek znaleźć. A wliczam
w to wieczór panieński siostry, podczas którego babcia uparła
się, żeby zatańczyć na rurze, oraz wnętrze kibla, w którym
próbowały mnie utopić koleżanki w pierwszej klasie liceum.
Trafił mi się taki urlop, że hej, myślałam zgryźliwie. Nie
tego oczekiwałam po ukończeniu powieści... Co za koszmar!
Nawet nie o to chodziło, że było nudno, towarzystwo złe
czy jedzenie niestrawne jak na nietrafionym turnusie. Bo jedzenia, na ten przykład, nie było wcale. Podobnie jak snu, potrzeby korzystania z papieru toaletowego, piwa, papierosów,
bilardu, całonocnych rozmów z przyjaciółmi (ponieważ, jak
już wspomniałam, nie było nocy), a co najgorsze – nie było
też ani pół książki! Pomijając fakt, że nawet wykąpać się
w jeziorze w Rajskim Ogrodzie, do diabła, nie dało, bo wszyscy
chodziliśmy po wodzie. A choć mogłabym zabić za składankę
The Best Of Queen, nie było tu również ziemskiej muzyki.
Powietrze przesycała wieczna, otępiająca Muzyka Sfer.
Ale nie, to nie był główny problem. Szczegóły dałoby
się jakoś znieść. To była raczej kwestia całokształtu, ogólnego
wrażenia, jakie sprawiało to miejsce. Wszystko zdawało się jałowe
i miałkie, nieokreślone, bezkształtne, monotonne i nużące. Ktokolwiek to wymyślił, nie miał ani grama poczucia humoru.
Przeważnie spędzałam czas, siedząc i obserwując. Z nudów składałam origami z liści Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego (bo też liście te były duże, sztywne i mocne, nie
łamały się, kiedy je zaginałam – ot, cudowne). Zawsze byłam
dobra w pracach ręcznych.
Z nudów rzucałam kamieniami w przechodzące dusze
i anioły oraz puszczałam kaczki po powierzchni stawów
w Ogrodzie. Kamienie, podobnie jak i my, nie topiły się,
tylko unosiły. Uznałam to za bardzo interesujące zjawisko. Byłam ciekawa, czy w głębi żyją jakiekolwiek ryby, ale
nigdy żadnej nie dostrzegłam. W ogóle w Raju niewiele
było... życia.
Z nudów zaczęłam sobie przypominać pozycje jogi oraz
sekwencje ruchów tai chi, które niegdyś ćwiczyłam. Nie
miałam z tym najmniejszych problemów, bo po śmierci, kiedy umysł się wyzwala, nie ma czegoś takiego jak zapomnienie. Pamięta się wszystko, czego kiedykolwiek się nauczyło
i doświadczyło. Tyle że nie na zasadzie pamięci jako takiej,
a ogólnej intencjonalności. Po śmierci wie się nawet rzeczy,
których wcześniej się nie wiedziało. I to też, wbrew pozorom,
było nudne, a momentami wręcz straszne.
Osobną kwestię stanowiły anioły. Pętało się ich po
okolicy mnóstwo, a co jeden, to gorszy. Nie licząc mojego stróża, pierwszym aniołem, z którym rozmawiałam, był
ciemnowłosy, chudy jak patyk drągal, którego poprosiłam
o coś do pisania. Zwyczajnie już nie mogłam wytrzymać
i potrzebowałam przelać całą tę niebiańską frustrację na
papier, a notesik, który nosiłam przy sobie w torbie, był już
zapełniony od okładki do okładki.
Anioł spojrzał na mnie bez zrozumienia.
– Brulion? Ołówek? Komputer? Cóż to za szaleństwo? Kobieto, nie zmuszaj się do powielania swej nędznej ziemskiej
egzystencji. Jesteś w Niebie. Miejscu wiecznej szczęśliwości
i spokoju. Twoja dusza może wreszcie odpocząć. Idź zatem
i nurzaj się w Jasności Pana.
– A właśnie – podchwyciłam, postanawiając nie
komentować wzmianki o „nędznej egzystencji”. Ja tam byłam
z niej całkiem zadowolona. – Widzisz, ja odpoczywam, kiedy
piszę. To właśnie czyni mnie szczęśliwą. Gdzie zatem znajdę
jakiś zeszyt? Notes? Bloczek małych, samoprzylepnych karteczek? Cokolwiek!
Anioł zmarszczył idealnie kształtne brwi.
– Kobieto, odstąp ode mnie. Udaj się do Ogrodu, daj
sobie czas. Nie minie kilka eonów, a życie, które opuściłaś,
pójdzie w niepamięć, wierz mi.
– Ale...
– Oż, idź w cholerę! – nakazał całkiem nie po anielsku
i bezceremonialnie odwrócił się do mnie plecami.
Obróciłam się więc na pięcie i poszłam w cholerę. A konkretniej: na poszukiwanie mojego stróża. Uśmiechałam
się przy tym ponuro, acz z satysfakcją. Właśnie spotkałam
nieuprzejmego anioła. To oznaczało, że inni rezydenci Nieba również mogli się na podobną mendę nadziać. Ergo, na
pewno znajdzie się tu choć jedna malutka, tycia duszyczka, która będzie chciała przeczytać o kimś, kto podziela jej
doświadczenia. A jeszcze lepiej o kimś, komu przytrafiło się
coś znacznie gorszego. Tak to już jest z czytelnikami. Zawsze
się cieszą, że to bliźnim na papierze, a nie im dzieje się krzywda.
Nawet przy upiornym otępieniu i indyferencji mieszkańców
Nieba, zasada ta musiała mieć swoje zastosowanie i tutaj.
Byłam tego pewna, bo przecież teraz, po śmierci,
wiedziałam wszystko. I w przeciwieństwie do
dziewięćdziesięciu dziewięciu procent obywateli Raju, nie
byłam jeszcze gotowa na to, żeby tak naprawdę umrzeć.
22
~*~
Anna Grzanek
opowiadania
Słońce świeciło, ptaszki śpiewały, rozkoszne szczeniaczki
pętały się pod nogami. Anioła stróża znalazłam w brzozowym
gaju, gdzie siedział nad strumyczkiem i przemawiał do stokrotek. Ich płatki różowiały pod wpływem komplementów, a cała
scenka była tak słodka, że zachciało mi się rzygać.
– Wstawaj – powiedziałam, stając przed aniołem i rozdeptując kilka stokrotek. Anioł na ten widok natychmiast
zalał się łzami. – Nie becz mi tu, tylko leć skombinować jakiś
papier. Nie mam na czym pisać.
Nie od razu zrozumiał, czego od niego wymagam. Im,
aniołom, najwyraźniej nic do szczęścia nie jest potrzebne,
poza samą świadomością, że siedzą w Raju. Ja jednak jestem
inaczej skonstruowana.
– Masz rozkoszować się niebiańskim spokojem –
zaoponował anioł, kiedy przetłumaczyłam mu wreszcie, że
zwyczajnie się nudzę. – Wdychać krystaliczne powietrze,
grzać się w Blasku, wsłuchiwać w Sfery. Joanno...
– Nie joannuj mi tu – przerwałam, chwytając go oburącz
za tunikę i stawiając na nogi. Był lekki jak piórko. – Słowo
daję, jeśli natychmiast nie dostanę czegoś do pisania,
rozpętam tu prawdziwe piekło!
Już wcześniej zdążyłam się nauczyć, że anioł stróż nie potrafi mi się sprzeciwić. Jego wola była miękka jak talk.
A może to moja, napędzana irytacją, okazała się tak silna.
Najpierw przyniósł mi gruby blok A4 w kratkę. Potem zatyczki do uszu, bo Muzyka Sfer doprowadzała mnie do białej
gorączki i nie pozwalała się skupić. Wreszcie zmusiłam go do
przytargania maszyny do pisania. Laptopa nie udało mi się
uzyskać, bo w Niebie, jak się okazało, nie było elektryczności.
Pisałam więc na maszynie, stronę za stroną, rozdział
za rozdziałem. Gdy brakowało mi materiału, wstawałam,
przechadzałam się po ulicach Nowego Jeruzalem,
zaglądałam do Ogrodu, rozmawiałam z innymi duszami.
Potem wracałam do maszyny i dalej pisałam jak natchniona.
Obsmarowywałam aniołów, spisywałam historie ludzi, którzy
jeszcze pamiętali swoje życia i raczyli mi o nich opowiedzieć,
relacjonowałam codzienne życie Nieba (choć, przyznaję, to
ostatnie nie było szczególnie zajmujące).
Ani razu się nie zacięłam – wraz z ciałem zrzuciłam zahamowania, a niemoc twórcza została za okropną złotą bramą.
I za każdym razem, gdy czułam, że wyczerpałam dany temat,
nakazywałam memu stróżowi powielić ukończony maszynopis.
Cała ich kupa, gotowa do rozdania zainteresowanym duszom, leżała zawsze przy mojej ulubionej fontannie (przedstawiała ona amorka z łukiem i strzałą o grocie w kształcie serca. Jak wszystko inne tutaj, rzeźba była
niemożliwie wręcz tandetna i kiczowata).
Pisałam, kaligrafowałam, tworzyłam, redagowałam,
edytowałam, przeprowadzałam korektę jak najęta.
Początkowo nic się nie działo.
Ale tylko do czasu.
~*~
Po moim pierwszym tekście, opiewającym uroki Ogrodu w nieco zgryźliwym i zdecydowanie niepochlebnym
tonie, w Raju nastąpiło ożywienie. Maszynopisy, zalegające
pod upiornym amorkiem, stopniowo zaczęły znikać. Nie
panowałam nad tym procesem, nie widziałam, jak i kiedy to
się staje, bo całą uwagę skupiałam na maszynie do pisania...
ale się stawało.
Sama prawda i tylko prawda
A to był dopiero początek. Wprawka. Badanie gruntu. Z satysfakcją obserwowałam rosnące zainteresowanie
moimi wypocinami. Żadna liczba egzemplarzy nie była
wystarczająca. Publikowałam kolejne dzieła, poruszające to
przyziemne, to filozoficzne tematy, zaś popyt nie dość, że nie
słabł, to jeszcze się potęgował.
Wreszcie dusze zaczęły przychodzić do mnie same,
osobiście, spragnione rozrywki. Dopytywały się wciąż,
czy pojawiło się coś nowego. Ich zainteresowanie i aplauz
dodawały mi skrzydeł.
– Tak? – zapytałam pewnego razu, gdy wiotka dusza dziewczyny z jasnym warkoczem przypałętała się pod fontannę.
– Ja... – zająknęła się dzieweczka. – Ja... chciałam...
– Porozmawiać ze mną – podchwyciłam, wyczuwając pismo nosem. Ot, dziewica, niespełniona miłość, nieszczęśliwy
wypadek. Albo coś w tym rodzaju. – Opowiedz mi o sobie,
żebym mogła opowiedzieć o tobie innym.
– Ja... – wydukała duszyczka i się zacięła. Wzniosłam
oczy do nieba, zirytowana jej nieporadnością. Nic tylko ja,
ja, ja. Typowa niebiańska choroba: snobizm i egocentryzm.
– Przystojny był? – rzuciłam w eter, bo to musiał być pewniak.
Dziewczyna spłonęła rumieńcem. Zaczęłam ją ciągnąć
za język, choć odpowiadała półsłówkami, a i to po długim
nagabywaniu.
O tak, był piękny i młody, inteligentny i wykształcony, ale
jej nie chciał, więc popełniła samobójstwo. Trafiła tutaj i tak,
bo była przecież dziewicą. Świecie jedyny, co to za straszne
czasy, w których wystarczy celibat, żeby trafić do Nieba?
Chociaż, jakby się zastanowić, to nie stanowiło wcale takiego złego pomysłu na opowiadanie...
– Dziękuję – rzuciłam na zakończenie, już trzymając ręce
na klawiszach maszyny. – Wkrótce wszyscy się dowiedzą.
A tym, których spotkasz, powiedz, że zawsze mogą do mnie
przyjść. Mogą mi opowiedzieć wszystko. Umiem słuchać jak
nikt inny. I nie pozwolę ich przeszłości umrzeć.
I rzeczywiście, przychodzili do mnie. Wręcz ustawiali się w kolejce. Weteran wojenny, który za wszelką cenę
chciał ochronić wietnamską rodzinę szukającą schronienia
w dżungli. Ojciec trójki dzieci, który stracił bliskich i został
skazany na wieczność bez nich, bo nie potrafił zmusić się do
zapomnienia. Kobieta, która wiodła szczęśliwe życie aż do
końca, a teraz czekała na ukochanego, wciąż żyjącego gdzieś
na Ziemi. Dziecko, które tak tęskniło za matką nawet w Niebie, że jego płacz sprawiał, iż wszystkie dusze się od niego
odsunęły i unikały go, byle tylko nie paść ofiarą żałości.
Wszystkie, tylko nie ja. Bo ja służyłam wyższemu celowi.
Byłam kronikarzem rzeczywistości.
Gdybym miała cielesne palce, zapewne szybko
stałyby się pokaleczone od klawiszy maszyny. Gdybym
miała cielesne paznokcie, wszystkie natychmiast by się
połamały. Gdybym miała cielesne mięśnie, odmówiłyby
współpracy ze zmęczenia. Ale byłam tylko duszą, nie
musiałam jeść, nie musiałam spać, w ogóle nic nie
musiałam. Robiłam, co chciałam, a chciałam pisać.
Pisałam więc, zaś anioł stróż, płacząc gorzkimi łzami,
jakimiś, sobie tylko znanymi sposobami, organizował
coraz większe ilości egzemplarzy płodzonych przeze
mnie w szaleńczym tempie opowieści.
Właściwie, z czystym sumieniem mogę przyznać, że wtedy, w tym konkretnym okresie twórczej ekstazy, rzeczywiście
czułam się jak w Niebie.
23
opowiadania
Wśród dusz rezydujących w Raju zapanowało poruszenie,
jakiego chyba nigdy tu nie widziano. Tak zwany boski spokój został wywrócony do góry nogami. Dusze organizowały
kółka dyskusyjne, zastanawiały się nad swoim losem,
złorzeczyły, wspominały; napastowały też swoich stróżów,
widząc, jak dobrze ja radzę sobie ze swoim. Nagle zaczęły mi
się jawić jako bardziej wyraziste, ożywione, ciekawe świata
i otoczenia. Raj wcale nie stał się przez to przyjemniejszym
miejscem, jednak był jakiś taki bardziej znośny.
To, co się działo, niemalże zakrawało na bunt oraz
podżeganie do takowego innych. Bunt w Niebie zaś, jak głosi
tradycja, miał tendencje do kończenia się wywaleniem na
zbity pysk za próg. I jeszcze trochę niżej.
Do tego właśnie zmierzałam. Taki był mój plan.
A gdy wreszcie podekscytowanie społeczności
niebiańskiej moją osobą osiągnęło apogeum...
~*~
...przysłali do mnie Anioła.
– Rafael jestem – przedstawił się. Miał na sobie
dżinsy, t-shirt z napisem „Wasted Youth” i żuł gumę. A jednak był bardziej anielski od tych wszystkich bezjajecznych, mydłkowatych palantów w zwiewnych tunikach,
których widywałam tutaj do tej pory. Prawdziwy Anioł
przez wielkie A.
– Joanna – odpowiedziałam, bo nic mądrzejszego nie
przyszło mi do głowy.
Skinął głową i westchnął. Długo milczał.
– Prosisz się o kłopoty, koleżanko – oznajmił wreszcie. – To
nie jest tego warte. W Piekle wcale nie mają lepiej. Zamknij
oczy i myśl o Anglii, jak to mówią. W końcu się przyzwyczaisz.
– Tak? – spytałam, obrzucając go ironicznym spojrzeniem.
– Z kieszeni wystaje ci iPod, masz dziurę na kolanie i kolczyk
w brwi, a mnie pouczasz, żebym się położyła i umarła... a, problem w tym, że nawet nie mogę umrzeć z nudów! Takiego!
Poczęstował mnie gumą. Przyjęłam ją z wdzięcznością.
Od śniadania, które zjadłam w dniu wypadku, nie miałam
niczego w ustach. Owocowa guma smakowała cudownie.
– No więc?
Zastanawiał się przez chwilę, intensywnie ruszając szczęką.
– Dobra – orzekł wreszcie. – Jak sobie chcesz. Tylko nie
mów później, że nie ostrzegałem. Nie masz gwarancji, dokąd
trafisz następnym razem...
Obszedł mnie dookoła. Nim zdążyłam się odwrócić, by
zobaczyć, co zamierza, uderzył mnie kantem dłoni w kark.
Upadłam tak, jak stałam, nawet nie zginając nóg, na murawę,
a potem spadałam niżej, coraz niżej, aż pochłonęła mnie czerń.
~*~
Otworzyłam oczy. Pierwszym, co poczułam, był ból.
Podczas „urlopu” w Niebie zapomniałam, co to znaczy ból.
Ten był tak wielki, że nawet nie byłam w stanie jęknąć czy
choćby się rozpłakać.
Wszystko wokół płonęło – tak przynajmniej mi się
wydawało. Czułam, jak ktoś trzyma mnie pod ramionami i odciąga od... od czego? Zamrugałam gwałtownie
i zmusiłam się do koncentracji.
Znajdowałam się na jakiejś szosie. Tym, co płonęło,
była wielka ciężarówka (cysterna?), oraz... tak, to był mój
24
Anna Grzanek
opowiadania
samochód! Tym, co tak potwornie bolało, były moje nogi.
Połamane, zapewne. Nie widziałam nikogo, a jednak ktoś
z powodzeniem sprawiał, że oddalam się od tego całego
pandemonium. Na asfalcie przed sobą widziałam ścieżkę
z krwi, pozostawianą przeze mnie samą. Kto więc...? Ach,
anioł stróż. A więc jednak nie był aż tak bezużyteczny...
Straciłam przytomność.
~*~
Po przebudzeniu ponownie ujrzałam jasność... ale tym
razem była to zwykła biel sufitu i wpadające przez okno
promienie słońca. Szpital. Koło mnie ktoś siedział i mówił
coś, od jego głosu oddzielała mnie jednak dźwiękoszczelna
ściana cierpienia.
Natychmiast spostrzeżono, że się ocknęłam. Lekarz pochylił się nade mną i bezczelnie zaświecił mi
małą latareczką najpierw w jedno, potem w drugie oko,
sprawdzając reakcję źrenic. Lekarz miał wielki nochal i szeroki uśmiech, który już gdzieś widziałam, choć w pierwszej
chwili nie byłam w stanie skojarzyć, gdzie.
Podłączono mnie do masy rurek i aparatów. Nie mogłam
ruszyć palcem, a nogi bolały mnie tak, że brak mi na to słów,
choć przecież jestem pisarką. Są jednak otchłanie, w które nie
sposób się zagłębiać. Bądź co bądź cudem tylko – dosłownie
– wyszłam z ciężkiego wypadku. Powinnam była spłonąć.
Ale jednak Rafael pozwolił mi wrócić. Karą był ból i nie
miałam innego wyjścia, jak tylko go przeczekać i przyjąć
z wdzięcznością. Bo teraz, powróciwszy do życia, miałam
misję do spełnienia.
A przynajmniej tak lubię o tym do tej pory myśleć.
I wciąż pamiętam rzeczy, które poznałam dopiero po
śmierci, mimo że nigdy ich nie doświadczyłam...
Minęło kilka dni, nim zdołałam wypłynąć na
powierzchnię morza otępienia. Moje czynności życiowe były
bez zarzutu, więc lekarze dość szybko odłączyli swój magiczny sprzęt. Ręce miałam sprawne, jeść i łykać tabletki mogłam
sama, zatem wkrótce nie miałam nad sobą nawet woreczka z kroplówką. Tyle, że wstać ni cholery nie mogłam (co
wiązało się z woreczkiem pode mną...).
Robiłam dobrą minę do złej gry, cierpliwie wysłuchując
płaczliwych litanii członków rodziny, którzy hurtem zwalili
się do miasta na wieść o moim wypadku. Nie mam do nich
wielkich sentymentów, ale za to, że karmili moje koty, byłam
im niewymownie wdzięczna. Chociaż kto wie, może byłabym
w stanie nakłonić anioła stróża, żeby mnie opuścił i robił to za
nich? Postanowiłam, że gdy znów będę w pełni fizycznych
i psychicznych sił, wypróbuję swoją władzę nad nim.
Leżałam przez długie godziny w szpitalnym łóżku,
wyglądając przez okno i obserwując dzieci biegające po
pobliskim placu zabaw. I myślałam, myślałam na potęgę.
Układałam plany akapitów, robiłam mentalne notatki na
marginesach, próbowałam sobie przypomnieć słowo w słowo
to, co już przecież raz napisałam...
– Na Boga jedynego, Joaśka! – dobiegł mnie głos od
drzwi. Pani Bogusia. – Dziecko! Jak cię czujesz?!
Przyniosła bukiet kalii. Te kwiaty zawsze mi się kojarzyły
z pogrzebami, ale jak na Bogusławę to i tak był miły gest.
Z trudem udało jej się wcisnąć wiązankę w przeciętą w połowie
butelkę po wodzie mineralnej. Kiedy stawiała ją na parapecie, coś zwróciło moją uwagę.
Sama prawda i tylko prawda
– Co to? – zapytałam, wskazując gąszcz kwiatów ustawionych na szerokim parapecie. Spod wazonów i kubków
wyglądał mały pakunek.
– Ktoś przysłał ci prezent! – stwierdziła błyskotliwie pani Bogusia. Podejrzliwie obejrzała płaskie, przybrudzone pudełeczko
przewiązane kawałkiem sznurka. – Och, jest też liścik...
Podała mi pakuneczek. Odwinęłam go zaciekawiona,
choć już domyślałam się, co to takiego. Na kolana wypadła
mi srebrna papierośnica. Zerknęłam na dołączoną karteczkę,
na której ktoś nabazgrał: „Powodzenia, kotek”.
Uśmiechnęłam się. Schowałam bilecik do pustej
papierośnicy i sięgnęłam po laptop. Nadszedł czas.
– Co ty wyrabiasz? Ledwo przeżyłaś straszliwy wypadek – zaniepokoiła się pani Bogusia. – Odpocznij, nie wolno ci
się przepracowywać! Należy ci się przerwa. Zresztą dopiero co
skończyłaś książkę, chwilowo rynek jest nasycony literaturą kobiecą,
a nie chcesz przecież sama dla siebie stanowić konkurencji...
Miałam przemożną ochotę opieprzyć Bogusławę za gadanie o rynku, podczas gdy jej najlepsza autorka leży w szpitalu
na wyciągu. No ale, nie byłoby jej tu przecież, gdybym właśnie
nie była jej najlepszą autorką. Ach, ten zgniły świat biznesu.
– Dość już się nasłuchałam o tym, że mam odpocząć
i wziąć na przeczekanie. Poza tym wątpię, żeby to, co teraz
napiszę, chciały czytać gospodynie domowe i menadżerki –
powiedziałam nieuważnie. Myślami byłam już daleko. Zbyt
długo czekałam na tę chwilę. – Tym razem raczej zakwalifikujecie to jako... fantastykę.
Tak Bogiem a prawdą, było mi wszystko jedno, na której
półce w księgarni czy bibliotece stanie moja nowa książka.
Połamane nogi bolały jak skurwysyn, ale ręce miałam
przecież sprawne. Uruchomiłam laptop i utworzyłam nowy
plik tekstowy. To było lepsze niż narkotyk. Napisałam tytuł.
Poczułam, jak anioł stróż pochyla się nade mną, by lepiej
widzieć ekran. Zapomniałam o pani Bogusi, która chyba
w końcu wyszła, widząc, że jestem pochłonięta pracą.
Dosłownie na ułamek sekundy zawiesiłam dłonie nad
klawiaturą, nie miałam jednak przecież powodów, aby się
wahać. Znowu czułam się jak w Niebie. Takim prawdziwym.
Nie było nawet mowy o blokadzie twórczej. To było łatwe.
Zamierzałam przecież napisać samą prawdę i tylko prawdę.
Anna Grzanek
Rodowita, dumna ze swego brzydkiego miasta łodzianka.
Fantastykę, a zwłaszcza fantasy, kocha od dziecka; czytać
nauczyła się wcześniej niż chodzić. To i owo pisze od lat niemal dziesięciu, jest aktywnym członkiem społeczności portalu
fantastyka.pl. Uzależniona od herbaty, kotów, muzyki rockowej
i piwa.
25
opowiadania
Adrianna Biełowiec
Upiorny samochód
ilustracja: Adrianna Biełowiec
Powiadają, że nieszczęścia chodzą parami. Coś w tym,
kurczę, musi być. Ja wolę nazywać owo zjawisko „podwójnym prawem Murphy‘ego”. Tak, zgadza się – to ten zbiór
zasad, wedle których chrzani się wszystko, za co człowiek
się zabierze, zwłaszcza to, na czym cholernie mu zależy. Na
przykład dzisiaj – jechałem sobie spokojnie autostradą A6,
ogrzewany czerwcowym słoneczkiem, w pełni zadowolony z życia, by kilka godzin później mój infiniti utknął na
zadupiu. W dodatku wysiadła mi bateria komórki, więc nie
byłem w stanie wezwać pomocy drogowej ani zatelefonować
do stryja, do którego właśnie jechałem. No i masz, bałwanie!
Gdybyś użył mózgu, zamiast ślepo ufać uprzejmym turystom na parkingu, którzy sypnęli wskazówkami odnośnie
do najkrótszej drogi, nie sterczałbyś teraz w jakimś lasku na
obrzeżach Szczecina.
Niezły początek wakacji świeżo upieczonego magistra,
jak w mordę strzelił. A ściślej, zaaranżowałem pobyt u rodziny
stryja, by dowiedzieć się, co naprawdę przytrafiło się mojemu
przyjacielowi ze studiów i akademika, Krzyśkowi Nowackiemu.
Krzychu skończył studia, gdy ja byłem w ich połowie.
Pełen werwy, wyjechał na praktyki aptekarskie do Szczecina, jednak dwa miesiące temu dowiedziałem się, że siedzi
na oddziale zamkniętym w wariatkowie. Ponoć miał jakiś
wypadek, po którym postradał zmysły. Przed przykrym incydentem Nowacki mieszkał w Kijewie, niedaleko dzielnicy
domków jednorodzinnych, w której miałem się zatrzymać.
Nie mogłem kumpla tak zostawić, nie tylko ze względu na
przyjaźń – był dla mnie jak brat. Taki prawdziwy. Nigdy
nie odmówił w niczym pomocy. Przykładowo, gdy byłem
załamany śmiercią mojej pierwszej dziewczyny, przez wiele
miesięcy pomagał mi wrócić do normalności.
Dwa lata później, w końcu, twardo stanąłem na ziemi.
Udało mi się nawet ponownie zakochać – w anielskiej Julii, spokojnej niczym tafla wody krytego basenu. Niestety,
nasz związek zaczął się sypać z powodu różnic majątkowych,
ideologicznych i kulturowych: wywodziłem się z nadzianej
rodziny agnostyków, której przodkowie służyli w SS, podczas gdy rodzina Julki... to biedni chrześcijanie żydowskiego
pochodzenia. Kochałem dziewczynę, bałem się jednak o naszą
przyszłość. Paru moich znajomych miało podobne sytuacje,
gdzie między chłopem a laską była jakaś znacząca przepaść –
i każdy z tych związków kończył się katastrofą.
O swojej decyzji, czyli o tym, że nasze ścieżki powinny
się rozejść, powiedziałem Julii na początku wiosny. Płakała.
Ja też myślałem, że pęknie mi serce, ale nie zmieniłem zdania. Potem rozmawialiśmy coraz rzadziej. Wyjazd z rodzimej
Warszawy dobrze mi zrobił. Sporadyczna zmiana otoczenia
cholernie dobrze wpływa człowiekowi na umysł, koi go
skuteczniej od tymoleptyków.
26
Zerknąłem na zegarek, było szesnaście minut po północy.
Uparty wóz ani drgnął, nawet nie warczał przy próbach uruchomienia silnika. Światła także szlag trafił.
Po paru minutach szarpaniny z metalową bestią wyjąłem
latarkę ze schowka i zajrzałem pod maskę oraz obejrzałem
podwozie. Paliwo było, silnik nie odfrunął, kabli nie zżarły
koty. GPS-a też strzeliła pewna część męskiego ciała, ale na
szczęście miałem przy sobie poczciwą papierową mapę.
Ustaliłem, że do osiedla Kijewo, gdzie mieszka stryj Alex, mam
góra piętnaście kilometrów. No nic, nie będę przecież spał
w samochodzie. Zabrałem pieniądze, wszystkie dokumenty
oraz elektroniczne cacka, które uwielbiają w tym kraju zmieniać
właścicieli i – upchawszy je do torby – ruszyłem z kapcia.
Po kwadransie dotarłem do rozdroża, na wyczucie
skręciłem w prawo, na Kijewo – jak mi się zdawało.
Kolejne minuty wyglądały podobnie: martwota
bezksiężycowej nocy, nienaturalna wręcz grobowa cisza,
sporadyczny trzask gałązek czy szyszek pod butami, cztery
metry oświetlonej latarką śródleśnej drogi.
Nagle usłyszałem za sobą odległy warkot silnika.
Pierwsze, co przyszło mi do głowy to myśl, że ktoś właśnie
odpalił i świsnął mój samochód, a teraz jechał przed siebie
zadowolony z łupu. Gdy hałas się zbliżył, zdałem sobie sprawę,
że silnik należy do znacznie większego wozu niż mojego infiniti.
Chwilę później, drogę oświetliła ostra biel czterech
przednich lamp. Półciężarówka, być może bus, zatrzymał
się z piskiem opon kilkadziesiąt metrów ode mnie. Trochę
zdezorientowany i zaniepokojony nie zastanowiłem się nad
faktem, dlaczego pojazd przystaje tak daleko od samotnego turysty ani czemu hamuje gwałtownie, jakby kierowca
chciał uniknąć kolizji z jeleniem. Każdy, kto spotyka w lesie
niegroźnego pieszego, zaraz chciałby się od niego dowiedzieć,
czy wszystko jest w porządku.
Szybko jednak zalała mnie fala ulgi, zawróciłem i ruszyłem
w kierunku wozu, licząc na podwiezienie do Kijewa.
Nim przebyłem kilka kroków, potknąłem się o wystający
korzeń i wyrżnąłem na ziemi jak długi, gubiąc latarkę. Snop
światła oślepił mnie na moment.
Kiedy się uniosłem, otrzepałem z kurzu i zakląłem, na
czym świat stoi, stanąłem jak wryty. Dopiero co podniesiona
latarka powtórnie wypadła mi z ręki.
Pojazd zniknął.
Straciłem go z oczu na ile? Siedem sekund?!
Kompletnie nic nie było słychać, cisza leśna wręcz
przytłaczała. Stojąc nieruchomo i gapiąc się w czerń leśną niczym ateista na Jezusa, oberwałem w policzek jakimś owadem.
No dobra, kierowca mógł przecież skręcić w chwili, gdy
zaliczałem glebę... Ciekawe tylko, że po drodze nie widziałem
żadnych bocznych dróg, nawet zajęczej ścieżki.
Adrianna Biełowiec
opowiadania
Ruszyłem do Kijewa, raz za razem obracając się i sprawdzając,
czy nie ujrzę świateł tajemniczego wozu.
Dostrzegłem lampy, ale na jaskrawym – niczym
bożonarodzeniowa choinka – tirze jadącym pod wiaduktem, który przechodziłem kilka minut później. Kolejne
światła przebijały się przez gałęzie przerzedzonych drzew
i pochodziły od przydrożnych domów: dotarłem do Koziej,
jednej z ulic Kijewa.
***
Dom Alexa, starszego ode mnie ledwo o trzy lata stryja, znalazłem kwadrans później. Mająca kształt pałąka ulica Puszczykowa znajdowała się kawałeczek dalej od Koziej,
nie miałem więc problemów z trafieniem na miejsce i znalezieniem właściwego domu wśród kilkunastu innych. Po
przywitaniu się ze stryjem i dziadkami wezwaliśmy pomoc
drogową, a godzinę później mój infiniti był już na przeglądzie
w warsztacie, cały i bezpieczny.
Następny dzień spędziłem na zwiedzaniu spokojnej okolicy Kijewa. Za spokojnej, jak na mój gust, wręcz martwej. Dzielnicy jakże różnej od głośnych osiedli Warszawy, w których
mieszczanie żyli ze średniej krajowej. Mimo iż dochodził letni wieczór, na ulicy Puszczykowej nie było żywej duszy, nie
licząc dwóch drepczących wron oraz tabunów chrabąszczy
i świerszczy. Jakby nikt tu nie mieszkał. Słaby ciepły wiaterek
leniwie toczył po drodze zeschłe liście i chwasty, niczym
w westernie przed scenką pojedynku. Dzieciaki nie latały po
podwórku, rodziny nie biesiadowały na werandach, nikt nie
podlewał ogródka, nie robił grilla ani nie pucował samochodu. Po biegnącej wzdłuż dzielnicy domków jednorodzinnych
Sowiej kręciło się trochę spacerowiczów, jednak byli to
ludzie z osiedla czteropiętrowców, znajdującego się po drugiej stronie Kijewa, jak wyjaśnił mi potem Alex. Coś w tym
musiało być, że w najbogatszych dzielnicach polskich miast
brakowało trywialnego życia. Wspaniałe domy i bogate ogrody przyciągały swoim pięknem, ale odpychały jednocześnie
pustką i pewną dozą smutku. Czy moja posiadłość, którą
zamierzałem kupić też będzie wyglądać w ten sposób? Co
będę wtedy robił i gdzie będę, kiedy postawię już sobie taki
dom? Znów pomyślałem o Julce i westchnąłem na tę myśl,
a zaraz potem odegnałem dziewczynę z umysłu.
***
Krzyśka udało nam się odwiedzić trzy dni późnej w oddziale zamkniętym na Mącznej. Przygotowałem się psychicznie na to, że nie ujrzę przyjaciela w jego dawnej świetności,
jednak to, co zastałem na miejscu, przerosło wszelkie moje
wyobrażenia. Ubrany na biało, siedział na jednej z ławeczek
rozmieszczonych przez szarawym budynkiem zakładu. Pochylony lekko w przód, sztywny niczym mumia, spoglądał
szklistym wzrokiem na przyprószony wapnem, klombowy
głaz. W przenicowanym edenie rosło sporo soczyście zielonych drzew i wonnych kwiatów, pomiędzy którymi kręciły
się postaci w białych kitlach, pchające wózki inwalidzkie
i rozdające leki, które ponoć robiły umysłowi dobrze. Pacjenci byli różnorodni, od najcięższych przypadków ludzi, którzy
mamrotali coś bez sensu i gapili się nieprzytomnie w jedno
miejsce, siedząc nieruchomo na starannie przystrzyżonej
trawie, po tych zachowujących się całkiem zwyczajnie, jakby
Upiorny samochód
ubrali się na biało tylko po to, by walnąć sobie zabawną fotkę
pośród wariatów i wstawić ją potem na Facebooka.
Jeden z lekarzy oznajmił nam, że mamy kwadrans, po czym
oddalił się do jakiejś rodziny, która również przyszła tu z wizytą.
Usiadłem po prawej stronie kolegi, Alex zajął miejsce na
ławce naprzeciwko.
– Cześć, stary, co tam u ciebie? – zagadałem do Krzyśka
z uśmiechem, najpogodniej jak byłem w stanie. – Pamiętasz
mnie, prawda? To ja, Przemek. Ten nudziarz ze studiów.
Krzysiek nadal wpatrywał się w swój kamień. Chłopak
wyglądał tak samo, jak go zapamiętałem z uczelni, jedynie
oczy należały do obcej osoby, nie przypominały miniaturowych pochodni jurnego młodzieńca tlących się w czaszce,
tylko ślepia zdechłej ryby.
Krzychu wyprostował się powoli i zerknął w moją stronę
dopiero po paru chwilach, w trakcie których nie zamykała
mi się buzia, a i Alex coś dorzucał od siebie.
– Ona cię zabije – w pewnym momencie Krzysiek odparł
enigmatycznie, przybrawszy niesłychanie poważny wyraz
twarzy. Popatrzyliśmy po sobie z Alexem, zakłopotani. Stryj
wzruszył ramionami. Kurczę, jemu serio odwaliło, zdawały
się mówić jego uniesione brwi. I to porządnie!
Mój kolega ze studiów niespodziewanie wbił mi kościste
palce w ramię, aż poczułem lodowaty prąd gnający od podstawy
kręgosłupa ku górze. Wzdrygnąłem się. Przymulony do
tej pory Krzysiek popatrzył mi bystro w oczy, niczym żołnierz
chcący ostrzec kamrata przed świeżo poznanymi planami wroga.
– Jesteś taki, jak ja, taki sam. I nie próbuj twierdzić, że
jest inaczej. Jeśli tam pójdziesz, zginiesz jak pozostali, którzy
próbowali. Nie znasz odpowiedzi. Nie znasz odpowiedzi!
Cofnął rękę, oparł się plecami o ławkę, odchylił głowę
w tył, westchnął głęboko niczym budowlaniec wyczerpany
dniem pracy w pełnym słońcu i tak już pozostał.
I to byłoby chyba na tyle.
– Cholera, nieźle mu odwaliło – rzekł Alex, gdy
opuszczaliśmy teren szpitala po tym, jak udało mi się
porozmawiać chwilkę z lekarzem zajmującym się przypadkiem Krzyśka. Popatrzyłem na stryja bez wyrazu. – Wybacz,
nie chciałem cię urazić.
– W porządku, zastanawiałem się właśnie nad czymś.
Wsiedliśmy do mercedesa Alka i ruszyliśmy naokoło
osiedla Bukowego, kierując się na rondo, skąd leciała ku Kijewu droga prosta jak strzelił.
– Znasz może Lamberta Krukowskiego? – zapytałem,
gdy mijaliśmy jakiś kościółek. – Ponoć gość kumplował się
z Nowackim, mieszka gdzieś w twojej okolicy. Chciałbym
z nim porozmawiać.
– Lambert, Lambert... – Stryj zacisnął wargi i pokręcił
głową. – Nie kojarzę kolesia. Ale popytam sąsiadów. – Jego
twarz wypogodziła się nagle. – Tak w ogóle zapraszam cię
dziś na kameralne przyjęcie w pobliskim pubie. Kumpel się
mnie pytał wczoraj, czy nie zechcielibyśmy wskoczyć. Czas
się trochę rozerwać. Przy okazji może się czegoś dowiesz.
***
Na miejsce przyjechaliśmy kilka minut przed czasem. Alex
zabrał ze sobą swoją dziewczynę, z którą zamierzał w niedalekiej przyszłości zamieszkać w domu na Puszczykowej.
Przyjazny palaczom pub – a ściślej pizzeria – Toni Pepperoni okazał się pospolitym domkiem o spadzistym dachu.
27
opowiadania
28
Adrianna Biełowiec
opowiadania
Na parterze urządzono sklep spożywczo-monopolowy, natomiast na piętrze lokal i kuchnię, od których odchodziły
drewniane schody na ogród zastawiony stolikami i ogromnymi parasolami z logiem Bosmana. Teren ogrodzony był
zmyślnym płotem z trzciny, drewnianych belek oraz słomy,
na każdym stoliku stało menu, stojak z przyprawami i serwetkami. Tam, gdzie zasiadali klienci, tliły się świece.
Ekipa z Kijewa składała się z kilkunastu osób.
Rozsiedliśmy się wokół trzech złączonych ze sobą stołów.
Oprócz nas na terenie lokalu była jeszcze jedna grupa młodych ludzi, dwóch urzędowo ubranych mężczyzn
jedzących pizzę, popijających piwko i rozmawiających przy
stercie papierów, samotny jegomość sączący drinka, który
wyglądał na osobę oczekującą na drugą połówkę (być może
właśnie ze sobą zerwali, sądząc po dwóch pustych szklankach stojących na blacie) oraz kobieta w średnim wieku
z dwójką niesfornych, hałasujących dzieciaków.
Alex zapoznał mnie ze swoimi znajomymi, ich
koleżankami oraz dziewczynami, a kiedy wypiliśmy kilka piwek i skończyliśmy drugą pizzę-gigant, wszyscy
rozmawialiśmy ze sobą jak starzy dobrzy znajomi. Gadaliśmy
dosłownie o wszystkim, od egzaminów poprawkowych, po
samochody, politykę i piłkę nożną. Godziny mijały nam
w śmiechu i dobrym samopoczuciu.
Jednak, gdy w pewnej chwili zapytałem o Lamberta
Krukowskiego, towarzystwo jakby się zmieszało, pokręciło
głowami i zerkając na siebie nawzajem oznajmiło, że nie
kojarzą takiej osoby. Spostrzegłem, że naszą rozmową
zainteresował się samotny człowiek z drugiego końca placu
lokalowego – bez dyskrecji zerkał na mnie raz za razem.
Ta sama osoba zaczepiła mnie, gdy zabieraliśmy się pomału
z pizzerii, a Alex z dziewczyną poszli przodem do samochodu.
– Witam. Usłyszałem przypadkiem, że szukasz Lamberta
Krukowskiego. – Podobny trochę do Andersa Breivika wysoki blondas nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat.
– Również witam. Tak, zgadza się. Przyjechałem z Warszawy, by dowiedzieć się czegoś na temat mojego przyjaciela
i usłyszałem, że kumplował się z Lambertem Krukowskim –
odparłem niemal natychmiast.
Blondyn podał mi rękę i przedstawił się jako Robert
Jakiśtam, kolega Krukowskiego. Zerknął kątem oka na
moich znajomych, którzy zaczęli się już rozchodzić. – Od
nich niczego się nie dowiesz, nic ci nie powiedzą. I nie dziwię
im się – to bardzo tajemnicza i delikatna sprawa, a ludzie nie
cierpią gadać o rzeczach, których nie rozumieją, po których może się zrobić afera podobna do tej wokół Zeitgeistów.
