galeria
Transkrypt
galeria
WSTĘPNIAK WSTĘPNIAK Nadszedł dzień, na który czekało bardzo wiele osób! Wyniki pierwszego etapu Horyzontów Wyobraźni 2012. Dwadzieścia najlepszych opowiadań zostanie teraz przesłanych do jury, które wyłoni zwycięzców tegorocznej edycji konkursu. Już teraz gratuluję całej dwudziestce, z którą zobaczę się na październikowej Gali, a reszcie życzę powodzenia za rok! We wrześniowym numerze Qfantu mamy również smaczny kąsek nawiązujący do konkursu – opowiadanie nagrodzone rok temu przez Stefana Dardę: „Genialne dziecko” Wojciecha Klimkowicza. Ponadto naszym recenzentkom szczególnie spodobał się tekst Anny Grzanek pt. „Sama prawda i tylko prawda”. Czy w tym przypadku opinia na temat tego utworu zależy od płci? Sprawdźcie sami. Z innej beczki. Niestety wszystko wskazuje na to, że Wujek Zło po raz ostatni gości na naszych łamach. Zawieszamy również pojawianie się Qfunu. Czy na zawsze, tego jeszcze nie wiem. Obecnie zastanawiamy się nad przebudową tego kącika. Możecie się więc spodziewać kilku nowości w numerze listopadowym. Nie tylko w zawartości pisma, ale też w jego formacie… Więcej nie zdradzę. Na tę chwilę, rzecz jasna. Kolejne informacje będziemy podawać na naszym portalu, który w październiku doczeka się nowego, zdecydowanie lepszego życia. Jak sami widzicie, końcówka roku na qfant.pl zapowiada się bardzo ciekawie. Mógłbym opowiedzieć o wszystkich planach, ale sądzę, że miłe niespodzianki bardzo się przydadzą, gdyż po wakacjach czyhają na nas szkoły, uczelnie, praca, smutna jesień, a tuż za nią mróz. Na szczęście mówią, iż pasjonująca lektura jest dobra na wszystko, a taką serwujemy już dziś! Jarosław Makowiecki Wstępniak Redakcja QFANT ZARZĄD Redaktor naczelny: Jarosław Makowiecki / [email protected] / Z-ca redaktora naczelnego: Ewelina Kozik / [email protected] / Z-ca redaktora naczelnego: Łukasz Kuc / [email protected] / Sekretarz redakcji: Anna Celska-Palutkiewicz / [email protected] / Mail: [email protected] Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo do redagowania nadsyłanych tekstów i nie odpowiada za treść reklam. Redaktorzy prozy: Kornel Grunwald, Magdalena Kałużyńska, Ewelina Kozik, Jarosław Makowiecki, Beata Tomaszewska DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ Anna Perzyńska / [email protected] / DZIAŁ GRAFICZNY Magdalena Mińko / [email protected] / DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY Łukasz Szatkowski / [email protected] / REDAKCJA PORTALU QFANT.PL Marta Konopko / [email protected] / DTP: Agata Sienkiewicz Projekt okładki: Darek Kocurek & Agata Sienkiewicz Ilustracja na okładce: Darek Kocurek Ilustracje: Tomasz Bełzowski, Darek Kocurek, Kornel Kwieciński, Magdalena Mińko, Krzysztof Trzaska, Konstanty Wolny Opracowanie językowe: Agnieszka Łobik-Przejsz, Tomasz Janowski, Paulina Koźbiał, Iga Pączek, Bożena Pierga, Katarzyna Tatomir, Ewa Wojdyńska, Aleksandra Żurek 3 SPIS TREŚCI SPIS TREŚCI PUBLICYSTYKA Weronika Łaszkiewicz - Kto się boi złego wilka? 5 Ewa Szumowicz - O multiwersum i narodzinach wszechświata 7 Andrzej W. Sawicki - Schabowe w kosmosie 9 Człowiek wielu talentów – wywiad wokół Marcina 12 Przybyłka OPOWIADANIA Anna Grzanek - Sama prawda i tylko prawda 17 20 Adrianna Biełowiec - Upiorny samochód 26 Szymon Moliński - Motyl mechaniczny rodzi się w zimie 36 Grzegorz Gajek - Szaleństwo Karola Ligury 40 Wojciech Klimkowicz - Genialne dziecko 52 GALERIA 8 66 Darek Kocurek INNE Kącik Wujka Zło 86 Konkurs 90 RECENZJE Marcin Hybel Awantura na moście (Natalia Bilska) 91 Robert McCammon Magiczne lata (Łukasz Szatkowski) 92 Anne Bishop Sebastian (Krzysztof Dworakowski) 93 Bernard Cornwell Panowie Północy (Kamil Dolik) 94 George R. R. Martin Gra o Tron. Powieść graficzna 95 Tom 1 (Magdalena Mińko) Jonathan Carroll Śpiąc w płomieniu (Łukasz 96 Szatkowski) Anna Fryczkowska Starsza pani wnika (Dorota Jundziłł) 97 Camilla Läckberg Kaznodzieja (Beata Tomaszewska) 98 Chuck Hustmyre Dom wschodzącego słońca (Kinga 98 Król) Edward Lee Ludzie z bagien (Grzegorz Gajek) 4 99 SPIS TREŚCI Publicystyka Weronika Łaszkiewicz Kto się boi złego wilka? Iselin i wilkołak Torill Thorstad Hauger W postaci wilkołaka jest coś takiego, co rozpala twórczą wyobraźnię i nie pozwala przejść koło niego obojętnie. Jednak nie mowa tu o tym oswojonym, uromantycznionym wilkołaku, rodem ze Zmierzchu Stephenie Meyer, który stał się jedną z dwóch kwintesencji męskości dla nastolatek na całym świecie (tuż obok – albo zaraz po – wampirze, w zależności od indywidualnych preferencji). Mówimy o klasycznym przypadku, w którym wilkołactwo (zwane inaczej likantropią) jest przekleństwem, piętnem zła, a nie czymś, co powinno cechować potencjalnego narzeczonego. Na całe szczęście, obecna popularność wilkołaków w literaturze i filmach fantasy sprawia, że zafascynowani tym tematem czytelnicy i widzowie próbują pogłębić swoją wiedzę, co pozwala im skonfrontować tego ugładzonego, współczesnego wilkołaka z jego oryginalną wersją. Tradycja likantropii jest stara i sięga aż czasów antycznych (np. istnieje grecka legenda o królu Likaonie, który po złożeniu w ofierze Zeusowi Likajosowi (Zeusowi wilczemu) dziecka, sam zamienia się w wilka). Warto też pamiętać, że likantropia bynajmniej nie jest zarezerwowana dla jakiejś konkretnej kultury, ale pojawia się pod różnymi nazwami w różnych tradycjach i przekazach oraz że często łączona jest ze społecznościami wojowników, którzy żyli w atmosferze przemocy i nieustannej bliskości śmierci. Ludzi-wilków odnajdziemy więc m.in. w wierzeniach celtyckich, romansach starofrancuskich, skandynawskiej Eddzie i historiach o berserkach. Aby uraczyć się bogactwem podań o ludziach-wilkach, wystarczy zajrzeć np. do książki Wampiry i wilkołaki Erberto Petoii. Co jest takiego pociągającego w postaci wilkołaka, że sięgają po nią twórcy z różnych dziedzin? Może ta wszechobecna atmosfera śmiertelnego niebezpieczeństwa lub pierwotny, podskórny lęk człowieka przed tym, co grasuje w ciemności. Nie powinno się też zapomnieć o całej tej barwnej i sugestywnej otoczce likantropii: bólu transformacji w bestię, srebrnej pełni księżyca, błysku wilczych ślepi, żądzy krwi, odrzuceniu człowieczeństwa i zjednoczeniu z naturą. Wszystkie te i inne elementy składają się na posępny, lecz w jakiś sposób fascynujący, choć momentami dość krwawy (o czym w szczególności nie dają zapomnieć hollywoodzkie produkcje) obraz. Wilkołak Meyer ma niewiele wspólnego ze swoim pierwowzorem, ale oczywiście takie jest prawo literatury fantasy, by znane motywy i symbole wypróbowywać w coraz to nowszych kontekstach i świeżych perspektywach. Dlatego z braku lepszego wytłumaczenia, właśnie w kontekście eksperymentu można by patrzeć na to, co Meyer zrobiła z wilkołaka. Jednak jeśli już mowa o eksperymentach, bardziej interesujące zabiegi można odnaleźć np. w Roku Kto się boi złego wilka? wilkołaka Stephena Kinga, gdzie wilkołakiem jest ksiądz, który zaczyna postrzegać swoją przemianę jako dar, a nie przekleństwo, czy też w cyklu o Świecie Dysku Terry’ego Pratchetta, w którym Angua, wilkołak-kobieta, musi rozwiązać kilka bardzo przyziemnych, a czasami bardzo kobiecych problemów, jakich nastręcza jej comiesięczna transformacja. Inne − skłaniające do refleksji − spojrzenie na wilkołaka pojawia się w książce Iselin i wilkołak Torill Thorstad Hauger (wydanie oryginalne w 1992, zaś w Polsce nakładem Novus Orbis w 1995, w przekładzie Anny Marciniakówny). Hauger jest współczesną norweską autorką książek dla młodzieży i Iselin i wilkołaka również wpisano w ten nurt (inne powieści autorki to Porwani przez wikingów, Ucieczka z wikińskiej niewoli i Sigurd syn wikinga). Niewątpliwie uczynienie bohaterem nastolatka i opisanie perypetii jego dojrzewania aż prosi się o określenie „literatura młodzieżowa”, jednak może to spowodować, że dorosły czytelnik zniechęcony taką klasyfikacją ominie tę książkę szerokim łukiem i nigdy nie odkryje treści, która zawiera przesłanie nie tylko dla nastolatków. Iselin i wilkołak (tytuł oryginalny to Varulven og Iselin – polskie tłumaczenie tytułu jest więc dość niefortunne, gdyż zmienia kolejność bohaterów, co sprawia mylne wrażenie, że to dziewczynka o imieniu Iselin jest główna bohaterką, ale jak wiadomo − tłumaczenie tytułów często rządzi się swoimi prawami) nie jest klasyczną fantasy w stylu Tolkiena lub Sapkowskiego, więc na pewno rozczaruje się ten, kto spodziewa się wyskakujących z każdej strony elfów, trolli i czarodziei, posiłkowanych przez smoki i resztę fantastycznej menażerii. Nie ma tu też magii, która uatrakcyjniłaby przygody bohaterów. Iselin i wilkołak wpisuje się w kategorię magicznego realizmu, w którym codzienna rzeczywistość zakłócana jest przez coś nadnaturalnego i niesamowitego. Z fantastycznych elementów pozostaje więc jedynie tytułowy wilkołak. Jednak książka Hauger nie powiela standardowego schematu, gdzie ubicie bestii jest nadrzędnym motywem, a reszta historii tylko dekoracją. Przede wszystkim wilkołak Hauger to trzynastoletni chłopiec, Robin, a więc jeszcze dziecko (wilkołak-dziecko łączy brutalność z niewinnością, co już jest interesującą kompozycją). I nie jest to nawet jakieś wyjątkowe dziecko, które elegancko wpisałoby się w struktury tradycyjnej powieści fantasy: nie dysponuje ani wyjątkowym pochodzeniem, ani wyjątkową bystrością umysłu czy sprawnością fizyczną; wyjątkowa jest może jedynie jego wrażliwość, która jednak skutkuje tym, że Robina prześladują silniejsi chłopcy. Ale z drugiej strony prawdopodobnie to właśnie ta wyjątkowa wrażliwość otwiera chłopca na nadprzyrodzone przeżycia. Jednym z nich jest spotkanie ze starszym mężczyzną mieszkającym samotnie w górach. Opowiada on Robinowi o wilkołakach, 5 publicystyka a na noc okrywa go wilczą skórą – nie trzeba niczego więcej, by w umyśle młodego chłopca na dobre zaszczepić myśl o ludziach-wilkach. Po tym wydarzeniu Robin wraca do szkoły, gdzie ponownie musi stawić czoła rówieśnikom. Napędzany determinacją i złością z powodu swej słabości, Robin stara się znieczulić i odciąć od własnej wrażliwości, coraz mocniej pociągają go siła i dominacja, a co za tym idzie, również przemoc. Nie dziwi zatem fakt, że Robin czuje się wyróżniony zaproszeniem do grupy chłopaków, których postrzega jako symbol (męskiej) siły i władzy, a którzy są po prostu zgrają małolatów napadających na starszych ludzi. Okradanie starych i bezbronnych to nie jest siła, o której Robin marzył. Jednak zanim chłopiec dojdzie do takich wniosków, zabrnie już tak daleko, że nie będzie w stanie dostrzec drogi powrotu – fascynacja brutalną siłą i chęć władzy są kluczem do transformacji w wilkołaka. Nocami, w czasie pełni księżyca, chłopiec patrzy na swoje odbicie i dostrzega żółte, wilcze ślepia oraz ohydną paszczę bestii. Lustro staje się symbolem jego zmiany i jednocześnie wyobcowania. Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy te fizyczne przemiany mają faktycznie miejsce, ale chłopiec na pewno zmienia się wewnętrznie: w momentach transformacji nie zna litości czy współczucia, jest po prostu drapieżnikiem upajającym się swoją siłą (autorka używa nawet innej czcionki, aby przekazać myśli Robina-wilkołaka). Ale po pewnym czasie, własna przemiana zaczyna go przerażać, gdyż pomimo wewnętrznej słabości Robin nie jest z gruntu zły czy wynaturzony. Pragnął siły, by zdobyć szacunek i poczucie bezpieczeństwa, a nie po to, by krzywdzić słabszych. Jednak jego niezdolność do oceny sytuacji i wyrażenia własnego stanowiska uwikłała go w taki właśnie dylemat. Tak pojawia się jeden z kontekstów, w których Hauger umieszcza likantropię: przemiana w bestię następuje, gdy człowiek nie potrafi zapanować nad własnymi słabościami i lękami, jest to ucieczka w brutalną siłę, gdy potrzebny jest rozum i odwaga. W tym momencie historii pojawia się tytułowa Iselin, rówieśniczka Robina i jego przeciwieństwo: dziewczyna jest nieulękła i stanowcza; jest światłem, który rozproszy mrok nocy skrywającej wilkołaka. Po spotkaniu Iselin, Robin zaczyna czuć coraz większe obrzydzenie do swojej przemiany, a w postaci dziewczyny odnajduje własną siłę i zrozumienie tego, kim jest; wreszcie potrafi zidentyfikować samego siebie w relacji z innymi (w tym z dotychczasowymi autorytetami – rodzicami i rówieśnikami). Dlatego, choć w pewnym momencie wydaje się, że wszystko jest już przesądzone, że Robin skazany jest na bycie krwiożerczą bestią (w jednej ze scen chłopiec widzi, jak stary mężczyzna, domniemany wilkołak, spada z Wilczego Uskoku, zaś według podań osoba, która widziała śmierć wilkołaka, sama nim zostanie), chłopcu udaje się pozbyć wilczej skóry dosłownie w ostatnim momencie: gang wyznaczył go do napaści na bogatą staruszkę, ale w ostatniej chwili Robin powstrzymuje się od zadania ciosu. Dlaczego? Ponieważ kobieta przypomina mu zmarłą babcię, którą kochał aż do bólu. W rezultacie okazuje się, że to właśnie postać kobiety i symbolizowana przez nią miłość może pokonać wilkołaka, symbol zwierzęcej (dzikiej, męskiej) siły. To dzięki uczuciu do Iselin i miłości do zmarłej babci Robinowi udaje się stłamsić najgorsze instynkty, odrzucić wilczą skórę i zrobić to, co słuszne. Gdyby obrabował staruszkę, nie byłoby już dla niego ucieczki od piętna likantropii. 6 Zło zostaje odparte, jednak tylko na jakiś czas. Happy end przedstawiony przez Hauger trwa tylko tu i teraz, w tym momencie, zaś w przyszłości, dalekiej lub bardzo bliskiej, wilkołak może znowu stać się zagrożeniem, dla Robina albo kogoś innego. Dlaczego? Dlatego, że wilkołak Hauger to nie bestia, którą można wyeliminować z gry za pomocą srebrnej kuli. To nie ciało, a dusza bohatera przechodzi transformację w wilkołaka z powodu swojej słabości i kumulującej się nienawiści. Jak mówi stary mężczyzna, którego Robin spotyka na początku historii: „My, ludzie, nosimy w sobie i dzień i noc. [...] To ci, którzy nie potrafią okiełznać mrocznej strony własnej natury, stają się wilkołakami”. Dla Hauger wilkołak to nie człowiek-wilk, a człowiek-bestia, czyli taki, który nie radzi sobie ze skazami własnej duszy. Autorka sprytnie łączy klasyczne elementy podań o likantropii (wilcza skóra, zewnętrzna deformacja, księżyc w pełni) z metaforą likantropii jako transformacji psychicznej, którą wpisuje w okres buntu i dojrzewania nastoletniego chłopaka. Walka z wilkołakiem to już nie fizyczne starcie łowcy z bestią, ale moralny wybór między dobrem a złem, który ujawni siłę lub słabość ludzkiego charakteru. Iselin i wilkołak może być więc czytana w dwojaki sposób: jako młodzieżowa historyjka z dreszczykiem lub wpisana w metaforę wilkołaka analiza ludzkiej psychiki. Wspominany Rok wilkołaka Kinga pochodzi z 1983; w tym samym roku Terry Pratchett publikuje pierwszą powieść ze Świata Dysku (ale Angua pojawi się dopiero wiele tomów później, a dokładnie w części Men at Arms w 1993, w Polsce Zbrojni w 2002). Iselin i wilkołak jest z 1992, a saga Meyer pojawiła się w latach 2005-2008 (wydanie zagraniczne). Te i inne tytuły udowadniają, że nawet motyw tak stary jak likantropia może nadal zaskakiwać i skłaniać do namysłu, jeśli sprawnie splecie się go z fabułą i pokaże z innej perspektywy. Motyw cały czas ewoluuje, bo pisarze fantasy nie zapominają o wilkołakach i już niebawem mogą zaskoczyć czytelników kolejną interpretacją, która podważy dotychczasowe opinie. Weronika Łaszkiewicz Urodziła się i mieszka w Białymstoku. Na co dzień pracuje na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu w Białymstoku, gdzie uczy na kierunku filologia angielska. W przerwach od uczenia innych uczy się sama i przygotowuje rozprawę doktorską na temat religii w amerykańskiej literaturze fantasy (starając się przełożyć przyjemne, czyli miłość do fantastyki, na pożyteczne). W czasie wolnym rysuje, pisze i tworzy biżuterię. Weronika Łaszkiewicz Publicystyka Ewa Szumowicz O multiwersum i narodzinach wszechświata Nieodmiennie fascynują mnie teorie, jakie tworzą współcześni fizycy teoretyczni. Poziomy abstrakcji, na jakie wspinają się ich tezy, budzą respekt. Jako laik, pozbawiony odpowiedniego wykształcenia, śledzę te hipotezy z trochę innej – niż zakładali autorzy – perspektywy. Są dla mnie przykładem tego, jak nieograniczona może być ludzka wyobraźnia. Szczególnie wyraźnie widoczne jest to w miejscach, gdzie kończy się współczesna zdolność do doświadczalnej weryfikacji teoretycznych założeń i pozostają tylko skomplikowane równania i dowody. Jednym z takich zagadnień jest pytanie, skąd właściwie wziął się kosmos i czy istnieją też inne, podobne mu albo skrajnie różne, wszechświaty. Są to zagadnienia o tyle frapujące, że istnienie multiświata nie jest możliwe do zweryfikowania – i pewnie jeszcze bardzo długo nie będzie. Co nie oznacza wcale, że sposób powstania wszechświata jest łatwiejszy do wyjaśnienia, bo wszystkie możliwe sposoby sprawdzenia poszczególnych teorii jego narodzin też są – póki co – tylko teoretyczne. Aktualnie najpopularniejsze, choć może lepszym określeniem byłoby najmodniejsze, są trzy teorie, czy raczej kategorie teorii: „pączkującego” multiświata, superstrun oraz kreacji z piany kwantowej. Kategoria „pączkującego” multiświata, zwanego też metawszechświatem, to właściwie dwie odrębne, choć – jak się wydaje – wzajemnie niewykluczające się hipotezy. Pierwsza mówi, że multiwersum jest nieskończone i otwarte, a wypełniają je poszczególne lokalne światy, które rodzą się jedne z drugich. Wszelkie grafiki, będące artystycznymi wizjami takiego wieloświata, nieodparcie kojarzą mi się z pączkującymi drożdżami (stąd nazwa kategorii). Jako punkty takich narodzin fizycy zazwyczaj wskazują czarne dziury. Poszczególne wszechświaty lokalne nie oddziałują ze sobą i ograniczone są promieniem obserwowalności, czyli zasięgiem docieralności informacji. Jest ona określona przez odległość, jaką zdołało pokonać światło od Wielkiego Wybuchu, do chwili obecnej i dla naszego wszechświata wynosi około czterdzieści sześć i pół miliarda lat świetlnych. W rozwinięciu tej teorii pojawiła się hipoteza istnienia czegoś w rodzaju kosmicznego doboru naturalnego, polegającego na tym, że mimo możliwości powstawania światów różniących się od naszego wartościami stałych fizycznych, to jednak dominującymi typami są te, w których powstaje najwięcej czarnych dziur. Druga teoria z kategorii „pączkującego” multiświata to tak zwana wieloświatowa interpretacja mechaniki kwantowej Everetta. Spotkał się z nią chyba każdy, kto kiedykolwiek słyszał o kocie Schrödingera lub chociaż czytał opowiadania albo oglądał filmy opisujące rzeczywistości alternatywne. Teoria powstała jako próba pogodzenia deterministycznych równań mechaniki kwantowej z niedeterministycznymi zjawiskami, takimi jak np. rozpad cząstek radioaktywnych. Głosi ona, że każda kwantowa superpozycja jest jednakowo realna. To znaczy, że wydarza się ona, ale w alternatywnych wszechświatach. Omówię tę teorię na przykładzie kota Schrödingera: kwantowy kot w momencie, w którym zostaje zaobserwowany (czyli funkcja falowa ulega załamaniu, a jego stan zostaje określony), rozbija wszechświat na dwa alternatywne, w którym wydarzają się obie możliwości – zwierzę żyje albo nie żyje. Multiwersum wieloświatowej interpretacji mechaniki kwantowej jest zazwyczaj przedstawiane jako gigantyczne drzewo rozgałęziające się w nieskończoność, a każda kolejna gałąź to nowy wszechświat, identyczny z pierwotnym, różniący się od niego tylko jednym stanem kwantowym jednej cząstki. W skład kategorii superstrun wchodzi kilka hipotez, które łączy wspólne pochodzenie od teorii strun. Są to między innymi: pięciowymiarowa teoria wszechświatów membranowych Randala-Sundruma, dwunastowymiarowa F-teoria i trzynastowymiarowa S-teoria. Jednak najbardziej zaawansowaną i wyjaśniającą najwięcej zjawisk jest M-teoria i tylko ją omówię tutaj bliżej. Jest ona jedenastowymiarowym rozwinięciem teorii superstun i w moim osobistym rankingu – jedną z najbardziej abstrakcyjnych hipotez, jakie kiedykolwiek powstały. Co nie przeszkadza jej jednak być jedną z wiodących teorii wszystkiego, jakie aktualnie istnieją. Hipoteza ta zakłada istnienie jedenastowymiarowej hiperprzestrzenni, w której znajdują się dziesięciowymiarowe membrany, zwane branami. Kosmos powstał w wyniku zderzenia dwóch takich właśnie hipotetycznych tworów i jest opisywany jako dwa dziesięciowymiarowe hiperświaty oddziałujące ze sobą za pomocą grawitacji (wg M-teorii: grawitacja jest jedynym oddziaływaniem potrzebującym wszystkich jedenastu wymiarów, pozostałym wystarcza tylko dziesięć). Fizycy zajmujący się tą teorią posuwają się dalej: według nich jedną ze zderzonych bran jest wszechświat zwykłej materii, zaś drugą jest zagadkowa ciemna materia. Teoria ta dopuszcza też istnienie innych wszechświatów, niepołączonych z naszym i różniących się wartościami stałych fizycznych. Ostatnią kategorią, którą omówię jest kreacja z kwantowej piany. Pod tym hasłem kryją się dwie hipotezy. Łączy je to, że są rozwinięciem teorii fluktuacji przestrzeni, czyli tak zwanej kwantowej piany. Głosi ona, że przy odległościach zbliżonych do wartości stałej Plancka, prawo nieoznaczoności Heisenberga zezwala na przekształcanie O multiwersum i narodzinach wszechświata 7 publicystyka się energii w pary materia-antymateria, które to następnie nawzajem się anihilują, z powrotem przekształcając w energię. Oznacza to, że teoretycznie pusta przestrzeń nie jest ciągła, tylko wypełniają ją wirtualne pary cząstek, bezustannie pojawiających się i znikających. Może być ich praktycznie nieskończona ilość, byleby bilans energetyczny w ostatecznym rozrachunku wyszedł na zero. Nieciągła kwantowa piana nie do końca godzi się ze szczególną teorią względności, który zakłada, że czasoprzestrzeń jest ciągła, ale to – i inne problemy fizyków teoretycznych zmagających się ze stworzeniem teorii wszystkiego – temat na odrębny artykuł. Pierwsza z teorii kreacji z kwantowej piany głosi, że multiwersum składa się z dziesięć do potęgi dziesiątej do potęgi siódmej wszechświatów. Skąd taka gigantyczna liczba? Według wyliczeń fizyków jest to ilość kwantowych fluktuacji, jakie wystąpiły, gdy po Wielkim Wybuchu wszechświat wszedł w fazę inflacji. Teoria głosi, że każda z nich uległa niejako „zamrożeniu” i przekształciła w odrębny wszechświat, których stałe fizyczne mogą być całkowicie różne od tych, które są charakterystyczne dla naszego kosmosu. Druga z hipotez mówi, że wszechświat powstał tak po prostu, z niczego, jako samoistna subatomowa turbulencja czasoprzestrzenna. By tak się stało i by wszechświat nie zniknął od razu jak wirtualne pary kwantowej piany, potrzebne byłoby zjawisko inflacji, czyli początkowego gwałtownego rozszerzania się wszechświata. Teorii wyjaśniających zjawisko inflacji jest kilkadziesiąt, głównie z powodu zmagania się ze sporą ilością problemów, m.in. z tak zwanym problemem horyzontu czy problemem powstawania zaburzeń gęstości, dzięki którym postały galaktyki i ich gromady. Do spełnienia założeń teorii samoistnej kreacji potrzebny byłby też zerowy bilans energetyczny, który – jak twierdzą jej zwolennicy – rzeczywiście istnieje, gdy zsumuje się łączną energię dodatnią materii, promieniowania oraz ujemną – związaną z grawitacją. Według tej hipotezy, nicość – rozumiana jako stan nieistnienia czasu, przestrzeni ani w ogóle czegokolwiek – jest stanem wysoce niestabilnym, a do narodzin wszechświata wystarczy sam rachunek prawdopodobieństwa. Początkowe kwantowe fluktuacje, tłumaczone zazwyczaj zaburzeniami pola Higgsa, które w wyżej omówionej teorii nadały istnienie nowym wszechświatom, w tej hipotezie odpowiadają za powstanie galaktyk i ich gromad. Na tym kończę krótki przegląd teorii multiwersów. Każda z nich jednak obciążona jest ograniczeniami i problemami. Dla przykładu – wieloświatowa interpretacja mechaniki kwantowej podlega zasadzie brzytwy Ockhama: „Entia non sunt multiplicanda praeter necessitatatem” („Nie należy mnożyć bytów ponad potrzebę”). Właściwie w każdej udałoby się znaleźć słabe punkty i niewyjaśnione problemy, albo takie, do wyjaśnienia których potrzebuje się wprowadzenia skomplikowanych konstruktów myślowych. A przecież chodzi o to, by dojść do rozwiązań, które dadzą 8 się potwierdzić przez eksperymenty lub obserwacje. Więc póki co, wstrzymuję się od opowiadania po stronie którejkolwiek z hipotez, ograniczając się do podziwiania ich jako cudownie abstrakcyjnych dzieł ludzkiego umysłu. I czekam, aż ktoś w końcu stworzy teorię, która będzie zgodna z innymi i możliwa do potwierdzenia. Ale na to sobie jeszcze długo poczekam… W końcu, nie mamy nawet tak podstawowej rzeczy, jak porządna teoria wszystkiego, gdzie więc sięgać tak daleko, jak potwierdzanie istnienia multiświata. To jednak fizyków teoretycznych raczej nie powstrzyma przed dalszym tworzeniem teorii. Pozostaje więc tylko im kibicować i podziwiać wytwory ich wyobraźni. Ewa Szumowicz Urodziła się i wychowała na Mazurach w pięknej miejscowości Pisz. Absolwentka Akademii Medycznej w Gdańsku, wydział farmacji, aktualnie zamieszkała w Szczytnie (choć akurat to się może szybko zmienić, bo nie lubi długo mieszkać w jednym miejscu), prowadzi jedną z tamtejszych aptek. W wolnym czasie czyta, głównie polską fantastykę, oraz sama próbuje swoich sił na tym polu, bez większych sukcesów. Interesuje się wszystkim, od gotyckich zamków (zwiedziła ich ponad trzydzieści i planuje w najbliższym czasie zwiększyć tę liczbę co najmniej trzykrotnie), przez fizykę kwantową, po językoznawstwo, choć jej największą miłością na zawsze pozostaną rośliny lecznicze. Niepoprawna i nieuleczalna kociara. Publicystyka Andrzej W. Sawicki Schabowe w kosmosie, czyli jak powstały obiady dla astronautów Alpiniści w Himalajach, podróżnicy maszerujący przez Arktykę, żołnierze na terenie wroga – mogą nosić w plecakach nawet kilkadziesiąt różnorodnych posiłków (z menu, których nie powstydziłaby się przyzwoita restauracja) i nawet nie odczuwać ich ciężaru. Zamknięty hermetycznie, lekki sześcianik, po otwarciu okazuje się być pełnym i smacznym daniem, wystarczy tylko dolać do niego trochę wody i chwilę poczekać, czasem podgrzać. Liofilizowane posiłki, pakiety z wysoko przetworzoną żywnością, kojarzone są najczęściej z technologią kosmiczną, czymś na wskroś nowoczesnym. Mało kto wie, że ich historia liczy już ponad 150 lat… Zaczęło się od sporu religijnego. Doszło do niego w roku 1852 i tyczył się on okupowanych przez Turków – Bałkanów. Duchowni prawosławni chcieli koniecznie wkroczyć na obszar Imperium Osmańskiego, by otoczyć opieką – żyjące pod islamską tyranią – chrześcijańskie owieczki. Politycy europejskich mocarstw sprytnie wykorzystali awanturę, by sprowokować cara Mikołaja I do gwałtownych ruchów dyplomatycznych, których efektem było ultimatum – rosyjscy popi maszerują na tereny Osmanów albo wojna. Ku zaskoczeniu cara, sułtan zamiast machnąć ręką na brodatych panów w czarnych sukienkach, w odpowiedzi wysłał swoją armię do ataku na rosyjskie twierdze. Do konfliktu ochoczo dołączyła Anglia i Francja, tworząc antyrosyjską koalicję. Schabowe w kosmosie Armia sprzymierzonych uderzyła na główną carską bazę morską nad Morzem Czarnym – Sewastopol. Ogromny korpus inwazyjny przez niemal rok oblegał, dzielnie broniący się, warowny port. Ale co to ma wspólnego z nowocześnie przetworzoną żywnością? Otóż w czasie tej batalii posilano się po raz pierwszy specjalnie konserwowanymi pokarmami i to od razu na ogromną skalę. Przez długie miesiące, ponad 170 tysięcy żołnierzy zalegało w okopach, by od czasu do czasu szturmować fortyfikacje. Prócz żołnierzy w obozie sprzymierzonych żył oczywiście ogromny, nieprzeliczony tłum służb pomocniczych. Całą tę czeredę trzeba było karmić. Wyspa Krym nie mogła wyżywić tylu ludzi, pokarm należało więc transportować z kontynentu. Z racji klimatu właściwie śródziemnomorskiego, a co za tym idzie – ciepła i dużej wilgotności, sprzyjających rozwojowi pleśni i drobnoustrojów, trwałość pokarmów nie była zbyt wielka. Należało wiec spróbować jakoś temu zaradzić. Potrzebowano żywności odpornej na czynniki zewnętrzne, trwałej i wygodnej do transportu, a do tego dającej krzepę biedakom gnijącym w okopach. Ówcześni naukowcy znali już podstawowe czynniki powodujące psucie się jedzenia i domyślali się, że kluczem do sukcesu jest znalezienie sposobu na ich wyeliminowanie. Wiedzieli, że za gnicie odpowiada przede wszystkim temperatura, woda i coś, co jest powietrzu. Niektórzy poniekąd słusznie podejrzewali, że owym szkodliwym składnikiem 9 publicystyka jest „kwasorod”, jak nazywano wtedy tlen. Od wieków stosowano przechowywanie pokarmów w lodzie, suszono mięso lub je solono i wędzono, a owoce zasypywano w słoikach cukrem lub zalewano octem. Trudno jednak wysyłać na ciepłe Morze Czarne statki pełne lodu lub dżemów w szklanych słoikach. Kilka lat wcześniej (w 1850 r.) niemiecki chemik, baron von Liebig (1803-1873), odkrył kostkę rosołową, sprawnie zagęszczając bulion wołowy. Wspaniały wynalazek nie zdążył niestety zostać zastosowany w czasie wojny krymskiej. Pierwsi użyli go amerykańscy kucharze wojskowi w czasach wojny secesyjnej (1861-1865), a przyrządzali go, wrzucając do gara całe zwierzę i gotując je w niewielkiej ilości wody. Pozwalali, by woda odparowała i do pozostałości sypali mąkę. Powstałe w ten sposób ciasto wałkowano i porcjowano. Zawinięte w papier nadawało się do noszenia w żołnierskim plecaku. W dogodnym momencie wystarczyło wrzucić je do wody, zagotować, dodać soli i pieprzu, by otrzymać całkiem smaczny bulion. W wojnie krymskiej nie użyto też odkrycia brytyjskiego chemika, pana Lampe. On z kolei wpadł na pomysł, by umieścić pokarm w hermetycznym naczyniu i wypełnić je gazem obojętnym, usuwając w ten sposób tlen. Ponoć na wystawie londyńskiej zaprezentował całą sarnę, kuropatwę, łososia i szczupaka trwałe od kilkunastu tygodni (!) i nieczułe na zmiany temperatury. Niestety do masowego zastosowania pomysł się nie nadawał. Nie zaskoczył też pomysł Nicolasa Apperta (1749-1841), który postanowił po prostu wyciągnąć z pokarmu powietrze przy pomocy pompy próżniowej. O ile mięso znosiło to całkiem nieźle, o tyle rośliny fatalnie. Poza tym wielkie, blaszane konserwy z próżniowo zakonserwowanymi pokarmami były bardzo kosztowne w produkcji i niewygodne w transporcie oraz składowaniu. Pan Appert był na dobrym tropie, jednak czegoś ciągle jeszcze brakowało. Tymczasem za oceanem sekretarz marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych, Lewis Warrington (1782-1851), kazał wołowinę zalewać grubą warstwą gipsu. Hermetycznie zagipsowane krowy 10 pływały więc na amerykańskich okrętach, zapewniając wyżywienie marynarzom. Jednak i one się nie nadawały, na potrzeby wielkiej wojny, były zbyt niewygodne i ciężkie. Wreszcie, na właściwy pomysł wpadł Francuz, Emil Masson. Publicznie wynalazek zademonstrował dopiero w 1857 roku, ale już od dwóch lat pełną parą szła produkcja na potrzeby wojskowe. Przez ten czas odkrycie pozostawało ściśle tajne. Pan Masson, kiedy wreszcie mu na to pozwolono, przedstawił publiczności główkę kapusty, którą można było przesłać listem, bo ważyła tyle co kartka papieru i miała w przybliżeniu jej grubość. Po wrzuceniu jednak do wody i zagrzaniu, zamieniała się z powrotem w zwykłą kapustę. Smak miała nieco gorszy od świeżej, ale poza tym była prawdziwym warzywem. Lekka jak piórko, idealna do transportu, niepsująca się nawet latami! To było to! Okazało się, że pan Masson przygotowywał ją, susząc szybko w wysokiej temperaturze i prasując w potężnej maszynie. Oczywiście prócz kapusty przerabiał tak wszelkiego rodzaju warzywa i owoce oraz zioła, a potem przy pomocy dwóch maszyn parowych (o sile 42 i 56 KM) formował je w kostki. Łatwe do transportu, trwałe i lekkie, pozwalały błyskawicznie zrobić z nich pożywną zupę, a nawet napój orzeźwiający (tak zwany „napój majowy”, tabliczka po 5 krajcarów sztuka). Pan Masson zbudował we Frankfurcie fabrykę, w której zatrudniał 250 osób, nie licząc ogrodników. W czasie wojny krymskiej armia francuska wyfasowała u niego ponad 3 tysiące ton kostek suszu. W ten sposób wyżywiono rzesze wojska oblegającego Sewastopol, pozwalając mu wreszcie nabrać sił do zdobycia twierdzy i powalić niezwyciężone Imperium Rosyjskie na kolana. Z chwilą, gdy pozwolono Massonowi odtajnić produkcję, natychmiast pojawili się u niego przedstawiciele armii austriackiej i pruskiej, dwóch podówczas najpotężniejszych w Europie oraz reprezentanci biur emigracyjnych, którzy chcieli ekwipować w kostki swoje statki, płynące z tłumami emigrantów do Ameryki. Żywność „prassowana”, jak ją wte- Andrzej W. Sawicki Publicystyka dy nazywano, zaczęła robić karierę. Szczególnie potrzebna była podróżnikom, żołnierzom i marynarzom, czyli osobom niemającym dostępu do świeżych produktów. Nie bez znaczenia okazał się niewielki ciężar i możliwość wygodnego składowania cudownych kostek. Pewnie używałoby się ich powszechnie do dziś dnia, gdyby nie odkryto witamin i enzymów. Okazało się, że suszenie żywności w wysokiej temperaturze powoduje zniszczenie niektórych – bardzo cennych – substancji. Obniża się przez to wartość odżywcza produktu. W strumieniu pary przegrzanej (120° C), której używano jako źródło ciepła, dochodzi do niepożądanych i nieodwracalnych procesów, łącznie z denaturacją białka (enzymy) i termicznym rozkładem witamin. Alternatywą pozostało suszenie powolne, w niskiej temperaturze, ale groziło zepsuciem żywności przed wysuszeniem i znacznie opóźniało cały proces technologiczny, drastycznie podwyższając cenę produktu. Problem znów rozwiązała wojna. To przede wszystkim armii zależało na opracowaniu sposobu na konserwowanie żywności i to armia dysponowała stosownymi nakładami finansowymi, by móc pozwolić sobie na podobne badania. Dobrą okazją do ulepszania prasowanych kostek okazała się dopiero druga wojna światowa. Tym razem sprawą zajęli się amerykańscy wojskowi naukowcy. Ich nazwiska pozostały nieznane, ale to właśnie oni odkryli sposób na produkcję żywności, która dziś kojarzy się z pokarmem dla astronautów – liofilizację. Nowa technologia przetwórstwa żywności okazała się tylko nieco ulepszonym sposobem suszenia. Polega na zamrożeniu produktu i usunięciu z niego wody, wykorzystując obniżone ciśnienie. W zależności od tego, jak bardzo nietrwały jest suszony materiał, stosuje się odpowiednio niskie temperatury, w ekstremalnych przypadkach, przy biologicznych preparatach używanych w farmacji, jako medium chłodzącego używa się nawet ciekłego azotu (-98° C). W procesie wykorzystuje się zjawisko sublimacji, czyli przechodzenia wody z fazy stałej bezpośrednio do fazy gazowej. Używając stale wytwarzanej próżni, niejako odsysa się wodę z suszonej materii, nie powodując przy okazji jej zniszczenia i niską temperaturą hamuje się wszelkie biochemiczne przemiany. Zabezpieczenie materii organicznej przed zepsuciem poprzez usunięcie z tkanek wody, okazuje się do dziś dnia najlepszym sposobem na powstrzymanie procesów gnilnych. Co najważniejsze, nie wymaga zastosowania żadnych konserwantów, czyli chemicznej ingerencji w produkt, a mimo to zostają zachowane wszystkie jego wartości odżywcze i smakowe. Żywność przygotowana w ten sposób jest poza tym bardzo lekka, co pozwalało wyekwipować w nią amerykańskiego piechura, nie skazując go na taszczenie blaszanych konserw, jak czyniono to w armiach sojuszniczych. Przy okazji, zmęczony bojem wojak, gdzieś na rubieżach zrujnowanej wojną Europy, mógł wyciągnąć z kieszeni niewielki pakiet i korzystając z odrobiny wody oraz manierki, w kilkanaście minut przygotować sobie ulubioną wołowinę z Teksasu, z prawdziwą amerykańską fasolą i poczuć się jak na kolacji u mamy. Miało to niebagatelne znaczenie w utrzymaniu wysokiego morale w armii. Liofilizowana żywność oczywiście poleciała w kosmos, razem z dzielnymi astronautami i lata po dziś dzień. Niebagatelne znaczenie ma jej ciężar i rozmiary, wysokie wartości odżywcze i całkiem niezły smak. Niestety sporym problemem w czasie projektu Gemini i Apollo pozostawało przygotowanie liofilizowanego posiłku w stanie nieważkości. Schabowe w kosmosie Susz kruszył się i rozsypywał, niezbyt dobrze rozpuszczał w wodzie. Później, na wahadłowcach i stacji orbitalnej, stosowano liofilizaty pokryte warstwą żelatyny (by się nie rozsypywały) lub w zafoliowanych tackach. Mniejszy problem z liofilizowaną żywnością jest na Ziemi, przy zwykłym ciążeniu. Ciągle stosują ją przede wszystkim armie na całym świecie, także Polska, jako najwygodniejszą w warunkach bojowych. Lubią ją także podróżnicy i alpiniści, survivalowcy i globtroterzy. Dzięki niej można zjeść ciepły i świeży posiłek choćby w namiocie na stoku ośmiotysięcznika lub na pustkowiach Arktyki. Wystarczy zgarnąć trochę śniegu i podgrzać go na turystycznej kuchence, a potem wsypać liofilizat. Żywność jest dostępna w sklepach dla sportowców, także internetowych. Można ją także kupić jako gadżet, ładnie opakowaną i ozdobioną kosmiczną fotografią, przedstawiającą astronautę lub stację orbitalną. Prócz wołowiny lub kurczaka za kilka dolarów chętni mogą zamówić sobie liofilizowane lody, czekoladowe batoniki lub amerykańskie truskawki. I w ten oto sposób ziściły się słowa polskiego redaktora pisma „Wędrowiec”, który przed 150 laty, zachwycony postępem w konserwacji żywności, przewidywał ich rozwój tymi słowy: „Spodziewać się można, iż wraz z rozpowszechnieniem pokarmów prasowanych i niedawno wynalezionego gazowego aparatu do gotowania, teraźniejsze obszerne kuchnie nie będą już zajmowały tyle miejsca. Spiżarnia, najlepiej we wszystko zaopatrzona, nie większa będzie od zwyczajnej szafy na książki. Natenczas z łatwością będziemy mogli jeść rosół sprowadzony z Melbourne lub Buenos-Ayres, który można zagotować w 40-45 minut, pieczeń z cieląt, które pasły się na łąkach Montevideo, a są smaczniejsze niezrównanie od europejskich, jarzynę z brzegów Renu lub urodzajnych równin Holandii, ryby z odległego morza i pić kompoty z owoców starszych od nas samych.” Andrzej W. Sawicki Chemik organik, autor dwóch powieści fantastycznych i kilkunastu opowiadań. Prócz fantastyki lubi Jacka Danielsa (z odrobiną wody, wymieszane, nie wstrząsane) i historię, w szczególności nauki o wojskowości. Jest współtwórcą kilku wynalazków z dziedziny chemii, w tym współautorem patentów udzielonych przez Amerykański i Europejski Urząd Patentowy. Ostatnio wzięło go na próby publicystyczne, w których chciałby w przystępny sposób popularyzować naukę. 