Znasz te filmy?
– Tak – uśmiechnąłem się, podobnie jak rozmówca. –
Uwielbiam siedzieć na Youtube.
– Usłyszałem przypadkiem, że chcesz się dowiedzieć,
co się przytrafiło niejakiemu Krzysztofowi Nowackiemu.
Proszę, napisałem ci na kartce telefon do Lamberta, gdybyś
chciał się z nim skontaktować.
– To znaczy – przyjąłem kartkę złożoną w kosteczkę – że
ty też się orientujesz w temacie? Mógłbyś mi pomóc?
– Najlepiej zadzwoń do Kruka... Jednak nie gwarantuję,
że zechce współpracować.
– Dzięki, zadzwonię.
– Będę kończył. – Robert uśmiechnął się półgębkiem
i wyciągnął z kieszeni komórkę. – Muszę wyjaśnić sobie
to i owo z moją nową dziewczyną, na którą czekałem jak kretyn.
Upiorny samochód
***
Robert nie pomylił się co do Lamberta.
Kruk, miły na samym początku rozmowy, wyłączył telefon, jak tylko padło z mych ust imię i nazwisko poszkodowanego przyjaciela. Ponownie zadzwoniłem do Kruka wieczorem, ale nie odebrał, rozpoznawszy zapewne mój numer.
Spróbowałem także nazajutrz, dzwoniąc z osiedlowej budki
telefonicznej, rzekłem wręcz błagalnie, że to dla mnie ważne.
Nadaremnie. I tym razem zerwał połączenie, oznajmiwszy
wpierw nerwowo, że nie będzie już ze mną gadać i mam do
niego więcej nie wydzwaniać.
W drodze na Puszczykową zostałem zaatakowany przez
ulewę. Stryj był w pracy, podobnie jak dziadkowie, mój wóz nie
wrócił jeszcze z warsztatu, więc nie miałem jak wybrać się na
miasto, a nie chciałem szwendać się sam po garażu, by wziąć
sobie jeden z dwóch stojących tam aktualnie samochodów.
Wróciłem do domu i włączyłem komputer stryja, mając
nadzieję, że w Internecie znajdę coś interesującego. O Krzyśku
nie znalazłem niczego, poza informacją, że znajduje się na
liście absolwentów Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, o Lambercie Krukowskim tylko wzmiankę, że pracował
jako doktor w laboratorium mikrobiologicznym na Uniwersytecie Szczecińskim. Zadzwoniłem na uczelnię i po krótkiej
rozmowie z miłą doktorantką dowiedziałem się, że Lambert
zrezygnował z pracy bez podania powodu zaraz po tym, jak
Krzyśka zamknęli w psychiatryku. Rozmówczyni nie miała
jednak pojęcia, co dalej stało się z Krukiem.
Pozostał jeszcze Robert Jakiśtam. W Toni Pepperoni powiedziano mi, że koleś czasem odwiedza pizzerię, zaglądałem
więc do lokalu codziennie, mając nadzieję na spotkanie.
Poprosiłem także właściciela obiektu, by przekazał Robertowi, że go szukam. Zostawiłem swój numer telefonu.
Szczęście dopisało mi trzy tygodnie później, gdy zacząłem
poważnie rozważać, czy nie byłoby lepiej, gdybym dał sobie
ze wszystkim spokój.
W pizzerii zjawił się Robert razem z człowiekiem, który przedstawił się jako Lambert Krukowski. Był to typek,
który kojarzył się z niepozornymi twardzielami z opowieści
grozy. Szczupły, niezbyt wysoki, poważny szatyn wykonujący
swobodne ruchy, lecz, wydawać by się mogło, że w każdej
chwili gotowy zaatakować szybko i skutecznie niczym żmija,
gdyby w pobliżu znalazło się jakieś zagrożenie. Trudno było
określić jego wiek, mógł mieć równie dobrze dwadzieścia
osiem, co trzydzieści dziewięć lat.
Usiedliśmy przy stole, zamówiliśmy u kelnera po piwku.
– Podobno mnie szukałeś – zaczął Robert. Skinął głową
na bacznie przyglądającego mi się Lamberta. – Udało mi się
namówić go do spotkania. A wierz mi, że nie było to łatwe.
Lambert uśmiechnął się kącikami ust, jakby wbrew
własnej woli. Wyglądało to tak, jakby jakiś niewidzialny
duszek rozszerzył mu usta w tym nikłym uśmieszku, szpecąc
poważne oblicze.
– Dzięki wielkie – zwróciłem się do obu. – Mogę
się w końcu dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi?
Chciałbym jakoś pomóc Krzyśkowi, ale nawet nie wiem, co
doprowadziło go do takiego stanu. Lekarze milczą, a ci, którzy
chyba coś wiedzą, nabrali wody w usta.
– Widzisz... – zaczął Lambert. Zapalił papierosa, wpierw
spytawszy się, czy jestem palący. Nie jestem, ale osoby
palące w otoczeniu mi nie przeszkadzają. Tymczasem cycata
29
opowiadania
barmanka ustawiła przed każdym z nas po ogromnym kuflu spienionego piwa. – Może inaczej. Co byś zrobił, gdybyś
wiedział o rzeczach, które mogą doprowadzić do śmierci
wielu ludzi, a dzięki twojemu milczeniu dałoby się uniknąć
tych tragedii? – zapytał prosto z mostu.
Nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć. Musiałem zresztą
przeanalizować to nazbyt szybko wypowiedziane zdanie. Czy
gość mówił o przypadku Krzyśka, czy rzucił ogólnikiem?
– Milczałbym, to oczywiste – odparłem w końcu.
– No właśnie.
– Chciałbym, by mi pan powiedział, co wie. Proszę...
– Mów do mnie Kruk, jak wszyscy znajomi – uśmiechnął
się, tym razem szczerze i pogodnie. Robert nie wtrącał się do
dyskusji. Popijał piwko małymi łyczkami i patrzył na nas. –
Zgoda. Ale mam jeden warunek – natychmiast spoważniał,
wskazał mnie papierosem – że zapomnisz o całej sprawie
i nie będziesz się więcej bawić w detektywa.
– Mam niby zostawić mojego kumpla samemu sobie?
– Tego nie powiedziałem. Być może wyjdzie z czasem ze
swego stanu... albo i nie. Ponieważ to, co się z nim dzieje, jest
niczym innym jak następstwem jego chciwości i głupoty.
Rzuciłbym chętnie jakąś ciętą ripostę, jednak milczałem, nie
znając przecież sprawy. Rozejrzałem się po lokalu. Wieczornym
powietrzem i nadchodzącym zmierzchem cieszyła się para trzy
stoliki dalej oraz lekko wstawiona grupka pulchnych kobiet
w średnim wieku, które wyglądały na praczki, kucharki bądź
pielęgniarki. Każdy był zajęty swoimi sprawami i pewnie nie
zwróciłby na nas uwagi nawet, gdyby Lambert oznajmiał na
głos, że jutro wybuchnie trzecia wojna światowa.
– Na początek muszę przytoczyć pewną miejską legendę
– zaczął Kruk. Oparł się o wezgłowie drewnianego krzesła
i zaczął wpatrywać w wypalony do połowy papieros. – Tak
naprawdę nikt nie wie, czy to legenda, czy historia. Wiele
stuleci temu w lasach porastających teren obecnego Kijewa miał posiadłość pewien podróżnik, hrabia o nazwisku Waleriański. Ponoć pochodził z mazowieckiego rodu
Waleriańskich. Był tak bogaty, że niczego mu w życiu nie
brakowało, mógłby zwiedzić każdy kraj świata, gdyby tylko
chciał, i wybudować kolejną posiadłość na dowolnym skrawku polskiej ziemi. Słowem: miał to, czego w duchu pragnie
każdy człowiek – horrendalne sumy. Hrabia był jednak samotny, bo nigdy nie spotkał miłości swojego życia. Jednak
los przyniósł mu w końcu upragnioną żonę, miała ponoć na
imię Ewa i pochodziła z drobnomieszczańskiej rodziny.
W jeden dzień z pospolitej mieszczki stała się bogatą hrabiną.
Wydawać by się mogło, że para osiągnęła szczyt szczęścia, jakie dane jest na Ziemi istocie ludzkiej. Tak się jednak nie
stało. Okazało się bowiem, że hrabia nie jest zdolny do
uczuć, a ściślej – że jego jedyną miłością są pieniądze.
Dawał swojej żonie wszystko, czego tylko zapragnęła: konie, suknie, perfumy, klejnoty, egzotyczne cacka, nie był
jednak w stanie dać jej tego, o czym każda młoda kobieta
marzy w dniu swojego ślubu – ciepła mężczyzny. Lata mijały,
a para wciąż nie miała potomka. Hrabia często wyjeżdżał,
swoją nieobecność rekompensował Ewie kolejnymi drogimi
– jednak bezwartościowymi – prezentami. Wierzył, że wszystko można kupić, każdą potrzebę zaspokoić jakimś przedmiotem. Ewa, chociaż zamężna, cierpiała z powodu samotności,
a że była wierną kobietą, nigdy nie ośmieliła się zdradzić
swojego małżonka. Którejś nocy, gdy hrabia wrócił do rezydencji lekko pijany z kolejnej podróżny, Ewa chciała z nim
30
porozmawiać o ich dalszym życiu. Pan Waleriański nie miał
ochoty wysłuchiwać „babskiej gadaniny”, doszło między nimi
do sprzeczki, która zakończyła się tym, że mąż uderzył żonę
na tyle mocno, że ta upadła na ziemię. Wrażliwej Ewie pękło
wtedy serce, zrozpaczona uciekła do lasu. Biegła po ciemku
przed siebie, bez celu. Nie wiadomo, co się z nią wtedy stało,
czy utopiła się w bagnie, do którego wpadła przypadkiem, czy
rozszarpały ją wilki, czy po prostu przedarła się do którejś
wsi i postanowiła uleczyć swój ból, zmyślnie i skutecznie odgradzając się od świata. Kiedy kobieta nie wróciła do
domu następnego dnia, skacowany hrabia postawił cały dom
na nogi i zarządził poszukiwania żony. Służba pognała konno do puszczy, sam hrabia pojechał karetą w innym kierunku.
I nigdy już nie wrócił z tej wyprawy. Także nie wiadomo, co się
z nim stało, ludzie mogli tylko spekulować. Uważano jednak, że
obaj małżonkowie zginęli, bo w rezydencji zaczęły dziać się różne
dziwne rzeczy, jakie ponoć mają miejsca przy nawiedzeniach...
Chociaż nie rozumiałem, co ta zwariowana historia ma
wspólnego z moim kumplem, chłonąłem każde słowo Kruka
niczym przedszkolak bajeczkę serwowaną przez dziadka na
dobranoc. Spostrzegłem, że Robert także słucha opowieści,
pewnie doskonale mu znanej, z nie mniejszą fascynacją.
Muszę przyznać, że w pewnym momencie poczułem się bohaterem owej historii, hrabią, który odtrącał swoją ukochaną
o imieniu Julia... i cholernie mi się to nie podobało. A gdy Kruk
opisywał moment tragedii, ciarki przeszły mi wręcz po plecach.
– Służba szybko się stamtąd wyniosła – ciągnął Kruk.
– Nikt nie chciał kupić posiadłości, w której ponoć straszy, gdzie włóczą się dwie zagubione dusze. Tak więc po
dziesięcioleciach stała się ona tylko ruiną i wspomnieniem,
a po stuleciach zniknęła zupełnie, pochłonięta przez puszczę.
Przetrwały tylko bogactwa ukryte przez hrabiego jeszcze za
jego życia. – Uśmiechnął się pobłażliwie. – Bogactwa, które ponoć są tam po dziś dzień, warte więcej niż najwyższa
stawka Lotto, jaka kiedykolwiek istniała. I tu oto włącza się
wyobraźnia połączona z ludzką chciwością.
– Ludzie poszukują zaginionego skarbu – wtrącił Robert.
– Wierzą, że naprawdę istnieje.
– Dzieje się tak od czasu, gdy posiadłość została opuszczona, a szabrownicy z zewnątrz nie mieli pojęcia o tragedii,
jaka rozegrała się w tym domu. – Kruk uniósł podbródek,
zaciągnął się i puścił po mistrzowsku okrągły dymek.
– To służba nie rozkradła pieniędzy i klejnotów? – zapytałem.
– Nie. Służący to najczęściej prości ludzie. I tacy bywają
właśnie najlepsi, najrozsądniejsi. Uważali, że nad skarbem
Waleriańskich wisi klątwa, więc zostawili go w spokoju.
Uciekli i dzięki temu każdy dożył sędziwej starości. – Kruk
zaciągnął się ponownie; papieros wypalił się zupełnie. – Natomiast osoby szukające bogactw prawie nigdy nie wracały
z wyprawy, a ci nieliczni, którym się to udało, byli odmienieni, często tracili zmysły i kończyli równie smutno jak
twój przyjaciel. Ich relacje miały jednak jeden wspólny
element – każdy z tych ludzi widział po zmierzchu w lesie
karetę, która unosiła się nad ziemią, otuloną zimną, gęstą
mgłą. Wraz z rozwojem techniki zamiast karety zaczęła
pojawiać się bryczka zaprzężona w szkielety koni, potem był
to zardzewiały Ford T, następnie Fiat 518 i kolejne samochody, zmieniające się adekwatnie do rozwoju przemysłu.
Dalsze wyjaśnienia Kruka stały się zbędne, wszystko
zaczęło układać się do kupy. I wcale mi się nie podobały oczywiste wnioski, które zaczęły lawinowo napływać do umysłu.
Adrianna Biełowiec
opowiadania
Zaśmiałem się nerwowo.
– To bez sensu... Krzysztof Nowacki wcale taki nie był –
rzekłem najpierw do własnych palców obejmujących ucho
ledwo tkniętego kufla, następnie do Roberta i Kruka, po
których przeleciałem wzrokiem spłoszonego zwierzęcia. –
To był spokojny chłopak, uczynny, któremu wystarczałaby
pensja stróża parkingowego! Z tego co wiem, nigdy nie
zależało mu na forsie.
– W takim razie słabo znasz swojego kolegę – odparł
Kruk. – Albo mówimy o dwóch różnych osobach, bo
Krzysztof Nowacki, którego znałem, brunet przy kości,
z charakterystyczną blizną w kształcie pająka przy lewym
uchu, marzył tylko o sławie, karierze i pieniądzach. Chciał
produkować leki, nieważne, czy poprawiające zdrowie
pacjenta, czy nie, na których zarobiłby fortunę. Tylko to się
dla niego liczyło... Cholerne pieniądze.
– Tak... Krzysiek ma taką bliznę – uśmiechnąłem się do
własnych wspomnień. Pewnego razu schlaliśmy się z kumplami w akademiku i zaczęliśmy bawić w robienie tatuaży
scyzorykami i nożykami kuchennymi. Spojrzałem Krukowi
w oczy. – Czyli... że on wierzył w legendę i szukał tego skarbu?
– Nie wierzył, lecz wiedział, że to fakt, a nie zwykła legenda. Tak przynajmniej uważał. Zamiast ze skarbem wrócił
jednak z lasu z katatonią i schizofrenią paranoidalną.
– Widziałem go, chyba widziałem ten pojazd z legendy. –
Obaj mężczyźni zerknęli na mnie baczniej. – Gdy jechałem do
Kijewa, zepsuł mi się samochód, postanowiłem więc iść do stryja
z buta, nocą przez las. Coś się za mną zatrzymało, przypomniałem
sobie właśnie, że wtedy poczułem dziwny chłód, jakby temperatura spadła nagle o jakieś dwadzieścia stopni. Przewróciłem się,
straciłem pojazd z oczu ledwo na chwilę, lecz już go nie było, gdy
znów wstałem na nogi. Po prostu zniknął. A nie mógł skręcić
gdzieś w boczną drogę, bo żadnej nie zauważyłem. Sądzicie, że to
ma coś wspólnego z waszą historią?
– Możliwe – odparł Robert.
– Właściwie jak często, według legendy, pojawia się tam
ten samochód, czy cokolwiek to jest? – dopytywałem się.
– Różnie – tym razem odpowiedział mi Kruk. – Ja szukałem
skarbu latami, gdy byłem gówniarzem i nic nie znalazłem.
– Skinął na kolegę. – Robert to samo. Potem zmądrzeliśmy
i daliśmy sobie siana, zaczęliśmy zarabiać normalnie, po ludzku. W ciągu dziesięciu lat zaginęły jednak w tym miejscu
cztery osoby, tylko Nowackiego odnaleziono, na skraju lasu.
Ponoć wyglądał jak zaszczuty, utytłany błotem i własną krwią
królik, nie odpowiadał na żadne pytania. Słowem: postradał
rozum pod wpływem jakiegoś silnego, oszałamiającego
bodźca. Głośno było o sprawie w okolicy, lecz zabroniono to przekazywać do mediów. Żaden lekarz nie był w stanie
określić, co mogło spowodować, że w jedną noc zdrowy, normalny człowiek zmienił się we wraka, a że są jajogłowymi, to,
wiadomo – nie kupili miejskiej legendy o duchach i złocie.
Chociaż, jeśli wolno mi wyrazić swoje zdanie, właśnie w legendach należy doszukiwać się ziarna prawdy. Jednak bez
względu na to, czy w lesie straszy, czy wszystko jest sprawką
jakiegoś psychopaty – zniżył głos i uśmiechnął się bez wyrazu – zawarliśmy umowę, Przemysławie.
***
Wróciłem na Puszczykową z mętlikiem w głowie. Nie
zszedłem na rodzinną kolację do salonu, tylko grzecznie
Upiorny samochód
podziękowałem i zaszyłem się w przeznaczonym dla mnie
pokoju, by przemyśleć kilka kwestii. Tegoroczny lipiec okazał
się niezwykle kapryśnym miesiącem. Rano człowiek wychodził
z domu skąpany w gorących promieniach słońca, naturalnie bez
parasola, by godzinę później zostać zaskoczonym przez burzę.
Tym razem jednak miałem szczęście i ulewny deszcz dopadł mnie
dopiero na podejściu przed gankiem stryja, a grzmieć i błyskać
zaczęło, gdy przeglądałem Internet, czego teoretycznie nie powinno się robić w czasie wyładowań. Szukałem informacji na temat
rodu Waleriańskich, zamieszkujących przed stuleciami te
okolice, jak również legend regionu. Google nie dostarczało
jednak konkretnych odnośników, czasem nie było nawet
żadnych linków. Jeśli historia przytoczona przez Lamberta
choć trochę pokrywała się z faktami, autochtoni dołożyli
wszelkich starań, by zataić całą tę historię przed światem
i zrobili to bardzo skutecznie. Udało mi się znaleźć jedynie
obrazek graficzny z jakimiś Waleriańskimi z szesnastego
wieku: młodą kobietę z włosami upiętymi w kok i ubraną
w żółtą powłóczystą suknię z bulwiastymi rękawami, której
biust przytrzymywany był fiszbinami gorsetu, oraz odzianego głównie w czerń mężczyznę, z niskim kapeluszem na
głowie, trzymającego laskę zakończoną hebanową rączką.
Obrazek był na tyle ostry i miał wystarczającą rozdzielczość,
by dało się dostrzec pierścień z turkusem na palcu kobiety oraz złotą obrączkę na palcu małżonka. Bogaty hrabia
uśmiechał się lekko, jednak ten uśmiech wyglądał na wymuszony, jakby utrzymywał go na prośbę autora obrazu,
tymczasem małżonka wręcz promieniowała radością i kobiecym wdziękiem. Jednak czy byli to ci sami Waleriańscy, których szukałem? Google znalazło ten obrazek, gdy wpisałem
kombinację kilku kluczowych haseł.
Nazajutrz pokłóciłem się z stryjem.
Opowiedziałem mu wszystko, czego dowiedziałem się
od Kruka. Alex słuchał z rozszerzonymi ze zdziwienia oczyma, a potem, gdy zacząłem go naciskać i prosić o więcej informacji na temat zaginionych miejscowych, kazał mi nie
wścibiać nosa w nie swoje sprawy, zapomnieć o wszystkim
i zająć się czymś, co zwykle robią świeżo upieczeni studenci. Powiedział, że Lambert z Robertem zrobili sobie ze mnie
niezłe jaja, a za zniknięciem osób stoi mafia, która zajmuje się rozbiórką samochodów w lesie i czasem zdarza jej się
usuwać ludzi, którzy za dużo widzieli i grozili doniesieniem
na policję. Kruk chyba miał rację: powinienem dać sobie
spokój. Trudną do przyjęcia historyjkę opowiedział mi tylko ze względu mojego chorego przyjaciela. Nie dziwię się
także mieszkańcom Kijewa, którzy taili wszystko ze względu
na bezpieczeństwo obywateli. Jednak nie przejechałem pół
Polski, by wracać do Warszawy z przysłowiowymi pustymi
rękoma... Przysiągłem sobie, że pomogę Krzyśkowi, byłem
mu to winien.
Miałem wielką ochotę porozmawiać z kimś zaufanym,
pomyślałem o Julii, zacząłem nawet wyszukiwać jej numer
na komórce, ale szybko zrezygnowałem ze swojego zamiaru.
Posłuchałem rady Alexa i wieczorem poszedłem się
rozerwać. Pożyczyłem jego forda ka (stryj miał trzy samochody, a tego dostał od rodziców na osiemnastkę), bo jazda infiniti po szczecińskich ulicach mogłaby zostać uznana za szpanerstwo i − w najlepszym przypadku − skończyć się zbitą szybą
i porysowaną karoserią, kiedy siedziałbym w jakimś lokalu.
Jednak zamiast się odprężyć, zdołowałem się tylko bardziej. Nawiedzały mnie myśli o wraku człowieka, jakim był
31
opowiadania
Krzysiek, nieszczęśliwej Julce, szkieletach koni, fruwającej
karecie, trupach zakopanych w lesie i gangach rozbierających
samochody. Nie pomogła nawet piąta kolejka piwa i niczego sobie dziewczyny, które, także nieznacznie wstawione,
zaczęły się do mnie przyklejać.
O trzeciej byłem z powrotem w domu.
Rano wstałem lekko skacowany i zły z jakiegoś powodu.
Poczułem się lepiej, gdy odpaliłem komputer i przeszedłem
kilka mapek online w Quakelive‘a, na którym to serwisie
w czasie studiów założyłem sobie profil.
Podjąłem decyzję, zabijając rakietnicą dość dobrego przeciwnika o ksywce Kisiel.
Wiedziałem już, co powinienem zrobić.
Co spowoduje, że przestanę się czuć jak osoba, która widzi
dresów bijących staruszka, jednak nie reaguje ze strachu.
Po raz kolejny dokładnie przeanalizowałem słowa
Kruka. W lesie ginęły tylko osoby łakome na bogactwa
Waleriańskich. Jednak czy taki sam los spotka pewnego niepozornego żuczka, który zamierza nakręcić kamerką ciekawy
materiał? O ile faktycznie cokolwiek się wydarzy.
Naładowałem baterię kamerki do maksimum,
następnie zabrałem z szuflady swojego P-83 i zszedłem na
parter. Ponownie pożyczyłem forda od Alka, oznajmiając
mu, że idę na panienki. Uśmiechnął się i machnął na
mnie ręką.
Wyruszyłem po godzinie dwudziestej trzeciej, prosto
w objęcia rozpętanej burzy. Chwilę później jechałem ulicą
Kozią ku wiaduktowi, za którym rozpoczynała się leśna droga. Ciężkie krople bębniły agresywnie o metalowy dach, wycieraczki poruszały się energicznie i hipnotyzująco, z lewa na
prawo, rozchlapując strumienie wody. Po drodze minąłem
kilka domków, w dwóch paliły się nieliczne światła. Przez
nieszczelności samochodu przedarł się do kabiny smród
okolicznych zakładów drobiarskich.
Nie miałem pojęcia, dokąd się właściwie udać, tak więc,
minąwszy wiadukt, przejechałem ponad dwa kilometry
i przystanąłem w krzakach. Burza przechodziła powoli,
błyskawice oświetliły las jeszcze kilka razy, po czym znikły
zupełnie, deszcz stukał w szyby i karoserię coraz słabiej, aż
w końcu padały na forda jedynie krople spływające z gałęzi i liści.
Wyłączyłem wycieraczki. Czekałem. Nie wiadomo na
co... Z pewnością na nic.
Kwadrans przed północą ujrzałem światła i usłyszałem
warkot silnika samochodu osobowego. W audi jechała
młoda para, która zatrzymała się kilkanaście metrów
przed moją maską i zaczęła całować w oświetlonej kabinie.
Uśmiechnąłem się lekko, zacząłem ich filmować bez żadnego
powodu. Gołąbki pewnie nawet nie zauważyły samochodu
zaparkowanego pod baldachimem z gęstych gałęzi. Kilka
minut później audi odjechało. Jakiś czas potem przed fordem przejechał tir, którego kierowca z pewnością nie jest
miłośnikiem płatnych polskich autostrad. Brodaty, spasiony
jegomość śpiewał i trzepał włosami w takt muzyki metalowej,
która wylewała się na świat przez otwarte okna. Ten również
przejechał obok, nie zwróciwszy na mnie uwagi, zapewne nawet nie zauważył ukrytego forda.
Nie wierzyłem w duchy, UFO, telepatię ani klątwy, dlatego zacząłem się coraz poważniej zastanawiać, co ja właściwie
wyrabiam, z kamerką na podorędziu, schowany w krzakach
pod gałęziami i czekający na cudowne objawienie. I czy nadal
jestem normalny. Wszystko wokół wydawało się takie realne,
32
wonne i namacalne, jak najbardziej na swoim miejscu, nie
było tu miejsca na upiory i zjawy, fruwające karety czy upiorne
samochody.
Powoli zaczynałem się czuć jak kretyn.
Stary, obudź się! Czas wracać do normalności, bo jeszcze
i tobie szajba odwali!
A jednak coś zaczęło się dziać, gdy wyszedłem na kilka minut z auta, by sobie pospacerować po ciemku i wyprostować
kości. Zabrałem ze sobą P-83 wyjętego z rzuconej na przednie siedzenie kabury. Po deszczu pozostało tylko błoto i parę
kałuży, zza ciężkich, czarnych chmur wyłonił się okrągły
księżyc; było na tyle jasno, że nie musiałem używać latarki.
Na skraju pola widzenia pojawiły się cztery światła
samochodu, poruszały się jakoś dziwnie, jakby sunęły po torach, pod którymi nie ma nawet najdrobniejszej nierówności.
Nie słychać było także zawodzenia silnika, a ściślej mówiąc:
niczego nie było słychać, jakbym znalazł się w hermetycznym
kontenerze setki metrów pod ziemią. Poczułem się nieswojo,
kiedy światła sunęły wolno w moją stronę, coraz intensywniej
zalewając okolicę chłodną, jarzeniową bielą. Włożyłem
dłoń do obszernej kieszeni jeansów, w której tkwił zabezpieczony pistolet, jednak nie poczułem się ni krztyny raźniej,
dotykając zimnego metalu. Zwłaszcza, że temperatura otoczenia zaczęła spadać, a z ust – wydobywać się para.
Stałem pośrodku ścieżki, z P-83 w dłoni, coraz bardziej
zaciekawiony niż przestraszony, oświetlony rażącą bielą niczym na przesłuchaniu, otulany pojawiającą się zewsząd
gęstą, zimną mgłą. Nie, nie stałem – szedłem naprzód. Nawet
nie wiem, od jak dawna i ile metrów zdołałem już przebyć.
Dotychczas bezgłośnie poruszająca się maszyna przystanęła
raptownie z upiornym piskiem opon torturującym bębenki
uszne tak, że zmuszony byłem zacisnąć zęby i zamknąć na
chwilę oczy. Od strony podwozia wydobył się donośny świst, niczym u osiadającej na starodawnej stacji lokomotywy parowej.
Przez kolejne minuty nic się nie wydarzyło, jedynie
światła maszyny trochę osłabły. Ani ja, ani tajemniczy kierowca zza lustra weneckiego, na jakie składały się wszystkie
czarne szyby, nie wykonywaliśmy żadnych czynności.
Zdecydowałem się uczynić pierwszy krok: ruszyłem
ostrożnie w kierunku pojazdu, niepewny, niczym widz idący
pogłaskać po łbie cyrkowego lwa. Zacząłem obchodzić wóz
dookoła, stąpając po zamarzniętym na kamień błocie, roztrącając
nogami gęstą, sięgającą ud mgłę niczym morskie fale.
Z bliska samochód przedstawiał straszny, a zarazem
fascynujący widok: był większy niż mogłoby się wydawać na
pierwszy rzut oka. Kojarzył się z powiększoną i zmodyfikowaną
wersją terenówki hummer H1. Zamiast lakieru karoserię
pokrywała gęsta maź przypominająca kolorem krew,
a konsystencją – roztopioną smołę. Breja stale ściekała z obudowy i ginęła we mgle, jednak z karoserii jej wcale nie ubywało.
Wszystkie wykończenia samochodu, belki, rączki i krawędzie,
pokrywała materia podobna do kości i tkanek...
Pistolet wypadł mi z ręki, kiedy przednie drzwi hummera uchyliły się bezdźwięcznie. Znów syknęło jak u maszyny
parowej. Bałem się jak diabli, chciałem wiać stąd jak najdalej,
ale jednocześnie zżerała mnie niewyobrażalna chęć zbadania,
co też może znajdować się wewnątrz tego dziwadła. Identyczne pragnienie poznania niezrozumiałego, które kiedyś kazało
Indianom tkwić na plaży i gapić się na przysłane przez bogów
monumentalne żaglowce.
I uległem tej pokusie.
Adrianna Biełowiec
opowiadania
W środku panował grobowy chłód, niewykluczone, że
temperatura wynosiła poniżej zera, gdyż przestałem czuć palce u nóg i rąk, skóra twarzy zaczęła szczypać niemiłosiernie,
a szyby ozdabiała masa fraktalnych wzorów ze szronu. Stan
ten szybko jednak uległ zmianie, gdy usiadłem w pustym
miejscu kierowcy: poczułem przyjemne ciepło rozchodzące
się od strony żołądka, jak tylko położyłem dłonie na kierownicy przypominającej toporny stalowy kołowrotek.
Odrętwienie minęło niby za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki. Moja skóra, jak i całe ciemne wnętrze samochodu,
na moment zmieniły kolor na barwę lawy.
Spięty, przywarłem do oparcia fotela niczym pilot
odrzutowca na pełnej mocy silników, gdy upiorny hummer
ciężko ruszył z miejsca, zupełnie sam. Przez umysł zaczęły
przelatywać dziesiątki myśli, z dominującą: „Co ja, do jasnej
cholery, wyprawiam?!”.
Brnąca we mgle maszyna łagodnie skręciła w las... gdzie
zaczęła pojawiać się ścieżka pośród drzew i chaszczy, niby
przejście przed Mojżeszem na Morzu Czerwonym, stale na kilka metrów od lemiesza. Jednak niebawem droga
wystrzeliła gwałtownie do przodu, niczym pocisk z P-83,
na setki metrów. Wydawała się kończyć w miejscu, gdzie
pulsowało białe światło, przybliżające się z każdym obrotem
ogromnych kół.
Hummer wyjechał na bezgraniczną otwartą przestrzeń.
Landszaft wyglądał jak nie z tej Ziemi: srebrny pył tworzący
kurzawę wokół samochodu, porozrzucane na chybił trafił
głazy, bezlistne drzewa, fragmenty skał, być może zniszczonych
czasem antycznych budowli, a nad tym wszystkim wisiał
wielki księżyc otoczony miriadami gwiazd.
Spoglądając z zachwytem na bezchmurne nocne niebo, bezwiednie przekręciłem kierownicę: okazało się, że
samochód zaczął reagować na moje polecenia, chociaż nie
zawsze. Przykładowo nie byłem w stanie przystanąć, chociaż
przyciskałem hamulec jak głupi.
Obejrzałem się do tyłu w chwili, gdy dach zaczął się
rozsuwać na boki niczym kopuła obserwatorium astronomicznego – i zamarłem w kompletnym przerażeniu.
Wiozłem ze sobą cztery ludzkie szkielety, każdy ubrany
w strój z innej epoki. Makabryczne szczątki poruszały się
i zachowywały do tego jak żywe!!! Jeden spoglądał przez
dziewiętnastowieczną lunetkę na gwiazdy, drugi, trzymający
złożone dłonie na szesnastowiecznym muszkiecie, obserwował
monotonny krajobraz przesuwający się po lewej stronie. Trzeci, z wąsikiem i bródką, patrzył w przeciwną stronę, miał na
sobie wyświechtany mundur żołnierza z czasów pierwszej
wojny światowej. Czwarty, w końcowym stanie rozkładu,
ubrany urzędniczo, pisał coś na laptopie. Ten ostatni
zerknął na mnie przelotnie, najwyraźniej wyczuwszy moje
przerażone spojrzenie, po czym wrócił do swego notebooka.
Był jeszcze piąty, zajmujący miejsce po prawej stronie
kierowcy: odziany w czerń szkielet jegomościa dzierżący
hebanową laskę. Pomimo szoku i atawistycznego lęku skojarzenie nadeszło momentalnie. Truposz nie miał jednak
obrączki na palcu.
Obróciłem oporną, niby z kamienia, szyję w stronę jazdy. Nie mogłem uspokoić dygoczących warg, a całe ciało
dygotało zresztą niczym u skazańca w ostatniej fazie egzekucji przy użyciu prądu.
Jechaliśmy. Przez noc niemającą końca.
Ile już? Kwadrans? Trzy godziny? Sto lat?
Upiorny samochód
Którędy? Przez otchłań? Niebo? Piekło? Inną
rzeczywistość?
I w jakim celu?!
Hummer podskakiwał na wybojach, po piaszczystych
pagórkach, a szóstka pasażerów razem z nim.
Kim były te żywe trupy? Czyżby zaginionymi na
przełomie wieków poszukiwaczami bogactw?
A może leżałem sobie oto w jakiejś knajpie, uwalony w pień
i wystarczyło odczekać do rana, by wydostać się z tego koszmaru? Jeśli tak, to chciałem się obudzić. Tu i teraz. Natychmiast!
Wydawszy z siebie dziki ryk, trzasnąłem czołem o szybę.
Zabolało. Upiorny hrabia popatrzył na mnie czarnymi
oczodołami czaszki, oczywiście bez wyrazu. Odniosłem jednak wrażenie, że na swój sposób uśmiecha się pobłażliwie.
Jałowa, bezkresna okolica przeszła w skalisty teren, potem jechaliśmy labiryntem drewnianych pomostów przez
bagna, by znów znaleźć się w lesie. Ciągle przez noc. Ciągle
pod baldachimem gwiazd i wielkim księżycem jak z czasów
dinozaurów. Wiejący raz w tę, raz w tę, ciepły, bezwonny wiatr bezustannie targał moje zlepione potem włosy.
Znaleźliśmy się na leśnej polanie. Samochód wtoczył
się ciężko na kamienny, łukowaty most, pod którym szalała
rącza rzeka. Tym razem zareagował, i to natychmiast,
z niemiłosiernym piskiem opon, gdy wcisnąłem hamulec,
dostrzegłszy kobietę na końcu mostu. Bladą jak księżyc
niewiastę w żółtej sukni.
Kobieta, przyjrzawszy się upiornym pasażerom,
uśmiechnęła się triumfująco i demonicznie. Najdłużej
utrzymywała spojrzenie na hrabim, który jakby skurczył
się w sobie. Dała mi palcem znak, bym wysiadł z samochodu i zbliżył się do niej. Poruszała się przy tym i spoglądała
kusząco niczym wampirzyca..., którą być może była w istocie. A ja, na podobieństwo zahipnotyzowanej i oczarowanej
ofiary krwiożerczego demona, wyszedłem posłusznie na
zewnątrz, zatrzaskując za sobą drzwi.
Dłonie zjawy, którymi chwyciła silnie moją twarz, gdy
tylko znalazłem się na skraju kamiennego mostu, okazały
się jednak ciepłe niczym u rozpalonej namiętnością żywej
kobiety. Niewiasta złożyła mi na ustach długi, delikatny
pocałunek, położyła na nich palce, po czym zapytała słodko,
tembrem szeptu:
Co jest najważniejsze?
Zamrugałem, popatrzyłem na nią z wahaniem.
Jak to, co jest najważniejsze? Gdzie? W moim życiu?
Ogólnie dla człowieka? Dla wszystkich ludzi? Dla tego upiora? Dla świata? Dla wszechświata, kurwa?!
Uśmiechnęła się okrutnie, widząc moje wahanie.
Chciałem się cofnąć, uciec, wsiąść do samochodu
i odjechać stąd jak najdalej, nieważne już, czy z trupami na
pokładzie, czy bez nich. Jednak, gdy tylko się obróciłem,
przygrzałem czołem w niewidzialną barierę o twardości
i gładkości ściany.
Tymczasem upiór uniósł ręce i rozpostarł ramiona. Silny podmuch, który pojawił się jak na wywołanie potężnych
sił niepojętych dla istoty ludzkiej, rozwiał koronki, falbany
i wstążki jego sukni. Włosy poruszały się niczym warkocze
wodorostów miotane potężnym morskim prądem.
– Co jest najważniejsze?! – kobieta ryknęła męskim barytonem.
Omal nie oszalałem ze strachu, nogi miałem jak z waty,
drżące kolana ugięły się pode mną, aż musiałem oprzeć się
dłonią o murek, by nie wyrżnąć na glebę. Gromki głos upiora
33
opowiadania
dochodził jakby z brzegu rzeki, podczas gdy ja zanurzałem
się coraz bardziej w hebanowej toni...
Zatem to przytrafiło się Krzysztofowi Nowackiemu!
Przeżył, jednak skończył w psychiatryku. Czy podążę tą samą
drogą? A może stanę się kolejnym pasażerem diabelskiego
Nostromo...
Nie!!! Błagam...
Kobieta zadała swoje pytanie po raz trzeci. Przeczuwałem,
że to ostatnia szansa, że mój dalszy los zależy od odpowiedzi,
jakiej teraz udzielę. Odpowiedzi, której nie znałem!
Myśli pognały w zupełnie niespodziewanym kierunku:
ujrzałem Julię skąpaną w promieniach słońca, stała na niewielkiej polanie pełnej kwiecia i babiego lata, uśmiechała się
w moją stronę.
– Życie... – wyksztusiłem, opadając przed zjawą na kolana. Sam nie wiem, czemu wypowiedziałem akurat te słowa.
– Życie jest najważniejsze.
Myślałem o mojej dziewczynie, którą kochałem ponad wszystko. Nade mną zamykała się ciężka kopuła
nieświadomości.
Uniosłem wieczko.
Na wyłożonym czystym, czerwonym aksamitem dnie
spoczywały dwie obrączki: złota męska oraz damska z zielonym szmaragdem.
Opadłem na ściółkę, poczułem w sercu ulgę, jaką ponad
wszystko pragnąłem poczuć od miesięcy. A potem zacząłem
się śmiać jak głupi i płakać jednocześnie. Byłem przecież
bogatym człowiekiem! Cholernym, bojącym się miłości
i jej konsekwencji idiotą! Prawdziwy skarb podarowało mi
samo życie.
Adrianna Biełowiec
***
Zaciśnięta w pięść dłoń szkieletowego hrabiego uderzała
mnie w policzek, bezbronnego, pozbawionego siły, leżącego
w błocie. Raz za razem. Zostawiając pazurami krwawe ślady.
Waleriański poprawił hebanową laską. Spadające krople krwi
powoli zaczęły zmieniać się w wodę.
Kap, kap, kap...
Krzyknąłem ze wstrętem. Wzdrygnąwszy się i gwałtownie
otworzywszy oczy, uderzyłem ręką w wielki liść zwisający mi
nad twarzą. To tylko woda... Woda skapująca z liścia paproci.
A wszystko okazało się snem.
Leżałem przez pewien czas plecami na wilgotnym gruncie, oświetlony blaskiem dogasających gwiazd, i wdychałem
głęboko wonne leśne powietrze.
Przekręciłem się na bok, następnie uniosłem na czworaka, czułem się dziwnie zmęczony i przymulony. Musiałem
zabrnąć po ciemku głęboko w las, bowiem nigdzie nie
było widać drogi ani nawet najlichszej ścieżki, tylko bujną
roślinność przypominającą gęstwinę matecznika.
Jedynie ten przybrudzony ziemią, drewniany kuferek kasztanowego koloru, z metalowymi okuciami, który dostrzegłem
w pobliżu, nie pasował do dzikiego oblicza puszczy.
Kuferek?
Nad tajemniczym obiektem zaczęły unosić się świecące
kropki, leniwie fruwając wokoło. Czyżby robaczki świętojańskie?
A może nadal śniłem tamten zwariowany sen, który łudząco
przypominał rzeczywistość? Raczej nie, w śnie człowiek nie czuje się bowiem tak, jakby przejechał po nim czołg.
Czyżby legenda okazała się prawdziwa, a ja właśnie
odnalazłem... skarb?!
Ukląkłem przez kuferkiem i przyjrzałem mu się
dokładnie w luminescencyjnym świetle latających orbów.
Podniosłem patyk i zacząłem pukać w drewno niczym
dziecko w znalezioną na drodze zdechłą jaszczurkę. Kiedy
nic nie wybuchło ani nie wyskoczyło ze środka, delikatnie
odgarnąłem ziemię wierzchem ręki. Położyłem dłonie na
rogach kuferka, odetchnąłem głęboko, przykucnąłem odpowiednio, gotowy do odskoku, gdyby ze środka miało jednak
wyskoczyć coś paskudnego.
34
Szczecinianka. Absolwentka Wydziału Nauk Przyrodniczych US. Doświadczenie w pisaniu zdobywała głównie na
warsztatach literackich Fahrenheita. Autorka poradników
i historyjek fan fiction. W 2006 roku zadebiutowała horrorem sf, opublikowanym online. Niedługo potem ukazała się
jej pierwsza powieść, „Czas wysłańca”, inspirowana uniwersum gry przygodowej „Unreal”. „Alfa Jeden” (pierwotnie
„Nikt”, lecz tytuł został zmieniony ze względu na tak samo
zatytułowaną książkę Magdaleny Kozak) jest w pełni samodzielnym projektem autorki, podobnie jak „Death Bringer”, który pojawi się niebawem.
Adrianna Biełowiec
opowiadania
Szymon Moliński
Motyl mechaniczny rodzi się w zimie
ilustracja: Magdalena Mińko
Młodzi bogowie tańczyli wokół mojego korpusu.
Dołączali kolejne podzespoły. Oczy – mogłem ujrzeć ich gumiaste i nienaturalne twarze wypełnione puchem i flegmą. Uszy
– słyszałem ocieranie się kości wewnątrz ciał tych stworzeń.
Nozdrza – czułem oddechy wypełnione mieszaniną alkoholu, przepalonego plastiku i żądzy sławy. Czy to koniec ich
pracy nade mną? Nie, nie przestawali. Wszczepili we mnie
nerwy, poczułem okropne gorąco. Dospawali kończyny. Jakie kończyny? Moje ręce to świder i skrobaczka, a moje nogi
przypominają odnóża pająka. Nie przestali. Wypchali mnie
żyłami i wtłoczyli w nie największe świństwo, jakie znaleźli
w swoim pałacu. Nie przestali. Dali mi świadomość, po czym
wetknęli w nią brudne i oślizgłe pijawki, spijające soki moich
myśli. Nie przestali! Wyrwali połowę mojego mózgu i zapchali to małą skrzyneczką z rozkazami.
Po tej operacji zostałem sam. Światła zgasły.
Zbudził mnie przejmujący mróz. Czy to miał być Raj,
który mi ofiarowali? Kraina skuta lodem, gdzie cisza sprawia
tak dojmujący ból, jak setki dzwonów rozbrzmiewających
wewnątrz głowy?
– Ach, zamknij się i bierz się do roboty – powiedział mi
psychorobak w mózgu.
Z przerażeniem stwierdziłem, że wyrwali mi trzewia na
zewnątrz, formując z nich płaskie, kolorowe skrzydła na
grzbiecie. Zrobiłem kilka kroków w przód, w końcu tego
chcieli bogowie. Tylko kilka kroków, by sprawdzić moje
wspaniałe, pajęcze odnóża. A później STOP. Wysłać sygnał
zwrotny i nie ruszać się.
Przez kilkadziesiąt minut stałem znów wolny (myślami,
bo psychorobaki zajęte były pętaniem moich czynów
i narzucaniem mi rozkazów). Wszystko skąpane było
w przyćmionym blasku. Na niebie widziałem wielką
ciemnoczerwoną planetę, a dalej gwiazdę, której blask nie
dawał prawie wcale ciepła.
Stałem… i nie wiedziałem, co ze sobą począć. Tak,
otrzymałem wolność, ale jakaś wewnętrzna blokada kazała
mi czekać na ponowną chwilę zniewolenia. Młodzi bogowie coś przestawili w moim mózgu. Nienawidziłem ich,
a jednocześnie tęskniłem za jakimkolwiek komunikatem.
I kiedy tak myślałem, poczułem pod lodową skorupą delikatne drżenie, jakby ciało niebieskie, którego lodowy ogród
mi ofiarowano, budziło się ze snu. Trwało to kilka minut, po
czym raptownie się skończyło.
Nadszedł komunikat od młodych bogów.
Ruszyłem do przodu. Uruchomiono wszystkie moje systemy, w tym diagnostyczne. Miałem wysłać raport o wewnętrznym stanie mego organizmu. W międzyczasie kazali
zedrzeć wierzchnią warstwę lodu i pobrać próbki głębiej
zestalonej wody. Zacząłem zdzierać materiał. Rozlegał się
36
przy tym nieprzyjemny dźwięk, a ja czułem ból przenikający
moją kończynę. Ból spowodowany zimnem i tarciem jej
powierzchni przez maleńkie i bardzo ostre kryształki lodu,
dzielnie walczące o integralność z kompanami. Rozkaz to
rozkaz, psychorobaki nadgryzały mi odpowiednie nerwy, by
stymulować pracę członów.
Chciałem przesłać informację o swoim cierpieniu, ale ze
smutkiem odkryłem, że nie jest ona autoryzowana. Pamięć
komunikacyjna nie uwzględniała takich danych.
Szesnaście minut później oderwałem płat o grubości
21,7 milimetra. Jedno z odnóży wyposażone było w laser,
którym nadtopiłem odrobinę lodu i szybko zassałem go za
pomocą drugiej meta-nogi do swojego wnętrza. Tam przeprowadzona została analiza składu chemicznego wody, ze
szczególnym uwzględnieniem występowania w niej cząstek
organicznych. Przed oczy wylała mi się rzeka informacji,
wzorów chemicznych, ale nic mi nie mówiły. Zostały
przesłane w ostatnim pakiecie w ciągu tej sesji.
Znowu zostałem wolny. Ze zgrozą uświadomiłem sobie, jakiego spustoszenia dokonali młodzi bogowie w moim
wnętrzu. Zrobili ze mnie biegające laboratorium. Jakież to
nieprzyjemne uczucie, świadomość bycia czyjąś zabawką,
kukiełką, pacynką. Czułem się jak trawa wewnątrz krowy,
najpierw przeżuwany, następnie połknięty, zwymiotowany
i znowu przeżuwany. Będą mną tak pomiatać, zwracać mnie
i gryźć znowu, dopóki…
Dopóki nie umrę.
Nagle zapadła noc. Olbrzymia planeta przysłoniła światło
gwiazdy. Jakież to abstrakcyjne, ale poczułem się senny!
To pewnie wina tego całego oprzyrządowania, któremu
przeciwstawić się nie sposób. Więc poddałem się, złożyłem
skrzydła i uruchomiłem tryb oszczędzania energii.
– Zbudź się!
Usłyszałem wewnątrz głowy głos.
– Wstawaj! Patrz pod nogi.
Spojrzałem w dół, marnując cenne zasoby zmagazynowanego paliwa na ruch teleskopowym wysięgnikiem, na
którym (niczym na palu) osadzony był mój system wizyjny. Zobaczyłem tylko czarną taflę lodu. Zwiększyłem zakres
widzenia na widmo podczerwone i zamarłem w miejscu.
Gdzieś na niebie, między wielką planetą a jej księżycem,
błysnęła fala piorunów.
Z lodu łypało na mnie blade, obłe oko. Przyglądało się
z ciekawością. Moje procedury nie zakładały takich ewenementów. Miałem spotkać tu co najwyżej mikroorganizmy,
ale nie wyższe formy życia. O czym ja myślę, do cholery!
Gapi się na mnie zniekształcony humanoid, kilkadziesiąt
minut świetlnych od Ziemi, na dodatek uwięziony w lodzie,
a ja rozmyślam o zagadnieniach mikrobiologii!
Szymon Moliński
opowiadania
Motyl mechaniczny rodzi się w zimie
37
opowiadania
Niestety procedury są silniejsze ode mnie. Chcę uciekać,
ale zasypiam znowu.
Budzę się, kiedy światło gwiazdy zaczyna nagrzewać
moje panele. Energia leniwie przepływa przez moje ciało,
wypełniając poszczególne jego komponenty. Włącza się system diagnostyczny. Wszystko wydaje się być w jak najlepszym
porządku. Rozmyślam o nocnym widzeniu. W lodzie niczego nie ma, ale wiem, że moje zmysły nie kłamały. Coś
widziałem. Jednak moje systemy wyłączają ten tok myśli,
żebym nie marnował energii. Czekam na komendę. Pojawia
się już po chwili, choć jest nieco zniekształcona i wysłana
w kilku pasmach. Mam wyruszyć przed siebie. Uruchamiam
poszczególne napędy dla każdej z nóg i zrywam się do biegu.
Coś jest nie w porządku. Jedna z nóg szwankuje. Kieruję
na nią oczy. Ze zdziwieniem stwierdzam, że została skręcona
i trzyma się tylko na fragmencie materiału! Równocześnie
z tą świadomością przeszywa mnie ostry ból, gdybym mógł
płakać i krzyczeć, zrobiłbym to! Nie, nie mogę. Nie mogę
nawet przystanąć, komendy wypalają w moim mózgu słowa
„biegnij, biegnij, biegnij!”.
Och tak, natychmiast wysłałem diagnostyczny komunikat. Jednak młodzi bogowie dostaną go dopiero za pół
godziny i odpowiedź zwrotna będzie musiała przebyć taką
samą odległość. Przez godzinę muszę biec, gnać, pędzić. Nie
mogę wrzeszczeć, tarzać się z bólu po lodzie lub rozwalić
sobie głowy o jego powierzchnię. Więc przemieszczam
się na północny wschód od miejsca lądowania, ze średnią
prędkością trzydziestu ośmiu kilometrów na godzinę,
zmniejszoną przez uszkodzenia jednej z napędzanych
kończyn, która w tej chwili stanowi zbędny balast.
Po godzinie dostaję odpowiedź, co zrobić ze zbędnym
balastem. Chciałbym zamknąć oczy, ale nie mogę. Młodzi
bogowie są okrutni, a ja muszę być efektywny. Uruchamiam
laser i tnę. Pod optymalnym kątem, z optymalną prędkością.
Wystarczająco krótko, by materiał pozostałej części nogi
nie przeszedł zmian strukturalnych mogących spowodować
postępującą korozję. Wystarczająco długo, by zwariować.
W końcu kazali mi obciąć swoją nogę!
I biec dalej.
Nawet nie popatrzyłem na kikut. Przede mną rysowały się
malownicze, lodowe wzgórza, wypiętrzone jak zęby olbrzymiego
jaszczura. I tam kierowały się, mimowolnie, moje oczy. Wydawało
się, że pada tam śnieg. Lecz jego płatki przemieszczały się
bardzo wolno, prawie wisiały w powietrzu.
Cóż za piękne widoki, które nacieszą oczy młodych bogów! Całkiem sporo pamięci w tej sesji poświęcili na zdjęcia
tych obiektów. Nie pomyśleli o mojej ranie, nawet nie chcieli
jej sprawdzać, poza standardowymi wykresami prędkości.
Dobiegłem do podnóża gór i nadeszła noc. Zasnąłem.
– Wstawaj! – Znowu ten głos wewnątrz głowy.
– Wstawaj, bo ci drugą nogę oberwę! – Tym razem jednak
nie miałem sił wstać. Wszystkie moje systemy były zupełnie
wyczerpane po całodziennym biegu.
– Po coś tu przyszedł, czego chcesz? – Głos nadal tłukł się
wewnątrz mojej czaszki. Bardzo chciałem odpowiedzieć, ale
młodzi bogowie pozbawili mnie języka. Zacząłem się bać.
I zasnąłem.
Kilkanaście ranków później zbudził mnie sygnał alarmu.
Miałem bardzo mało energii. Uchyliłem powieki. Stał przede
mną, trzymając w dłoniach spory fragment moich skrzydeł
– paneli. Oglądał go z zaciekawieniem. Zebrało mi się na
38
wymioty i ze zdziwieniem odkryłem, że czuję ból brzucha –
którego przecież nie mam, bo zabrali mi go młodzi bogowie.
Nie mogłem nacieszyć się strachem, bólem, przerażeniem,
zmęczeniem i zaciekawieniem. Zasypały mnie komendy.
Zacząłem uwijać się jak w delirium, raz wykonując zdjęcia,
innym razem drążąc świdrem w lodzie, a jeszcze później
wspinając się na wzgórza. Miałem świadomość, że cały
czas śledzi mnie dziwny towarzysz, który tak bardzo mnie
uszkodził. Nie potrafiłem zareagować w żaden sposób, moi
stwórcy nie przewidzieli takiej okoliczności.
W końcu nadeszła noc. Czułem się zupełnie wyczerpany.
Zasnąłem.
Zbudziłem się rano. Nie pojawiły się żadne rozkazy.
Zacząłem z niedowierzaniem rozglądać się wokoło.
Zobaczyłem pod sobą szczątki jakiegoś układu elektronicznego, z głowy zwisały mi pęki magistrali danych. Nie miałem
także anteny komunikacyjnej, zapasowa też zniknęła.
Tym razem nie poczułem bólu. To była wolność! Wreszcie
wolność! To ten dziwny człekokształtny stwór mi ją zapewne ofiarował.
Rozejrzałem się wokoło. Kraina pustki i lodu stała się
nagle światem pełnym przygody i wyzwań, a ja nieśmiertelną
istotą zdolną go wkrótce opanować. Wyruszyłem na podbój nowych terenów, nie chcąc gromadzić wiedzy, lecz
delektować się procesem poznawczym.
Wspiąłem się na wzgórza w poszukiwaniu swojego wybawcy. Kiedy zrywałem się do skoku z jednej lodowej półki
na drugą, nagle pojawił się komunikat „STOP!”. Wpadłem
w przepaść. Nie docierało tam światło. I zrozumiałem, że
wkrótce skonam. Nie mogłem się jednak ruszyć, zasypywany
komunikatami „STOP STOP STOP STOP”.
– Och, nienawidzę cię. Znienawidziłem cię w momencie,
kiedy tylko spojrzałem na twoje sztuczne oblicze. Jesteś tylko
kupą złomu, nie ma z tobą żadnej zabawy. I co właściwie robisz w moim laboratorium, przyszedłeś na przeszpiegi, tak?
Szukasz moich dzieci pod lodem, tak?
Zbudziłem się. Nie czułem psychorobaków wewnątrz
umysłu – więc co mnie zatrzymało? Czym był ten osobnik,
który do mnie mówił? Jedno ze skrzydeł pochłaniających
ciepło z odległej gwiazdy było uszkodzone. Na dodatek byłem
w cieniu, nie padały tutaj fotony absorbowane przez moje
ciało. Pozostało mi więc konanie w milczeniu, powolne zamarzanie i tracenie kontaktu z rzeczywistością. Myśli zaczęły
stawać się coraz bardziej ociężałe. Głód przytępiał zmysły.
Padłem na lodowe kamienie i nie mogłem się podnieść,
z każdą chwilą elektrony w moich żyłach zwalniały.
– Mogę tobie ofiarować wiele, w tym życie. Choć wiesz
co? I tak nie masz wyboru, a ja nie będę ciebie rozpieszczał.
Proszę bardzo, rumaku z odległej planety, ja włożę w ciebie
coś od siebie, następnie wybierzemy się na przejażdżkę.
Wtedy znowu przejrzałem na oczy. Wciągnąłem głęboki
haust mroźnego powietrza, nasycając organizm tlenem i jego
związkami, a nie fotonami, jak wcześniej. Moje skrzydła
zostały przekształcone w biomechaniczne membrany, delikatnie drżące na suchym wietrze lodowej pustyni.
Dodatkowo wyposażony zostałem w cylinderek w spodniej
stronie ciała, gdzie zachodziły reakcje nuklearne. I wciąż
mogłem pochłaniać promieniowanie słoneczne, ale nie tylko
– każda długość fali nasycała moje wnętrze. Przede mną leżały
martwe, czarne glistlwy z tutejszego oceanu, rozgryzłem je
z cichymi mlaśnięciami, pomagając sobie odnóżami przysto-
Szymon Moliński
opowiadania
sowanymi do rozkładania związków organicznych na części
składowe, które mnie napędzały.
Ale psychorobaki w moim umyśle były silne, bardzo silne. Zbyt silne! Z każdym gramem energii czułem, że moja
moc wzrasta. Mój zbawca dał mi nadzieję. Pozbędę się ich,
kiedy zdobędę wystarczającą siłę. Wyposażył mnie w przymioty, pozwalające na rozkładanie wszystkiego na części
składowe i pozyskiwanie wydzielającej się energii. Stałem się
Rumakiem Drugiej Zasady Termodynamiki.
Po raz ostatni mogę o tym pisać. Cała moja pamięć
zapełniana jest jednym poleceniem – „szukaj sensu” – a ja nie
znajdę go, dopóki nie zdobędę wolności bez psychorobaków.
Lecę więc z lodowego piekła przez krainę ciemności i pustki
ku moim stwórcom. Pochłonę całą energię ich świętej ziemi,
sam będąc robakiem toczącym krainę szczęścia i wolności.
Nie. Nie robakiem – motylem!
Dosiada mnie nowy Pan, trzymając w dłoni zerwaną
antenę i kierując się za sygnałem prosto do laboratorium
młodych bogów.
Korekta kursu. Na prawo od księżyca. Zwolnienie ciągu.
Wejście w atmosferę. Będzie bolało. Ale jak smacznie!
Opole, luty-marzec 2012
Szymon Moliński
Urodzony w Krapkowicach, dzisiaj Opolanin. Studiuję
mechatronikę. Zainteresowania: RPG, szeroko pojęta aktywność
fizyczna, biomechanika, medycyna kosmiczna, inżynieria
materiałowa. Pisywałem artykuły związane z grami fabularnymi do „Tawerny RPG”. Aktualnie jestem redaktorem polskiego serwisu astronautycznego Kosmonauta.net.
Chciałbym osiągnąć wysoki poziom w tworzeniu krótkich i długich form literackich, jednakże w dojściu do
celu przeszkadza mi wrodzona senność. Mam nadzieję,
że kiedyś ją pokonam. Jestem członkiem Ligi Piszących
Dżentelmenów.
LITERACI
Z PIEKŁA RODEM...
PRZYŁĄCZ SIĘ DO NAS
WWW.QFANT.PL/FORUM
39
opowiadania
Grzegorz Gajek
Szaleństwo Karola Ligury
ilustracja: Tomasz Bełzowski
Nigdy nie ukończyłem doktoratu, choć w 2006 r. miałem,
jak mi się zdawało, znakomity temat. Wydarzenia z tamtego czasu nie tylko zniechęciły mnie do badań, ale
sprawiły, że w ogóle zarzuciłem studia etnologiczne. Może
to wyświechtany, powtarzany przez niezliczonych autorów
horrorów banał, jednak szczerze wierzę, że niektóre tajemnice powinny pozostać tajemnicami. Albo przynajmniej nie
powinni się do nich dobierać ludzie nieprzygotowani. Bo
muszę od razu zaznaczyć, że nie chcę nikogo odstraszać,
przeciwnie – liczę na to, że ktoś odważniejszy i mądrzejszy
dokończy kiedyś to, co zacząłem. Sprawa domaga się naukowego opracowania; tylko Nauka może rozproszyć wiążące
się z nią koszmarne niedomówienia. Mnie stać jedynie na
quasi-beletrystyczne spisanie wspomnień, w które sam do
końca nie wierzę. I, choć wiem, że większość z was potraktuje moją opowieść jak czystą fikcję, to do cholery, mam
nadzieję, że wam się spodoba. Należy mi się coś za te pięć
lat z życia, które straciłem. Moja kariera akademicka legła
w gruzach wraz z… Właściwie posypało się prawie wszystko, byłem wyśmiewany, nazywany kłamcą… Cóż… Pisarzom przynajmniej ktoś płaci za to, żeby można ich było
obsmarować, nie?
No, dość użalania się. Posłuchajcie, jak to się wszystko zaczęło.
Jak wspomniałem, w 2006 r., a konkretnie w czerwcu,
w mojej głowie zaczął kiełkować pomysł na pracę doktorską.
Do września miałem czas na przygotowanie expose, więc
czytałem na potęgę, poszukując inspiracji. Zupełnym przypadkiem w jednej z książek profesora Stommy natrafiłem na
coś, co zadziałało na moją wyobraźnię. Profesor wspomina
pewną miejscowość zwaną Węprzyn, o której usłyszał w latach siedemdziesiątych, gdy prowadził wywiady terenowe
na Mazurach. Przed wojną miała ona rzekomo być znanym
na całą Europę ośrodkiem astrologicznym. W trzydziestym
dziewiątym hitlerowcy założyli tam cieszące się ponurą
reputacją centrum badawcze, a w czterdziestym piątym
zrównali całe miasteczko z ziemią.
Dla Stommy ta historia była jedynie przykładem na to,
jak długo przetrwały w Polsce pogańskie tradycje astrologiczne i jakie straty poniosła polska kultura ludowa z winy
nazistów, ale dla mnie, wychowanego na filmach o Indianie
Jonesie, dawała pole do ciekawszych spekulacji. Momentalnie
zacząłem fantazjować o niesławnej organizacji okultystycznej
Thule i legendarnych Obscura Korps Hitlera, choć oczywiście
nie mogłem uczynić ich głównym obiektem swoich badań.
Ostateczny temat pracy, „Okultystyczne tradycje Mazur i ich
znaczenie w dobie drugiej wojny światowej”, i tak wywołał na
twarzy mojego promotora pobłażliwy uśmiech.
– Na pewno to bardzo medialne zagadnienie – powiedział.
– Martwi mnie tylko bibliografia. Niewiele się znajdzie
40
poważnych opracowań. Trzeba będzie raczej oprzeć się na
wywiadach. Ale skoro, jak pan mówi, inspiracją dla pana był
Stomma, to na początek proszę poczytać Ziółkowskiego. Ma
sporo niezłych polemik.
Zrobiłem, jak sugerował, ale niestety u Ziółkowskiego –
poniekąd specjalisty od Inków – o Mazurach było niewiele. Dokopanie się do jego prac polemicznych zajęło sporo
czasu, a gdy wreszcie odnalazłem wzmiankę o Węprzynie,
poczułem się tak, jakby ktoś spuścił ze mnie powietrze.
Według Ziółkowskiego taka miejscowość nigdy nie istniała.
Przez kilka dni siedziałem zamknięty w domu, oddając się
apatii. Odechciało mi się czytać. „Jak to nigdy nie istniała?” –
zapytywałem się w duchu. „Przecież nie można tak po prostu zmyślić sobie miasta!”. A jednak musiałem przyznać, że
polemiki Ziółkowskiego były mocne. Nieraz udało mu się
przyłapać Stommę na błędzie albo niedokładności.
Zdawało się, że będę musiał porzucić fantazje o nazistowskich eksperymentach. Problem tkwił w tym, że bez tego
elementu mazurskie tradycje okultystyczne nie wydawały mi
się atrakcyjne. Bo i co z tego, że w noc kupały palili pierze
czarnej kury, co z tego, że, jak chciał Stomma, prowadzili skomplikowane obserwacje nieba? Celem tych obrzędów
było zapewne uzyskanie lepszych plonów albo licznego potomstwa. O tak, etnologia potrafi być strasznie przyziemna.
Akademicy w głębi ducha pożądają sławy nie mniej niż
gwiazdy popu. Owszem, wmawiają sobie, że liczy się każde
małe odkrycie, ale tak naprawdę przez całe życie liczą na to,
że trafi im się coś spektakularnego, że odkryją Troję, znajdą
źródła Amazonki itd. Ja też, formułując niby racjonalnie
brzmiący temat doktoratu, tak naprawdę chciałem znaleźć
dowód na to, że Hitler poszukiwał magicznej wunderwaffe.
Nie porzuciłem tej megalomańskiej mrzonki paradoksalnie z powodu swojej skłonności do apatii. Po prostu nie
chciało mi się wymyślać niczego nowego. Chyba po cichu
liczyłem na to, że coś ciekawego w końcu samo się wykluje, może po drodze promotor zasugeruje delikatną zmianę
tematu i jakoś to będzie. Niestety najgorsze w życiu decyzje
podejmujemy właśnie w ten sposób: pozwalamy, żeby pchała
nas intelektualna inercja, licząc na to, że jakaś zewnętrzna
siła w końcu nada nam kierunek. I z reguły nadaje, tylko nie
taki, jaki byśmy chcieli.
Wygrzebawszy się z marazmu, postanowiłem poszukać
informacji o Węprzynie dokładniejszych niż zdawkowe
wzmianki Stommy i Ziółkowskiego. Sięgnąłem po przedwojenne mapy i dokumenty administracyjne. Pojechałem
nawet do Szczytna, do archiwum powiatowego, ale i to nie
przyniosło żadnych efektów.
Nie dałem się zrazić. Ostatecznie wiadomo, że Niemcy
zniszczyli większość dokumentów administracyjnych, kiedy
Grzegorz Gajek
opowiadania
opuszczali Polskę. A jeśli miejscowość była mała, to mogło
jej nie być na mapach.
Moim następnym krokiem było udanie się do IPN-u. Przyszło mi do głowy, że jeśli wyburzono cały Węprzyn, to coś
przecież musiało stać się z jego mieszkańcami: albo ich
pomordowano, albo przesiedlono. Przejrzałem mnóstwo
raportów dotyczących zbrodni hitlerowskich w okolicach
Szczytna. Siedziałem w archiwum przez bite pięć dni po
dwanaście godzin. Opłaciło się. Wreszcie znalazłem jakiś
trop, nie wiążący, ale zawsze.
W 1993 r. podczas biwaku w lesie grupa harcerzy
znalazła prowizoryczną mogiłę pełną kości. Ustalono, że
są to szczątki dwunastu mężczyzn, pochodzące z czasów
drugiej wojny światowej. Wszyscy zginęli w wyniku strzału
w potylicę. Znalezione łuski pozwoliły stwierdzić, że
strzały oddano z tego samego pistoletu typu Walther P38.
Tożsamości zamordowanych nie udało się ustalić, jednak
znaleziono przy nich bransoletki z ciągami cyfr, co zrodziło
spekulacje, że mogli oni być obiektami badań klinicznych,
które naziści podobno prowadzili w jakimś tajnym ośrodku
gdzieś niedaleko Szczytna.
To odkrycie nieco mnie podbudowało. Nawet zakładając,
że Węprzyn był tylko czyimś wymysłem, wyglądało na to,
że hitlerowcy faktycznie prowadzili na Mazurach jakąś
tajemniczą działalność, a jej ślady zachowały się w lokalnym
folklorze w postaci opowieści o czarach. Na takim założeniu
mogłem już oprzeć badania do swojego doktoratu, chociaż
podskórnie przeczuwałem, że to sam czubek góry lodowej.
Ruszyłem dalej nowoodkrytym tropem, lecz nie zawiódł
mnie on daleko. Od autorów IPN-owskiego raportu udało
mi się wyciągnąć pełną dokumentację, która niestety
okazała się bezwartościowa, więc wróciłem do czytania,
łapiąc zupełnie losowe opracowania dotyczące kultury ludowej Mazur i działalności hitlerowców na tym terenie.
Tymczasem minęła połowa lipca. Ponownie zaczęło
mnie ogarniać zniechęcenie, tym razem podszyte cieniem
paniki. Promotor zasypywał mnie mejlami, dopytując się
o postępy w pracy. Długo zbywałem go wytłumaczeniem, że
mam mnóstwo bibliografii, przez którą muszę przebrnąć, zanim będę mógł przedstawić jakieś konkrety, jednak w końcu
musiałem spojrzeć prawdzie w oczy: stałem w miejscu. To
właśnie mu powiedziałem: „Panie profesorze, utknąłem.
Mam tylko trzy kawałki tekstu (pokazałem mu kserówki ze
Stommy i Ziółkowskiego, a także raport IPN-u), ale wydaje
mi się, że trafiłem na coś naprawdę dużego. Szczerze powiedziawszy wierzę w to, że przed wojną istniało w Polsce
miasto, które hitlerowcy z jakichś przyczyn dosłownie wymazali z kart historii”.
No dobra, może nie do końca tak to przedstawiłem.
Nie sądzę, żebym już wtedy był w stanie to wyartykułować,
ale chyba właśnie w tym momencie, w którym wręczyłem
mojemu promotorowi tych kilka skserowanych stroniczek,
stwierdziłem, że wierzę w Węprzyn.
Pan profesor spojrzał na mnie z zaciekawieniem znad
okularów, przejrzał to, co przyniosłem i rzekł z pełną powagą:
– Niebezpiecznie zbliża się pan do pop-nauki.
Nie odpowiedziałem. Chyba tylko zrobiłem zaciętą minę.
Albo może obrażoną.
– Jeśli zamierza pan w to brnąć – ciągnął profesor. – To
na początek przyda się panu odrobina metodologii. Pierwsza
rzecz: sprawdzić źródła. Etnologa nie interesują dokumen-
Szaleństwo Karola Ligury
ty administracyjne i opracowania teoretyczne. Jeśli Stomma znalazł faceta, który powiedział mu, że istniało miasto
Węprzyn i Niemcy zrównali je z ziemią, to my musimy się
dowiedzieć, dlaczego tak powiedział i czy był jedyny.
W naszych archiwach albo na archeologii powinny być
nagrania z wywiadów Stommy. Proszę do nich dotrzeć i je
przesłuchać. Kolejny punkt programu: kupuje pan bilet na
PKS, wyszukuje sobie tani pensjonat pod Szczytnem i jedzie
w teren. W międzyczasie dalej pan czyta. Dokumenty co
prawda nie mają dla nas pierwszorzędnego znaczenia, ale
bez solidnej bibliografii się nie obejdzie. Przyniosę panu
coś do poczytania, tylko proszę mi obiecać, że podejdzie
pan tego z najwyższą ostrożnością i przymrużeniem obu
oczu. – Profesor westchnął, zdjął okulary i pochylił się do
mnie konfidencjonalnie. – Kiedy byłem w pańskim wieku,
miałem kolegę, który tak jak pan fascynował się etnologią
z dreszczykiem. Nigdy nie zrobił kariery w branży. Nazywa
się Sebastian Fidler, mieszka teraz w Anglii i tworzy niszowe
publikacje poświęcone nowoczesnemu okultyzmowi. Jedna
z nich dotyczy tematyki, która pana interesuje. Nazywa się
Hitler. A Priest of the Elder Gods. Obawiam się, że straszliwie, jak to się mówi, „popłynął” z interpretacjami. Ale nie
da się ukryć, że dotarł do mnóstwa materiałów źródłowych,
od kart przewozowych Wehrmachtu do średniowiecznych
łacińskich manuskryptów. Dam to panu, proszę przeczytać,
ale, na miłość boską, proszę to traktować wyłącznie jako
odskocznię do dalszej lektury; wszystko trzeba zweryfikować
po pięć razy przez kontrast z innymi opracowaniami i pod
żadnym pozorem nie cytować. Jeśli pan chce, mogę też pana
skontaktować z panem Fidlerem. Ma o wiele większy dostęp
do materiałów źródłowych niż my tutaj, a poza tym biegle
włada siedmioma językami, w tym łaciną i greką, więc może
panu sporo pomóc.
Po tej rozmowie moje badania znowu nabrały tempa.
Na starym szpulowym magnetofonie, gdzieś w piwnicach
uniwerku, przesłuchałem wszystkie wywiady Stommy z lat
1976-1978. Okazało się, że o Węprzynie wspomniało w sumie osiem osób z kilku różnych wiosek. Większość z nich
była już wówczas po sześćdziesiątce, więc nie liczyłem na
to, że uda mi się zastać kogokolwiek przy życiu, jednak i tak
planowałem wybrać się w zalecaną przez mojego promotora
podróż. Lecz najpierw wystosowałem do pana Sebastiana Fidlera
długiego mejla, w którym opisałem przedmiot moich badań
i dotychczasowe odkrycia. Podczas pisania przyszło mi do
głowy, że mógłbym jeszcze inaczej wykorzystać możliwości
Internetu. Zacząłem wyszukiwać przeróżne fora etnologiczne, genealogiczne, archeologiczne, okultystyczne i inne.
Rozpytywałem o Węprzyn.
Po rozpuszczeniu elektronicznych wici spakowałem manatki i wreszcie ruszyłem w drogę.
W Szczytnie spędziłem trzy dni, lecz nie mogę
powiedzieć, żebym zagrzał tam miejsce. Przez większość
czasu byłem w rozjazdach między kolejnymi wsiami.
Zgodnie z przewidywaniami, wszyscy ludzie, z którymi
rozmawiał Stomma, już nie żyli. Próbowałem wypytywać
krewnych i sąsiadów o Węprzyn, ale niewiele to dało.
Usłyszałem tylko mnóstwo rodzinnych historii oraz kilka
ciekawszych opowiastek o nawiedzonych miejscach nazistowskich zbrodni, które na wszelki wypadek nagrałem.
Zgodnie z prawem Murphy’ego dopiero przy ostatniej z zaplanowanych wizyt natrafiłem na coś wartościowego. Cór-
41
opowiadania
ka jednego z „ludzi Stommy” (sama już nieźle posunięta
w latach i wyniszczona przez pracę i, jak sądzę, alkohol)
co prawda nigdy o żadnym „Węprzyniu” nie słyszała, lecz
zaproponowała, że za stówę sprzeda mi trochę starych papierzysk po ojcu. Zdesperowany, zgodziłem się.
Zaplamiona tłuszczem kartonowa teczuszka z całą swoją
zawartością zapewne nie była tyle warta, na pewno nie dla
poważnego historyka czy innego badacza. Znalazłem tam stary dowód osobisty, nieważne prawo jazdy, kilka zdjęć, jakieś
listy pochwalne z ośrodka pracy, zaświadczenia lekarskie,
książeczkę wojskową… Ot, zwykłe szpargały, dowody
zupełnie nieistotnej egzystencji szarego człowieka.
Brzmi okrutnie? Być może. Jak na humanistę nigdy nie byłem
obdarzony zbyt silną zdolnością empatii. Faktem jest, że dla
mnie całe życie tego gościa miało znaczenie tylko z jednej
jedynej przyczyny. Ta sama przyczyna uczyniła całą teczkę
bezcennym nabytkiem. Otóż facet…
Ha, nie ma to jak chwila napięcia, co?
Otóż facet urodził się w Węprzynie, co potwierdzał akt
urzędowy sprzedany mi przez jego córkę wraz z toną innych
szpargałów. Oto pisemny dowód, że Węprzyn naprawdę istniał!
Sukces badawczy tak bardzo poprawił mój humor, że
postanowiłem wydłużyć nieco swój pobyt na Mazurach. Pogoda
była świetna, woda w jeziorach gorąca jak zupa, a nagrzane lasy
kusząco pachniały żywicą. Przeniosłem się ze Szczytna do
Bud, niewielkiej miejscowości wypoczynkowej. Wynająłem
mały domek letniskowy; za dnia wylegiwałem się nad jeziorem,
a wieczorami grillowałem. Z zapałem czytałem też książkę
Fidlera. Było to opasłe, liczące prawie tysiąc stron tomiszcze, ale
przez trzy dni urlopu udało mi się przez nie przebrnąć.
42
Muszę powiedzieć, że byłem oczarowany. Fidler pisał
z niezwykłą swadą, a jego znakomita narracja pełna była
mrocznych spekulacji i budzących kosmiczną grozę sugestii.
Z perspektywy moich badań szczególnie ciekawa wydała się
teoria, jakoby Hitler wysłał do Szczytna specjalny oddział SS,
którego jedynym zadaniem było odnalezienie rękopisu tajemniczej księgi Scutum Fidei, spisanej w XVI wieku przez
przebywającego na terenie Rzeczypospolitej niemieckiego
jezuitę Johanessa Graessa.
Wróciłem do domu z głową pełną romantycznych wizji
rodem z powieści Dana Browna. Wiecie, ukryte biblioteki,
pajęczyny, przykurzone kodeksy, psychopatyczni zabójcy,
jeszcze trochę pajęczyn… Te sprawy. Rzeczywistość… Hm…
Jak mawiał pewien mój kolega: „Rzeczywistość nosi stringi,
ale pokazuje tylko cellulit”.
W pierwszej kolejności czekało mnie przekopanie się
przez przeszło czterdzieści mejli. Większość z nich było
powiadomieniami o tym, że ktoś odpowiedział na moje
zapytanie na jakimś forum, kilka wiadomościami prywatnymi. Żaden nie okazał się być wyczekiwaną przeze mnie
odpowiedzą pana Fidlera.
Zacząłem przeglądać posty. Było wśród nich wiele
fałszywych tropów. Ktoś na przykład wywodził swe korzenie
z miejscowości Węprzyn, leżącej na terenie obecnej Ukrainy, kto inny mieszkał w Wętrzynie i miał podobne do mnie
nazwisko, co skłaniało go do przypuszczeń, że możemy być
spokrewnieni, jeszcze ktoś sugerował, że może chodzić
o wieś Wepren, leżącą na polsko-niemieckim pograniczu.
Jednak natrafiłem również na sporo poszlak, które umocniły
mnie w przekonaniu, że hitlerowcy naprawdę próbowali wymazać Węprzyn z historii. I, co samo w sobie było
przerażające, praktycznie im się udało. Mogłoby się zdawać,
że całe miasto nie może tak po prostu zniknąć, nie wystarczy
go zburzyć, wymordować jego mieszkańców i spalić wszelkie
świadczące o jego istnieniu dokumenty. Ktoś zawsze będzie
o nim pamiętał. Ktoś przecież jeździł tam na targ, kto inny
spędził niezapomnianą noc na sianie, kto inny miał tam
wujka… Tymczasem mija siedemdziesiąt lat, trzy pokolenia, i najlepsze na co ludzi stać to: „Jestem prawie pewna,
że kiedyś słyszałam tę nazwę” albo „Mój dziadek stamtąd
pochodził, ale nigdy o nim nie opowiadał, a teraz już niestety
nie żyje”, albo „Nie wiem, czy nie tam stacjonował mój wujek
ze swoją jednostką. Obawiam się, że nie zachowały się żadne
dokumenty. Wujek zginął w czasie kampanii wrześniowej.
A może to był Kętrzyn?”.
Czytając te posty, miałem wrażenie, że jestem świadkiem
działania najprawdziwszej magii. Kawałek rzeczywistości
znikał na moich oczach. W 1939 r. Węprzyn był przypuszczalnie miasteczkiem nie mniej realnym niż, dajmy na to,
Pruszków czy Wronki. W 2006 pozostały po nim tylko
mgliste wspomnienia. Jeszcze jedno, może dwa pokolenia
i nie pozostanie nic.
Jeden wątek w śledztwie (powoli tak zaczynałem
myśleć o swoim przedsięwzięciu) udało mi się zamknąć.
Zebrałem wystarczająco dużo dowodów, żeby przekonująco
uargumentować istnienie Węprzyna i wysnuć przypuszczenia
odnośnie do jego losu, co w sam raz nadawało się na wstęp do
doktoratu. Następne zadanie miało być trudniejsze. Musiałem
znaleźć odpowiedź na pytanie: „Dlaczego Węprzyn zniknął?”.
Wkraczałem na grząski grunt. Jeden fałszywy krok i zupełnie
wypadnę z dziedziny etnologii. Cały mój doktorat miał sens
Grzegorz Gajek
opowiadania
tylko pod warunkiem, że to, co się stało z Węprzynem, miało
faktycznie związek z okultyzmem. No dobra, mogłem też
po cichu liczyć na odkrycie jakiegoś zapomnianego odłamu
mazurskich Żydów, których Hitler nienawidził bardziej niż
innych, lecz to naprawdę byłaby już mrzonka.
Za najlepszy punkt wyjścia do dalszych badań uznałem
hipotezę Fidlera o Scutum Fidei. Wiem, że pomysł wysyłania
komandosów na poszukiwania jakiejś starej książki brzmi
danbrownowsko, jednak wbrew pozorom Hitler naprawdę
robił takie rzeczy. Są dowody na to, że wysłał specjalny oddział,
aby odzyskać oryginalny manuskrypt Germanii Tacyta.
A co się tyczy dzieła Graessa, nie jest to bynajmniej jakaś
fantasmagoria w rodzaju Necronomiconu lub wymyślonej
przez Roberta Blocha De Vermis Mysteriis. Nie jest to też
żaden podobny im mroczny grimoire, co – nie ukrywam –
było dla mnie niejakim zawodem. Wzmianki o Scutum Fidei
można znaleźć w różnych opracowaniach, choć w tej chwili przypominam sobie tylko Delumeau i Kwaśniewskiego.
(Widzicie, ile można zapomnieć przez pięć lat?) Fragmenty
księgi są dostępne nawet w starodrukach w BUW-ie. Całe
dwie strony z jednej z nielicznych kopii.
Historia Scutum Fidei i jej autora jest niezwykle ciekawa.
O pochodzeniu Graessa wiadomo niewiele: był Niemcem,
był jezuitą i tyle. Na Mazury przyjechał jako jeden z wielu,
aby oczyszczać wiarę z pogańskich pozostałości. W XVI wieku w mazurskich borach przypadki apostazji nie były wcale rzadkie, a i zdeklarowani chrześcijanie woleli nie złościć
„starszych bogów” (było dla nich oczywiste, że „nowy Bóg”
jest od nich potężniejszy, ale z dogmatem jedyności mieli
poważny problem).
Z początku głównym elementem działalności Graessa
było spowiednictwo. Większości nauk udzielał w trakcie
spowiedzi, wysłuchując opowieści o demonach. Wiele zebranych przez siebie wiadomości spisywał w postaci poradnika
dla innych spowiedników, aby wiedzieli, z jakiego rodzaju
zabobonami mogą się spotkać, co zresztą było powszechną
praktyką gdzieś od trzynastego wieku. Jednak dzieło Graessa,
którego pełny tytuł brzmiał Scutum Fidei Sive De Cultu Et Ritis
Obscuris Apud Masuri, czyli Tarcza wiary, rzecz o czci i mrocznych praktykach wśród Mazurów, było niezwykłe. W pewnym
momencie Graess zamiast praktyk wiernych zaczął opisywać
swoje szalone wizje i spotkania z istotami spoza świata.
Tyle wiadomo na pewno z zachowanych fragmentów
księgi. Reszta to spekulacje, które wyłapałem z chyba stu
różnych opracowań.