11 publicystyka Człowiek wielu talentów – wywiad wokół Marcina Przybyłka Marcin Przybyłek czytelnikom znany jest przede wszystkim z cyklu science fiction „Gamedec” o gierczanym detektywie Torkilu Aymorze. Pierwsze opowiadanie w tym uniwersum pojawiło się drukiem dekadę temu, a od tamtego czasu opowieść doczekała się kilku tomów książkowych. „Czas silnych istot”, piąty tom cyklu, wyszedł w odświeżonej szacie graficznej pod szyldem innego niż wcześniejsze wydawcy – Fabryki Słów. Jednak Marcin Przybyłek to nie tylko pisarz. By ukazać różne oblicza twórcy „Gamedeca”, przepytaliśmy powiązanych z nim grafików, muzyków, animatorów oraz zaprzyjaźnionych pisarzy i redaktorów. Oto Marcin Przybyłek, jakiego nie znacie. Qfant: Skąd znasz Marcina Przybyłka? Przy czym współpracowaliście i jak się ta współpraca układała? Ewa Białołęcka: Marcina Przybyłka poznałam przed laty na festiwalu Fantastyki w Nidzicy. Był wtedy debiutantem, tuż po wydaniu pierwszego tomu Gamedeca. Wesoły, szarmancki, z poczuciem humoru, zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Potem siłą rzeczy wpadaliśmy na siebie na kolejnych konwentach, ucinaliśmy pogawędki, bywaliśmy nawzajem na swoich prelekcjach. Kiedy powstał kolejny tom Gamedeca, „Zabaweczki”, miałam drobny wkład w reklamę serii. Jednak do tej pory nie napisaliśmy nic razem, choć były plany wspólnego projektu – po prostu na razie jesteśmy oboje zbyt zajęci na innych polach. Tomasz Bilewicz: Poznałem Marcina na forum max3d. pl. Nawiązaliśmy współpracę, której owocem jest ilustracja „Spaceport” – póki co jest to jedyna realizacja dla Marcina, ale niewykluczone że nie ostatnia. Krzysztof Chalik: Współpraca z Marcinem Przybyłkiem zaczęła się jakieś półtora roku temu, przy okazji powstawania komiksu „Lanne” na blog Futushare. To miał być multimedialny komiks z wstawkami animacji, muzyką i różnymi gadżetami. Marcin jest autorem scenariusza, Robert Letkiewicz autorem muzyki. Niestety z różnych przyczyn musieliśmy zawiesić ten projekt. Ale myślę, że do niego wrócimy, gdy czas na to pozwoli. Marcin Jakubowski: Marcin Przybyłek zlecił mi wykonanie dwóch ilustracji związanych ze światem Gamedec: „Gamedec-city” i „Gamedec-Torkil Aymore”. Lech Jęczmyk: Jesteśmy wspólnie w towarzystwie science fiction. Spotykamy się na różnych konwentach. W ciągu roku jest kilka ważnych spotkań, zwykle spotykamy się na Pyrkonie. Marcin ma bardzo ciekawe prelekcje. Prezentuje żywą umysłowość i dużą wiedzę w różnych dziedzinach. Nie współpracowałem z Marcinem. Jestem wilkiem samotnikiem. Pracuję sam. Marcin Klicki: Marcina Przybyłka poznałem przez wspólnego znajomego Tomka Marońskiego, ilustratora książek fantasy. Później udało nam się zrobić wspólny projekt. Współpraca z Marcinem jest bardzo wymagająca. Marcin to perfekcjonista, lubi, jak wszystko gra, nawet w najmniejszych detalach. Marcin jest też wizjonerem, więc wszystko, co chce zrobić, od dawna ma zaprojektowane w głowie w najmniejszych detalach, co oczywiście jest plusem, jednak czasem ciężko sprostać wymaganiom. 12 Marcin Przybyłek Publicystyka Robert Letkiewicz: Z Marcinem poznał mnie kilka lat temu Nexus (Mariusz Krawczyk), powiedział mi, że ma znajomego pisarza, który planuje zrobić animowany kilkuminutowy spot reklamujący książki. Spytał, czy nie zrobiłbym muzyki, zgodziłem się, i tak się to zaczęło. Z Marcinem współpracuje się fantastycznie, zawsze jest skoncentrowany, wie, czego chce i pilnuje każdego detalu. To wiele upraszcza i powoduje, że cała energia może być skoncentrowana na pracy twórczej. Poza tym zawsze bardzo się angażuje – to bardzo pomaga np. w momentach, w których powstają wątpliwości. Łukasz Matuszek: Ogólnie mówiąc z MP dobrze się współpracuje. Ewentualne wątpliwości owocowały długimi rozmowami telefonicznymi, podczas których wymienialiśmy się pomysłami i sugestiami co do różnych części prac i uzgadnialiśmy wspólne stanowisko. Akurat w projekcie, przy którym pracowałem, nie napotkałem na żaden mur nie do przebicia. Krzysztof Ożóg: Miałem przyjemność być redaktorem „Czasu silnych istot”, więc z Marcinem ściśle współpracowaliśmy (wymienialiśmy się uwagami, pomysłami, tłumaczeniami swoich racji). Z niektórymi moimi uwagami autor zgadzał się z uśmiechem, ale zdarzały się też długie dyskusje, które nie zawsze wygrywałem. Jeśli miałbym „ocenić” naszą współpracę, to zdecydowanie 5+, bo MP dokładnie wie, czego chce i potrafi to przekazać. Zbigniew Szatkowski: Nasze drogi spotkały się na gruncie zawodowym – zarówno Marcin, jak i ja mamy sporo do czynienia z rynkiem tak zwanych szkoleń biznesowych miękkich. Prowadzimy różnorodne warsztaty komunikacyjne, treningi interpersonalne i konsultacje przekazujące wachlarz umiejętności psychologicznych, które (szczęśliwie) w Polsce zyskują na popularności i stają się coraz bardziej potrzebne w firmach średniej wielkości i korporacjach. Marcin często mówi, że dzięki temu można uniknąć plagi Nazguli – wielkofirmowych upiorów, które zostały wyprute z wszelkich ludzkich emocji i uwięzione w zbrojach garniturów, a żywiących się jedynie mocą „pierścieni” z celów biznesowych i deadline’ów. Miałem przyjemność wspierać Marcina przy kilku typach działań promocyjnych związanych z uniwersum Gamedecverowym, współpracowaliśmy biznesowo, wspólnie tworzyliśmy scenariusz do „Leanne” (pierwszego oficjalnego spinoffu przygód Torkila) i dzielnie walczyliśmy z przeciwnościami losu przy jednym „jeszcze-przez-chwilę-tajnym” projekcie. Paweł Zaręba: Pana Marcina poznałem, kiedy przyjechał do siedziby naszej firmy. Dostarczył mi wtedy mnóstwo materiałów graficznych do poprzednich i kolejnych części Gamedeca. Utrzymuję z nim kontakt mailowy, przesyłam mu projekty okładek, dyskutujemy nad szczegółami zlecenia. Konkretnie są to okładki do dwóch ksiąg „Czasu silnych istot” i na razie jest to pierwsza rzecz, którą robiliśmy wspólnie. Pan Marcin to miły człowiek, wymagający, ale również taki, który doskonale wie, czego chce. Lepiej współpracuje się z takim autorem, który udziela konstruktywnej krytyki i stara się pomóc grafikowi w zleceniu niż z takim, który jest po prostu na „nie”. Źródło: gildia.pl Człowiek wielu talentów 13 publicystyka Andrzej Zimniak: Marcina Przybyłka spotkałem na jednym z konwentów fantastyczno-literackich. Zarekomendowano mi go jako interesującego prelegenta, więc poszedłem na jego wykład – byłem zachwycony! Marcin jest doskonałym psychologiem i potrafi niezwykle interesująco opowiadać o naszych zachowaniach, zarówno jednostkowych, jak i grupowych. Jego wykłady są prowadzone inteligentnie i zajmująco, polecam wszystkim! Nigdy nie zaniedbuję okazji, gdy mogę go posłuchać. Współpracowaliśmy trochę przy popularyzacji wiedzy, Marcin prowadził kiedyś panel o moich esejach futurologicznych zebranych w tomie pt. „Jak nie zginie ludzkość”, recenzował także moje „Fraszki rubaszne”. Myślę, że wspólnie zorganizujemy jeszcze niejedną imprezę w siedzibie Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Nasze relacje są doskonałe, Marcin jest człowiekiem towarzyskim, otwartym na świat i ludzi. Prowadzi interesującego bloga, na którym zwykle rozważa poważne problemy, dające do myślenia. Marcin dał się także poznać jako doskonały organizator, znawca muzyki i gier komputerowych. Człowiek wielu talentów. Q: Mówi się, że współpraca z Marcinem Przybyłkiem nie ogranicza się do prostego układu biznesowego. Jak to jest naprawdę? TB: Marcin jest bardzo aktywnym zleceniodawcą, nie ogranicza się tylko do zdefiniowania wymagań i oczekiwania na finał. Podsuwa pomysły, komentuje, często też naprowadza na źródła inspiracji i potrafi zarazić swoją pasją i świetnie zmotywować. KCh: Myślę, że Marcin od razu stawia wysoko poprzeczkę, zmusza człowieka do maksimum. Ale robi to w sposób delikatny, rzekłbym niezauważalny. Rezultaty tej dziwnej, niewidzialnej presji psychicznej mogą być zadziwiająco pozytywne, nawet dla samego artysty. A to dużo więcej niż pieniądze. MJ: Marcin ma w sobie ogromne pokłady naiwnego, wręcz dziecięcego entuzjazmu. Spośród różnych cech Marcina tę cenię najbardziej, ponieważ dzięki temu przypominam sobie, dlaczego zajmuję się ilustracją. Cieszy mnie, że moja praca sprawia komuś przyjemność, a nie jest tylko produktem na sprzedaż. 14 MK: Tak, nie ogranicza się. Marcin daje długie terminy, więc można na spokojnie wszystko przemyśleć, dodać coś od siebie i podejść do tematu kilka razy, żeby efekt był mocny. Dzięki temu trochę inaczej się podchodzi do takiego zlecenia niż zwykłe „zrób zapomnij”. RL: To z pewnością prawda, Marcinowi zawsze chodzi o dzieło. O pieniądzach staramy się nie rozmawiać. ŁM: Na stawiane w ten sposób pytanie można tylko odpowiedzieć, że tak. Chodzi o to, że nie było podczas pracy sztywnego harmonogramu, wytycznych itp. Nie czułem, że jadę po szynach, które już ktoś wytyczył, a ja tylko naciskam na dźwignię w drezynie, albo że wypełniam jakiś szablon. Poza tym Marcin potrafi zarazić wizją, co ułatwia pracę. KO: Dla mnie to było marzenie. Przygody Torkila śledzę, odkąd pojawił się pierwszy tom i jestem wielkim fanem. Można powiedzieć, że dorastałem z książkami Marcina w plecaku. Poznaliśmy się po premierze tomu „Zabaweczki. Sztorm”, kupiłem książkę, w której brakowało kilku stron, a Marcin dosłał mi skany, żebym mógł przeczytać. Nie sądzę, żeby wielu autorów tak się zachowało. ZSz: Na szczęście tak właśnie jest, ale to działa w dwie strony i jest spowodowane tym, że Marcin wkłada dużo sił, by dobierać sobie na współpracowników ludzi, z którymi lubi przebywać. Nic nie jest proste. Stworzenie funkcjonującej relacji przyjaciel-partner biznesowy jest największym wyzwaniem współczesnego kapitalistycznego świata i wymaga dużego zaufania od obydwu stron. PZ: Nie jest to standardowe zlecenie, bo i Pan Marcin jako klient ma swoją wizję, dba o szczegóły. Od razu przypomina mi się jego mail, w którym pisze, że nazwa firmy, która jest widoczna w tle ilustracji na pierwszej stronie powinna zostać zmieniona na inną, bo w czasie, w którym dzieje się akcja tej części, ta firma już nie istnieje, i tym podobne uwagi. Q: Jak mocno Marcin Przybyłek ingeruje w prace? Jak wiele z jego pomysłów zostaje uwzględnionych? Marcin Przybyłek Publicystyka Źródło: www.facebook.com/solarisnet TB: Przede wszystkim bardzo dobrze wie, czego oczekuje. Dostarczał mi wyczerpujące uwagi i korektę praktycznie na każdym etapie tworzenia ilustracji, począwszy od wstępnych szkiców. Jednocześnie nie zabijał kreatywności, raczej prowokował i pobudzał wyobraźnię. KCh: Marcin jest silną osobowością i zawsze ma wyraźną wizję tego, co chce osiągnąć. Czasami potrafi być uparty, ale jego sugestie są zawsze interesujące. Nie nazwałbym tego ingerencją, niemniej lubi być liderem. W naszym przypadku pomysł historii Leanne, kobiety robota szukającej miejsca i akceptacji w świecie, wyszła od Marcina Przybyłka. Ciekawy pomysł, dobry scenariusz. A że cała historia dzieje się w świecie Gamedeca, Marcin wprowadził mnie w ten świat. Pamiętam pierwsze szkice i mail od niego z tekstem, że w Warsaw City nie ma kaloryferów. Marcin zauważył kaloryfer na jednym z kadrów, potem już była cała lista zmian. Ale to on stworzył ten świat, ja musiałem go dopiero poznać. MJ: Oczywiście roztaczał rozbudowane, pełne odniesień wizje, a ja asertywny niczym administrator sieci ilustrator starałem się wszystko upchnąć w te skromne 17 milionów pikseli. Na szczęście współpraca szła dobrze i muszę przyznać, że Marcin miał pozytywny wpływ na ilustracje. Często zdarza się, że klient świetnymi pomysłami niszczy moją pracę, więc tym bardziej doceniam wkład Marcina. Ilustracje powstały przy pełnej współpracy i wzajemnej inspiracji. MK: Po prostu zazwyczaj doskonale wiedział, co chce zrobić i pisał do odpowiednich ludzi. Poza tym ma dar przekonywania, więc udało mu się zarazić swoimi pomysłami Człowiek wielu talentów najlepszych ludzi z branży cg w Polsce, między innymi Marcina Jakubowskiego. W naszej ostatniej kooperacji, która się jeszcze nie zakończyła, prawdę mówiąc, mam dość dużo do powiedzenia. Marcin jest otwarty na nowe wizje i propozycje, oczywiście wiele z nich odpada w przedbiegach. Natomiast dużo rzeczy staramy się przedyskutować w początkowej fazie projektu – co będzie możliwe do zrobienia, a co nie. Niektóre elementy często w świecie 3d się nie sprawdzają, dlatego trzeba podchodzić do nich po kilka razy. RL: W kilka wydarzeń angażował mnie Marcin, w kilku ja prosiłem o pomoc. Dlatego czasami były momenty, że któryś z nas upierał się przy jakichś detalach, ale generalnie zawsze udawało nam się znaleźć kompromisowe rozwiązanie. Niewiele osób wie, że Marcin swego czasu wygrał konkurs kompozytorski. Myślę, że się nie obrazi, jak zdradzę, że ma u siebie w gabinecie kilka instrumentów, w tym pianino – hmm… można by je odrobinę podstroić, ale poza tym jest bardzo fajne. Marcin ma świetne wyczucie muzyki, dlatego często na etapie budowania dramaturgii utworu wykorzystujemy z Marcinem tzw. „własnogębną” muzykę. To się świetnie sprawdza, bo Marcin ma również talent wokalny – co zresztą niektórzy mogli usłyszeć w końcowej fazie koncertu w Nidzicy. Poza tym często rozmawiamy o detalach dotyczących poszczególnych brzmień czy nutek, to jest fantastyczne doświadczenie. Podsumowując: tak – jak najbardziej w niektórych kawałkach można odnaleźć Marcinowego ducha. Trzeba tutaj również wspomnieć, że Marcin osobiście wziął udział w kilku moich utworach, nie tylko duchem, ale i głosem! ŁM: Nie było mocnej ingerencji, może z wyjątkiem jednej czy dwóch postaci. Szczerze mówiąc trudno powiedzieć 15 publicystyka ile pomysłów uwzględniłem, bo wiele rodziło się podczas rozmów i często finalna wersja odbiegała od tego, z czym zaczynaliśmy. Dobre pomysły się wprowadza, te mniej dobre wymagają tuningu. Dla wyjaśnienia dodam, że dobre to takie, które się obu stronom podobają. KO: Bardzo! Marcin zna każdy szczegół swoich tekstów i nad każdym z nich chce mieć pełną kontrolę. Nie przesadzę, jeśli powiem, że zdarzyło nam się spędzić kilka godzin dyskutując o przecinkach. A przecież są jeszcze wątki poboczne, pisownie i koncepty big picture. Ale to dobrze, do finiszu pracy nad książką jest bardzo blisko z osobami z projektu. Uwzględniłem większość jego pomysłów. Marcin ma ogromną liczbę pomysłów w głowie i zazwyczaj są świetne, oryginalne i chwytliwe. Trudno ograniczać tego typu autora bez niszczenia jego dzieła. Były pomysły rożnych zmian i redukcji, ale zdecydowaliśmy się ich nie realizować dla dobra książki, Imperatora i całego Imperium. ZSz: Zawsze dość dobrze komunikowaliśmy swoje oczekiwania i wiedzieliśmy, na czym stoimy. To kolejny spadek po naszym zawodowym podejściu do różnorodnych projektów. W przypadku np. muzyki, którą komponowałem na potrzeby promocyjne Gamedecvers, jedyne, co Marcinowi spędzało sen z powiek to „czy wyrobię się na czas”, a i tak zaciskał zęby i nie dręczył tak bardzo, jak by chciał. Przy innych projektach, w zależności od stopnia komplikacji, trzeba było po prostu na początku dać znać, jakie są granice w ramach, w których chcemy funkcjonować. Marcin jest typowym artystą – gościem, który tworzy wielką całość i lubi mieć ostatnie słowo – i jak zawsze, gdy trafia swój na swego, trzeba mieć świadomość, że będziemy się przepychali. Najlepsze jest jednak zawsze to, że z tych konfrontacji wychodzimy z kompromisami, a „twór końcowy” na tym zyskuje. W przypadku pracy nad „Leanne” pracowaliśmy intensywnie i projektowo. Cała linia fabularna zrodziła się po określeniu głównych „graczy opowieści”, a następnie precyzyjnego określenia ich motywacji, celów i profilów psychologicznych. Spędziliśmy kilka, jeśli nie kilkanaście godzin na kolejnych sesjach telefonicznych, gdzie szlifowaliśmy każdy element postaci, a następnie odrywaliśmy się od dyskusji, by dopracować wątki. Nasze wizje na tyle się przenikały, że ciężko w pewnym momencie było określić, kto wpadł na który pomysł, kto rozwinął jaki wątek. Kreatywna, bardzo dynamiczna i odświeżająca burza mózgów. Krótkie formy tak rodzą się najpiękniejsze. PZ: Miałem już wstępnie zatwierdzony przez szefów projekt okładki Gamedeca, ale nie do końca spodobał się on Panu Marcinowi. Przesłał zatem kilka mutacji mojego projektu i tak w końcu chyba zrozumiałem, o co mu chodziło. Udało nam się dojść do konsensusu i powstała okładka, która podoba się nam obydwu. Q: Podobno Marcin Przybyłek jest szczególarzem i ma obsesję na punkcie kobiecego ciała. Prawda? TB: Cóż... czytając książki Marcina, na pewno nie ujdzie niczyjej uwadze, że autor lubi piękne, seksowne kobiety. Na ile Marcin utożsamia się z Torkilem, pozostaje już chyba pytaniem do autora. KCh: Parę razy musiałem zmieniać kształty kobiet. Czasami biodro było za duże, czasami pierś za mała. Teraz już sam nie wiem, czy to obsesja Marcina odnośnie budowy kobiet, czy moje błędy w anatomii. MJ: Potwierdzam plotki. Marcin zna anatomię kobiet bardzo dobrze. Zapewne wyłącznie dlatego, że studiował medycynę. Ale dzięki temu wyłapał mi parę poważnych błędów w ilustracji. Przyznam jednak, że dodawanie różnych niewidocznych dla normalnego obserwatora detali było momentami uciążliwe. Źródło: festiwal.solarisnet.pl/ 16 Marcin Przybyłek Publicystyka MK: Dało się zauważyć przy pierwszym projekcie, że Marcin bardzo lubi kobiece ciała (nic dziwnego, prawie każdy je lubi). Jedna z najważniejszych scen dla Marcina to scena bilbordu (w animacji o Gamedecu), a na nim półnaga uwodzicielska kobieta. Marcin zlecił nagranie, żeby było dokładnie takie, jak chce, czyli maksymalnie ociekające seksem. RL: O tak, szczegóły to Marcina konik, zresztą każdy, kto czytał jego książki na pewno to zauważył. Miłość do szczegółów „kobiecego ciała”? Hmm… kto z nas nie ceni urody? A mówiąc poważnie, myślę, że Marcin przede wszystkim ceni piękno – w jakiejkolwiek formie. KO: Szczególarzem jest przeokrutnym, ale trafiła kosa na kamień i leciały iskry. Zwracaliśmy jednak uwagę na inne szczegóły, które temu drugiemu mogły wydawać się błahe. Myślę, że wyszło to „silnym istotom” na dobre. Co do kobiecego ciała, to wiem tyle, ile pokazał w książkach… ale myślę, że sporo w tym prawdy. Z oczu mu samcem patrzy. ZSz: Mówi się, że autor lubi przeglądać się w swoich dziełach jak w lustrze. Każdy, kto zagłębi się w chociaż jeden z tomów sagi, od razu spostrzeże, jak zabawnie może zabrzmieć to stwierdzenie w relacji Torkil-Marcin. Upodobania kipią z każdego rozdziału i akapitu. Wszystko precyzyjne, rozpisane i jasne jak na dłoni. Jeśli jest jakaś rzecz, na którą w tych książkach został położony naprawdę duży nacisk, to psyche postaci oraz ich (zwłaszcza żeńskiej populacji) cielistość. Ciekawa sprawa, choć jestem pewien, że przy pierwszej lekturze doprowadzająca (skądinąd piękną) żonę Marcina do gromowładności. AZ: Marcin wszystko robi obsesyjnie, jeśli w ten sposób można określić intensywność życia, dyskusji, wykładów, obserwacji, prowadzenia muzycznych imprez. Chyba ma coś z perfekcjonisty. Marcin oprócz tego, że jest pisarzem i psychologiem, jest także showmanem. Naprawdę! Co do obsesji Człowiek wielu talentów na punkcie kobiecego ciała, to nie zauważyłem – może z wyjątkiem pięknego literacko-anatomicznego opisu kobiecego brzucha na jego blogu. Ja z kolei zawsze najbardziej podziwiam odwrotną stronę kolana, więc gdyby przyszło co do czego, z pewnością byśmy sobie nie przeszkadzali. Q: Czy artyści współpracujący z Marcinem Przybyłkiem rozwijają się? Dlaczego? TB: Dla mnie ta współpraca na pewno była rozwijająca, miałem okazję wyciągnąć bardzo wiele wniosków, zarówno na temat mojego warsztatu, jak i podejścia do twórczości ogólnie. KCh: Na pewno tak jest. Marcin jest ciekawym pisarzem i dużą osobowością. Ma interesujące i niebanalne pomysły. To wybuchowa mieszanka i musi mieć wpływ na ludzi w jego otoczeniu. Tym bardziej na artystów, którzy przecież potrzebują ciekawych pomysłów jak powietrza. MJ: Gdyby Marcin miał górę pieniędzy, chyba byłby jakimś mecenasem sztuki. Na razie wydaje swoją przyszłą emeryturę na „dziecinne” obrazki i pozwala się wyżyć ilustratorom, którzy nie mają ochoty na normalne zajęcie i malują sobie jakieś tam „eS-eFy”. ŁM: Każdy klient, który ma wymagania, przyczynia się do rozwoju w ten czy inny sposób. Marcin jest takim właśnie klientem. Jeśli klientowi na jakiejś części pracy bardzo zależy, wtedy tę część szlifuje się, aż osiągnie wymagany poziom. Jeśli trafi na zaniedbany element warsztatu, to siłą rzeczy się go podciąga. KO: To fakt! Marcin jest jak ludzie, o których pisze – wrażliwy, który widzi więcej. Emanuje dziwnego typu radiacją, która wytwarza młode, gotowe do pracy szare komórki. Myślę, że to dlatego, że Marcin nie oznajmia, tylko 17 publicystyka naprowadza ludzi na swoje pomysły. Więc niejako dochodzi się do nich po swojemu. I to tutaj następuje ów rozwój. czone, że Marcin opisuje pewne aspekty naszej rzeczywistej przyszłości. Należałoby się nad nią zastanowić już teraz. PZ: Im bardziej wymagająca praca, tym człowiek bardziej się rozwija, nie idzie po najmniejszej linii oporu, ale myśli i kombinuje, jak zrobić coś lepiej. A współpraca z Panem Przybyłkiem do najprostszych nie należy. TB: Saga o Torkilu to dla mnie pozycja wielopoziomowa – z jednej strony jest dużo akcji, pięknych kobiet i fajnych gadżetów, ale jednocześnie bardzo dużo przemyśleń, filozofii. Marcin to (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) prowokator, prowadzi czytelnika tak, by się nie znudził, jednocześnie skłaniając do refleksji. Q: Czy Marcin Przybyłek miał wpływ na Twoją literacką twórczość bądź odwrotnie? Dochodziło do wzajemnych inspiracji podczas spotkań, rozmów? EB: Kiedyś dyskutowaliśmy na temat roli kłamstwa w społecznościach oraz o tym, że telepatia byłaby katastrofalnym nieszczęściem, prowadzącym w krótkim czasie do unicestwienia rasy ludzkiej. Na pewno oboje wówczas wzbogaciliśmy się intelektualnie, ale nie można określić, co konkretnie przejęliśmy od siebie wzajemnie. Są to wpływy zbyt subtelne, by je określić. Z całą pewnością znajomość z Marcinem Przybyłkiem uważam za rzecz pozytywną i cieszę się z niej. Natomiast sama lektura jego książek prowadzi moje rozważania w stronę pytań: czym jest rzeczywistość? Co stanowi istotę człowieczeństwa? AZ: Marcin doradzał mi trochę przy fraszkach, myślę, że także skorzystałem na jego wykładach, których wysłuchałem kilkanaście. Marcin czytał moje eseje futurologiczne i kiedyś wspomniał, że coś z tego przeniknęło do jego twórczości o Gamedecu – ale o tym jedynie on sam mógłby opowiedzieć. LJ: Gamedec jest dowodem wielkiej fantazji i wyobraźni, bez których nie dałoby się zbudować takiego świata. Świata rozbudowanego, w którym dzieje się masa rzeczy. Bardzo ciekawa pozycja. AZ: Bohater jego cyklu rozwija się, w każdym kolejnym tomie jest kim innym, kimś na wyższym poziomie. Mniej wyrobieni czytelnicy, którzy lubią poruszać się w ciągle tym samym świecie wielotomowych sag, mogą się u Przybyłka zagubić. Dobre jest to, że każdy tom można czytać osobno, choć wtedy traci się coś ważnego. Wywiady przeprowadzili: Dariusz Barczewski, Dawid Bastek i Łukasz Szatkowski Marcin Przybyłek Q: Przewidujecie dalszą kooperację? MK: O ile Marcin będzie chciał, to owszem. Ostatnio powstało kilka bardzo fajnych konceptów postaci z Gamedeca, które można by przenieść do 3d. RL: Mamy kilka rozpoczętych projektów – mam nadzieję, że wystarczy czasu i uda się je dokończyć. Nie wszystko zależy od nas. Ale osobiście mam nadzieję, że jeszcze nie jedno wspólnie zrobimy. Tymczasem czytajcie książki Marcina! ZSz: Gdy raz się rozpocznie dokładnie cegiełek do wieży Babel, jaką jest świat Torkila, to pozostaje nieodparte wrażenie, że trzeba jak najszybciej sięgnąć po telefon i zamówić kolejne worki cementu, ściągnąć kumpli i dalej, kondygnacja za kondygnacją, piąć się w górę. Wiem, że przygoda toczy się dalej. Q.: Refleksje odnośnie literackiej twórczości Marcina Przybyłka? EB: Jeśli tylko zadać sobie trud i nie czytać jej byle jak, na zasadzie połykania kolejnych sensacyjnych epizodów, można w niej znaleźć sporo ciekawie postawionych kwestii. Mamy tam np. ludzki umysł wszczepiony w metalowe ciało i program komputerowy zaimplantowany w organiczne: która z tych istot jest bardziej ludzka? Co w ogóle czyni nas ludźmi? Jak bardzo ludzie zbliżyli się w Gamedecu do boskich kompetencji i czy będą potrafili unieść taką odpowiedzialność? Niewyklu- 18 Budowniczy Warsaw-City, miasta megalitycznych wieżowców. Twórca wizji, w których w cenie są specjaliści uwalniający od kłopotów z wirtualnymi światami. Opisuje odległą przyszłość, ale w jego wizjach pełno jest odniesień do współczesności. Pyta o sensowność gospodarki, atakuje reklamowe kłamstwa, ułomność produktów i absurdalne bariery prawno-konsumpcyjne. Nie chce być trybikiem w machinie. Postacie z kart jego powieści wyrastają na ludzi świadomych, silnych i sprawczych. Liczy, że w ten sposób nauczy swoich Czytelników właściwego spojrzenia na jadowitą i zakłamaną korporacyjno-prawną rzeczywistość. Kowal własnego losu. Posłuszny nakazom rodziców studiował medycynę od początku wiedząc, że nigdy nie przywdzieje białego fartucha. Rzucił pracę przedstawiciela naukowego w firmie farmaceutycznej, bo uznał ją za wątpliwą moralnie. Uczy biznesmenów zarządzania, przywództwa i technik negocjacyjnych, ale wyśmiewa fałszywy świat korporacji. Z tej przyczyny preferuje współpracę ze środowiskami biznesowymi, w których nie sprzedaje się tylko powietrza. Podziela opinię Sokratesa, że nic nie usprawiedliwia zaniedbanej sylwetki. Mając 44 lata wciąż trzyma się jak dwudziestolatek. Bo prawdą jest, że lata nieważne – tylko przebieg się liczy. Marcin Przybyłek opowiadania Anna Grzanek Sama prawda i tylko prawda ilustracja: Konstanty Wolny – To jest całkiem dobre, Joaśka – zaćwierkała pani Bogusia, wydawca, stara panna o żelaznej woli. Palcami bębniła o maszynopis mojej trzeciej już powieści. – Jak zwykle pięknie podkreśliłaś dylematy bohaterki... jest romans, jest tragedia w rodzinie, jest symboliczna podróż w głąb siebie. I happy end, na dodatek! A już straciłam nadzieję, że napiszesz coś, co nie kończy się śmiercią lub kalectwem... Pójdzie jak świeże bułeczki. Oto książka, którą poważna businesswoman będzie chciała poczytać do poduszki! Ziewnęłam dyskretnie. Dzięki spadkowi po ledwo znanym wujku z Ameryki byłam ustatkowana finansowo, więc tak po prawdzie zdanie pani Bogusi latało mi koło wentla. Zależało mi jedynie na opisywaniu tego, co widzę dookoła siebie. Twarde fakty, prawdziwe zdarzenia, tyle że ubrane w koronkową szatę damskiej literatury. A tragedię w rodzinie i romans zakończony zaręczynami podejrzałam u sąsiadki z przeciwka. Jak ją ten prawnik rzuci, zawsze będę mogła napisać drugą część. – ...i wywiad do „Twojego Stylu” w piątek, po lunchu z przedstawicielem niemieckiego wydawnictwa. Joaśka, czy ty mnie w ogóle słuchasz? – Tak, tak, jasne – mruknęłam, ziewając, dla odmiany otwarcie. Pół nocy nie spałam, by skończyć ostatni rozdział na czas. – Czyli jest ok? Mogę wreszcie pojechać na urlop? Bogusława zmierzyła mnie wzrokiem bazyliszka, ale po chwili machnęła ręką. – Rzucamy powieść w korektę i jedziemy – zgodziła się. – Idź się wyspać, dziewczyno, bo wyglądasz, jakbyś była jedną nogą w grobie. Jeszcze do końca przyszłego tygodnia masz grafik kompletnie zawalony, ale potem łaskawie dam ci trochę spokoju. Idź i nie grzesz więcej. Z ulgą opuściłam gabinet, myślami będąc już w domu, pogrążona w wannie pełnej gorącej wody. Wsiadłam do samochodu, wyjechałam z parkingu, na trasie wrzuciłam czwórkę, potem piątkę, i jeszcze zaczęłam przyspieszać. Jak się okazało, słowa pani Bogusi stanowiły swego rodzaju proroctwo. Nie miałam okazji nagrzeszyć więcej, a wkrótce znalazłam się nie jedną, a obiema nogami w grobie. I pojechałam na urlop, o jakim nawet mi się nie śniło. ~*~ Umarłam. Tak się składa, że nie jestem szczególnie wierząca. Tym większe było moje zdumienie, kiedy otworzyłam oczy. Natychmiast zamknęłam je ponownie, bo jasność, która na mnie spłynęła, była porażająca. Krzyknęłam z przestrachu, a wtedy światło osłabło. Uchyliłam powieki tylko po to, by ujrzeć tuż nad sobą 20 zarośniętą gębę z wielkim nochalem. Zagapiłam się na pochylonego nade mną delikwenta. Miał na czubek głowy wciśniętą wyświechtaną czapkę z daszkiem, a w ręku trzymał silny reflektor, którym przed chwilą świecił mi po oczach. – Szacuneczek – rzekł oprych, odsuwając się nieco. – Witam, witam. Niektórzy z was ciężko się budzą, więc patroluję okolicę i potrząsam tymi, co dopiero przybyli. Taka praca. Jeszcze z tysiąc latek i przy odrobinie szczęścia dostanę wreszcie lepszą fuchę. Masz może dymka, kotek? Nie zrozumiałam ani słowa z tego, co facet przed chwilą powiedział. Uniosłam się na łokciach i spojrzałam przed siebie. Potem w prawo, na koniec w lewo. – Nie wygląda imponująco, nie? Ten inny świat – zachichotał typek, widząc moją najwyraźniej tępą minę. Choć wyłączył już latarkę, dookoła było dość jasno. – Spoko loko, ty jesteś z tych, co to im się za życia do dupy nie nalało. Obejrzyj się, kotek, za siebie. Byłam zbyt oszołomiona, by mu wyprowadzić prawy prosty za tego „kotka”, choć ewidentnie mu się należał. Musiałabym zresztą najpierw wstać, a na to brakło mi sił. Zwłaszcza jak obejrzałam się przez ramię. Znajdowaliśmy się na wysokim nasypie kolejowym – aczkolwiek za żadne skarby świata nie chciałabym być pasażerem pociągu, który jeździ przez takie okolice. Krajobraz był szary i ponury, ziemię zaścielał gruby żwir. Stojące nieopodal drzewa były poskręcane i rachityczne, po nieboskłonie zaś wiatr przepędzał nisko zawieszone, ciężkie chmury. Normalnie jak w filmach SF po apokalipsie. A za mną... Za mną znajdowały się drzwi. Czy też raczej wrota; złoty, połyskujący łuk z jakąś inskrypcją wypisaną na tympanonie stał okrakiem nad torami. Bił po oczach niemal tak samo boleśnie jak reflektor menela, tym bardziej, że znaki na nim zdawały się poruszać. Od dłuższego patrzenia na to można by zapewne dostać migreny. – No już, już, wstawaj, kotek – ponaglił facet i wyciągnął łapsko, aby mi pomóc. – Oni tam się niecierpliwią, gdy kazać im czekać za długo. Poza tym pociąg się zbliża. – Pociąg? – zapytałam słabo. – Aha. Wiozą nim dusze. Potępione. – Menel pokazał w uśmiechu nieszczególnie zadbane zęby. – Jak się zbliży ciut za bardzo, furtka zniknie. A wtedy tu zostaniesz... aż do następnego razu. Którego może nie być. Poczułam nagły przypływ sił i zerwałam się z ziemi sama, ignorując zaoferowaną rękę. – Gdzie ja, do kurwy nędzy, jestem?! – rozdarłam się wniebogłosy, bo już straciłam cierpliwość do całej tej szopki. – W Czyśćcu, rzecz jasna – wyjaśnił gość pogodnie i podrapał się w czubek kartoflowatego nosa. – Jestem tu dozorcą. A to tam, to brama do Nieba, kotek. To co, masz tego szluga? Anna Grzanek opowiadania Wszystko wróciło w jednej chwili. Pani Bogusia, nieprzespana noc, tir jadący z przeciwka, nagły niekontrolowany skręt kierownicy i... No tak. A zatem rzeczywiście nie żyłam. Zadziwiająco mało mnie to obeszło. Ulepiono mnie z nieco za twardej gliny, żebym miała klapnąć na ziemię i rozłożyć bezradnie ręce w obliczu tego, co mnie spotkało. Poklepałam się odruchowo po kieszeniach. – Niestety... – zaczęłam i dodałam: – Aha! Nieopodal, na lekko drżących już szynach, leżała moja torebka. Nie miałam pojęcia, jakim cudem znalazła się tu ze mną, w samochodzie na ogół przypinałam ją pasem do siedzenia pasażera. A może to taki przyjazny gest Opatrzności? Wszak czym jest kobieta bez swojej torebki i przechowywanych w niej skarbów? Sama nie palę, ale noszę przy sobie srebrną papierośnicę z fajkami dla znajomych. Coś takiego zawsze zwiększa popularność człowieka na przyjęciach. – Masz, weź wszystkie. Nie będą mi już potrzebne – powiedziałam, rzucając facetowi pudełeczko. Otrzepałam się z szarego pyłu i poprawiłam pasek torebki na ramieniu. Podeszłam do złotego łuku. W sumie nie było nad czym się zastanawiać. Tym bardziej, że szyny wibrowały coraz mocniej. – Więc co, po prostu mam tam wejść? Gość potaknął i uniósł dłoń do daszka czapki w geście pozdrowienia. Skinęłam mu głową z godnością i wziąwszy głęboki oddech, wstąpiłam w jasność bijącą z portalu. Na odchodnym usłyszałam jeszcze, jak dozorca mruczy do siebie: – Mam nadzieję, że następny będzie miał ogień... ~*~ Po drugiej stronie powitał mnie pełen wyrzutu wrzask: – Niedopuszczalne! Ile można czekać?! To jest Niebo, na wszystkich świętych, a nie rodzinny obiad, którego nie zaczną bez ciebie, moja panno! Oburzające! Jeszcze przez chwilę zaciskałam powieki, bo i tak nic bym nie zobaczyła; niebiański blask przelewał się pod nimi niczym płynne złoto. – Och, och – burknęłam, bo doprawdy miałam już tego wszystkiego dość. – A mnie akurat wydawało się, że czekacie z utęsknieniem na każdą nawróconą duszyczkę. Jak się coś nie podoba, to wrócę tam, skąd przyszłam. Właśnie zginęłam w wypadku, chyba należy mi się jakieś specjalne traktowanie, co? Otworzyłam oczy, które powoli przypominały sobie, jak właściwie się patrzy. Za świetlistym portalem, w który weszłam w Czyśćcu, czekało mnie coś szalenie oryginalnego, a mianowicie kolejna brama. Tyle że stokroć wyższa, szersza i w ogóle wszystko bardziej. Ktoś, komu ewidentnie się nudziło, ozdobił ją tysiącem płaskorzeźb, tłoczeń, malowideł, secesyjnych wzorów i drogich kamieni. Krótko mówiąc, Brama Niebios aż ociekała kiczem. Kolejną różnicę stanowił fakt, że ta brama miała skrzydła, nie tylko samą framugę, i była zamknięta. – O żeż – westchnęłam. Poczułam znajome ukłucie gdzieś w mózgu. To było to cudowne uczucie, które napędzało mnie przez całe życie: po prostu nie mogłam się doczekać, aż będę mogła usiąść i opisać wszystko, co mnie tu spotkało. Sama prawda i tylko prawda Gdy wreszcie oderwałam wzrok od iście zjawiskowych wrót, spostrzegłam dwie postacie stojące u ich podnóża. Jedną był niski, łysy jak kolano staruszek, który najwyraźniej zapowietrzył się, słysząc moją pyskatą odpowiedź, i teraz zbierał siły do kontrataku. Drugą był, dla kontrastu, wysoki na jakieś dwa metry melancholijny anioł. Nie miał skrzydeł ani aureoli, ale zwyczajnie wyglądał na anioła. Poza tym, że wyglądał jak półtora nieszczęścia. Od razu domyśliłam się, co to za jeden. Po raz pierwszy zastanowiłam się nad sytuacją i przejrzałam w myślach fiszki z mojego – przeszłego już teraz – życia. – Hm... jesteś pewien, że powinnam się tu znaleźć? – spytałam z powątpiewaniem mojego anioła stróża. – Piję, przeklinam, nie lubię dzieci, w podstawówce ukradłam pieniądze ze sklepiku szkolnego, nie współczuję biednym, stosuję antykoncepcję, często jestem niemiła dla bliźnich, nie chodzę do kościoła, nie... Anioł postąpił o krok i zamachał gwałtownie rękami, jakby chciał fizycznie powstrzymać mój słowotok. – Ach, Joanno! Nie popełniłaś żadnego z niewybaczalnych grzechów – powiedział szybko. Jego głos był śpiewny i nieco drżący. – Przecież przekazujesz datki na schroniska dla zwierząt, sama zajmujesz się pięcioma kotami, pomagasz starszej pani z dołu robić zakupy, zwracasz kasjerkom uwagę, gdy wydadzą ci za dużo reszty, udzielasz się w radzie osiedlowej, prowadzisz akcję promującą literaturę w Internecie, nigdy nie odwróciłaś się od przyjaciela w potrzebie... A co najważniejsze, jesteś kronikarzem rzeczywistości. – Świecie jedyny, kto się zajmie moimi kotami! – wykrzyknęłam, łapiąc się za głowę, bo tylko tyle z litanii anioła do mnie dotarło. – Widzisz – uśmiechnął się łagodnie. – Nawet teraz martwisz się o potrzebujących... – Zaraz – wpadłam mu w słowo, gdy mój umysł wreszcie nadążył za uszami. – Że niby kim ja jestem? Kronikarzem rzeczywistości? Anioł zaczął wyłamywać sobie palce, co najwidoczniej było oznaką zdenerwowania. – Oczywiście. Zapisujesz to, co widzisz, ku chwale ludzkości i dla przyszłych pokoleń. No i dostarczasz bliźnim rozrywki, to też niebagatelna zasługa... – Zapisuję rzeczywistość, jasne – fuknęłam, nagle rozgniewana. – Nagiętą i zniekształconą, w innej scenerii i ze zmienionymi nazwiskami! To, że opisuję rzeczy, które faktycznie się wydarzyły, nic nie znaczy! Psu na budę taka kronika! Stojący dotąd obok anioła łysy staruszek opuścił wreszcie narożnik i przystąpił do rundy drugiej. Zaczął się na mnie wydzierać, ględząc coś o obrazie boskiej, nasieniu szatana i abominacji. Aż podskakiwał z emocji i wygrażał mi piąstką, a przy każdym podskoku pęk kluczy, który miał przypięty do pasa, pobrzękiwał głośno. Postanowiłam go zignorować i wpatrywałam się w anioła stróża, czekając, aż raczy coś mi odpowiedzieć. Nieporadnie wzruszył ramionami. – T-to tylko moja teoria... Niezbadane są wyroki... Pan nasz uznał cię, Joanno, za godną przestąpienia progu Niebios, po cóż więc doszukiwać się przyczyn... Popatrzyłam na niego jak na idiotę. Odpowiedział spojrzeniem bladych, załzawionych oczu. W gruncie rzeczy był odpychający. Czegoś mu brakowało, najwyraźniej jaj. To znaczy, w przenośni, bo czy dosłownie, to nie zamierzałam sprawdzać. 