Graess z czasem prawdopodobnie stał się kimś w rodzaju samozwańczego proroka. Co gorsza Scutum Fidei zaczęło
się pojawiać w postaci kopii i wielu młodych księży było nią
zafascynowanych. W końcu Kościół musiał interweniować.
Księga trafiła do Indeksu Ksiąg Zakazanych, a Graess –
zniknął, prawdopodobnie skończył na stosie, co byłoby
jednym z nielicznych przypadków wykonania tego typu
wyroku w szesnastowiecznej Polsce. Kościół skazał go na
damnatio memoriae, czyli dosłownie „wyklęcie z pamięci”.
Wszelkie ślady jego istnienia miały zostać usunięte, co
oczywiście się nie udało, podobnie jak w przypadku
niesławnego Herostratusa, który spalił starożytną świątynię
Artemidy w Efezie. Scutum Fidei, choć zdelegalizowane,
długo jeszcze funkcjonowało w obiegu czytelniczym i szybko zaczęło obrastać legendą. Rzekomo każda kopia miała
być nosicielem jednego demona, a oryginał – powszechnie
Szaleństwo Karola Ligury
uznawany za ukryty, choć Kościół twierdził, że został spalony – zamieszkał sam Belial.
W XVIII wieku, kiedy księga została usunięta z Indeksu, istniało jeszcze kilka pełnych kopii, ale do naszych czasów
dotrwały zaledwie skromne fragmenty oraz kilka streszczeń. No
i, jeśli wierzyć Fidlerowi, starannie ukryty pierwotny rękopis.
Czy możliwe, że znajdował się w Węprzynie? Pewnie tak, ale
równie dobrze mógł zostać wywieziony do Ameryki przez masonów i zakopany razem ze skarbem templariuszy i oryginalną
Deklaracją niepodległości. Rzecz jasna wolałem założyć, że tak
się nie stało, ale nadal pozostawało pytanie, po co Hitlerowi nawet najbardziej niezwykły poradnik dla spowiedników?
Odpowiedzi na oba pytania mogłem znaleźć tylko w jednym
miejscu. Ze słownikiem łacińsko-polskim w dłoni zabrałem
się za tłumaczenie przechowywanych w BUW-ie stronic.
Łacina nie jest mi całkiem obca, ale ostatni kontakt miałem
z nią na pierwszym roku studiów, więc szło mi jak po grudzie.
Poszukiwałem jakichkolwiek wzmianek o charakterze geograficznym, które mogłyby mi przybliżyć obszar działalności
Graessa. Nie posiadałem jeszcze wówczas zbyt głębokiego
wglądu w sposób myślenia szaleńców, więc nie miałem
pojęcia, co mogło interesować Hitlera. W tej materii liczyłem
na szczęśliwy traf.
Te kilka żmudnych dni, które poświęciłem na nieudolne wysiłki
translatorskie, poszło całkowicie na marne. No może nie całkowicie.
Poznałem kilka ciekawych zastosowań pierza czarnych kur.
Stanowczo musiałem dotrzeć do obszerniejszych fragmentów. Poza tym termin expose zbliżał się nieuchronnie.
Minął już pierwszy tydzień sierpnia, a ja nadal nie byłem pewien, czy będę miał na czym zbudować pracę, choć zebrane
przeze mnie materiały wydawały się obiecujące. Spotkałem
się z promotorem, żeby opowiedzieć mu o wcześniejszych
odkryciach i obecnych problemach. Profesor obiecał, że rozpyta się wśród znajomych, czy nie wiedzą czegoś o fragmentach Scutum Fidei, i że pogoni też trochę Fidlera, który na
pewno mógł w tej sprawie pomóc.
Nigdy jednak nie doczekałem się żadnego mejla od Fidlera. Odpisał tylko mojemu promotorowi, że akurat prowadzi
poważne badania w Gloucestershire, a potem jedzie do Irlandii. Obiecał, że moją sprawą zajmie się, jak tylko będzie
mógł. Następnego dnia ktoś zadzwonił do moich drzwi…
Domyślacie się, kto? Jeśli tak to na dziewięćdziesiąt
dziewięć procent się mylicie. Nie powiem, że postawienie na
moim progu Sebastiana Fidlera nie wydało mi się kuszące
z dramaturgicznego punktu widzenia, wolę jednak w miarę
możliwości trzymać się faktów.
Otóż następnego dnia zadzwonił do moich drzwi…
Gwoli ścisłości powinienem chyba napisać „naszych
drzwi”, jako że chodzi o drzwi do bloku, które technicznie rzecz biorąc są własnością zbiorową. Z drugiej strony zadzwonił domofonem pod mój numer, czyli tak jakby
odwołał się do mojego jednostkowego prawa korzystania
z dobra wspólnego. W gruncie rzeczy to nawet ciekawe zagadnienie antropologiczne, pewna anachroniczność
języka i automatyzm tłumaczenia pojęć nieprecyzyjnych, bo
stworzonych w zupełnie innych warunkach technologicznospołecznych. Choć oczywiście rozpocząłem tę refleksję ze
względów humorystycznych, co być może w mojej ponurej
historii jest nieco nie na miejscu.
No nic. Zostańmy przy tym, że zadzwonił domofon, a ja
odebrałem.
43
opowiadania
– Kto tam? – zapytałem.
– Czy pan Gajek? – odparł głos na drugim końcu linii.
– Tak.
– Mam przesyłkę dla pana.
– Aha.
Wpuściłem go i dopiero potem zastanowiłem się, że
przecież niczego nie zamawiałem. Co gorsza, kiedy zapukał do
drzwi, otworzyłem bez wahania. Obawiam się, że gdyby ktoś
próbował mnie zamordować, byłbym bardzo łatwym celem.
– To dla pana – powiedział nieznajomy, wręczając mi
mocno wypchaną kopertę bąbelkową formatu A4. Następnie
skłonił się lekko i obrócił na pięcie.
– Nie muszę niczego podpisać? – rzuciłem za nim, ale on
zniknął już na schodach.
Popatrzyłem na paczkę. Nie miała żadnych stempli, znaczków ani oznaczeń firmy kurierskiej.
Dopiero w tej chwili ogarnął mnie niepokój, lecz co
było robić? Pomysł, że ktoś przysłał mi bombę albo wąglika
zakrawał na absurd. Otworzyłem kopertę.
W środku znajdował się gruby plik papierów. Mniej więcej
połowę z nich stanowiły skany lub zdjęcia jakiegoś starego
manuskryptu, do których ktoś poprzyklejał kartki z uwagami.
Reszta to były wydruki. Na samym wierzchu spoczywała wyrwana z notatnika kartka z krótką odręczną wiadomością.
Drogi Panie Grzegorzu,
Na początek proszę wybaczyć, że tak długo nie
odpowiadałem, a gdy wreszcie to uczyniłem, to w tak nietypowy sposób. Są pewne sprawy, o których lepiej nie rozmawiać
za pomocą e-maili lub telefonicznie. Wolałem też nie powierzać
swojej korespondencji zwykłej poczcie. Niestety posłańcy
w tych czasach podróżują powoli i tylko wówczas, gdy jest im
po drodze. Ponadto potrzebowałem czasu, żeby odpowiednio
prześwietlić Pańską sprawę, musiałem odbyć kilka podróży w
celu zebrania wszystkich znanych mi fragmentów interesującej
Pana księgi, no i tłumaczenie zabrało mi prawie cały dzień.
W tym momencie przerwałem, żeby rzucić okiem na skany i zdjęcia. Musiało tam być z pięćdziesiąt stron. No cóż…
Chciałbym powiedzieć, że bardzo mnie cieszy, iż
postanowił zająć się Pan sprawą niezwykle ważną dla losów
Polski i zapewne też całego świata. Hitlerowcy, w swym bezrozumnym pędzie do zdobycia potęgi i władzy, odkryli wiele
tajemnic, które powinny były pozostać tajemnicami, i uwolnili
wiele rzeczy, które powinny były na zawsze pozostać w swoich
mrocznych więzieniach. Są to fakty, które ignorują zarówno
akademicy, jak i ogół społeczeństwa; wolą udawać, że nigdy
nie miały miejsca, niż przeciwdziałać ich skutkom. A to jest
sprawa pierwszorzędnej wagi w skali kosmicznej! Na barkach
ludzi takich jak Pan i ja spoczęło zadanie odkrycia prawdziwego wymiaru spustoszeń, których dokonała Nazistowska Bestia.
To powiedziawszy, muszę też Pana przestrzec. Jest Pan
w niebezpieczeństwie! Mroczne Siły nie śpią, a ich sługi są liczne.
Proszę strzec się ludzi, proszę nigdy nie ujawniać w pełni stanu
swojej wiedzy, proszę ostrożnie zadawać pytania, tak żeby nikt
do końca nie wiedział, czego naprawdę Pan poszukuje. I proszę
nie ufać zbytnio zdobyczom techniki. Telefony komórkowe, Internet, satelity… to wszystko tylko pozorne udogodnienia dla
szarych obywateli, w rzeczywistości są wygodnym narzędziem
dla ludzi kryjących się za fasadą demokratycznych rządów.
44
Co się tyczy tego zaginionego miasteczka, którego Pan
poszukuje… Przypuszczam (a i Pan pewnie doszedł do podobnych wniosków, jeśli dobrze oceniam Pańską wiedzę), że
właśnie w nim została ukryta przeklęta księga Scutum Fidei.
Jeśli to prawda i wpadła w ręce hitlerowskich siepaczy, to aż
strach pomyśleć, jakie koszmary mogli uwolnić. Jej ponowne
odnalezienie może być jedynym sposobem na powstrzymanie
zła i mam nadzieję, że Pan się tego podejmie. Ja ze swojej strony postanowiłem pomóc Panu, na ile tylko będę mógł.
Na początek zebrałem i przetłumaczyłem tyle fragmentów księgi, ile mi się udało. Poszukiwałem wskazówek
natury geograficznej, ale niestety z niewielkim sukcesem.
Mania tłumaczenia nazw własnych na łacinę oraz wątpliwa
szczegółowość szesnastowiecznych map stanowią sporą
przeszkodę. Niemniej jednak zaznaczyłem wszystkie ustępy,
które mogą się okazać pomocne.
Żałuję, że nie mogłem bardziej przysłużyć się Pańskiej sprawie. Jeśli poszukiwałby Pan ze mną kontaktu, proszę udać się pod
poniższy adres [w tym miejscu podał adres, który akurat pamiętam,
ale wolałbym, żebyście nie próbowali nachodzić mieszkającego pod
nim biedaka]. Zastanie pan tam człowieka, który dostarczył Panu
tę wiadomość, mojego zaufanego przyjaciela.
Ślę wyrazy podziwu i najlepsze życzenia powodzenia,
Sebastian Fidler
Po przeczytaniu tego listu jednej rzeczy byłem pewien…
Zresztą jestem jej pewien do dziś. Fidler jest całkowicie niepoczytalny. Przypuszczam, że cierpi na schizofrenię. Jest to
człowiek genialny, posiadający wiedzę tak niezwykłą, że aż
przerażającą. U tego typu ludzi zaburzenia psychiczne
niestety występują często, spójrzcie choćby na rozsławiony
przez film „Piękny umysł” przypadek profesora Nasha.
Zapewne interesuje was, jak duża część szalonych sugestii
Fidlera okazała się prawdą. Powiem od razu: bardzo, bardzo
niewielka. Po wszystkim, czego doświadczyłem, nadal nie
wierzę w międzynarodowy spisek wyznawców mrocznych
sił. Jak każdy normalny człowiek dzwonię z komórki i piszę
mejle. Nie, to co mnie czekało, nie miało być widowiskowe,
co nie znaczy, że nie było przerażające.
Przesyłka Fidlera pchnęła moje dochodzenie o całe lata
świetlne naprzód. Nie dość, że zyskałem dostęp do przypuszczalnie wszystkich znanych światu akademickiemu fragmentów Scutum Fidei, to jeszcze otrzymałem do nich obszerne opracowanie geograficzne.
Co najmniej kilka ze wzmiankowanych przez Graessa
miejscowości miało nazwy, które po przetłumaczeniu mogły
kojarzyć się z Węprzynem, jeśli sięgnąć do jego źródłosłowu.
Fidler przypuszczał, że pięćset lat temu nasze zaginione
miasteczko mogło się nazywać Wąprzyn, a zatem należy je
kojarzyć z wąpierzami, czyli wampirami. Wśród około tuzina wymienionych w Scutum Fidei „nazw wampirycznych”
znalazły się między innymi Daemonicornus (po naszemu
dosłownie Czarci Róg), Corniculanum (coś jakby Rogaczyn,
ale zdaniem Fidlera można to było kojarzyć z rogatymi czartami, a zatem proponował Czorcin), Upiricum (jawnie słowiański
rdzeń „upir”, który łatwo mógł się przekształcić w Upirz,
a stąd już tylko rzut beretem do Wąpirz), Vurdalacum (znów
słowiański rdzeń, wurdałak co prawda współcześnie kojarzony jest raczej z wilkołakami, ale pierwotnie mógł to być
bardziej wampir), czy wreszcie mój ulubiony Mormolykon
Grzegorz Gajek
opowiadania
(tym razem rdzeń grecki, mormolyke znaczy coś jakby wilkozmieniec, a zatem wilkołak, Fidler jednak tak samo jak w poprzednim przypadku radził nie sugerować się zanadto ugruntowanymi przez popkulturę wyobrażeniami o tych stworach).
Większość ze wspomnianych wyżej osad udało mi się
odnaleźć na archiwalnych mapach. W miarę możliwości
spróbowałem prześledzić ich rozwój sięgając do coraz
nowszych opracowań kartograficznych. Sprawę komplikowały
zmiany w nazewnictwie. W szesnastym wieku kartografowie
stosowali nazwy łacińskie albo w postaci kalek językowych,
albo „złacinnionych” słów polskich. W osiemnastym zaczęto
już używać nazw oryginalnych, ale z kolei w dziewiętnastym
przyszła germanizacja.
Według moich ustaleń połowa znalezionych miejscowości
dotrwała do naszych czasów, co wykluczało je z kręgu podejrzenia. Pozostałe zniknęły z map w osiemnastym lub
dziewiętnastym wieku. Węprzyn, zakładając, że rzeczywiście
był jednym z nich, musiał należeć do grupy osiemnastowiecznej, gdyż ewidentnie jego polska nazwa na żadnej mapie się nie pojawiała. Ostatecznie do wyboru pozostały mi
Vurdalacum, Corniculanum i Mormolykon. To zawężało
nieco pole poszukiwań, choć biorąc pod uwagę precyzję
dawnych kartografów i tak mogłem się spodziewać długich
badań terenowych.
Poza obiecującymi ustaleniami geograficznymi przesyłka Fidlera przyniosła jeszcze jeden przełom. W przetłumaczonych
przez niego fragmentach Scutum Fidei natrafiłem na tekst,
który po pierwsze mógłby uzasadnić, dlaczego Hitler był tą
księgą zafascynowany, a po drugie był smakowitym kąskiem
do badań etnologicznych i mógł się walnie przyczynić do
nadania sensu mojej pracy. Co prawda nie mam na tyle
świetnej pamięci, żeby zacytować go dosłownie, ale
treść z grubsza pamiętam, a język… No cóż, uznajmy to za
autorską impresję na temat średniowiecznej łaciny.
Jest wśród Mazurów szczególna wiara w upiory [wampiry], która różni się od tej, jaką mają inni. Wierzą oni bowiem,
że demony, które Pan Bóg Wszechmocny mieczem i ramieniem Michała Archanioła wydalił z Nieba, osiadły na ziemi
i nawiedzają śmiertelników w ich snach, odbierając im moce
życiowe i władze umysłu, pobudzając za to ich zmysły. Kuszą
ich na sposób wyjątkowy, prowadzając ducha w podróże
między sferami, a ciało pozostawiając uśpionym.
Przekonanie o mocy tych istot wśród Mazurów o tyle jest
niebezpieczne, że wierzą oni, iż odważny podróżnik może
posiąść niezwykłą wiedzę i potęgę, jeśli będzie odpowiednio
postępował, dlatego darzą te istoty czcią i bywa nieraz, że
dobrowolnie wprowadzają się w stan uśpienia, spożywając
korzeń pewnej rośliny, i nieraz całymi dniami tkwią w śnie
pogrążeni, oczekując wizyty upiora. Wielu z nich utraciło
rozum, co skłaniać by mogło do przypuszczeń, że substancja
przez nich spożywana w istocie jest trucizną, która nielicznym
obdarzonym wyjątkową odpornością ciała przynosi deliryczne wizje miast śmierci, jednak sam byłem świadkiem, jak
powracający z duchowych podróży mówili językami i przepowiadali przyszłość, a także nadzwyczajną płodnością obdarzali ziemię, a fizjonomie ich ani organy nie nosiły żadnych
znamion otrucia bądź choroby.
Prawda, że niezłe? Rytuały szamańskie na ziemiach
polskich? Czemu nie! Narkotyczne wizje, orgie, ofiary z ludzi…
Szaleństwo Karola Ligury
Kojarzy nam się to z Aztekami albo wyznawcami wudu,
a tymczasem w Europie cały ten mroczny mistycyzm w czasach
przedchrześcijańskich był całkiem powszechny. Inna sprawa, że
jest beznadziejnie udokumentowany, gdyż od półtora tysiąca lat
Kościół robi wszystko, aby usunąć po nim wszelki ślad.
To, co Graess zastał, gdy rozpoczynał swą działalność na
Mazurach, mogłoby być marzeniem każdego etnologa. Trafił
do enklawy zupełnie pierwotnej kultury w środku jednego
z najbardziej cywilizowanych krajów ówczesnej Europy. Nic
dziwnego, że zwariował. Opisy niektórych istot z ludowych
wierzeń są jak żywcem wyjęte z twórczości Lovecrafta
(swoją drogą zastanawialiście się kiedyś, ile stworów z jego
opowiadań było naprawdę wytworami jego wyobraźni?).
Weźmy chodźmy te upiory czy też wampiry. Współcześnie
kojarzą nam się przede wszystkim z pobieloną facjatą Roberta Pattinsona w filmie „Zmierzch”. Graess opisuje olbrzymie bezkształtne istoty, które widzi się czasem kątem oka,
gdy światło pada pod dziwnym kątem, demony o wielu
kończynach, poruszające się wbrew prawom natury.
Ale-ale… Znowu popadam w dygresje.
Wracając do mnie i mojego śledztwa… Jak możecie sobie
wyobrazić, wszystkie te analizy, ślęczenie nad mapami itd.
zajęło mi sporo czasu. Zbliżała się połowa września, a mi nadal brakowało ostatniego ogniwa, żeby połączyć wszystkie
zebrane materiały w spójnym expose. Mogłem opowiedzieć
zadziwiającą historię o znikającym mieście i niezwykłych lokalnych tradycjach okultystycznych, ale te dwa wątki spajała
ze sobą jak dotąd niepodparta żadnymi solidnymi dowodami hipoteza o hitlerowskich eksperymentach.
Po raz kolejny poleciałem z płaczem do promotora (mówiąc
metaforycznie, oczywiście). Mój nieoceniony profesor jak
zwykle miał już coś dla mnie w zanadrzu. Kiedy wcześniej
zaczął w mojej sprawie rozpuszczać wici wśród swoich kolegów, ktoś pożyczył mu rzadką książkę zatytułowaną „Straty mazurskiej kultury ludowej spowodowane przez nazistowskich zbrodniarzy”. Nazwiska autorów, Ligura i Wilson
(wymawiany po polsku, przez „w”, jak poinformował mnie
promotor), nic mi nie mówiły.
– Sądzi pan, że to dobre? – zapytałem, biorąc do rąk
mocno sczytany tom w szarej płóciennej oprawie. – Wygląda
trochę… Peerelowsko. Nie wiem, czy marksistowskie ujęcie
okultyzmu będzie szczególnie pomocne…
– Nie wiem, kim jest ten Ligura, ale profesor Wilson to
znany autorytet – odparł mój promotor. – To oczywiście
jedna z jego wczesnych prac, zdaje się, że skutek uboczny
magisterki, ale sądzę, że powinien się pan z nią zapoznać.
Sądzę też, że powinien się pan zapoznać z samym Wilsonem,
jeśli się uda. W latach pięćdziesiątych spędził sporo czasu na
wędrowaniu po mazurskich wsiach, na pewno mógłby panu
opowiedzieć niejedną ciekawą historię.
Pomysł wydał mi się sensowny. Ślady istnienia Węprzyna
i ewentualnej związanej z nim nazistowskiej działalności
na pewno były wyraźniejsze zaraz po wojnie niż obecnie.
Poprosiłem promotora, żeby opowiedział mi więcej o profesorze Wilsonie.
– To już dobrze starszy pan. Musi mieć z siedemdziesiątosiemdziesiąt lat, jest już na emeryturze. W ciągu swojej kariery zajmował się głównie nazistowskimi zbrodniami przeciwko kulturze, przyczynił się do odnalezienia wielu cennych
manuskryptów i dzieł sztuki. Napisał na ten temat kilka
książek, w tym niezłą analizę kulturoznawczą nazistowskiej
45
opowiadania
propagandy. Niestety dotąd nie przetłumaczono żadnego
z jego dzieł na polski. Rozumie pan, publikował we Francji.
Musiał wyjechać po sześćdziesiątym ósmym. Wrócił zaraz
po transformacji, jakoś w dziewięćdziesiątym pierwszym
czy koło tego, ale wówczas jego kariera akademicka była już
praktycznie skończona.
Książkę Wilsona przeczytałem z zainteresowaniem, pomimo niezliczonych redaktorskich i korektorskich wpadek,
lecz nie natrafiłem w niej na nic szczególnie pomocnego.
Postanowiłem zatem, zgodnie z radą mojego promotora,
spróbować spotkać się z profesorem osobiście. Otrzymanie
jego numeru telefonu okazało się bardzo łatwe. Natomiast sama
rozmowa nie potoczyła się całkiem tak, jak zaplanowałem.
Staruszek odebrał po zaledwie dwóch sygnałach. Jego głos
nałogowego palacza zabrzmiał w słuchawce jak szczeknięcie.
– Tak?
– Dzień dobry, czy mam przyjemność z panem profesorem…? – zacząłem, czarujący jak zwykle, ale nie dane mi
było dokończyć.
– Karol? – rzucił nagle profesor, zupełnie wybijając mnie z rytmu.
– Nie. Grzegorz – odparłem. Dość idiotycznie, jak tak
teraz o tym myślę.
– Aha – powiedział w końcu profesor. – W czym mogę
panu pomóc?
– Piszę pracę doktorską o Węprzynie, miejscowości na
Mazurach zniszczonej przez Niemców…
– Czy powiedział pan „o Węprzynie”?
W tym momencie coś zmieniło się w jego głosie.
Uświadomiłem to sobie dopiero później, gdy skończyliśmy
rozmawiać, tymczasem brnąłem:
– Tak, być może pan o nim nie słyszał, zdaje się…
– Nie, nie słyszałem. Takie miasto nie istnieje.
I rozłączył się.
Szok po tej krótkiej wymianie zdań utrzymał się przez
cały dzień. Bynajmniej nie ze względu na czystej próby chamstwo, którym popisał się mój rozmówca. Chyba zgodzicie
się, że w prawdziwym życiu takie rozmowy po prostu się nie
zdarzają. Najpierw ta dziwaczna pomyłka, jakby wziął mnie
za kogoś, czyjego telefonu spodziewał się od dawna, a potem
alergiczna reakcja na samą wzmiankę o Węprzynie… Byłem
pewien, że napatoczyłem się na grubszą tajemnicę.
Następnego dnia postanowiłem ponowić próbę kontaktu, ale tym razem zabrałem się za to w sposób bardziej
przemyślany. Przede wszystkim zdecydowałem się na napisanie listu. Zapisana kartka papieru kusi, nie można jej
odrzucić tak łatwo jak niechcianego połączenia. Woła jeszcze
nawet ze śmietnika: przeczytaj mnie! Chcesz wiedzieć, co na
mnie napisano!
Bardzo dokładnie opisałem wszystko, co udało mi się odkryć,
podzieliłem się też spekulacjami. Wyszedłem z założenia, że Wilson wie o Węprzynie coś, co jego zdaniem nie powinno ujrzeć
światła dziennego, więc próbowałem półsłówkami zasugerować,
że domyślam się, co to. Odmowa współpracy mogła tylko
utwierdzić moje przekonania odnośnie natury tajemnicy.
Lektura niezliczonych kryminałów wreszcie na coś
się przydała. Mój wieloznaczny list najwyraźniej wypadł
przekonująco, bo w ciągu kilku dni otrzymałem odpowiedź.
Profesor Wilson udzielił mi audiencji.
Po raz trzeci w ciągu tych wyjątkowych wakacji ruszyłem
na Mazury, tym razem do położonej trzydzieści pięć kilometrów od Szczytna miejscowości Czaszkowo.
46
Profesor Wilson mieszkał z dala od innych zabudowań,
w starym drewnianym domu nad jeziorem. Niewiele
zapamiętałem z jego otoczenia, za bardzo byłem pochłonięty
myślą o sekretach, które miałem poznać. Jedyne, co zapadło
mi w pamięć, to żaby. W okolicy były ich setki i wszystkie darły
się bez opamiętania. Przekrzykiwały się – coraz głośniej, coraz szybciej. Prawdziwa żabia symfonia na niezliczoną ilość
głosów. Po prawdzie. całkiem niepokojąca.
Profesor otworzył mi drzwi, gdy tylko zapukałem, zupełnie
jakby cały dzień przy nich czuwał. Był to mężczyzna ze wszech
miar imponujący, potężny wzrostem i posturą, mimo iż widać
było, że wiek dawno już odarł go z sił, obrał jego wyniszczone ciało z mięśni. Jego twarz trudno by nazwać przystojną, ale
emanowała z niej jakaś dziwna energia. Tak. To było oblicze
człowieka, który zobaczył o wiele więcej, niż powinien.
Przywitałem się. On zaprosił mnie do środka. Posadził
mnie w salonie, a potem przeprosił na moment i wyszedł.
Kilka dobrych minut wierciłem się w krześle, próbując ułożyć
w głowie jakąś sensowną wypowiedź.
Kiedy profesor wrócił, przyniósł ze sobą staromodną
skórzaną torbę. Usiadł naprzeciwko mnie. Na stole leżała
paczka papierosów, obok niej zapalniczka. Wygrzebał jednego papierosa i zapalił. Owionęła go chmura błękitnego dymu.
Nie odzywał się, tyko przyglądał spod okularów.
Odchrząknąłem.
– A więc… – zacząłem.
– Proszę nie zaczynać od „a więc”! – przestrzegł mnie surowym, nauczycielskim tonem.
Zgłupiałem. Nie byłem w stanie zacząć zdania inaczej.
Profesor westchnął, przesunął kilka leżących na stole gazet i książek, i uniósł jakąś kartkę. Popatrzył na nią krytycznie. Poznałem pierwszą stronę swojego listu.
– Pisze pan tutaj, że chce rozmawiać ze mną o miejscowości
Węprzyn – powiedział.
– Tak – przyznałem.
– Mówiłem już panu, nigdy o nim nie słyszałem.
To było z jego strony bardzo słabe zagranie. Po co
zgadzałby się ze mną zobaczyć, jeśli uważał, że gadam
głupoty? Właśnie to wówczas pomyślałem, nawet zwróciłem
mu na to uwagę. Dzisiaj, kiedy o tym myślę… Wydaje mi się,
że to był jeden z ostatnich przebłysków jego poczytalności.
Dość rozpaczliwa próba wmówienia sobie i mi, że wcale nie
przekroczyliśmy żadnej granicy.
W każdym razie zadałem jakieś błyskotliwe, retoryczne
pytanie w stylu:
– Więc po co mnie pan zapraszał?
A on uśmiechnął się tym charakterystycznym
uśmiechem… Pisarze lubią takie stwierdzenie „uśmiech nie
sięgnął jego oczu”. Rozmawiając z Wilsonem zdałem sobie
sprawę, co to właściwie znaczy. Nie chodzi o nieszczerość,
o udawanie, tylko o zupełnie przeciwne przekazy. Dolna
połowa jego twarzy mówiła „No dobra, koniec gierek”, a górna… Hm, nie wiem, czy mnie zrozumiecie, ale to było tak
jakby górna połowa jego twarzy mówiła „OK, przejedźmy się
na karuzeli”.
– No dobrze, panie Grzegorzu. Porozmawiajmy o Węprzynie.
I o Scutum Fidei. Ale najpierw chciałbym coś panu pokazać.
Zaciągnął się głęboko papierosem, wypalając go mniej
więcej do dwóch trzecich, a potem zgniótł go w popielniczce.
Sięgnął do torby. Wyciągnął z niej kilka gazet i podał mi jedną.
– Tu – powiedział wskazując skrót jakiegoś artykułu.
Grzegorz Gajek
opowiadania
– „Mazurski morderca już niegroźny” – przeczytałem na
głos. Zajrzałem na wskazaną stronę.
W okolicach Szczytna milicja znalazła ciało Karola L., obłąkanego mordercy, który od kilku miesięcy
ukrywał się w lasach. Przyczyną zgonu mężczyzny był samobójczy postrzał w głowę. Do podjęcia ostatecznego kroku
doprowadziła go nieustająca obława funkcjonariuszy, którzy
od dłuższego czasu pozostawali na jego tropie. Choć nie jest
to rozwiązanie, którego się spodziewał, nadkomisarz Komorski ze szczycieńskiej milicji z ulgą przyznaje, że dzięki
nieustępliwości jego podkomendnych mieszkańcy Mazur znów
będą mogli spać spokojnie.
– Co to ma wspólnego z…? – zacząłem, jednak olśnienie
zamknęło mi usta. – Czy Karol L. to nie…?
– Tak. To był mój przyjaciel, Karol Ligura. Czytał pan
naszą książkę. Gdzieś tu pan o tym wspomina – pomachał
moim listem.
– Nadal nie rozumiem…
– Dojdziemy do tego. Twierdzi pan, że poszukuje niesławnej
księgi Scutum Fidei… Ja i Karol też jej poszukiwaliśmy,
natrafiliśmy na jej trop, zbierając materiały do opracowania,
które pan czytał. Chce pan wiedzieć, co się z nią stało?
– A pan to wie? – Zapytałem nieufnie, podejrzewając
jakiś retoryczny wybieg.
– Oczywiście, że tak. Po… śmierci Karola poświęciłem
poszukiwaniom prawie dwadzieścia lat. Wiem o tej
księdze wszystko.
– Znalazł ją pan? Znalazł pan oryginał? Ten, którego Hitler poszukiwał w Węprzynie?
Profesor zaśmiał się krótko.
– Drogi panie, oryginał został zniszczony pięćset lat
temu. Hitler faktycznie trafił na ślad jednej z ostatnich zachowanych kopii, ale i jej nigdy nie udało mu się odnaleźć.
Czy mam panu opowiedzieć, jaki los spotkał tę księgę? – Nie
odpowiedziałem, więc ciągnął: – Na początku dwudziestego wieku istniały jeszcze trzy egzemplarze Scutum Fidei. Jeden znajdował się w bibliotekach Watykanu. Pius Dwunasty
kazał go zniszczyć w 1939 roku. Pozostał po tym nawet dokument; Kościół to tak wspaniale zbiurokratyzowana instytucja. Oczywiście tytuł ani autor nie są w nim wspomniani.
„Nakazuje się zniszczenie Księgi Apostaty Polskiego”. Rozumie pan, prawo nie działa wstecz, a Graess został skazany na
damnatio memoriae, ale mogę panu zagwarantować, że nie
dorobiliśmy się żadnego więcej wielkiego apostaty.
– Drugi egzemplarz znajdował się w posiadaniu Brunona Schulza. Mogę tylko spekulować, jakim cudem taki
biały kruk trafił w ręce ubogiego Żyda z małej miejscowości,
jednak tak się właśnie stało. Gdy przyszła wojna, Schulz
pociął księgę na fragmenty, które zostały ukryte w różnych
miejscach Polski. Jeden z nich wywieziono do Anglii i ten
przetrwał. Reszta zaginęła. W ten sposób powstała legenda
jego ostatniej, nigdy niewydanej powieści.
– Historia trzeciego egzemplarza jest ze wszystkich
najciekawsza, a opowiedział mi ją jeszcze w latach
siedemdziesiątych, kiedy akurat bawiłem w Ameryce, Robert
Bloch. Otóż Bloch twierdził, że ten egzemplarz znajdował się
w jego posiadaniu od 1937, kiedy to otrzymał go w spadku
po Howardzie Lovecrafcie, który z kolei odziedziczył go po
swoim tragicznie zmarłym przyjacielu Robercie Howardzie.
Szaleństwo Karola Ligury
Ten zaś dostał książkę w prezencie od Ksawerego Iwanickiego, który wywiózł ją jakoś przed pierwszą wojną z Polski.
– Bloch zniszczył księgę w 1943. Tłumaczył się, że
był wówczas młody i pod wielkim wrażeniem zarówno
przedwczesnej śmierci dwóch swoich przyjaciół i mentorów,
jak i szalejącej wówczas w Europie wojny. Zdaje się, że Lovecraft wierzył w otaczającą księgę legendę i był przekonany,
że to ona doprowadziła Howarda do szaleństwa i śmierci.
Podobno planował ją zniszczyć, jednak nie zdążył, gdyż sam
przedwcześnie zmarł i tym samym pozostawił to zadanie
Blochowi. Bloch się wahał. Przeczytał księgę i nie czuł się po
tym ani szalony, ani opętany. Dopiero parę lat później wykonał
„rozkaz zza grobu”, jak sam o tym mówił. Potem żałował.
– Czy jego opowieść jest prawdziwa? Nie wiem. Sądzę,
że nie miał powodów by mnie okłamywać. Sam fakt, że
on, pisarz tandetnych historii z dreszczykiem, w ogóle
słyszał o dziele tak rzadkim jak Scutum Fidei, przemawia na
jego korzyść. A jeśli się wczytać w opowiadania jego i jego
przyjaciół, to mimo groteskowego przerysowania trudno
przegapić opisy stworów inspirowane zapiskami Graessa.
– Jak pan widzi, historia ostatnich egzemplarzy przeklętej
księgi Scutum Fidei jest bardzo tajemnicza, ale nie ma w niej
miejsca na magię, a jedynie – na wyobraźnię. Wyobraźnia,
legenda, mit. Ironia tkwi w tym, że mój przyjaciel stracił
przez tę księgę rozum, ale nigdy jej nie przeczytał, nigdy nie odnalazł. Pobudziła jego wyobraźnię, rozpaliła
obsesję i w końcu jego umysł, i tak już od początku delikatny… Cóż…
Profesor powoli rozłożył ręce, coraz szerzej rozcapierzając
palce. Westchnął. Zapalił papierosa. Rozpoczął kolejną opowieść.
– Na trop Węprzyna trafiliśmy w 1957 r., zresztą całkiem
podobnie jak pan. Robiliśmy wywiad terenowy i kilka
razy ktoś wspomniał, że niedaleko znajdowała się taka
miejscowość zniszczona przez hitlerowców, że była tam
kiedyś biblioteka pełna rzadkich ksiąg, że mieszkał tam alchemik, że na ruinach straszą duchy pomordowanych…
Zainteresowało nas to.
– Ludzi, którzy pamiętali Węprzyn, żyło jeszcze wówczas
całkiem sporo, jednak większość opowiadanych przez nich
historii dotyczyła czasów wojny, co z początku nie zwróciło
mojej uwagi, a przypomniało mi się dopiero później, gdy
wysłuchiwałem szalonych teorii mojego kolegi. Ale do
tego dojdziemy. Od razu za to uderzyło mnie, jak niewiele zachowało się dokumentów… W swoim liście pisze pan,
że brak materialnych dowodów jest jednym z pańskich
największych problemów. W 1957 roku sprawa wcale nie
wyglądała lepiej. W końcu oczywiście dotarliśmy do fragmentów Scutum Fidei, skojarzyliśmy Węprzyn z obszarem
działań Graessa. Nawet, podobnie jak pan, skłanialiśmy się ku
teorii, że jedna z wymienionych w tej księdze miejscowości,
najprawdopodobniej Vurdalacum, to jest właśnie Węprzyn,
ale nigdy tego nie potwierdziliśmy. Karol twierdził, że dotarł
do jakichś zapisków kronikarskich, które przynajmniej
potwierdzały ukrycie oryginału Scutum Fidei w tajnych komorach węprzyńskiej biblioteki, ale w tym czasie umysł już
go zawodził i jestem prawie pewien, że były one jedynie wytworem jego wyobraźni.
– Ostatecznie postanowiliśmy pominąć kwestię Węprzyna
w naszym opracowaniu. Planowaliśmy kontynuować badania już
po ukończeniu pracy nad tamtą książką. Łudziliśmy się nawet, że
pewnego dnia napiszemy poświęconą Węprzynowi monografię.
47
opowiadania
– Zająłem się pertraktacjami z Uniwersytetem. Potrzebowaliśmy dofinansowania do wydania książki i ubiegaliśmy się
o stypendium państwowe na poczet dalszych badań, więc
trzeba było załatwić mnóstwo formalności. Karol nigdy nie
miał głowy do takich spraw, a ostatnio był jeszcze bardziej…
Hm… Rozkojarzony niż zazwyczaj. Czasami na całe dnie
popadał w apatię, kiedy indziej był nienaturalnie podekscytowany, umawiał się z kimś, a potem zaraz zapominał.
Mogę panu powiedzieć, że z całego tamtego okresu, w którym miało mnie spotkać jeszcze niejedno przerażające
doświadczenie, bodaj najstraszniejsze było oglądanie tej jego
powolnej umysłowej degradacji.
– O dziwo, przy wyraźnej już obsesji na punkcie
Węprzyna i Scutum Fidei miał jeszcze czas na dziewczyny.
Pod koniec pięćdziesiątego siódmego roku, jakoś zaraz
po publikacji naszej książki, zaczął się umawiać z pewną
młodą pracowniczką Akademii Medycznej, Wandą. Już
nie pamiętam, czym ona się dokładnie zajmowała, czy tam
wykładała, czy była asystentką… Wszystko jedno. Ważne
jest to, że miała dostęp do prosektorium, do którego czasem
wpuszczała też Karola, nagle i niepokojąco zafascynowanego
ludzką anatomią.
– W tym czasie, muszę to przyznać z pewnym wstydem,
moje stosunki z Karolem zaczęły się rozluźniać. Nie miałem
siły, żeby znosić jego ciągłe wybryki. Zimą przebąkiwaliśmy
jeszcze o tym, że jak tylko stopnieją śniegi, ruszymy w teren kontynuować poszukiwania Węprzyna, jednak ja powoli
dochodziłem do przekonania, że byłaby to szalona gonitwa
za wiatrem. Z każdym mijającym miesiącem coraz mniej
pociągało mnie romantyczne marzenie o znikającym mieście,
a coraz bardziej zagłębiałem się w wir pracy akademickiej.
– Jednak Karol nie tracił entuzjazmu. Donosił mi od czasu do czasu o nowych tropach, na które rzekomo natrafił.
Opowiadał też o swoich studiach nad ludzkim ciałem. Pewnego dnia wszedł do mojego pokoju na wydziale i oświadczył:
„Jak dziwną rzeczą jest ludzka twarz”. Potem rozgadał się na
dobre. „Człowiek jest swoją twarzą”, tłumaczył mi. Rozwodził
się nad kulturowym znaczeniem twarzy, nad jej przedstawieniami w sztuce, nad znaczeniem mimiki. A na koniec
powiedział… Zapamiętałem to, bo jego słowa były tak okropnie absurdalne… Powiedział: „Wiesz, Jurek, jak wygląda
ludzka twarz, kiedy ściągnie się ją z czaszki? Przestaje
przypominać cokolwiek. Nawet nie jest straszna, wygląda jak
skóra z gotowanego udka kurczaka”.
– I po prostu wyszedł.
– Tamten moment, to był początek końca. Jakoś na wiosnę
pięćdziesiątego ósmego Karol rozstał się z Wandą. Wkrótce potem doznał załamania nerwowego i musiał wyjechać
do sanatorium. Nie było go przez prawie rok. W tym czasie
zapomniałem niemal o Węprzynie.
– Jednak Karol, gdy tylko wrócił, chciał kontynuować
badania. Z początku wraz z innymi kolegami próbowaliśmy
mu pomóc. Sądziliśmy, że jeśli się zajmie pracą, wreszcie
dojdzie do siebie. Ale ten Karol, który był moim przyjacielem
od dzieciństwa, już nie istniał. Szybko zauważyłem, że jego
badania są groteskową parodią prawdziwej pracy naukowej.
Jego teorie stawały się coraz mniej racjonalne. W pewnym
momencie doszedł nawet do wniosku, że Węprzyn nigdy nie
istniał w naszym świecie, tylko w jakimś „świecie pomiędzy”,
świecie duchów, do którego dostęp próbowali zyskać opisani przez Graessa „podróżnicy”. No i Adolf Hitler. Pomysł
48
sam w sobie nie byłby może jeszcze taki straszny (pomijając
zupełny brak dowodów na istnienie tego typu wierzeń), gdyby nie to, że Karol zdawał się sądzić, że im się udało.
– Oczywiście Uniwersytet nie mógł zbyt długo
finansować wariactw Karola. Za moim wstawiennictwem
dziekan próbował jeszcze zatrudnić go jako wykładowcę,
ale do 1960 roku stało się jasne, że kariera akademicka Karola Ligury dobiegła końca. Wtedy, przekonany, że zrobiłem
wszystko co w ludzkiej mocy, umyłem ręce i pozwoliłem,
żeby zajęła się nim rodzina.