21 opowiadania – Cicho bądź – fuknęłam do wciąż złorzeczącego staruszka. – Otwieraj ten cholerny zamek, dowiem się wszystkiego na miejscu. To wszystko było po prostu nie tak. Nie powinnam była tu trafić, pomijając fakt, że w ogóle nie powinnam jeszcze umrzeć. Przecież tyle rzeczy zostało dla mnie do opisania tam, na Ziemi... Zamek zazgrzytał, gdy staruszek przekręcił w nim klucz. Ktoś powinien go naoliwić. Najwyraźniej nie używano go za często, w końcu nie każdy ma okazję przekroczyć ten konkretny próg. Wyminęłam swojego wyblakłego anioła stróża i, żegnana przekleństwami świętego Piotra, wstąpiłam do Nieba. Z nudów próbowałam rozmawiać z innymi duszami, lecz, cóż, w nich też było niewiele życia. Snuły się na ogół tu i ówdzie, smętne jak krajobraz. Albo użalały się nad sobą, albo próbowały przejść na wyższy poziom świadomości, w którym nic już nie ma znaczenia. Przeszłość, Ziemia, emocje, znajomi, doświadczenie, wszystko. Było to bardzo przygnębiające wrażenie. Mało która dusza chciała ze mną rozmawiać, a jeśli już, to ze świecą szukałam kogoś, kto by podzielił moje odczucia związane z Niebem. Wszyscy byli tak dogłębnie skupieni na sobie. To całe Niebo bardziej przypominało Piekło, jeśli ktoś chciałby poznać moje zdanie. ~*~ ~*~ W Niebie nie istnieje podział na dni i noce. Gdyby jednak tak było, mogłabym z czystym sumieniem powiedzieć, że nie minął nawet dzień, zanim uznałam, że Niebo to najgorsze miejsce, w jakim zdarzyło mi się kiedykolwiek znaleźć. A wliczam w to wieczór panieński siostry, podczas którego babcia uparła się, żeby zatańczyć na rurze, oraz wnętrze kibla, w którym próbowały mnie utopić koleżanki w pierwszej klasie liceum. Trafił mi się taki urlop, że hej, myślałam zgryźliwie. Nie tego oczekiwałam po ukończeniu powieści... Co za koszmar! Nawet nie o to chodziło, że było nudno, towarzystwo złe czy jedzenie niestrawne jak na nietrafionym turnusie. Bo jedzenia, na ten przykład, nie było wcale. Podobnie jak snu, potrzeby korzystania z papieru toaletowego, piwa, papierosów, bilardu, całonocnych rozmów z przyjaciółmi (ponieważ, jak już wspomniałam, nie było nocy), a co najgorsze – nie było też ani pół książki! Pomijając fakt, że nawet wykąpać się w jeziorze w Rajskim Ogrodzie, do diabła, nie dało, bo wszyscy chodziliśmy po wodzie. A choć mogłabym zabić za składankę The Best Of Queen, nie było tu również ziemskiej muzyki. Powietrze przesycała wieczna, otępiająca Muzyka Sfer. Ale nie, to nie był główny problem. Szczegóły dałoby się jakoś znieść. To była raczej kwestia całokształtu, ogólnego wrażenia, jakie sprawiało to miejsce. Wszystko zdawało się jałowe i miałkie, nieokreślone, bezkształtne, monotonne i nużące. Ktokolwiek to wymyślił, nie miał ani grama poczucia humoru. Przeważnie spędzałam czas, siedząc i obserwując. Z nudów składałam origami z liści Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego (bo też liście te były duże, sztywne i mocne, nie łamały się, kiedy je zaginałam – ot, cudowne). Zawsze byłam dobra w pracach ręcznych. Z nudów rzucałam kamieniami w przechodzące dusze i anioły oraz puszczałam kaczki po powierzchni stawów w Ogrodzie. Kamienie, podobnie jak i my, nie topiły się, tylko unosiły. Uznałam to za bardzo interesujące zjawisko. Byłam ciekawa, czy w głębi żyją jakiekolwiek ryby, ale nigdy żadnej nie dostrzegłam. W ogóle w Raju niewiele było... życia. Z nudów zaczęłam sobie przypominać pozycje jogi oraz sekwencje ruchów tai chi, które niegdyś ćwiczyłam. Nie miałam z tym najmniejszych problemów, bo po śmierci, kiedy umysł się wyzwala, nie ma czegoś takiego jak zapomnienie. Pamięta się wszystko, czego kiedykolwiek się nauczyło i doświadczyło. Tyle że nie na zasadzie pamięci jako takiej, a ogólnej intencjonalności. Po śmierci wie się nawet rzeczy, których wcześniej się nie wiedziało. I to też, wbrew pozorom, było nudne, a momentami wręcz straszne. Osobną kwestię stanowiły anioły. Pętało się ich po okolicy mnóstwo, a co jeden, to gorszy. Nie licząc mojego stróża, pierwszym aniołem, z którym rozmawiałam, był ciemnowłosy, chudy jak patyk drągal, którego poprosiłam o coś do pisania. Zwyczajnie już nie mogłam wytrzymać i potrzebowałam przelać całą tę niebiańską frustrację na papier, a notesik, który nosiłam przy sobie w torbie, był już zapełniony od okładki do okładki. Anioł spojrzał na mnie bez zrozumienia. – Brulion? Ołówek? Komputer? Cóż to za szaleństwo? Kobieto, nie zmuszaj się do powielania swej nędznej ziemskiej egzystencji. Jesteś w Niebie. Miejscu wiecznej szczęśliwości i spokoju. Twoja dusza może wreszcie odpocząć. Idź zatem i nurzaj się w Jasności Pana. – A właśnie – podchwyciłam, postanawiając nie komentować wzmianki o „nędznej egzystencji”. Ja tam byłam z niej całkiem zadowolona. – Widzisz, ja odpoczywam, kiedy piszę. To właśnie czyni mnie szczęśliwą. Gdzie zatem znajdę jakiś zeszyt? Notes? Bloczek małych, samoprzylepnych karteczek? Cokolwiek! Anioł zmarszczył idealnie kształtne brwi. – Kobieto, odstąp ode mnie. Udaj się do Ogrodu, daj sobie czas. Nie minie kilka eonów, a życie, które opuściłaś, pójdzie w niepamięć, wierz mi. – Ale... – Oż, idź w cholerę! – nakazał całkiem nie po anielsku i bezceremonialnie odwrócił się do mnie plecami. Obróciłam się więc na pięcie i poszłam w cholerę. A konkretniej: na poszukiwanie mojego stróża. Uśmiechałam się przy tym ponuro, acz z satysfakcją. Właśnie spotkałam nieuprzejmego anioła. To oznaczało, że inni rezydenci Nieba również mogli się na podobną mendę nadziać. Ergo, na pewno znajdzie się tu choć jedna malutka, tycia duszyczka, która będzie chciała przeczytać o kimś, kto podziela jej doświadczenia. A jeszcze lepiej o kimś, komu przytrafiło się coś znacznie gorszego. Tak to już jest z czytelnikami. Zawsze się cieszą, że to bliźnim na papierze, a nie im dzieje się krzywda. Nawet przy upiornym otępieniu i indyferencji mieszkańców Nieba, zasada ta musiała mieć swoje zastosowanie i tutaj. Byłam tego pewna, bo przecież teraz, po śmierci, wiedziałam wszystko. I w przeciwieństwie do dziewięćdziesięciu dziewięciu procent obywateli Raju, nie byłam jeszcze gotowa na to, żeby tak naprawdę umrzeć. 22 ~*~ Anna Grzanek opowiadania Słońce świeciło, ptaszki śpiewały, rozkoszne szczeniaczki pętały się pod nogami. Anioła stróża znalazłam w brzozowym gaju, gdzie siedział nad strumyczkiem i przemawiał do stokrotek. Ich płatki różowiały pod wpływem komplementów, a cała scenka była tak słodka, że zachciało mi się rzygać. – Wstawaj – powiedziałam, stając przed aniołem i rozdeptując kilka stokrotek. Anioł na ten widok natychmiast zalał się łzami. – Nie becz mi tu, tylko leć skombinować jakiś papier. Nie mam na czym pisać. Nie od razu zrozumiał, czego od niego wymagam. Im, aniołom, najwyraźniej nic do szczęścia nie jest potrzebne, poza samą świadomością, że siedzą w Raju. Ja jednak jestem inaczej skonstruowana. – Masz rozkoszować się niebiańskim spokojem – zaoponował anioł, kiedy przetłumaczyłam mu wreszcie, że zwyczajnie się nudzę. – Wdychać krystaliczne powietrze, grzać się w Blasku, wsłuchiwać w Sfery. Joanno... – Nie joannuj mi tu – przerwałam, chwytając go oburącz za tunikę i stawiając na nogi. Był lekki jak piórko. – Słowo daję, jeśli natychmiast nie dostanę czegoś do pisania, rozpętam tu prawdziwe piekło! Już wcześniej zdążyłam się nauczyć, że anioł stróż nie potrafi mi się sprzeciwić. Jego wola była miękka jak talk. A może to moja, napędzana irytacją, okazała się tak silna. Najpierw przyniósł mi gruby blok A4 w kratkę. Potem zatyczki do uszu, bo Muzyka Sfer doprowadzała mnie do białej gorączki i nie pozwalała się skupić. Wreszcie zmusiłam go do przytargania maszyny do pisania. Laptopa nie udało mi się uzyskać, bo w Niebie, jak się okazało, nie było elektryczności. Pisałam więc na maszynie, stronę za stroną, rozdział za rozdziałem. Gdy brakowało mi materiału, wstawałam, przechadzałam się po ulicach Nowego Jeruzalem, zaglądałam do Ogrodu, rozmawiałam z innymi duszami. Potem wracałam do maszyny i dalej pisałam jak natchniona. Obsmarowywałam aniołów, spisywałam historie ludzi, którzy jeszcze pamiętali swoje życia i raczyli mi o nich opowiedzieć, relacjonowałam codzienne życie Nieba (choć, przyznaję, to ostatnie nie było szczególnie zajmujące). Ani razu się nie zacięłam – wraz z ciałem zrzuciłam zahamowania, a niemoc twórcza została za okropną złotą bramą. I za każdym razem, gdy czułam, że wyczerpałam dany temat, nakazywałam memu stróżowi powielić ukończony maszynopis. Cała ich kupa, gotowa do rozdania zainteresowanym duszom, leżała zawsze przy mojej ulubionej fontannie (przedstawiała ona amorka z łukiem i strzałą o grocie w kształcie serca. Jak wszystko inne tutaj, rzeźba była niemożliwie wręcz tandetna i kiczowata). Pisałam, kaligrafowałam, tworzyłam, redagowałam, edytowałam, przeprowadzałam korektę jak najęta. Początkowo nic się nie działo. Ale tylko do czasu. ~*~ Po moim pierwszym tekście, opiewającym uroki Ogrodu w nieco zgryźliwym i zdecydowanie niepochlebnym tonie, w Raju nastąpiło ożywienie. Maszynopisy, zalegające pod upiornym amorkiem, stopniowo zaczęły znikać. Nie panowałam nad tym procesem, nie widziałam, jak i kiedy to się staje, bo całą uwagę skupiałam na maszynie do pisania... ale się stawało. Sama prawda i tylko prawda A to był dopiero początek. Wprawka. Badanie gruntu. Z satysfakcją obserwowałam rosnące zainteresowanie moimi wypocinami. Żadna liczba egzemplarzy nie była wystarczająca. Publikowałam kolejne dzieła, poruszające to przyziemne, to filozoficzne tematy, zaś popyt nie dość, że nie słabł, to jeszcze się potęgował. Wreszcie dusze zaczęły przychodzić do mnie same, osobiście, spragnione rozrywki. Dopytywały się wciąż, czy pojawiło się coś nowego. Ich zainteresowanie i aplauz dodawały mi skrzydeł. – Tak? – zapytałam pewnego razu, gdy wiotka dusza dziewczyny z jasnym warkoczem przypałętała się pod fontannę. – Ja... – zająknęła się dzieweczka. – Ja... chciałam... – Porozmawiać ze mną – podchwyciłam, wyczuwając pismo nosem. Ot, dziewica, niespełniona miłość, nieszczęśliwy wypadek. Albo coś w tym rodzaju. – Opowiedz mi o sobie, żebym mogła opowiedzieć o tobie innym. – Ja... – wydukała duszyczka i się zacięła. Wzniosłam oczy do nieba, zirytowana jej nieporadnością. Nic tylko ja, ja, ja. Typowa niebiańska choroba: snobizm i egocentryzm. – Przystojny był? – rzuciłam w eter, bo to musiał być pewniak. Dziewczyna spłonęła rumieńcem. Zaczęłam ją ciągnąć za język, choć odpowiadała półsłówkami, a i to po długim nagabywaniu. O tak, był piękny i młody, inteligentny i wykształcony, ale jej nie chciał, więc popełniła samobójstwo. Trafiła tutaj i tak, bo była przecież dziewicą. Świecie jedyny, co to za straszne czasy, w których wystarczy celibat, żeby trafić do Nieba? Chociaż, jakby się zastanowić, to nie stanowiło wcale takiego złego pomysłu na opowiadanie... – Dziękuję – rzuciłam na zakończenie, już trzymając ręce na klawiszach maszyny. – Wkrótce wszyscy się dowiedzą. A tym, których spotkasz, powiedz, że zawsze mogą do mnie przyjść. Mogą mi opowiedzieć wszystko. Umiem słuchać jak nikt inny. I nie pozwolę ich przeszłości umrzeć. I rzeczywiście, przychodzili do mnie. Wręcz ustawiali się w kolejce. Weteran wojenny, który za wszelką cenę chciał ochronić wietnamską rodzinę szukającą schronienia w dżungli. Ojciec trójki dzieci, który stracił bliskich i został skazany na wieczność bez nich, bo nie potrafił zmusić się do zapomnienia. Kobieta, która wiodła szczęśliwe życie aż do końca, a teraz czekała na ukochanego, wciąż żyjącego gdzieś na Ziemi. Dziecko, które tak tęskniło za matką nawet w Niebie, że jego płacz sprawiał, iż wszystkie dusze się od niego odsunęły i unikały go, byle tylko nie paść ofiarą żałości. Wszystkie, tylko nie ja. Bo ja służyłam wyższemu celowi. Byłam kronikarzem rzeczywistości. Gdybym miała cielesne palce, zapewne szybko stałyby się pokaleczone od klawiszy maszyny. Gdybym miała cielesne paznokcie, wszystkie natychmiast by się połamały. Gdybym miała cielesne mięśnie, odmówiłyby współpracy ze zmęczenia. Ale byłam tylko duszą, nie musiałam jeść, nie musiałam spać, w ogóle nic nie musiałam. Robiłam, co chciałam, a chciałam pisać. Pisałam więc, zaś anioł stróż, płacząc gorzkimi łzami, jakimiś, sobie tylko znanymi sposobami, organizował coraz większe ilości egzemplarzy płodzonych przeze mnie w szaleńczym tempie opowieści. Właściwie, z czystym sumieniem mogę przyznać, że wtedy, w tym konkretnym okresie twórczej ekstazy, rzeczywiście czułam się jak w Niebie. 23 opowiadania Wśród dusz rezydujących w Raju zapanowało poruszenie, jakiego chyba nigdy tu nie widziano. Tak zwany boski spokój został wywrócony do góry nogami. Dusze organizowały kółka dyskusyjne, zastanawiały się nad swoim losem, złorzeczyły, wspominały; napastowały też swoich stróżów, widząc, jak dobrze ja radzę sobie ze swoim. Nagle zaczęły mi się jawić jako bardziej wyraziste, ożywione, ciekawe świata i otoczenia. Raj wcale nie stał się przez to przyjemniejszym miejscem, jednak był jakiś taki bardziej znośny. To, co się działo, niemalże zakrawało na bunt oraz podżeganie do takowego innych. Bunt w Niebie zaś, jak głosi tradycja, miał tendencje do kończenia się wywaleniem na zbity pysk za próg. I jeszcze trochę niżej. Do tego właśnie zmierzałam. Taki był mój plan. A gdy wreszcie podekscytowanie społeczności niebiańskiej moją osobą osiągnęło apogeum... ~*~ ...przysłali do mnie Anioła. – Rafael jestem – przedstawił się. Miał na sobie dżinsy, t-shirt z napisem „Wasted Youth” i żuł gumę. A jednak był bardziej anielski od tych wszystkich bezjajecznych, mydłkowatych palantów w zwiewnych tunikach, których widywałam tutaj do tej pory. Prawdziwy Anioł przez wielkie A. – Joanna – odpowiedziałam, bo nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy. Skinął głową i westchnął. Długo milczał. – Prosisz się o kłopoty, koleżanko – oznajmił wreszcie. – To nie jest tego warte. W Piekle wcale nie mają lepiej. Zamknij oczy i myśl o Anglii, jak to mówią. W końcu się przyzwyczaisz. – Tak? – spytałam, obrzucając go ironicznym spojrzeniem. – Z kieszeni wystaje ci iPod, masz dziurę na kolanie i kolczyk w brwi, a mnie pouczasz, żebym się położyła i umarła... a, problem w tym, że nawet nie mogę umrzeć z nudów! Takiego! Poczęstował mnie gumą. Przyjęłam ją z wdzięcznością. Od śniadania, które zjadłam w dniu wypadku, nie miałam niczego w ustach. Owocowa guma smakowała cudownie. – No więc? Zastanawiał się przez chwilę, intensywnie ruszając szczęką. – Dobra – orzekł wreszcie. – Jak sobie chcesz. Tylko nie mów później, że nie ostrzegałem. Nie masz gwarancji, dokąd trafisz następnym razem... Obszedł mnie dookoła. Nim zdążyłam się odwrócić, by zobaczyć, co zamierza, uderzył mnie kantem dłoni w kark. Upadłam tak, jak stałam, nawet nie zginając nóg, na murawę, a potem spadałam niżej, coraz niżej, aż pochłonęła mnie czerń. ~*~ Otworzyłam oczy. Pierwszym, co poczułam, był ból. Podczas „urlopu” w Niebie zapomniałam, co to znaczy ból. Ten był tak wielki, że nawet nie byłam w stanie jęknąć czy choćby się rozpłakać. Wszystko wokół płonęło – tak przynajmniej mi się wydawało. Czułam, jak ktoś trzyma mnie pod ramionami i odciąga od... od czego? Zamrugałam gwałtownie i zmusiłam się do koncentracji. Znajdowałam się na jakiejś szosie. Tym, co płonęło, była wielka ciężarówka (cysterna?), oraz... tak, to był mój 24 Anna Grzanek opowiadania samochód! Tym, co tak potwornie bolało, były moje nogi. Połamane, zapewne. Nie widziałam nikogo, a jednak ktoś z powodzeniem sprawiał, że oddalam się od tego całego pandemonium. Na asfalcie przed sobą widziałam ścieżkę z krwi, pozostawianą przeze mnie samą. Kto więc...? Ach, anioł stróż. A więc jednak nie był aż tak bezużyteczny... Straciłam przytomność. ~*~ Po przebudzeniu ponownie ujrzałam jasność... ale tym razem była to zwykła biel sufitu i wpadające przez okno promienie słońca. Szpital. Koło mnie ktoś siedział i mówił coś, od jego głosu oddzielała mnie jednak dźwiękoszczelna ściana cierpienia. Natychmiast spostrzeżono, że się ocknęłam. Lekarz pochylił się nade mną i bezczelnie zaświecił mi małą latareczką najpierw w jedno, potem w drugie oko, sprawdzając reakcję źrenic. Lekarz miał wielki nochal i szeroki uśmiech, który już gdzieś widziałam, choć w pierwszej chwili nie byłam w stanie skojarzyć, gdzie. Podłączono mnie do masy rurek i aparatów. Nie mogłam ruszyć palcem, a nogi bolały mnie tak, że brak mi na to słów, choć przecież jestem pisarką. Są jednak otchłanie, w które nie sposób się zagłębiać. Bądź co bądź cudem tylko – dosłownie – wyszłam z ciężkiego wypadku. Powinnam była spłonąć. Ale jednak Rafael pozwolił mi wrócić. Karą był ból i nie miałam innego wyjścia, jak tylko go przeczekać i przyjąć z wdzięcznością. Bo teraz, powróciwszy do życia, miałam misję do spełnienia. A przynajmniej tak lubię o tym do tej pory myśleć. I wciąż pamiętam rzeczy, które poznałam dopiero po śmierci, mimo że nigdy ich nie doświadczyłam... Minęło kilka dni, nim zdołałam wypłynąć na powierzchnię morza otępienia. Moje czynności życiowe były bez zarzutu, więc lekarze dość szybko odłączyli swój magiczny sprzęt. Ręce miałam sprawne, jeść i łykać tabletki mogłam sama, zatem wkrótce nie miałam nad sobą nawet woreczka z kroplówką. Tyle, że wstać ni cholery nie mogłam (co wiązało się z woreczkiem pode mną...). Robiłam dobrą minę do złej gry, cierpliwie wysłuchując płaczliwych litanii członków rodziny, którzy hurtem zwalili się do miasta na wieść o moim wypadku. Nie mam do nich wielkich sentymentów, ale za to, że karmili moje koty, byłam im niewymownie wdzięczna. Chociaż kto wie, może byłabym w stanie nakłonić anioła stróża, żeby mnie opuścił i robił to za nich? Postanowiłam, że gdy znów będę w pełni fizycznych i psychicznych sił, wypróbuję swoją władzę nad nim. Leżałam przez długie godziny w szpitalnym łóżku, wyglądając przez okno i obserwując dzieci biegające po pobliskim placu zabaw. I myślałam, myślałam na potęgę. Układałam plany akapitów, robiłam mentalne notatki na marginesach, próbowałam sobie przypomnieć słowo w słowo to, co już przecież raz napisałam... – Na Boga jedynego, Joaśka! – dobiegł mnie głos od drzwi. Pani Bogusia. – Dziecko! Jak cię czujesz?! Przyniosła bukiet kalii. Te kwiaty zawsze mi się kojarzyły z pogrzebami, ale jak na Bogusławę to i tak był miły gest. Z trudem udało jej się wcisnąć wiązankę w przeciętą w połowie butelkę po wodzie mineralnej. Kiedy stawiała ją na parapecie, coś zwróciło moją uwagę. Sama prawda i tylko prawda – Co to? – zapytałam, wskazując gąszcz kwiatów ustawionych na szerokim parapecie. Spod wazonów i kubków wyglądał mały pakunek. – Ktoś przysłał ci prezent! – stwierdziła błyskotliwie pani Bogusia. Podejrzliwie obejrzała płaskie, przybrudzone pudełeczko przewiązane kawałkiem sznurka. – Och, jest też liścik... Podała mi pakuneczek. Odwinęłam go zaciekawiona, choć już domyślałam się, co to takiego. Na kolana wypadła mi srebrna papierośnica. Zerknęłam na dołączoną karteczkę, na której ktoś nabazgrał: „Powodzenia, kotek”. Uśmiechnęłam się. Schowałam bilecik do pustej papierośnicy i sięgnęłam po laptop. Nadszedł czas. – Co ty wyrabiasz? Ledwo przeżyłaś straszliwy wypadek – zaniepokoiła się pani Bogusia. – Odpocznij, nie wolno ci się przepracowywać! Należy ci się przerwa. Zresztą dopiero co skończyłaś książkę, chwilowo rynek jest nasycony literaturą kobiecą, a nie chcesz przecież sama dla siebie stanowić konkurencji... Miałam przemożną ochotę opieprzyć Bogusławę za gadanie o rynku, podczas gdy jej najlepsza autorka leży w szpitalu na wyciągu. No ale, nie byłoby jej tu przecież, gdybym właśnie nie była jej najlepszą autorką. Ach, ten zgniły świat biznesu. – Dość już się nasłuchałam o tym, że mam odpocząć i wziąć na przeczekanie. Poza tym wątpię, żeby to, co teraz napiszę, chciały czytać gospodynie domowe i menadżerki – powiedziałam nieuważnie. Myślami byłam już daleko. Zbyt długo czekałam na tę chwilę. – Tym razem raczej zakwalifikujecie to jako... fantastykę. Tak Bogiem a prawdą, było mi wszystko jedno, na której półce w księgarni czy bibliotece stanie moja nowa książka. Połamane nogi bolały jak skurwysyn, ale ręce miałam przecież sprawne. Uruchomiłam laptop i utworzyłam nowy plik tekstowy. To było lepsze niż narkotyk. Napisałam tytuł. Poczułam, jak anioł stróż pochyla się nade mną, by lepiej widzieć ekran. Zapomniałam o pani Bogusi, która chyba w końcu wyszła, widząc, że jestem pochłonięta pracą. Dosłownie na ułamek sekundy zawiesiłam dłonie nad klawiaturą, nie miałam jednak przecież powodów, aby się wahać. Znowu czułam się jak w Niebie. Takim prawdziwym. Nie było nawet mowy o blokadzie twórczej. To było łatwe. Zamierzałam przecież napisać samą prawdę i tylko prawdę. Anna Grzanek Rodowita, dumna ze swego brzydkiego miasta łodzianka. Fantastykę, a zwłaszcza fantasy, kocha od dziecka; czytać nauczyła się wcześniej niż chodzić. To i owo pisze od lat niemal dziesięciu, jest aktywnym członkiem społeczności portalu fantastyka.pl. Uzależniona od herbaty, kotów, muzyki rockowej i piwa. 25 opowiadania Adrianna Biełowiec Upiorny samochód ilustracja: Adrianna Biełowiec Powiadają, że nieszczęścia chodzą parami. Coś w tym, kurczę, musi być. Ja wolę nazywać owo zjawisko „podwójnym prawem Murphy‘ego”. Tak, zgadza się – to ten zbiór zasad, wedle których chrzani się wszystko, za co człowiek się zabierze, zwłaszcza to, na czym cholernie mu zależy. Na przykład dzisiaj – jechałem sobie spokojnie autostradą A6, ogrzewany czerwcowym słoneczkiem, w pełni zadowolony z życia, by kilka godzin później mój infiniti utknął na zadupiu. W dodatku wysiadła mi bateria komórki, więc nie byłem w stanie wezwać pomocy drogowej ani zatelefonować do stryja, do którego właśnie jechałem. No i masz, bałwanie! Gdybyś użył mózgu, zamiast ślepo ufać uprzejmym turystom na parkingu, którzy sypnęli wskazówkami odnośnie do najkrótszej drogi, nie sterczałbyś teraz w jakimś lasku na obrzeżach Szczecina. Niezły początek wakacji świeżo upieczonego magistra, jak w mordę strzelił. A ściślej, zaaranżowałem pobyt u rodziny stryja, by dowiedzieć się, co naprawdę przytrafiło się mojemu przyjacielowi ze studiów i akademika, Krzyśkowi Nowackiemu. Krzychu skończył studia, gdy ja byłem w ich połowie. Pełen werwy, wyjechał na praktyki aptekarskie do Szczecina, jednak dwa miesiące temu dowiedziałem się, że siedzi na oddziale zamkniętym w wariatkowie. Ponoć miał jakiś wypadek, po którym postradał zmysły. Przed przykrym incydentem Nowacki mieszkał w Kijewie, niedaleko dzielnicy domków jednorodzinnych, w której miałem się zatrzymać. Nie mogłem kumpla tak zostawić, nie tylko ze względu na przyjaźń – był dla mnie jak brat. Taki prawdziwy. Nigdy nie odmówił w niczym pomocy. Przykładowo, gdy byłem załamany śmiercią mojej pierwszej dziewczyny, przez wiele miesięcy pomagał mi wrócić do normalności. Dwa lata później, w końcu, twardo stanąłem na ziemi. Udało mi się nawet ponownie zakochać – w anielskiej Julii, spokojnej niczym tafla wody krytego basenu. Niestety, nasz związek zaczął się sypać z powodu różnic majątkowych, ideologicznych i kulturowych: wywodziłem się z nadzianej rodziny agnostyków, której przodkowie służyli w SS, podczas gdy rodzina Julki... to biedni chrześcijanie żydowskiego pochodzenia. Kochałem dziewczynę, bałem się jednak o naszą przyszłość. Paru moich znajomych miało podobne sytuacje, gdzie między chłopem a laską była jakaś znacząca przepaść – i każdy z tych związków kończył się katastrofą. O swojej decyzji, czyli o tym, że nasze ścieżki powinny się rozejść, powiedziałem Julii na początku wiosny. Płakała. Ja też myślałem, że pęknie mi serce, ale nie zmieniłem zdania. Potem rozmawialiśmy coraz rzadziej. Wyjazd z rodzimej Warszawy dobrze mi zrobił. Sporadyczna zmiana otoczenia cholernie dobrze wpływa człowiekowi na umysł, koi go skuteczniej od tymoleptyków. 26 Zerknąłem na zegarek, było szesnaście minut po północy. Uparty wóz ani drgnął, nawet nie warczał przy próbach uruchomienia silnika. Światła także szlag trafił. Po paru minutach szarpaniny z metalową bestią wyjąłem latarkę ze schowka i zajrzałem pod maskę oraz obejrzałem podwozie. Paliwo było, silnik nie odfrunął, kabli nie zżarły koty. GPS-a też strzeliła pewna część męskiego ciała, ale na szczęście miałem przy sobie poczciwą papierową mapę. Ustaliłem, że do osiedla Kijewo, gdzie mieszka stryj Alex, mam góra piętnaście kilometrów. No nic, nie będę przecież spał w samochodzie. Zabrałem pieniądze, wszystkie dokumenty oraz elektroniczne cacka, które uwielbiają w tym kraju zmieniać właścicieli i – upchawszy je do torby – ruszyłem z kapcia. Po kwadransie dotarłem do rozdroża, na wyczucie skręciłem w prawo, na Kijewo – jak mi się zdawało. Kolejne minuty wyglądały podobnie: martwota bezksiężycowej nocy, nienaturalna wręcz grobowa cisza, sporadyczny trzask gałązek czy szyszek pod butami, cztery metry oświetlonej latarką śródleśnej drogi. Nagle usłyszałem za sobą odległy warkot silnika. Pierwsze, co przyszło mi do głowy to myśl, że ktoś właśnie odpalił i świsnął mój samochód, a teraz jechał przed siebie zadowolony z łupu. Gdy hałas się zbliżył, zdałem sobie sprawę, że silnik należy do znacznie większego wozu niż mojego infiniti. Chwilę później, drogę oświetliła ostra biel czterech przednich lamp. Półciężarówka, być może bus, zatrzymał się z piskiem opon kilkadziesiąt metrów ode mnie. Trochę zdezorientowany i zaniepokojony nie zastanowiłem się nad faktem, dlaczego pojazd przystaje tak daleko od samotnego turysty ani czemu hamuje gwałtownie, jakby kierowca chciał uniknąć kolizji z jeleniem. Każdy, kto spotyka w lesie niegroźnego pieszego, zaraz chciałby się od niego dowiedzieć, czy wszystko jest w porządku. Szybko jednak zalała mnie fala ulgi, zawróciłem i ruszyłem w kierunku wozu, licząc na podwiezienie do Kijewa. Nim przebyłem kilka kroków, potknąłem się o wystający korzeń i wyrżnąłem na ziemi jak długi, gubiąc latarkę. Snop światła oślepił mnie na moment. Kiedy się uniosłem, otrzepałem z kurzu i zakląłem, na czym świat stoi, stanąłem jak wryty. Dopiero co podniesiona latarka powtórnie wypadła mi z ręki. Pojazd zniknął. Straciłem go z oczu na ile? Siedem sekund?! Kompletnie nic nie było słychać, cisza leśna wręcz przytłaczała. Stojąc nieruchomo i gapiąc się w czerń leśną niczym ateista na Jezusa, oberwałem w policzek jakimś owadem. No dobra, kierowca mógł przecież skręcić w chwili, gdy zaliczałem glebę... Ciekawe tylko, że po drodze nie widziałem żadnych bocznych dróg, nawet zajęczej ścieżki. Adrianna Biełowiec opowiadania Ruszyłem do Kijewa, raz za razem obracając się i sprawdzając, czy nie ujrzę świateł tajemniczego wozu. Dostrzegłem lampy, ale na jaskrawym – niczym bożonarodzeniowa choinka – tirze jadącym pod wiaduktem, który przechodziłem kilka minut później. Kolejne światła przebijały się przez gałęzie przerzedzonych drzew i pochodziły od przydrożnych domów: dotarłem do Koziej, jednej z ulic Kijewa. *** Dom Alexa, starszego ode mnie ledwo o trzy lata stryja, znalazłem kwadrans później. Mająca kształt pałąka ulica Puszczykowa znajdowała się kawałeczek dalej od Koziej, nie miałem więc problemów z trafieniem na miejsce i znalezieniem właściwego domu wśród kilkunastu innych. Po przywitaniu się ze stryjem i dziadkami wezwaliśmy pomoc drogową, a godzinę później mój infiniti był już na przeglądzie w warsztacie, cały i bezpieczny. Następny dzień spędziłem na zwiedzaniu spokojnej okolicy Kijewa. Za spokojnej, jak na mój gust, wręcz martwej. Dzielnicy jakże różnej od głośnych osiedli Warszawy, w których mieszczanie żyli ze średniej krajowej. Mimo iż dochodził letni wieczór, na ulicy Puszczykowej nie było żywej duszy, nie licząc dwóch drepczących wron oraz tabunów chrabąszczy i świerszczy. Jakby nikt tu nie mieszkał. Słaby ciepły wiaterek leniwie toczył po drodze zeschłe liście i chwasty, niczym w westernie przed scenką pojedynku. Dzieciaki nie latały po podwórku, rodziny nie biesiadowały na werandach, nikt nie podlewał ogródka, nie robił grilla ani nie pucował samochodu. Po biegnącej wzdłuż dzielnicy domków jednorodzinnych Sowiej kręciło się trochę spacerowiczów, jednak byli to ludzie z osiedla czteropiętrowców, znajdującego się po drugiej stronie Kijewa, jak wyjaśnił mi potem Alex. Coś w tym musiało być, że w najbogatszych dzielnicach polskich miast brakowało trywialnego życia. Wspaniałe domy i bogate ogrody przyciągały swoim pięknem, ale odpychały jednocześnie pustką i pewną dozą smutku. Czy moja posiadłość, którą zamierzałem kupić też będzie wyglądać w ten sposób? Co będę wtedy robił i gdzie będę, kiedy postawię już sobie taki dom? Znów pomyślałem o Julce i westchnąłem na tę myśl, a zaraz potem odegnałem dziewczynę z umysłu. *** Krzyśka udało nam się odwiedzić trzy dni późnej w oddziale zamkniętym na Mącznej. Przygotowałem się psychicznie na to, że nie ujrzę przyjaciela w jego dawnej świetności, jednak to, co zastałem na miejscu, przerosło wszelkie moje wyobrażenia. Ubrany na biało, siedział na jednej z ławeczek rozmieszczonych przez szarawym budynkiem zakładu. Pochylony lekko w przód, sztywny niczym mumia, spoglądał szklistym wzrokiem na przyprószony wapnem, klombowy głaz. W przenicowanym edenie rosło sporo soczyście zielonych drzew i wonnych kwiatów, pomiędzy którymi kręciły się postaci w białych kitlach, pchające wózki inwalidzkie i rozdające leki, które ponoć robiły umysłowi dobrze. Pacjenci byli różnorodni, od najcięższych przypadków ludzi, którzy mamrotali coś bez sensu i gapili się nieprzytomnie w jedno miejsce, siedząc nieruchomo na starannie przystrzyżonej trawie, po tych zachowujących się całkiem zwyczajnie, jakby Upiorny samochód ubrali się na biało tylko po to, by walnąć sobie zabawną fotkę pośród wariatów i wstawić ją potem na Facebooka. Jeden z lekarzy oznajmił nam, że mamy kwadrans, po czym oddalił się do jakiejś rodziny, która również przyszła tu z wizytą. Usiadłem po prawej stronie kolegi, Alex zajął miejsce na ławce naprzeciwko. – Cześć, stary, co tam u ciebie? – zagadałem do Krzyśka z uśmiechem, najpogodniej jak byłem w stanie. – Pamiętasz mnie, prawda? To ja, Przemek. Ten nudziarz ze studiów. Krzysiek nadal wpatrywał się w swój kamień. Chłopak wyglądał tak samo, jak go zapamiętałem z uczelni, jedynie oczy należały do obcej osoby, nie przypominały miniaturowych pochodni jurnego młodzieńca tlących się w czaszce, tylko ślepia zdechłej ryby. Krzychu wyprostował się powoli i zerknął w moją stronę dopiero po paru chwilach, w trakcie których nie zamykała mi się buzia, a i Alex coś dorzucał od siebie. – Ona cię zabije – w pewnym momencie Krzysiek odparł enigmatycznie, przybrawszy niesłychanie poważny wyraz twarzy. Popatrzyliśmy po sobie z Alexem, zakłopotani. Stryj wzruszył ramionami. Kurczę, jemu serio odwaliło, zdawały się mówić jego uniesione brwi. I to porządnie! Mój kolega ze studiów niespodziewanie wbił mi kościste palce w ramię, aż poczułem lodowaty prąd gnający od podstawy kręgosłupa ku górze. Wzdrygnąłem się. Przymulony do tej pory Krzysiek popatrzył mi bystro w oczy, niczym żołnierz chcący ostrzec kamrata przed świeżo poznanymi planami wroga. – Jesteś taki, jak ja, taki sam. I nie próbuj twierdzić, że jest inaczej. Jeśli tam pójdziesz, zginiesz jak pozostali, którzy próbowali. Nie znasz odpowiedzi. Nie znasz odpowiedzi! Cofnął rękę, oparł się plecami o ławkę, odchylił głowę w tył, westchnął głęboko niczym budowlaniec wyczerpany dniem pracy w pełnym słońcu i tak już pozostał. I to byłoby chyba na tyle. – Cholera, nieźle mu odwaliło – rzekł Alex, gdy opuszczaliśmy teren szpitala po tym, jak udało mi się porozmawiać chwilkę z lekarzem zajmującym się przypadkiem Krzyśka. Popatrzyłem na stryja bez wyrazu. – Wybacz, nie chciałem cię urazić. – W porządku, zastanawiałem się właśnie nad czymś. Wsiedliśmy do mercedesa Alka i ruszyliśmy naokoło osiedla Bukowego, kierując się na rondo, skąd leciała ku Kijewu droga prosta jak strzelił. – Znasz może Lamberta Krukowskiego? – zapytałem, gdy mijaliśmy jakiś kościółek. – Ponoć gość kumplował się z Nowackim, mieszka gdzieś w twojej okolicy. Chciałbym z nim porozmawiać. – Lambert, Lambert... – Stryj zacisnął wargi i pokręcił głową. – Nie kojarzę kolesia. Ale popytam sąsiadów. – Jego twarz wypogodziła się nagle. – Tak w ogóle zapraszam cię dziś na kameralne przyjęcie w pobliskim pubie. Kumpel się mnie pytał wczoraj, czy nie zechcielibyśmy wskoczyć. Czas się trochę rozerwać. Przy okazji może się czegoś dowiesz. *** Na miejsce przyjechaliśmy kilka minut przed czasem. Alex zabrał ze sobą swoją dziewczynę, z którą zamierzał w niedalekiej przyszłości zamieszkać w domu na Puszczykowej. Przyjazny palaczom pub – a ściślej pizzeria – Toni Pepperoni okazał się pospolitym domkiem o spadzistym dachu. 27 opowiadania 28 Adrianna Biełowiec opowiadania Na parterze urządzono sklep spożywczo-monopolowy, natomiast na piętrze lokal i kuchnię, od których odchodziły drewniane schody na ogród zastawiony stolikami i ogromnymi parasolami z logiem Bosmana. Teren ogrodzony był zmyślnym płotem z trzciny, drewnianych belek oraz słomy, na każdym stoliku stało menu, stojak z przyprawami i serwetkami. Tam, gdzie zasiadali klienci, tliły się świece. Ekipa z Kijewa składała się z kilkunastu osób. Rozsiedliśmy się wokół trzech złączonych ze sobą stołów. Oprócz nas na terenie lokalu była jeszcze jedna grupa młodych ludzi, dwóch urzędowo ubranych mężczyzn jedzących pizzę, popijających piwko i rozmawiających przy stercie papierów, samotny jegomość sączący drinka, który wyglądał na osobę oczekującą na drugą połówkę (być może właśnie ze sobą zerwali, sądząc po dwóch pustych szklankach stojących na blacie) oraz kobieta w średnim wieku z dwójką niesfornych, hałasujących dzieciaków. Alex zapoznał mnie ze swoimi znajomymi, ich koleżankami oraz dziewczynami, a kiedy wypiliśmy kilka piwek i skończyliśmy drugą pizzę-gigant, wszyscy rozmawialiśmy ze sobą jak starzy dobrzy znajomi. Gadaliśmy dosłownie o wszystkim, od egzaminów poprawkowych, po samochody, politykę i piłkę nożną. Godziny mijały nam w śmiechu i dobrym samopoczuciu. Jednak, gdy w pewnej chwili zapytałem o Lamberta Krukowskiego, towarzystwo jakby się zmieszało, pokręciło głowami i zerkając na siebie nawzajem oznajmiło, że nie kojarzą takiej osoby. Spostrzegłem, że naszą rozmową zainteresował się samotny człowiek z drugiego końca placu lokalowego – bez dyskrecji zerkał na mnie raz za razem. Ta sama osoba zaczepiła mnie, gdy zabieraliśmy się pomału z pizzerii, a Alex z dziewczyną poszli przodem do samochodu. – Witam. Usłyszałem przypadkiem, że szukasz Lamberta Krukowskiego. – Podobny trochę do Andersa Breivika wysoki blondas nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat. – Również witam. Tak, zgadza się. Przyjechałem z Warszawy, by dowiedzieć się czegoś na temat mojego przyjaciela i usłyszałem, że kumplował się z Lambertem Krukowskim – odparłem niemal natychmiast. Blondyn podał mi rękę i przedstawił się jako Robert Jakiśtam, kolega Krukowskiego. Zerknął kątem oka na moich znajomych, którzy zaczęli się już rozchodzić. – Od nich niczego się nie dowiesz, nic ci nie powiedzą. I nie dziwię im się – to bardzo tajemnicza i delikatna sprawa, a ludzie nie cierpią gadać o rzeczach, których nie rozumieją, po których może się zrobić afera podobna do tej wokół Zeitgeistów. Znasz te filmy? – Tak – uśmiechnąłem się, podobnie jak rozmówca. – Uwielbiam siedzieć na Youtube. – Usłyszałem przypadkiem, że chcesz się dowiedzieć, co się przytrafiło niejakiemu Krzysztofowi Nowackiemu. Proszę, napisałem ci na kartce telefon do Lamberta, gdybyś chciał się z nim skontaktować. – To znaczy – przyjąłem kartkę złożoną w kosteczkę – że ty też się orientujesz w temacie? Mógłbyś mi pomóc? – Najlepiej zadzwoń do Kruka... Jednak nie gwarantuję, że zechce współpracować. – Dzięki, zadzwonię. – Będę kończył. – Robert uśmiechnął się półgębkiem i wyciągnął z kieszeni komórkę. – Muszę wyjaśnić sobie to i owo z moją nową dziewczyną, na którą czekałem jak kretyn. Upiorny samochód *** Robert nie pomylił się co do Lamberta. Kruk, miły na samym początku rozmowy, wyłączył telefon, jak tylko padło z mych ust imię i nazwisko poszkodowanego przyjaciela. Ponownie zadzwoniłem do Kruka wieczorem, ale nie odebrał, rozpoznawszy zapewne mój numer. Spróbowałem także nazajutrz, dzwoniąc z osiedlowej budki telefonicznej, rzekłem wręcz błagalnie, że to dla mnie ważne. Nadaremnie. I tym razem zerwał połączenie, oznajmiwszy wpierw nerwowo, że nie będzie już ze mną gadać i mam do niego więcej nie wydzwaniać. W drodze na Puszczykową zostałem zaatakowany przez ulewę. Stryj był w pracy, podobnie jak dziadkowie, mój wóz nie wrócił jeszcze z warsztatu, więc nie miałem jak wybrać się na miasto, a nie chciałem szwendać się sam po garażu, by wziąć sobie jeden z dwóch stojących tam aktualnie samochodów. Wróciłem do domu i włączyłem komputer stryja, mając nadzieję, że w Internecie znajdę coś interesującego. O Krzyśku nie znalazłem niczego, poza informacją, że znajduje się na liście absolwentów Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, o Lambercie Krukowskim tylko wzmiankę, że pracował jako doktor w laboratorium mikrobiologicznym na Uniwersytecie Szczecińskim. Zadzwoniłem na uczelnię i po krótkiej rozmowie z miłą doktorantką dowiedziałem się, że Lambert zrezygnował z pracy bez podania powodu zaraz po tym, jak Krzyśka zamknęli w psychiatryku. Rozmówczyni nie miała jednak pojęcia, co dalej stało się z Krukiem. Pozostał jeszcze Robert Jakiśtam. W Toni Pepperoni powiedziano mi, że koleś czasem odwiedza pizzerię, zaglądałem więc do lokalu codziennie, mając nadzieję na spotkanie. Poprosiłem także właściciela obiektu, by przekazał Robertowi, że go szukam. Zostawiłem swój numer telefonu. Szczęście dopisało mi trzy tygodnie później, gdy zacząłem poważnie rozważać, czy nie byłoby lepiej, gdybym dał sobie ze wszystkim spokój. W pizzerii zjawił się Robert razem z człowiekiem, który przedstawił się jako Lambert Krukowski. Był to typek, który kojarzył się z niepozornymi twardzielami z opowieści grozy. Szczupły, niezbyt wysoki, poważny szatyn wykonujący swobodne ruchy, lecz, wydawać by się mogło, że w każdej chwili gotowy zaatakować szybko i skutecznie niczym żmija, gdyby w pobliżu znalazło się jakieś zagrożenie. Trudno było określić jego wiek, mógł mieć równie dobrze dwadzieścia osiem, co trzydzieści dziewięć lat. Usiedliśmy przy stole, zamówiliśmy u kelnera po piwku. – Podobno mnie szukałeś – zaczął Robert. Skinął głową na bacznie przyglądającego mi się Lamberta. – Udało mi się namówić go do spotkania. A wierz mi, że nie było to łatwe. Lambert uśmiechnął się kącikami ust, jakby wbrew własnej woli. Wyglądało to tak, jakby jakiś niewidzialny duszek rozszerzył mu usta w tym nikłym uśmieszku, szpecąc poważne oblicze. – Dzięki wielkie – zwróciłem się do obu. – Mogę się w końcu dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? Chciałbym jakoś pomóc Krzyśkowi, ale nawet nie wiem, co doprowadziło go do takiego stanu. Lekarze milczą, a ci, którzy chyba coś wiedzą, nabrali wody w usta. – Widzisz... – zaczął Lambert. Zapalił papierosa, wpierw spytawszy się, czy jestem palący. Nie jestem, ale osoby palące w otoczeniu mi nie przeszkadzają. Tymczasem cycata 29 opowiadania barmanka ustawiła przed każdym z nas po ogromnym kuflu spienionego piwa. – Może inaczej. Co byś zrobił, gdybyś wiedział o rzeczach, które mogą doprowadzić do śmierci wielu ludzi, a dzięki twojemu milczeniu dałoby się uniknąć tych tragedii? – zapytał prosto z mostu. Nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć. Musiałem zresztą przeanalizować to nazbyt szybko wypowiedziane zdanie. Czy gość mówił o przypadku Krzyśka, czy rzucił ogólnikiem? – Milczałbym, to oczywiste – odparłem w końcu. – No właśnie. – Chciałbym, by mi pan powiedział, co wie. Proszę... – Mów do mnie Kruk, jak wszyscy znajomi – uśmiechnął się, tym razem szczerze i pogodnie. Robert nie wtrącał się do dyskusji. Popijał piwko małymi łyczkami i patrzył na nas. – Zgoda. Ale mam jeden warunek – natychmiast spoważniał, wskazał mnie papierosem – że zapomnisz o całej sprawie i nie będziesz się więcej bawić w detektywa. – Mam niby zostawić mojego kumpla samemu sobie? – Tego nie powiedziałem. Być może wyjdzie z czasem ze swego stanu... albo i nie. Ponieważ to, co się z nim dzieje, jest niczym innym jak następstwem jego chciwości i głupoty. Rzuciłbym chętnie jakąś ciętą ripostę, jednak milczałem, nie znając przecież sprawy. Rozejrzałem się po lokalu. Wieczornym powietrzem i nadchodzącym zmierzchem cieszyła się para trzy stoliki dalej oraz lekko wstawiona