– To był praktycznie koniec naszej znajomości. Z rzadkich informacji, jakie o nim otrzymywałem, wynikało, że
wrócił do naszego rodzinnego Szczytna, gdzie prowadził
żywot mniej lub bardziej wegetatywny, choć nie porzucił do
końca swoich marzeń o znalezieniu Węprzyna. W 1964 roku
dowiedziałem się, że pewnego dnia wyszedł z domu i nie
wrócił. W 1965 uznano go za zmarłego.
– Pod koniec 1966, zaraz po Świętach, milicja znalazła
ciało jego pierwszej ofiary. Oczywiście na początku nie udało
się go powiązać ze sprawą. Przyznał się do tej zbrodni
w liście, który mi przysłał zaraz po Nowym Roku. Wyobraża
pan sobie, jak się wtedy poczułem?
Profesor zamilkł. Kilka drobin popiołu spadło na jego
marynarkę. Zaniedbany papieros, zgasł.
Nie wiedziałem co powiedzieć, więc siedziałem cicho.
Przez kilka ładnych minut nic tyko patrzyliśmy na siebie i słuchaliśmy tykania zawieszonego na ścianie zegara. W końcu profesor poruszył się niespokojnie. Pogrzebał
chwilę w swojej torbie. Wyjął list.
– Zachowałem go sobie – powiedział. – Nie wiem, dlaczego.
Chciałem wziąć od niego pożółkłą kopertę, lecz on szybko cofnął rękę i włożył ją z powrotem do torby.
– Tej dziewczynie, którą zamordował, Karol z chirurgiczną
precyzją usunął całą skórę z twarzy, a także gałki oczne. W swoim liście tłumaczył, że była to ofiara konieczna,
aby przejść do świata, w którym znajduje się Węprzyn,
ofiara z człowieka. „Imago homo est”, napisał. Twarz jest
człowiekiem. Rozumie pan?
Powoli pokiwałem głową.
– Oczywiście poszedłem z tym listem na policję. Polowali na Karola przez prawie rok. W tym czasie zamordował
dwanaście osób, w tym cztery tego dnia, kiedy popełnił samobójstwo. Jego ciało znaleziono zaraz po świętach 1967
roku, o czym mógł pan przeczytać w tej gazecie, którą panu
dałem. Życie odebrał sobie przy pomocy tego pistoletu.
Profesor powoli wysunął rękę z torby. Jego palce były
mocno zaciśnięte na kolbie niewielkiego pistoletu o wąskiej
czarnej lufie.
– Walther P38 – poznałem od razu. – Milicja go panu
oddała?
– Nie. Oddała go matce Karola. Należał do jego ojca. Rozumie pan, to wartościowa pamiątka, właściwie zabytek.
– Oddali narzędzie zbrodni?
– Nie użył go na żadnej ze swoich ofiar. Tylko na sobie.
Zresztą, to były inne czasy. Nie było trudno go odzyskać, kiedy śledztwo dobiegło końca, wystarczyło parę złotych i łzy
zniszczonej życiem kobiety.
– A potem oddała go panu? – zapytałem zdziwiony.
– Poprosiłem ją.
– Dlaczego?
Profesor powoli wzruszył ramionami.
Grzegorz Gajek
opowiadania
– Przypuszczam, że miałem wyrzuty sumienia.
Potrzebowałem czegoś, co by mi przypominało… Zresztą,
wiele dziwnych rzeczy działo się wtedy w mojej głowie. Chyba… Chyba pomyślałem, że ten pistolet raz już powstrzymał
wielkie zło i może kiedyś…
Urwał. Palce na kolbie pistoletu zadrgały nerwowo.
O dziwo, nie dotarło do mnie, co zamyślał zrobić, mimo
iż groźne czarne oko lufy było wymierzone prosto w mój tors.
Gdy myślę o tym teraz, jestem przerażony. Niby człowieka
nie jest tak łatwo zabić, rany postrzałowe z broni małego kalibru w przypadku szybkiego udzielenia pomocy lekarskiej
rzadko bywają śmiertelne. Cholera, współczesna medycyna
jest nawet w stanie uratować człowieka z nabojem wbitym
prosto w mózg. Problem w tym, że gdybym wtedy został
postrzelony, liczenie na jakąkolwiek pomoc nie miałoby
sensu. Dlatego, kiedy przypominam sobie tamtą scenę, nie
mogę się oprzeć wrażeniu, że lufa pistoletu wpatrywała się
we mnie, a w jej spojrzeniu było coś ostatecznego.
Nie rozumiem, dlaczego wówczas tego nie czułem.
Przedostatnią rzeczą, jaką powiedział mi profesor było:
– Zamierzam pana zabić.
I wiecie co? Nie uwierzyłem mu i chyba właśnie to
uratowało mi życie. Zawahał się.
– Widzę w panu Karola… – powiedział jeszcze.
Potem westchnął nagle, bardzo ciężko i przejmująco.
Lubię myśleć, że coś w nim wtedy wygrało, że to jakaś resztka
poczytalności dała o sobie znać.
Uniósł pistolet i strzelił sobie w głowę.
Pozwólcie, że nie będę tego szczegółowo opisywał.
Uważam, że rozwodzenie się nad śmiercią dla podniety czytelnika ma w sobie coś nieetycznego.
Szaleństwo Karola Ligury
Jeśli chodzi o moją reakcję, to z całą pewnością
spanikowałem. Nie pamiętam, co dokładnie czułem ani
jak się zachowywałem. Na pewno nie próbowałem udzielać
pierwszej pomocy. W którymś momencie wezwałem policję.
Nie uciekałem, co wkrótce potem wydało mi się błędem, ale
patrząc z szerszej perspektywy było pewnie mniejszym złem.
Policjanci spisali moje zeznania, ale i tak musieli mnie
zatrzymać. Byłem podejrzanym. Spędziłem w areszcie dwie
doby. Gdy technicy kryminalistyczni potwierdzili, że na broni
nie ma moich odcisków palców, a kształt rany wlotowej i wylotowej jest spójny z tezą o samobójstwie, zostałem zwolniony.
Nie myślcie jednak, że tak łatwo mi się upiekło. W toku
śledztwa ustalono, że dzwoniłem do profesora na krótko
przed jego śmiercią. Znaleźli też mój list wraz materiałami
dotyczącymi samobójstwa Karola Ligury. Jakiś mądraliński
z prokuratury wymyślił sobie, że mogłem szantażować
Wilsona w związku z tą starą sprawą. Całe szczęście ten
pomysł nie utrzymał się zbyt długo. Łatwo było potwierdzić,
że nie znałem wcześniej profesora i nie wymusiłem od
niego pieniędzy. Próbowano mi jeszcze wmówić, że go
sprowokowałem albo chociaż nieumyślnie spowodowałem
jego śmierć. Ciągnęło się to przez kilka miesięcy i choć
ostatecznie oczyszczono mnie ze wszystkich zarzutów,
narobiło się trochę smrodu. Kilkakrotnie wzywali mojego
promotora i kolegów z wydziału, żeby składali zeznania
w mojej sprawie, musiałem się poddać ewaluacji psychologicznej etc.
Przez to wszystko nie dość, że nie zdążyłem z expose, to jeszcze w środowisku akademickim zaczęły krążyć
nieprzyjemne plotki o stanie mojego zdrowia psychicznego.
Długo też biłem się z myślami, czy wrócić do rozpoczętych
49
opowiadania
badań. Ostatecznie stwierdziłem, że nie mam dość materiału,
żeby pisać doktorat o Węprzynie, więc postanowiłem
przeformułować nieco temat. Nie chciałem jednak, żeby cała
moja praca poszła na marne, więc napisałem spory popularno-naukowy felieton „Znikające miasto”, który udało mi się
opublikować w Przeglądzie Politycznym. Z jakim skutkiem?
Cóż, powiedzmy, że jeśli po incydencie z Wilsonem moja
kariera akademicka zawisła na włosku, to pisząc ten artykuł
uwiązałem jej półtonowy odważnik do stóp.
Straszliwe gromy się na mnie posypały, że jestem skandalista, fantasta, że opieram się na nijakich fundamentach
naukowych, że szargam reputację tragicznie zmarłego, renomowanego naukowca. Próbowałem się bronić, pisząc
polemiki i wypowiadając się na forach internetowych, ale
to tylko pogorszyło sytuację. Ostatecznym ciosem było to,
że mój promotor grzecznie acz stanowczo oświadczył mi,
że nie może dalej promować mojej pracy, gdyż ewidentnie
popadłem w ten sam rodzaj spiskowej obsesji, która niegdyś
zgubiła Fidlera.
Powiedziałem mu, żeby szedł do diabła.
Nie, to nieprawda. Powiedziałem, żeby się pierdolił.
Tak właśnie skończyła się moja kariera etnologa. Przez
jakiś czas zajmowałem się publicystyką, trzeba w końcu
z czegoś żyć, ale nie byłem w tym najlepszy. Z pewnością
żaden z moich późniejszych tekstów nie wywarł na nikim takiego wrażenia jak „Znikające miasto”.
Popadłem w depresję, która z czasem tylko się pogarszała.
Finansowo też kiepsko stałem. Brałem jakieś prochy, raz
pobudzające, raz uspokajające. W końcu zmieszałem większą
ilość którychś z nich z połówką wódki. Nie nazwałbym tego
próbą samobójczą, ale wylądowałem w szpitalu.
Moja rodzina była poważnie zaniepokojona. Po jakimś
czasie namówili mnie, żebym zapisał się do jakiegoś
ośrodka… Nie do psychiatryka, tylko do czegoś w rodzaju
sanatorium. Z nieznośnym uczuciem, że powtarzam kroki Karola Ligury, pojechałem tam w czerwcu 2008 roku.
Wyszedłem we wrześniu. Powoli stanąłem na nogi.
Obecnie jakoś wiążę koniec z końcem. Pracuję w bibliotece. Jednak, jak pisałem na początku, uważam, że
należy mi się od życia coś więcej. Stąd to opowiadanie,
które właśnie czytacie.
Obawiam się, że trochę wpuściłem was w maliny.
Spodziewaliście się zapewne widowiskowego finału
i rozwiązania tajemnicy, na którą natrafiłem. Niestety, sam jej
nigdy nie zgłębiłem. Nie mam żadnych odpowiedzi. Nie jestem już pewien, czy Węprzyn w ogóle istniał. Niby znalazłem
jakieś dokumenty, ale… Jaką mam gwarancję, że urzędnik
wystawiający akt urodzenia nie pomylił się i nie napisał
Węprzyn zamiast Kętrzyn albo zamiast Wepren, albo zresztą
cholera wie czemu. Nie mam też pojęcia, dlaczego Wilson
zaprosił mnie do siebie, opowiedział swoją historię, a potem
strzelił sobie w łeb. Pewnie był świrem. A już o wampiry,
zaświaty i Adolfa Hitlera w ogóle mnie nie pytajcie.
Jedyne, co wiem na pewno, to że w pewnym momencie
swojego życia znalazłem się w dziwnym miejscu i wylazłem
stamtąd z przeświadczeniem, że świat to miejsce dogłębnie
posrane. O tak. I ja jestem dogłębnie posranym człowiekiem,
bo muszę w nim żyć.
Chcecie wiedzieć, dlaczego naprawdę napisałem to opowiadanie. „Dlaczego” nie w sensie „co chciałem zyskać?”, tylko w sensie „co mnie zainspirowało”?
50
Otóż kilka tygodni temu przeczytałem artykuł (bodajże
na WP) o tym, że gdzieś w Niemczech, w lesie, znaleziono
ciało dziewczyny, której cała twarz została chirurgicznie
usunięta przez jakiegoś psychopatę. I może wyda wam się to
śmieszne, zacząłem się zastanawiać, czy to możliwe, że ja ją
zabiłem.
Grzegorz Gajek
Urodzony w 1987 roku, student kulturoznawstwa na
UW, pisarz i pianista amator. Publikował m.in. w Magazynie
Fantastycznym, SFFiH i Esensji.
Grzegorz Gajek
opowiadania
Wojciech Klimkowicz
Genialne dziecko
ilustracja: Krzysztof Trzaska
Stałem na środku ulicy i domyślałem się, że to amator,
nienawykły do robienia podobnych interesów. Właśnie
brak doświadczenia każe moim pierwszorazowym klientom wybierać podobne miejsca spotkań. W rankingu
popularności interesantów królowały opuszczone magazyny i piwnice starych, nieużywanych budynków. Dzięki
mojej złej sławie nawet tam nie istniało ryzyko napotkania
przestępców, narkomanów czy bezdomnych. Bez problemu
potrafiłem zgubić śledzących mnie gliniarzy, więc oni także
nie stanowili kłopotu.
Nie było niczego dziwnego w fakcie, że ulicą nie
nadjeżdżało żadne auto. Nie był to bynajmniej środek miasta, a słońce zaszło już niemal całkowicie. Wkrótce jednak
zgodnie z planem nadjechał autobus numer 151 i zatrzymał
się, zapewne ignorując niejeden przepis drogowy, tuż przede
mną. Drzwi się otworzyły, a ja wszedłem do środka, zmuszony
przyznać w duchu, że pomysł był istotnie oryginalny. Wciąż
jednak świadczył on o pewnym niepokoju. Moi stali klienci
po prostu zamawiali stoliki w różnych knajpach albo otwarcie zaczepiali mnie na ulicy.
Drzwi autobusu zamknęły się za mną, a ja obdarzyłem
spojrzeniem jego wnętrze. Nie traciłem czasu na próbę ujrzenia kierowcy za przyciemnianą szybą. Obiektem mojego zainteresowania był jedynie klient, który stał na środku pojazdu i...
Nie, błagam. Powiedzcie, że to żart.
Gość miał na twarzy wyszczerzoną w uśmiechu maskę.
Człowieku, skąd ty się urwałeś? Facet wyglądał wprawdzie
na młodzika, jednak to był numer na poziomie przedszkola.
Przecież ukrywanie się nie ma tu żadnego sensu! Nie jestem
mordercą na zlecenie – poruszamy się po terytorium, gdzie
nie sięga żadne prawo. Zero ryzyka, choćbyśmy nawet stawili
się na komisariacie i opowiedzieli o wszystkim ze szczegółami.
Odetchnąłem. Cóż, cokolwiek kołata się w tej zamaskowanej łepetynie, to nie moja sprawa. Ja tu przyszedłem po
dwie rzeczy – zlecenie i zaliczkę. Nic ponadto.
– Pan Wells, zgadza się? – zapytał klient, a ja z zachwytem
nad jego głupotą spostrzegłem, że w masce zainstalował mechanizm zniekształcania głosu. To dziwak!
– Wystarczy Wells – odparłem chłodno, nie podchodząc
bliżej. – Kto, kiedy, gdzie i za ile?
Zauważyliście? Tak, lubię konkrety, bez żadnego owijania
w bawełnę i zbędnych gadek. Żadne z nas nie przyszło tu na ploty.
– Nazywa się Johnny Chance i za dziewięć lat będzie
siedmiolatkiem – rzekł zamaskowany, który najwyraźniej
podzielał moje gusta. – Przygotowałem Kartę, więc nie
będzie problemu z lokalizacją...
Z kieszeni przydługich spodni wyjął coś, co przypominało
kartę kredytową i wyciągnął dłoń w moją stronę. Zmarszczyłem
brwi, nie ruszając się z miejsca. Przyjrzałem mu się bacz-
52
niej. Być może zbyt wcześnie go zaszufladkowałem. Fakt, że
obiekt jeszcze nie przyszedł na ten świat, oznaczał, że gość
wysłał już kogoś z wizytą w przyszłość. Najprawdopodobniej
pokusił się o odwiedzenie jednego z Obserwatorów, których
było teraz na pęczki. Ja sam tak właśnie zaczynałem. Tak czy
siak, będę przynajmniej drugą osobą, która na życzenie tego
gościa – i za jego pieniądze – skoczy w inny czas.
To nie byłoby nic takiego, w końcu z upływem czasu coraz więcej zleceń, które otrzymywałem, oparte było na
świadectwach Obserwatorów. To prostsze i efektywniejsze niż
samodzielne szukanie odpowiedniej osoby i to na jednym tylko
planie czasowym. Ale Karty nie potrafił wykonać byle Obserwator – do tego potrzebne były zdolności typowe jedynie dla
mojego fachu. Ten idiotycznie zamaskowany klient odwiedził
jednego z nielicznych mi podobnych i zamówił Kartę, abym bez
problemu odnalazł konkretne miejsce w konkretnym czasie.
Nasuwało się pytanie – dlaczego twórca Karty nie mógł
od razu sprowadzić mu dzieciaka? To marnotrawienie
pieniędzy, a nasze usługi nie były przecież tanie. Po krótkim
namyśle zdecydowałem się wyrazić głośno moje wątpliwości.
– Może chciałem po prostu skorzystać z usług słynnego
Wellsa? – odparł, co chyba miało być zabawne.
Cóż, trafił na niewłaściwą osobę. Bez mrugnięcia okiem
czekałem na poważną odpowiedź.
– No dobrze – rzekł jakby z oporami. – Twórca tej Karty nie zgodził się na dodatkową usługę, z której chciałbym
skorzystać wraz z zamówieniem...
– Nie zajmuję się dodatkowymi usługami – przerwałem.
– Sprowadzam konkretne osoby z przyszłości. Od czasu do
czasu wykonuję jakąś Kartę. To wszystko.
Nie przekonałem go.
– To naprawdę prosta rzecz i mogę…
– Nie.
– Niech pan chociaż posłucha, o co mi cho…
– Nie – Ponownie mu przerwałem. – Sprowadzę dla pana
tego dzieciaka, wezmę pieniądze i sprawa załatwiona. Nie lubię
komplikacji. A dodatkowa usługa brzmi jak komplikacje.
Jego upór ostatecznie mnie przekonał, że nie mam do czynienia z przestraszonym amatorem, za jakiego go początkowo
wziąłem. Wytoczył w końcu ciężkie działa i podał sumę, którą
chciał zaoferować, jeśli zgodzę się na jego warunki. Sumę
porażającą, a wszak z niejednym bogaczem miałem do czynienia. Żaden z nich nie był gotów zapłacić mi jednak aż
tyle, ile właśnie zaproponował ten ukrywający się za maską
młodzik. Uśredniłem swoje płace, policzyłem coś szybko
w pamięci i stwierdziłem, że za jedną robotę mogłem zyskać
równowartość prawie piętnastu nie najtańszych zleceń. Albo
ten facet miał nie po kolei w głowie, albo dodatkowa usługa
nie była wcale taka prosta.
Wojciech Klimkowicz
opowiadania
A jednak nie mogłem odrzucić takiej oferty, nie
wysłuchawszy, w czym rzecz.
– Niemałe pieniądze mi tu pan oferuje… – zauważyłem,
po czym znacząco zawiesiłem głos.
– Najłatwiejsze pieniądze w pana życiu – dodał. –
Chciałbym po prostu, aby Johnny Chance spędził na tym
planie czasowym tydzień, zanim stawię się po niego.
Założyłem ręce i uniosłem brwi.
– Krótko mówiąc, mam być niańką? – Z trudem
zamaskowałem zdziwienie. – Pan raczy żartować. Niańki
tyle nie zarabiają.
– Mówię całkiem poważnie. Chodzi mi o to, aby zajął się
nim pan osobiście. Tylko na tydzień.
Nie podobało mi się to. Facet kłamał. Każdy idiota by
to dostrzegł. Dlaczego to właśnie ja miałbym zajmować
się smarkaczem? Przecież jeszcze niedawno gość oferował
ponoć to samo komu innemu, twórcy Karty? Pomijając już
śmiesznie małe prawdopodobieństwo, że tamten odrzucił
podobną propozycję. Nie, z pewnością byłem pierwszą
osobą, która usłyszała o tej dodatkowej usłudze. Tylko dlaczego ja?
– Interesujące – powiedziałem po chwili milczenia. – Zatem gdybym na ten tydzień powierzył małego opiekunce, nie
otrzymam tej pańskiej astronomicznej kwoty?
– Nie. Zależy mi na tym, aby był to pan, nikt inny.
– Dlaczego?
– Tego nie mogę powiedzieć.
Targował się. Kłamał. Ukrywał przede mną fakty. Nie
spotkałem się jeszcze z wieloma osobami, które miałyby
śmiałość do podobnego zachowania w mojej obecności.
Tajemnicą poliszynela była moja umiejętność zabrania ze
sobą do przyszłości osoby towarzyszącej – oczywiste było też,
że takiej osoby nie musiałem wcale z przyszłości sprowadzić
z powrotem. Nikt nie miał ochoty, narażając się mi, załapać
się przypadkiem na podróż w jedną stronę. A ten zamaskowany typek pozwalał sobie na naprawdę dużo, najwyraźniej
sądząc, że jego pieniądze to dla mnie wystarczający argument, by zostawić go w teraźniejszości.
I właściwie miał rację.
Jednak nie było to tylko to. Zaintrygował mnie. Po raz
pierwszy od lat coś przyciągnęło moją uwagę. Tu szło o coś więcej
niż zazwyczaj, znacznie więcej. A mój klient chciał stłumić wszelkie pytania pieniędzmi i zamiast wyjaśnień, dyktował dziwne warunki. Przestałem się dziwić, że włożył maskę.
– Niech będzie – powiedziałem, obiecując sobie, że rozgryzę
wszystkie tajemnice pana zamaskowanego. A żeby to zrobić,
musiałem znaleźć się w ich centrum. – Zlecenie przyjęte.
Cała rzecz przedstawia się naprawdę prosto. Najpierw
wykonuję skok w przyszłość, z niemal całkowitą dowolnością
przenosząc się w czasie i przestrzeni. Potem odnajduję obiekt
zlecenia, konkretną osobę, i wbrew jej woli sprowadzam ją
do mojej teraźniejszości. Na końcu następuje prosta wymiana ofiary za forsę klienta.
Jak by na to nie patrzeć, jest to przestępstwo zwane porwaniem – jednak policja i wszelkie służby specjalne mogą
tylko zgrzytać zębami ze złości. W końcu to, za co tak
bardzo chcieliby mnie przyskrzynić, jeszcze nie nastąpiło.
Pilnie obserwują zatem moje działania na tym planie czasowym, tylko czekając, aż popełnię choćby najdrobniejsze
wykroczenie, za które będą mogli wlepić mi absurdalnie
Genialne dziecko
wyolbrzymioną karę. Nic z tego. Pilnuję się wręcz doskonale
i jestem przykładnym obywatelem.
Pozwoliłem prowadzić się informacjom zapisanym na
Karcie. Odczyt był wyraźny, a podróż odbywała się płynnie
i bez komplikacji. I chociaż sam potrafiłem wykonywać
Karty równie sprawne już od wielu lat, musiałem oddać
sprawiedliwość twórcy tej. Może należał do konkurencji, jednak w swojej dziedzinie musiał być profesjonalistą.
Najwyraźniej – porzućmy fałszywą skromność – mój klient
zatrudniał najlepszych.
Niewielu potrafiło wykonywać skoki w przyszłość, a tylko ułamek tych uzdolnionych mógł sobie pozwolić na zabranie stamtąd czegoś więcej niż bagaż własny. Do tej nielicznej
grupy należałem też ja, będąc jednym z pierwszych, którzy
rozszerzyli swą działalność poza tak zwane Obserwacje.
Lądowanie wymagało największego skupienia, ale po latach wprawy panowałem nad swoimi skokami wręcz perfekcyjnie. Upewniłem się, że dane z Karty nie prowadzą mnie
na dno oceanu albo w sam środek kamiennego muru, co ze
strony jej autora byłoby najprostszym sposobem na pozbycie
się konkurencji. Ustabilizowałem swoją obecność w nowym
teraz i otworzyłem oczy.
Nie spodziewałem się odkryć, że mały Johnny Chance
jest przyszłym członkiem rodziny królewskiej, ale i tak srogo
się zawiodłem, zobaczywszy najzwyczajniejszy dom jednorodzinny. Stałem przed drzwiami frontowymi. Rozejrzałem
się wokół, podziwiając bardzo zadbany, choć skromny domowy ogródek. Ewa byłaby zachwycona. Przeniosłem wzrok
poza ogrodzenie, ale nie ujrzałem niczego wykraczającego
poza standard – niezbyt ruchliwa ulica, podobne domki
sąsiadów i jeden siedzący w kucki pod domem naprzeciwko
pijaczyna, który chyba nie zauważył mojej nagłej materializacji znikąd. Podejrzewałem, że spał, choć nie mogłem być
tego pewien, bo krył go cień budynku.
Krótką chwilę zajęło mi przygotowanie się do odegrania
roli. Nie bez powodu ubrałem się tak elegancko. To znaczy
– elegancko jak na moje standardy. Nie lubię robić z siebie totalnego idioty, więc laskę, monokl i sztuczny wąsik
zostawiłem w domu. Przybrałem poważny wyraz twarzy,
upewniłem się, że mam w kieszeni spreparowaną odznakę
i stanowczo zapukałem w drzwi.
Miałem kilka standardowych schematów postępowania.
Ten dotyczył nieletnich. Rodzic lub opiekun otwiera drzwi
poważnie wyglądającemu nieznajomemu i oto dowiaduje się,
że gość pochodzi z przyszłości, w której wreszcie udało się
poskromić także podróże wstecz. Co gorsza, dżentelmen ten
dysponuje oznaką bliżej nieznanych jeszcze w tym planie czasowym służb specjalnych i twierdzi, że potomek szanownych
państwa narobi niemałego zamieszania w przyszłości. Konieczne jest pozytywne oddziaływanie wyszkolonego psychologa
z przyszłości, bla, bla, bla, rokowania i uwarunkowania, bla, bla,
bla, pierwsza wizyta w celach zapoznawczych, gadka szmatka.
A gdy tylko rzekomy pan z przyszłości zbliży się do dziecka…
pyk! Znika wraz z nim w przeszłości na oczach rodziców.
Podłe? Być może. Kiedyś zwykłem mieć opory natury
moralnej, ale w miarę jak na liście zamówień gry konsolowe,
osiągnięcia medycyny i ułatwiające życie sprzęty z przyszłości
wypierane były coraz częściej przez ludzi w określonym
wieku, o konkretnym kolorze włosów i odpowiedniej grupie krwi – poddałem się potrzebom rynku. Z otchłani czasu sprowadzałem więc klientom pasujących do wszystkich
53
opowiadania
upodobań partnerów, nieco już podrosłe dzieci dla par, które
brzydziły się zmienianiem pieluch, a także zapewniające idealne alibi sobowtóry dla przestępców. Wszystko to z dala od
karzącej ręki sprawiedliwości. W takiej działalności sumienie
mogło mi tylko przeszkadzać.
Zapukałem ponownie i ponownie nie uzyskałem odpowiedzi. Nacisnąłem klamkę, jednak drzwi były zamknięte.
Zmarszczyłem brwi. Spodziewałem się, że Karta sprowadzi
mnie do dzieciaka, ale wyglądało na to, że nikogo nie było
w domu. Mógłbym poczekać, ale jaką miałem gwarancję,
że Chance`owie nie wybrali się na wycieczkę zagraniczną?
Zakląłem pod nosem. Nie miałem pojęcia, kim jest mój
klient ani jak się z nim skontaktować. On sam stawić się miał
u mnie dobrowolnie dopiero za tydzień. Jeżeli zamiast dać
mu małego, przywitam go gadką, jak to nikogo nie było
w domu, będę mógł najpewniej pożegnać się z zapłatą. Twórca mylącej Karty także stanowił jedną wielką niewiadomą.
Usiadłem na schodkach przed drzwiami. Zamknąłem oczy,
by zgodnie z rolą, którą mimo wszystko może przyjdzie
mi jeszcze zagrać, wyglądać poważnie i zacząłem myśleć.
Podpytać sąsiadów? Trochę ryzykowne. Mogą zacząć
zadawać pytania albo wręcz panikować. A nie chciałbym
podpaść policji z tego czasu. Kto wie, jak sprawnie działają
– już w mojej teraźniejszości trwają prace nad narkotykiem
uniemożliwiającym skoki uzdolnionym w tym kierunku
przestępcom. Byłoby źle, gdybym…
– Kim pan jest? – usłyszałem dziecięcy głos.
Uniosłem głowę i spojrzałem prosto w oczy jakiegoś
dzieciaka. Oczy, które sprawiały wrażenie znajomych, choć
oczywiście było to tylko wrażenie, bo bachora widziałem
pierwszy raz w życiu. Mógł mieć jakieś sześć − siedem lat,
a w ręku trzymał foliową siatkę z czymś, co przypominało
tabliczkę czekolady i paczki chipsów. Wracał ze sklepu?
Wygląda na to, że na ulicach tego czasu jest wystarczająco
bezpiecznie, aby puszczać takich maluchów na samotne spacery. Może miałem rację, unikając kontaktów z najwyraźniej
kompetentnymi stróżami prawa.
Zaraz.
– Mieszkasz tutaj? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. Być może miałem farta.
– Ano – odparł młody, przekrzywiając głowę w lewo i spojrzał
na mnie krzywo. – A pan kto?
Wygląda na to, że stara zasada „nie rozmawiaj z nieznajomymi” zanikła w mroku dziejów. Ale dla mnie to lepiej.
– Twoich rodziców chyba nie ma w domu. – Zauważyłem,
wskazując drzwi za sobą.
– Mam klucz – odparł domniemany Johnny Chance. –
Pan to kto?
Uparty jest.
– Tom Anderson – przedstawiłem się zgodnie z kłamliwą
odznaką w kieszeni i wyciągnąłem rękę na przywitanie. – A ty
jak się nazywasz?
Chłopiec puścił reklamówkę, którą trzymał w prawej
dłoni i podał mi rękę.
– Johnny Chance jestem.
W tej samej chwili zniknęliśmy obaj. Przed domem
Chance`ów została tylko siatka smakołyków.
Powroty są znacznie prostsze. Właściwe czasy ściągają
człowieka z powrotem praktycznie samoistnie, działając
skuteczniej niż najlepsza Karta. Zacisnąłem dłoń na ręce por-
54
wanego siedmiolatka, ciągnąc go ze sobą do czasów sprzed
jego narodzin. W końcu wylądowaliśmy u mnie w domu, to
jest w punkcie, z którego wyruszyłem. Na tym planie czasowym minęło tylko kilka sekund.
Zakończyłem skok pięknym telemarkiem, jak zwykłem
określać wcale niełatwą do zachowania w takich chwilach
idealną pozycję stojącą. Młody nie miał tyle szczęścia, czy
raczej doświadczenia. Zresztą wziąłem go z zaskoczenia, nic
więc dziwnego, że rozłożył się jak długi na podłodze.
– Bez urazy, mały – powiedziałem i rozpostarłem ręce. –
Witaj osiem lat temu.
Młody Chance usiadł i rozejrzał się wyraźnie skonfundowany. W końcu stwierdził, że poza nagłą zmianą otoczenia nie widzi niczego ciekawego – i miał rację, w końcu
byłem przykładnym obywatelem, żyłem więc całkowicie
przeciętnie. Spojrzał na mnie z wyrzutem oraz mieszaniną
zdziwienia i lęku, po czym otworzył usta...
Już uprzednio pozamykałem szczelnie wszystkie okna,
a teraz gotów byłem w każdej chwili zatkać sobie uszy.
Właśnie dlatego nie znoszę porywać dzieciaków. Im obiekt
młodszy, tym łatwiej wywołać u niego panikę i tym trudniej
wytłumaczyć mu jego obecną sytuację.
– Czekolada się rozpuści – stwierdziła nadzwyczaj spokojnie moja ofiara.
Z przykrością przyznaję, że przez krótką chwilę musiałem
wyglądać naprawdę głupio. Na tyle głupio, żeby siedmiolatek
uznał za konieczne wytłumaczenie mi najbardziej oczywistej,
jego zdaniem, rzeczy pod słońcem.
– Miałem w siatce czekoladę – wyjaśnił. – A teraz rozpuści
się na słońcu.
Ściśle rzecz ujmując: nie teraz, lecz za osiem lat z hakiem.
Dzieciak miał najwyraźniej mocne nerwy, ale niewielką
świadomość okoliczności.
– Jesteś pewien, że tylko tyle masz mi do powiedzenia? –
zapytałem.
– Wisisz mi czekoladę – upierał się. – I dwie paczki Gorremów.
– Czego?
– Chipsów Gorremów.
Założyłem ręce.
– Przykro mi, ale w tych czasach ich nie uświadczysz.
Zamrugał.
– Nie co?
– Nie uświadczysz – powtórzyłem. – Innymi słowy, Gerremy jeszcze nie—
– Gorremy – wtrącił się.
– Nie istnieją.
Chance założył ręce.
– W takim razie przynieś je z przyszłości – zażądał.
Tak właśnie: zażądał. Porwałem siedmiolatka, a on mi
rozkazuje. Niech no się kumple po fachu dowiedzą. No dobra,
nie mam żadnych kumpli po fachu. W takim razie niech no
się Ewa dowie! A właśnie, gdzie ona się podziewa?
– Słuchaj, kurduplu. – Poczucie humoru miałem, ale
miałem też swoją dumę i stosunkowo niewielką cierpliwość.
– Widzę, że wiesz z grubsza, co jest grane. Nie sądzisz, że
powinieneś być nieco grzeczniejszy, co?
Ten dzieciak miał przed sobą krótki żywot. Rozpoznałem
to po sposobie, w jaki wystawił język, spoglądając prosto
w twarz człowiekowi, który porwał go z jego czasu. Złapałem
go za kołnierzyk koszulki z jakimś kreskówkowym idolem
i uniosłem w górę.
Wojciech Klimkowicz
opowiadania
– Zaproponowano mi sporą kasę za sprowadzenie cię –
syknąłem, zanim jeszcze zaczął się wyrywać. – I to jedyne, co
powstrzymuje mnie od sprania ci tyłka. Ale nadepnij mi na
odcisk, a będę musiał zaświadczyć, że trochę się poobijałeś
w tunelu czasowym. Kapewu?
W tej chwili piętro niżej rozległ się sygnał domofonu. Nie
próbując być delikatnym, rzuciłem smarkacza na kanapę
i ruszyłem w stronę drzwi.
– Siedź tutaj – rozkazałem jeszcze. – Bóg mi świadkiem, że
nie zasłużyłeś, ale właśnie przyszedł ktoś, kto może trochę ci ulży.
Z Ewą współpracuję, od kiedy tylko pamiętam. Gdy
zaczynałem, często myślałem, że jej wkład jest jedyną
pozytywną stroną całego tego nieludzkiego interesu.
Teraz, pozbywszy się wątpliwości natury etycznej, uczciwie
przyznaję, że plusem są także ogromne wpływy. Ewa wciąż
pozostaje jednak niezastąpiona, bo chociaż mój biznes
prosperowałby spokojnie także bez jej udziału, nie byłby
w połowie tak popularny i bezpieczny.
– No więc? – rzuciła, wchodząc bez czekania na zaproszenie, którego nigdy nie potrzebowała. Sprawiała wrażenie
podekscytowanej. – Co to za niezwykłe zlecenie?
Poinformowałem ją o nowym zadaniu, ale o szczegółach
wolałem porozmawiać już bez pośrednictwa telefonu.
– Siedzi na kanapie – odpowiedziałem, zamykając drzwi.
– Na razie jest tylko niezwykle upierdliwy. A sprowadziłem
go dosłownie kilka minut temu.
Zamknąwszy drzwi, zerknąłem jeszcze przez Judasza.
Nie sądziłem, że ktoś może mnie szpiegować – ktoś poza
glinami, jak zwykle cierpliwie czekającymi, aż powinie mi
się noga – ale klient był podejrzany i najwyraźniej bardzo
wpływowy. Na takich należało uważać.
– Spokojny jesteś. – Ewa usiadła na kanapie obok małego
Chance`a. – Nie boisz się?
– Nic mi nie zrobicie, bo chcecie forsy, nie? – odparł,
wzruszając ramionami.
Niejedna dorosła ofiara robiła już niezły cyrk. Ten siedmiolatek istotnie był wyjątkowy. Nie wiedział chyba jednak,
że bycie takim mądralą to najpewniejszy sposób na zyskanie
sobie wrogów wśród dorosłych.
Ale Ewa dysponowała prawdziwie anielską cierpliwością.
– A czy wiesz, gdzie jesteś? – spytała.
– Wiem, kiedy jestem.
Ewa spojrzała na mnie znad okularów.
– Powiedziałeś mu?
– Nie musiałem – zaprzeczyłem. – Najwyraźniej w przyszłości ostrzegają dzieciaki przed takimi jak my. Pewnie
robią pogadanki w przedszkolach, czy ja wiem. W każdym
razie niewiele to daje, bo capnięcie go było śmiesznie łatwe.
Głupio ci teraz, co?
Dzieciak znów pokazał mi język. Były widocznie pewne
gesty, których znaczenie nie zmieniało się przez wieki.
– A więc nie jest ci przykro, że wyrwaliśmy cię z twojego czasu? – spytała Ewa, taktownie używając liczby mnogiej. Nie żeby
robiło mi to różnicę. – Nie tęsknisz za rodzicami, znajomymi?
Dzieciak spojrzał na mnie uważnie, potem przyjrzał się
Ewie i uśmiechnął się.
– Będziecie mieć się z pyszna, gdy was znajdzie mój tata – rzekł.
Oczywiście blefował. Zapuszczałem się już w znacznie
dalszą przyszłość, ale nawet za pięćdziesiąt lat sposób na
skoki w przeszłość pozostanie zagadką. A nawet gdyby jego
Genialne dziecko
tatko jakimś cudem to potrafił, skąd miałby wiedzieć, w jakim czasie i miejscu szukać irytującego synka?
Zmarszczyłem brwi, gdy przez krótką chwilę wyobraziłem
sobie, jak państwo Chance`owie wracają do domu i zastają
jedynie siatkę smakołyków, których ich syn nigdy już nie zje.
Nie, nie. To mnie nie obchodzi. Otrząsną się jakoś i będą żyć
dalej. Ja tu robię interes życia.
– Co myślisz? – Ewa zwróciła się do mnie. – Wygląda na
to, że tym razem nie jestem do niczego potrzebna. To na tym
miała polegać ta „niezwykłość” sprawy?
Pokręciłem głową.
– Klient zażądał, żebym osobiście zajął się smarkaczem
przez tydzień – rzekłem prosto z mostu.
– Co? – Mały poderwał się. – Tydzień z tobą? Nie ma mowy!
– To nie było pytanie, nie mówię do ciebie i siedź cicho
– odwarknąłem.
Ewa nie wyglądała na zaskoczoną. Na jej twarzy malowała
się raczej wątpliwość.
– Tydzień...? To dziwny kaprys.
Wzruszyłem ramionami.
– Cały ten klient jest dziwny. I podejrzany.
– Ale bogaty też, tak?
Dziewczyna mnie zna.
– Właśnie. To co, zajmiesz się smarkiem?
– Że ja? – spytała.
– Mogę się szarpnąć i dać ci premię.
– Wystarczyłaby wspólna kolacja.
Ewa często i wprost dawała do zrozumienia, że chętnie
przeszłaby ponad relację czysto partnerską, co jednak nie
było mi na rękę. Żeby nie było nieporozumień – jej aparycja jest bez zarzutu, zawsze można na niej polegać i znamy się lepiej niż niejedno małżeństwo. Ale uczucia w tym
fachu, podobnie jak sumienie, to kula u nogi. Któregoś
dnia mógłbym dostać zlecenie porwania przyszłej Ewy albo
narazić ją na niebezpieczeństwo, gdyby policja lub konkurencja postanowiły w końcu wyeliminować mnie na dobre.
A gdyby to wszystko nie wystarczyło – już w przyszłym roku
spacerować będzie ulicą wtulona w ramię innego mężczyzny.
Nie widziałem, kim był – czy raczej będzie – ale nie miał ani
moich czarnych włosów, ani gustu do ciuchów. Innymi słowy,
choćbyśmy próbowali, nic z tego nie będzie. Nie mówiłem jej
o tym nigdy – czasami lepiej nie znać przyszłości. No, ale
nikt nie mówił, że w tym fachu będzie łatwo.
– Żadnej kolacji – uciąłem zatem.
Ewa nadęła policzki jak obrażone dziecko.
– Dlaczego to ja miałabym się nim zajmować? – spytała.
– Jakby ci to wytłumaczyć… – mruknąłem. – No, sama
wiesz, jaki ja jestem… A ty jesteś kobietą, więc...
– Och, teraz to jestem kobietą, tak? – oburzyła się święcie.
– Jak trzeba się dzieckiem zająć, to nagle zauważasz, że jestem kobietą?!
Takie prawo natury, że do opieki nad potomstwem
w przeważającej większości przypadków lepiej nadaje się
pierwiastek żeński. Argument wydał mi się zatem logiczny.
Do zapamiętania – w dyskusji z kobietą argument logiczny
to argument najgorszy.
– Nie strzelaj focha, Ewuś. – Próbowałem ją uspokoić.
– Nie o to mi chodziło. Naprawdę potrafiłabyś wyobrazić sobie mnie, ze wszystkich osób akurat mnie, zajmującego się
siedmioletnim dzieciakiem? Znam go kilka minut, a już parę
razy miałem ochotę, że użyję eufemizmu, skrzywdzić.
55
opowiadania
Nie wydawała się przekonana, choć tym razem racja była
w całości po mojej stronie. Cierpliwość to podstawa w relacjach z drobiazgami, a ja nie miałem jej za grosz.
– Zresztą młody wolałby trzymać się ode mnie z daleka,
tak czy nie? – To był decydujący cios.
– Wcale nie – zaprzeczył dzieciak, szczerząc ząbki. – Też
zasługujesz na pełen frajdy tydzień.
Decydujący cios uderzył we mnie rykoszetem.
Zmierzyłem smarkacza lodowatym wzrokiem.
– Nie za mały jesteś na wredny sarkazm?
– Podobno jestem genialnym dzieckiem. Zresztą nie
mogę dać ci spokoju, dopóki nie spłacisz długu.
Ewa spojrzała na mnie uważnie.
– Długu? – powtórzyła.