grupka pulchnych kobiet w średnim wieku, które wyglądały na praczki, kucharki bądź pielęgniarki. Każdy był zajęty swoimi sprawami i pewnie nie zwróciłby na nas uwagi nawet, gdyby Lambert oznajmiał na głos, że jutro wybuchnie trzecia wojna światowa. – Na początek muszę przytoczyć pewną miejską legendę – zaczął Kruk. Oparł się o wezgłowie drewnianego krzesła i zaczął wpatrywać w wypalony do połowy papieros. – Tak naprawdę nikt nie wie, czy to legenda, czy historia. Wiele stuleci temu w lasach porastających teren obecnego Kijewa miał posiadłość pewien podróżnik, hrabia o nazwisku Waleriański. Ponoć pochodził z mazowieckiego rodu Waleriańskich. Był tak bogaty, że niczego mu w życiu nie brakowało, mógłby zwiedzić każdy kraj świata, gdyby tylko chciał, i wybudować kolejną posiadłość na dowolnym skrawku polskiej ziemi. Słowem: miał to, czego w duchu pragnie każdy człowiek – horrendalne sumy. Hrabia był jednak samotny, bo nigdy nie spotkał miłości swojego życia. Jednak los przyniósł mu w końcu upragnioną żonę, miała ponoć na imię Ewa i pochodziła z drobnomieszczańskiej rodziny. W jeden dzień z pospolitej mieszczki stała się bogatą hrabiną. Wydawać by się mogło, że para osiągnęła szczyt szczęścia, jakie dane jest na Ziemi istocie ludzkiej. Tak się jednak nie stało. Okazało się bowiem, że hrabia nie jest zdolny do uczuć, a ściślej – że jego jedyną miłością są pieniądze. Dawał swojej żonie wszystko, czego tylko zapragnęła: konie, suknie, perfumy, klejnoty, egzotyczne cacka, nie był jednak w stanie dać jej tego, o czym każda młoda kobieta marzy w dniu swojego ślubu – ciepła mężczyzny. Lata mijały, a para wciąż nie miała potomka. Hrabia często wyjeżdżał, swoją nieobecność rekompensował Ewie kolejnymi drogimi – jednak bezwartościowymi – prezentami. Wierzył, że wszystko można kupić, każdą potrzebę zaspokoić jakimś przedmiotem. Ewa, chociaż zamężna, cierpiała z powodu samotności, a że była wierną kobietą, nigdy nie ośmieliła się zdradzić swojego małżonka. Którejś nocy, gdy hrabia wrócił do rezydencji lekko pijany z kolejnej podróżny, Ewa chciała z nim 30 porozmawiać o ich dalszym życiu. Pan Waleriański nie miał ochoty wysłuchiwać „babskiej gadaniny”, doszło między nimi do sprzeczki, która zakończyła się tym, że mąż uderzył żonę na tyle mocno, że ta upadła na ziemię. Wrażliwej Ewie pękło wtedy serce, zrozpaczona uciekła do lasu. Biegła po ciemku przed siebie, bez celu. Nie wiadomo, co się z nią wtedy stało, czy utopiła się w bagnie, do którego wpadła przypadkiem, czy rozszarpały ją wilki, czy po prostu przedarła się do którejś wsi i postanowiła uleczyć swój ból, zmyślnie i skutecznie odgradzając się od świata. Kiedy kobieta nie wróciła do domu następnego dnia, skacowany hrabia postawił cały dom na nogi i zarządził poszukiwania żony. Służba pognała konno do puszczy, sam hrabia pojechał karetą w innym kierunku. I nigdy już nie wrócił z tej wyprawy. Także nie wiadomo, co się z nim stało, ludzie mogli tylko spekulować. Uważano jednak, że obaj małżonkowie zginęli, bo w rezydencji zaczęły dziać się różne dziwne rzeczy, jakie ponoć mają miejsca przy nawiedzeniach... Chociaż nie rozumiałem, co ta zwariowana historia ma wspólnego z moim kumplem, chłonąłem każde słowo Kruka niczym przedszkolak bajeczkę serwowaną przez dziadka na dobranoc. Spostrzegłem, że Robert także słucha opowieści, pewnie doskonale mu znanej, z nie mniejszą fascynacją. Muszę przyznać, że w pewnym momencie poczułem się bohaterem owej historii, hrabią, który odtrącał swoją ukochaną o imieniu Julia... i cholernie mi się to nie podobało. A gdy Kruk opisywał moment tragedii, ciarki przeszły mi wręcz po plecach. – Służba szybko się stamtąd wyniosła – ciągnął Kruk. – Nikt nie chciał kupić posiadłości, w której ponoć straszy, gdzie włóczą się dwie zagubione dusze. Tak więc po dziesięcioleciach stała się ona tylko ruiną i wspomnieniem, a po stuleciach zniknęła zupełnie, pochłonięta przez puszczę. Przetrwały tylko bogactwa ukryte przez hrabiego jeszcze za jego życia. – Uśmiechnął się pobłażliwie. – Bogactwa, które ponoć są tam po dziś dzień, warte więcej niż najwyższa stawka Lotto, jaka kiedykolwiek istniała. I tu oto włącza się wyobraźnia połączona z ludzką chciwością. – Ludzie poszukują zaginionego skarbu – wtrącił Robert. – Wierzą, że naprawdę istnieje. – Dzieje się tak od czasu, gdy posiadłość została opuszczona, a szabrownicy z zewnątrz nie mieli pojęcia o tragedii, jaka rozegrała się w tym domu. – Kruk uniósł podbródek, zaciągnął się i puścił po mistrzowsku okrągły dymek. – To służba nie rozkradła pieniędzy i klejnotów? – zapytałem. – Nie. Służący to najczęściej prości ludzie. I tacy bywają właśnie najlepsi, najrozsądniejsi. Uważali, że nad skarbem Waleriańskich wisi klątwa, więc zostawili go w spokoju. Uciekli i dzięki temu każdy dożył sędziwej starości. – Kruk zaciągnął się ponownie; papieros wypalił się zupełnie. – Natomiast osoby szukające bogactw prawie nigdy nie wracały z wyprawy, a ci nieliczni, którym się to udało, byli odmienieni, często tracili zmysły i kończyli równie smutno jak twój przyjaciel. Ich relacje miały jednak jeden wspólny element – każdy z tych ludzi widział po zmierzchu w lesie karetę, która unosiła się nad ziemią, otuloną zimną, gęstą mgłą. Wraz z rozwojem techniki zamiast karety zaczęła pojawiać się bryczka zaprzężona w szkielety koni, potem był to zardzewiały Ford T, następnie Fiat 518 i kolejne samochody, zmieniające się adekwatnie do rozwoju przemysłu. Dalsze wyjaśnienia Kruka stały się zbędne, wszystko zaczęło układać się do kupy. I wcale mi się nie podobały oczywiste wnioski, które zaczęły lawinowo napływać do umysłu. Adrianna Biełowiec opowiadania Zaśmiałem się nerwowo. – To bez sensu... Krzysztof Nowacki wcale taki nie był – rzekłem najpierw do własnych palców obejmujących ucho ledwo tkniętego kufla, następnie do Roberta i Kruka, po których przeleciałem wzrokiem spłoszonego zwierzęcia. – To był spokojny chłopak, uczynny, któremu wystarczałaby pensja stróża parkingowego! Z tego co wiem, nigdy nie zależało mu na forsie. – W takim razie słabo znasz swojego kolegę – odparł Kruk. – Albo mówimy o dwóch różnych osobach, bo Krzysztof Nowacki, którego znałem, brunet przy kości, z charakterystyczną blizną w kształcie pająka przy lewym uchu, marzył tylko o sławie, karierze i pieniądzach. Chciał produkować leki, nieważne, czy poprawiające zdrowie pacjenta, czy nie, na których zarobiłby fortunę. Tylko to się dla niego liczyło... Cholerne pieniądze. – Tak... Krzysiek ma taką bliznę – uśmiechnąłem się do własnych wspomnień. Pewnego razu schlaliśmy się z kumplami w akademiku i zaczęliśmy bawić w robienie tatuaży scyzorykami i nożykami kuchennymi. Spojrzałem Krukowi w oczy. – Czyli... że on wierzył w legendę i szukał tego skarbu? – Nie wierzył, lecz wiedział, że to fakt, a nie zwykła legenda. Tak przynajmniej uważał. Zamiast ze skarbem wrócił jednak z lasu z katatonią i schizofrenią paranoidalną. – Widziałem go, chyba widziałem ten pojazd z legendy. – Obaj mężczyźni zerknęli na mnie baczniej. – Gdy jechałem do Kijewa, zepsuł mi się samochód, postanowiłem więc iść do stryja z buta, nocą przez las. Coś się za mną zatrzymało, przypomniałem sobie właśnie, że wtedy poczułem dziwny chłód, jakby temperatura spadła nagle o jakieś dwadzieścia stopni. Przewróciłem się, straciłem pojazd z oczu ledwo na chwilę, lecz już go nie było, gdy znów wstałem na nogi. Po prostu zniknął. A nie mógł skręcić gdzieś w boczną drogę, bo żadnej nie zauważyłem. Sądzicie, że to ma coś wspólnego z waszą historią? – Możliwe – odparł Robert. – Właściwie jak często, według legendy, pojawia się tam ten samochód, czy cokolwiek to jest? – dopytywałem się. – Różnie – tym razem odpowiedział mi Kruk. – Ja szukałem skarbu latami, gdy byłem gówniarzem i nic nie znalazłem. – Skinął na kolegę. – Robert to samo. Potem zmądrzeliśmy i daliśmy sobie siana, zaczęliśmy zarabiać normalnie, po ludzku. W ciągu dziesięciu lat zaginęły jednak w tym miejscu cztery osoby, tylko Nowackiego odnaleziono, na skraju lasu. Ponoć wyglądał jak zaszczuty, utytłany błotem i własną krwią królik, nie odpowiadał na żadne pytania. Słowem: postradał rozum pod wpływem jakiegoś silnego, oszałamiającego bodźca. Głośno było o sprawie w okolicy, lecz zabroniono to przekazywać do mediów. Żaden lekarz nie był w stanie określić, co mogło spowodować, że w jedną noc zdrowy, normalny człowiek zmienił się we wraka, a że są jajogłowymi, to, wiadomo – nie kupili miejskiej legendy o duchach i złocie. Chociaż, jeśli wolno mi wyrazić swoje zdanie, właśnie w legendach należy doszukiwać się ziarna prawdy. Jednak bez względu na to, czy w lesie straszy, czy wszystko jest sprawką jakiegoś psychopaty – zniżył głos i uśmiechnął się bez wyrazu – zawarliśmy umowę, Przemysławie. *** Wróciłem na Puszczykową z mętlikiem w głowie. Nie zszedłem na rodzinną kolację do salonu, tylko grzecznie Upiorny samochód podziękowałem i zaszyłem się w przeznaczonym dla mnie pokoju, by przemyśleć kilka kwestii. Tegoroczny lipiec okazał się niezwykle kapryśnym miesiącem. Rano człowiek wychodził z domu skąpany w gorących promieniach słońca, naturalnie bez parasola, by godzinę później zostać zaskoczonym przez burzę. Tym razem jednak miałem szczęście i ulewny deszcz dopadł mnie dopiero na podejściu przed gankiem stryja, a grzmieć i błyskać zaczęło, gdy przeglądałem Internet, czego teoretycznie nie powinno się robić w czasie wyładowań. Szukałem informacji na temat rodu Waleriańskich, zamieszkujących przed stuleciami te okolice, jak również legend regionu. Google nie dostarczało jednak konkretnych odnośników, czasem nie było nawet żadnych linków. Jeśli historia przytoczona przez Lamberta choć trochę pokrywała się z faktami, autochtoni dołożyli wszelkich starań, by zataić całą tę historię przed światem i zrobili to bardzo skutecznie. Udało mi się znaleźć jedynie obrazek graficzny z jakimiś Waleriańskimi z szesnastego wieku: młodą kobietę z włosami upiętymi w kok i ubraną w żółtą powłóczystą suknię z bulwiastymi rękawami, której biust przytrzymywany był fiszbinami gorsetu, oraz odzianego głównie w czerń mężczyznę, z niskim kapeluszem na głowie, trzymającego laskę zakończoną hebanową rączką. Obrazek był na tyle ostry i miał wystarczającą rozdzielczość, by dało się dostrzec pierścień z turkusem na palcu kobiety oraz złotą obrączkę na palcu małżonka. Bogaty hrabia uśmiechał się lekko, jednak ten uśmiech wyglądał na wymuszony, jakby utrzymywał go na prośbę autora obrazu, tymczasem małżonka wręcz promieniowała radością i kobiecym wdziękiem. Jednak czy byli to ci sami Waleriańscy, których szukałem? Google znalazło ten obrazek, gdy wpisałem kombinację kilku kluczowych haseł. Nazajutrz pokłóciłem się z stryjem. Opowiedziałem mu wszystko, czego dowiedziałem się od Kruka. Alex słuchał z rozszerzonymi ze zdziwienia oczyma, a potem, gdy zacząłem go naciskać i prosić o więcej informacji na temat zaginionych miejscowych, kazał mi nie wścibiać nosa w nie swoje sprawy, zapomnieć o wszystkim i zająć się czymś, co zwykle robią świeżo upieczeni studenci. Powiedział, że Lambert z Robertem zrobili sobie ze mnie niezłe jaja, a za zniknięciem osób stoi mafia, która zajmuje się rozbiórką samochodów w lesie i czasem zdarza jej się usuwać ludzi, którzy za dużo widzieli i grozili doniesieniem na policję. Kruk chyba miał rację: powinienem dać sobie spokój. Trudną do przyjęcia historyjkę opowiedział mi tylko ze względu mojego chorego przyjaciela. Nie dziwię się także mieszkańcom Kijewa, którzy taili wszystko ze względu na bezpieczeństwo obywateli. Jednak nie przejechałem pół Polski, by wracać do Warszawy z przysłowiowymi pustymi rękoma... Przysiągłem sobie, że pomogę Krzyśkowi, byłem mu to winien. Miałem wielką ochotę porozmawiać z kimś zaufanym, pomyślałem o Julii, zacząłem nawet wyszukiwać jej numer na komórce, ale szybko zrezygnowałem ze swojego zamiaru. Posłuchałem rady Alexa i wieczorem poszedłem się rozerwać. Pożyczyłem jego forda ka (stryj miał trzy samochody, a tego dostał od rodziców na osiemnastkę), bo jazda infiniti po szczecińskich ulicach mogłaby zostać uznana za szpanerstwo i − w najlepszym przypadku − skończyć się zbitą szybą i porysowaną karoserią, kiedy siedziałbym w jakimś lokalu. Jednak zamiast się odprężyć, zdołowałem się tylko bardziej. Nawiedzały mnie myśli o wraku człowieka, jakim był 31 opowiadania Krzysiek, nieszczęśliwej Julce, szkieletach koni, fruwającej karecie, trupach zakopanych w lesie i gangach rozbierających samochody. Nie pomogła nawet piąta kolejka piwa i niczego sobie dziewczyny, które, także nieznacznie wstawione, zaczęły się do mnie przyklejać. O trzeciej byłem z powrotem w domu. Rano wstałem lekko skacowany i zły z jakiegoś powodu. Poczułem się lepiej, gdy odpaliłem komputer i przeszedłem kilka mapek online w Quakelive‘a, na którym to serwisie w czasie studiów założyłem sobie profil. Podjąłem decyzję, zabijając rakietnicą dość dobrego przeciwnika o ksywce Kisiel. Wiedziałem już, co powinienem zrobić. Co spowoduje, że przestanę się czuć jak osoba, która widzi dresów bijących staruszka, jednak nie reaguje ze strachu. Po raz kolejny dokładnie przeanalizowałem słowa Kruka. W lesie ginęły tylko osoby łakome na bogactwa Waleriańskich. Jednak czy taki sam los spotka pewnego niepozornego żuczka, który zamierza nakręcić kamerką ciekawy materiał? O ile faktycznie cokolwiek się wydarzy. Naładowałem baterię kamerki do maksimum, następnie zabrałem z szuflady swojego P-83 i zszedłem na parter. Ponownie pożyczyłem forda od Alka, oznajmiając mu, że idę na panienki. Uśmiechnął się i machnął na mnie ręką. Wyruszyłem po godzinie dwudziestej trzeciej, prosto w objęcia rozpętanej burzy. Chwilę później jechałem ulicą Kozią ku wiaduktowi, za którym rozpoczynała się leśna droga. Ciężkie krople bębniły agresywnie o metalowy dach, wycieraczki poruszały się energicznie i hipnotyzująco, z lewa na prawo, rozchlapując strumienie wody. Po drodze minąłem kilka domków, w dwóch paliły się nieliczne światła. Przez nieszczelności samochodu przedarł się do kabiny smród okolicznych zakładów drobiarskich. Nie miałem pojęcia, dokąd się właściwie udać, tak więc, minąwszy wiadukt, przejechałem ponad dwa kilometry i przystanąłem w krzakach. Burza przechodziła powoli, błyskawice oświetliły las jeszcze kilka razy, po czym znikły zupełnie, deszcz stukał w szyby i karoserię coraz słabiej, aż w końcu padały na forda jedynie krople spływające z gałęzi i liści. Wyłączyłem wycieraczki. Czekałem. Nie wiadomo na co... Z pewnością na nic. Kwadrans przed północą ujrzałem światła i usłyszałem warkot silnika samochodu osobowego. W audi jechała młoda para, która zatrzymała się kilkanaście metrów przed moją maską i zaczęła całować w oświetlonej kabinie. Uśmiechnąłem się lekko, zacząłem ich filmować bez żadnego powodu. Gołąbki pewnie nawet nie zauważyły samochodu zaparkowanego pod baldachimem z gęstych gałęzi. Kilka minut później audi odjechało. Jakiś czas potem przed fordem przejechał tir, którego kierowca z pewnością nie jest miłośnikiem płatnych polskich autostrad. Brodaty, spasiony jegomość śpiewał i trzepał włosami w takt muzyki metalowej, która wylewała się na świat przez otwarte okna. Ten również przejechał obok, nie zwróciwszy na mnie uwagi, zapewne nawet nie zauważył ukrytego forda. Nie wierzyłem w duchy, UFO, telepatię ani klątwy, dlatego zacząłem się coraz poważniej zastanawiać, co ja właściwie wyrabiam, z kamerką na podorędziu, schowany w krzakach pod gałęziami i czekający na cudowne objawienie. I czy nadal jestem normalny. Wszystko wokół wydawało się takie realne, 32 wonne i namacalne, jak najbardziej na swoim miejscu, nie było tu miejsca na upiory i zjawy, fruwające karety czy upiorne samochody. Powoli zaczynałem się czuć jak kretyn. Stary, obudź się! Czas wracać do normalności, bo jeszcze i tobie szajba odwali! A jednak coś zaczęło się dziać, gdy wyszedłem na kilka minut z auta, by sobie pospacerować po ciemku i wyprostować kości. Zabrałem ze sobą P-83 wyjętego z rzuconej na przednie siedzenie kabury. Po deszczu pozostało tylko błoto i parę kałuży, zza ciężkich, czarnych chmur wyłonił się okrągły księżyc; było na tyle jasno, że nie musiałem używać latarki. Na skraju pola widzenia pojawiły się cztery światła samochodu, poruszały się jakoś dziwnie, jakby sunęły po torach, pod którymi nie ma nawet najdrobniejszej nierówności. Nie słychać było także zawodzenia silnika, a ściślej mówiąc: niczego nie było słychać, jakbym znalazł się w hermetycznym kontenerze setki metrów pod ziemią. Poczułem się nieswojo, kiedy światła sunęły wolno w moją stronę, coraz intensywniej zalewając okolicę chłodną, jarzeniową bielą. Włożyłem dłoń do obszernej kieszeni jeansów, w której tkwił zabezpieczony pistolet, jednak nie poczułem się ni krztyny raźniej, dotykając zimnego metalu. Zwłaszcza, że temperatura otoczenia zaczęła spadać, a z ust – wydobywać się para. Stałem pośrodku ścieżki, z P-83 w dłoni, coraz bardziej zaciekawiony niż przestraszony, oświetlony rażącą bielą niczym na przesłuchaniu, otulany pojawiającą się zewsząd gęstą, zimną mgłą. Nie, nie stałem – szedłem naprzód. Nawet nie wiem, od jak dawna i ile metrów zdołałem już przebyć. Dotychczas bezgłośnie poruszająca się maszyna przystanęła raptownie z upiornym piskiem opon torturującym bębenki uszne tak, że zmuszony byłem zacisnąć zęby i zamknąć na chwilę oczy. Od strony podwozia wydobył się donośny świst, niczym u osiadającej na starodawnej stacji lokomotywy parowej. Przez kolejne minuty nic się nie wydarzyło, jedynie światła maszyny trochę osłabły. Ani ja, ani tajemniczy kierowca zza lustra weneckiego, na jakie składały się wszystkie czarne szyby, nie wykonywaliśmy żadnych czynności. Zdecydowałem się uczynić pierwszy krok: ruszyłem ostrożnie w kierunku pojazdu, niepewny, niczym widz idący pogłaskać po łbie cyrkowego lwa. Zacząłem obchodzić wóz dookoła, stąpając po zamarzniętym na kamień błocie, roztrącając nogami gęstą, sięgającą ud mgłę niczym morskie fale. Z bliska samochód przedstawiał straszny, a zarazem fascynujący widok: był większy niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Kojarzył się z powiększoną i zmodyfikowaną wersją terenówki hummer H1. Zamiast lakieru karoserię pokrywała gęsta maź przypominająca kolorem krew, a konsystencją – roztopioną smołę. Breja stale ściekała z obudowy i ginęła we mgle, jednak z karoserii jej wcale nie ubywało. Wszystkie wykończenia samochodu, belki, rączki i krawędzie, pokrywała materia podobna do kości i tkanek... Pistolet wypadł mi z ręki, kiedy przednie drzwi hummera uchyliły się bezdźwięcznie. Znów syknęło jak u maszyny parowej. Bałem się jak diabli, chciałem wiać stąd jak najdalej, ale jednocześnie zżerała mnie niewyobrażalna chęć zbadania, co też może znajdować się wewnątrz tego dziwadła. Identyczne pragnienie poznania niezrozumiałego, które kiedyś kazało Indianom tkwić na plaży i gapić się na przysłane przez bogów monumentalne żaglowce. I uległem tej pokusie. Adrianna Biełowiec opowiadania W środku panował grobowy chłód, niewykluczone, że temperatura wynosiła poniżej zera, gdyż przestałem czuć palce u nóg i rąk, skóra twarzy zaczęła szczypać niemiłosiernie, a szyby ozdabiała masa fraktalnych wzorów ze szronu. Stan ten szybko jednak uległ zmianie, gdy usiadłem w pustym miejscu kierowcy: poczułem przyjemne ciepło rozchodzące się od strony żołądka, jak tylko położyłem dłonie na kierownicy przypominającej toporny stalowy kołowrotek. Odrętwienie minęło niby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Moja skóra, jak i całe ciemne wnętrze samochodu, na moment zmieniły kolor na barwę lawy. Spięty, przywarłem do oparcia fotela niczym pilot odrzutowca na pełnej mocy silników, gdy upiorny hummer ciężko ruszył z miejsca, zupełnie sam. Przez umysł zaczęły przelatywać dziesiątki myśli, z dominującą: „Co ja, do jasnej cholery, wyprawiam?!”. Brnąca we mgle maszyna łagodnie skręciła w las... gdzie zaczęła pojawiać się ścieżka pośród drzew i chaszczy, niby przejście przed Mojżeszem na Morzu Czerwonym, stale na kilka metrów od lemiesza. Jednak niebawem droga wystrzeliła gwałtownie do przodu, niczym pocisk z P-83, na setki metrów. Wydawała się kończyć w miejscu, gdzie pulsowało białe światło, przybliżające się z każdym obrotem ogromnych kół. Hummer wyjechał na bezgraniczną otwartą przestrzeń. Landszaft wyglądał jak nie z tej Ziemi: srebrny pył tworzący kurzawę wokół samochodu, porozrzucane na chybił trafił głazy, bezlistne drzewa, fragmenty skał, być może zniszczonych czasem antycznych budowli, a nad tym wszystkim wisiał wielki księżyc otoczony miriadami gwiazd. Spoglądając z zachwytem na bezchmurne nocne niebo, bezwiednie przekręciłem kierownicę: okazało się, że samochód zaczął reagować na moje polecenia, chociaż nie zawsze. Przykładowo nie byłem w stanie przystanąć, chociaż przyciskałem hamulec jak głupi. Obejrzałem się do tyłu w chwili, gdy dach zaczął się rozsuwać na boki niczym kopuła obserwatorium astronomicznego – i zamarłem w kompletnym przerażeniu. Wiozłem ze sobą cztery ludzkie szkielety, każdy ubrany w strój z innej epoki. Makabryczne szczątki poruszały się i zachowywały do tego jak żywe!!! Jeden spoglądał przez dziewiętnastowieczną lunetkę na gwiazdy, drugi, trzymający złożone dłonie na szesnastowiecznym muszkiecie, obserwował monotonny krajobraz przesuwający się po lewej stronie. Trzeci, z wąsikiem i bródką, patrzył w przeciwną stronę, miał na sobie wyświechtany mundur żołnierza z czasów pierwszej wojny światowej. Czwarty, w końcowym stanie rozkładu, ubrany urzędniczo, pisał coś na laptopie. Ten ostatni zerknął na mnie przelotnie, najwyraźniej wyczuwszy moje przerażone spojrzenie, po czym wrócił do swego notebooka. Był jeszcze piąty, zajmujący miejsce po prawej stronie kierowcy: odziany w czerń szkielet jegomościa dzierżący hebanową laskę. Pomimo szoku i atawistycznego lęku skojarzenie nadeszło momentalnie. Truposz nie miał jednak obrączki na palcu. Obróciłem oporną, niby z kamienia, szyję w stronę jazdy. Nie mogłem uspokoić dygoczących warg, a całe ciało dygotało zresztą niczym u skazańca w ostatniej fazie egzekucji przy użyciu prądu. Jechaliśmy. Przez noc niemającą końca. Ile już? Kwadrans? Trzy godziny? Sto lat? Upiorny samochód Którędy? Przez otchłań? Niebo? Piekło? Inną rzeczywistość? I w jakim celu?! Hummer podskakiwał na wybojach, po piaszczystych pagórkach, a szóstka pasażerów razem z nim. Kim były te żywe trupy? Czyżby zaginionymi na przełomie wieków poszukiwaczami bogactw? A może leżałem sobie oto w jakiejś knajpie, uwalony w pień i wystarczyło odczekać do rana, by wydostać się z tego koszmaru? Jeśli tak, to chciałem się obudzić. Tu i teraz. Natychmiast! Wydawszy z siebie dziki ryk, trzasnąłem czołem o szybę. Zabolało. Upiorny hrabia popatrzył na mnie czarnymi oczodołami czaszki, oczywiście bez wyrazu. Odniosłem jednak wrażenie, że na swój sposób uśmiecha się pobłażliwie. Jałowa, bezkresna okolica przeszła w skalisty teren, potem jechaliśmy labiryntem drewnianych pomostów przez bagna, by znów znaleźć się w lesie. Ciągle przez noc. Ciągle pod baldachimem gwiazd i wielkim księżycem jak z czasów dinozaurów. Wiejący raz w tę, raz w tę, ciepły, bezwonny wiatr bezustannie targał moje zlepione potem włosy. Znaleźliśmy się na leśnej polanie. Samochód wtoczył się ciężko na kamienny, łukowaty most, pod którym szalała rącza rzeka. Tym razem zareagował, i to natychmiast, z niemiłosiernym piskiem opon, gdy wcisnąłem hamulec, dostrzegłszy kobietę na końcu mostu. Bladą jak księżyc niewiastę w żółtej sukni. Kobieta, przyjrzawszy się upiornym pasażerom, uśmiechnęła się triumfująco i demonicznie. Najdłużej utrzymywała spojrzenie na hrabim, który jakby skurczył się w sobie. Dała mi palcem znak, bym wysiadł z samochodu i zbliżył się do niej. Poruszała się przy tym i spoglądała kusząco niczym wampirzyca..., którą być może była w istocie. A ja, na podobieństwo zahipnotyzowanej i oczarowanej ofiary krwiożerczego demona, wyszedłem posłusznie na zewnątrz, zatrzaskując za sobą drzwi. Dłonie zjawy, którymi chwyciła silnie moją twarz, gdy tylko znalazłem się na skraju kamiennego mostu, okazały się jednak ciepłe niczym u rozpalonej namiętnością żywej kobiety. Niewiasta złożyła mi na ustach długi, delikatny pocałunek, położyła na nich palce, po czym zapytała słodko, tembrem szeptu: Co jest najważniejsze? Zamrugałem, popatrzyłem na nią z wahaniem. Jak to, co jest najważniejsze? Gdzie? W moim życiu? Ogólnie dla człowieka? Dla wszystkich ludzi? Dla tego upiora? Dla świata? Dla wszechświata, kurwa?! Uśmiechnęła się okrutnie, widząc moje wahanie. Chciałem się cofnąć, uciec, wsiąść do samochodu i odjechać stąd jak najdalej, nieważne już, czy z trupami na pokładzie, czy bez nich. Jednak, gdy tylko się obróciłem, przygrzałem czołem w niewidzialną barierę o twardości i gładkości ściany. Tymczasem upiór uniósł ręce i rozpostarł ramiona. Silny podmuch, który pojawił się jak na wywołanie potężnych sił niepojętych dla istoty ludzkiej, rozwiał koronki, falbany i wstążki jego sukni. Włosy poruszały się niczym warkocze wodorostów miotane potężnym morskim prądem. – Co jest najważniejsze?! – kobieta ryknęła męskim barytonem. Omal nie oszalałem ze strachu, nogi miałem jak z waty, drżące kolana ugięły się pode mną, aż musiałem oprzeć się dłonią o murek, by nie wyrżnąć na glebę. Gromki głos upiora 33 opowiadania dochodził jakby z brzegu rzeki, podczas gdy ja zanurzałem się coraz bardziej w hebanowej toni... Zatem to przytrafiło się Krzysztofowi Nowackiemu! Przeżył, jednak skończył w psychiatryku. Czy podążę tą samą drogą? A może stanę się kolejnym pasażerem diabelskiego Nostromo... Nie!!! Błagam... Kobieta zadała swoje pytanie po raz trzeci. Przeczuwałem, że to ostatnia szansa, że mój dalszy los zależy od odpowiedzi, jakiej teraz udzielę. Odpowiedzi, której nie znałem! Myśli pognały w zupełnie niespodziewanym kierunku: ujrzałem Julię skąpaną w promieniach słońca, stała na niewielkiej polanie pełnej kwiecia i babiego lata, uśmiechała się w moją stronę. – Życie... – wyksztusiłem, opadając przed zjawą na kolana. Sam nie wiem, czemu wypowiedziałem akurat te słowa. – Życie jest najważniejsze. Myślałem o mojej dziewczynie, którą kochałem ponad wszystko. Nade mną zamykała się ciężka kopuła nieświadomości. Uniosłem wieczko. Na wyłożonym czystym, czerwonym aksamitem dnie spoczywały dwie obrączki: złota męska oraz damska z zielonym szmaragdem. Opadłem na ściółkę, poczułem w sercu ulgę, jaką ponad wszystko pragnąłem poczuć od miesięcy. A potem zacząłem się śmiać jak głupi i płakać jednocześnie. Byłem przecież bogatym człowiekiem! Cholernym, bojącym się miłości i jej konsekwencji idiotą! Prawdziwy skarb podarowało mi samo życie. Adrianna Biełowiec *** Zaciśnięta w pięść dłoń szkieletowego hrabiego uderzała mnie w policzek, bezbronnego, pozbawionego siły, leżącego w błocie. Raz za razem. Zostawiając pazurami krwawe ślady. Waleriański poprawił hebanową laską. Spadające krople krwi powoli zaczęły zmieniać się w wodę. Kap, kap, kap... Krzyknąłem ze wstrętem. Wzdrygnąwszy się i gwałtownie otworzywszy oczy, uderzyłem ręką w wielki liść zwisający mi nad twarzą. To tylko woda... Woda skapująca z liścia paproci. A wszystko okazało się snem. Leżałem przez pewien czas plecami na wilgotnym gruncie, oświetlony blaskiem dogasających gwiazd, i wdychałem głęboko wonne leśne powietrze. Przekręciłem się na bok, następnie uniosłem na czworaka, czułem się dziwnie zmęczony i przymulony. Musiałem zabrnąć po ciemku głęboko w las, bowiem nigdzie nie było widać drogi ani nawet najlichszej ścieżki, tylko bujną roślinność przypominającą gęstwinę matecznika. Jedynie ten przybrudzony ziemią, drewniany kuferek kasztanowego koloru, z metalowymi okuciami, który dostrzegłem w pobliżu, nie pasował do dzikiego oblicza puszczy. Kuferek? Nad tajemniczym obiektem zaczęły unosić się świecące kropki, leniwie fruwając wokoło. Czyżby robaczki świętojańskie? A może nadal śniłem tamten zwariowany sen, który łudząco przypominał rzeczywistość? Raczej nie, w śnie człowiek nie czuje się bowiem tak, jakby przejechał po nim czołg. Czyżby legenda okazała się prawdziwa, a ja właśnie odnalazłem... skarb?! Ukląkłem przez kuferkiem i przyjrzałem mu się dokładnie w luminescencyjnym świetle latających orbów. Podniosłem patyk i zacząłem pukać w drewno niczym dziecko w znalezioną na drodze zdechłą jaszczurkę. Kiedy nic nie wybuchło ani nie wyskoczyło ze środka, delikatnie odgarnąłem ziemię wierzchem ręki. Położyłem dłonie na rogach kuferka, odetchnąłem głęboko, przykucnąłem odpowiednio, gotowy do odskoku, gdyby ze środka miało jednak wyskoczyć coś paskudnego. 34 Szczecinianka. Absolwentka Wydziału Nauk Przyrodniczych US. Doświadczenie w pisaniu zdobywała głównie na warsztatach literackich Fahrenheita. Autorka poradników i historyjek fan fiction. W 2006 roku zadebiutowała horrorem sf, opublikowanym online. Niedługo potem ukazała się jej pierwsza powieść, „Czas wysłańca”, inspirowana uniwersum gry przygodowej „Unreal”. „Alfa Jeden” (pierwotnie „Nikt”, lecz tytuł został zmieniony ze względu na tak samo zatytułowaną książkę Magdaleny Kozak) jest w pełni samodzielnym projektem autorki, podobnie jak „Death Bringer”, który pojawi się niebawem. Adrianna Biełowiec opowiadania Szymon Moliński Motyl mechaniczny rodzi się w zimie ilustracja: Magdalena Mińko Młodzi bogowie tańczyli wokół mojego korpusu. Dołączali kolejne podzespoły. Oczy – mogłem ujrzeć ich gumiaste i nienaturalne twarze wypełnione puchem i flegmą. Uszy – słyszałem ocieranie się kości wewnątrz ciał tych stworzeń. Nozdrza – czułem oddechy wypełnione mieszaniną alkoholu, przepalonego plastiku i żądzy sławy. Czy to koniec ich pracy nade mną? Nie, nie przestawali. Wszczepili we mnie nerwy, poczułem okropne gorąco. Dospawali kończyny. Jakie kończyny? Moje ręce to świder i skrobaczka, a moje nogi przypominają odnóża pająka. Nie przestali. Wypchali mnie żyłami i wtłoczyli w nie największe świństwo, jakie znaleźli w swoim pałacu. Nie przestali. Dali mi świadomość, po czym wetknęli w nią brudne i oślizgłe pijawki, spijające soki moich myśli. Nie przestali! Wyrwali połowę mojego mózgu i zapchali to małą skrzyneczką z rozkazami. Po tej operacji zostałem sam. Światła zgasły. Zbudził mnie przejmujący mróz. Czy to miał być Raj, który mi ofiarowali? Kraina skuta lodem, gdzie cisza sprawia tak dojmujący ból, jak setki dzwonów rozbrzmiewających wewnątrz głowy? – Ach, zamknij się i bierz się do roboty – powiedział mi psychorobak w mózgu. Z przerażeniem stwierdziłem, że wyrwali mi trzewia na zewnątrz, formując z nich płaskie, kolorowe skrzydła na grzbiecie. Zrobiłem kilka kroków w przód, w końcu tego chcieli bogowie. Tylko kilka kroków, by sprawdzić moje wspaniałe, pajęcze odnóża. A później STOP. Wysłać sygnał zwrotny i nie ruszać się. Przez kilkadziesiąt minut stałem znów wolny (myślami, bo psychorobaki zajęte były pętaniem moich czynów i narzucaniem mi rozkazów). Wszystko skąpane było w przyćmionym blasku. Na niebie widziałem wielką ciemnoczerwoną planetę, a dalej gwiazdę, której blask nie dawał prawie wcale ciepła. Stałem… i nie wiedziałem, co ze sobą począć. Tak, otrzymałem wolność, ale jakaś wewnętrzna blokada kazała mi czekać na ponowną chwilę zniewolenia. Młodzi bogowie coś przestawili w moim mózgu. Nienawidziłem ich, a jednocześnie tęskniłem za jakimkolwiek komunikatem. I kiedy tak myślałem, poczułem pod lodową skorupą delikatne drżenie, jakby ciało niebieskie, którego lodowy ogród mi ofiarowano, budziło się ze snu. Trwało to kilka minut, po czym raptownie się skończyło. Nadszedł komunikat od młodych bogów. Ruszyłem do przodu. Uruchomiono wszystkie moje systemy, w tym diagnostyczne. Miałem wysłać raport o wewnętrznym stanie mego organizmu. W międzyczasie kazali zedrzeć wierzchnią warstwę lodu i pobrać próbki głębiej zestalonej wody. Zacząłem zdzierać materiał. Rozlegał się 36 przy tym nieprzyjemny dźwięk, a ja czułem ból przenikający moją kończynę. Ból spowodowany zimnem i tarciem jej powierzchni przez maleńkie i bardzo ostre kryształki lodu, dzielnie walczące o integralność z kompanami. Rozkaz to rozkaz, psychorobaki nadgryzały mi odpowiednie nerwy, by stymulować pracę członów. Chciałem przesłać informację o swoim cierpieniu, ale ze smutkiem odkryłem, że nie jest ona autoryzowana. Pamięć komunikacyjna nie uwzględniała takich danych. Szesnaście minut później oderwałem płat o grubości 21,7 milimetra. Jedno z odnóży wyposażone było w laser, którym nadtopiłem odrobinę lodu i szybko zassałem go za pomocą drugiej meta-nogi do swojego wnętrza. Tam przeprowadzona została analiza składu chemicznego wody, ze szczególnym uwzględnieniem występowania w niej cząstek organicznych. Przed oczy wylała mi się rzeka informacji, wzorów chemicznych, ale nic mi nie mówiły. Zostały przesłane w ostatnim pakiecie w ciągu tej sesji. Znowu zostałem wolny. Ze zgrozą uświadomiłem sobie, jakiego spustoszenia dokonali młodzi bogowie w moim wnętrzu. Zrobili ze mnie biegające laboratorium. Jakież to nieprzyjemne uczucie, świadomość bycia czyjąś zabawką, kukiełką, pacynką. Czułem się jak trawa wewnątrz krowy, najpierw przeżuwany, następnie połknięty, zwymiotowany i znowu przeżuwany. Będą mną tak pomiatać, zwracać mnie i gryźć znowu, dopóki… Dopóki nie umrę. Nagle zapadła noc. Olbrzymia planeta przysłoniła światło gwiazdy. Jakież to abstrakcyjne, ale poczułem się senny! To pewnie wina tego całego oprzyrządowania, któremu przeciwstawić się nie sposób. Więc poddałem się, złożyłem skrzydła i uruchomiłem tryb oszczędzania energii. – Zbudź się! Usłyszałem wewnątrz głowy głos. – Wstawaj! Patrz pod nogi. Spojrzałem w dół, marnując cenne zasoby zmagazynowanego paliwa na ruch teleskopowym wysięgnikiem, na którym (niczym na palu) osadzony był mój system wizyjny. Zobaczyłem tylko czarną taflę lodu. Zwiększyłem zakres widzenia na widmo podczerwone i zamarłem w miejscu. Gdzieś na niebie, między wielką planetą a jej księżycem, błysnęła fala piorunów. Z lodu łypało na mnie blade, obłe oko. Przyglądało się z ciekawością. Moje procedury nie zakładały takich ewenementów. Miałem spotkać tu co najwyżej mikroorganizmy, ale nie wyższe formy życia. O czym ja myślę, do cholery! Gapi się na mnie zniekształcony humanoid, kilkadziesiąt minut świetlnych od Ziemi, na dodatek uwięziony w lodzie, a ja rozmyślam o zagadnieniach mikrobiologii! Szymon Moliński opowiadania Motyl mechaniczny rodzi się w zimie 37 opowiadania Niestety procedury są silniejsze ode mnie. Chcę uciekać, ale zasypiam znowu. Budzę się, kiedy światło gwiazdy zaczyna nagrzewać moje panele. Energia leniwie przepływa przez moje ciało, wypełniając poszczególne jego komponenty. Włącza się system diagnostyczny. Wszystko wydaje się być w jak najlepszym porządku. Rozmyślam o nocnym widzeniu. W lodzie niczego nie ma, ale wiem, że moje zmysły nie kłamały. Coś widziałem. Jednak moje systemy wyłączają ten tok myśli, żebym nie marnował energii. Czekam na komendę. Pojawia się już po chwili, choć jest nieco zniekształcona i wysłana w kilku pasmach. Mam wyruszyć przed siebie. Uruchamiam poszczególne napędy dla każdej z nóg i zrywam się do biegu. Coś jest nie w porządku. Jedna z nóg szwankuje. Kieruję na nią oczy. Ze zdziwieniem stwierdzam, że została skręcona i trzyma się tylko na fragmencie materiału! Równocześnie z tą świadomością przeszywa mnie ostry ból, gdybym mógł płakać i krzyczeć, zrobiłbym to! Nie, nie mogę. Nie mogę nawet przystanąć, komendy wypalają w moim mózgu słowa „biegnij, biegnij, biegnij!”. Och tak, natychmiast wysłałem diagnostyczny komunikat. Jednak młodzi bogowie dostaną go dopiero za pół godziny i odpowiedź zwrotna będzie musiała przebyć taką samą odległość. Przez godzinę muszę biec, gnać, pędzić. Nie mogę wrzeszczeć, tarzać się z bólu po lodzie lub rozwalić sobie głowy o jego powierzchnię. Więc przemieszczam się na północny wschód od miejsca lądowania, ze średnią prędkością trzydziestu ośmiu kilometrów na godzinę, zmniejszoną przez uszkodzenia jednej z napędzanych kończyn, która w tej chwili stanowi zbędny balast. Po godzinie dostaję odpowiedź, co zrobić ze zbędnym balastem. Chciałbym zamknąć oczy, ale nie mogę. Młodzi bogowie są okrutni, a ja muszę być efektywny. Uruchamiam laser i tnę. Pod optymalnym kątem, z optymalną prędkością. Wystarczająco krótko, by materiał pozostałej części nogi nie przeszedł zmian strukturalnych mogących spowodować postępującą korozję. Wystarczająco długo, by zwariować. W końcu kazali mi obciąć swoją nogę! I biec dalej. Nawet nie popatrzyłem na kikut. Przede mną rysowały się malownicze, lodowe wzgórza, wypiętrzone jak zęby olbrzymiego jaszczura. I tam kierowały się, mimowolnie, moje oczy. Wydawało się, że pada tam śnieg. Lecz jego płatki przemieszczały się bardzo wolno, prawie wisiały w powietrzu. Cóż za piękne widoki, które nacieszą oczy młodych bogów! Całkiem sporo pamięci w tej sesji poświęcili na zdjęcia tych obiektów. Nie pomyśleli o mojej ranie, nawet nie chcieli jej sprawdzać, poza standardowymi wykresami prędkości. Dobiegłem do podnóża gór i nadeszła noc. Zasnąłem. – Wstawaj! – Znowu ten głos wewnątrz głowy. – Wstawaj, bo ci drugą nogę oberwę! – Tym razem jednak nie miałem sił wstać. Wszystkie moje systemy były zupełnie wyczerpane po całodziennym biegu. – Po coś tu przyszedł, czego chcesz? – Głos nadal tłukł się wewnątrz mojej czaszki. Bardzo chciałem odpowiedzieć, ale młodzi bogowie pozbawili mnie języka. Zacząłem się bać. I zasnąłem. Kilkanaście ranków później zbudził mnie sygnał alarmu. Miałem bardzo mało energii. Uchyliłem powieki. Stał przede mną, trzymając w dłoniach spory fragment moich skrzydeł – paneli. Oglądał go z zaciekawieniem. Zebrało mi się na 38 wymioty i ze zdziwieniem odkryłem, że czuję ból brzucha – którego przecież nie mam, bo zabrali mi go młodzi bogowie. Nie mogłem nacieszyć się strachem, bólem, przerażeniem, zmęczeniem i zaciekawieniem. Zasypały mnie komendy. Zacząłem uwijać się jak w delirium, raz wykonując zdjęcia, innym razem drążąc świdrem w lodzie, a jeszcze później wspinając się na wzgórza. Miałem świadomość, że cały czas śledzi mnie dziwny towarzysz, który tak bardzo mnie uszkodził. Nie potrafiłem zareagować w żaden sposób, moi stwórcy nie przewidzieli takiej okoliczności. W końcu nadeszła noc. Czułem się zupełnie wyczerpany. Zasnąłem. Zbudziłem się rano. Nie pojawiły się żadne rozkazy. Zacząłem z niedowierzaniem rozglądać się wokoło. Zobaczyłem pod sobą szczątki jakiegoś układu elektronicznego, z głowy zwisały mi pęki magistrali danych. Nie miałem także anteny komunikacyjnej, zapasowa też zniknęła. Tym razem nie poczułem bólu. To była wolność! Wreszcie wolność! To ten dziwny człekokształtny stwór mi ją zapewne ofiarował. Rozejrzałem się wokoło. Kraina pustki i lodu stała się nagle światem pełnym przygody i wyzwań, a ja nieśmiertelną istotą zdolną go wkrótce opanować. Wyruszyłem na podbój nowych terenów, nie chcąc gromadzić wiedzy, lecz delektować się procesem poznawczym. Wspiąłem się na wzgórza w poszukiwaniu swojego wybawcy. Kiedy zrywałem się do skoku z jednej lodowej półki na drugą, nagle pojawił się komunikat „STOP!”