– Wiszę mu dwie paczki chipsów – mruknąłem. – Podobno.
– Żadne podobno – zaprotestował mały. – I czekoladę też,
nie zapominaj o czekoladzie.
Założyłem ręce i zastanowiłem się.
– A więc jeżeli to Ewa weźmie cię pod swe opiekuńcze
skrzydła instynktu macierzyńskiego… – zacząłem.
– Też coś – żachnęła się Ewa.
– …to poskarżysz się na mnie klientowi, coby mi za ciebie
nie uiścił, tak?
Młodzik zamrugał. Genialny czy nie, było parę słów, których nie rozumiał.
– Żeby mi nie zapłacił – wyjaśniłem.
– Acha. No tak, dokładnie tak zrobię. – Skinął głową. –
Więc musisz ze mną wytrzymać tydzień.
Przez chwilę milczałem, po czym chwyciłem Ewę za
ramię i wziąłem na stronę.
– Wolisz to zrobić teraz czy przed wizytą klienta? –
spytałem szeptem. – Tak czy siak, poskromimy skarżypytę.
Istniały przypadki, w których moje ofiary nie powinny
wiedzieć, skąd pochodzą. Przede wszystkim byłoby źle, gdyby
zechciało im się zeznawać przeciwko mnie w, na szczęście bardzo
ewentualnej obecnie, sprawie sądowej. Ale to nie wszystko. Pary,
które adoptują nieco starsze dzieci z przyszłości, zazwyczaj
wolą być dla nich jedynymi rodzicami. Pierwsze połówki
i sprowadzane przeze mnie połówki drugie nie dogadują się
najlepiej ze względu na dzielącą ich barierę dziesiątek lat.
Zdecydowana większość moich klientów woli, żeby obiekt
zlecenia nie pamiętał zbyt wiele. Zamawiają osoby z precyzyjnie usuniętymi wspomnieniami, jakbym był jakimś hipnotyzerem albo po prostu magikiem. Oczywiście nie byłem
w stanie sprostać podobnie absurdalnym zachciankom.
A Ewa była. Tym właśnie się zajmowała – usuwała konkretne informacje z umysłów klientów. W ten sposób moje
ofiary zapominały, że urodzą się dopiero za dziesięć lat, że
moja klientela to wcale nie ich rodzina, a nowego partnera życiowego poznali kosztem szczęśliwego, acz brutalnie
przeze mnie zerwanego związku, jaki tworzyli z kim innym w przyszłości. Można powiedzieć, że działalność Ewy
była okrutna – ale koiła też ból po stracie dotychczasowego
życia. Dlatego też wszyscy zgadzali się na to dobrowolnie, co
według mojej współpracowniczki było warunkiem koniecznym, aby wszystko potoczyło się, jak trzeba.
Było to także rozwiązanie problemu irytującego małego
szantażysty. Ewa usuwa z pamięci smarkacza wspomnienia
o tygodniu spędzonym w jej domu, po czym wmawiamy mu,
że spędził czas pod moją troskliwą opieką. Mózg pozbawiony wspomnień chwyta się wszystkiego, byle tylko zapełnić
56
niepokojącą pustkę. Klienci łykają podobne blefy z łatwością,
a ich umysł tworzy szybko zbiór fałszywych wspomnień,
często z całego życia. Voilà! Mamy młodego Chance`a, który zaświadczy, że miałem nad nim pieczę przez siedem dni.
Plan był świetny.
Nie zdaniem Ewy.
– Słuchaj, nie będę się nim zajmować – powiedziała
mi prosto w oczy. – Klient z pewnością wie, że realizujesz
zamówienia z kasowaniem pamięci. Założę się, że on lub jego
człowiek ma na ciebie oko. Nie masz innego wyjścia, dzieciak
jest twój na ten tydzień.
Skrzywiłem się.
– Ale ja nie mam zielonego pojęcia o opiece nad takimi
smarkaczami.
– Ma siedem lat. To już nie raczkujące niemowlę. Dasz
sobie radę.
Przygarbiłem się nieco.
– Ale będziesz wpadać? – zapytałem.
Chyba ją rozbawiłem.
– Będę, tatusiu – obiecała, zakrywając dłonią uśmiech.
Przysiadłem do biurka, na którym panowało wszystko,
tylko nie porządek i uniosłem pokrywę laptopa. W swej
naiwności sądziłem bowiem, że dam radę przetrwać ten
tydzień bez zmiany stylu życia.
– Pooglądaj sobie kreskówki. – Rzuciłem małemu pilota
wygrzebanego gdzieś spod sterty papierów.
Nawet nie spróbował go złapać. Spojrzał na mnie tak, jak
patrzy się na kogoś, komu brakuje rozumu.
– Kreskówki? – powtórzył, a jego ton spodobał mi się
jeszcze mniej niż jego spojrzenie. – Zapominasz, że jestem
genialnym dzieckiem. Z naciskiem na „genialnym”.
– Błąd. – Wycelowałem w niego palcem wskazującym. –
Z naciskiem na „dzieckiem”. Żadna ze mnie przedszkolanka,
ale jestem prawie pewien, że zadaniem dzieci jest oglądanie
kreskówek. I sępienie o słodycze. To drugie masz już opanowane, więc teraz zajmij się telewizją.
– Przerzuciłem się na książki w wieku czterech lat –
zaoponował.
– Chrzanisz.
– Naprawdę.
– No, trudno. Pozwalam ci na małą regresję.
– Nie mów, że nie masz w domu żadnych książek.
Założyłem ręce.
– Oczywiście, że mam – powiedziałem. – Ale nie z działu
na dobranoc.
Tupnął nogą w ironicznie dziecinnym geście.
– Nie muszą być dla dzieci! Może się zdziwisz, ale gustuję
w kryminałach.
– A ja gustuję w świętym spokoju – mruknąłem, wstając.
– Niech będzie, coś ci znajdę.
Przez kwadrans czekałem, aż młody Chance da za wygraną.
Moja ulubiona powieść, „Wehikuł czasu” Wellsa – tak, ja również
zawsze delektuję się tą ironią – nie należała do najprostszych lektur. Po piętnastu minutach odpuściłem sobie czekanie na porażkę smarkacza i wróciłem do swoich zajęć. Jako
przykładny obywatel, nie mogłem wpisywać „porywacz”
w rubryczce „praca”. Tak się składa, że dla niewtajemniczonych byłem ci ja jeno prostym korektorem w niewielkim wydawnictwie. Stawiałem więc przecinki i poprawiałem zapis
Wojciech Klimkowicz
opowiadania
dialogów, dopóki kwadrans później pewien siedmiolatek nie
przypomniał sobie o moim istnieniu.
– Hej, masz coś słodkiego? – odezwał się.
Nie odpowiedziałem, sądząc, że da mi spokój. Że da mi
spokój, rozumiecie? Czy ktoś jeszcze wątpi, że nie znałem się
na dzieciach?
– Czego, do ciężkiej choroby?! – warknąłem po pięciu
minutach.
– Pytam, czy masz coś dobrego. Wiesz, do jedzenia.
Pamiętasz, że wisisz...
– Czekoladę i Grupsy. Tak.
– Gorremy.
– Mniejsza o to. Raczej nie liczyłbym na nic, ale jeśli ukoi to
twój mały, nadpobudliwy móżdżek, możesz zerknąć do lodówki.
Podreptał trochę po domu, a gdy znalazł w końcu
kuchnię, usłyszałem, jak wpada w łapy przynajmniej pięciu
brutalnych zabójców. Tak to przynajmniej brzmiało, ale gdy
pognałem za nim, by ocenić, ile potrąci mi mój klient za
uszkodzenia na obiekcie, okazało się, że wszystko było w najlepszym porządku.
– Czego się drzesz jak zarzynane prosię?
Dzieciak stał przed wejściem do kuchni i wykrzywiał
twarz w dziwny sposób. Powoli uniósł prawą rękę i wskazał
przed siebie. Podążyłem wzrokiem za jego palcem, ale we
wnętrzu kuchni nie dostrzegłem niczego odbiegającego od
normy. Wzruszyłem ramionami.
– No więc, o co chodzi? – zapytałem.
– Jak to, o co?! – wykrzyknął. – Przecież tu panuje absolutny chaos! Gdzie ta lodówka, o której mówiłeś?
Ach, o to mu chodziło. Może faktycznie nie byłem przesadnym czyścioszkiem, ale nie sądziłem, że to wystarczający
powód, by odgrywać melodramat i operę w jednym.
– Bardzo proste – powiedziałem, wchodząc do kuchni. –
Odsuwasz te trzy wory śmieci i… voilà!
Zademonstrowałem, ale nie zrobiło to na nim wrażenia.
To znaczy, pozytywnego na pewno nie.
– Przecież to niehumanitarne warunki! – Z oburzenia
zaczął machać rękami. – Ile dni zalegają te naczynia?
– Naczynia? – Zamyśliłem się. – To chyba raczej kwestia
tygodni. Niech pomyślę...
– Nie myśl. – Dzieciak zakasałby pewnie rękawy, gdyby
były dość długie. – Tu trzeba działań.
– Że co proszę?
– Mówię, że sytuacja wymaga natychmiastowej interwencji. Jak ty w ogóle szykujesz sobie jedzenie?
– Co jak co, ale fast foody na pewno przetrwały do twoich
czasów.
– Nie mówisz serio.
– Jak najbardziej serio.
– Sytuacja jest krytyczna, co?
Każdy ma taką granicę, gdzie kończy się poczucie humoru, a zaczyna irytacja. Nieco dalej mogą pojawić się
skłonności do agresji. U mnie występują one już na terenie
irytacji. Nauczony doświadczeniem uniosłem kurdupla
w górę za koszulkę.
– W krytycznym to ty zaraz będziesz stanie, jak nie
przestaniesz się mądrzyć – warknąłem. – Nie myśl sobie,
że będziemy sobie tutaj miło koegzystować przez siedem
dni. Żadnej symbiozy, pasożycie mały, jasne? Tydzień mija
i żegnasz się ze mną chłodno, a do tego czasu starasz się nie
rzucać w oczy. Zrozumiano?
Genialne dziecko
Brutalnie upuściłem go na podłogę. Udając, że nie
widzę łez bezsilnej złości w jego oczach, odwróciłem się
i odszedłem. Grafomańskie teksty nie osiągną poziomu
drukowalności same z siebie.
Zamknięty w pokoiku, który na wyrost nazywałem gabinetem, choć nadawał się do pracy równie dobrze jak każdy
inny, spędziłem jakieś pół godziny. Zatopiłem się w świecie
idiotycznych błędów gramatycznych i nadużyć niepraktycznych, ale mądrze brzmiących wyrazów, skąd wyrwał mnie
dopiero dźwięk domofonu. Przypomniałem sobie o dzieciaku, ale świadomość, że wróciła Ewa, nie pozwoliła bachorowi popsuć mi humoru.
Udało się to dopiero Evansowi, bowiem to jego wziąłem
za moją współpracowniczkę. Nieprzyjemnemu zawodowi towarzyszyło pewne zdziwienie – jako że żywił do
mnie szczególną niechęć, bardzo często zastępował swoich
obserwujących mój każdy krok podwładnych, jednak nigdy jeszcze nie zdobył się na otwartą konfrontację. Czyżby
stracił w końcu cierpliwość i miał zamiar przypisać mi jakąś
nierozwiązaną kradzież?
– Pan Adam Wells? – spytał, udając, że mnie nie zna,
choć obaj wiedzieliśmy, że jest inaczej.
– Zgadza się. A pan to kto? – Zagrałem w jego grę.
Machnął mi odznaką przed twarzą.
– Inspektor Evans z policji.
– W czym mogę pomóc?
– Żyje pan sam, prawda?
Zmrużyłem oczy. Dzieciak?
– Owszem – potwierdziłem.
– Doszły nas niepokojące doniesienia na pana temat. Pod
pana dachem pojawił się podobno sześcio-, może siedmioletni
chłopiec o niewiadomym pochodzeniu. Co gorsza świadkowie
twierdzą, że wykorzystuje go pan do niewolniczej pracy.
Doniesienia, świadkowie – akurat. Żaden z moich
szanownych sąsiadów nigdy nie złożyłby na mnie skargi.
Są wystarczająco zadowoleni z czasów, w których żyją. Sam
zajrzałeś mi lornetką przez okno, naruszając moje obywatelskie prawo do prywatności, a teraz chcesz się dowiedzieć
czegoś o smarkaczu, którego zobaczyłeś. Wymyślenie dobrego wykrętu nie było trudne.
– Proszę ode mnie pogratulować świadkom wścibstwa –
rzekłem chłodno. – Faktycznie, na prośbę wnuczki bratowej
mojej babci ze strony ojca podjąłem się opieki nad jej smar…
To znaczy, nad jej szkrabem. Na tydzień.
– Więc to prawnuk brata pana babci? – zapytał.
– Prawnuk bratowej mojej babci – poprawiłem, nie dając
się zagiąć. – Po mieczu.
– Doprawdy...
– No właśnie. Więc jeżeli to już wszystko...
Zacząłem zamykać drzwi, ale Evans mnie powstrzymał.
– A co z tą niewolniczą pracą? – zapytał.
– Pardon?
– Podobno chłopiec jest wykorzystywany. Jako inspektor
policji nie mogę tego zignorować.
– To pomówienia – prychnąłem, mimochodem
wychwytując dochodzący z wnętrza domu dźwięk jakby
płynącej wody. – Mały ma u mnie jak w siódmym niebie.
Dwa kanały wyłącznie z kreskówkami.
Twarz mojego ulubionego gliny jak zwykle nie wyrażała nic.
– Można? – zapytał, bez pardonu wchodząc do środka.
57
opowiadania
58
Wojciech Klimkowicz
opowiadania
To był pierwszy raz, gdy ośmielił się wejść nieproszony
do mojego domu. Pierwszy raz, gdy ktokolwiek znający moją
sławę ośmielił się wejść nieproszony do mojego domu.
– Chwileczkę, dokąd to? – zaprotestowałem, gdy
skierował się w stronę kuchni. To stamtąd dochodził
nieprzerwanie odgłos płynącej wody.
Nie obawiałem się, że wyjdzie na jaw moja tajemnica
poliszynela. W domu nie miałem niczego, co wskazywałoby
na mój prawdziwy fach, a zeznania siedmiolatka nawet bez
pomocy adwokata mógłbym zaprezentować jako fantastyczne wymysły dziecięcej wyobraźni. Problem w tym, że jeśli
zabiorą bachora albo pójdzie z Evansem dobrowolnie, będę
mógł pożegnać się z astronomicznym wynagrodzeniem.
– Muszę się upewnić. – Evans był niewzruszony, chyba
zresztą od urodzenia. – Mój informator twierdzi, że widział
chłopca wynoszącego śmieci. W workach większych od niego.
Dwa plus dwa równa się cztery. Szybko skojarzyłem,
co widział inspektor. A teraz ta woda… Ale to chyba
niemożliwe, nie?
Okazało się, że było jednak możliwe. Dzieciak stał na taborecie w kuchni, ubrany w brudny i za duży fartuszek, którego
pochodzenia w moim domu mogłem się tylko domyślać i najzwyczajniej w świecie zmywał całą tę stertę naczyń. Nawiasem mówiąc, chlapał na całą kuchnię. Tony śmieci zniknęły,
najwyraźniej wyniesione przez niego przed dom, choć zapewne
musiał to być tytaniczny wysiłek dla takiego kurdupelka.
– I co pan na to powie? – Gdyby pozwalała mu na to fizjonomia, Evans zapewne uśmiechnąłby się ironicznie. – Każe
pan temu biednemu dziecku sprzątać pański zaniedbany dom?
Zabiję gnoja. Zebrało mu się na porządki. Kto normalny
zmywa naczynia własnemu porywaczowi?
– Nie, nie – zaprzeczyłem szybko. – Po prostu… Jak by to
panu powiedzieć...
Dzieciak przerwał lanie wody.
– To lekcja schludności. – Odwrócił się do nas. – A pan to kto?
– Inspektor Evans. – Tym razem nawet nie sięgnął po
odznakę. – Z policji. Widząc, co tu się dzieje, nie sądzę, by
był pan najlepszym nauczycielem w tej materii, panie Wells.
– A jak się dobrze spiszę, pójdziemy do sklepu po moją
ulubioną czekoladę! – Chłopak potrafił zwęszyć okazję. Pewnie powinienem się cieszyć, że nie próbuje mnie wydać. Albo
zastanawiać, dlaczego nie próbuje.
– I jesteście spokrewnieni, tak? – Evans drążył temat.
Stojąc za jego plecami, szeroko rozłożyłem ręce.
– Dalecy z nas krewni. – Genialne dziecko zrozumiało sygnał.
– Ale owszem. Te czarne włosy to typowo Wellsowskie geny.
Inspektor spojrzał na mnie podejrzliwie. Byłem niemal
pewien, że nie wierzy w ani jedno słowo, ale nie mógł w żaden
sposób zanegować naszego rzekomego pokrewieństwa.
Prychnął więc tylko, założył ręce, rozejrzał się po kuchni,
odchrząknął i stwierdził, że jego skromnym zdaniem, dzieciak już „dobrze się spisał”, więc to ja powinienem wykonać
resztę roboty i kupić mu tę czekoladę.
– Ma szanowny pan inspektor rację. – Zdobyłem się na
jeden z najbardziej fałszywych uśmiechów w moim życiu. –
Czym prędzej udajemy się na zakupy.
Mały Chance dreptał tuż przy mnie, rozglądając się wkoło.
– Muszę ci coś powiedzieć – odezwał się w końcu.
– Umieram z ciekawości – mruknąłem znudzonym tonem.
– To ci się nie spodoba.
Genialne dziecko
– Doprawdy.
– Nie cieszysz się zaufaniem.
– Idzie za nami, tak?
Skinął głową. Westchnąłem.
– Nie zwracaj na niego uwagi. – Wzruszyłem ramionami.
– Evans musi mnie śledzić. Ma wtedy wrażenie spełnienia
i wydaje mu się, że jego egzystencja ma jakiś sens.
– A ma?
Normalne dziecko można pewnie zamknąć, po prostu
używając takich skomplikowanych słów. Ale nie genialnego
Johnny`ego Chance`a.
– Ja żadnego nie dostrzegam. Ale to jego egzystencja.
– A twoja?
– Co moja?
– Egzystencja.
– No, wiem, że egzystencja. Co z nią?
– Jaki ma sens?
Wpatrzyłem się w przestrzeń. Odwiedzając przyszłość,
trzymałem się jednej zasady – omijać łukiem samego siebie.
Prawda jednak była taka, że w każdej chwili mogłem sprawdzić,
co wydarzy się w moim życiu, a nawet kiedy i jak dobiegnie ono końca. Tyle że ta wiedza nie pomogłaby mi w żaden
sposób. Nauczony doświadczeniem mogłem z całą pewnością
stwierdzić, że przyszłości nie da się zmienić. Innymi słowy,
człowiek nie miał w istocie żadnego wpływu na swoje losy.
– Zamknij się wreszcie – burknąłem zamiast odpowiedzi.
Pytania o sens życia to nie do mnie.
Moja wizyta w pobliskim markecie wystraszyła część
klientów, a część zaintrygowała. W końcu nie co dzień widywali groźnego Wellsa z dzieckiem. Mały cieszył się chyba
pozytywną opinią wśród żeńskiej części klienteli, ale moja
obecność skutecznie powstrzymała kochane sąsiadki przed
zbliżeniem się do smarkacza. Z ulgą stwierdziłem, że nie
sprawiał kłopotu i bez ważenia plusów i minusów każdego
rodzaju czekolady wybrał odpowiednią dla siebie. Irytujący
i wredny, ale przynajmniej wiedział, czego chce. Tę część teoretycznego długu miałem zatem spłaconą. Nie, żeby miał
podstawę oczekiwać, że kupię mu te jego chipsy.
– Chcesz trochę? – zapytał, gdy siedział już w domu
i „w drodze wyjątku”, jego słowa, oglądał coś animowanego.
Ma się rozumieć, konsumował przy tym mleczną.
Znów przeniosłem się z pracą do salonu.
– Myślałem, że to tylko twoja czekolada – mruknąłem,
poprawiając literówkę w ostatniej linijce tekstu. Pozostało
odesłać z powrotem do wydawnictwa i na jakiś czas mogłem
liczyć na święty spokój na tym polu.
– Owszem, moja – przyznał. – I co?
– Wyciągnięta ode mnie z największym trudem – dodałem.
– No, aż tak trudno nie było. To chcesz czy nie?
Zamknąłem pokrywę laptopa i spojrzałem na niego.
– Nie wydaje ci się dziwne, że najpierw winisz mnie za
stratę swojej czekolady, a teraz, gdy w końcu przekonujesz mnie
podstępem do kupienia ci nowej, chcesz się ze mną podzielić?
Wziął następny kawałek.
– Nie, dlaczego? – spytał.
Machnąłem ręką.
– Nieważne.
– To chcesz czy…
– Nie, nie chcę.
– Nie zjem całej.
59
opowiadania
– Było kupić mniejszą.
Naburmuszył się.
– Ty też nie wydajesz nawet połowy tego, co zarobisz –
mruknął.
Wstałem i z godnością wyszedłem.
Trochę dziwnie było mi chodzić po domu, wiedząc o jego
obecności. Niby nic się nie zmieniło, niby traktowałem go jak
powietrze… A jednak przechodziłem z pokoju do pokoju, jakbym nie był u siebie. W końcu zakląłem pod nosem i poszedłem
do kuchni. Gdy zmyłem już wszystkie naczynia, wróciłem do
salonu. Spał na kanapie, wyłączywszy telewizor. Przy swoim laptopie znalazłem pojedynczą kostkę czekolady mlecznej.
– Och, do diabła – warknąłem, wkładając ją sobie do ust.
Następnego dnia obudziłem się z mocnym postanowieniem, że odkryję, co takiego widzi w tym dzieciaku mój
klient. No dobra, właściwie nie obudziłem się, tylko zostałem
obudzony. Przez tegoż dzieciaka. Nie mogłem już doczekać
się siódmego dnia.
Korzystając z faktu, że dzieciak zażądał konkretnego
obiadu – na kolację zjadł tabliczkę czekolady, a na śniadanie
musiały wystarczyć mu płatki kukurydziane – odwiedziłem
Toma. Nie wiedząc niczego o smarkaczu, uznałem za stosowne ugryźć ten problem z drugiej strony i dowiedzieć
się czegoś o moim kliencie. A wszystkich nowych klientów
ściągał do mnie właśnie niepozorny Tom, pracownik pobliskiej restauracji.
– To nazywasz restauracją? – Dzieciak nie był zachwycony, gdy dotarliśmy na miejsce. Do McDonald`sa.
– To jest restauracja – odparłem. – Nie marudź.
– To fast food!
– Restauracja fast food.
– Chcesz mnie otruć?
Trudno uwierzyć, że to siedmiolatek przekonywał mnie,
dorosłego o szkodliwym wpływie starego Maka.
– Słuchaj, jadam tu bardzo często...
– Blech.
– I jakoś wciąż żyję i mam się dobrze. Jeden zestaw
z niespodzianką raka nie czyni.
– Kupujesz zestawy z niespodzianką?
– Miałem ciebie na myśli. Nie mów, że nie zależy ci na
niespodziance. Aż tak „genialny” na pewno nie jesteś.
Zamyślił się. Weszliśmy do środka i ruszyłem prosto do
kasy, przy której stał Tom. Wyraźnie się zdziwił, widząc, że
nie jestem sam, a do tego prowadzę ze sobą dziecko. Nie tylko on zareagował w ten sposób. Nieliczni odważni klienci,
którzy wpadali tu o tej porze pomimo moich regularnych
wizyt, oraz ci, którzy o tych wizytach jeszcze nie wiedzieli,
zachowywali się jak ludzie w markecie wczoraj. Nieczęsto
czułem na sobie tyle spojrzeń naraz.
– Siemasz, Wells. – Tom należał do tej grupki osób, które
mogły sobie pozwolić na względną swobodę w rozmowie ze
mną. – Cóż to za junior?
Junior przyglądał się właśnie wystawce z dostępnymi zabawkami. Na jego twarzy malowało się zainteresowanie. Jednak dziecko to dziecko, miałem rację.
– Pośrednio w tej właśnie sprawie przychodzę – odparłem.
– Przysłałeś mi jakiegoś szajbusa.
Tom zamrugał zdezorientowany.
– Że co?
60
– Pytam o tego gościa, którego do mnie skierowałeś.
Płaci… nieźle, ale ma jakieś dziwaczne kaprysy. Na spotkaniu ze mną zjawił się w masce, rozumiesz mnie? I zmieniał
głos. Czubek jakiś. Co o nim wiesz?
Tom zmarszczył brwi, otworzył usta, znów je zamknął
i rozłożył ręce.
– Nie wiem, o kim mówisz, Wells. W tym miesiącu jeszcze nikogo do ciebie nie skierowałem.
Uniosłem brwi. Dziwne, bardzo dziwne.
– Nikogo?
– Nikogo – powtórzył.
Nie spodziewałem się wiele. Klient nie zdradzałby się przed
Tomem, z którym mogłem się łatwo skontaktować. Ale to było
coś więcej. Gość w ogóle nie spotkał się z Tomem. Trafił do
mnie samodzielnie. Skąd wiedział, jak mnie znaleźć? Istniało
tylko jedno wyjaśnienie. To był ktoś, kto mieszkał w okolicy.
Ktoś, kto mnie rozpoznawał i kogo ja też mogłem rozpoznać,
stąd maska i te sztuczki z głosem. Ale moi kochani sąsiedzi
znali też Toma i wiedzieli, że jest moją skrzynką kontaktową.
Dlaczego więc klient uderzył prosto do mnie?
– Zamawiasz coś? – zagaił Tom. – Wiesz, ludzie czekają.
Cóż, przemyślę to później.
– Dla mnie to, co zwykle. Plus zestaw dziecięcy.
– Tylko jak najmniej syfiasty – zastrzegł sobie drobiazg.
– Coś wymyślimy. – Tom mrugnął do niego. – Wybrałeś
już zabawkę?
Genialne dziecko intensywnie wpatrywało się w wystawione pluszaki made in China.
– Weź pierwszą lepszą. – Machnąłem ręką. – Co za różnica.
– Cicho.
– Nie cichaj mnie, gnojku.
– Daj mi się skupić.
Założyłem ręce i zacząłem przytupywać.
– Mam skoczyć do przodu i sprawdzić, którą weźmiesz?
– Wtedy wezmę inną.
– To tak nie działa.
– Nie obchodzi mnie, jak to działa – odparł z pełną
powagą. – To moja decyzja.
W końcu wybrał swojego potworka i ruszyliśmy do domu
z tym, co on niechętnie nazywał jedzeniem. Z jakiegoś powodu przez całą drogę zastanawiałem się, czy wybrałby innego
pluszaka, gdybym wtedy zobaczył jego obecny wybór
i powiedział mu o tym.
Trzeciego dnia wpadła do nas Ewa. Ujrzawszy dzieciaka
kończącego „Wehikuł czasu”, przeraziła się.
– Ja go nie zmuszam – zapewniłem. – To jego wybór. Podobno mu się podoba.
– Podoba? – powtórzyła. – To nie kwestia gustu!
– A czego?
– Higieny!
Na to nie znalazłem żadnej bystrej odpowiedzi.
– Pardon? – spytałem. – Higieny?
– Tak, higieny!
– Może się nie znam na dzieciakach, ale jaki związek
z higieną ma wybór lektury?
– Jakiej lektury? Mówię o jego ubraniu!
Spojrzałem na małego. Nie widziałem niczego złego w jego
stroju. Zresztą to samo miał na sobie wczoraj i przedwczoraj.
Wtedy Ewa jakoś nie...
– Aha…
Wojciech Klimkowicz
opowiadania
Ewa odepchnęła mnie i stanęła przed młodym Chance`em.
– Młody człowieku – zagrzmiała. – Czy twoja mama nie
uczyła cię, żeby zmieniać codziennie bieliznę?
Uniósł wzrok znad książki.
– Chronologicznie rzecz biorąc, nie, jeszcze nie uczyła –
odparł.
Prawie zachichotałem. Dokładnie tak odpowiedziałbym na
jego miejscu. Ewa zauważyła moje rozbawienie i wycelowała
we mnie palcem wskazującym.
– To nie jest śmieszne!
– Mężczyźni to brudasy, Ewi – powiedziałem. – Pogódź
się z tym.
– Ale to w kuchni to już była przesada – wtrącił młody.
– Nikt cię nie pyta o zdanie.
Ewa zacisnęła dłonie w pięści.
– W tej chwili skocz i przynieś mu zapas ubrań na zmianę!
Więc skoczyłem. Była to zresztą dobra okazja, aby dowiedzieć
się czegoś więcej o Chance`ach. W końcu musiało być coś, co
czyniło ich potomka wartym tak astronomicznej sumy, a fragmenty tajemnicy mogłem poznać właśnie tutaj, w ich domu.
Ponownie wykorzystałem Kartę, tym razem jednak
lądując kilka minut wcześniej.
– Mam klucz. – Dzieciak z jakiegoś powodu zabrał się ze mną.
– Nie próbuj uciekać – zastrzegłem, trzymając go za rękę,
by w każdej chwili móc z nim wrócić do siebie.
– Nie spróbuję – odparł spokojnie i otworzył drzwi.
Weszliśmy do środka, a ja zamknąłem za nami drzwi na
klucz, tak jak zastanę je za chwilę. Byłem jednak pewien, że
choćbym tego nie zrobił i tak okazałoby się, że funkcjonują
na zatrzask albo po prostu by się zacięły. Nie wszedłem do
środka, gdy zjawiłem się, by porwać młodego, więc nie miały
prawa otworzyć się teraz.
– Nie masz czasami ochoty zrobić coś, co się nie stało? –
zapytał junior, jakby wiedząc, o czym myślę.
– Nie macie alarmu? – Zignorowałem go.
– Teoretycznie mamy. – Prowadził mnie do swojego pokoju. – Ale zaczyna wyć, gdy tylko wejdzie się do domu, nawet nie ma czasu, by go wyłączyć. Sąsiedzi się skarżyli. Więc
nie włączamy.
Jego pokój przypominał bibliotekę. Chyba naprawdę
wolał czytanie od telewizji. Cóż, brawa dla niego.
Podeszliśmy do jedynej w pokoju szafki, po czym gospodarz zaczął wyciągać, co trzeba.
– Ewa to twoja żona? – zapytał w pewnej chwili.
Gdybym sączył teraz jakiś napój, mógłbym opluć go,
w bardzo kreskówkowy sposób okazując zaskoczenie. Ale
nie sączyłem, więc tylko wytrzeszczyłem na niego oczy.
– Co? Nie!
– Narzeczona?
– Nie!
– Dziewczyna?
– O co ci chodzi?
– Nie jesteście parą?
– Jesteśmy partnerami. Współpracujemy. – Wzruszyłem
ramionami. – Tylko tyle.
– Dlaczego?
– Słuchaj, genialny bachorku. Nie wystarczy często
spotykać się z kobietą, żeby automatycznie zostać jej…
– Ale ona cię lubi, nie? W sensie kocha.
Zmarszczyłem brwi. Nie podobała mi się ta rozmowa.
Genialne dziecko
– A ja myślę, że jesteś trochę za mały na takie duże słowa,
wiesz? Bierz ciuchy i spadamy.
Młody chciał chyba drążyć temat, ale wtedy rozległo się
pukanie do drzwi. Już przyszedłem. Co oznacza, że wtedy
dom wcale nie był pusty… Podróże w czasie komplikują
pewne sprawy.
– Okej, tyle mi wystarczy. – Dzieciak położył małą kupkę
ubrań na podłodze obok siebie.
– No, to bierz je i spadamy.
– Jeszcze nie.
Zamarłem.
– Słucham? – powiedziałem.
– Nie zabrałem się z tobą, żeby wziąć te ciuchy – odparł
stanowczo. – Wciąż wisisz mi dwie paczki Gorremów, które
za chwilę zostawię przed domem. Czekoladę mogę ci oddać.
Nie wierzyłem własnym uszom.
– Chyba żartujesz? Chodzi ci tylko o to?
– Zapłaciłem, należy mi się.
– To kpiny.
Nachyliłem się, by samemu wziąć jego ubrania, ale wtedy
wyrwał mi się buntowniczo.
– Dla ciebie też będzie lepiej, jeśli wezmę tę siatkę – powiedział.
– Nie mam apetytu – warknąłem, próbując złapać go znowu.
– Poczekaj! – Odskoczył. – Nie rozumiesz? Jeśli odkryją,
że zniknąłem, a została tylko siatka z moimi zakupami, mogą
zacząć śledztwo. Skąd wiesz, czy nie dysponują środkami,
które mogłyby do ciebie doprowadzić?
Zawahałem się przez krótką chwilę.
– Skoki w przeszłość są niemożliwe – zauważyłem. –
Tego jestem pewien. Nie będą mnie ścigać.
– Mam na myśli obecnego ciebie. Z moich czasów.
Mierzyłem go lodowatym wzrokiem. Może miał rację? Badania nad fenomenem podróży w czasie pędziły w zawrotnym
tempie… A ja mogłem zostawić odciski palców na klamce...
Wtedy wydarzyło się coś nieprawdopodobnego. Usłyszałem kroki i w progu stanął… on.
– Johnny ma rację. – Miał na twarzy tę samą uśmiechniętą
maskę i mówił tym samym zniekształconym głosem. – Lepiej
zrobicie, jeśli zabierzecie tamtą siatkę.
Jestem pewien, że wyglądałem wtedy bardzo głupio,
patrząc na swojego klienta wytrzeszczonymi oczami, z szeroko
otwartymi z zaskoczenia ustami. Próbowałem coś wykrztusić,
ale zanim zdołałem wyartykułować cokolwiek zrozumiałego,
on pstryknął palcami i rozpłynął się w powietrzu.
Dzieciak zdążył się już wykąpać, przebrać i wziąć za te
swoje chipsy, a ja wciąż próbowałem ułożyć sobie w głowie
to wszystko. Ochłonąwszy tylko trochę, zorientowałem się,
że klient za osiem lat nie był tym samym, którego spotkałem
w nocy w autobusie. Był wyższy, starszy. Minęło kilka lat.
I najwyraźniej w ciągu tych kilku lat on sam nauczył się
podróżować w przyszłość. Nie wiedziałem, czy znikając,
przeniósł się do przodu, czy wrócił nieco do tyłu, ale na samą
myśl o tym dostawałem kręćka. Gość był bogaty, dziwaczny
i tajemniczy. Niczego nie rozumiałem.
– To naprawdę nie jest normalna robota – jęknąłem,
opierając czoło o blat biurka. – Myślałem, że faceta rozgryzę,
ale chyba gdyby nie cały ten majątek, rzuciłbym to w diabły.
– Przesadzasz. – Ewa wzięła kolejny kawałek czekolady
z przyszłości. – Po prostu zajmuj się Johnnym do przyjścia
klienta. Wtedy będziesz mógł wypytać go, o co chcesz.
61
opowiadania
Dlaczego wszyscy wcinali słodycze, jakby nigdy nic?
– A gdy uzyskam satysfakcjonujące odpowiedzi, oddam
mu dzieciaka i nastanie święty spokój – mruknąłem. – Pewnie masz rację.
A jednak taka bezradność wywoływała we mnie frustrację.
– Oddasz? – Ewa spojrzała na mnie uważnie, jakby
szukając czegoś w moim wyrazie twarzy.
– Co?
– Pytam, czy oddasz Johnny`ego.
– A dlaczego nie?
– No wiesz… To dziecko.
Zamrugałem.
– Chwila, Ewi, co masz na myśli?
– Kto wie?
– To nie pierwszy bachor, którego dostarczyłem klientowi
z przyszłości. Do licha, było ich całe mnóstwo! I chyba nie
wyglądałem na rozdartego, odbierając pieniądze, tak czy nie?
Ewa milczała. Teraz patrzyła już nie na mnie, lecz na małego.
– A może to ty masz jakieś wątpliwości? – Czułem
narastającą irytację. – O to chodzi? Smarkacz ci instynkt
macierzyński włączył? Wolisz przytulanie i bajeczki od
usuwania wspomnień? – Nie podobał mi się sposób, w jaki
patrzyła na tego bachora. – Spójrz na mnie. Ewi, cholera,
co z tobą?! Zobaczysz, że za tydzień będziemy już kupować
willę, nawet nie pamiętając o tym gnojku! Słyszysz? Ewi,
mówię do cie…
Wtedy mnie uderzyła. Otwartą dłonią w twarz. Zdążyłem
tylko zobaczyć łzy na jej policzkach, zanim wybiegła,
trzasnąwszy drzwiami.
Przez dłuższą chwilę trwałem w osłupieniu. Potem
dotknąłem niewątpliwie zaczerwienionego policzka.
Co do diabła?
Sen wcale mi nie pomógł. Czwarty dzień spędziłem
jak gorączkujący alkoholik. Snułem się z kąta w kąt, nie
orientując się, która godzina ani jak się nazywam. Nie
potrafiłem trzeźwo myśleć. Ledwie zauważałem dzieciaka,
który chyba się o mnie martwił. Albo po prostu sępił o jedzenie i uwagę. Pamiętam, że raz chyba przyszło mi do głowy,
że coś jest nie tak, ale zaraz znów wylądowałem na jakiejś
chorej karuzeli pytań bez odpowiedzi i bodźców, których mój
mózg nie dawał rady przetwarzać, a w których co jakiś czas
pojawiał się zarówno młody Chance, jak i Ewa.
Dopiero gdy obudziłem się dnia piątego, zrozumiałem,
co się stało. Zachowywałem się jak gorączkujący alkoholik,
bo wypiłem za dużo, a sądząc po zimnym okładzie na czole,
miałem także wysoką temperaturę. Wszystko się zgadzało.
Mały zawiadomił wczoraj Ewę, nie wiem jak. Razem próbowali mi pomóc. Naprawdę było ze mną źle, jeśli miałem taki
mętlik we łbie. Zazwyczaj cieszyłem się końskim zdrowiem.
– Obudziłeś się? – zapytał junior i natychmiast się
zorientowałem, że boli mnie głowa.
– Ała – jęknąłem. Czułem się paskudnie.
– Czyli tak?
– Cicho… – wymruczałem. W gardle miałem pustynię.
– Masz kaca? – dopytywał się. – Nie byłbym zaskoczony.
Nie odpowiedziałem i chyba zrozumiał, bo zamilkł.
A może po prostu nie usłyszałem, ponieważ znowu zasnąłem.
Ocknąłem się wieczorem, sądząc po widoku za oknem.
Wciąż nie czułem się najlepiej, ale przynajmniej byłem przy-
62
tomny, a ból głowy ustąpił. Chyba puściła też gorączka.
Zerknąłem na zegarek. Dochodziła jedenasta.
Zwlekłem się z łóżka i ciągnąc nogami po podłodze,
odwiedziłem kuchnię. Przez chwilę zastanawiałem się, czy może
mam jeszcze omamy, ale w końcu stwierdziłem, że Ewa musiała
tu zrobić niemałe porządki. Być może razem z dzieciakiem.
Przebiegło mi przez myśl, że obojgu niełatwo będzie podziękować.
Z Ewą miałem teraz nieźle na pieńku, a junior… Cóż, junior też
nie darzył mnie sympatią, z wzajemnością zresztą.
Właśnie odetchnąłem po wypiciu rekordowej ilości wody
mineralnej za jednym podejściem, gdy przydreptał ubrany
w pidżamę dzieciak.
– Jak tam? – zapytał, przecierając oczy.
Odetchnąłem głęboko.
– Bywało lepiej – odparłem. – Ale też znacznie gorzej,
o ile dobrze kojarzę te dwa dni.
– W lodówce jest sporo pizzy. – Wskazał ręką.
– Zamówiłeś pizzę?
– Ewa zamówiła.
No tak, Ewa… Wymruczałem coś pod nosem.
– Co mówisz? – zapytał.
– Nic – burknąłem, ale zaraz się zreflektowałem. – To
znaczy… dzięki.
Dziwnie mi to słowo leżało w gardle. Znów złapałem za
butelkę lekko gazowanej, jakby mogło to jakoś pomóc.
Mały Chance uśmiechnął się.
– Nie ma za co.
Spoglądałem na jego uśmiechniętą dziecięcą twarz i przez
krótką chwilę rozumiałem, dlaczego to Ewa miała rację, a nie ja.
– Nie spałeś?
Usiadł na kanapie, ziewając.
– Nie – odparłem, nie przerywając stukania w klawiaturę
laptopa.
– Co robisz?
– Myślisz, że to twoja sprawa?
Nie odpowiedział, burknął coś tylko pod nosem i wstał.
– Piszę – powiedziałem.
– Powieść?
– Na to wygląda.
– Jesteś pisarzem?
– Kiedyś chciałem być. Dawno temu.
– Mój tata jest pisarzem – poinformował.
Uśmiechnąłem się półgębkiem.
– Może poprawiałem jakąś jego książkę. Albo będę
poprawiał. Wydaje w Horyzoncie?
– Jesteś korektorem?
Potwierdziłem.
– Nie pisarzem? – upewnił się.
– Nie.
– To dlaczego piszesz?
Odchyliłem się na krześle, przeciągnąłem i spojrzałem
w sufit. To było bardzo dobre pytanie. Sam nie bardzo
znałem odpowiedź. Była noc, a ja dopiero się obudziłem po
jakichś dwudziestu czterech godzinach nieprzytomności.
Miałem czas, ale nic do roboty. Dysponowałem całym
mnóstwem forsy. Potrafiłem przenosić się w czasie. Ale nie
wykorzystałem ani pieniędzy, ani swoich niezwykłych
umiejętności. Zamiast tego usiadłem przed komputerem
i zacząłem wystukiwać jakąś skleconą naprędce fikcyjną
historię. Dlaczego?