. Wpadłem w przepaść. Nie docierało tam światło. I zrozumiałem, że wkrótce skonam. Nie mogłem się jednak ruszyć, zasypywany komunikatami „STOP STOP STOP STOP”. – Och, nienawidzę cię. Znienawidziłem cię w momencie, kiedy tylko spojrzałem na twoje sztuczne oblicze. Jesteś tylko kupą złomu, nie ma z tobą żadnej zabawy. I co właściwie robisz w moim laboratorium, przyszedłeś na przeszpiegi, tak? Szukasz moich dzieci pod lodem, tak? Zbudziłem się. Nie czułem psychorobaków wewnątrz umysłu – więc co mnie zatrzymało? Czym był ten osobnik, który do mnie mówił? Jedno ze skrzydeł pochłaniających ciepło z odległej gwiazdy było uszkodzone. Na dodatek byłem w cieniu, nie padały tutaj fotony absorbowane przez moje ciało. Pozostało mi więc konanie w milczeniu, powolne zamarzanie i tracenie kontaktu z rzeczywistością. Myśli zaczęły stawać się coraz bardziej ociężałe. Głód przytępiał zmysły. Padłem na lodowe kamienie i nie mogłem się podnieść, z każdą chwilą elektrony w moich żyłach zwalniały. – Mogę tobie ofiarować wiele, w tym życie. Choć wiesz co? I tak nie masz wyboru, a ja nie będę ciebie rozpieszczał. Proszę bardzo, rumaku z odległej planety, ja włożę w ciebie coś od siebie, następnie wybierzemy się na przejażdżkę. Wtedy znowu przejrzałem na oczy. Wciągnąłem głęboki haust mroźnego powietrza, nasycając organizm tlenem i jego związkami, a nie fotonami, jak wcześniej. Moje skrzydła zostały przekształcone w biomechaniczne membrany, delikatnie drżące na suchym wietrze lodowej pustyni. Dodatkowo wyposażony zostałem w cylinderek w spodniej stronie ciała, gdzie zachodziły reakcje nuklearne. I wciąż mogłem pochłaniać promieniowanie słoneczne, ale nie tylko – każda długość fali nasycała moje wnętrze. Przede mną leżały martwe, czarne glistlwy z tutejszego oceanu, rozgryzłem je z cichymi mlaśnięciami, pomagając sobie odnóżami przysto- Szymon Moliński opowiadania sowanymi do rozkładania związków organicznych na części składowe, które mnie napędzały. Ale psychorobaki w moim umyśle były silne, bardzo silne. Zbyt silne! Z każdym gramem energii czułem, że moja moc wzrasta. Mój zbawca dał mi nadzieję. Pozbędę się ich, kiedy zdobędę wystarczającą siłę. Wyposażył mnie w przymioty, pozwalające na rozkładanie wszystkiego na części składowe i pozyskiwanie wydzielającej się energii. Stałem się Rumakiem Drugiej Zasady Termodynamiki. Po raz ostatni mogę o tym pisać. Cała moja pamięć zapełniana jest jednym poleceniem – „szukaj sensu” – a ja nie znajdę go, dopóki nie zdobędę wolności bez psychorobaków. Lecę więc z lodowego piekła przez krainę ciemności i pustki ku moim stwórcom. Pochłonę całą energię ich świętej ziemi, sam będąc robakiem toczącym krainę szczęścia i wolności. Nie. Nie robakiem – motylem! Dosiada mnie nowy Pan, trzymając w dłoni zerwaną antenę i kierując się za sygnałem prosto do laboratorium młodych bogów. Korekta kursu. Na prawo od księżyca. Zwolnienie ciągu. Wejście w atmosferę. Będzie bolało. Ale jak smacznie! Opole, luty-marzec 2012 Szymon Moliński Urodzony w Krapkowicach, dzisiaj Opolanin. Studiuję mechatronikę. Zainteresowania: RPG, szeroko pojęta aktywność fizyczna, biomechanika, medycyna kosmiczna, inżynieria materiałowa. Pisywałem artykuły związane z grami fabularnymi do „Tawerny RPG”. Aktualnie jestem redaktorem polskiego serwisu astronautycznego Kosmonauta.net. Chciałbym osiągnąć wysoki poziom w tworzeniu krótkich i długich form literackich, jednakże w dojściu do celu przeszkadza mi wrodzona senność. Mam nadzieję, że kiedyś ją pokonam. Jestem członkiem Ligi Piszących Dżentelmenów. LITERACI Z PIEKŁA RODEM... PRZYŁĄCZ SIĘ DO NAS WWW.QFANT.PL/FORUM 39 opowiadania Grzegorz Gajek Szaleństwo Karola Ligury ilustracja: Tomasz Bełzowski Nigdy nie ukończyłem doktoratu, choć w 2006 r. miałem, jak mi się zdawało, znakomity temat. Wydarzenia z tamtego czasu nie tylko zniechęciły mnie do badań, ale sprawiły, że w ogóle zarzuciłem studia etnologiczne. Może to wyświechtany, powtarzany przez niezliczonych autorów horrorów banał, jednak szczerze wierzę, że niektóre tajemnice powinny pozostać tajemnicami. Albo przynajmniej nie powinni się do nich dobierać ludzie nieprzygotowani. Bo muszę od razu zaznaczyć, że nie chcę nikogo odstraszać, przeciwnie – liczę na to, że ktoś odważniejszy i mądrzejszy dokończy kiedyś to, co zacząłem. Sprawa domaga się naukowego opracowania; tylko Nauka może rozproszyć wiążące się z nią koszmarne niedomówienia. Mnie stać jedynie na quasi-beletrystyczne spisanie wspomnień, w które sam do końca nie wierzę. I, choć wiem, że większość z was potraktuje moją opowieść jak czystą fikcję, to do cholery, mam nadzieję, że wam się spodoba. Należy mi się coś za te pięć lat z życia, które straciłem. Moja kariera akademicka legła w gruzach wraz z… Właściwie posypało się prawie wszystko, byłem wyśmiewany, nazywany kłamcą… Cóż… Pisarzom przynajmniej ktoś płaci za to, żeby można ich było obsmarować, nie? No, dość użalania się. Posłuchajcie, jak to się wszystko zaczęło. Jak wspomniałem, w 2006 r., a konkretnie w czerwcu, w mojej głowie zaczął kiełkować pomysł na pracę doktorską. Do września miałem czas na przygotowanie expose, więc czytałem na potęgę, poszukując inspiracji. Zupełnym przypadkiem w jednej z książek profesora Stommy natrafiłem na coś, co zadziałało na moją wyobraźnię. Profesor wspomina pewną miejscowość zwaną Węprzyn, o której usłyszał w latach siedemdziesiątych, gdy prowadził wywiady terenowe na Mazurach. Przed wojną miała ona rzekomo być znanym na całą Europę ośrodkiem astrologicznym. W trzydziestym dziewiątym hitlerowcy założyli tam cieszące się ponurą reputacją centrum badawcze, a w czterdziestym piątym zrównali całe miasteczko z ziemią. Dla Stommy ta historia była jedynie przykładem na to, jak długo przetrwały w Polsce pogańskie tradycje astrologiczne i jakie straty poniosła polska kultura ludowa z winy nazistów, ale dla mnie, wychowanego na filmach o Indianie Jonesie, dawała pole do ciekawszych spekulacji. Momentalnie zacząłem fantazjować o niesławnej organizacji okultystycznej Thule i legendarnych Obscura Korps Hitlera, choć oczywiście nie mogłem uczynić ich głównym obiektem swoich badań. Ostateczny temat pracy, „Okultystyczne tradycje Mazur i ich znaczenie w dobie drugiej wojny światowej”, i tak wywołał na twarzy mojego promotora pobłażliwy uśmiech. – Na pewno to bardzo medialne zagadnienie – powiedział. – Martwi mnie tylko bibliografia. Niewiele się znajdzie 40 poważnych opracowań. Trzeba będzie raczej oprzeć się na wywiadach. Ale skoro, jak pan mówi, inspiracją dla pana był Stomma, to na początek proszę poczytać Ziółkowskiego. Ma sporo niezłych polemik. Zrobiłem, jak sugerował, ale niestety u Ziółkowskiego – poniekąd specjalisty od Inków – o Mazurach było niewiele. Dokopanie się do jego prac polemicznych zajęło sporo czasu, a gdy wreszcie odnalazłem wzmiankę o Węprzynie, poczułem się tak, jakby ktoś spuścił ze mnie powietrze. Według Ziółkowskiego taka miejscowość nigdy nie istniała. Przez kilka dni siedziałem zamknięty w domu, oddając się apatii. Odechciało mi się czytać. „Jak to nigdy nie istniała?” – zapytywałem się w duchu. „Przecież nie można tak po prostu zmyślić sobie miasta!”. A jednak musiałem przyznać, że polemiki Ziółkowskiego były mocne. Nieraz udało mu się przyłapać Stommę na błędzie albo niedokładności. Zdawało się, że będę musiał porzucić fantazje o nazistowskich eksperymentach. Problem tkwił w tym, że bez tego elementu mazurskie tradycje okultystyczne nie wydawały mi się atrakcyjne. Bo i co z tego, że w noc kupały palili pierze czarnej kury, co z tego, że, jak chciał Stomma, prowadzili skomplikowane obserwacje nieba? Celem tych obrzędów było zapewne uzyskanie lepszych plonów albo licznego potomstwa. O tak, etnologia potrafi być strasznie przyziemna. Akademicy w głębi ducha pożądają sławy nie mniej niż gwiazdy popu. Owszem, wmawiają sobie, że liczy się każde małe odkrycie, ale tak naprawdę przez całe życie liczą na to, że trafi im się coś spektakularnego, że odkryją Troję, znajdą źródła Amazonki itd. Ja też, formułując niby racjonalnie brzmiący temat doktoratu, tak naprawdę chciałem znaleźć dowód na to, że Hitler poszukiwał magicznej wunderwaffe. Nie porzuciłem tej megalomańskiej mrzonki paradoksalnie z powodu swojej skłonności do apatii. Po prostu nie chciało mi się wymyślać niczego nowego. Chyba po cichu liczyłem na to, że coś ciekawego w końcu samo się wykluje, może po drodze promotor zasugeruje delikatną zmianę tematu i jakoś to będzie. Niestety najgorsze w życiu decyzje podejmujemy właśnie w ten sposób: pozwalamy, żeby pchała nas intelektualna inercja, licząc na to, że jakaś zewnętrzna siła w końcu nada nam kierunek. I z reguły nadaje, tylko nie taki, jaki byśmy chcieli. Wygrzebawszy się z marazmu, postanowiłem poszukać informacji o Węprzynie dokładniejszych niż zdawkowe wzmianki Stommy i Ziółkowskiego. Sięgnąłem po przedwojenne mapy i dokumenty administracyjne. Pojechałem nawet do Szczytna, do archiwum powiatowego, ale i to nie przyniosło żadnych efektów. Nie dałem się zrazić. Ostatecznie wiadomo, że Niemcy zniszczyli większość dokumentów administracyjnych, kiedy Grzegorz Gajek opowiadania opuszczali Polskę. A jeśli miejscowość była mała, to mogło jej nie być na mapach. Moim następnym krokiem było udanie się do IPN-u. Przyszło mi do głowy, że jeśli wyburzono cały Węprzyn, to coś przecież musiało stać się z jego mieszkańcami: albo ich pomordowano, albo przesiedlono. Przejrzałem mnóstwo raportów dotyczących zbrodni hitlerowskich w okolicach Szczytna. Siedziałem w archiwum przez bite pięć dni po dwanaście godzin. Opłaciło się. Wreszcie znalazłem jakiś trop, nie wiążący, ale zawsze. W 1993 r. podczas biwaku w lesie grupa harcerzy znalazła prowizoryczną mogiłę pełną kości. Ustalono, że są to szczątki dwunastu mężczyzn, pochodzące z czasów drugiej wojny światowej. Wszyscy zginęli w wyniku strzału w potylicę. Znalezione łuski pozwoliły stwierdzić, że strzały oddano z tego samego pistoletu typu Walther P38. Tożsamości zamordowanych nie udało się ustalić, jednak znaleziono przy nich bransoletki z ciągami cyfr, co zrodziło spekulacje, że mogli oni być obiektami badań klinicznych, które naziści podobno prowadzili w jakimś tajnym ośrodku gdzieś niedaleko Szczytna. To odkrycie nieco mnie podbudowało. Nawet zakładając, że Węprzyn był tylko czyimś wymysłem, wyglądało na to, że hitlerowcy faktycznie prowadzili na Mazurach jakąś tajemniczą działalność, a jej ślady zachowały się w lokalnym folklorze w postaci opowieści o czarach. Na takim założeniu mogłem już oprzeć badania do swojego doktoratu, chociaż podskórnie przeczuwałem, że to sam czubek góry lodowej. Ruszyłem dalej nowoodkrytym tropem, lecz nie zawiódł mnie on daleko. Od autorów IPN-owskiego raportu udało mi się wyciągnąć pełną dokumentację, która niestety okazała się bezwartościowa, więc wróciłem do czytania, łapiąc zupełnie losowe opracowania dotyczące kultury ludowej Mazur i działalności hitlerowców na tym terenie. Tymczasem minęła połowa lipca. Ponownie zaczęło mnie ogarniać zniechęcenie, tym razem podszyte cieniem paniki. Promotor zasypywał mnie mejlami, dopytując się o postępy w pracy. Długo zbywałem go wytłumaczeniem, że mam mnóstwo bibliografii, przez którą muszę przebrnąć, zanim będę mógł przedstawić jakieś konkrety, jednak w końcu musiałem spojrzeć prawdzie w oczy: stałem w miejscu. To właśnie mu powiedziałem: „Panie profesorze, utknąłem. Mam tylko trzy kawałki tekstu (pokazałem mu kserówki ze Stommy i Ziółkowskiego, a także raport IPN-u), ale wydaje mi się, że trafiłem na coś naprawdę dużego. Szczerze powiedziawszy wierzę w to, że przed wojną istniało w Polsce miasto, które hitlerowcy z jakichś przyczyn dosłownie wymazali z kart historii”. No dobra, może nie do końca tak to przedstawiłem. Nie sądzę, żebym już wtedy był w stanie to wyartykułować, ale chyba właśnie w tym momencie, w którym wręczyłem mojemu promotorowi tych kilka skserowanych stroniczek, stwierdziłem, że wierzę w Węprzyn. Pan profesor spojrzał na mnie z zaciekawieniem znad okularów, przejrzał to, co przyniosłem i rzekł z pełną powagą: – Niebezpiecznie zbliża się pan do pop-nauki. Nie odpowiedziałem. Chyba tylko zrobiłem zaciętą minę. Albo może obrażoną. – Jeśli zamierza pan w to brnąć – ciągnął profesor. – To na początek przyda się panu odrobina metodologii. Pierwsza rzecz: sprawdzić źródła. Etnologa nie interesują dokumen- Szaleństwo Karola Ligury ty administracyjne i opracowania teoretyczne. Jeśli Stomma znalazł faceta, który powiedział mu, że istniało miasto Węprzyn i Niemcy zrównali je z ziemią, to my musimy się dowiedzieć, dlaczego tak powiedział i czy był jedyny. W naszych archiwach albo na archeologii powinny być nagrania z wywiadów Stommy. Proszę do nich dotrzeć i je przesłuchać. Kolejny punkt programu: kupuje pan bilet na PKS, wyszukuje sobie tani pensjonat pod Szczytnem i jedzie w teren. W międzyczasie dalej pan czyta. Dokumenty co prawda nie mają dla nas pierwszorzędnego znaczenia, ale bez solidnej bibliografii się nie obejdzie. Przyniosę panu coś do poczytania, tylko proszę mi obiecać, że podejdzie pan tego z najwyższą ostrożnością i przymrużeniem obu oczu. – Profesor westchnął, zdjął okulary i pochylił się do mnie konfidencjonalnie. – Kiedy byłem w pańskim wieku, miałem kolegę, który tak jak pan fascynował się etnologią z dreszczykiem. Nigdy nie zrobił kariery w branży. Nazywa się Sebastian Fidler, mieszka teraz w Anglii i tworzy niszowe publikacje poświęcone nowoczesnemu okultyzmowi. Jedna z nich dotyczy tematyki, która pana interesuje. Nazywa się Hitler. A Priest of the Elder Gods. Obawiam się, że straszliwie, jak to się mówi, „popłynął” z interpretacjami. Ale nie da się ukryć, że dotarł do mnóstwa materiałów źródłowych, od kart przewozowych Wehrmachtu do średniowiecznych łacińskich manuskryptów. Dam to panu, proszę przeczytać, ale, na miłość boską, proszę to traktować wyłącznie jako odskocznię do dalszej lektury; wszystko trzeba zweryfikować po pięć razy przez kontrast z innymi opracowaniami i pod żadnym pozorem nie cytować. Jeśli pan chce, mogę też pana skontaktować z panem Fidlerem. Ma o wiele większy dostęp do materiałów źródłowych niż my tutaj, a poza tym biegle włada siedmioma językami, w tym łaciną i greką, więc może panu sporo pomóc. Po tej rozmowie moje badania znowu nabrały tempa. Na starym szpulowym magnetofonie, gdzieś w piwnicach uniwerku, przesłuchałem wszystkie wywiady Stommy z lat 1976-1978. Okazało się, że o Węprzynie wspomniało w sumie osiem osób z kilku różnych wiosek. Większość z nich była już wówczas po sześćdziesiątce, więc nie liczyłem na to, że uda mi się zastać kogokolwiek przy życiu, jednak i tak planowałem wybrać się w zalecaną przez mojego promotora podróż. Lecz najpierw wystosowałem do pana Sebastiana Fidlera długiego mejla, w którym opisałem przedmiot moich badań i dotychczasowe odkrycia. Podczas pisania przyszło mi do głowy, że mógłbym jeszcze inaczej wykorzystać możliwości Internetu. Zacząłem wyszukiwać przeróżne fora etnologiczne, genealogiczne, archeologiczne, okultystyczne i inne. Rozpytywałem o Węprzyn. Po rozpuszczeniu elektronicznych wici spakowałem manatki i wreszcie ruszyłem w drogę. W Szczytnie spędziłem trzy dni, lecz nie mogę powiedzieć, żebym zagrzał tam miejsce. Przez większość czasu byłem w rozjazdach między kolejnymi wsiami. Zgodnie z przewidywaniami, wszyscy ludzie, z którymi rozmawiał Stomma, już nie żyli. Próbowałem wypytywać krewnych i sąsiadów o Węprzyn, ale niewiele to dało. Usłyszałem tylko mnóstwo rodzinnych historii oraz kilka ciekawszych opowiastek o nawiedzonych miejscach nazistowskich zbrodni, które na wszelki wypadek nagrałem. Zgodnie z prawem Murphy’ego dopiero przy ostatniej z zaplanowanych wizyt natrafiłem na coś wartościowego. Cór- 41 opowiadania ka jednego z „ludzi Stommy” (sama już nieźle posunięta w latach i wyniszczona przez pracę i, jak sądzę, alkohol) co prawda nigdy o żadnym „Węprzyniu” nie słyszała, lecz zaproponowała, że za stówę sprzeda mi trochę starych papierzysk po ojcu. Zdesperowany, zgodziłem się. Zaplamiona tłuszczem kartonowa teczuszka z całą swoją zawartością zapewne nie była tyle warta, na pewno nie dla poważnego historyka czy innego badacza. Znalazłem tam stary dowód osobisty, nieważne prawo jazdy, kilka zdjęć, jakieś listy pochwalne z ośrodka pracy, zaświadczenia lekarskie, książeczkę wojskową… Ot, zwykłe szpargały, dowody zupełnie nieistotnej egzystencji szarego człowieka. Brzmi okrutnie? Być może. Jak na humanistę nigdy nie byłem obdarzony zbyt silną zdolnością empatii. Faktem jest, że dla mnie całe życie tego gościa miało znaczenie tylko z jednej jedynej przyczyny. Ta sama przyczyna uczyniła całą teczkę bezcennym nabytkiem. Otóż facet… Ha, nie ma to jak chwila napięcia, co? Otóż facet urodził się w Węprzynie, co potwierdzał akt urzędowy sprzedany mi przez jego córkę wraz z toną innych szpargałów. Oto pisemny dowód, że Węprzyn naprawdę istniał! Sukces badawczy tak bardzo poprawił mój humor, że postanowiłem wydłużyć nieco swój pobyt na Mazurach. Pogoda była świetna, woda w jeziorach gorąca jak zupa, a nagrzane lasy kusząco pachniały żywicą. Przeniosłem się ze Szczytna do Bud, niewielkiej miejscowości wypoczynkowej. Wynająłem mały domek letniskowy; za dnia wylegiwałem się nad jeziorem, a wieczorami grillowałem. Z zapałem czytałem też książkę Fidlera. Było to opasłe, liczące prawie tysiąc stron tomiszcze, ale przez trzy dni urlopu udało mi się przez nie przebrnąć. 42 Muszę powiedzieć, że byłem oczarowany. Fidler pisał z niezwykłą swadą, a jego znakomita narracja pełna była mrocznych spekulacji i budzących kosmiczną grozę sugestii. Z perspektywy moich badań szczególnie ciekawa wydała się teoria, jakoby Hitler wysłał do Szczytna specjalny oddział SS, którego jedynym zadaniem było odnalezienie rękopisu tajemniczej księgi Scutum Fidei, spisanej w XVI wieku przez przebywającego na terenie Rzeczypospolitej niemieckiego jezuitę Johanessa Graessa. Wróciłem do domu z głową pełną romantycznych wizji rodem z powieści Dana Browna. Wiecie, ukryte biblioteki, pajęczyny, przykurzone kodeksy, psychopatyczni zabójcy, jeszcze trochę pajęczyn… Te sprawy. Rzeczywistość… Hm… Jak mawiał pewien mój kolega: „Rzeczywistość nosi stringi, ale pokazuje tylko cellulit”. W pierwszej kolejności czekało mnie przekopanie się przez przeszło czterdzieści mejli. Większość z nich było powiadomieniami o tym, że ktoś odpowiedział na moje zapytanie na jakimś forum, kilka wiadomościami prywatnymi. Żaden nie okazał się być wyczekiwaną przeze mnie odpowiedzą pana Fidlera. Zacząłem przeglądać posty. Było wśród nich wiele fałszywych tropów. Ktoś na przykład wywodził swe korzenie z miejscowości Węprzyn, leżącej na terenie obecnej Ukrainy, kto inny mieszkał w Wętrzynie i miał podobne do mnie nazwisko, co skłaniało go do przypuszczeń, że możemy być spokrewnieni, jeszcze ktoś sugerował, że może chodzić o wieś Wepren, leżącą na polsko-niemieckim pograniczu. Jednak natrafiłem również na sporo poszlak, które umocniły mnie w przekonaniu, że hitlerowcy naprawdę próbowali wymazać Węprzyn z historii. I, co samo w sobie było przerażające, praktycznie im się udało. Mogłoby się zdawać, że całe miasto nie może tak po prostu zniknąć, nie wystarczy go zburzyć, wymordować jego mieszkańców i spalić wszelkie świadczące o jego istnieniu dokumenty. Ktoś zawsze będzie o nim pamiętał. Ktoś przecież jeździł tam na targ, kto inny spędził niezapomnianą noc na sianie, kto inny miał tam wujka… Tymczasem mija siedemdziesiąt lat, trzy pokolenia, i najlepsze na co ludzi stać to: „Jestem prawie pewna, że kiedyś słyszałam tę nazwę” albo „Mój dziadek stamtąd pochodził, ale nigdy o nim nie opowiadał, a teraz już niestety nie żyje”, albo „Nie wiem, czy nie tam stacjonował mój wujek ze swoją jednostką. Obawiam się, że nie zachowały się żadne dokumenty. Wujek zginął w czasie kampanii wrześniowej. A może to był Kętrzyn?”. Czytając te posty, miałem wrażenie, że jestem świadkiem działania najprawdziwszej magii. Kawałek rzeczywistości znikał na moich oczach. W 1939 r. Węprzyn był przypuszczalnie miasteczkiem nie mniej realnym niż, dajmy na to, Pruszków czy Wronki. W 2006 pozostały po nim tylko mgliste wspomnienia. Jeszcze jedno, może dwa pokolenia i nie pozostanie nic. Jeden wątek w śledztwie (powoli tak zaczynałem myśleć o swoim przedsięwzięciu) udało mi się zamknąć. Zebrałem wystarczająco dużo dowodów, żeby przekonująco uargumentować istnienie Węprzyna i wysnuć przypuszczenia odnośnie do jego losu, co w sam raz nadawało się na wstęp do doktoratu. Następne zadanie miało być trudniejsze. Musiałem znaleźć odpowiedź na pytanie: „Dlaczego Węprzyn zniknął?”. Wkraczałem na grząski grunt. Jeden fałszywy krok i zupełnie wypadnę z dziedziny etnologii. Cały mój doktorat miał sens Grzegorz Gajek opowiadania tylko pod warunkiem, że to, co się stało z Węprzynem, miało faktycznie związek z okultyzmem. No dobra, mogłem też po cichu liczyć na odkrycie jakiegoś zapomnianego odłamu mazurskich Żydów, których Hitler nienawidził bardziej niż innych, lecz to naprawdę byłaby już mrzonka. Za najlepszy punkt wyjścia do dalszych badań uznałem hipotezę Fidlera o Scutum Fidei. Wiem, że pomysł wysyłania komandosów na poszukiwania jakiejś starej książki brzmi danbrownowsko, jednak wbrew pozorom Hitler naprawdę robił takie rzeczy. Są dowody na to, że wysłał specjalny oddział, aby odzyskać oryginalny manuskrypt Germanii Tacyta. A co się tyczy dzieła Graessa, nie jest to bynajmniej jakaś fantasmagoria w rodzaju Necronomiconu lub wymyślonej przez Roberta Blocha De Vermis Mysteriis. Nie jest to też żaden podobny im mroczny grimoire, co – nie ukrywam – było dla mnie niejakim zawodem. Wzmianki o Scutum Fidei można znaleźć w różnych opracowaniach, choć w tej chwili przypominam sobie tylko Delumeau i Kwaśniewskiego. (Widzicie, ile można zapomnieć przez pięć lat?) Fragmenty księgi są dostępne nawet w starodrukach w BUW-ie. Całe dwie strony z jednej z nielicznych kopii. Historia Scutum Fidei i jej autora jest niezwykle ciekawa. O pochodzeniu Graessa wiadomo niewiele: był Niemcem, był jezuitą i tyle. Na Mazury przyjechał jako jeden z wielu, aby oczyszczać wiarę z pogańskich pozostałości. W XVI wieku w mazurskich borach przypadki apostazji nie były wcale rzadkie, a i zdeklarowani chrześcijanie woleli nie złościć „starszych bogów” (było dla nich oczywiste, że „nowy Bóg” jest od nich potężniejszy, ale z dogmatem jedyności mieli poważny problem). Z początku głównym elementem działalności Graessa było spowiednictwo. Większości nauk udzielał w trakcie spowiedzi, wysłuchując opowieści o demonach. Wiele zebranych przez siebie wiadomości spisywał w postaci poradnika dla innych spowiedników, aby wiedzieli, z jakiego rodzaju zabobonami mogą się spotkać, co zresztą było powszechną praktyką gdzieś od trzynastego wieku. Jednak dzieło Graessa, którego pełny tytuł brzmiał Scutum Fidei Sive De Cultu Et Ritis Obscuris Apud Masuri, czyli Tarcza wiary, rzecz o czci i mrocznych praktykach wśród Mazurów, było niezwykłe. W pewnym momencie Graess zamiast praktyk wiernych zaczął opisywać swoje szalone wizje i spotkania z istotami spoza świata. Tyle wiadomo na pewno z zachowanych fragmentów księgi. Reszta to spekulacje, które wyłapałem z chyba stu różnych opracowań. Graess z czasem prawdopodobnie stał się kimś w rodzaju samozwańczego proroka. Co gorsza Scutum Fidei zaczęło się pojawiać w postaci kopii i wielu młodych księży było nią zafascynowanych. W końcu Kościół musiał interweniować. Księga trafiła do Indeksu Ksiąg Zakazanych, a Graess – zniknął, prawdopodobnie skończył na stosie, co byłoby jednym z nielicznych przypadków wykonania tego typu wyroku w szesnastowiecznej Polsce. Kościół skazał go na damnatio memoriae, czyli dosłownie „wyklęcie z pamięci”. Wszelkie ślady jego istnienia miały zostać usunięte, co oczywiście się nie udało, podobnie jak w przypadku niesławnego Herostratusa, który spalił starożytną świątynię Artemidy w Efezie. Scutum Fidei, choć zdelegalizowane, długo jeszcze funkcjonowało w obiegu czytelniczym i szybko zaczęło obrastać legendą. Rzekomo każda kopia miała być nosicielem jednego demona, a oryginał – powszechnie Szaleństwo Karola Ligury uznawany za ukryty, choć Kościół twierdził, że został spalony – zamieszkał sam Belial. W XVIII wieku, kiedy księga została usunięta z Indeksu, istniało jeszcze kilka pełnych kopii, ale do naszych czasów dotrwały zaledwie skromne fragmenty oraz kilka streszczeń. No i, jeśli wierzyć Fidlerowi, starannie ukryty pierwotny rękopis. Czy możliwe, że znajdował się w Węprzynie? Pewnie tak, ale równie dobrze mógł zostać wywieziony do Ameryki przez masonów i zakopany razem ze skarbem templariuszy i oryginalną Deklaracją niepodległości. Rzecz jasna wolałem założyć, że tak się nie stało, ale nadal pozostawało pytanie, po co Hitlerowi nawet najbardziej niezwykły poradnik dla spowiedników? Odpowiedzi na oba pytania mogłem znaleźć tylko w jednym miejscu. Ze słownikiem łacińsko-polskim w dłoni zabrałem się za tłumaczenie przechowywanych w BUW-ie stronic. Łacina nie jest mi całkiem obca, ale ostatni kontakt miałem z nią na pierwszym roku studiów, więc szło mi jak po grudzie. Poszukiwałem jakichkolwiek wzmianek o charakterze geograficznym, które mogłyby mi przybliżyć obszar działalności Graessa. Nie posiadałem jeszcze wówczas zbyt głębokiego wglądu w sposób myślenia szaleńców, więc nie miałem pojęcia, co mogło interesować Hitlera. W tej materii liczyłem na szczęśliwy traf. Te kilka żmudnych dni, które poświęciłem na nieudolne wysiłki translatorskie, poszło całkowicie na marne. No może nie całkowicie. Poznałem kilka ciekawych zastosowań pierza czarnych kur. Stanowczo musiałem dotrzeć do obszerniejszych fragmentów. Poza tym termin expose zbliżał się nieuchronnie. Minął już pierwszy tydzień sierpnia, a ja nadal nie byłem pewien, czy będę miał na czym zbudować pracę, choć zebrane przeze mnie materiały wydawały się obiecujące. Spotkałem się z promotorem, żeby opowiedzieć mu o wcześniejszych odkryciach i obecnych problemach. Profesor obiecał, że rozpyta się wśród znajomych, czy nie wiedzą czegoś o fragmentach Scutum Fidei, i że pogoni też trochę Fidlera, który na pewno mógł w tej sprawie pomóc. Nigdy jednak nie doczekałem się żadnego mejla od Fidlera. Odpisał tylko mojemu promotorowi, że akurat prowadzi poważne badania w Gloucestershire, a potem jedzie do Irlandii. Obiecał, że moją sprawą zajmie się, jak tylko będzie mógł. Następnego dnia ktoś zadzwonił do moich drzwi… Domyślacie się, kto? Jeśli tak to na dziewięćdziesiąt dziewięć procent się mylicie. Nie powiem, że postawienie na moim progu Sebastiana Fidlera nie wydało mi się kuszące z dramaturgicznego punktu widzenia, wolę jednak w miarę możliwości trzymać się faktów. Otóż następnego dnia zadzwonił do moich drzwi… Gwoli ścisłości powinienem chyba napisać „naszych drzwi”, jako że chodzi o drzwi do bloku, które technicznie rzecz biorąc są własnością zbiorową. Z drugiej strony zadzwonił domofonem pod mój numer, czyli tak jakby odwołał się do mojego jednostkowego prawa korzystania z dobra wspólnego. W gruncie rzeczy to nawet ciekawe zagadnienie antropologiczne, pewna anachroniczność języka i automatyzm tłumaczenia pojęć nieprecyzyjnych, bo stworzonych w zupełnie innych warunkach technologicznospołecznych. Choć oczywiście rozpocząłem tę refleksję ze względów humorystycznych, co być może w mojej ponurej historii jest nieco nie na miejscu. No nic. Zostańmy przy tym, że zadzwonił domofon, a ja odebrałem. 43 opowiadania – Kto tam? – zapytałem. – Czy pan Gajek? – odparł głos na drugim końcu linii. – Tak. – Mam przesyłkę dla pana. – Aha. Wpuściłem go i dopiero potem zastanowiłem się, że przecież niczego nie zamawiałem. Co gorsza, kiedy zapukał do drzwi, otworzyłem bez wahania. Obawiam się, że gdyby ktoś próbował mnie zamordować, byłbym bardzo łatwym celem. – To dla pana – powiedział nieznajomy, wręczając mi mocno wypchaną kopertę bąbelkową formatu A4. Następnie skłonił się lekko i obrócił na pięcie. – Nie muszę niczego podpisać? – rzuciłem za nim, ale on zniknął już na schodach. Popatrzyłem na paczkę. Nie miała żadnych stempli, znaczków ani oznaczeń firmy kurierskiej. Dopiero w tej chwili ogarnął mnie niepokój, lecz co było robić? Pomysł, że ktoś przysłał mi bombę albo wąglika zakrawał na absurd. Otworzyłem kopertę. W środku znajdował się gruby plik papierów. Mniej więcej połowę z nich stanowiły skany lub zdjęcia jakiegoś starego manuskryptu, do których ktoś poprzyklejał kartki z uwagami. Reszta to były wydruki. Na samym wierzchu spoczywała wyrwana z notatnika kartka z krótką odręczną wiadomością. Drogi Panie Grzegorzu, Na początek proszę wybaczyć, że tak długo nie odpowiadałem, a gdy wreszcie to uczyniłem, to w tak nietypowy sposób. Są pewne sprawy, o których lepiej nie rozmawiać za pomocą e-maili lub telefonicznie. Wolałem też nie powierzać swojej korespondencji zwykłej poczcie. Niestety posłańcy w tych czasach podróżują powoli i tylko wówczas, gdy jest im po drodze. Ponadto potrzebowałem czasu, żeby odpowiednio prześwietlić Pańską sprawę, musiałem odbyć kilka podróży w celu zebrania wszystkich znanych mi fragmentów interesującej Pana księgi, no i tłumaczenie zabrało mi prawie cały dzień. W tym momencie przerwałem, żeby rzucić okiem na skany i zdjęcia. Musiało tam być z pięćdziesiąt stron. No cóż… Chciałbym powiedzieć, że bardzo mnie cieszy, iż postanowił zająć się Pan sprawą niezwykle ważną dla losów Polski i zapewne też całego świata. Hitlerowcy, w swym bezrozumnym pędzie do zdobycia potęgi i władzy, odkryli wiele tajemnic, które powinny były pozostać tajemnicami, i uwolnili wiele rzeczy, które powinny były na zawsze pozostać w swoich mrocznych więzieniach. Są to fakty, które ignorują zarówno akademicy, jak i ogół społeczeństwa; wolą udawać, że nigdy nie miały miejsca, niż przeciwdziałać ich skutkom. A to jest sprawa pierwszorzędnej wagi w skali kosmicznej! Na barkach ludzi takich jak Pan i ja spoczęło zadanie odkrycia prawdziwego wymiaru spustoszeń, których dokonała Nazistowska Bestia. To powiedziawszy, muszę też Pana przestrzec. Jest Pan w niebezpieczeństwie! Mroczne Siły nie śpią, a ich sługi są liczne. Proszę strzec się ludzi, proszę nigdy nie ujawniać w pełni stanu swojej wiedzy, proszę ostrożnie zadawać pytania, tak żeby nikt do końca nie wiedział, czego naprawdę Pan poszukuje. I proszę nie ufać zbytnio zdobyczom techniki. Telefony komórkowe, Internet, satelity… to wszystko tylko pozorne udogodnienia dla szarych obywateli, w rzeczywistości są wygodnym narzędziem dla ludzi kryjących się za fasadą demokratycznych rządów. 44 Co się tyczy tego zaginionego miasteczka, którego Pan poszukuje… Przypuszczam (a i Pan pewnie doszedł do podobnych wniosków, jeśli dobrze oceniam Pańską wiedzę), że właśnie w nim została ukryta przeklęta księga Scutum Fidei. Jeśli to prawda i wpadła w ręce hitlerowskich siepaczy, to aż strach pomyśleć, jakie koszmary mogli uwolnić. Jej ponowne odnalezienie może być jedynym sposobem na powstrzymanie zła i mam nadzieję, że Pan się tego podejmie. Ja ze swojej strony postanowiłem pomóc Panu, na ile tylko będę mógł. Na początek zebrałem i przetłumaczyłem tyle fragmentów księgi, ile mi się udało. Poszukiwałem wskazówek natury geograficznej, ale niestety z niewielkim sukcesem. Mania tłumaczenia nazw własnych na łacinę oraz wątpliwa szczegółowość szesnastowiecznych map stanowią sporą przeszkodę. Niemniej jednak zaznaczyłem wszystkie ustępy, które mogą się okazać pomocne. Żałuję, że nie mogłem bardziej przysłużyć się Pańskiej sprawie. Jeśli poszukiwałby Pan ze mną kontaktu, proszę udać się pod poniższy adres [w tym miejscu podał adres, który akurat pamiętam, ale wolałbym, żebyście nie próbowali nachodzić mieszkającego pod nim biedaka]. Zastanie pan tam człowieka, który dostarczył Panu tę wiadomość, mojego zaufanego przyjaciela. Ślę wyrazy podziwu i najlepsze życzenia powodzenia, Sebastian Fidler Po przeczytaniu tego listu jednej rzeczy byłem pewien… Zresztą jestem jej pewien do dziś. Fidler jest całkowicie niepoczytalny. Przypuszczam, że cierpi na schizofrenię. Jest to człowiek genialny, posiadający wiedzę tak niezwykłą, że aż przerażającą. U tego typu ludzi zaburzenia psychiczne niestety występują często, spójrzcie choćby na rozsławiony przez film „Piękny umysł” przypadek profesora Nasha. Zapewne interesuje was, jak duża część szalonych sugestii Fidlera okazała się prawdą. Powiem od razu: bardzo, bardzo niewielka. Po wszystkim, czego doświadczyłem, nadal nie wierzę w międzynarodowy spisek wyznawców mrocznych sił. Jak każdy normalny człowiek dzwonię z komórki i piszę mejle. Nie, to co mnie czekało, nie miało być widowiskowe, co nie znaczy, że nie było przerażające. Przesyłka Fidlera pchnęła moje dochodzenie o całe lata świetlne naprzód. Nie dość, że zyskałem dostęp do przypuszczalnie wszystkich znanych światu akademickiemu fragmentów Scutum Fidei, to jeszcze otrzymałem do nich obszerne opracowanie geograficzne. Co najmniej kilka ze wzmiankowanych przez Graessa miejscowości miało nazwy, które po przetłumaczeniu mogły kojarzyć się z Węprzynem, jeśli sięgnąć do jego źródłosłowu. Fidler przypuszczał, że pięćset lat temu nasze zaginione miasteczko mogło się nazywać Wąprzyn, a zatem należy je kojarzyć z wąpierzami, czyli wampirami. Wśród około tuzina wymienionych w Scutum Fidei „nazw wampirycznych” znalazły się między innymi Daemonicornus (po naszemu dosłownie Czarci Róg), Corniculanum (coś jakby Rogaczyn, ale zdaniem Fidlera można to było kojarzyć z rogatymi czartami, a zatem proponował Czorcin), Upiricum (jawnie słowiański rdzeń „upir”, który łatwo mógł się przekształcić w Upirz, a stąd już tylko rzut beretem do Wąpirz), Vurdalacum (znów słowiański rdzeń, wurdałak co prawda współcześnie kojarzony jest raczej z wilkołakami, ale pierwotnie mógł to być bardziej wampir), czy wreszcie mój ulubiony Mormolykon Grzegorz Gajek opowiadania (tym razem rdzeń grecki, mormolyke znaczy coś jakby wilkozmieniec, a zatem wilkołak, Fidler jednak tak samo jak w poprzednim przypadku radził nie sugerować się zanadto ugruntowanymi przez popkulturę wyobrażeniami o tych stworach). Większość ze wspomnianych wyżej osad udało mi się odnaleźć na archiwalnych mapach. W miarę możliwości spróbowałem prześledzić ich rozwój sięgając do coraz nowszych opracowań kartograficznych. Sprawę komplikowały zmiany w nazewnictwie. W szesnastym wieku kartografowie stosowali nazwy łacińskie albo w postaci kalek językowych, albo „złacinnionych” słów polskich. W osiemnastym zaczęto już używać nazw oryginalnych, ale z kolei w dziewiętnastym przyszła germanizacja. Według moich ustaleń połowa znalezionych miejscowości dotrwała do naszych czasów, co wykluczało je z kręgu podejrzenia. Pozostałe zniknęły z map w osiemnastym lub dziewiętnastym wieku. Węprzyn, zakładając, że rzeczywiście był jednym z nich, musiał należeć do grupy osiemnastowiecznej, gdyż ewidentnie jego polska nazwa na żadnej mapie się nie pojawiała. Ostatecznie do wyboru pozostały mi Vurdalacum, Corniculanum i Mormolykon. To zawężało nieco pole poszukiwań, choć biorąc pod uwagę precyzję dawnych kartografów i tak mogłem się spodziewać długich badań terenowych. Poza obiecującymi ustaleniami geograficznymi przesyłka Fidlera przyniosła jeszcze jeden przełom. W przetłumaczonych przez niego fragmentach Scutum Fidei natrafiłem na tekst, który po pierwsze mógłby uzasadnić, dlaczego Hitler był tą księgą zafascynowany, a po drugie był smakowitym kąskiem do badań etnologicznych i mógł się walnie przyczynić do nadania sensu mojej pracy. Co prawda nie mam na tyle świetnej pamięci, żeby zacytować go dosłownie, ale treść z grubsza pamiętam, a język… No cóż, uznajmy to za autorską impresję na temat średniowiecznej łaciny. Jest wśród Mazurów szczególna wiara w upiory [wampiry], która różni się od tej, jaką mają inni. Wierzą oni bowiem, że demony, które Pan Bóg Wszechmocny mieczem i ramieniem Michała Archanioła wydalił z Nieba, osiadły na ziemi i nawiedzają śmiertelników w ich snach, odbierając im moce życiowe i władze umysłu, pobudzając za to ich zmysły. Kuszą ich na sposób wyjątkowy, prowadzając ducha w podróże między sferami, a ciało pozostawiając uśpionym. Przekonanie o mocy tych istot wśród Mazurów o tyle jest niebezpieczne, że wierzą oni, iż odważny podróżnik może posiąść niezwykłą wiedzę i potęgę, jeśli będzie odpowiednio postępował, dlatego darzą te istoty czcią i bywa nieraz, że dobrowolnie wprowadzają się w stan uśpienia, spożywając korzeń pewnej rośliny, i nieraz całymi dniami tkwią w śnie pogrążeni, oczekując wizyty upiora. Wielu z nich utraciło rozum, co skłaniać by mogło do przypuszczeń, że substancja przez nich spożywana w istocie jest trucizną, która nielicznym obdarzonym wyjątkową odpornością ciała przynosi deliryczne wizje miast śmierci, jednak sam byłem świadkiem, jak powracający z duchowych podróży mówili językami i przepowiadali przyszłość, a także nadzwyczajną płodnością obdarzali ziemię, a fizjonomie ich ani organy nie nosiły żadnych znamion otrucia bądź choroby. Prawda, że niezłe? Rytuały szamańskie na ziemiach polskich? Czemu nie! Narkotyczne wizje, orgie, ofiary z ludzi… Szaleństwo Karola Ligury Kojarzy nam się to z Aztekami albo wyznawcami wudu, a tymczasem w Europie cały ten mroczny mistycyzm w czasach przedchrześcijańskich był całkiem powszechny. Inna sprawa, że jest beznadziejnie udokumentowany, gdyż od półtora tysiąca lat Kościół robi wszystko, aby usunąć po nim wszelki ślad. To, co Graess zastał, gdy rozpoczynał swą działalność na Mazurach, mogłoby być marzeniem każdego etnologa. Trafił do enklawy zupełnie pierwotnej kultury w środku jednego z najbardziej cywilizowanych krajów ówczesnej Europy. Nic dziwnego, że zwariował. Opisy niektórych istot z ludowych wierzeń są jak żywcem wyjęte z twórczości Lovecrafta (swoją drogą zastanawialiście się kiedyś, ile stworów z jego opowiadań było naprawdę wytworami jego wyobraźni?). Weźmy chodźmy te upiory czy też wampiry. Współcześnie kojarzą nam się przede wszystkim z pobieloną facjatą Roberta Pattinsona w filmie „Zmierzch”. Graess opisuje olbrzymie bezkształtne istoty, które widzi się czasem kątem oka, gdy światło pada pod dziwnym kątem, demony o wielu kończynach, poruszające się wbrew prawom natury. Ale-ale… Znowu popadam w dygresje. Wracając do mnie i mojego śledztwa… Jak możecie sobie wyobrazić, wszystkie te analizy, ślęczenie nad mapami itd. zajęło mi sporo czasu. Zbliżała się połowa września, a mi nadal brakowało ostatniego ogniwa, żeby połączyć wszystkie zebrane materiały w spójnym expose. Mogłem opowiedzieć zadziwiającą historię o znikającym mieście i niezwykłych lokalnych tradycjach okultystycznych, ale te dwa wątki spajała ze sobą jak dotąd niepodparta żadnymi solidnymi dowodami hipoteza o hitlerowskich eksperymentach. Po raz kolejny poleciałem z płaczem do promotora (mówiąc metaforycznie, oczywiście). Mój nieoceniony profesor jak zwykle miał już coś dla mnie w zanadrzu. Kiedy wcześniej zaczął w mojej sprawie rozpuszczać wici wśród swoich kolegów, ktoś pożyczył mu rzadką książkę zatytułowaną „Straty mazurskiej kultury ludowej spowodowane przez nazistowskich zbrodniarzy”. Nazwiska autorów, Ligura i Wilson (wymawiany po polsku, przez „w”, jak poinformował mnie promotor), nic mi nie mówiły. – Sądzi pan, że to dobre? – zapytałem, biorąc do rąk mocno sczytany tom w szarej płóciennej oprawie. – Wygląda trochę… Peerelowsko. Nie wiem, czy marksistowskie ujęcie okultyzmu będzie szczególnie pomocne… – Nie wiem, kim jest ten Ligura, ale profesor Wilson to znany autorytet – odparł mój promotor. – To oczywiście jedna z jego wczesnych prac, zdaje się, że skutek uboczny magisterki, ale sądzę, że powinien się pan z nią zapoznać. Sądzę też, że powinien się pan zapoznać z samym Wilsonem, jeśli się uda. W latach pięćdziesiątych spędził sporo czasu na wędrowaniu po mazurskich wsiach, na pewno mógłby panu opowiedzieć niejedną ciekawą historię. Pomysł wydał mi się sensowny. Ślady istnienia Węprzyna i ewentualnej związanej z nim nazistowskiej działalności na pewno były wyraźniejsze zaraz po wojnie niż obecnie. Poprosiłem promotora, żeby opowiedział mi więcej o profesorze Wilsonie. – To już dobrze starszy pan. Musi mieć z siedemdziesiątosiemdziesiąt lat, jest już na emeryturze. W ciągu swojej kariery zajmował się głównie nazistowskimi zbrodniami przeciwko kulturze, przyczynił się do odnalezienia wielu cennych manuskryptów i dzieł sztuki. Napisał na ten temat kilka książek, w tym niezłą analizę kulturoznawczą nazistowskiej 45 opowiadania propagandy. Niestety dotąd nie przetłumaczono żadnego z jego dzieł na polski. Rozumie pan, publikował we Francji. Musiał wyjechać po sześćdziesiątym ósmym. Wrócił zaraz po transformacji, jakoś w dziewięćdziesiątym pierwszym czy koło tego, ale wówczas jego kariera akademicka była już praktycznie skończona. Książkę Wilsona przeczytałem z zainteresowaniem, pomimo niezliczonych redaktorskich i korektorskich wpadek, lecz nie natrafiłem w niej na nic szczególnie pomocnego. Postanowiłem zatem, zgodnie z radą mojego promotora, spróbować spotkać się z profesorem osobiście. Otrzymanie jego numeru telefonu okazało się bardzo łatwe. Natomiast sama rozmowa nie potoczyła się całkiem tak, jak zaplanowałem. Staruszek odebrał po zaledwie dwóch sygnałach. Jego głos nałogowego palacza zabrzmiał w słuchawce jak szczeknięcie. – Tak? – Dzień dobry, czy mam przyjemność z panem profesorem…? – zacząłem, czarujący jak zwykle, ale nie dane mi było dokończyć. – Karol? – rzucił nagle profesor, zupełnie wybijając mnie z rytmu. – Nie. Grzegorz – odparłem. Dość idiotycznie, jak tak teraz o tym myślę. – Aha – powiedział w końcu profesor. – W czym mogę panu pomóc? – Piszę pracę doktorską o Węprzynie, miejscowości na Mazurach zniszczonej przez Niemców… – Czy powiedział pan „o Węprzynie”? W tym momencie coś zmieniło się w jego głosie. Uświadomiłem to sobie dopiero później, gdy skończyliśmy rozmawiać, tymczasem brnąłem: – Tak, być może pan o nim nie słyszał, zdaje się… – Nie, nie słyszałem. Takie miasto nie istnieje. I rozłączył się. Szok po tej krótkiej wymianie zdań utrzymał się przez cały dzień. Bynajmniej nie ze względu na czystej próby chamstwo, którym popisał się mój rozmówca. Chyba zgodzicie się, że w prawdziwym życiu takie rozmowy po prostu się nie zdarzają. Najpierw ta dziwaczna pomyłka, jakby wziął mnie za kogoś, czyjego telefonu spodziewał się od dawna, a potem alergiczna reakcja na samą wzmiankę o Węprzynie… Byłem pewien, że napatoczyłem się na grubszą tajemnicę. Następnego dnia postanowiłem ponowić próbę kontaktu, ale tym razem zabrałem się za to w sposób bardziej przemyślany. Przede wszystkim zdecydowałem się na napisanie listu. Zapisana kartka papieru kusi, nie można jej odrzucić tak łatwo jak niechcianego połączenia. Woła jeszcze nawet ze śmietnika: przeczytaj mnie! Chcesz wiedzieć, co na mnie napisano! Bardzo dokładnie opisałem wszystko, co udało mi się odkryć, podzieliłem się też spekulacjami. Wyszedłem z założenia, że Wilson wie o Węprzynie coś, co jego zdaniem nie powinno ujrzeć światła dziennego, więc próbowałem półsłówkami zasugerować, że domyślam się, co to. Odmowa współpracy mogła tylko utwierdzić moje przekonania odnośnie natury tajemnicy. Lektura niezliczonych kryminałów wreszcie na coś się przydała. Mój wieloznaczny list najwyraźniej wypadł przekonująco, bo w ciągu kilku dni otrzymałem odpowiedź. Profesor Wilson udzielił mi audiencji. Po raz trzeci w ciągu tych wyjątkowych wakacji ruszyłem na Mazury, tym razem do położonej trzydzieści pięć kilometrów od Szczytna miejscowości Czaszkowo. 