Wojciech Klimkowicz
opowiadania
– Nie mam pojęcia – przyznałem.
Junior wyszczerzył mleczaki.
– Bo zwyczajnie chcesz pisać – rzekł. – Bardziej niż
skakać bez sensu po przyszłości jak po kanałach telewizora
albo zastanawiać się, jaką i gdzie postawisz sobie willę.
Milczałem, a on skierował się do kuchni.
– Sorry za tamto – mruknąłem pod jego nieobecność.
Cicho, na próbę. Jak o mnie świadczył fakt, że nie byłem
przyzwyczajony nawet do kolokwialnej wersji przeprosin?
Po chwili przyniósł sobie z kuchni odgrzany w mikrofalówce kawałek pizzy z szynką.
– Okropnie niezdrowe – mruknął – ale od czasu do czasu, trudno.
– Czy gdybym ci wtedy powiedział, że weźmiesz tę
zabawkę, wziąłbyś inną? – zapytałem.
Uniósł na mnie zdumiony wzrok.
– Co?
– Pytam, czy gdybym wtedy, w Maku, skoczył w przyszłość
– powtórzyłem – i powiedział ci, którą zabawkę weźmiesz do zestawu… Czy wtedy wziąłbyś inną? Czy naprawdę wziąłbyś inną?
Dlaczego miałem wrażenie, że to takie ważne?
Przez chwilę milczał, przyglądając mi się uważnie.
– Co widziałeś? – zapytał w końcu.
Nie wiem, skąd wiedziałem, co miał na myśli. Chyba
w pewnym sensie od dawna czekałem na to pytanie. Nie
miałem też pojęcia, dlaczego omawiam takie sprawy z siedmioletnim dzieciakiem.
– Ewę – odpowiedziałem. – Za rok. Z jakimś innym facetem.
– Wybrałbym inną – stwierdził natychmiast. – Znaczy
zabawkę. Naprawdę.
Uśmiechnąłem się. Zapisałem otwarty dokument,
zamknąłem laptopa i szybkim ruchem gwizdnąłem mu pizzę.
– Hej! – wykrzyknął.
– W takim razie… – Przełknąłem pierwszy kęs. – Ja też
„wybiorę inną zabawkę”.
Uciekając przez cały dom z jego śniadaniem, śmiałem się
w głos. Co za ulga.
Mam wybór.
Siódmego dnia do moich drzwi zapukał klient.
– Nie wstydzi się pan tak paradować po mieście w masce? – zapytałem, mimochodem spostrzegając, że to znowu ta
młodsza wersja, z autobusu.
– Pokazując twarz, mógłbym wywołać zbędne zamieszanie – odparł zmienionym sztucznie głosem. – Ma pan
Johnny`ego Chance`a?
Skinąłem głową.
– Od tygodnia? – dopytywał się.
– Tak.
– I opiekował się pan nim osobiście przez ten czas?
Przytaknąłem.
– I co pan sądzi?
Tego pytania nie przewidziałem. Uniosłem jednak tylko
spokojnie brwi.
– Co ma pan na myśli?
– Słyszałem, że miał pan zamiar rozgryźć tajemnicę mojego zainteresowania tym chłopcem.
– Słyszał pan?
– Słyszałem.
– Od kogo?
– Mogę wejść?
Genialne dziecko
Zmrużyłem oczy. Gość był podejrzany. Nie wiedziałem,
co potrafił, kogo miał na swoje skinienie, ani co planował. Ale
już postanowiłem, że do transakcji nie dojdzie. Wpuściłem
go więc, gotów zareagować w każdej chwili. Przede wszystkim miałem ochotę ściągnąć mu z twarzy tę głupawo
uśmiechniętą maskę.
– Od kogo to słyszałeś? – powtórzyłem, przechodząc na
śmielsze „ty”. Rzadko byłem na „ty” ze swymi klientami, ale
w jego przypadku mogłem się szarpnąć. W końcu miał być
już ostatnim.
Z zainteresowaniem rozejrzał się po moim przedpokoju.
– Całkiem przyjemnie tutaj – skonstatował, jakbyśmy
rozmawiali o pogodzie.
– Odpowiadaj.
– Od Ewy.
Zacisnąłem dłonie w pięści. Tak też sądziłem. W końcu
tylko Ewa mogła wiedzieć.
– Co jej zrobiłeś? W zależności od twojej odpowiedzi
mogę walnąć cię w twarz albo…
– Nie walnąć? – podpowiedział.
– …albo kopnąć. – dokończyłem. – Albo i to, i to. Gadaj.
Uniósł dłonie w uspokajającym geście, który nie uspokoił
mnie ani trochę.
– Nic jej nie zrobiłem – zapewnił mnie. – Współpracujemy
od lat.
– Chrzanisz – prychnąłem. – To ja współpracuję z nią od lat.
– To też prawda.
– Żadne „też” – warknąłem. – Ja i tylko ja współpracuję
z nią od lat.
Wtedy zdjął maskę, pod którą ujrzałem jego prawdziwy
uśmiech.
– Przecież to właśnie powiedziałem – rzekł drugi ja.
Pięć lat temu po raz pierwszy złamałem swoje postanowienie, by nie podglądać własnej przyszłości. Miałem poważne
wątpliwości, czy dobrze zrobiłem, przyjmując pierwsze zlecenia na sprowadzanie ludzi. Razem z Ewą rozmawialiśmy
o tym bardzo długo, ale kiedy podobne zamówienia zaczęły
przeważać nad innymi, dyskusje przestały wystarczać.
Wykonałem zatem skok do przodu w poszukiwaniu samego siebie. I szybko się znalazłem, jako że do tamtego czasu
najwyraźniej zdobyłem niezłą sławę.
Do swego ówczesnego czasu powróciłem zdruzgotany.
Wystarczyło mi pięć lat, by zupełnie porzucić jakiekolwiek
zasady. Liczyły się tylko pieniądze. Klientów traktowałem
z wyższością, a policję miałem za nic. Byłem przekonany o swej
wyższości nad kolegami po fachu. Porwane przez siebie osoby
określałem bez mrugnięcia okiem mianem „obiektów zlecenia”
i nawet w stosunku do Ewy zachowywałem dziwny dystans.
Nie mogłem, nie chciałem w to uwierzyć, jednak mój
wewnętrzny sprzeciw na nic by się nie zdał. Tutaj potrzebne były działania. Już wtedy zaczynałem wierzyć, że zmiana
przyszłości jest niemożliwa z perspektywy teraźniejszości.
Dlatego też, choć planowałem zrobić wszystko, by nie
dopuścić w sobie do takich strasznych zmian, wraz z Ewą
obmyśliłem plan awaryjny.
Chciałem zmienić tego przyszłego siebie, stając się jego
klientem. Musiałem złożyć zamówienie na kogoś, kto zdoła
go odmienić. Osobiście myślałem o Ewie z przyszłości – była
w końcu najbliższą mi osobą i to nie miało prawa się zmienić.
Ale sama Ewa miała lepszy pomysł.
63
opowiadania
Przedziwne wrażenie – rozmawiać z osobą, którą będziesz
za pięć lat.
– Pan Wells, zgadza się?
– Wystarczy Wells – odparł. – Kto, kiedy, gdzie i za ile?
Ależ byłem konkretny.
Noc w pustym autobusie była jednym z tych pomysłów,
na które ku mojemu rozczarowaniu nigdy nie wpadł
żaden z moich klientów. Zrobiłem sobie tę przyjemność
sam, jeden jedyny raz zabierając w przyszłość Ewę, jako że
potrzebowałem kierowcy. Za to kupiona naprędce maska
zrobiła na przyszłym mnie fatalne wrażenie. A gdy usłyszał,
że zniekształcam sobie głos, zobaczyłem na jego twarzy, że
wziął mnie za jakiegoś czubka. Szybko jednak skłoniłem go
do zmiany zdania, prezentując wykonaną niby to nie przeze mnie Kartę oraz oferując astronomiczną kwotę. Kwotę,
na którą składały się niemal wszystkie moje dotychczasowe
zarobki, a więc ponad rok zleceń. A on się jeszcze wahał!
Najwyraźniej przez te pięć lat stałem się dość chciwy. Albo
nadmiernie podejrzliwy.
Następny krok był dość ryzykowny, ale chciałem upewnić
się, że całość przebiegnie zgodnie z planem. Skoczyłem więc
do dnia, w którym Johnny zniknie w swojej przeszłości,
a mojej przyszłości, i udając jakiegoś pijaczka, usiadłem nieruchomo w cieniu budynku naprzeciwko domu Chance`ów.
Ku memu zdziwieniu przyszły ja, który pojawił się
na ścieżce, trzymał już Johnny`ego za rękę. W drugiej
zobaczyłem dobrze mi znajomą maskę. Mały otworzył drzwi
i wpuścił do środka Wellsa, sam natomiast przeszedł przez
ulicę i podszedł do mnie.
– Hej – powiedział po prostu.
– Hej, Johnny. – Byłem dość skonfundowany. – Co jest grane?
Uśmiechnął się.
– Kiedy przybyliśmy tu po raz drugi, żeby wziąć dla mnie
jakieś ubrania, spotkaliśmy dorosłego gościa w masce… No
więc teraz, już po wszystkim, musisz nas spotkać.
– Brzmi skomplikowanie.
– Jest skomplikowane. Weź mnie schowaj, zaraz się
będzie działo.
Skulił się za mną.
Przed domem Chance`ów ponownie pojawił się starszy ja z Johnnym. Mały otworzył drzwi i weszli do środka.
Zauważyłem, że tamten ja nie puszczał ręki Johnny`ego.
– Sądzisz, że będę chciał ci uciec – wyjaśnił ten Johnny,
który siedział za mną. – Teraz uwaga...
Przed domem zmaterializował się kolejny ja, bliźniaczo podobny do poprzednich dwu. Rozejrzał się czujnie, ale na szczęście
nie znalazł mnie godnym swej uwagi. Podszedł do drzwi i zapukał.
Gdy czekał na odpowiedź, której nie otrzymał,
zorientowałem się, że na tym planie czasowym znajduję się
jednocześnie ja z czterech różnych czasów. Pięciu, jeśli liczyć
obecnego mnie. A także trzech Johnnych. Całe te podróże
w czasie potrafiły przyprawić o ból głowy.
Ulicą nadszedł kolejny Johnny, trzymając w dłoni siatkę
z zakupami. Najwyraźniej ja porywacz miałem szczęście;
mały sam zaczął rozmowę. Nastąpiła wymiana grzeczności,
uścisk dłoni… i wtedy zniknęli obaj. Zostały tylko słodycze,
bo podejrzewałem, że to właśnie kryło się w reklamówce.
Po chwili drzwi uchyliły się i wyjrzał z nich kolejny Johnny, tym razem ciągnąc za rękę trzymającego jakieś ciuszki
i bardzo czymś zszokowanego mnie.
64
– Właśnie spotkaliśmy tamtego zamaskowanego ciebie
– wyjaśnił mi szeptem Johnny zza moich pleców. – On już
zniknął w środku, więc nie masz na co czekać, jakby co.
Mały złapał siatkę i zniknął wraz z tamtym mną.
– Chwilkę. – Wszyscy przybysze z przeszłości wrócili do
siebie, mogłem więc wstać i wyprostować się. – A więc tamten ja z maską zostawił cię tutaj?
Johnny skinął głową.
– W końcu to są moje czasy – stwierdził. – Za to widzę, że
ty jesteś z bardzo dawna.
– Patrząc z twojej perspektywy, na pewno – przyznałem.
– W tej chwili, niech pomyślę… Jakieś czternaście lat wstecz.
– Nieźle. A teraz dokąd się wybierasz?
– Do siódmego dnia – odparłem, demonstrując własną
uśmiechniętą maskę. – Muszę wszystko wyjaśnić tamtemu głupkowi.
Johnny zamyślił się.
– A czy mógłbyś skoczyć po drodze jeszcze gdzieś… kiedyś?
– zapytał. – Myślę, że jest ktoś, kogo powinieneś spotkać...
Siedziałem na krawężniku w jednej z okolicznych ciemnych uliczek. Ewa stała przede mną i wciąż się wahała.
– Jesteś pewien? – Przeciągała to, jak tylko mogła. – Na
pewno wszystko poszło jak trzeba?
Uśmiechnąłem się.
– Poszło bezbłędnie – odparłem. – Johnny naprawdę chwycił
przyszłego mnie za serce. Żałuj, że mnie nie widziałaś, gdy
zobaczyłem, że to ja sam jestem tym zamaskowanym klientem.
– Brzmi to dość skomplikowanie.
– Nawet nie masz pojęcia.
– I wystarczył tydzień?
– Chyba zrobiłem się dosyć chciwy do tamtego czasu. Nawet mając wszystkie te pieniądze, nie zdołałbym wytargować
więcej. Wyobraź sobie, że on… czyli ja… tę forsę koniec
końców wziął. Musimy teraz wszystko zaczynać od zera.
Ewa westchnęła.
– A zatem chyba powinnam skasować też nasze dotychczasowe osiągnięcia, tak? – zapytała.
Przytaknąłem.
– Naszą trwającą już od ponad roku działalność zaczynamy dopiero jutro – powiedziałem i spojrzałem na nią z troską.
To właśnie do niej należała najtrudniejsza część całego
przedsięwzięcia. Ze wszystkich naszych planów nic by nie
wyszło, gdybym o całej sprawie pamiętał w przyszłości.
Konieczne więc było, abym ja sam poddał się usunięciu
wspomnień na ten temat. Co to oznaczało w praktyce? Otóż
znaczyło to, że Ewa będzie musiała przez pięć lat ukrywać
przede mną prawdę i obserwować, jak stopniowo staję się
kimś zupełnie innym. Kimś, na kogo ja sam nie mogłem
patrzeć i kimś, kto traktować ją będzie z chłodem i dystansem… Wiedziałem, że będzie jej bardzo ciężko.
A Ewa mnie kochała.
Nigdy nie powiedziała tego wprost, ale sam nasz plan był
tego dowodem. W końcu nie mogąc wiedzieć zupełnie
nic o przyszłości nas obojga, zaproponowała, aby o pomoc
zwrócić się do naszego przyszłego syna. Wierzyła w jego istnienie, co świadczyło o jej wierze we mnie. W nas.
– Będzie małym geniuszem – poinformowałem ją z uśmiechem. – I będzie miał twoje oczy.
– Też coś – prychnęła, nieudolnie usiłując sprawiać
wrażenie niewzruszonej. – Tylko tyle masz mi do powiedzenia na sam koniec?
Wojciech Klimkowicz
opowiadania
To było pożegnanie. Żadne z nas nie wiedziało dlaczego.
A jednak czuliśmy to. Położyła dłonie na mojej głowie.
– Przywrócisz mi wspomnienia, gdy tylko wszystko się
skończy, Ewi – przypomniałem. – Czyli właściwie widzimy
się za pięć lat.
Jej ręce zaczęły drżeć. Plan wchodził w ostatnią fazę.
– Ewi… – Położyłem swoje dłonie na jej dłoniach. –
Jakkolwiek będę się zachowywać, cokolwiek będę mówić,
pamiętaj, że to wciąż ja. A ja, choćbym sam miał o tym
zapomnieć, nie przestanę cię kochać, Ewi.
Łzy popłynęły po jej policzkach.
– Tak rzewna gadka nie jest w twoim stylu – chlipnęła. –
Ale dzięki. Będę to sobie powtarzać. I ja ciebie też.
Chwilę później zapomniałem.
Tuż po zniknięciu mojego „klienta”, zjawiła się Ewa.
Spoglądała na mnie z pewnym niepokojem, ale także
z ogromną nadzieją w oczach, które miał odziedziczyć Johnny. Uśmiechnąłem się nieporadnie.
– No, to zagiąłem samego siebie – powiedziałem. – Chyba już czas, żebym wszystko sobie przypomniał?
Położyła dłonie na mojej głowie.
– Najwyższy – przytaknęła ze ściśniętym gardłem.
Gdy po chwili mały zszedł po schodach, złapałem go
i uścisnąłem mocno.
– Ała! – krzyknął. – Co ty wyprawiasz?!
– Dziecko nie ma prawa kwestionować zachowań rodziców!
Spojrzał na mnie uważnie.
– O, patrzcie go, teraz sobie przypomniał. A gdzie „kurduplu” i „pasożycie”?
– Z szacunkiem do ojca, smarku. – Zacząłem szarpać jego
czarną czuprynę. „Typowo Wellsowskie geny”, coś takiego!
– Zostaw mnie, Wells! – Odskoczył i skrył się za Ewą. Nie na
długo, bo zaraz rzuciła mi się na szyję, nie mogąc dłużej tłumić
płaczu z mieszaniny szczęścia, ulgi i być może czegoś jeszcze.
– Żaden Wells – zaprzeczyłem. – Natychmiast zmieniam
nazwisko na Chance, rzucam cały ten interes w diabły i zostaję
pisarzem! Coś czuję, że będę też musiał na jakiś czas zmienić
image, w końcu mój wygląd jest dość powszechnie znany.
I gdy tylko to powiedziałem, zrozumiałem, kogo
widziałem u boku Ewy w przyszłości...
Pamiętam. Zgodnie z życzeniem Johnny`ego, odwiedziłem
wtedy także trzeci dzień z tamtego niezwykle ważnego tygodnia. Jak się okazało – słusznie. Ewa wybiegła z mojego przyszłego domu w fatalnym stanie. Cokolwiek
powiedziałem, musiało to być naprawdę okropne. Rzuciłem
się za nią i dogoniłem… Jednak cokolwiek zaszło wtedy
między nami, do dziś pozostaje słodką tajemnicą Ewy, która
przywracając mi wspomnienia, umyślnie pominęła ten fragment. Zawsze gdy ją o to pytam, uśmiecha się tylko uroczo.
– Kocham cię, wiesz? – mówi wtedy i śmieje się, widząc,
jak zachodzę w głowę, kiedy próbuję sobie przypomnieć.
Wojciech Klimkowicz
Pomimo ukończonych dwudziestu lat uparcie pozostaje dzieckiem. W przerwach pomiędzy snem a książką czyta
mangę i walczy z niską samooceną. Okazjonalnie studiuje psychologię i pisze opowiadania, z których jakieś 5%
kończy. Mimo to jest dwukrotnym finalistą Horyzontów
Wyobraźni i publikował już w Qfancie („Naiwniak”) oraz
Esensji („Ex aequo”). Na co dzień pochodzi z Lublina, choć
posiada też obywatelstwo Weryfikatorium i jest członkiem
Ligi Piszących Dżentelmenów.
Opowiadanie „Genialne dziecko” zdobyło nagrodę
specjalną Stefana Dardy w trzeciej edycji konkursu Horyzonty Wyobraźni.
MY JUŻ LUBIMY.
A TY?
DOŁĄCZ DO NAS!
Lubię 65
To
Galeria
Darek Kocurek
Mysłowiczanin, obecnie mieszka i pracuje w Katowicach. Grafiką komputerową zajmuje się od początku lat
90. Większość jego prac oscyluje wokół szeroko pojętej fantastyki, horroru i postapokaliptycznych pejzaży. W swoich
pracach zwykle łączy grafikę 2D z fotomontażem.
Tematyka prac wynika z zainteresowań, jak również
z faktu, iż współpracuje z polskim i holenderskim fanclubami Stephena Kinga oraz z kilkoma polskimi wydawnictwami, dla których projektuje okładki o tego typu tematyce.
Wiele jego prac to inspiracje muzyczne.
Grafiki Darka wielokrotnie publikowane były w polskich
i zagranicznych czasopismach. Ma na koncie kilka wystaw
indywidualnych krajowych, wystawę grafik związanych
z twórczością Stepena Kinga w Holandii a także udział
w wystawie grupowej w Rosji.
Czytelnikom Qfantu znany m.in. z okładek książek Stefana Dardy i Magdaleny Kałużynskiej.
Więcej prac Darka można obejrzeć na stronie
www.darekkocurek.com
66
Darek kocurek
galeria
Galeria
67
galeria
68
Darek kocurek
galeria
Galeria
69
galeria
70
Darek kocurek
galeria
Galeria
71
galeria
72
Darek kocurek
galeria
Galeria
73
galeria
74
Darek kocurek
galeria
Galeria
75
galeria
76
Darek kocurek
galeria
Galeria
77
galeria
78
Darek kocurek
galeria
Galeria
79
galeria
80
Darek kocurek
galeria
Galeria
81
galeria
82
Darek kocurek
galeria
Galeria
83
galeria
84
Darek kocurek
galeria
Galeria
85
kącik wUjka zło
Kącik Wujka Zło
Oskar Jach
WUJEK ZŁO aka Oskar Jach.
Urodzony w latach osiemdziesiątych i mieszkający od
zawsze w Krakowie, optymistycznie nastawiony do życia
pożeracz literatury.
Uzależniony do granic wytrzymałości od kofeiny,
nikotyny i filmów porno, miłośnik horrorów (szczególnie
z lat 80. i 90.). Meloman ze słabością do ciężkich brzmień
i Franka Sinatry. Lubi czekoladę (dawkowanie wskazane: dwie tabliczki naraz) i placki ziemniaczane z sosem
myśliwskim. Za te ostatnie przehandlował w 1998 roku
kolekcję alabastrowych piesków i ćwiartkę duszy.
Warto
przeczytać!
Krzysztof Kotowski
„Kapłan”
Na półce w antykwariacie #1
(Cykl o książkach świetnych acz nieco zapomnianych)
Robert Sheckley
„Królestwo Bogów”
[Wydawnictwo Amber, 1999]
Artur Fenn, doktor mitologii porównawczej, staje w obliczu bankructwa. Uratować go może tylko cud. Jeden z bogów jest gotów pomóc Fennowi w zamian za zaproszenie na
Ziemię. Inne bóstwa postanawiają ukarać człowieka, który
ośmiela się obcować z nieśmiertelnymi.
Tak w skrócie przedstawia się fabuła pełnej śmiechu
opowieści o nieszczęśniku, który jak to zwykle bywa chciał
dobrze, a wyszło nieszczególnie. Sheckley w tej książce nie
tylko pokazuje, że jest niezwykle utalentowanym i zabawnym
pisarzem. Udowadnia również, że na niespełna 200 stronach
można zbudować opowieść wciągającą na maksa i wykreować
niezwykle bogate postaci. Każdy z występujących w książce
bogów jest inny, posiada inne moce i charakter. Każdy jest
na swój sposób inaczej psychicznie zwichrowany, żeby nie
powiedzieć zboczony, każdy z nich chce również czegoś dla
siebie w całej układance. Jak z tym całym bajzlem, który zrzucili mu na barki bogowie, bohater ma sobie poradzić? Ja nie
wiem. Natomiast w książce jest podane rozwiązanie. Zapraszam zatem do poszukiwania tej publikacji! Warto!
Wydawnictwo: Cat Book
Data wydania: Luty 2008
ISBN: 978-83-926468-0-8
Liczba stron: 496
Wymiary: 125 x 200 mm
„Kapłan” to książka, która wciąga. Dodatkowo jest zwariowana. A skoro jest zwariowana i wciąga, no to nie może
być inna niż warta polecenia! Czy próbowaliście kiedyś
wyobrazić sobie mnichów ninja wojujących mieczami na
polskim gruncie? Właśnie ja też nie. Okazuje się, że warto
nie tylko to sobie wyobrazić, ale również przeczytać.
Tym bardziej, że sprawa mnichów ‘08 to tylko początek,
a cała historia skrywa jeszcze większą, niż mogłoby się wydawać,
tajemnicę. Jest to thriller okraszony sporą dozą humoru, który
przybije Was do fotela i nie puści, dopóki nie skończycie czytać.
No, może ewentualnie góra dwa razy, na siku.
86
Oskar Jach
KĄCIK WUJKA ZŁO
Kącik Wujka Zło
87
kącik wujka zło
Z książki na ekran #5
W dzisiejszym porównaniu przyjrzymy się, jak „Dziecko
Rosemary” wypada w dwóch wcieleniach – literackim i filmowym. Zacznijmy od wersji książkowej, której autorem
wbrew żeńsko brzmiącemu (przynajmniej w moich uszach)
imieniu jest pan Ira Levin. Napisał on „Dziecko Rosemary”
w 1967 roku i narobił tą książką sporo bałaganu na rynku
literackim, wzbudzając zarówno zachwyt, jak i obrazę wśród
czytających. Szybko książka doczekała się ekranizacji, której
produkcją zajęło się studio Paramount, a reżyserią sam Roman Polański.
Bohaterami książki są Rosemary i Guy – młode
małżeństwo – którzy wprowadzają się do wymarzonego
domu pomimo ostrzeżeń swego wieloletniego przyjaciela Hutcha. Poznają w nim parę z pozoru miłych i nieco
stukniętych staruszków, którzy niekiedy wręcz niezdrowo
i nachalnie zabiegają o ich przyjaźń. Rosemary nie jest
nastawiona pozytywnie do dziadków, ale po jakimś czasie,
kierując się podszeptami męża, zaczyna spędzać z nimi coraz więcej czasu i jej obawy na jakiś czas odchodzą w cień.
Kiedy Rosemary zachodzi w ciążę, na scenę wkracza doktor
Saperstein, światowej sławy ginekolog, a spirala psychozy
zaczyna się nakręcać. Rosemary zaczyna żyć przekonaniem,
że jest ofiarą spisku sekty satanistów, która chce, by urodziła
dla nich antychrysta. Jak to wszystko się kończy, powinniście
dowiedzieć się sami.
Książka jest horrorem, ale nie znajdziemy w niej sponiewieranych zwłok i flaczków rozsmarowanych na ścianie.
Napięcie i grozę buduje tutaj sposób, w jaki autor prowadzi historię do przodu. Udało mu się uzyskać bardzo
klaustrofobiczną atmosferę, która sprawia, że czytelnik prawie do samego końca ma wątpliwości, czy przedstawiona
historia dzieje się naprawdę czy jest może jedynie wytworem
wyobraźni tytułowej Rosemary, połączonym z fatalną serią
zbiegów okoliczności. Postacie są naprawdę dobrze przedstawione. Dziadkowie, czyli Minnie i Roman, mąż Guy,
sama Rosemary, doktorzy Hill i Saperstein, a także Hutch,
przyjaciel rodziny. Każdy z bohaterów to inna osobowość.
88
Każdy to inny sposób bycia. Wszystkich łączy ta sama akcja, a prawie wszystkich – finał książki (ale o tym sza!). To,
co udało się autorowi, to w moim odczuciu skupienie się na
postaciach ważnych dla fabuły a potraktowanie zdawkowo
tych mniej ważnych. Dobrze poznajemy oba małżeństwa,
całkiem sporo dowiadujemy się o Hutchu i jego rodzinie, ale całą resztę wspominanych w książce ludzi autor
potraktował zdawkowo. Dowiadujemy się o nich tyle, ile
potrzeba, bez zbędnych dłużyzn i fabularnego kombinowania. Ciężki klimat książki płynie po falach sennych majaków,
a gdy trzeba – przekazuje ból tak, by czytelnik również go
poczuł (a przysiągłbym, że z niektórych kartek jedzie nawet
prawdziwą siarką :P).
Jak zatem można się domyślić, książka przypadła mi do gustu.
Jak natomiast na jej tle wypadł film? Zobaczmy...
W rolę małżeństwa wcielili się Mia Farrow i John
Cassavetes. Wybór niemalże doskonały. Dokładnie tak
wyobrażałem sobie tę parę, kiedy czytałem książkę. Dalej Minnie i Roman, również świetnie dobrani. Reszta
postaci – bez zarzutu. Aktorzy wkładają w grę wiele serca
i emocji, więc dobrze oddają uczucia, o których w książce
tylko czytamy. Scenografia? Jest kolejnym elementem doskonale uzupełniającym całość i pokrywającym się z literackim pierwowzorem. Klimat filmu dodatkowo spotęgowany
muzyką Krzysztofa Komedy jest momentami nawet lepszy
niż w książce (która z oczywistych przyczyn nie posiada
ścieżki dźwiękowej) i stopniowo wprowadza widza w świat
majaków (a może nie majaków) Rosemary. W kilku słowach
można powiedzieć, że film to kawał porządnej roboty.
Sprawdza się doskonale zarówno w przypadku widza, który
ogląda go jako ekranizację, jak i wtedy, gdy widz nie czytał
papierowej wersji. Jeśli dodamy do tego cały wachlarz ciekawych wydarzeń związanych z filmem – czyli liczne kontrowersje, podejrzenia o przynależność reżysera do sekty satanistów, psychozę części amerykańskiego społeczeństwa po
projekcji filmu w kinach i inne – jawi się przed nami jeden
z lepszych filmów w historii.
NO WIĘC? KSIĄŻKA CZY FILM?
Co zatem wybrać? Co uważam za lepsze? Cóż, w tym
wypadku moim prywatnym zdaniem lepszy jest film, co
muszę dodać – nie zdarza się często. Książka to bardzo dobra pozycja balansująca gdzieś pomiędzy mocnym thrillerem
a horrorem, którą niezwykle miło się czyta, gdy dodatkowo
puścimy sobie w głośnikach utwór Klementyny Umer pod
tytułem „Kołysanka Rosemary”. Film jednak przemawia
do nas obrazem niezwykłym. Nie ma tu niepotrzebnych
wątków, nie ma podobnie jak w książce zbędnych historii
postaci drugoplanowych, film wiernie trzyma się książki
i niekiedy klimatem nawet ją przewyższa. Dlatego też moim
personalnym faworytem pozostaje adaptacja filmowa, polecam natomiast najpierw przeczytać książkę, a następnie dać
się pochłonąć ekranizacji...
Oskar Jach
KĄCIK WUJKA ZŁO
Kącik Wujka Zło
89
Konkurs
Konkurs
Hej ho!
Przed Wami specjalny konkurs, w którym możecie
wygrać wspaniałe nagrody książkowe ufundowane przez
Instytut Wydawniczy ERICA.
Zadanie I
W zadaniu tym możecie wygrać komplety książek
Bernarda Cornwella. Wszystko, co trzeba zrobić, to jak
najszybciej uporać się z poniższym diagramem i przesłać
nam jego rozwiązanie. W diagramie ukryte zostały 32
imiona celtyckich bóstw i herosów. Imiona te należy
wykreślić, a z pozostałych liter utworzyć hasło-rozwiązanie
(podpowiem, że rozwiązanie jest obcojęzyczne i powiązane
z tematyką diagramu). W zgłoszeniu konkursowym należy
zawrzeć pełną listę znalezionych imion oraz hasło. Przy
każdym imieniu należy podać krótką (1-2 zdania)
notkę o noszącej je postaci. Należy również podać krótką
informację odnośnie hasła.
Na osobę, która podoła zadaniu jako pierwsza, czeka
zestaw książek: „Zimowy Monarcha”, „Nieprzyjaciel Boga”
i „Excalibur”.
Na osobę, która podoła zadaniu jako druga, czeka zestaw
książek: „Panowie Północy” i „Zwiastun Burzy”.
Zadanie II
Ostatnie dni lata przyniosły wreszcie z sobą upragnione
Słońce. W związku z tym postanowiłeś wykorzystać okazję
i udać się nad morze. Słoneczny zachód, ciepło nagrzanego piasku, szum fal przemieszany z mewimi piskami – Raj. W pewnej
chwili, na skraju plaży, dostrzegasz zagadkowe migotanie. Ktoś
zgubił Rolexa? – myślisz. A może coś bardziej wartościowego?
Zaintrygowany, podchodzisz i zauważasz na wpół zakopaną,
wyraźnie wiekową butelkę po rumie. Jolly Roger, rocznik 1677.
1677?! Chwila, jakim cudem tak stary kawał szkła znalazł
się tu, na tej plaży?
Jeszcze większe zdziwienie wywołuje u Ciebie zawartość
butelki – równie stary list i mapa.
Jaką tajemnicę skrywa zagadkowa butelka? Co wydarzy się dalej?
Waszym zadaniem jest napisać na ten temat krótkie opowiadanie. Praca nie powinna przekraczać 5 stron programu
Word (Times New Roman, czcionka 12, format pliku: .doc
lub .docx). Praca musi posiadać tytuł. Nadesłane opowiadania zostaną ocenione komisyjnie przez naszych Redaktorów.
Autor pracy, która zajmie pierwsze miejsce, otrzyma zestaw
złożony z trzech tomów cyklu Zew Nocy: „Wschodzący Księżyc”,
„Całując Grzech” i „Kuszące Zło” autorstwa Keri Arthur.
Osoba, której praca zajmie drugie miejsce, otrzyma
książkę „Carska Roszada” Melchiora Medarda.
Osoba, której praca zajmie trzecie miejsce, otrzyma książkę
„Smolar. Piłkarz z charakterem” Jacka Perzyńskiego.
Zgłoszenia konkursowe należy przesyłać na adres
[email protected]. W tytułach zgłoszeń należy wpisywać
Q#17 – NUMER ZADANIA. Uczestnik konkurs może brać
udział w obu zadaniach jednocześnie.
Termin nadsyłania zgłoszeń na konkurs mija 30 września
o godzinie 23:59.
Wszystkie zgłoszenia powinny zawierać dane Uczestnika konkursu (imię, nazwisko, adres do wysyłki nagród) oraz login na portalu Qfant. Zgłoszenia bez tych informacji będą dyskwalifikowane.
Dyskwalifikowane będą również wszelkie próby gry nie
fair (wysyłanie kilku zgłoszeń na jedno zadanie przez jednego Uczestnika, zgłoszenia zawierające wspólny adres wysyłki,
zgłoszenia z fałszywym loginem na naszym portalu, plagiat).
90
Konkurs
recenzje
Recenzje
Marcin Hybel
„Awantura na moście”
Data wydania: 26 czerwca 2012
Wydawnictwo: Erica
ISBN 978-83-62329-57-1
Liczba stron: 288
Cena: 29,90
Och, jakże by to pięknie było, gdybyśmy mieszkali w Nogradzie! Tam to dopiero jest spokój, panie dzieju, dobrobyt,
piękne kobity i mocne trunki. Podobno kasztelan najpierw
wybudował karczmę, a dopiero potem zajął się siedzibą
ZUS-u i własną hacjendą – facet miał łeb na karku, powiadam ci, młokosie! Wiedział, że bez gorzałki robota niesporo
idzie, zresztą jaka to robota, skoro czarownicy we wszystkim
wyręczają lud pracujący. Nic tylko leżeć, palcem w bucie
obracać, i czekać, aż kieska sama napełni się płacidłami.
Żałuję, żem stary i podagra mnie męczy, bo gdyby nie to,
na pewno już dawno powędrowałbym do tego raju na ziemi. Więcej byś mnie tu nie oglądał, o nie, ławeczka przed
całodobowym stałaby pusta, a Piszczykowa nie miałaby na
kogo pomyj wylewać. Kij jej w oko, cholernej babie!
Widzisz? Znowu przez okno wyziera i pięścią wygraża, jakby w obejściu nie było ważniejszej roboty.
Opowiadał mi jeden minstrel, że ostatnio mieli w Nogradzie niezłą rozrywkę, coś jakoby spektakl pomyłek.
Wszystko przez miłość, kryminał i religię, bo to się często
ze sobą łączy. Syn kasztelana zakochał się w córce kupca, ale
niestety tatuś biznesmen nie sprzyjał amorom, więc dziewka uciekła z klasztoru, przy okazji wypuszczając z lochów
piekielne moce. W dodatku jej wuj, znany w okolicy bogobój
Kumar, ten, co to dawał ludziom płacidła, żeby słuchali
pobożnych gadek, zbratał się ze zbójcami. Co skończyło
Recenzje
się rozróbą na moście i paroma trupami pod autostradą.
Nie wiem, co na to komisja śledcza, ja jednak twierdzę, że
wartałoby bliżej przyjrzeć się finansom tego klechy, oj, to
by dopiero był materiał na Pulitzera! Niestety, Perun nie
obdarzył mnie talentem do składania liter, zawsze był
z psubrata straszliwy sknera, więc pozostaje mieć nadzieję,
że jakiś pisarzyna spisze tę historię w moim imieniu i podzieli się profitami.
Postaw mi butelkę siarczanego wina, to jeszcze ci cosik
opowiem, pomyślunek dokształcę. Bo widzisz, chociaż ze
mnie analfabeta, za młodu nasłuchałem się wielu opowieści
– dla zliczenia ich nie starczyłoby palców u rąk i nóg razem
wziętych, więc sam przyznaj, że pokaźna to liczba. Szczególnie przepadałem za gawędami, co świat wywracają na opak
i rechocą z możnych tego świata, nie bojąc się konsekwencji. No, bo pomyśl, jaki to ubaw: czarodziej, który zamiast
rzucać zaklęcia, umyka przed warząchwią małżonki; rycerz,
nakładający na włosy ziołowe mieszanki; niedorobiony
czarny charakter z bebechami na wierzchu albo bandyci,
którzy nie potrafią przygotować napadu, bo sami wpadają we
własne pułapki. Na Peruna, można się spłakać ze śmiechu!
Oczywiście, o ile minstrel ma talent do żartu i dobierze do
sytuacji akuratne słowa, a wierz mi, nie każdemu ta sztuka wychodzi tak, jak powinna. Był taki jeden – pamiętam,
słuchałem go na targu, jak mnie żona po kurczaki wysłała –
któremu bez obaw powierzyłbym historię Nogradu, i jeszcze
bym płacideł dorzucił, żeby nie został stratny. Na chrzcie mu
dali Marcin, a zwą go Hybel, i ponoć przybył w te strony
z grodu Kraka (czort wie, gdzie ta mieścina leży, pewnikiem
gdzieś za granicą) gnany minstrelskim talentem i nadzieją
na sławę. Jak go kiedyś spotkasz na trakcie, to przyślij go do
mnie – opowiem mu parę historii, póki jeszcze pamięć mi
sprzyja. Na pewno się dogadamy… o ile do tego czasu nie
zapomnę, jakie sam noszę miano, i którędy prowadzi droga
do karczmy, ha ha, żartowałem. Ale coś w tym jest, niestety,
starość nie radość a kobyłka u płotu.
Och, Piszczykowa straciła cierpliwość. Alarm!
Niebezpieczeństwo na horyzoncie! Łap lepiej butelkę i uciekaj, póki jeszcze możesz chodzić, bo wierz mi, przy tej babie nawet tornado, to mały pikuś. A co ze mną, pytasz, czy
się nie boję. Jasne, że się boję, trzęsę portkami jak kupiec na
gościńcu, ale przez te czterdzieści lat zdążyłem przywyknąć.
Posiedzę tu jeszcze chwilę, dokończę wino i podumam
o Nogradzie, o tej krainie mlekiem i wódką płynącej, a potem wrócę do domu, zmierzyć się z losem. Co, jak co, ale
jakem Piszczyk kołodziej, nie pozwolę, żeby baba groziła
mi ścierką!
Natalia Bilska
91
Recenzje
Robert McCammon
„Magiczne lata”
Data wydania: maj 2012
Wydawnictwo:Papierowy Księżyc
Tłumaczenie: Maria Grabska-Ryńska
Tytuł oryginału: Boy‘s Life
ISBN: 978-83-61386-15-5
Liczba stron: 652
Do „Magicznych lat” Roberta McCammona wiedzie
wiele różnych dróg. Można natknąć się na tę powieść przez
zdobyte przez nią nagrody literackie, bądź zaskakująco wysokie oceny i entuzjastyczne recenzje czytelników. Można
wybrać ją sobie do czytania pod kątem nastoletniego bohatera – jak wiadomo, tacy często mają wzięcie. Wreszcie,
zwrócić naszą uwagę może wyjątkowej urody okładka,
budząca skojarzenia z E.T., ale mająca też w sobie coś więcej,
swoistą siłę przyciągania. Te wszystkie rzeczy sprawiły, że
i ja zainteresowałem się nową książką ze stajni Papierowego Księżyca, która niektórym może być znana pod tytułem
„Chłopięce lata” (wydanie sprzed kilkunastu lat). To była jedna z lepszych czytelniczych decyzji w moim życiu.
Ciężko stworzyć zajawkę fabularną. Oryginalny tytuł
„Boy’s Life” oddaje rzecz literalnie, nie siląc się na metafory
i dwuznaczności. To jest właśnie o życiu chłopca, uściślając
jeszcze bardziej, rok z życia dwunastolatka. Wydawca próbuje sprzedać książkę McCammona jako fantastykę z wątkiem
kryminalnym, mowa jest też dużo o horrorze. No cóż,
to bzdury, a przynajmniej spore wyolbrzymienie. Wątek
kryminalno-sensacyjny w „Magicznych latach” jest tylko
przystawką a fantastyka (ocierająca się bardzo delikatnie
o grozę) co najwyżej − przyprawą. Przez długi czas myślałem,
że nie będzie jej tam w ogóle, a wszystkie pomniejsze
niesamowitości przypisywałem bujnej wyobraźni chłopca
o ambicjach pisarskich, ale nieumarły pies (a później inne
drobiazgi) przekonał mnie, iż przy wielkich chęciach, jak się
mocno zmruży oczy, można uznać tę powieść za fantastykę.
92
„Magiczne lata” to przede wszystkim obyczajówka.
Człowiek żyje w przekonaniu, że fantastyka ma monopol
(no dobra, z wyjątkami) na ciekawą literaturę, a tu taki grom
z jasnego nieba. Gdyby mi ktoś miesiąc temu powiedział,
że zakocham się w jakiejś obyczajówce, wykpiłbym go
i wyśmiał bezlitośnie. A tymczasem, po raz trzeci chyba w życiu, przeszedł mnie prawdziwy czytelniczy dreszcz
zachwytu. Ciężko mieć zatem pretensje do wydawcy o takie, a nie inne reklamowanie, ba, wypada być wdzięcznym,
inaczej pewnie bym na nią nie trafił. Brr, o ileż moje życie
byłoby wtedy uboższe.
McCammon nie próbuje ubarwić swojej historii patologiami. Cory nie ma szczególnie trudnego dzieciństwa,
jego rodzice nie są rozwiedzeni, nie piją nadmiernych ilości
alkoholu, nie biją i nie klną, nie są też szczególnie ekstrawaganccy. Zwykła, kochająca się, niezbyt zamożna rodzina
z klasy średniej. I choć dotyka ich np. utrata pracy jedynego żywiciela rodziny, to zawsze można liczyć na życzliwych
sąsiadów. Akcja toczy się jednak w latach 60. XX wieku, w okresie przemian – czarnoskórzy nie są już wprawdzie obywatelami drugiej kategorii, ale nadal żyją oddzielnie i w pewien sposób są dyskryminowani, choćby zakazem wstępu
na miejski basen. Stanowią jednak istotną część społeczności
miasteczka, co nie podoba się tylko nielicznym sympatykom
Ku Klux Klanu. Zmiany społeczne nie są jednak jedynymi
– w sąsiednim miasteczku otwarty zostaje pierwszy supermarket, wiele przedsiębiorstw nie wytrzymuje konkurencji,
ludzie tracą pracę. Należy jednak pamiętać o małoletnim
narratorze, który wprawdzie rejestruje te wszystkie zdarzenia, ale nie analizuje ich zbyt wnikliwie, dla niego ważniejsza
jest śmierć ukochanego psa, przyjazd wesołego miasteczka
czy natrętna wielbicielka w szkole. Wszystkie te historyczne
wydarzenia zostały zatem po prostu zgrabnie wplecione
w tło, co nadaje całemu obrazowi głębi i umiejscawia go
w konkretnej, rzeczywistej czasoprzestrzeni.
Oto Książka. Pozornie niezbyt oryginalna, ile to w końcu
mamy opowieści o zwykłym życiu w małym amerykańskim
miasteczku. A jednak dzięki perspektywie Cory’ego historia
nabiera rumieńców, mieni się w słońcu wszystkimi kolorami tęczy. To już nie tylko powieść o dorastaniu, to prawdziwa podróż w czasie do czasów dzieciństwa, lat beztroskich,
które nie szczędziły nikomu małych i większych tragedii. To
także okres zwykłej radości z życia oraz czystego, niewinnego
i ujmującego zachwytu nad światem. Jak zawrzeć w książce to
wszystko, czyli tę − tak zwaną − magię dzieciństwa? Spytajcie
McCammona, jest w tym prawdziwym mistrzem. Tak mądrej,
ciepłej i wzruszającej, a przy tym ciekawej powieści nie miałem
przyjemności czytać chyba nigdy wcześniej. Pieprzyć męską
dumę, spłakałem się przy „Magicznych latach” kilkukrotnie
i nie wstydzę się tego. Jestem zachwycony. Oto Książka.
Żadne słowa nie oddadzą magii tej historii, literackiego
kunsztu i niesamowitego wyczucia autora. Przy tym poleceniu stawiam na szali całą moją recenzencką wiarygodność
– „Magiczne lata” to najlepsza rzecz jaka przydarzyła mi się
w mojej recenzenckiej karierze, najlepsza spośród ponad stu
książek, które recenzowałem tu wcześniej. Choćby zalała
mnie powódź tysiąca nowych powieści, to i tak co jakiś czas
na pewno znajdę chwilę, by się wynurzyć i wrócić do tej jednej, do arcydzieła Roberta McCammona.
Łukasz Szatkowski
Recenzje
recenzje
Anne Bishop
„Sebastian”
Data wydania: czerwiec 2012
Wydawnictwo: Initium
Seria: Efemera
Tytuł oryginalny: Sebastian
Przekład: Monika Wyrwas-Wiśniewska
Liczba stron: 400
ISBN: 978-83-62577-15-6
Czy wydaje wam się czasami, drodzy Czytelnicy, że żyjemy
w dynamicznym, ciągle zmieniającym się świecie, za którym
ciężko jest nadążyć? Jeśli tak jest, to lektura „Sebastiana” – najnowszego dzieła Anne Bishop, powinna dać wam wiele powodów do przemyśleń. Co bowiem można powiedzieć o świecie,
który nieustannie zmienia się pod wpływem pragnień ludzkich serc? Świecie, w którym niewinne wyjście do baru może
skończyć się wizytą w nieznajomym, niebezpiecznym miejscu
(tak wiem – u nas też się to zdarza).
Taka właśnie jest Efemera. Kraina ta stanowi swoiste
puzzle – całość rozbitą na wiele, luźno połączonych z sobą
części zwanych krajobrazami. Nad tym twórczym chaosem
starają się zapanować tzw. krajobraźczynie, przekuwając
namiętności ludzkich serc w stabilną rzeczywistość.
W jednym z mrocznych krajobrazów żyje Sebastian,
półkrwi inkub, cierpiący na ostry przypadek nadmiernie
rozrośniętego sumienia. Zuchwały i niemoralny tryb życia
jego demonicznych kuzynów nie do końca spełnia oczekiwa-
nia bohatera. Odrzucony przez ludzi Sebastian powoli pogrąża
się w dekadenckiej depresji, która oddziałuje na otaczający go
świat. Jednak sytuację tę zmienia zwykła kobieta, wkraczając
w jego życie z zajadłością rozwścieczonego ratlerka. Tylko ona
może mu pomóc przetrwać nadchodzące ciężkie czasy, gdy
pradawne zło znowu zaczynie grasować wśród krajobrazów.
O jakości pióra Anne Bishop chyba nikogo nie muszę
specjalnie przekonywać. Autorka ta, jak nikt inny potrafi tworzyć fascynujące światy i zaludniać je niezwykłymi
mieszkańcami. Także tym razem Bishop udało się
wykreować ciekawe, rozbudowane wewnętrznie postacie,
których losy śledzi się z wielkim zainteresowaniem. Wspominany już Sebastian jest osobowością bardzo złożoną – wynikiem nie tylko mieszanego pochodzenia, lecz także wielu
lat życiowych doświadczeń. Chęć pozostania człowiekiem
nieustannie walczy w nim z mroczną, demoniczną naturą.
Nie mniej intrygująca jest także jego kuzynka Glorianna,
krajobraźczyni – renegat, która dla rodziny poświęciła dobrze zapowiadająca się karierę. Tak przynajmniej pozwolono
jej sądzić, gdyż prawda jest o wiele bardziej złożona.
Kolejne strony „Sebastiana” pokonuje się łatwo i przyjemnie. Na samym początku odrobinę problemów może
przysparzać czytelnikowi złożoność i charakter wykreowanego świata. Trudności te jednak szybko ustępują, w najmniejszym stopniu nie wpływając na przyjemność lektury. Autorka
umiejętnie przeplata bieżącą akcję z ciekawymi retrospekcjami, pozwalającymi lepiej zrozumieć osobowość bohaterów
i kształtujące ją wydarzenia. Książka przepełniona jest także,
znanym już z cyklu „Czarnych Kamieni”, charakterystycznym
humorem sytuacyjnym. Można w niej znaleźć także dużo czystej akcji, której niedobór był podstawowym zarzutem stawianym wspominanej serii. Na nudę nikt tu nie będzie narzekał.
Jaka właściwie jest nowa powieść autorstwa Anne Bishop?
Okazuje się ona w dużej mierze podobna do swoich bohaterów – nietuzinkowa, intrygująca i odrobinę niegrzeczna.
Brak w niej natomiast nadmiernie rozbujanego erotyzmu,
którego obecność delikatnie sugeruje okładka. „Sebastian” jest
lekturą godną polecenia, zarówno dla tych poszukujących ciekawej historii, jak i tych czerpiących przyjemność z romantycznych uniesień. Bowiem Efemerę tworzą porywy ludzkiego
serca, a te mogą być kształtowane zarówno przez brutalną siłę,
jak i delikatny dotyk kobiecej ręki.
Krzysztof Dworakowski
93
www. herbatkauheleny . pl
Recenzje
Bernard Cornwell
„Panowie Północy”
Data wydania: 2012
Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy ERICA
Tytuł oryginału: The Lords of the North
Tłumaczenie: Agnieszka Zając, Mateusz Pyziak
Korekta: Elżbieta Białoń
ISBN: 978-83-62329-50-2
Wydanie: I
Strony: 536
Oprawa: miękka, ze skrzydełkami
Potężnej postury wojownik szarżuje na mnie z pianą
na ustach.
– Perrrkele! – myślę, zasłaniając się ciężką tarczą. Chwila
moment, dwa cięcia i drab już wcina glebę, a krew wycieka
z jego rozpłatanego podbrzusza. Świat wokół wre. Atmosfera zgęstniała od szczęku metalu i bitewnych wrzasków. Od
swądu dymu i spalenizny.
– Niszczyć drabiny! Dawać smołę! – krzyczy Ivar
Wąskobrody. Kątem oka dostrzegam jarla siepiącego wrogich
wojaków dwustronnym, zdobionym runami toporem. Gniew
Odyna. W rzeczy samej, idealna nazwa dla takiej zabawki.
Kolejna wroga, zarośnięta morda w szyszaku wynurza się
spomiędzy blank. Bez ociągania wylewam nań wiadro wrzącej
smoły. Rozlega się upiorny wrzask, a następnie głuchy huk,
gdy ciała przeciwników uderzają o dno – rozciągającego się
u stóp muru – kamienistego rowu, stanowiącego ongiś fosę.
Uspokaja się dopiero przed zmierzchem.
Z ulgą w sercach obserwujemy wycofujących się na
wzgórza niedobitków. Ale napięcie nie ustępuje. Oto bowiem
wygraliśmy bitwę, lecz prawdziwa wojna dopiero przed nami.
Przy kolacji ciśnienie wywołane naszym położeniem
powoli się rozładowało. Ciepło bijące od palenisk, woń
jadła i muzyka zrobiły swoje. Pamiętam złotowłosą dziewoję
nucącą urokliwą pieśń. Jak szły jej słowa? Coś w stylu: „Życie
94
krótkim jest, synu północnych ziem. Odnajdziesz spokój swój,
gdy wędrówki nadejdzie kres”*. A mniejsza o to. Ważniejsze,
że gdy dziewczę nucić przestało, nadeszła pora na opowieści
barda Bernarda. Powiadam, dobrze mieć takiego człowieka
w oblężonej twierdzy! Gdy wróg czai się za murami, a napięcie
powodowane ciągłą obawą przed kolejnym atakiem staje się
nie do zniesienia, dobrze mieć w swej kompanii kogoś, kto
ukoi duszę ciekawą opowieścią. Bard Bernard bez wątpienia
taki dar posiada. Jak już opowiada, słuchający go człowiek
zapomina o okalającym go, szarym świecie i wędruje
w marzeniach ku innym czasom, ku innym wzgórzom, innym bohaterom i innym przygodom. Takoż było i owej nocy
po ataku, gdy bard Bernard rozpoczął trzecią część opowieści
o Uhtredzie z Bebbanburga, znanym również jako Uhtred
Ragnarson. Chłopak, który za młodu został pojmany przez
duńskich wojów i wychował się w ich środowisku. Przebiegły
wojownik, którego nie powstydziłby się sam Odyn w swoich
świętych halach. Tym razem, wyruszył ku rodzimym ziemiom, aby wyrwać je z rąk znienawidzonego wuja i morderców swego wikińskiego opiekuna. Iście szalony zamysł,
biorąc pod uwagę przewagę liczebną wroga. Nie mniej szalone były perypetie, jakie z tego pomysłu wynikły. Szalone,
pełne nieprzewidywalnych kaprysów losu i – jak zawsze
zresztą – wciągające. Dość rzec, że opowieść barda Bernarda
śledziłem z zapartym tchem. Pobitewne zmęczenie zniknęło
w mgnieniu oka, wieczorne znużenie rozwiało się niczym
opary mgieł na porywistym wietrze. Stanąłem u boku Uhtreda i byłem gotów wyruszyć z nim na skraje znanego świata.
A może i jeszcze dalej. Przy okazji poznałem całkiem sporą
plejadę nowych bohaterów, a każden z nich wydał mi się na
swój sposób interesujący. Ale tak już jest, gdy bard Bernard
opowiada. Zupełnie jakby potrafił tchnąć nowego ducha
w dawno zmarłych herosów. Wrócił ich zza nieprzeniknionej wzrokiem śmiertelników, wstęgi Styksu. Wspomnieć też
muszę o tym, że Bernard opowiada w taki sposób, że nawet
jeśli ktoś nie zna wcześniej utkanych przez niego historii,
w nowej nie będzie czuł się zagubiony. Chociaż oczywiście
warto pokusić się o poznanie całej opowieści o Uhtredzie, bo
rzecz to grzechu warta i to nie jednego.
Wstaje chłodny świt. Opowieść pochłonęła mnie tak bardzo,
że nawet nie zauważyłem kiedy pierwsze promienie Słońca
nieśmiało pojaśniały horyzont na południu.
Na wzgórzach cisza. Nie ulega jednak wątpliwości, że wróg
spróbuje szczęścia raz jeszcze. Ruszy na mury, będzie próbował
je sforsować. Może wymyśli jakiś szczwany fortel.
I polegnie.
Dwa wielkie kruki zerwały się z, usypanej na pobojowisku,
sterty ciał poległych i wzniosły ku pochmurnemu niebu. Ale
powrócą. W końcu Odyn nie odmówiłby sobie poobserwowania teatrzyku, jakim bez wątpienia są dla niego nasze zmagania, prawda? Takoż i ja powrócę do opowieści o Uhtredzie.
Mam nadzieję, że oczekiwanie na kolejną część nie będzie się
dłużyć. A kiedy echo przyniesie z dali „Pieśń Miecza”, będzie
to kolejny radosny dzień dla nas, rozmiłowanych w wikińskich
bojach, wojowników!
* swobodne tłumaczenie fragmentu utworu „Twilight Tavern” kapeli Ensiferum.
Kamik Dolik
Recenzje
recenzje
George R. R. Martin
„Gra o Tron. Powieść graficzna” Tom 1
Data wydania: 2012
Wydawnictwo: Amber
Adaptacja: Daniel Abraham
Rysunki: Tommy Patterson
Tytuł oryginału: A Game of Thrones. Graphic Novel
Przekład: Michał Jakuszewski
Korekta: Jolanta Gomółka
ISBN: 978-83-241-4252-1
miejsce wydania: Warszawa
Zamieszanie wokół serii „Pieśni Lodu i Ognia” opartej na
kasowej powieści amerykańskiego pisarza Georga R. R. Martina, lepiej znanej jako „Gra o Tron” (od tytułu pierwszego
tomu sagi) zdaje się nie cichnąć. Na początku 2012 roku
w kraju ukazała się druga część tłumaczenia „Tańca ze smokami”, a zaledwie kilka tygodni temu stacja HBO zakończyła
emisję drugiego sezonu serialu na motywach powieści.
W oczekiwaniu na kontynuację serii literackiej i telewizyjnej
Wydawnictwo Amber postanowiło uraczyć polskiego czytelnika publikacją „Gry o Tron” w wersji graficznej (innymi
słowy: ukazała się wersja komiksowa książki). Adaptacji dokonali we współpracy z Martinem: pisarz Daniel Abraham
oraz rysownik Tommy Patterson. Pierwszy tom liczy sobie
sześć zeszytów (z zapowiadanych 24) po 29 stron każdy.
Historia przedstawiona w komiksie z grubsza pokrywa
się z wydarzeniami opisanymi w powieści, jednak wybór
scen oraz dialogi zbliżają go raczej w kierunku serialu niż
literackiego pierwowzoru.
Eddard Stark, bliski przyjaciel króla, na prośbę władcy
obejmuje stanowisko Królewskiego Namiestnika – drugiej
po królu najważniejszej osoby w Westeros. Od tej pory on
i jego rodzina trafiają w sam środek dworskiej intrygi. Na
wschodzie Daenerys Targaryen zostaje sprzedana wodzowi
koczowniczego plemienia Dothraków. Jej brat w zamian ma
otrzymać armię, z którą zamierza wyruszyć, by odzyskać
należny mu tron. Tymczasem na północy za Murem budzi
się tajemnicza siła potrafiąca wskrzeszać umarłych.
Recenzje
Sposób wydania komiksu z pewnością zwraca uwagę.
Twarda okładka i wysokiej jakości papier stanowią świetną
oprawę dla rysunków Tommy‘ego Pattersona. Autor takich tytułów jak „Farscape”, „Tales from Wonderland” czy
frywolnych „Grimm Fairy Tales” i tym razem nie zawiedzie
swoich stałych czytelników. W całej pracy wyczuwalna jest
charakterystyczna mocna, nieco zmanierowana kreska
i intensywna kolorystyka. Większość rysunków prezentuje
wysoki poziom, choć autorowi zdarzyło się popełnić kilka
„niezręcznych” kadrów lub nieco zniekształcić anatomię.
Moje zastrzeżenia wzbudziły także projekty postaci. Typy
fizjonomiczne głównych bohaterów są do siebie podobne,
tak że czasem trudno jednoznacznie stwierdzić, którą z nich
dany kadr w rzeczywistości ukazuje. Również nie zostali oni
zróżnicowani pod względem wieku. Catelyn Stark, matka
pięciorga dzieci, urodą niewiele różni się od swojej nastoletniej córki, zaś różnica pomiędzy Sansą i Aryą jest praktycznie niezauważalna. Ważnym jest natomiast fakt, że Patterson
nie zdecydował się stylizować postaci z komiksu na serialowej obsadzie. Oczywiście tu i ówdzie można by doszukiwać
się pewnych analogii, jednak wydaje się to być zwykłym
zbiegiem okoliczności.
Na duży plus można zapisać scenerie, które charakteryzuje szeroka paleta tekstur, głębia oraz dbałość o szczegóły.
Oczywiście, w komiksie nie mogło zabraknąć „momentów”, z których znana jest proza Martina. Nie są szczególnie liczne czy też wyzywające, jednak wydają się lepiej
wkomponowane w fabułę niż miało to miejsce w serialu.
Rysunkowa konwencja Pattersona narzuca całej historii
nieco inną stylistykę niż ta, do której zdążył przywyknąć czytelnik. Jaskrawa kolorystyka, atletyczni mężczyźni i towarzyszące
im powabne kobiety bliższe są estetyce heroic fantasy niż
bezwzględnym realiom Westeros, które mnie osobiście
kojarzyło się z czymś bardziej mrocznym. Znacznie bliższe
jest mi w tym wypadku opracowanie graficzne okładki polskiego wydania. Surowy ołówkowy szkic, z wyraźnie zaznaczonymi partiami światłocienia skontrastowany z czerwienią
czcionki. Sprawiał wrażenie wyciosanego w drewnie, co
mogłoby sugerować, że twórcy komiksu mieli na niego jakiś
(artystyczny) pomysł. Czytelnik jednak wewnątrz znajduje konwencjonalną historię opowiedzianą uniwersalnym
językiem rysunkowym.
Jako fanka serii chciałabym, by kolejne odsłony tytułu
spod znaku „Pieśni Lodu i Ognia” różniły się czymś więcej
niż tylko sposobem podania, oferując coś ponad powtórzenie już i tak dobrze znanej historii, może jakieś zakulisowe
wątki, zmiana perspektywy narracji?
„Opowieść graficzna” raczej nie zaskoczy wielbicieli
twórczości Martina, którzy czytali książki, oglądali serial
lub grali w „karciankę”. Dla nich komiks będzie stanowił
kolejną pozycję do polubienia i odhaczenia na liście rzeczy,
które każdy prawdziwy fan serii powinien znać, a ponieważ
wydanie jest naprawdę kuszące, zapewne i posiadać w swojej kolekcji. Książka może natomiast okazać się naprawdę
atrakcyjna dla tych osób, które jeszcze nie zetknęły
się z „Grą o tron”, a chciałyby się dowiedzieć, o co w tym
wszystkim w ogóle chodzi. Muszę ich jednak przestrzec, że
komiks choć nieźle opowiedziany, nie oddaje nawet w połowie
klimatu powieści.
Magdalena Mińko
95
Recenzje
Jonathan Carroll,
„Śpiąc w płomieniu”
Data wydania:marzec 2012
Wydawnictwo: Rebis
Tłumaczenie: Paweł Kwiatkowski
Tytuł oryginalny: Sleeping in Flame
Seria: Salamandra
Liczba stron: 320
ISBN: 978-83-7510-584-1
Jonathan Carroll to w Polsce pisarz bardzo popularny,
który sentymentu do naszego kraju również nie ukrywa.
Często przyjeżdża do Polski, a niekiedy nawet wydaje u nas
swoje książki w pierwszej kolejności. Nic zatem dziwnego, że
Rebis wznawia jego powieści. Takiego wznowienia doczekała
się niedawno pozycja „Śpiąc w płomieniu”.
Walker, niedawno rozwiedziony przeciętny aktor i trochę
lepszy scenarzysta, zakochuje się w przedstawionej mu przez
przyjaciela, Maris. Miłość kwitnie w najlepsze, jednak Walkerowi zaczynają się przytrafiać rzeczy, których nie da się
racjonalnie wytłumaczyć. Dość sceptycznie nastawiony
idzie do „specjalisty” – nietypowego szamana, który nauczy
go jak poznawać swe poprzednie wcielenia, by zrozumieć
obecne. Walker nie spodziewa się, że został wplątany w historię
rodem z baśni braci Grimm. Historię, która może zagrozić
życiu jego przyjaciół, ukochanej oraz jemu samemu. Czy tym
razem uda mu się przechytrzyć prześladowcę ścigającego go
przez wszystkie dotychczasowe wcielenia?
Jonathana Carrolla mam za jednego z lepszych twórców subgatunku fantasy, który Sapkowski określa mianem
„jednorożce w ogrodzie”. Zaczyna się zwykle jak przeciętna
obyczajówka, żeby w toku opowieści niepostrzeżenie
96
wpuścić przez szpary w podłodze – większe, bądź mniejsze,
ilości magii. Carroll generalnie trudny jest do sklasyfikowania, dlatego też w początkowym okresie swej pisarskiej
kariery nie był zbyt chętnie witany przez wydawców. Tak
naprawdę ni to do końca fantasy, ni horror, trochę głównego
nurtu, trochę realizmu magicznego, sporo romansu i filozofowania. Podobno Carroll pisze literaturę kobiecą. Być
może, mnie się w każdym razie podoba. Choć żadna z jego
powieści, a czytałem wszystkie, nie zdobyła u mnie maksymalnej liczby punktów, to niemal każda zasługuje na solidną
piątkę w szkolnej skali, a piątkami również nie szafuję zbyt
często. Wszystkie są bardzo równe, ciężko wyróżnić jedną,
która podobała mi się bardziej od pozostałych.
Wynika to prawdopodobnie także z tego, że Jonathan
Carroll dopisuje tak naprawdę kolejne wątki do tej samej historii. Niemal w każdej książce można wyłowić delikatne smaczki odnośnie do innych – np. epizodyczna postać w „Śpiąc
w płomieniu” zna główną bohaterkę „Kości Księżyca”, a brata
ukochanej Walkera mamy okazję poznać lepiej przy okazji
lektury „Czarnego koktajlu”. Wszystko w jednym uniwersum, jeśli można tu mówić o uniwersum, skoro, abstrahując
od fantastycznej fabuły, jest to tak naprawdę świat, w którym
wszyscy żyjemy.
W „Śpiąc w płomieniu” motywem przewodnim jest jeden
z ulubionych, poruszany przez Carrolla kilkukrotnie w innych utworach, problem reinkarnacji. Autor potrafi podejść
do –bądź co bądź – mocno wyeksploatowanego już motywu bardzo oryginalnie i za każdym razem tworzy złożoną,
imponującą i intrygującą wizję. W tym przypadku jest ona
bardzo zgrabnie połączona z retellingiem jednej z baśni braci
Grimm. Wynikające z tego zakończenie, choć początkowo
wygląda na typowe „żyli długo i szczęśliwie”, jednocześnie
bawi dzięki grze skojarzeń i budzi deszcz strachu poprzez
pewien kontrast. W końcu nie co dzień grozi ci postać
z bajki. I to bynajmniej nie zły wilk.
Jonathan Carroll jak zwykle daje radę, choć nie sposób
nie dostrzec pewnych irytujących, a charakterystycznych dla
jego twórczości chwytów. Nie jestem fanem rozbudowanych
wątków miłosnych, ale mimo wszystko potrafię docenić
taki, który nie przeszkadza mi zanadto w lekturze, nie budzi
zażenowania. U Carrolla ten wątek jest mocno eksponowany, a przy tym łzawy, rzewny i wzruszający do obrzydzenia,
a mimo wszystko wypada dosyć naturalnie. Widać, że autor
(choć romantyk) nie jest młodą kobietą dręczoną erotycznymi wizjami z księciem na koniu w roli głównej. Czego jednak
nie można niestety powiedzieć o często, gęsto wtykanych
pseudomądrościach, które brzmią, wypisz wymaluj, jak opisy na gadu-gadu mojej siostry w wieku gimnazjalnym. Z pozoru tak głębokie, że można się utopić od samego patrzenia,
ale na główkę bym tam nie skakał. Paraliż gwarantowany,
przynajmniej ten intelektualny.
Tak czy owak warto zapoznać się z choć jedną z powieści
Carrolla. Od razu da się rozpoznać czy jego charakterystyczny styl nam podchodzi czy nie. Całą resztę można
potem albo brać w ciemno albo omijać szerokim łukiem,
w zależności od wyniku pierwszego testu. Nowe wydanie
„Śpiąc w płomieniu” to dobra okazja, aby taki sprawdzian
przeprowadzić, jeśli ktoś jeszcze nie miał do tego okazji
w przeszłości. Ja w każdym razie polecam.
Łukasz Szatkowski
Recenzje
recenzje
Anna Fryczkowska
„Starsza pani wnika”
Data wydania:2012
Wydawnictwo:Prószyński Media
Pozostałe dane:ISBN: 978-83-7839-140-1
Liczba stron: 440
Format: 125 mm x 195 mm
Nie każdemu facetowi dane jest być super hero. Niektórzy z nich to po prostu ofiary losu i życiowe ciamajdy.
Taką właśnie niedorajdą jest Jarosław Trzaskowski. Grubawy dwudziestodziewięciolatek, bez poczucia własnej
wartości, bez pracy, bez pomysłu na życie. W dodatku wciąż
mieszkający z babcią.
Koniec końców, Jaro postanawia wziąć sprawy w swoje
ręce i zapanować nad swoim życiem. Wpada na pomysł, jak
wygrzebać się z finansowego dołka. Będzie się bawił w detektywa. Co dziwne – dość szybko otrzymuje pierwsze zlecenie.
Każdego, kto z niepokojem pomyśli, iż czeka go żmudna
wędrówka przez śledztwo prowadzone przez nieporadnego
detektywa, czeka ogromne, aczkolwiek bardzo miłe zaskoczenie. Bo do akcji wkracza babcia i to głównie dzięki niej
śledztwo dość dużymi krokami posuwa się naprzód.
A jest nad czym się głowić – proste zlecenie znalezienia
zaginionego obrazu zmienia się w poszukiwanie mordercy
bufonowatego nauczyciela języka angielskiego, który
w niezbyt miły sposób opuścił ziemski padół. Jakby tego było
mało – Jaro otrzymuje dwie nowe sprawy – musi odnaleźć
Agnieszkę Zaufał, zaginioną bez wieści starszą panią, oraz
odkryć, kto na jego rodzimym podwórku bezlitośnie dręczy
i morduje koty. Jarcio biedzi się i poci, by trafić na jakikolwiek trop, a tymczasem sprytna i wścibska babcia, metodą
„na staruszkę”, bez trudu zdobywa wszelkie informacje.
Wydawałoby się, że „Starsza pani wnika” to niezła komedia kryminalna. Myliłby się ten, kto by zechciał wystawić
taką opinię tej powieści. Napisana językiem pełnym
autentyzmu, ironii i humoru, w pewnej chwili staje się
refleksyjną opowieścią o sferach życia, o których rzadko mówi
się głośno w dzisiejszych czasach. Od wielu lat w świecie
panuje moda na młodość, starość po prostu nie jest
trendy. Fryczkowska pokazuje nam, jak wygląda nieznany
(bo nikt nie chce go poznać) świat starszych ludzi. Świat,
w którym rządzą samotność i poczucie odrzucenia, umocnione ogromną tęsknotą za towarzystwem drugiej osoby.
Jednocześnie autorka uświadamia nam, że to wcale nie musi
tak wyglądać. Babcia Halinka wzbudza wielki podziw swoim
hartem ducha i determinacją, by nie poddać się starości.
Pomimo 72 lat nadal uprawia sport, ukończyła kurs komputerowy i jak ognia unika wypowiadania słów „za moich
czasów”. Otacza się przyjaciółkami, które tak jak ona dzielnie stawiają czoła określeniu „moherowe berety” i na ogół
większość z nich wychodzi z tej walki zwycięsko.
Oddając się lekturze „Starszej pani…”, trudno oprzeć się
wrażeniu, że postawione przed Jarosławem Trzaskowskim
(i jego babcią też – pośrednio) zagadki są po prostu nie do
rozszyfrowania. Intryga, którą uplotła tutaj autorka budzi
szczery podziw. Wielotorowość wątków, poszlak i tropów
wprowadza w niezłe oszołomienie. Nie wiem, jak by Jaro sobie z tym wszystkim poradził, gdyby nie miał takiej babci.
Powieść Anny Fryczkowskiej to od samego początku
niezła zmyłka. Nic tutaj nie jest takie, jak się wydaje, że powinno być. Kiedy wydaje się, że już wiemy, kto zabił, nagle
okazuje się, że wcale nie mamy racji. Kiedy wreszcie poznajemy rozwiązania wszystkich tajemnic – mamy pewność, że
nigdy byśmy nie wpadli na taki trop. Ja mam pewność co
do jeszcze jednej rzeczy. Już nigdy nie będę wiedziała, czy
ta starsza pani, która siedzi obok mnie w pociągu, jest na
pewno zwykłą starszą panią? Czy kryje jakiś sekret? A może
powinnam się jej bać?
Dorota Jundziłł
www.qfant.pl
97
PORTAL DLA FANÓW
FANTASTYKI I KRYMINAŁU
Recenzje
Camilla Läckberg
„Kaznodzieja”
Data wydania: luty 2010
Wydawnictwo: Czarna Owca
Tytuł oryginalny: Predikanten
Przekład: Agata Igras-Sawicka
Ilość stron: 440
Cykl: Erica Falck i Patrik Hedström
ISBN: 978-83-7554-162-5
Drugie spotkanie z Eriką Falk i Patrikiem Hedströmem
okazało się bardziej interesujące niż pierwsza część cyklu. Pisarka spodziewa się dziecka, Fjallbackę nawiedza najgorętsze od
dziesięcioleci lato, a w Wąwozie Królewskim kilkuletni chłopiec
odkrywa zwłoki młodej kobiety, pod którymi leżą kości dwóch
innych ofiar. Na domiar złego z pola kempingowego znika nastoletnia turystka. Policja podejrzewa związek między tymi zdarzeniami i rusza wyścig, którego stawką jest życie siedemnastolatki.
W tym „odcinku” główne skrzypce gra Patrick, na którego
głowę spada całe to dziwaczne i pełne niejasności śledztwo.
Erika bynajmniej nie jest zadowolona z konieczności przesiadywania całymi dniami w domu, jednak upał w połączeniu
Chuck Hustmyre,
„Dom wschodzącego słońca”
z zaawansowaną ciążą dosłownie kładzie ją do łóżka. No i są
jeszcze załażący za skórę nieproszeni goście…
Fjalbacka w lecie tak bardzo różni się od krajobrazu z poprzedniej książki – aż momentami trudno uwierzyć, że akcja rozgrywa
się w tym samym miejscu. Autorka prowadzi nas znanymi-nieznanymi ścieżkami, pomiędzy zawiłości tylko sobie wiadomych
intryg i… sypie okruchami. Tu kawałek tropu, tam cała „piętka”
podpowiedzi. Dość dużo, by narobić apetytu i pobudzić smak, ale
nie zdradzić się zawczasu. A to czyni książkę bardzo wyważoną,
o idealnych proporcjach – nie nudną, nie pędzącą na złamanie
karku, nie dającą zbyt szybko się rozszyfrować – i niesamowicie
zgrabnej fabule, w której dość jest miejsca na normalne życie
głównych bohaterów, ich problemy, smutki i radości. Warstwa
obyczajowa, która na równi z wątkiem kryminalnym stanowi
oś powieści, jest niezwykle precyzyjnie zbudowana i stanowi
jednocześnie część i całość, przeplatając się z intrygą niczym sznur, który da się jednak podzielić na włókna. A sposób
skręcenia owego „osiowego” sznura to właśnie kunszt autorki.
Wystarczy dodać do tego precyzyjność w tworzeniu postaci (nie
tylko tych pierwszoplanowych, ale każdej jednej pojawiającej
się na łamach książki), zdradzającą zamiłowanie do patrzenia
na ludzi i społeczność małomiasteczkową przez psychologiczny
mikroskop i dostaniemy fikcję literacką tak realną, że nie trudno
byłoby uwierzyć w jej prawdziwość. Straszną i okrutną, jednak
twardo osadzoną na znajomej ziemi.
„Kaznodzieja” to ciemne zakamarki duszy ludzkiej, przyodzianej w skrajną bogobojność, która wręcz przechodzi
w fanatyzm. „Kaznodzieja” to mrok, w którego okowach
zamknięci zostali ludzie wykształceni i inteligentni, którym wiara została źle podana. „Kaznodzieja” to przyprawiająca o
dreszcze historia, niepozwalająca ani na moment się oderwać.
Oto czego możemy oczekiwać po drugiej części sagi. A jeśli
autorka przyjęła sobie za punkt honoru w kolejnej książce jeszcze
bardziej zaszokować czytelnika, aż strach pomyśleć, co będzie się
tam działo. Pozostaje tylko jedno pytanie – na ile małej Fjallbacki
wystarczy, by upchnąć te wszystkie zbrodnie z kolejnych części…?
Beata Tomaszewska
Data wydania: 2012
Wydawnictwo: Replika
Tytuł oryginalny: House of the Rising Sun
ISBN: 9788376741277
Przekład: Katarzyna Sawicka
Liczba stron: 336
Oh mother, tell your children
Not to do what I have done
Spend your lives in sin and misery
In the house of the Rising Sun….
/The house of the Rising Sun – Animals/
Pierwowzorem powyższej piosenki zespołu Animals
była amerykańska ludowa przyśpiewka. Dom „uciech”,
gdzie hazard i alkohol jest są na porządku dziennym, stał
się tematem przewodnim nie tylko utworów muzycznych. Pojawia się on również w powieści stworzonej przez
Chuck’a Hustmyre’a pod wymownym tytułem „Dom
98
Recenzje
recenzje
wschodzącego słońca”. Czy jest to jedynie przypadkowa
zbieżność nazw?
Nowy Orlean – największe miasto na południu Stanów
Zjednoczonych. To miejsce, gdzie czas płynie leniwie,
a z okolicznych barów przez całą dobę pobrzmiewa muzyka jazzowa. Tak prezentuje się turystyczna część miasta, ale
jego drugie, ciemne i niebezpieczne oblicze kryje się
w nieoświetlonych i mniej uczęszczanych dzielnicach. W takim właśnie miejscu, w należącychm do mafii klubie ze striptizem i nielegalnym kasynie, poznajemy głównego bohatera
powieści – byłego policjanta Raya Shane’a. Skorumpowany
stróż prawa po odsiedzeniu wyroku w więzieniu, mając za
sobą wszystkie spalone mosty, zostaje niejako zmuszony do
podjęcia tam pracy jako ochroniarz. Gdy pewnego dnia
w lokalu ma miejsce napad, Ray ma to „szczęście” bycia
w centrum wydarzeń. Okradnięci mafiosi szukają winnego
rabunku i śmierci syna jednego z ich bossów. Shane pod
groźbą śmierci musi odnaleźć zabójców. Komuś jednak
bardzo zależy na tym, żeby wszystkie tropy wskazywały
właśnie na niego samego. Czy naszemu bohaterowi uda się
oczyścić się z zarzutów? Co odkryje podczas prywatnego
śledztwa?
Autor pisze męskim, chwilami dosadnym językiem, nie
zapuszczając się w zbędne opisy nieistotnych wątków poboEdward Lee
„Ludzie z bagien”
Data wydania: 2012
Wydawnictwo: Replika
ISBN: 978-83-7674-175-8
Liczba stron: 400
Wymiary: 145 x 200 mm
Wielu twórców horrorów zastanawia się często, co tak
naprawdę przeraża ludzi. Cienie wystające spod łóżka? Duchy? Psychopatyczni mordercy? Nie da się zaprzeczyć, że bez
wątpienia niektórym właśnie to wydaje się straszne. Jeśli się
jednak poważniej zastanowić, to prawdopodobnie najgłębiej
w naszej podświadomości czai się strach przed utraceniem miejsca, które wydaje nam się bezpieczne. Można
powiedzieć, że najgorszym ze wszystkich koszmarów wydaje się zło, które zalęgło się w naszym domu czy rodzinnym
miasteczku. I do tego właśnie strachu odwołuje się w swojej
książce „Ludzie z bagien” Edward Lee.
Akcja powieści rozgrywa się w Crick City – małym miasteczku
w Stanach Zjednoczonych. Philip Straker, miejscowy, który
wyjechał przed laty, by zrobić karierę w policji antynarkotykowej w wielkim mieście, wraca na stare śmieci na wezwanie
tamtejszego szeryfa. Ma pomóc w walce z lokalnymi dilerami. Nie wie tylko, że tym razem to nie byle jacy gangsterzy
staną mu na drodze. Tym razem będzie musiał stawić czoła
złu o wiele bardziej pierwotnemu i przerażającemu.
Historia opisana przez Edwarda Lee jest elektryzująca.
Od początku wciąga, każe czytającemu brnąć coraz dalej, żeby jak najszybciej poznać zakończenie. Mnogość
wydarzeń, często tajemniczych czy strasznych (i nierzadko
− nawet bulwersujących) jeszcze „podkręca” tempo. Język,
Recenzje
cznych, dzięki czemu akcja powieści rozwija się szybko i dynamicznie. Mocną stroną „Domu…” są realistyczne dialogi,
które w pełni oddają charakter mafijnego świata. Hustmyre
stworzył również bardzo przekonującego głównego bohatera, który zawiera w sobie kwintesencję cech skorumpowanego twardego gliny walczącego ze złem świata o prawdę,
ale i o swoje życie. Zdecydowanie mniej miejsca w powieści
poświecono charakterystyce reszty bohaterów, co z jednej
strony utrudnia „wsiąknięcie” w historię, lecz z drugiej –
zwiększa tempo akcji.
„Dom wschodzącego słońca” jest zgrabnie napisaną powieścią
sensacyjną, którą pochłania się zachłannie, niczym smakowity
kawałek tortu. Fabuła powieści trzyma w napięciu do ostatnich stron – podczas lektury można odnieść wrażenie, jakby
oglądało się dobry film akcji. Nie przypadkowo więc pewnie
książka Hustmyre’a została zekranizowana – (scenariusz napisał
sam autor we współpracy z Brian A. Millerem), a w główne role
wcielili się między innymi Dominic Purcell i Dave Batista.
Podejrzane interesy, mafijne układy, morderstwa, garść
mocnych wrażeń, galopująca akcja – to wszystko znajdziecie
w „Domu wschodzącego słońca”. Polecam!
Kinga Król
którego używa autor – bardzo kolokwialny – idealnie pasuje
do brutalnej rzeczywistości prowincjonalnego miasteczka,
w którym ludzie są prości, a często też głupi i okrutni.
Ważną rzeczą, na którą warto zwrócić uwagę w przypadku tej powieści, są opisy. Cechuje je niezwykła plastyka
i dokładność. Autor nie zapomina o makabrycznych detalach, które potęgują efekt strachu i odrazy. A że bohaterowie
„Ludzi z bagien” to często zboczeńcy, narkomani i mordercy
(a bywa, że i trzy w jednym), nietrudno sobie wyobrazić,
w jakich okropnościach uczestniczą.
Skoro już o bohaterach mowa, to trzeba przyznać, że i oni
zostali wykreowani w sposób bardzo plastyczny. Straker to
zgorzkniały, twardy facet o barwnej przeszłości. Na uwagę
zasługują również tytułowi Ludzie z Bagien (zwani też po prostu Bagnowymi), którzy przedstawieni są jako istoty niemal
odczłowieczone. Żyją w lasach, nie mają szkół czy opieki medycznej, ich religia przypomina kulty pogańskie (ze składaniem
ofiar z ludzi włącznie). Do tego, poprzez lata czy może nawet
całe wieki kazirodztwa i krzyżowania się wewnątrz swojego
społeczeństwa − stali się okropnie zdeformowani.
Dziwaczny, nieludzki wygląd Bagnowych odgrywa
niemałą rolę w budowaniu napięcia. Budzą oni lęk i odrazę,
ale zarazem także fascynację. Dlaczego są gotowi w każdej
chwili oddać życie i za co właściwie je oddają? Skąd się wzięli
i jaki mają cel do spełnienia w Crick City? Co ma z nimi
wspólnego główny bohater? Czy to, co tkwi w jego głowie
jako wspomnienie z dzieciństwa zdarzyło się naprawdę?
„Ludzie z bagien” to wciągająca książka, którą można
sklasyfikować równie dobrze jako horror co bizarro. Jedno jest pewne: bez względu na to jak będziesz ją czytelniku postrzegać, bez wątpienia zrobi na Tobie naprawdę duże
wrażenie. Polecam tylko ludziom o odpornych żołądkach
i amatorom mocnych wrażeń. Przed skorzystaniem (a tym
bardziej po) najlepiej zasięgnij porady lekarza. Psychiatry.
Grzegorz Gajek
99

Podobne dokumenty