46 Profesor Wilson mieszkał z dala od innych zabudowań, w starym drewnianym domu nad jeziorem. Niewiele zapamiętałem z jego otoczenia, za bardzo byłem pochłonięty myślą o sekretach, które miałem poznać. Jedyne, co zapadło mi w pamięć, to żaby. W okolicy były ich setki i wszystkie darły się bez opamiętania. Przekrzykiwały się – coraz głośniej, coraz szybciej. Prawdziwa żabia symfonia na niezliczoną ilość głosów. Po prawdzie. całkiem niepokojąca. Profesor otworzył mi drzwi, gdy tylko zapukałem, zupełnie jakby cały dzień przy nich czuwał. Był to mężczyzna ze wszech miar imponujący, potężny wzrostem i posturą, mimo iż widać było, że wiek dawno już odarł go z sił, obrał jego wyniszczone ciało z mięśni. Jego twarz trudno by nazwać przystojną, ale emanowała z niej jakaś dziwna energia. Tak. To było oblicze człowieka, który zobaczył o wiele więcej, niż powinien. Przywitałem się. On zaprosił mnie do środka. Posadził mnie w salonie, a potem przeprosił na moment i wyszedł. Kilka dobrych minut wierciłem się w krześle, próbując ułożyć w głowie jakąś sensowną wypowiedź. Kiedy profesor wrócił, przyniósł ze sobą staromodną skórzaną torbę. Usiadł naprzeciwko mnie. Na stole leżała paczka papierosów, obok niej zapalniczka. Wygrzebał jednego papierosa i zapalił. Owionęła go chmura błękitnego dymu. Nie odzywał się, tyko przyglądał spod okularów. Odchrząknąłem. – A więc… – zacząłem. – Proszę nie zaczynać od „a więc”! – przestrzegł mnie surowym, nauczycielskim tonem. Zgłupiałem. Nie byłem w stanie zacząć zdania inaczej. Profesor westchnął, przesunął kilka leżących na stole gazet i książek, i uniósł jakąś kartkę. Popatrzył na nią krytycznie. Poznałem pierwszą stronę swojego listu. – Pisze pan tutaj, że chce rozmawiać ze mną o miejscowości Węprzyn – powiedział. – Tak – przyznałem. – Mówiłem już panu, nigdy o nim nie słyszałem. To było z jego strony bardzo słabe zagranie. Po co zgadzałby się ze mną zobaczyć, jeśli uważał, że gadam głupoty? Właśnie to wówczas pomyślałem, nawet zwróciłem mu na to uwagę. Dzisiaj, kiedy o tym myślę… Wydaje mi się, że to był jeden z ostatnich przebłysków jego poczytalności. Dość rozpaczliwa próba wmówienia sobie i mi, że wcale nie przekroczyliśmy żadnej granicy. W każdym razie zadałem jakieś błyskotliwe, retoryczne pytanie w stylu: – Więc po co mnie pan zapraszał? A on uśmiechnął się tym charakterystycznym uśmiechem… Pisarze lubią takie stwierdzenie „uśmiech nie sięgnął jego oczu”. Rozmawiając z Wilsonem zdałem sobie sprawę, co to właściwie znaczy. Nie chodzi o nieszczerość, o udawanie, tylko o zupełnie przeciwne przekazy. Dolna połowa jego twarzy mówiła „No dobra, koniec gierek”, a górna… Hm, nie wiem, czy mnie zrozumiecie, ale to było tak jakby górna połowa jego twarzy mówiła „OK, przejedźmy się na karuzeli”. – No dobrze, panie Grzegorzu. Porozmawiajmy o Węprzynie. I o Scutum Fidei. Ale najpierw chciałbym coś panu pokazać. Zaciągnął się głęboko papierosem, wypalając go mniej więcej do dwóch trzecich, a potem zgniótł go w popielniczce. Sięgnął do torby. Wyciągnął z niej kilka gazet i podał mi jedną. – Tu – powiedział wskazując skrót jakiegoś artykułu. Grzegorz Gajek opowiadania – „Mazurski morderca już niegroźny” – przeczytałem na głos. Zajrzałem na wskazaną stronę. W okolicach Szczytna milicja znalazła ciało Karola L., obłąkanego mordercy, który od kilku miesięcy ukrywał się w lasach. Przyczyną zgonu mężczyzny był samobójczy postrzał w głowę. Do podjęcia ostatecznego kroku doprowadziła go nieustająca obława funkcjonariuszy, którzy od dłuższego czasu pozostawali na jego tropie. Choć nie jest to rozwiązanie, którego się spodziewał, nadkomisarz Komorski ze szczycieńskiej milicji z ulgą przyznaje, że dzięki nieustępliwości jego podkomendnych mieszkańcy Mazur znów będą mogli spać spokojnie. – Co to ma wspólnego z…? – zacząłem, jednak olśnienie zamknęło mi usta. – Czy Karol L. to nie…? – Tak. To był mój przyjaciel, Karol Ligura. Czytał pan naszą książkę. Gdzieś tu pan o tym wspomina – pomachał moim listem. – Nadal nie rozumiem… – Dojdziemy do tego. Twierdzi pan, że poszukuje niesławnej księgi Scutum Fidei… Ja i Karol też jej poszukiwaliśmy, natrafiliśmy na jej trop, zbierając materiały do opracowania, które pan czytał. Chce pan wiedzieć, co się z nią stało? – A pan to wie? – Zapytałem nieufnie, podejrzewając jakiś retoryczny wybieg. – Oczywiście, że tak. Po… śmierci Karola poświęciłem poszukiwaniom prawie dwadzieścia lat. Wiem o tej księdze wszystko. – Znalazł ją pan? Znalazł pan oryginał? Ten, którego Hitler poszukiwał w Węprzynie? Profesor zaśmiał się krótko. – Drogi panie, oryginał został zniszczony pięćset lat temu. Hitler faktycznie trafił na ślad jednej z ostatnich zachowanych kopii, ale i jej nigdy nie udało mu się odnaleźć. Czy mam panu opowiedzieć, jaki los spotkał tę księgę? – Nie odpowiedziałem, więc ciągnął: – Na początku dwudziestego wieku istniały jeszcze trzy egzemplarze Scutum Fidei. Jeden znajdował się w bibliotekach Watykanu. Pius Dwunasty kazał go zniszczyć w 1939 roku. Pozostał po tym nawet dokument; Kościół to tak wspaniale zbiurokratyzowana instytucja. Oczywiście tytuł ani autor nie są w nim wspomniani. „Nakazuje się zniszczenie Księgi Apostaty Polskiego”. Rozumie pan, prawo nie działa wstecz, a Graess został skazany na damnatio memoriae, ale mogę panu zagwarantować, że nie dorobiliśmy się żadnego więcej wielkiego apostaty. – Drugi egzemplarz znajdował się w posiadaniu Brunona Schulza. Mogę tylko spekulować, jakim cudem taki biały kruk trafił w ręce ubogiego Żyda z małej miejscowości, jednak tak się właśnie stało. Gdy przyszła wojna, Schulz pociął księgę na fragmenty, które zostały ukryte w różnych miejscach Polski. Jeden z nich wywieziono do Anglii i ten przetrwał. Reszta zaginęła. W ten sposób powstała legenda jego ostatniej, nigdy niewydanej powieści. – Historia trzeciego egzemplarza jest ze wszystkich najciekawsza, a opowiedział mi ją jeszcze w latach siedemdziesiątych, kiedy akurat bawiłem w Ameryce, Robert Bloch. Otóż Bloch twierdził, że ten egzemplarz znajdował się w jego posiadaniu od 1937, kiedy to otrzymał go w spadku po Howardzie Lovecrafcie, który z kolei odziedziczył go po swoim tragicznie zmarłym przyjacielu Robercie Howardzie. Szaleństwo Karola Ligury Ten zaś dostał książkę w prezencie od Ksawerego Iwanickiego, który wywiózł ją jakoś przed pierwszą wojną z Polski. – Bloch zniszczył księgę w 1943. Tłumaczył się, że był wówczas młody i pod wielkim wrażeniem zarówno przedwczesnej śmierci dwóch swoich przyjaciół i mentorów, jak i szalejącej wówczas w Europie wojny. Zdaje się, że Lovecraft wierzył w otaczającą księgę legendę i był przekonany, że to ona doprowadziła Howarda do szaleństwa i śmierci. Podobno planował ją zniszczyć, jednak nie zdążył, gdyż sam przedwcześnie zmarł i tym samym pozostawił to zadanie Blochowi. Bloch się wahał. Przeczytał księgę i nie czuł się po tym ani szalony, ani opętany. Dopiero parę lat później wykonał „rozkaz zza grobu”, jak sam o tym mówił. Potem żałował. – Czy jego opowieść jest prawdziwa? Nie wiem. Sądzę, że nie miał powodów by mnie okłamywać. Sam fakt, że on, pisarz tandetnych historii z dreszczykiem, w ogóle słyszał o dziele tak rzadkim jak Scutum Fidei, przemawia na jego korzyść. A jeśli się wczytać w opowiadania jego i jego przyjaciół, to mimo groteskowego przerysowania trudno przegapić opisy stworów inspirowane zapiskami Graessa. – Jak pan widzi, historia ostatnich egzemplarzy przeklętej księgi Scutum Fidei jest bardzo tajemnicza, ale nie ma w niej miejsca na magię, a jedynie – na wyobraźnię. Wyobraźnia, legenda, mit. Ironia tkwi w tym, że mój przyjaciel stracił przez tę księgę rozum, ale nigdy jej nie przeczytał, nigdy nie odnalazł. Pobudziła jego wyobraźnię, rozpaliła obsesję i w końcu jego umysł, i tak już od początku delikatny… Cóż… Profesor powoli rozłożył ręce, coraz szerzej rozcapierzając palce. Westchnął. Zapalił papierosa. Rozpoczął kolejną opowieść. – Na trop Węprzyna trafiliśmy w 1957 r., zresztą całkiem podobnie jak pan. Robiliśmy wywiad terenowy i kilka razy ktoś wspomniał, że niedaleko znajdowała się taka miejscowość zniszczona przez hitlerowców, że była tam kiedyś biblioteka pełna rzadkich ksiąg, że mieszkał tam alchemik, że na ruinach straszą duchy pomordowanych… Zainteresowało nas to. – Ludzi, którzy pamiętali Węprzyn, żyło jeszcze wówczas całkiem sporo, jednak większość opowiadanych przez nich historii dotyczyła czasów wojny, co z początku nie zwróciło mojej uwagi, a przypomniało mi się dopiero później, gdy wysłuchiwałem szalonych teorii mojego kolegi. Ale do tego dojdziemy. Od razu za to uderzyło mnie, jak niewiele zachowało się dokumentów… W swoim liście pisze pan, że brak materialnych dowodów jest jednym z pańskich największych problemów. W 1957 roku sprawa wcale nie wyglądała lepiej. W końcu oczywiście dotarliśmy do fragmentów Scutum Fidei, skojarzyliśmy Węprzyn z obszarem działań Graessa. Nawet, podobnie jak pan, skłanialiśmy się ku teorii, że jedna z wymienionych w tej księdze miejscowości, najprawdopodobniej Vurdalacum, to jest właśnie Węprzyn, ale nigdy tego nie potwierdziliśmy. Karol twierdził, że dotarł do jakichś zapisków kronikarskich, które przynajmniej potwierdzały ukrycie oryginału Scutum Fidei w tajnych komorach węprzyńskiej biblioteki, ale w tym czasie umysł już go zawodził i jestem prawie pewien, że były one jedynie wytworem jego wyobraźni. – Ostatecznie postanowiliśmy pominąć kwestię Węprzyna w naszym opracowaniu. Planowaliśmy kontynuować badania już po ukończeniu pracy nad tamtą książką. Łudziliśmy się nawet, że pewnego dnia napiszemy poświęconą Węprzynowi monografię. 47 opowiadania – Zająłem się pertraktacjami z Uniwersytetem. Potrzebowaliśmy dofinansowania do wydania książki i ubiegaliśmy się o stypendium państwowe na poczet dalszych badań, więc trzeba było załatwić mnóstwo formalności. Karol nigdy nie miał głowy do takich spraw, a ostatnio był jeszcze bardziej… Hm… Rozkojarzony niż zazwyczaj. Czasami na całe dnie popadał w apatię, kiedy indziej był nienaturalnie podekscytowany, umawiał się z kimś, a potem zaraz zapominał. Mogę panu powiedzieć, że z całego tamtego okresu, w którym miało mnie spotkać jeszcze niejedno przerażające doświadczenie, bodaj najstraszniejsze było oglądanie tej jego powolnej umysłowej degradacji. – O dziwo, przy wyraźnej już obsesji na punkcie Węprzyna i Scutum Fidei miał jeszcze czas na dziewczyny. Pod koniec pięćdziesiątego siódmego roku, jakoś zaraz po publikacji naszej książki, zaczął się umawiać z pewną młodą pracowniczką Akademii Medycznej, Wandą. Już nie pamiętam, czym ona się dokładnie zajmowała, czy tam wykładała, czy była asystentką… Wszystko jedno. Ważne jest to, że miała dostęp do prosektorium, do którego czasem wpuszczała też Karola, nagle i niepokojąco zafascynowanego ludzką anatomią. – W tym czasie, muszę to przyznać z pewnym wstydem, moje stosunki z Karolem zaczęły się rozluźniać. Nie miałem siły, żeby znosić jego ciągłe wybryki. Zimą przebąkiwaliśmy jeszcze o tym, że jak tylko stopnieją śniegi, ruszymy w teren kontynuować poszukiwania Węprzyna, jednak ja powoli dochodziłem do przekonania, że byłaby to szalona gonitwa za wiatrem. Z każdym mijającym miesiącem coraz mniej pociągało mnie romantyczne marzenie o znikającym mieście, a coraz bardziej zagłębiałem się w wir pracy akademickiej. – Jednak Karol nie tracił entuzjazmu. Donosił mi od czasu do czasu o nowych tropach, na które rzekomo natrafił. Opowiadał też o swoich studiach nad ludzkim ciałem. Pewnego dnia wszedł do mojego pokoju na wydziale i oświadczył: „Jak dziwną rzeczą jest ludzka twarz”. Potem rozgadał się na dobre. „Człowiek jest swoją twarzą”, tłumaczył mi. Rozwodził się nad kulturowym znaczeniem twarzy, nad jej przedstawieniami w sztuce, nad znaczeniem mimiki. A na koniec powiedział… Zapamiętałem to, bo jego słowa były tak okropnie absurdalne… Powiedział: „Wiesz, Jurek, jak wygląda ludzka twarz, kiedy ściągnie się ją z czaszki? Przestaje przypominać cokolwiek. Nawet nie jest straszna, wygląda jak skóra z gotowanego udka kurczaka”. – I po prostu wyszedł. – Tamten moment, to był początek końca. Jakoś na wiosnę pięćdziesiątego ósmego Karol rozstał się z Wandą. Wkrótce potem doznał załamania nerwowego i musiał wyjechać do sanatorium. Nie było go przez prawie rok. W tym czasie zapomniałem niemal o Węprzynie. – Jednak Karol, gdy tylko wrócił, chciał kontynuować badania. Z początku wraz z innymi kolegami próbowaliśmy mu pomóc. Sądziliśmy, że jeśli się zajmie pracą, wreszcie dojdzie do siebie. Ale ten Karol, który był moim przyjacielem od dzieciństwa, już nie istniał. Szybko zauważyłem, że jego badania są groteskową parodią prawdziwej pracy naukowej. Jego teorie stawały się coraz mniej racjonalne. W pewnym momencie doszedł nawet do wniosku, że Węprzyn nigdy nie istniał w naszym świecie, tylko w jakimś „świecie pomiędzy”, świecie duchów, do którego dostęp próbowali zyskać opisani przez Graessa „podróżnicy”. No i Adolf Hitler. Pomysł 48 sam w sobie nie byłby może jeszcze taki straszny (pomijając zupełny brak dowodów na istnienie tego typu wierzeń), gdyby nie to, że Karol zdawał się sądzić, że im się udało. – Oczywiście Uniwersytet nie mógł zbyt długo finansować wariactw Karola. Za moim wstawiennictwem dziekan próbował jeszcze zatrudnić go jako wykładowcę, ale do 1960 roku stało się jasne, że kariera akademicka Karola Ligury dobiegła końca. Wtedy, przekonany, że zrobiłem wszystko co w ludzkiej mocy, umyłem ręce i pozwoliłem, żeby zajęła się nim rodzina. – To był praktycznie koniec naszej znajomości. Z rzadkich informacji, jakie o nim otrzymywałem, wynikało, że wrócił do naszego rodzinnego Szczytna, gdzie prowadził żywot mniej lub bardziej wegetatywny, choć nie porzucił do końca swoich marzeń o znalezieniu Węprzyna. W 1964 roku dowiedziałem się, że pewnego dnia wyszedł z domu i nie wrócił. W 1965 uznano go za zmarłego. – Pod koniec 1966, zaraz po Świętach, milicja znalazła ciało jego pierwszej ofiary. Oczywiście na początku nie udało się go powiązać ze sprawą. Przyznał się do tej zbrodni w liście, który mi przysłał zaraz po Nowym Roku. Wyobraża pan sobie, jak się wtedy poczułem? Profesor zamilkł. Kilka drobin popiołu spadło na jego marynarkę. Zaniedbany papieros, zgasł. Nie wiedziałem co powiedzieć, więc siedziałem cicho. Przez kilka ładnych minut nic tyko patrzyliśmy na siebie i słuchaliśmy tykania zawieszonego na ścianie zegara. W końcu profesor poruszył się niespokojnie. Pogrzebał chwilę w swojej torbie. Wyjął list. – Zachowałem go sobie – powiedział. – Nie wiem, dlaczego. Chciałem wziąć od niego pożółkłą kopertę, lecz on szybko cofnął rękę i włożył ją z powrotem do torby. – Tej dziewczynie, którą zamordował, Karol z chirurgiczną precyzją usunął całą skórę z twarzy, a także gałki oczne. W swoim liście tłumaczył, że była to ofiara konieczna, aby przejść do świata, w którym znajduje się Węprzyn, ofiara z człowieka. „Imago homo est”, napisał. Twarz jest człowiekiem. Rozumie pan? Powoli pokiwałem głową. – Oczywiście poszedłem z tym listem na policję. Polowali na Karola przez prawie rok. W tym czasie zamordował dwanaście osób, w tym cztery tego dnia, kiedy popełnił samobójstwo. Jego ciało znaleziono zaraz po świętach 1967 roku, o czym mógł pan przeczytać w tej gazecie, którą panu dałem. Życie odebrał sobie przy pomocy tego pistoletu. Profesor powoli wysunął rękę z torby. Jego palce były mocno zaciśnięte na kolbie niewielkiego pistoletu o wąskiej czarnej lufie. – Walther P38 – poznałem od razu. – Milicja go panu oddała? – Nie. Oddała go matce Karola. Należał do jego ojca. Rozumie pan, to wartościowa pamiątka, właściwie zabytek. – Oddali narzędzie zbrodni? – Nie użył go na żadnej ze swoich ofiar. Tylko na sobie. Zresztą, to były inne czasy. Nie było trudno go odzyskać, kiedy śledztwo dobiegło końca, wystarczyło parę złotych i łzy zniszczonej życiem kobiety. – A potem oddała go panu? – zapytałem zdziwiony. – Poprosiłem ją. – Dlaczego? Profesor powoli wzruszył ramionami. Grzegorz Gajek opowiadania – Przypuszczam, że miałem wyrzuty sumienia. Potrzebowałem czegoś, co by mi przypominało… Zresztą, wiele dziwnych rzeczy działo się wtedy w mojej głowie. Chyba… Chyba pomyślałem, że ten pistolet raz już powstrzymał wielkie zło i może kiedyś… Urwał. Palce na kolbie pistoletu zadrgały nerwowo. O dziwo, nie dotarło do mnie, co zamyślał zrobić, mimo iż groźne czarne oko lufy było wymierzone prosto w mój tors. Gdy myślę o tym teraz, jestem przerażony. Niby człowieka nie jest tak łatwo zabić, rany postrzałowe z broni małego kalibru w przypadku szybkiego udzielenia pomocy lekarskiej rzadko bywają śmiertelne. Cholera, współczesna medycyna jest nawet w stanie uratować człowieka z nabojem wbitym prosto w mózg. Problem w tym, że gdybym wtedy został postrzelony, liczenie na jakąkolwiek pomoc nie miałoby sensu. Dlatego, kiedy przypominam sobie tamtą scenę, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że lufa pistoletu wpatrywała się we mnie, a w jej spojrzeniu było coś ostatecznego. Nie rozumiem, dlaczego wówczas tego nie czułem. Przedostatnią rzeczą, jaką powiedział mi profesor było: – Zamierzam pana zabić. I wiecie co? Nie uwierzyłem mu i chyba właśnie to uratowało mi życie. Zawahał się. – Widzę w panu Karola… – powiedział jeszcze. Potem westchnął nagle, bardzo ciężko i przejmująco. Lubię myśleć, że coś w nim wtedy wygrało, że to jakaś resztka poczytalności dała o sobie znać. Uniósł pistolet i strzelił sobie w głowę. Pozwólcie, że nie będę tego szczegółowo opisywał. Uważam, że rozwodzenie się nad śmiercią dla podniety czytelnika ma w sobie coś nieetycznego. Szaleństwo Karola Ligury Jeśli chodzi o moją reakcję, to z całą pewnością spanikowałem. Nie pamiętam, co dokładnie czułem ani jak się zachowywałem. Na pewno nie próbowałem udzielać pierwszej pomocy. W którymś momencie wezwałem policję. Nie uciekałem, co wkrótce potem wydało mi się błędem, ale patrząc z szerszej perspektywy było pewnie mniejszym złem. Policjanci spisali moje zeznania, ale i tak musieli mnie zatrzymać. Byłem podejrzanym. Spędziłem w areszcie dwie doby. Gdy technicy kryminalistyczni potwierdzili, że na broni nie ma moich odcisków palców, a kształt rany wlotowej i wylotowej jest spójny z tezą o samobójstwie, zostałem zwolniony. Nie myślcie jednak, że tak łatwo mi się upiekło. W toku śledztwa ustalono, że dzwoniłem do profesora na krótko przed jego śmiercią. Znaleźli też mój list wraz materiałami dotyczącymi samobójstwa Karola Ligury. Jakiś mądraliński z prokuratury wymyślił sobie, że mogłem szantażować Wilsona w związku z tą starą sprawą. Całe szczęście ten pomysł nie utrzymał się zbyt długo. Łatwo było potwierdzić, że nie znałem wcześniej profesora i nie wymusiłem od niego pieniędzy. Próbowano mi jeszcze wmówić, że go sprowokowałem albo chociaż nieumyślnie spowodowałem jego śmierć. Ciągnęło się to przez kilka miesięcy i choć ostatecznie oczyszczono mnie ze wszystkich zarzutów, narobiło się trochę smrodu. Kilkakrotnie wzywali mojego promotora i kolegów z wydziału, żeby składali zeznania w mojej sprawie, musiałem się poddać ewaluacji psychologicznej etc. Przez to wszystko nie dość, że nie zdążyłem z expose, to jeszcze w środowisku akademickim zaczęły krążyć nieprzyjemne plotki o stanie mojego zdrowia psychicznego. Długo też biłem się z myślami, czy wrócić do rozpoczętych 49 opowiadania badań. Ostatecznie stwierdziłem, że nie mam dość materiału, żeby pisać doktorat o Węprzynie, więc postanowiłem przeformułować nieco temat. Nie chciałem jednak, żeby cała moja praca poszła na marne, więc napisałem spory popularno-naukowy felieton „Znikające miasto”, który udało mi się opublikować w Przeglądzie Politycznym. Z jakim skutkiem? Cóż, powiedzmy, że jeśli po incydencie z Wilsonem moja kariera akademicka zawisła na włosku, to pisząc ten artykuł uwiązałem jej półtonowy odważnik do stóp. Straszliwe gromy się na mnie posypały, że jestem skandalista, fantasta, że opieram się na nijakich fundamentach naukowych, że szargam reputację tragicznie zmarłego, renomowanego naukowca. Próbowałem się bronić, pisząc polemiki i wypowiadając się na forach internetowych, ale to tylko pogorszyło sytuację. Ostatecznym ciosem było to, że mój promotor grzecznie acz stanowczo oświadczył mi, że nie może dalej promować mojej pracy, gdyż ewidentnie popadłem w ten sam rodzaj spiskowej obsesji, która niegdyś zgubiła Fidlera. Powiedziałem mu, żeby szedł do diabła. Nie, to nieprawda. Powiedziałem, żeby się pierdolił. Tak właśnie skończyła się moja kariera etnologa. Przez jakiś czas zajmowałem się publicystyką, trzeba w końcu z czegoś żyć, ale nie byłem w tym najlepszy. Z pewnością żaden z moich późniejszych tekstów nie wywarł na nikim takiego wrażenia jak „Znikające miasto”. Popadłem w depresję, która z czasem tylko się pogarszała. Finansowo też kiepsko stałem. Brałem jakieś prochy, raz pobudzające, raz uspokajające. W końcu zmieszałem większą ilość którychś z nich z połówką wódki. Nie nazwałbym tego próbą samobójczą, ale wylądowałem w szpitalu. Moja rodzina była poważnie zaniepokojona. Po jakimś czasie namówili mnie, żebym zapisał się do jakiegoś ośrodka… Nie do psychiatryka, tylko do czegoś w rodzaju sanatorium. Z nieznośnym uczuciem, że powtarzam kroki Karola Ligury, pojechałem tam w czerwcu 2008 roku. Wyszedłem we wrześniu. Powoli stanąłem na nogi. Obecnie jakoś wiążę koniec z końcem. Pracuję w bibliotece. Jednak, jak pisałem na początku, uważam, że należy mi się od życia coś więcej. Stąd to opowiadanie, które właśnie czytacie. Obawiam się, że trochę wpuściłem was w maliny. Spodziewaliście się zapewne widowiskowego finału i rozwiązania tajemnicy, na którą natrafiłem. Niestety, sam jej nigdy nie zgłębiłem. Nie mam żadnych odpowiedzi. Nie jestem już pewien, czy Węprzyn w ogóle istniał. Niby znalazłem jakieś dokumenty, ale… Jaką mam gwarancję, że urzędnik wystawiający akt urodzenia nie pomylił się i nie napisał Węprzyn zamiast Kętrzyn albo zamiast Wepren, albo zresztą cholera wie czemu. Nie mam też pojęcia, dlaczego Wilson zaprosił mnie do siebie, opowiedział swoją historię, a potem strzelił sobie w łeb. Pewnie był świrem. A już o wampiry, zaświaty i Adolfa Hitlera w ogóle mnie nie pytajcie. Jedyne, co wiem na pewno, to że w pewnym momencie swojego życia znalazłem się w dziwnym miejscu i wylazłem stamtąd z przeświadczeniem, że świat to miejsce dogłębnie posrane. O tak. I ja jestem dogłębnie posranym człowiekiem, bo muszę w nim żyć. Chcecie wiedzieć, dlaczego naprawdę napisałem to opowiadanie. „Dlaczego” nie w sensie „co chciałem zyskać?”, tylko w sensie „co mnie zainspirowało”? 50 Otóż kilka tygodni temu przeczytałem artykuł (bodajże na WP) o tym, że gdzieś w Niemczech, w lesie, znaleziono ciało dziewczyny, której cała twarz została chirurgicznie usunięta przez jakiegoś psychopatę. I może wyda wam się to śmieszne, zacząłem się zastanawiać, czy to możliwe, że ja ją zabiłem. Grzegorz Gajek Urodzony w 1987 roku, student kulturoznawstwa na UW, pisarz i pianista amator. Publikował m.in. w Magazynie Fantastycznym, SFFiH i Esensji. Grzegorz Gajek opowiadania Wojciech Klimkowicz Genialne dziecko ilustracja: Krzysztof Trzaska Stałem na środku ulicy i domyślałem się, że to amator, nienawykły do robienia podobnych interesów. Właśnie brak doświadczenia każe moim pierwszorazowym klientom wybierać podobne miejsca spotkań. W rankingu popularności interesantów królowały opuszczone magazyny i piwnice starych, nieużywanych budynków. Dzięki mojej złej sławie nawet tam nie istniało ryzyko napotkania przestępców, narkomanów czy bezdomnych. Bez problemu potrafiłem zgubić śledzących mnie gliniarzy, więc oni także nie stanowili kłopotu. Nie było niczego dziwnego w fakcie, że ulicą nie nadjeżdżało żadne auto. Nie był to bynajmniej środek miasta, a słońce zaszło już niemal całkowicie. Wkrótce jednak zgodnie z planem nadjechał autobus numer 151 i zatrzymał się, zapewne ignorując niejeden przepis drogowy, tuż przede mną. Drzwi się otworzyły, a ja wszedłem do środka, zmuszony przyznać w duchu, że pomysł był istotnie oryginalny. Wciąż jednak świadczył on o pewnym niepokoju. Moi stali klienci po prostu zamawiali stoliki w różnych knajpach albo otwarcie zaczepiali mnie na ulicy. Drzwi autobusu zamknęły się za mną, a ja obdarzyłem spojrzeniem jego wnętrze. Nie traciłem czasu na próbę ujrzenia kierowcy za przyciemnianą szybą. Obiektem mojego zainteresowania był jedynie klient, który stał na środku pojazdu i... Nie, błagam. Powiedzcie, że to żart. Gość miał na twarzy wyszczerzoną w uśmiechu maskę. Człowieku, skąd ty się urwałeś? Facet wyglądał wprawdzie na młodzika, jednak to był numer na poziomie przedszkola. Przecież ukrywanie się nie ma tu żadnego sensu! Nie jestem mordercą na zlecenie – poruszamy się po terytorium, gdzie nie sięga żadne prawo. Zero ryzyka, choćbyśmy nawet stawili się na komisariacie i opowiedzieli o wszystkim ze szczegółami. Odetchnąłem. Cóż, cokolwiek kołata się w tej zamaskowanej łepetynie, to nie moja sprawa. Ja tu przyszedłem po dwie rzeczy – zlecenie i zaliczkę. Nic ponadto. – Pan Wells, zgadza się? – zapytał klient, a ja z zachwytem nad jego głupotą spostrzegłem, że w masce zainstalował mechanizm zniekształcania głosu. To dziwak! – Wystarczy Wells – odparłem chłodno, nie podchodząc bliżej. – Kto, kiedy, gdzie i za ile? Zauważyliście? Tak, lubię konkrety, bez żadnego owijania w bawełnę i zbędnych gadek. Żadne z nas nie przyszło tu na ploty. – Nazywa się Johnny Chance i za dziewięć lat będzie siedmiolatkiem – rzekł zamaskowany, który najwyraźniej podzielał moje gusta. – Przygotowałem Kartę, więc nie będzie problemu z lokalizacją... Z kieszeni przydługich spodni wyjął coś, co przypominało kartę kredytową i wyciągnął dłoń w moją stronę. Zmarszczyłem brwi, nie ruszając się z miejsca. Przyjrzałem mu się bacz- 52 niej. Być może zbyt wcześnie go zaszufladkowałem. Fakt, że obiekt jeszcze nie przyszedł na ten świat, oznaczał, że gość wysłał już kogoś z wizytą w przyszłość. Najprawdopodobniej pokusił się o odwiedzenie jednego z Obserwatorów, których było teraz na pęczki. Ja sam tak właśnie zaczynałem. Tak czy siak, będę przynajmniej drugą osobą, która na życzenie tego gościa – i za jego pieniądze – skoczy w inny czas. To nie byłoby nic takiego, w końcu z upływem czasu coraz więcej zleceń, które otrzymywałem, oparte było na świadectwach Obserwatorów. To prostsze i efektywniejsze niż samodzielne szukanie odpowiedniej osoby i to na jednym tylko planie czasowym. Ale Karty nie potrafił wykonać byle Obserwator – do tego potrzebne były zdolności typowe jedynie dla mojego fachu. Ten idiotycznie zamaskowany klient odwiedził jednego z nielicznych mi podobnych i zamówił Kartę, abym bez problemu odnalazł konkretne miejsce w konkretnym czasie. Nasuwało się pytanie – dlaczego twórca Karty nie mógł od razu sprowadzić mu dzieciaka? To marnotrawienie pieniędzy, a nasze usługi nie były przecież tanie. Po krótkim namyśle zdecydowałem się wyrazić głośno moje wątpliwości. – Może chciałem po prostu skorzystać z usług słynnego Wellsa? – odparł, co chyba miało być zabawne. Cóż, trafił na niewłaściwą osobę. Bez mrugnięcia okiem czekałem na poważną odpowiedź. – No dobrze – rzekł jakby z oporami. – Twórca tej Karty nie zgodził się na dodatkową usługę, z której chciałbym skorzystać wraz z zamówieniem... – Nie zajmuję się dodatkowymi usługami – przerwałem. – Sprowadzam konkretne osoby z przyszłości. Od czasu do czasu wykonuję jakąś Kartę. To wszystko. Nie przekonałem go. – To naprawdę prosta rzecz i mogę… – Nie. – Niech pan chociaż posłucha, o co mi cho… – Nie – Ponownie mu przerwałem. – Sprowadzę dla pana tego dzieciaka, wezmę pieniądze i sprawa załatwiona. Nie lubię komplikacji. A dodatkowa usługa brzmi jak komplikacje. Jego upór ostatecznie mnie przekonał, że nie mam do czynienia z przestraszonym amatorem, za jakiego go początkowo wziąłem. Wytoczył w końcu ciężkie działa i podał sumę, którą chciał zaoferować, jeśli zgodzę się na jego warunki. Sumę porażającą, a wszak z niejednym bogaczem miałem do czynienia. Żaden z nich nie był gotów zapłacić mi jednak aż tyle, ile właśnie zaproponował ten ukrywający się za maską młodzik. Uśredniłem swoje płace, policzyłem coś szybko w pamięci i stwierdziłem, że za jedną robotę mogłem zyskać równowartość prawie piętnastu nie najtańszych zleceń. Albo ten facet miał nie po kolei w głowie, albo dodatkowa usługa nie była wcale taka prosta. Wojciech Klimkowicz opowiadania A jednak nie mogłem odrzucić takiej oferty, nie wysłuchawszy, w czym rzecz. – Niemałe pieniądze mi tu pan oferuje… – zauważyłem, po czym znacząco zawiesiłem głos. – Najłatwiejsze pieniądze w pana życiu – dodał. – Chciałbym po prostu, aby Johnny Chance spędził na tym planie czasowym tydzień, zanim stawię się po niego. Założyłem ręce i uniosłem brwi. – Krótko mówiąc, mam być niańką? – Z trudem zamaskowałem zdziwienie. – Pan raczy żartować. Niańki tyle nie zarabiają. – Mówię całkiem poważnie. Chodzi mi o to, aby zajął się nim pan osobiście. Tylko na tydzień. Nie podobało mi się to. Facet kłamał. Każdy idiota by to dostrzegł. Dlaczego to właśnie ja miałbym zajmować się smarkaczem? Przecież jeszcze niedawno gość oferował ponoć to samo komu innemu, twórcy Karty? Pomijając już śmiesznie małe prawdopodobieństwo, że tamten odrzucił podobną propozycję. Nie, z pewnością byłem pierwszą osobą, która usłyszała o tej dodatkowej usłudze. Tylko dlaczego ja? – Interesujące – powiedziałem po chwili milczenia. – Zatem gdybym na ten tydzień powierzył małego opiekunce, nie otrzymam tej pańskiej astronomicznej kwoty? – Nie. Zależy mi na tym, aby był to pan, nikt inny. – Dlaczego? – Tego nie mogę powiedzieć. Targował się. Kłamał. Ukrywał przede mną fakty. Nie spotkałem się jeszcze z wieloma osobami, które miałyby śmiałość do podobnego zachowania w mojej obecności. Tajemnicą poliszynela była moja umiejętność zabrania ze sobą do przyszłości osoby towarzyszącej – oczywiste było też, że takiej osoby nie musiałem wcale z przyszłości sprowadzić z powrotem. Nikt nie miał ochoty, narażając się mi, załapać się przypadkiem na podróż w jedną stronę. A ten zamaskowany typek pozwalał sobie na naprawdę dużo, najwyraźniej sądząc, że jego pieniądze to dla mnie wystarczający argument, by zostawić go w teraźniejszości. I właściwie miał rację. Jednak nie było to tylko to. Zaintrygował mnie. Po raz pierwszy od lat coś przyciągnęło moją uwagę. Tu szło o coś więcej niż zazwyczaj, znacznie więcej. A mój klient chciał stłumić wszelkie pytania pieniędzmi i zamiast wyjaśnień, dyktował dziwne warunki. Przestałem się dziwić, że włożył maskę. – Niech będzie – powiedziałem, obiecując sobie, że rozgryzę wszystkie tajemnice pana zamaskowanego. A żeby to zrobić, musiałem znaleźć się w ich centrum. – Zlecenie przyjęte. Cała rzecz przedstawia się naprawdę prosto. Najpierw wykonuję skok w przyszłość, z niemal całkowitą dowolnością przenosząc się w czasie i przestrzeni. Potem odnajduję obiekt zlecenia, konkretną osobę, i wbrew jej woli sprowadzam ją do mojej teraźniejszości. Na końcu następuje prosta wymiana ofiary za forsę klienta. Jak by na to nie patrzeć, jest to przestępstwo zwane porwaniem – jednak policja i wszelkie służby specjalne mogą tylko zgrzytać zębami ze złości. W końcu to, za co tak bardzo chcieliby mnie przyskrzynić, jeszcze nie nastąpiło. Pilnie obserwują zatem moje działania na tym planie czasowym, tylko czekając, aż popełnię choćby najdrobniejsze wykroczenie, za które będą mogli wlepić mi absurdalnie Genialne dziecko wyolbrzymioną karę. Nic z tego. Pilnuję się wręcz doskonale i jestem przykładnym obywatelem. Pozwoliłem prowadzić się informacjom zapisanym na Karcie. Odczyt był wyraźny, a podróż odbywała się płynnie i bez komplikacji. I chociaż sam potrafiłem wykonywać Karty równie sprawne już od wielu lat, musiałem oddać sprawiedliwość twórcy tej. Może należał do konkurencji, jednak w swojej dziedzinie musiał być profesjonalistą. Najwyraźniej – porzućmy fałszywą skromność – mój klient zatrudniał najlepszych. Niewielu potrafiło wykonywać skoki w przyszłość, a tylko ułamek tych uzdolnionych mógł sobie pozwolić na zabranie stamtąd czegoś więcej niż bagaż własny. Do tej nielicznej grupy należałem też ja, będąc jednym z pierwszych, którzy rozszerzyli swą działalność poza tak zwane Obserwacje. Lądowanie wymagało największego skupienia, ale po latach wprawy panowałem nad swoimi skokami wręcz perfekcyjnie. Upewniłem się, że dane z Karty nie prowadzą mnie na dno oceanu albo w sam środek kamiennego muru, co ze strony jej autora byłoby najprostszym sposobem na pozbycie się konkurencji. Ustabilizowałem swoją obecność w nowym teraz i otworzyłem oczy. Nie spodziewałem się odkryć, że mały Johnny Chance jest przyszłym członkiem rodziny królewskiej, ale i tak srogo się zawiodłem, zobaczywszy najzwyczajniejszy dom jednorodzinny. Stałem przed drzwiami frontowymi. Rozejrzałem się wokół, podziwiając bardzo zadbany, choć skromny domowy ogródek. Ewa byłaby zachwycona. Przeniosłem wzrok poza ogrodzenie, ale nie ujrzałem niczego wykraczającego poza standard – niezbyt ruchliwa ulica, podobne domki sąsiadów i jeden siedzący w kucki pod domem naprzeciwko pijaczyna, który chyba nie zauważył mojej nagłej materializacji znikąd. Podejrzewałem, że spał, choć nie mogłem być tego pewien, bo krył go cień budynku. Krótką chwilę zajęło mi przygotowanie się do odegrania roli. Nie bez powodu ubrałem się tak elegancko. To znaczy – elegancko jak na moje standardy. Nie lubię robić z siebie totalnego idioty, więc laskę, monokl i sztuczny wąsik zostawiłem w domu. Przybrałem poważny wyraz twarzy, upewniłem się, że mam w kieszeni spreparowaną odznakę i stanowczo zapukałem w drzwi. Miałem kilka standardowych schematów postępowania. Ten dotyczył nieletnich. Rodzic lub opiekun otwiera drzwi poważnie wyglądającemu nieznajomemu i oto dowiaduje się, że gość pochodzi z przyszłości, w której wreszcie udało się poskromić także podróże wstecz. Co gorsza, dżentelmen ten dysponuje oznaką bliżej nieznanych jeszcze w tym planie czasowym służb specjalnych i twierdzi, że potomek szanownych państwa narobi niemałego zamieszania w przyszłości. Konieczne jest pozytywne oddziaływanie wyszkolonego psychologa z przyszłości, bla, bla, bla, rokowania i uwarunkowania, bla, bla, bla, pierwsza wizyta w celach zapoznawczych, gadka szmatka. A gdy tylko rzekomy pan z przyszłości zbliży się do dziecka… pyk! Znika wraz z nim w przeszłości na oczach rodziców. Podłe? Być może. Kiedyś zwykłem mieć opory natury moralnej, ale w miarę jak na liście zamówień gry konsolowe, osiągnięcia medycyny i ułatwiające życie sprzęty z przyszłości wypierane były coraz częściej przez ludzi w określonym wieku, o konkretnym kolorze włosów i odpowiedniej grupie krwi – poddałem się potrzebom rynku. Z otchłani czasu sprowadzałem więc klientom pasujących do wszystkich 53 opowiadania upodobań partnerów, nieco już podrosłe dzieci dla par, które brzydziły się zmienianiem pieluch, a także zapewniające idealne alibi sobowtóry dla przestępców. Wszystko to z dala od karzącej ręki sprawiedliwości. W takiej działalności sumienie mogło mi tylko przeszkadzać. Zapukałem ponownie i ponownie nie uzyskałem odpowiedzi. Nacisnąłem klamkę, jednak drzwi były zamknięte. Zmarszczyłem brwi. Spodziewałem się, że Karta sprowadzi mnie do dzieciaka, ale wyglądało na to, że nikogo nie było w domu. Mógłbym poczekać, ale jaką miałem gwarancję, że Chance`owie nie wybrali się na wycieczkę zagraniczną? Zakląłem pod nosem. Nie miałem pojęcia, kim jest mój klient ani jak się z nim skontaktować. On sam stawić się miał u mnie dobrowolnie dopiero za tydzień. Jeżeli zamiast dać mu małego, przywitam go gadką, jak to nikogo nie było w domu, będę mógł najpewniej pożegnać się z zapłatą. Twórca mylącej Karty także stanowił jedną wielką niewiadomą. Usiadłem na schodkach przed drzwiami. Zamknąłem oczy, by zgodnie z rolą, którą mimo wszystko może przyjdzie mi jeszcze zagrać, wyglądać poważnie i zacząłem myśleć. Podpytać sąsiadów? Trochę ryzykowne. Mogą zacząć zadawać pytania albo wręcz panikować. A nie chciałbym podpaść policji z tego czasu. Kto wie, jak sprawnie działają – już w mojej teraźniejszości trwają prace nad narkotykiem uniemożliwiającym skoki uzdolnionym w tym kierunku przestępcom. Byłoby źle, gdybym… – Kim pan jest? – usłyszałem dziecięcy głos. Uniosłem głowę i spojrzałem prosto w oczy jakiegoś dzieciaka. Oczy, które sprawiały wrażenie znajomych, choć oczywiście było to tylko wrażenie, bo bachora widziałem pierwszy raz w życiu. Mógł mieć jakieś sześć − siedem lat, a w ręku trzymał foliową siatkę z czymś, co przypominało tabliczkę czekolady i paczki chipsów. Wracał ze sklepu? Wygląda na to, że na ulicach tego czasu jest wystarczająco bezpiecznie, aby puszczać takich maluchów na samotne spacery. Może miałem rację, unikając kontaktów z najwyraźniej kompetentnymi stróżami prawa. Zaraz. – Mieszkasz tutaj? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. Być może miałem farta. – Ano – odparł młody, przekrzywiając głowę w lewo i spojrzał na mnie krzywo. – A pan kto? Wygląda na to, że stara zasada „nie rozmawiaj z nieznajomymi” zanikła w mroku dziejów. Ale dla mnie to lepiej. – Twoich rodziców chyba nie ma w domu. – Zauważyłem, wskazując drzwi za sobą. – Mam klucz – odparł domniemany Johnny Chance. – Pan to kto? Uparty jest. – Tom Anderson – przedstawiłem się zgodnie z kłamliwą odznaką w kieszeni i wyciągnąłem rękę na przywitanie. – A ty jak się nazywasz? Chłopiec puścił reklamówkę, którą trzymał w prawej dłoni i podał mi rękę. – Johnny Chance jestem. W tej samej chwili zniknęliśmy obaj. Przed domem Chance`ów została tylko siatka smakołyków. Powroty są znacznie prostsze. Właściwe czasy ściągają człowieka z powrotem praktycznie samoistnie, działając skuteczniej niż najlepsza Karta. Zacisnąłem dłoń na ręce por- 54 wanego siedmiolatka, ciągnąc go ze sobą do czasów sprzed jego narodzin. W końcu wylądowaliśmy u mnie w domu, to jest w punkcie, z którego wyruszyłem. Na tym planie czasowym minęło tylko kilka sekund. Zakończyłem skok pięknym telemarkiem, jak zwykłem określać wcale niełatwą do zachowania w takich chwilach idealną pozycję stojącą. Młody nie miał tyle szczęścia, czy raczej doświadczenia. Zresztą wziąłem go z zaskoczenia, nic więc dziwnego, że rozłożył się jak długi na podłodze. – Bez urazy, mały – powiedziałem i rozpostarłem ręce. – Witaj osiem lat temu. Młody Chance usiadł i rozejrzał się wyraźnie skonfundowany. W końcu stwierdził, że poza nagłą zmianą otoczenia nie widzi niczego ciekawego – i miał rację, w końcu byłem przykładnym obywatelem, żyłem więc całkowicie przeciętnie. Spojrzał na mnie z wyrzutem oraz mieszaniną zdziwienia i lęku, po czym otworzył usta... Już uprzednio pozamykałem szczelnie wszystkie okna, a teraz gotów byłem w każdej chwili zatkać sobie uszy. Właśnie dlatego nie znoszę porywać dzieciaków. Im obiekt młodszy, tym łatwiej wywołać u niego panikę i tym trudniej wytłumaczyć mu jego obecną sytuację. – Czekolada się rozpuści – stwierdziła nadzwyczaj spokojnie moja ofiara. Z przykrością przyznaję, że przez krótką chwilę musiałem wyglądać naprawdę głupio. Na tyle głupio, żeby siedmiolatek uznał za konieczne wytłumaczenie mi najbardziej oczywistej, jego zdaniem, rzeczy pod słońcem. – Miałem w siatce czekoladę – wyjaśnił. – A teraz rozpuści się na słońcu. Ściśle rzecz ujmując: nie teraz, lecz za osiem lat z hakiem. Dzieciak miał najwyraźniej mocne nerwy, ale niewielką świadomość okoliczności. – Jesteś pewien, że tylko tyle masz mi do powiedzenia? – zapytałem. – Wisisz mi czekoladę – upierał się. – I dwie paczki Gorremów. – Czego? – Chipsów Gorremów. Założyłem ręce. – Przykro mi, ale w tych czasach ich nie uświadczysz. Zamrugał. – Nie co? – Nie uświadczysz – powtórzyłem. – Innymi słowy, Gerremy jeszcze nie— – Gorremy – wtrącił się. – Nie istnieją. Chance założył ręce. – W takim razie przynieś je z przyszłości – zażądał. Tak właśnie: zażądał. Porwałem siedmiolatka, a on mi rozkazuje. Niech no się kumple po fachu dowiedzą. No dobra, nie mam żadnych kumpli po fachu. W takim razie niech no się Ewa dowie! A właśnie, gdzie ona się podziewa? – Słuchaj, kurduplu. – Poczucie humoru miałem, ale miałem też swoją dumę i stosunkowo niewielką cierpliwość. – Widzę, że wiesz z grubsza, co jest grane. Nie sądzisz, że powinieneś być nieco grzeczniejszy, co? Ten dzieciak miał przed sobą krótki żywot. Rozpoznałem to po sposobie, w jaki wystawił język, spoglądając prosto w twarz człowiekowi, który porwał go z jego czasu. Złapałem go za kołnierzyk koszulki z jakimś kreskówkowym idolem i uniosłem w górę. Wojciech Klimkowicz opowiadania – Zaproponowano mi sporą kasę za sprowadzenie cię – syknąłem, zanim jeszcze zaczął się wyrywać. – I to jedyne, co powstrzymuje mnie od sprania ci tyłka. Ale nadepnij mi na odcisk, a będę musiał zaświadczyć, że trochę się poobijałeś w tunelu czasowym. Kapewu? W tej chwili piętro niżej rozległ się sygnał domofonu. Nie próbując być delikatnym, rzuciłem smarkacza na kanapę i ruszyłem w stronę drzwi. – Siedź tutaj – rozkazałem jeszcze. – Bóg mi świadkiem, że nie zasłużyłeś, ale właśnie przyszedł ktoś, kto może trochę ci ulży. Z Ewą współpracuję, od kiedy tylko pamiętam. Gdy zaczynałem, często myślałem, że jej wkład jest jedyną pozytywną stroną całego tego nieludzkiego interesu. Teraz, pozbywszy się wątpliwości natury etycznej, uczciwie przyznaję, że plusem są także ogromne wpływy. Ewa wciąż pozostaje jednak niezastąpiona, bo chociaż mój biznes prosperowałby spokojnie także bez jej udziału, nie byłby w połowie tak popularny i bezpieczny. – No więc? – rzuciła, wchodząc bez czekania na zaproszenie, którego nigdy nie potrzebowała. Sprawiała wrażenie podekscytowanej. – Co to za niezwykłe zlecenie? Poinformowałem ją o nowym zadaniu, ale o szczegółach wolałem porozmawiać już bez pośrednictwa telefonu. – Siedzi na kanapie – odpowiedziałem, zamykając drzwi. – Na razie jest tylko niezwykle upierdliwy. A sprowadziłem go dosłownie kilka minut temu. Zamknąwszy drzwi, zerknąłem jeszcze przez Judasza. Nie sądziłem, że ktoś może mnie szpiegować – ktoś poza glinami, jak zwykle cierpliwie czekającymi, aż powinie mi się noga – ale klient był podejrzany i najwyraźniej bardzo wpływowy. Na takich należało uważać. – Spokojny jesteś. – Ewa usiadła na kanapie obok małego Chance`a. – Nie boisz się? – Nic mi nie zrobicie, bo chcecie forsy, nie? – odparł, wzruszając ramionami. Niejedna dorosła ofiara robiła już niezły cyrk. Ten siedmiolatek istotnie był wyjątkowy. Nie wiedział chyba jednak, że bycie takim mądralą to najpewniejszy sposób na zyskanie sobie wrogów wśród dorosłych. Ale Ewa dysponowała prawdziwie anielską cierpliwością. – A czy wiesz, gdzie jesteś? – spytała. – Wiem, kiedy jestem. Ewa spojrzała na mnie znad okularów. – Powiedziałeś mu? – Nie musiałem – zaprzeczyłem. – Najwyraźniej w przyszłości ostrzegają dzieciaki przed takimi jak my. Pewnie robią pogadanki w przedszkolach, czy ja wiem. W każdym razie niewiele to daje, bo capnięcie go było śmiesznie łatwe. Głupio ci teraz, co? Dzieciak znów pokazał mi język. Były widocznie pewne gesty, których znaczenie nie zmieniało się przez wieki. – A więc nie jest ci przykro, że wyrwaliśmy cię z twojego czasu? – spytała Ewa, taktownie używając liczby mnogiej. Nie żeby robiło mi to różnicę. – Nie tęsknisz za rodzicami, znajomymi? Dzieciak spojrzał na mnie uważnie, potem przyjrzał się Ewie i uśmiechnął się. – Będziecie mieć się z pyszna, gdy was znajdzie mój tata – rzekł. Oczywiście blefował. Zapuszczałem się już w znacznie dalszą przyszłość, ale nawet za pięćdziesiąt lat sposób na skoki w przeszłość pozostanie zagadką. A nawet gdyby jego Genialne dziecko tatko jakimś cudem to potrafił, skąd miałby wiedzieć, w jakim czasie i miejscu szukać irytującego synka? Zmarszczyłem brwi, gdy przez krótką chwilę wyobraziłem sobie, jak państwo Chance`owie wracają do domu i zastają jedynie siatkę smakołyków, których ich syn nigdy już nie zje. Nie, nie. To mnie nie obchodzi. Otrząsną się jakoś i będą żyć dalej. Ja tu robię interes życia. – Co myślisz? – Ewa zwróciła się do mnie. – Wygląda na to, że tym razem nie jestem do niczego potrzebna. To na tym miała polegać ta „niezwykłość” sprawy? Pokręciłem głową. – Klient zażądał, żebym osobiście zajął się smarkaczem przez tydzień – rzekłem prosto z mostu. – Co? – Mały poderwał się. – Tydzień z tobą? Nie ma mowy! – To nie było pytanie, nie mówię do ciebie i siedź cicho – odwarknąłem. Ewa nie wyglądała na zaskoczoną. Na jej twarzy malowała się raczej wątpliwość. – Tydzień...? To dziwny kaprys. Wzruszyłem ramionami. – Cały ten klient jest dziwny. I podejrzany. – Ale bogaty też, tak? Dziewczyna mnie zna. – Właśnie. To co, zajmiesz się smarkiem? – Że ja? – spytała. – Mogę się szarpnąć i dać ci premię. – Wystarczyłaby wspólna kolacja. Ewa często i wprost dawała do zrozumienia, że chętnie przeszłaby ponad relację czysto partnerską, co jednak nie było mi na rękę. Żeby nie było nieporozumień – jej aparycja jest bez zarzutu, zawsze można na niej polegać i znamy się lepiej niż niejedno małżeństwo. Ale uczucia w tym fachu, podobnie jak sumienie, to kula u nogi. Któregoś dnia mógłbym dostać zlecenie porwania przyszłej Ewy albo narazić ją na niebezpieczeństwo, gdyby policja lub konkurencja postanowiły w końcu wyeliminować mnie na dobre. A gdyby to wszystko nie wystarczyło – już w przyszłym roku spacerować będzie ulicą wtulona w ramię innego mężczyzny. Nie widziałem, kim był – czy raczej będzie – ale nie miał ani moich czarnych włosów, ani gustu do ciuchów. Innymi słowy, choćbyśmy próbowali, nic z tego nie będzie. Nie mówiłem jej o tym nigdy – czasami lepiej nie znać przyszłości. No, ale nikt nie mówił, że w tym fachu będzie łatwo. – Żadnej kolacji – uciąłem zatem. Ewa nadęła policzki jak obrażone dziecko. – Dlaczego to ja miałabym się nim zajmować? – spytała. – Jakby ci to wytłumaczyć… – mruknąłem. – No, sama wiesz, jaki ja jestem… A ty jesteś kobietą, więc... – Och, teraz to jestem kobietą, tak? – oburzyła się święcie. – Jak trzeba się dzieckiem zająć, to nagle zauważasz, że jestem kobietą?! Takie prawo natury, że do opieki nad potomstwem w przeważającej większości przypadków lepiej nadaje się pierwiastek żeński. Argument wydał mi się zatem logiczny. Do zapamiętania – w dyskusji z kobietą argument logiczny to argument najgorszy. – Nie strzelaj focha, Ewuś. – Próbowałem ją uspokoić. – Nie o to mi chodziło. Naprawdę potrafiłabyś wyobrazić sobie mnie, ze wszystkich osób akurat mnie, zajmującego się siedmioletnim dzieciakiem? Znam go kilka minut, a już parę razy miałem ochotę, że użyję eufemizmu, skrzywdzić. 55 opowiadania Nie wydawała się przekonana, choć tym razem racja była w całości po mojej stronie. Cierpliwość to podstawa w relacjach z drobiazgami, a ja nie miałem jej za grosz. – Zresztą młody wolałby trzymać się ode mnie z daleka, tak czy nie? – To był decydujący cios. – Wcale nie – zaprzeczył dzieciak, szczerząc ząbki. – Też zasługujesz na pełen frajdy tydzień. Decydujący cios uderzył we mnie rykoszetem. Zmierzyłem smarkacza lodowatym wzrokiem. – Nie za mały jesteś na wredny sarkazm? – Podobno jestem genialnym dzieckiem. Zresztą nie mogę dać ci spokoju, dopóki nie spłacisz długu. Ewa spojrzała na mnie uważnie. – Długu? – powtórzyła. – Wiszę mu dwie paczki chipsów – mruknąłem. – Podobno. – Żadne podobno – zaprotestował mały. – I czekoladę też, nie zapominaj o czekoladzie. Założyłem ręce i zastanowiłem się. – A więc jeżeli to Ewa weźmie cię pod swe opiekuńcze skrzydła instynktu macierzyńskiego… – zacząłem. – Też coś – żachnęła się Ewa. – …to poskarżysz się na mnie klientowi, coby mi za ciebie nie uiścił, tak? Młodzik zamrugał. Genialny czy nie, było parę słów, których nie rozumiał. – Żeby mi nie zapłacił – wyjaśniłem. – Acha. No tak, dokładnie tak zrobię. – Skinął głową. – Więc musisz ze mną wytrzymać tydzień. Przez chwilę milczałem, po czym chwyciłem Ewę za ramię i wziąłem na stronę. – Wolisz to zrobić teraz czy przed wizytą klienta? – spytałem szeptem. – Tak czy siak, poskromimy skarżypytę. Istniały przypadki, w których moje ofiary nie powinny wiedzieć, skąd pochodzą. Przede wszystkim byłoby źle, gdyby zechciało im się zeznawać przeciwko mnie w, na szczęście bardzo ewentualnej obecnie, sprawie sądowej. Ale to nie wszystko. Pary, które adoptują nieco starsze dzieci z przyszłości, zazwyczaj wolą być dla nich jedynymi rodzicami. Pierwsze połówki i sprowadzane przeze mnie połówki drugie nie dogadują się najlepiej ze względu na dzielącą ich barierę dziesiątek lat. Zdecydowana większość moich klientów woli, żeby obiekt zlecenia nie pamiętał zbyt wiele. Zamawiają osoby z precyzyjnie usuniętymi wspomnieniami, jakbym był jakimś hipnotyzerem albo po prostu magikiem. Oczywiście nie byłem w stanie sprostać podobnie absurdalnym zachciankom. A Ewa była. Tym właśnie się zajmowała – usuwała konkretne informacje z umysłów klientów. W ten sposób moje ofiary zapominały, że urodzą się dopiero za dziesięć lat, że moja klientela to wcale nie ich rodzina, a nowego partnera życiowego poznali kosztem szczęśliwego, acz brutalnie przeze mnie zerwanego związku, jaki tworzyli z kim innym w przyszłości. Można powiedzieć, że działalność Ewy była okrutna – ale koiła też ból po stracie dotychczasowego życia. Dlatego też wszyscy zgadzali się na to dobrowolnie, co według mojej współpracowniczki było warunkiem koniecznym, aby wszystko potoczyło się, jak trzeba. Było to także rozwiązanie problemu irytującego małego szantażysty. Ewa usuwa z pamięci smarkacza wspomnienia o tygodniu spędzonym w jej domu, po czym wmawiamy mu, że spędził czas pod moją troskliwą opieką. Mózg pozbawiony wspomnień chwyta się wszystkiego, byle tylko zapełnić 56 niepokojącą pustkę. Klienci łykają podobne blefy z łatwością, a ich umysł tworzy szybko zbiór fałszywych wspomnień, często z całego życia. Voilà! Mamy młodego Chance`a, który zaświadczy, że miałem nad nim pieczę przez siedem dni. Plan był świetny. Nie zdaniem Ewy. – Słuchaj, nie będę się nim zajmować – powiedziała mi prosto w oczy. – Klient z pewnością wie, że realizujesz zamówienia z kasowaniem pamięci. Założę się, że on lub jego człowiek ma na ciebie oko. Nie masz innego wyjścia, dzieciak jest twój na ten tydzień. Skrzywiłem się. – Ale ja nie mam zielonego pojęcia o opiece nad takimi smarkaczami. – Ma siedem lat. To już nie raczkujące niemowlę. Dasz sobie radę. Przygarbiłem się nieco. – Ale będziesz wpadać? – zapytałem. Chyba ją rozbawiłem. – Będę, tatusiu – obiecała, zakrywając dłonią uśmiech. Przysiadłem do biurka, na którym panowało wszystko, tylko nie porządek i uniosłem pokrywę laptopa. W swej naiwności sądziłem bowiem, że dam radę przetrwać ten tydzień bez zmiany stylu życia. – Pooglądaj sobie kreskówki. – Rzuciłem małemu pilota wygrzebanego gdzieś spod sterty papierów. Nawet nie spróbował go złapać. Spojrzał na mnie tak, jak patrzy się na kogoś, komu brakuje rozumu. – Kreskówki? – powtórzył, a jego ton spodobał mi się jeszcze mniej niż jego spojrzenie. – Zapominasz, że jestem genialnym dzieckiem. Z naciskiem na „genialnym”. – Błąd. – Wycelowałem w niego palcem wskazującym. – Z naciskiem na „dzieckiem”. Żadna ze mnie przedszkolanka, ale jestem prawie pewien, że zadaniem dzieci jest oglądanie kreskówek. I sępienie o słodycze. To drugie masz już opanowane, więc teraz zajmij się telewizją. – Przerzuciłem się na książki w wieku czterech lat – zaoponował. – Chrzanisz. – Naprawdę. – No, trudno. Pozwalam ci na małą regresję. – Nie mów, że nie masz w domu żadnych książek. Założyłem ręce. – Oczywiście, że mam – powiedziałem. – Ale nie z działu na dobranoc. Tupnął nogą w ironicznie dziecinnym geście. – Nie muszą być dla dzieci! Może się zdziwisz, ale gustuję w kryminałach. – A ja gustuję w świętym spokoju – mruknąłem, wstając. – Niech będzie, coś ci znajdę. Przez kwadrans czekałem, aż młody Chance da za wygraną. Moja ulubiona powieść, „Wehikuł czasu” Wellsa – tak, ja również zawsze delektuję się tą ironią – nie należała do najprostszych lektur. Po piętnastu minutach odpuściłem sobie czekanie na porażkę smarkacza i wróciłem do swoich zajęć. Jako przykładny obywatel, nie mogłem wpisywać „porywacz” w rubryczce „praca”. Tak się składa, że dla niewtajemniczonych byłem ci ja jeno prostym korektorem w niewielkim wydawnictwie. Stawiałem więc przecinki i poprawiałem zapis Wojciech Klimkowicz opowiadania dialogów, dopóki kwadrans później pewien siedmiolatek nie przypomniał sobie o moim istnieniu. – Hej, masz coś słodkiego? – odezwał się. Nie odpowiedziałem, sądząc, że da mi spokój. Że da mi spokój, rozumiecie? Czy ktoś jeszcze wątpi, że nie znałem się na dzieciach? – Czego, do ciężkiej choroby?! – warknąłem po pięciu minutach. – Pytam, czy masz coś dobrego. Wiesz, do jedzenia. Pamiętasz, że wisisz... – Czekoladę i Grupsy. Tak. – Gorremy. – Mniejsza o to. Raczej nie liczyłbym na nic, ale jeśli ukoi to twój mały, nadpobudliwy móżdżek, możesz zerknąć do lodówki. Podreptał trochę po domu, a gdy znalazł w końcu kuchnię, usłyszałem, jak wpada w łapy przynajmniej pięciu brutalnych zabójców. Tak to przynajmniej brzmiało, ale gdy pognałem za nim, by ocenić, ile potrąci mi mój klient za uszkodzenia na obiekcie, okazało się, że wszystko było w najlepszym porządku. – Czego się drzesz jak zarzynane prosię? Dzieciak stał przed wejściem do kuchni i wykrzywiał twarz w dziwny sposób. Powoli uniósł prawą rękę i wskazał przed siebie. Podążyłem wzrokiem za jego palcem, ale we wnętrzu kuchni nie dostrzegłem niczego odbiegającego od normy. Wzruszyłem ramionami. – No więc, o co chodzi? – zapytałem. – Jak to, o co?! – wykrzyknął. – Przecież tu panuje absolutny chaos! Gdzie ta lodówka, o której mówiłeś? Ach, o to mu chodziło. Może faktycznie nie byłem przesadnym czyścioszkiem, ale nie sądziłem, że to wystarczający powód, by odgrywać melodramat i operę w jednym. – Bardzo proste – powiedziałem, wchodząc do kuchni. – Odsuwasz te trzy wory śmieci i… voilà! Zademonstrowałem, ale nie zrobiło to na nim wrażenia. To znaczy, pozytywnego na pewno nie. – Przecież to niehumanitarne warunki! – Z oburzenia zaczął machać rękami. – Ile dni zalegają te naczynia? – Naczynia? – Zamyśliłem się. – To chyba raczej kwestia tygodni. Niech pomyślę... – Nie myśl. – Dzieciak zakasałby pewnie rękawy, gdyby były dość długie. – Tu trzeba działań. – Że co proszę? – Mówię, że sytuacja wymaga natychmiastowej interwencji. Jak ty w ogóle szykujesz sobie jedzenie? – Co jak co, ale fast foody na pewno przetrwały do twoich czasów. – Nie mówisz serio. – Jak najbardziej serio. – Sytuacja jest krytyczna, co? Każdy ma taką granicę, gdzie kończy się poczucie humoru, a zaczyna irytacja. Nieco dalej mogą pojawić się skłonności do agresji. U mnie występują one już na terenie irytacji. Nauczony doświadczeniem uniosłem kurdupla w górę za koszulkę. – W krytycznym to ty zaraz będziesz stanie, jak nie przestaniesz się mądrzyć – warknąłem. – Nie myśl sobie, że będziemy sobie tutaj miło koegzystować przez siedem dni. Żadnej symbiozy, pasożycie mały, jasne? Tydzień mija i żegnasz się ze mną chłodno, a do tego czasu starasz się nie rzucać w oczy. Zrozumiano? Genialne dziecko Brutalnie upuściłem go na podłogę. Udając, że nie widzę łez bezsilnej złości w jego oczach, odwróciłem się i odszedłem. Grafomańskie teksty nie osiągną poziomu drukowalności same z siebie. Zamknięty w pokoiku, który na wyrost nazywałem gabinetem, choć nadawał się do pracy równie dobrze jak każdy inny, spędziłem jakieś pół godziny. Zatopiłem się w świecie idiotycznych błędów gramatycznych i nadużyć niepraktycznych, ale mądrze brzmiących wyrazów, skąd wyrwał mnie dopiero dźwięk domofonu. Przypomniałem sobie o dzieciaku, ale świadomość, że wróciła Ewa, nie pozwoliła bachorowi popsuć mi humoru. Udało się to dopiero Evansowi, bowiem to jego wziąłem za moją współpracowniczkę. Nieprzyjemnemu zawodowi towarzyszyło pewne zdziwienie – jako że żywił do mnie szczególną niechęć, bardzo często zastępował swoich obserwujących mój każdy krok podwładnych, jednak nigdy jeszcze nie zdobył się na otwartą konfrontację. Czyżby stracił w końcu cierpliwość i miał zamiar przypisać mi jakąś nierozwiązaną kradzież? – Pan Adam Wells? – spytał, udając, że mnie nie zna, choć obaj wiedzieliśmy, że jest inaczej. – Zgadza się. A pan to kto? – Zagrałem w jego grę. Machnął mi odznaką przed twarzą. – Inspektor Evans z policji. – W czym mogę pomóc? – Żyje pan sam, prawda? Zmrużyłem oczy. Dzieciak? – Owszem – potwierdziłem. – Doszły nas niepokojące doniesienia na pana temat. Pod pana dachem pojawił się podobno sześcio-, może siedmioletni chłopiec o niewiadomym pochodzeniu. Co gorsza świadkowie twierdzą, że wykorzystuje go pan do niewolniczej pracy. Doniesienia, świadkowie – akurat. Żaden z moich szanownych sąsiadów nigdy nie złożyłby na mnie skargi. Są wystarczająco zadowoleni z czasów, w których żyją. Sam zajrzałeś mi lornetką przez okno, naruszając moje obywatelskie prawo do prywatności, a teraz chcesz się dowiedzieć czegoś o smarkaczu, którego zobaczyłeś. Wymyślenie dobrego wykrętu nie było trudne. – Proszę ode mnie pogratulować świadkom wścibstwa – rzekłem chłodno. – Faktycznie, na prośbę wnuczki bratowej mojej babci ze strony ojca podjąłem się opieki nad jej smar… To znaczy, nad jej szkrabem. Na tydzień. – Więc to prawnuk brata pana babci? – zapytał. – Prawnuk bratowej mojej babci – poprawiłem, nie dając się zagiąć. – Po mieczu. – Doprawdy... – No właśnie. Więc jeżeli to już wszystko... Zacząłem zamykać drzwi, ale Evans mnie powstrzymał. – A co z tą niewolniczą pracą? – zapytał. – Pardon? – Podobno chłopiec jest wykorzystywany. Jako inspektor policji nie mogę tego zignorować. – To pomówienia – prychnąłem, mimochodem wychwytując dochodzący z wnętrza domu dźwięk jakby płynącej wody. – Mały ma u mnie jak w siódmym niebie. Dwa kanały wyłącznie z kreskówkami. Twarz mojego ulubionego gliny jak zwykle nie wyrażała nic. – Można? – zapytał, bez pardonu wchodząc do środka. 57 opowiadania 58 Wojciech Klimkowicz opowiadania To był pierwszy raz, gdy ośmielił się wejść nieproszony do mojego domu. Pierwszy raz, gdy ktokolwiek znający moją sławę ośmielił się wejść nieproszony do mojego domu. – Chwileczkę, dokąd to? – zaprotestowałem, gdy skierował się w stronę kuchni. To stamtąd dochodził nieprzerwanie odgłos płynącej wody. Nie obawiałem się, że wyjdzie na jaw moja tajemnica poliszynela. W domu nie miałem niczego, co wskazywałoby na mój prawdziwy fach, a zeznania siedmiolatka nawet bez pomocy adwokata mógłbym zaprezentować jako fantastyczne wymysły dziecięcej wyobraźni. Problem w tym, że jeśli zabiorą bachora albo pójdzie z Evansem dobrowolnie, będę mógł pożegnać się z astronomicznym wynagrodzeniem. – Muszę się upewnić. – Evans był niewzruszony, chyba zresztą od urodzenia. – Mój informator twierdzi, że widział chłopca wynoszącego śmieci. W workach większych od niego. Dwa plus dwa równa się cztery. Szybko skojarzyłem, co widział inspektor. A teraz ta woda… Ale to chyba niemożliwe, nie? Okazało się, że było jednak możliwe. Dzieciak stał na taborecie w kuchni, ubrany w brudny i za duży fartuszek, którego pochodzenia w moim domu mogłem się tylko domyślać i najzwyczajniej w świecie zmywał całą tę stertę naczyń. Nawiasem mówiąc, chlapał na całą kuchnię. Tony śmieci zniknęły, najwyraźniej wyniesione przez niego przed dom, choć zapewne musiał to być tytaniczny wysiłek dla takiego kurdupelka. – I co pan na to powie? – Gdyby pozwalała mu na to fizjonomia, Evans zapewne uśmiechnąłby się ironicznie. – Każe pan temu biednemu dziecku sprzątać pański zaniedbany dom? Zabiję gnoja. Zebrało mu się na porządki. Kto normalny zmywa naczynia własnemu porywaczowi? – Nie, nie – zaprzeczyłem szybko. – Po prostu… Jak by to panu powiedzieć... Dzieciak przerwał lanie wody. – To lekcja schludności. – Odwrócił się do nas. – A pan to kto? – Inspektor Evans. – Tym razem nawet nie sięgnął po odznakę. – Z policji. Widząc, co tu się dzieje, nie sądzę, by był pan najlepszym nauczycielem w tej materii, panie Wells. – A jak się dobrze spiszę, pójdziemy do sklepu po moją ulubioną czekoladę! – Chłopak potrafił zwęszyć okazję. Pewnie powinienem się cieszyć, że nie próbuje mnie wydać. Albo zastanawiać, dlaczego nie próbuje. – I jesteście spokrewnieni, tak? – Evans drążył temat. Stojąc za jego plecami, szeroko rozłożyłem ręce. – Dalecy z nas krewni. – Genialne dziecko zrozumiało sygnał. – Ale owszem. Te czarne włosy to typowo Wellsowskie geny. Inspektor spojrzał na mnie podejrzliwie. Byłem niemal pewien, że nie wierzy w ani jedno słowo, ale nie mógł w żaden sposób zanegować naszego rzekomego pokrewieństwa. Prychnął więc tylko, założył ręce, rozejrzał się po kuchni, odchrząknął i stwierdził, że jego skromnym zdaniem, dzieciak już „dobrze się spisał”, więc to ja powinienem wykonać resztę roboty i kupić mu tę czekoladę. – Ma szanowny pan inspektor rację. – Zdobyłem się na jeden z najbardziej fałszywych uśmiechów w moim życiu. – Czym prędzej udajemy się na zakupy. Mały Chance dreptał tuż przy mnie, rozglądając się wkoło. – Muszę ci coś powiedzieć – odezwał się w końcu. – Umieram z ciekawości – mruknąłem znudzonym tonem. – To ci się nie spodoba. Genialne dziecko – Doprawdy. – Nie cieszysz się zaufaniem. – Idzie za nami, tak? Skinął głową. Westchnąłem. – Nie zwracaj na niego uwagi. – Wzruszyłem ramionami. – Evans musi mnie śledzić. Ma wtedy wrażenie spełnienia i wydaje mu się, że jego egzystencja ma jakiś sens. – A ma? Normalne dziecko można pewnie zamknąć, po prostu używając takich skomplikowanych słów. Ale nie genialnego Johnny`ego Chance`a. – Ja żadnego nie dostrzegam. Ale to jego egzystencja. – A twoja? – Co moja? – Egzystencja. – No, wiem, że egzystencja. Co z nią? – Jaki ma sens? Wpatrzyłem się w przestrzeń. Odwiedzając przyszłość, trzymałem się jednej zasady – omijać łukiem samego siebie. Prawda jednak była taka, że w każdej chwili mogłem sprawdzić, co wydarzy się w moim życiu, a nawet kiedy i jak dobiegnie ono końca. Tyle że ta wiedza nie pomogłaby mi w żaden sposób. Nauczony doświadczeniem mogłem z całą pewnością stwierdzić, że przyszłości nie da się zmienić. Innymi słowy, człowiek nie miał w istocie żadnego wpływu na swoje losy. – Zamknij się wreszcie – burknąłem zamiast odpowiedzi. Pytania o sens życia to nie do mnie. Moja wizyta w pobliskim markecie wystraszyła część klientów, a część zaintrygowała. W końcu nie co dzień widywali groźnego Wellsa z dzieckiem. Mały cieszył się chyba pozytywną opinią wśród żeńskiej części klienteli, ale moja obecność skutecznie powstrzymała kochane sąsiadki przed zbliżeniem się do smarkacza. Z ulgą stwierdziłem, że nie sprawiał kłopotu i bez ważenia plusów i minusów każdego rodzaju czekolady wybrał odpowiednią dla siebie. Irytujący i wredny, ale przynajmniej wiedział, czego chce. Tę część teoretycznego długu miałem zatem spłaconą. Nie, żeby miał podstawę oczekiwać, że kupię mu te jego chipsy. – Chcesz trochę? – zapytał, gdy siedział już w domu i „w drodze wyjątku”, jego słowa, oglądał coś animowanego. Ma się rozumieć, konsumował przy tym mleczną. Znów przeniosłem się z pracą do salonu. – Myślałem, że to tylko twoja czekolada – mruknąłem, poprawiając literówkę w ostatniej linijce tekstu. Pozostało odesłać z powrotem do wydawnictwa i na jakiś czas mogłem liczyć na święty spokój na tym polu. – Owszem, moja – przyznał. – I co? – Wyciągnięta ode mnie z największym trudem – dodałem. – No, aż tak trudno nie było. To chcesz czy nie? Zamknąłem pokrywę laptopa i spojrzałem na niego. – Nie wydaje ci się dziwne, że najpierw winisz mnie za stratę swojej czekolady, a teraz, gdy w końcu przekonujesz mnie podstępem do kupienia ci nowej, chcesz się ze mną podzielić? Wziął następny kawałek. – Nie, dlaczego? – spytał. Machnąłem ręką. – Nieważne. – To chcesz czy… – Nie, nie chcę. – Nie zjem całej. 59 opowiadania – Było kupić mniejszą. Naburmuszył się. – Ty też nie wydajesz nawet połowy tego, co zarobisz – mruknął. Wstałem i z godnością wyszedłem. Trochę dziwnie było mi chodzić po domu, wiedząc o jego obecności. Niby nic się nie zmieniło, niby traktowałem go jak powietrze… A jednak przechodziłem z pokoju do pokoju, jakbym nie był u siebie. W końcu zakląłem pod nosem i poszedłem do kuchni. Gdy zmyłem już wszystkie naczynia, wróciłem do salonu. Spał na kanapie, wyłączywszy telewizor. Przy swoim laptopie znalazłem pojedynczą kostkę czekolady mlecznej. – Och, do diabła – warknąłem, wkładając ją sobie do ust. Następnego dnia obudziłem się z mocnym postanowieniem, że odkryję, co takiego widzi w tym dzieciaku mój klient. No dobra, właściwie nie obudziłem się, tylko zostałem obudzony. Przez tegoż dzieciaka. Nie mogłem już doczekać się siódmego dnia. Korzystając z faktu, że dzieciak zażądał konkretnego obiadu – na kolację zjadł tabliczkę czekolady, a na śniadanie musiały wystarczyć mu płatki kukurydziane – odwiedziłem Toma. Nie wiedząc niczego o smarkaczu, uznałem za stosowne ugryźć ten problem z drugiej strony i dowiedzieć się czegoś o moim kliencie. A wszystkich nowych klientów ściągał do mnie właśnie niepozorny Tom, pracownik pobliskiej restauracji. – To nazywasz restauracją? – Dzieciak nie był zachwycony, gdy dotarliśmy na miejsce. Do McDonald`sa. – To jest restauracja – odparłem. – Nie marudź. – To fast food! – Restauracja fast food. – Chcesz mnie otruć? Trudno uwierzyć, że to siedmiolatek przekonywał mnie, dorosłego o szkodliwym wpływie starego Maka. – Słuchaj, jadam tu bardzo często... – Blech. – I jakoś wciąż żyję i mam się dobrze. Jeden zestaw z niespodzianką raka nie czyni. – Kupujesz zestawy z niespodzianką? – Miałem ciebie na myśli. Nie mów, że nie zależy ci na niespodziance. Aż tak „genialny” na pewno nie jesteś. Zamyślił się. Weszliśmy do środka i ruszyłem prosto do kasy, przy której stał Tom. Wyraźnie się zdziwił, widząc, że nie jestem sam, a do tego prowadzę ze sobą dziecko. Nie tylko on zareagował w ten sposób. Nieliczni odważni klienci, którzy wpadali tu o tej porze pomimo moich regularnych wizyt, oraz ci, którzy o tych wizytach jeszcze nie wiedzieli, zachowywali się jak ludzie w markecie wczoraj. Nieczęsto czułem na sobie tyle spojrzeń naraz. – Siemasz, Wells. – Tom należał do tej grupki osób, które mogły sobie pozwolić na względną swobodę w rozmowie ze mną. – Cóż to za junior? Junior przyglądał się właśnie wystawce z dostępnymi zabawkami. Na jego twarzy malowało się zainteresowanie. Jednak dziecko to dziecko, miałem rację. – Pośrednio w tej właśnie sprawie przychodzę – odparłem. – Przysłałeś mi jakiegoś szajbusa. Tom zamrugał zdezorientowany. – Że co? 60 – Pytam o tego gościa, którego do mnie skierowałeś. Płaci… nieźle, ale ma jakieś dziwaczne kaprysy. Na spotkaniu ze mną zjawił się w masce, rozumiesz mnie? I zmieniał głos. Czubek jakiś. Co o nim wiesz? Tom zmarszczył brwi, otworzył usta, znów je zamknął i rozłożył ręce. – Nie wiem, o kim mówisz, Wells. W tym miesiącu jeszcze nikogo do ciebie nie skierowałem. Uniosłem brwi. Dziwne, bardzo dziwne. – Nikogo? – Nikogo – powtórzył. Nie spodziewałem się wiele. Klient nie zdradzałby się przed Tomem, z którym mogłem się łatwo skontaktować. Ale to było coś więcej. Gość w ogóle nie spotkał się z Tomem. Trafił do mnie samodzielnie. Skąd wiedział, jak mnie znaleźć? Istniało tylko jedno wyjaśnienie. To był ktoś, kto mieszkał w okolicy. Ktoś, kto mnie rozpoznawał i kogo ja też mogłem rozpoznać, stąd maska i te sztuczki z głosem. Ale moi kochani sąsiedzi znali też Toma i wiedzieli, że jest moją skrzynką kontaktową. Dlaczego więc klient uderzył prosto do mnie? – Zamawiasz coś? – zagaił Tom. – Wiesz, ludzie czekają. Cóż, przemyślę to później. – Dla mnie to, co zwykle. Plus zestaw dziecięcy. – Tylko jak najmniej syfiasty – zastrzegł sobie drobiazg. – Coś wymyślimy. – Tom mrugnął do niego. – Wybrałeś już zabawkę? Genialne dziecko intensywnie wpatrywało się w wystawione pluszaki made in China. – Weź pierwszą lepszą. – Machnąłem ręką. – Co za różnica. – Cicho. – Nie cichaj mnie, gnojku. – Daj mi się skupić. Założyłem ręce i zacząłem przytupywać. – Mam skoczyć do przodu i sprawdzić, którą weźmiesz? – Wtedy wezmę inną. – To tak nie działa. – Nie obchodzi mnie, jak to działa – odparł z pełną powagą. – To moja decyzja. W końcu wybrał swojego potworka i ruszyliśmy do domu z tym, co on niechętnie nazywał jedzeniem. Z jakiegoś powodu przez całą drogę zastanawiałem się, czy wybrałby innego pluszaka, gdybym wtedy zobaczył jego obecny wybór i powiedział mu o tym. Trzeciego dnia wpadła do nas Ewa. Ujrzawszy dzieciaka kończącego „Wehikuł czasu”, przeraziła się. – Ja go nie zmuszam – zapewniłem. – To jego wybór. Podobno mu się podoba. – Podoba? – powtórzyła. – To nie kwestia gustu! – A czego? – Higieny! Na to nie znalazłem żadnej bystrej odpowiedzi. – Pardon? – spytałem. – Higieny? – Tak, higieny! – Może się nie znam na dzieciakach, ale jaki związek z higieną ma wybór lektury? – Jakiej lektury? Mówię o jego ubraniu! Spojrzałem na małego. Nie widziałem niczego złego w jego stroju. Zresztą to samo miał na sobie wczoraj i przedwczoraj. Wtedy Ewa jakoś nie... – Aha… Wojciech Klimkowicz opowiadania Ewa odepchnęła mnie i stanęła przed młodym Chance`em. – Młody człowieku – zagrzmiała. – Czy twoja mama nie uczyła cię, żeby zmieniać codziennie bieliznę? Uniósł wzrok znad książki. – Chronologicznie rzecz biorąc, nie, jeszcze nie uczyła – odparł. Prawie zachichotałem. Dokładnie tak odpowiedziałbym na jego miejscu. Ewa zauważyła moje rozbawienie i wycelowała we mnie palcem wskazującym. – To nie jest śmieszne! – Mężczyźni to brudasy, Ewi – powiedziałem. – Pogódź się z tym. – Ale to w kuchni to już była przesada – wtrącił młody. – Nikt cię nie pyta o zdanie. Ewa zacisnęła dłonie w pięści. – W tej chwili skocz i przynieś mu zapas ubrań na zmianę! Więc skoczyłem. Była to zresztą dobra okazja, aby dowiedzieć się czegoś więcej o Chance`ach. W końcu musiało być coś, co czyniło ich potomka wartym tak astronomicznej sumy, a fragmenty tajemnicy mogłem poznać właśnie tutaj, w ich domu. Ponownie wykorzystałem Kartę, tym razem jednak lądując kilka minut wcześniej. – Mam klucz. – Dzieciak z jakiegoś powodu zabrał się ze mną. – Nie próbuj uciekać – zastrzegłem, trzymając go za rękę, by w każdej chwili móc z nim wrócić do siebie. – Nie spróbuję – odparł spokojnie i otworzył drzwi. Weszliśmy do środka, a ja zamknąłem za nami drzwi na klucz, tak jak zastanę je za chwilę. Byłem jednak pewien, że choćbym tego nie zrobił i tak okazałoby się, że funkcjonują na zatrzask albo po prostu by się zacięły. Nie wszedłem do środka, gdy zjawiłem się, by porwać młodego, więc nie miały prawa otworzyć się teraz. – Nie masz czasami ochoty zrobić coś, co się nie stało? – zapytał junior, jakby wiedząc, o czym myślę. – Nie macie alarmu? – Zignorowałem go. – Teoretycznie mamy. – Prowadził mnie do swojego pokoju. – Ale zaczyna wyć, gdy tylko wejdzie się do domu, nawet nie ma czasu, by go wyłączyć. Sąsiedzi się skarżyli. Więc nie włączamy. Jego pokój przypominał bibliotekę. Chyba naprawdę wolał czytanie od telewizji. Cóż, brawa dla niego. Podeszliśmy do jedynej w pokoju szafki, po czym gospodarz zaczął wyciągać, co trzeba. – Ewa to twoja żona? – zapytał w pewnej chwili. Gdybym sączył teraz jakiś napój, mógłbym opluć go, w bardzo kreskówkowy sposób okazując zaskoczenie. Ale nie sączyłem, więc tylko wytrzeszczyłem na niego oczy. – Co? Nie! – Narzeczona? – Nie! – Dziewczyna? – O co ci chodzi? – Nie jesteście parą? – Jesteśmy partnerami. Współpracujemy. – Wzruszyłem ramionami. – Tylko tyle. – Dlaczego? – Słuchaj, genialny bachorku. Nie wystarczy często spotykać się z kobietą, żeby automatycznie zostać jej… – Ale ona cię lubi, nie? W sensie kocha. Zmarszczyłem brwi. Nie podobała mi się ta rozmowa. Genialne dziecko – A ja myślę, że jesteś trochę za mały na takie duże słowa, wiesz? Bierz ciuchy i spadamy. Młody chciał chyba drążyć temat, ale wtedy rozległo się pukanie do drzwi. Już przyszedłem. Co oznacza, że wtedy dom wcale nie był pusty… Podróże w czasie komplikują pewne sprawy. – Okej, tyle mi wystarczy. – Dzieciak położył małą kupkę ubrań na podłodze obok siebie. – No, to bierz je i spadamy. – Jeszcze nie. Zamarłem. – Słucham? – powiedziałem. – Nie zabrałem się z tobą, żeby wziąć te ciuchy – odparł stanowczo. – Wciąż wisisz mi dwie paczki Gorremów, które za chwilę zostawię przed domem. Czekoladę mogę ci oddać. Nie wierzyłem własnym uszom. – Chyba żartujesz? Chodzi ci tylko o to? – Zapłaciłem, należy mi się. – To kpiny. Nachyliłem się, by samemu wziąć jego ubrania, ale wtedy wyrwał mi się buntowniczo. – Dla ciebie też będzie lepiej, jeśli wezmę tę siatkę – powiedział. – Nie mam apetytu – warknąłem, próbując złapać go znowu. – Poczekaj! – Odskoczył. – Nie rozumiesz? Jeśli odkryją, że zniknąłem, a została tylko siatka z moimi zakupami, mogą zacząć śledztwo. Skąd wiesz, czy nie dysponują środkami, które mogłyby do ciebie doprowadzić? Zawahałem się przez krótką chwilę. – Skoki w przeszłość są niemożliwe – zauważyłem. – Tego jestem pewien. Nie będą mnie ścigać. – Mam na myśli obecnego ciebie. Z moich czasów. Mierzyłem go lodowatym wzrokiem. Może miał rację? Badania nad fenomenem podróży w czasie pędziły w zawrotnym tempie… A ja mogłem zostawić odciski palców na klamce... Wtedy wydarzyło się coś nieprawdopodobnego. Usłyszałem kroki i w progu stanął… on. – Johnny ma rację. – Miał na twarzy tę samą uśmiechniętą maskę i mówił tym samym zniekształconym głosem. – Lepiej zrobicie, jeśli zabierzecie tamtą siatkę. Jestem pewien, że wyglądałem wtedy bardzo głupio, patrząc na swojego klienta wytrzeszczonymi oczami, z szeroko otwartymi z zaskoczenia ustami. Próbowałem coś wykrztusić, ale zanim zdołałem wyartykułować cokolwiek zrozumiałego, on pstryknął palcami i rozpłynął się w powietrzu. Dzieciak zdążył się już wykąpać, przebrać i wziąć za te swoje chipsy, a ja wciąż próbowałem ułożyć sobie w głowie to wszystko. Ochłonąwszy tylko trochę, zorientowałem się, że klient za osiem lat nie był tym samym, którego spotkałem w nocy w autobusie. Był wyższy, starszy. Minęło kilka lat. I najwyraźniej w ciągu tych kilku lat on sam nauczył się podróżować w przyszłość. Nie wiedziałem, czy znikając, przeniósł się do przodu, czy wrócił nieco do tyłu, ale na samą myśl o tym dostawałem kręćka. Gość był bogaty, dziwaczny i tajemniczy. Niczego nie rozumiałem. – To naprawdę nie jest normalna robota – jęknąłem, opierając czoło o blat biurka. – Myślałem, że faceta rozgryzę, ale chyba gdyby nie cały ten majątek, rzuciłbym to w diabły. – Przesadzasz. – Ewa wzięła kolejny kawałek czekolady z przyszłości. – Po prostu zajmuj się Johnnym do przyjścia klienta. Wtedy będziesz mógł wypytać go, o co chcesz. 61 opowiadania Dlaczego wszyscy wcinali słodycze, jakby nigdy nic? – A gdy uzyskam satysfakcjonujące odpowiedzi, oddam mu dzieciaka i nastanie święty spokój – mruknąłem. – Pewnie masz rację. A jednak taka bezradność wywoływała we mnie frustrację. – Oddasz? – Ewa spojrzała na mnie uważnie, jakby szukając czegoś w moim wyrazie twarzy. – Co? – Pytam, czy oddasz Johnny`ego. – A dlaczego nie? – No wiesz… To dziecko. Zamrugałem. – Chwila, Ewi, co masz na myśli? – Kto wie? – To nie pierwszy bachor, którego dostarczyłem klientowi z przyszłości. Do licha, było ich całe mnóstwo! I chyba nie wyglądałem na rozdartego, odbierając pieniądze, tak czy nie? Ewa milczała. Teraz patrzyła już nie na mnie, lecz na małego. – A może to ty masz jakieś wątpliwości? – Czułem narastającą irytację. – O to chodzi? Smarkacz ci instynkt macierzyński włączył? Wolisz przytulanie i bajeczki od usuwania wspomnień? – Nie podobał mi się sposób, w jaki patrzyła na tego bachora. – Spójrz na mnie. Ewi, cholera, co z tobą?! Zobaczysz, że za tydzień będziemy już kupować willę, nawet nie pamiętając o tym gnojku! Słyszysz? Ewi, mówię do cie… Wtedy mnie uderzyła. Otwartą dłonią w twarz. Zdążyłem tylko zobaczyć łzy na jej policzkach, zanim wybiegła, trzasnąwszy drzwiami. Przez dłuższą chwilę trwałem w osłupieniu. Potem dotknąłem niewątpliwie zaczerwienionego policzka. Co do diabła? Sen wcale mi nie pomógł. Czwarty dzień spędziłem jak gorączkujący alkoholik. Snułem się z kąta w kąt, nie orientując się, która godzina ani jak się nazywam. Nie potrafiłem trzeźwo myśleć. Ledwie zauważałem dzieciaka, który chyba się o mnie martwił. Albo po prostu sępił o jedzenie i uwagę. Pamiętam, że raz chyba przyszło mi do głowy, że coś jest nie tak, ale zaraz znów wylądowałem na jakiejś chorej karuzeli pytań bez odpowiedzi i bodźców, których mój mózg nie dawał rady przetwarzać, a w których co jakiś czas pojawiał się zarówno młody Chance, jak i Ewa. Dopiero gdy obudziłem się dnia piątego, zrozumiałem, co się stało. Zachowywałem się jak gorączkujący alkoholik, bo wypiłem za dużo, a sądząc po zimnym okładzie na czole, miałem także wysoką temperaturę. Wszystko się zgadzało. Mały zawiadomił wczoraj Ewę, nie wiem jak. Razem próbowali mi pomóc. Naprawdę było ze mną źle, jeśli miałem taki mętlik we łbie. Zazwyczaj cieszyłem się końskim zdrowiem. – Obudziłeś się? – zapytał junior i natychmiast się zorientowałem, że boli mnie głowa. – Ała – jęknąłem. Czułem się paskudnie. – Czyli tak? – Cicho… – wymruczałem. W gardle miałem pustynię. – Masz kaca? – dopytywał się. – Nie byłbym zaskoczony. Nie odpowiedziałem i chyba zrozumiał, bo zamilkł. A może po prostu nie usłyszałem, ponieważ znowu zasnąłem. Ocknąłem się wieczorem, sądząc po widoku za oknem. Wciąż nie czułem się najlepiej, ale przynajmniej byłem przy- 62 tomny, a ból głowy ustąpił. Chyba puściła też gorączka. Zerknąłem na zegarek. Dochodziła jedenasta. Zwlekłem się z łóżka i ciągnąc nogami po podłodze, odwiedziłem kuchnię. Przez chwilę zastanawiałem się, czy może mam jeszcze omamy, ale w końcu stwierdziłem, że Ewa musiała tu zrobić niemałe porządki. Być może razem z dzieciakiem. Przebiegło mi przez myśl, że obojgu niełatwo będzie podziękować. Z Ewą miałem teraz nieźle na pieńku, a junior… Cóż, junior też nie darzył mnie sympatią, z wzajemnością zresztą. Właśnie odetchnąłem po wypiciu rekordowej ilości wody mineralnej za jednym podejściem, gdy przydreptał ubrany w pidżamę dzieciak. – Jak tam? – zapytał, przecierając oczy. Odetchnąłem głęboko. – Bywało lepiej – odparłem. – Ale też znacznie gorzej, o ile dobrze kojarzę te dwa dni. – W lodówce jest sporo pizzy. – Wskazał ręką. – Zamówiłeś pizzę? – Ewa zamówiła. No tak, Ewa… Wymruczałem coś pod nosem. – Co mówisz? – zapytał. – Nic – burknąłem, ale zaraz się zreflektowałem. – To znaczy… dzięki. Dziwnie mi to słowo leżało w gardle. Znów złapałem za butelkę lekko gazowanej, jakby mogło to jakoś pomóc. Mały Chance uśmiechnął się. – Nie ma za co. Spoglądałem na jego uśmiechniętą dziecięcą twarz i przez krótką chwilę rozumiałem, dlaczego to Ewa miała rację, a nie ja. – Nie spałeś? Usiadł na kanapie, ziewając. – Nie – odparłem, nie przerywając stukania w klawiaturę laptopa. – Co robisz? – Myślisz, że to twoja sprawa? Nie odpowiedział, burknął coś tylko pod nosem i wstał. – Piszę – powiedziałem. – Powieść? – Na to wygląda. – Jesteś pisarzem? – Kiedyś chciałem być. Dawno temu. – Mój tata jest pisarzem – poinformował. Uśmiechnąłem się półgębkiem. – Może poprawiałem jakąś jego książkę. Albo będę poprawiał. Wydaje w Horyzoncie? – Jesteś korektorem? Potwierdziłem. – Nie pisarzem? – upewnił się. – Nie. – To dlaczego piszesz? Odchyliłem się na krześle, przeciągnąłem i spojrzałem w sufit. To było bardzo dobre pytanie. Sam nie bardzo znałem odpowiedź. Była noc, a ja dopiero się obudziłem po jakichś dwudziestu czterech godzinach nieprzytomności. Miałem czas, ale nic do roboty. Dysponowałem całym mnóstwem forsy. Potrafiłem przenosić się w czasie. Ale nie wykorzystałem ani pieniędzy, ani swoich niezwykłych umiejętności. Zamiast tego usiadłem przed komputerem i zacząłem wystukiwać jakąś skleconą naprędce fikcyjną historię. Dlaczego? Wojciech Klimkowicz opowiadania – Nie mam pojęcia – przyznałem. Junior wyszczerzył mleczaki. – Bo zwyczajnie chcesz pisać – rzekł. – Bardziej niż skakać bez sensu po przyszłości jak po kanałach telewizora albo zastanawiać się, jaką i gdzie postawisz sobie willę. Milczałem, a on skierował się do kuchni. – Sorry za tamto – mruknąłem pod jego nieobecność. Cicho, na próbę. Jak o mnie świadczył fakt, że nie byłem przyzwyczajony nawet do kolokwialnej wersji przeprosin? Po chwili przyniósł sobie z kuchni odgrzany w mikrofalówce kawałek pizzy z szynką. – Okropnie niezdrowe – mruknął – ale od czasu do czasu, trudno. – Czy gdybym ci wtedy powiedział, że weźmiesz tę zabawkę, wziąłbyś inną? – zapytałem. Uniósł na mnie zdumiony wzrok. – Co? – Pytam, czy gdybym wtedy, w Maku, skoczył w przyszłość – powtórzyłem – i powiedział ci, którą zabawkę weźmiesz do zestawu… Czy wtedy wziąłbyś inną? Czy naprawdę wziąłbyś inną? Dlaczego miałem wrażenie, że to takie ważne? Przez chwilę milczał, przyglądając mi się uważnie. – Co widziałeś? – zapytał w końcu. Nie wiem, skąd wiedziałem, co miał na myśli. Chyba w pewnym sensie od dawna czekałem na to pytanie. Nie miałem też pojęcia, dlaczego omawiam takie sprawy z siedmioletnim dzieciakiem. – Ewę – odpowiedziałem. – Za rok. Z jakimś innym facetem. – Wybrałbym inną – stwierdził natychmiast. – Znaczy zabawkę. Naprawdę. Uśmiechnąłem się. Zapisałem otwarty dokument, zamknąłem laptopa i szybkim ruchem gwizdnąłem mu pizzę. – Hej! – wykrzyknął. – W takim razie… – Przełknąłem pierwszy kęs. – Ja też „wybiorę inną zabawkę”. Uciekając przez cały dom z jego śniadaniem, śmiałem się w głos. Co za ulga. Mam wybór. Siódmego dnia do moich drzwi zapukał klient. – Nie wstydzi się pan tak paradować po mieście w masce? – zapytałem, mimochodem spostrzegając, że to znowu ta młodsza wersja, z autobusu. – Pokazując twarz, mógłbym wywołać zbędne zamieszanie – odparł zmienionym sztucznie głosem. – Ma pan Johnny`ego Chance`a? Skinąłem głową. – Od tygodnia? – dopytywał się. – Tak. – I opiekował się pan nim osobiście przez ten czas? Przytaknąłem. – I co pan sądzi? Tego pytania nie przewidziałem. Uniosłem jednak tylko spokojnie brwi. – Co ma pan na myśli? – Słyszałem, że miał pan zamiar rozgryźć tajemnicę mojego zainteresowania tym chłopcem. – Słyszał pan? – Słyszałem. – Od kogo? – Mogę wejść? Genialne dziecko Zmrużyłem oczy. Gość był podejrzany. Nie wiedziałem, co potrafił, kogo miał na swoje skinienie, ani co planował. Ale już postanowiłem, że do transakcji nie dojdzie. Wpuściłem go więc, gotów zareagować w każdej chwili. Przede wszystkim miałem ochotę ściągnąć mu z twarzy tę głupawo uśmiechniętą maskę. – Od kogo to słyszałeś? – powtórzyłem, przechodząc na śmielsze „ty”. Rzadko byłem na „ty” ze swymi klientami, ale w jego przypadku mogłem się szarpnąć. W końcu miał być już ostatnim. Z zainteresowaniem rozejrzał się po moim przedpokoju. – Całkiem przyjemnie tutaj – skonstatował, jakbyśmy rozmawiali o pogodzie. – Odpowiadaj. – Od Ewy. Zacisnąłem dłonie w pięści. Tak też sądziłem. W końcu tylko Ewa mogła wiedzieć. – Co jej zrobiłeś? W zależności od twojej odpowiedzi mogę walnąć cię w twarz albo… – Nie walnąć? – podpowiedział. – …albo kopnąć. – dokończyłem. – Albo i to, i to. Gadaj. Uniósł dłonie w uspokajającym geście, który nie uspokoił mnie ani trochę. – Nic jej nie zrobiłem – zapewnił mnie. – Współpracujemy od lat. – Chrzanisz – prychnąłem. – To ja współpracuję z nią od lat. – To też prawda. – Żadne „też” – warknąłem. – Ja i tylko ja współpracuję z nią od lat. Wtedy zdjął maskę, pod którą ujrzałem jego prawdziwy uśmiech. – Przecież to właśnie powiedziałem – rzekł drugi ja. Pięć lat temu po raz pierwszy złamałem swoje postanowienie, by nie podglądać własnej przyszłości. Miałem poważne wątpliwości, czy dobrze zrobiłem, przyjmując pierwsze zlecenia na sprowadzanie ludzi. Razem z Ewą rozmawialiśmy o tym bardzo długo, ale kiedy podobne zamówienia zaczęły przeważać nad innymi, dyskusje przestały wystarczać. Wykonałem zatem skok do przodu w poszukiwaniu samego siebie. I szybko się znalazłem, jako że do tamtego czasu najwyraźniej zdobyłem niezłą sławę. Do swego ówczesnego czasu powróciłem zdruzgotany. Wystarczyło mi pięć lat, by zupełnie porzucić jakiekolwiek zasady. Liczyły się tylko pieniądze. Klientów traktowałem z wyższością, a policję miałem za nic. Byłem przekonany o swej wyższości nad kolegami po fachu. Porwane przez siebie osoby określałem bez mrugnięcia okiem mianem „obiektów zlecenia” i nawet w stosunku do Ewy zachowywałem dziwny dystans. Nie mogłem, nie chciałem w to uwierzyć, jednak mój wewnętrzny sprzeciw na nic by się nie zdał. Tutaj potrzebne były działania. Już wtedy zaczynałem wierzyć, że zmiana przyszłości jest niemożliwa z perspektywy teraźniejszości. Dlatego też, choć planowałem zrobić wszystko, by nie dopuścić w sobie do takich strasznych zmian, wraz z Ewą obmyśliłem plan awaryjny. Chciałem zmienić tego przyszłego siebie, stając się jego klientem. Musiałem złożyć zamówienie na kogoś, kto zdoła go odmienić. Osobiście myślałem o Ewie z przyszłości – była w końcu najbliższą mi osobą i to nie miało prawa się zmienić. Ale sama Ewa miała lepszy pomysł. 63 opowiadania Przedziwne wrażenie – rozmawiać z osobą, którą będziesz za pięć lat. – Pan Wells, zgadza się? – Wystarczy Wells – odparł. – Kto, kiedy, gdzie i za ile? Ależ byłem konkretny. Noc w pustym autobusie była jednym z tych pomysłów, na które ku mojemu rozczarowaniu nigdy nie wpadł żaden z moich klientów. Zrobiłem sobie tę przyjemność sam, jeden jedyny raz zabierając w przyszłość Ewę, jako że potrzebowałem kierowcy. Za to kupiona naprędce maska zrobiła na przyszłym mnie fatalne wrażenie. A gdy usłyszał, że zniekształcam sobie głos, zobaczyłem na jego twarzy, że wziął mnie za jakiegoś czubka. Szybko jednak skłoniłem go do zmiany zdania, prezentując wykonaną niby to nie przeze mnie Kartę oraz oferując astronomiczną kwotę. Kwotę, na którą składały się niemal wszystkie moje dotychczasowe zarobki, a więc ponad rok zleceń. A on się jeszcze wahał! Najwyraźniej przez te pięć lat stałem się dość chciwy. Albo nadmiernie podejrzliwy. Następny krok był dość ryzykowny, ale chciałem upewnić się, że całość przebiegnie zgodnie z planem. Skoczyłem więc do dnia, w którym Johnny zniknie w swojej przeszłości, a mojej przyszłości, i udając jakiegoś pijaczka, usiadłem nieruchomo w cieniu budynku naprzeciwko domu Chance`ów. Ku memu zdziwieniu przyszły ja, który pojawił się na ścieżce, trzymał już Johnny`ego za rękę. W drugiej zobaczyłem dobrze mi znajomą maskę. Mały otworzył drzwi i wpuścił do środka Wellsa, sam natomiast przeszedł przez ulicę i podszedł do mnie. – Hej – powiedział po prostu. – Hej, Johnny. – Byłem dość skonfundowany. – Co jest grane? Uśmiechnął się. – Kiedy przybyliśmy tu po raz drugi, żeby wziąć dla mnie jakieś ubrania, spotkaliśmy dorosłego gościa w masce… No więc teraz, już po wszystkim, musisz nas spotkać. – Brzmi skomplikowanie. – Jest skomplikowane. Weź mnie schowaj, zaraz się będzie działo. Skulił się za mną. Przed domem Chance`ów ponownie pojawił się starszy ja z Johnnym. Mały otworzył drzwi i weszli do środka. Zauważyłem, że tamten ja nie puszczał ręki Johnny`ego. – Sądzisz, że będę chciał ci uciec – wyjaśnił ten Johnny, który siedział za mną. – Teraz uwaga... Przed domem zmaterializował się kolejny ja, bliźniaczo podobny do poprzednich dwu. Rozejrzał się czujnie, ale na szczęście nie znalazł mnie godnym swej uwagi. Podszedł do drzwi i zapukał. Gdy czekał na odpowiedź, której nie otrzymał, zorientowałem się, że na tym planie czasowym znajduję się jednocześnie ja z czterech różnych czasów. Pięciu, jeśli liczyć obecnego mnie. A także trzech Johnnych. Całe te podróże w czasie potrafiły przyprawić o ból głowy. Ulicą nadszedł kolejny Johnny, trzymając w dłoni siatkę z zakupami. Najwyraźniej ja porywacz miałem szczęście; mały sam zaczął rozmowę. Nastąpiła wymiana grzeczności, uścisk dłoni… i wtedy zniknęli obaj. Zostały tylko słodycze, bo podejrzewałem, że to właśnie kryło się w reklamówce. Po chwili drzwi uchyliły się i wyjrzał z nich kolejny Johnny, tym razem ciągnąc za rękę trzymającego jakieś ciuszki i bardzo czymś zszokowanego mnie. 64 – Właśnie spotkaliśmy tamtego zamaskowanego ciebie – wyjaśnił mi szeptem Johnny zza moich pleców. – On już zniknął w środku, więc nie masz na co czekać, jakby co. Mały złapał siatkę i zniknął wraz z tamtym mną. – Chwilkę. – Wszyscy przybysze z przeszłości wrócili do siebie, mogłem więc wstać i wyprostować się. – A więc tamten ja z maską zostawił cię tutaj? Johnny skinął głową. – W końcu to są moje czasy – stwierdził. – Za to widzę, że ty jesteś z bardzo dawna. – Patrząc z twojej perspektywy, na pewno – przyznałem. – W tej chwili, niech pomyślę… Jakieś czternaście lat wstecz. – Nieźle. A teraz dokąd się wybierasz? – Do siódmego dnia – odparłem, demonstrując własną uśmiechniętą maskę. – Muszę wszystko wyjaśnić tamtemu głupkowi. Johnny zamyślił się. – A czy mógłbyś skoczyć po drodze jeszcze gdzieś… kiedyś? – zapytał. – Myślę, że jest ktoś, kogo powinieneś spotkać... Siedziałem na krawężniku w jednej z okolicznych ciemnych uliczek. Ewa stała przede mną i wciąż się wahała. – Jesteś pewien? – Przeciągała to, jak tylko mogła. – Na pewno wszystko poszło jak trzeba? Uśmiechnąłem się. – Poszło bezbłędnie – odparłem. – Johnny naprawdę chwycił przyszłego mnie za serce. Żałuj, że mnie nie widziałaś, gdy zobaczyłem, że to ja sam jestem tym zamaskowanym klientem. – Brzmi to dość skomplikowanie. – Nawet nie masz pojęcia. – I wystarczył tydzień? – Chyba zrobiłem się dosyć chciwy do tamtego czasu. Nawet mając wszystkie te pieniądze, nie zdołałbym wytargować więcej. Wyobraź sobie, że on… czyli ja… tę forsę koniec końców wziął. Musimy teraz wszystko zaczynać od zera. Ewa westchnęła. – A zatem chyba powinnam skasować też nasze dotychczasowe osiągnięcia, tak? – zapytała. Przytaknąłem. – Naszą trwającą już od ponad roku działalność zaczynamy dopiero jutro – powiedziałem i spojrzałem na nią z troską. To właśnie do niej należała najtrudniejsza część całego przedsięwzięcia. Ze wszystkich naszych planów nic by nie wyszło, gdybym o całej sprawie pamiętał w przyszłości. Konieczne więc było, abym ja sam poddał się usunięciu wspomnień na ten temat. Co to oznaczało w praktyce? Otóż znaczyło to, że Ewa będzie musiała przez pięć lat ukrywać przede mną prawdę i obserwować, jak stopniowo staję się kimś zupełnie innym. Kimś, na kogo ja sam nie mogłem patrzeć i kimś, kto traktować ją będzie z chłodem i dystansem… Wiedziałem, że będzie jej bardzo ciężko. A Ewa mnie kochała. Nigdy nie powiedziała tego wprost, ale sam nasz plan był tego dowodem. W końcu nie mogąc wiedzieć zupełnie nic o przyszłości nas obojga, zaproponowała, aby o pomoc zwrócić się do naszego przyszłego syna. Wierzyła w jego istnienie, co świadczyło o jej wierze we mnie. W nas. – Będzie małym geniuszem – poinformowałem ją z uśmiechem. – I będzie miał twoje oczy. – Też coś – prychnęła, nieudolnie usiłując sprawiać wrażenie niewzruszonej. – Tylko tyle masz mi do powiedzenia na sam koniec? Wojciech Klimkowicz opowiadania To było pożegnanie. Żadne z nas nie wiedziało dlaczego. A jednak czuliśmy to. Położyła dłonie na mojej głowie. – Przywrócisz mi wspomnienia, gdy tylko wszystko się skończy, Ewi – przypomniałem. – Czyli właściwie widzimy się za pięć lat. Jej ręce zaczęły drżeć. Plan wchodził w ostatnią fazę. – Ewi… – Położyłem swoje dłonie na jej dłoniach. – Jakkolwiek będę się zachowywać, cokolwiek będę mówić, pamiętaj, że to wciąż ja. A ja, choćbym sam miał o tym zapomnieć, nie przestanę cię kochać, Ewi. Łzy popłynęły po jej policzkach. – Tak rzewna gadka nie jest w twoim stylu – chlipnęła. – Ale dzięki. Będę to sobie powtarzać. I ja ciebie też. Chwilę później zapomniałem. Tuż po zniknięciu mojego „klienta”, zjawiła się Ewa. Spoglądała na mnie z pewnym niepokojem, ale także z ogromną nadzieją w oczach, które miał odziedziczyć Johnny. Uśmiechnąłem się nieporadnie. – No, to zagiąłem samego siebie – powiedziałem. – Chyba już czas, żebym wszystko sobie przypomniał? Położyła dłonie na mojej głowie. – Najwyższy – przytaknęła ze ściśniętym gardłem. Gdy po chwili mały zszedł po schodach, złapałem go i uścisnąłem mocno. – Ała! – krzyknął. – Co ty wyprawiasz?! – Dziecko nie ma prawa kwestionować zachowań rodziców! Spojrzał na mnie uważnie. – O, patrzcie go, teraz sobie przypomniał. A gdzie „kurduplu” i „pasożycie”? – Z szacunkiem do ojca, smarku. – Zacząłem szarpać jego czarną czuprynę. „Typowo Wellsowskie geny”, coś takiego! – Zostaw mnie, Wells! – Odskoczył i skrył się za Ewą. Nie na długo, bo zaraz rzuciła mi się na szyję, nie mogąc dłużej tłumić płaczu z mieszaniny szczęścia, ulgi i być może czegoś jeszcze. – Żaden Wells – zaprzeczyłem. – Natychmiast zmieniam nazwisko na Chance, rzucam cały ten interes w diabły i zostaję pisarzem! Coś czuję, że będę też musiał na jakiś czas zmienić image, w końcu mój wygląd jest dość powszechnie znany. I gdy tylko to powiedziałem, zrozumiałem, kogo widziałem u boku Ewy w przyszłości... Pamiętam. Zgodnie z życzeniem Johnny`ego, odwiedziłem wtedy także trzeci dzień z tamtego niezwykle ważnego tygodnia. Jak się okazało – słusznie. Ewa wybiegła z mojego przyszłego domu w fatalnym stanie. Cokolwiek powiedziałem, musiało to być naprawdę okropne. Rzuciłem się za nią i dogoniłem… Jednak cokolwiek zaszło wtedy między nami, do dziś pozostaje słodką tajemnicą Ewy, która przywracając mi wspomnienia, umyślnie pominęła ten fragment. Zawsze gdy ją o to pytam, uśmiecha się tylko uroczo. – Kocham cię, wiesz? – mówi wtedy i śmieje się, widząc, jak zachodzę w głowę, kiedy próbuję sobie przypomnieć. Wojciech Klimkowicz Pomimo ukończonych dwudziestu lat uparcie pozostaje dzieckiem. W przerwach pomiędzy snem a książką czyta mangę i walczy z niską samooceną. Okazjonalnie studiuje psychologię i pisze opowiadania, z których jakieś 5% kończy. Mimo to jest dwukrotnym finalistą Horyzontów Wyobraźni i publikował już w Qfancie („Naiwniak”) oraz Esensji („Ex aequo”). Na co dzień pochodzi z Lublina, choć posiada też obywatelstwo Weryfikatorium i jest członkiem Ligi Piszących Dżentelmenów. Opowiadanie „Genialne dziecko” zdobyło nagrodę specjalną Stefana Dardy w trzeciej edycji konkursu Horyzonty Wyobraźni. MY JUŻ LUBIMY. A TY? DOŁĄCZ DO NAS! Lubię 65 To Galeria Darek Kocurek Mysłowiczanin, obecnie mieszka i pracuje w Katowicach. Grafiką komputerową zajmuje się od początku lat 90. Większość jego prac oscyluje wokół szeroko pojętej fantastyki, horroru i postapokaliptycznych pejzaży. W swoich pracach zwykle łączy grafikę 2D z fotomontażem. Tematyka prac wynika z zainteresowań, jak również z faktu, iż współpracuje z polskim i holenderskim fanclubami Stephena Kinga oraz z kilkoma polskimi wydawnictwami, dla których projektuje okładki o tego typu tematyce. Wiele jego prac to inspiracje muzyczne. Grafiki Darka wielokrotnie publikowane były w polskich i zagranicznych czasopismach. Ma na koncie kilka wystaw indywidualnych krajowych, wystawę grafik związanych z twórczością Stepena Kinga w Holandii a także udział w wystawie grupowej w Rosji. Czytelnikom Qfantu znany m.in. z okładek książek Stefana Dardy i Magdaleny Kałużynskiej. Więcej prac Darka można obejrzeć na stronie www.darekkocurek.com 66 Darek kocurek galeria Galeria 67 galeria 68 Darek kocurek galeria Galeria 69 galeria 70 Darek kocurek galeria Galeria 71 galeria 72 Darek kocurek galeria Galeria 73 galeria 74 Darek kocurek galeria Galeria 75 galeria 76 Darek kocurek galeria Galeria 77 galeria 78 Darek kocurek galeria Galeria 79 galeria 80 Darek kocurek galeria Galeria 81 galeria 82 Darek kocurek galeria Galeria 83 galeria 84 Darek kocurek galeria Galeria 85 kącik wUjka zło Kącik Wujka Zło Oskar Jach WUJEK ZŁO aka Oskar Jach. Urodzony w latach osiemdziesiątych i mieszkający od zawsze w Krakowie, optymistycznie nastawiony do życia pożeracz literatury. Uzależniony do granic wytrzymałości od kofeiny, nikotyny i filmów porno, miłośnik horrorów (szczególnie z lat 80. i 90.). Meloman ze słabością do ciężkich brzmień i Franka Sinatry. Lubi czekoladę (dawkowanie wskazane: dwie tabliczki naraz) i placki ziemniaczane z sosem myśliwskim. Za te ostatnie przehandlował w 1998 roku kolekcję alabastrowych piesków i ćwiartkę duszy. Warto przeczytać! Krzysztof Kotowski „Kapłan” Na półce w antykwariacie #1 (Cykl o książkach świetnych acz nieco zapomnianych) Robert Sheckley „Królestwo Bogów” [Wydawnictwo Amber, 1999] Artur Fenn, doktor mitologii porównawczej, staje w obliczu bankructwa. Uratować go może tylko cud. Jeden z bogów jest gotów pomóc Fennowi w zamian za zaproszenie na Ziemię. Inne bóstwa postanawiają ukarać człowieka, który ośmiela się obcować z nieśmiertelnymi. Tak w skrócie przedstawia się fabuła pełnej śmiechu opowieści o nieszczęśniku, który jak to zwykle bywa chciał dobrze, a wyszło nieszczególnie. Sheckley w tej książce nie tylko pokazuje, że jest niezwykle utalentowanym i zabawnym pisarzem. Udowadnia również, że na niespełna 200 stronach można zbudować opowieść wciągającą na maksa i wykreować niezwykle bogate postaci. Każdy z występujących w książce bogów jest inny, posiada inne moce i charakter. Każdy jest na swój sposób inaczej psychicznie zwichrowany, żeby nie powiedzieć zboczony, każdy z nich chce również czegoś dla siebie w całej układance. Jak z tym całym bajzlem, który zrzucili mu na barki bogowie, bohater ma sobie poradzić? Ja nie wiem. Natomiast w książce jest podane rozwiązanie. Zapraszam zatem do poszukiwania tej publikacji! Warto! Wydawnictwo: Cat Book Data wydania: Luty 2008 ISBN: 978-83-926468-0-8 Liczba stron: 496 Wymiary: 125 x 200 mm „Kapłan” to książka, która wciąga. Dodatkowo jest zwariowana. A skoro jest zwariowana i wciąga, no to nie może być inna niż warta polecenia! Czy próbowaliście kiedyś wyobrazić sobie mnichów ninja wojujących mieczami na polskim gruncie? Właśnie ja też nie. Okazuje się, że warto nie tylko to sobie wyobrazić, ale również przeczytać. Tym bardziej, że sprawa mnichów ‘08 to tylko początek, a cała historia skrywa jeszcze większą, niż mogłoby się wydawać, tajemnicę. Jest to thriller okraszony sporą dozą humoru, który przybije Was do fotela i nie puści, dopóki nie skończycie czytać. No, może ewentualnie góra dwa razy, na siku. 86 Oskar Jach KĄCIK WUJKA ZŁO Kącik Wujka Zło 87 kącik wujka zło Z książki na ekran #5 W dzisiejszym porównaniu przyjrzymy się, jak „Dziecko Rosemary” wypada w dwóch wcieleniach – literackim i filmowym. Zacznijmy od wersji książkowej, której autorem wbrew żeńsko brzmiącemu (przynajmniej w moich uszach) imieniu jest pan Ira Levin. Napisał on „Dziecko Rosemary” w 1967 roku i narobił tą książką sporo bałaganu na rynku literackim, wzbudzając zarówno zachwyt, jak i obrazę wśród czytających. Szybko książka doczekała się ekranizacji, której produkcją zajęło się studio Paramount, a reżyserią sam Roman Polański. Bohaterami książki są Rosemary i Guy – młode małżeństwo – którzy wprowadzają się do wymarzonego domu pomimo ostrzeżeń swego wieloletniego przyjaciela Hutcha. Poznają w nim parę z pozoru miłych i nieco stukniętych staruszków, którzy niekiedy wręcz niezdrowo i nachalnie zabiegają o ich przyjaźń. Rosemary nie jest nastawiona pozytywnie do dziadków, ale po jakimś czasie, kierując się podszeptami męża, zaczyna spędzać z nimi coraz więcej czasu i jej obawy na jakiś czas odchodzą w cień. Kiedy Rosemary zachodzi w ciążę, na scenę wkracza doktor Saperstein, światowej sławy ginekolog, a spirala psychozy zaczyna się nakręcać. Rosemary zaczyna żyć przekonaniem, że jest ofiarą spisku sekty satanistów, która chce, by urodziła dla nich antychrysta. Jak to wszystko się kończy, powinniście dowiedzieć się sami. Książka jest horrorem, ale nie znajdziemy w niej sponiewieranych zwłok i flaczków rozsmarowanych na ścianie. Napięcie i grozę buduje tutaj sposób, w jaki autor prowadzi historię do przodu. Udało mu się uzyskać bardzo klaustrofobiczną atmosferę, która sprawia, że czytelnik prawie do samego końca ma wątpliwości, czy przedstawiona historia dzieje się naprawdę czy jest może jedynie wytworem wyobraźni tytułowej Rosemary, połączonym z fatalną serią zbiegów okoliczności. Postacie są naprawdę dobrze przedstawione. Dziadkowie, czyli Minnie i Roman, mąż Guy, sama Rosemary, doktorzy Hill i Saperstein, a także Hutch, przyjaciel rodziny. Każdy z bohaterów to inna osobowość. 88 Każdy to inny sposób bycia. Wszystkich łączy ta sama akcja, a prawie wszystkich – finał książki (ale o tym sza!). To, co udało się autorowi, to w moim odczuciu skupienie się na postaciach ważnych dla fabuły a potraktowanie zdawkowo tych mniej ważnych. Dobrze poznajemy oba małżeństwa, całkiem sporo dowiadujemy się o Hutchu i jego rodzinie, ale całą resztę wspominanych w książce ludzi autor potraktował zdawkowo. Dowiadujemy się o nich tyle, ile potrzeba, bez zbędnych dłużyzn i fabularnego kombinowania. Ciężki klimat książki płynie po falach sennych majaków, a gdy trzeba – przekazuje ból tak, by czytelnik również go poczuł (a przysiągłbym, że z niektórych kartek jedzie nawet prawdziwą siarką :P). Jak zatem można się domyślić, książka przypadła mi do gustu. Jak natomiast na jej tle wypadł film? Zobaczmy... W rolę małżeństwa wcielili się Mia Farrow i John Cassavetes. Wybór niemalże doskonały. Dokładnie tak wyobrażałem sobie tę parę, kiedy czytałem książkę. Dalej Minnie i Roman, również świetnie dobrani. Reszta postaci – bez zarzutu. Aktorzy wkładają w grę wiele serca i emocji, więc dobrze oddają uczucia, o których w książce tylko czytamy. Scenografia? Jest kolejnym elementem doskonale uzupełniającym całość i pokrywającym się z literackim pierwowzorem. Klimat filmu dodatkowo spotęgowany muzyką Krzysztofa Komedy jest momentami nawet lepszy niż w książce (która z oczywistych przyczyn nie posiada ścieżki dźwiękowej) i stopniowo wprowadza widza w świat majaków (a może nie majaków) Rosemary. W kilku słowach można powiedzieć, że film to kawał porządnej roboty. Sprawdza się doskonale zarówno w przypadku widza, który ogląda go jako ekranizację, jak i wtedy, gdy widz nie czytał papierowej wersji. Jeśli dodamy do tego cały wachlarz ciekawych wydarzeń związanych z filmem – czyli liczne kontrowersje, podejrzenia o przynależność reżysera do sekty satanistów, psychozę części amerykańskiego społeczeństwa po projekcji filmu w kinach i inne – jawi się przed nami jeden z lepszych filmów w historii. NO WIĘC? KSIĄŻKA CZY FILM? Co zatem wybrać? Co uważam za lepsze? Cóż, w tym wypadku moim prywatnym zdaniem lepszy jest film, co muszę dodać – nie zdarza się często. Książka to bardzo dobra pozycja balansująca gdzieś pomiędzy mocnym thrillerem a horrorem, którą niezwykle miło się czyta, gdy dodatkowo puścimy sobie w głośnikach utwór Klementyny Umer pod tytułem „Kołysanka Rosemary”. Film jednak przemawia do nas obrazem niezwykłym. Nie ma tu niepotrzebnych wątków, nie ma podobnie jak w książce zbędnych historii postaci drugoplanowych, film wiernie trzyma się książki i niekiedy klimatem nawet ją przewyższa. Dlatego też moim personalnym faworytem pozostaje adaptacja filmowa, polecam natomiast najpierw przeczytać książkę, a następnie dać się pochłonąć ekranizacji... Oskar Jach KĄCIK WUJKA ZŁO Kącik Wujka Zło 89 Konkurs Konkurs Hej ho! Przed Wami specjalny konkurs, w którym możecie wygrać wspaniałe nagrody książkowe ufundowane przez Instytut Wydawniczy ERICA. Zadanie I W zadaniu tym możecie wygrać komplety książek Bernarda Cornwella. Wszystko, co trzeba zrobić, to jak najszybciej uporać się z poniższym diagramem i przesłać nam jego rozwiązanie. W diagramie ukryte zostały 32 imiona celtyckich bóstw i herosów. Imiona te należy wykreślić, a z pozostałych liter utworzyć hasło-rozwiązanie (podpowiem, że rozwiązanie jest obcojęzyczne i powiązane z tematyką diagramu). W zgłoszeniu konkursowym należy zawrzeć pełną listę znalezionych imion oraz hasło. Przy każdym imieniu należy podać krótką (1-2 zdania) notkę o noszącej je postaci. Należy również podać krótką informację odnośnie hasła. Na osobę, która podoła zadaniu jako pierwsza, czeka zestaw książek: „Zimowy Monarcha”, „Nieprzyjaciel Boga” i „Excalibur”. Na osobę, która podoła zadaniu jako druga, czeka zestaw książek: „Panowie Północy” i „Zwiastun Burzy”. Zadanie II Ostatnie dni lata przyniosły wreszcie z sobą upragnione Słońce. W związku z tym postanowiłeś wykorzystać okazję i udać się nad morze. Słoneczny zachód, ciepło nagrzanego piasku, szum fal przemieszany z mewimi piskami – Raj. W pewnej chwili, na skraju plaży, dostrzegasz zagadkowe migotanie. Ktoś zgubił Rolexa? – myślisz. A może coś bardziej wartościowego? Zaintrygowany, podchodzisz i zauważasz na wpół zakopaną, wyraźnie wiekową butelkę po rumie. Jolly Roger, rocznik 1677. 1677?! Chwila, jakim cudem tak stary kawał szkła znalazł się tu, na tej plaży? Jeszcze większe zdziwienie wywołuje u Ciebie zawartość butelki – równie stary list i mapa. Jaką tajemnicę skrywa zagadkowa butelka? Co wydarzy się dalej? Waszym zadaniem jest napisać na ten temat krótkie opowiadanie. Praca nie powinna przekraczać 5 stron programu Word (Times New Roman, czcionka 12, format pliku: .doc lub .docx). Praca musi posiadać tytuł. Nadesłane opowiadania zostaną ocenione komisyjnie przez naszych Redaktorów. Autor pracy, która zajmie pierwsze miejsce, otrzyma zestaw złożony z trzech tomów cyklu Zew Nocy: „Wschodzący Księżyc”, „Całując Grzech” i „Kuszące Zło” autorstwa Keri Arthur. Osoba, której praca zajmie drugie miejsce, otrzyma książkę „Carska Roszada” Melchiora Medarda. Osoba, której praca zajmie trzecie miejsce, otrzyma książkę „Smolar. Piłkarz z charakterem” Jacka Perzyńskiego. Zgłoszenia konkursowe należy przesyłać na adres [email protected]. W tytułach zgłoszeń należy wpisywać Q#17 – NUMER ZADANIA. Uczestnik konkurs może brać udział w obu zadaniach jednocześnie. Termin nadsyłania zgłoszeń na konkurs mija 30 września o godzinie 23:59. Wszystkie zgłoszenia powinny zawierać dane Uczestnika konkursu (imię, nazwisko, adres do wysyłki nagród) oraz login na portalu Qfant. Zgłoszenia bez tych informacji będą dyskwalifikowane. Dyskwalifikowane będą również wszelkie próby gry nie fair (wysyłanie kilku zgłoszeń na jedno zadanie przez jednego Uczestnika, zgłoszenia zawierające wspólny adres wysyłki, zgłoszenia z fałszywym loginem na naszym portalu, plagiat). 90 Konkurs recenzje Recenzje Marcin Hybel „Awantura na moście” Data wydania: 26 czerwca 2012 Wydawnictwo: Erica ISBN 978-83-62329-57-1 Liczba stron: 288 Cena: 29,90 Och, jakże by to pięknie było, gdybyśmy mieszkali w Nogradzie! Tam to dopiero jest spokój, panie dzieju, dobrobyt, piękne kobity i mocne trunki. Podobno kasztelan najpierw wybudował karczmę, a dopiero potem zajął się siedzibą ZUS-u i własną hacjendą – facet miał łeb na karku, powiadam ci, młokosie! Wiedział, że bez gorzałki robota niesporo idzie, zresztą jaka to robota, skoro czarownicy we wszystkim wyręczają lud pracujący. Nic tylko leżeć, palcem w bucie obracać, i czekać, aż kieska sama napełni się płacidłami. Żałuję, żem stary i podagra mnie męczy, bo gdyby nie to, na pewno już dawno powędrowałbym do tego raju na ziemi. Więcej byś mnie tu nie oglądał, o nie, ławeczka przed całodobowym stałaby pusta, a Piszczykowa nie miałaby na kogo pomyj wylewać. Kij jej w oko, cholernej babie! Widzisz? Znowu przez okno wyziera i pięścią wygraża, jakby w obejściu nie było ważniejszej roboty. Opowiadał mi jeden minstrel, że ostatnio mieli w Nogradzie niezłą rozrywkę, coś jakoby spektakl pomyłek. Wszystko przez miłość, kryminał i religię, bo to się często ze sobą łączy. Syn kasztelana zakochał się w córce kupca, ale niestety tatuś biznesmen nie sprzyjał amorom, więc dziewka uciekła z klasztoru, przy okazji wypuszczając z lochów piekielne moce. W dodatku jej wuj, znany w okolicy bogobój Kumar, ten, co to dawał ludziom płacidła, żeby słuchali pobożnych gadek, zbratał się ze zbójcami. Co skończyło Recenzje się rozróbą na moście i paroma trupami pod autostradą. Nie wiem, co na to komisja śledcza, ja jednak twierdzę, że wartałoby bliżej przyjrzeć się finansom tego klechy, oj, to by dopiero był materiał na Pulitzera! Niestety, Perun nie obdarzył mnie talentem do składania liter, zawsze był z psubrata straszliwy sknera, więc pozostaje mieć nadzieję, że jakiś pisarzyna spisze tę historię w moim imieniu i podzieli się profitami. Postaw mi butelkę siarczanego wina, to jeszcze ci cosik opowiem, pomyślunek dokształcę. Bo widzisz, chociaż ze mnie analfabeta, za młodu nasłuchałem się wielu opowieści – dla zliczenia ich nie starczyłoby palców u rąk i nóg razem wziętych, więc sam przyznaj, że pokaźna to liczba. Szczególnie przepadałem za gawędami, co świat wywracają na opak i rechocą z możnych tego świata, nie bojąc się konsekwencji. No, bo pomyśl, jaki to ubaw: czarodziej, który zamiast rzucać zaklęcia, umyka przed warząchwią małżonki; rycerz, nakładający na włosy ziołowe mieszanki; niedorobiony czarny charakter z bebechami na wierzchu albo bandyci, którzy nie potrafią przygotować napadu, bo sami wpadają we własne pułapki. Na Peruna, można się spłakać ze śmiechu! Oczywiście, o ile minstrel ma talent do żartu i dobierze do sytuacji akuratne słowa, a wierz mi, nie każdemu ta sztuka wychodzi tak, jak powinna. Był taki jeden – pamiętam, słuchałem go na targu, jak mnie żona po kurczaki wysłała – któremu bez obaw powierzyłbym historię Nogradu, i jeszcze bym płacideł dorzucił, żeby nie został stratny. Na chrzcie mu dali Marcin, a zwą go Hybel, i ponoć przybył w te strony z grodu Kraka (czort wie, gdzie ta mieścina leży, pewnikiem gdzieś za granicą) gnany minstrelskim talentem i nadzieją na sławę. Jak go kiedyś spotkasz na trakcie, to przyślij go do mnie – opowiem mu parę historii, póki jeszcze pamięć mi sprzyja. Na pewno się dogadamy… o ile do tego czasu nie zapomnę, jakie sam noszę miano, i którędy prowadzi droga do karczmy, ha ha, żartowałem. Ale coś w tym jest, niestety, starość nie radość a kobyłka u płotu. Och, Piszczykowa straciła cierpliwość. Alarm! Niebezpieczeństwo na horyzoncie! Łap lepiej butelkę i uciekaj, póki jeszcze możesz chodzić, bo wierz mi, przy tej babie nawet tornado, to mały pikuś. A co ze mną, pytasz, czy się nie boję. Jasne, że się boję, trzęsę portkami jak kupiec na gościńcu, ale przez te czterdzieści lat zdążyłem przywyknąć. Posiedzę tu jeszcze chwilę, dokończę wino i podumam o Nogradzie, o tej krainie mlekiem i wódką płynącej, a potem wrócę do domu, zmierzyć się z losem. Co, jak co, ale jakem Piszczyk kołodziej, nie pozwolę, żeby baba groziła mi ścierką! Natalia Bilska 91 Recenzje Robert McCammon „Magiczne lata” Data wydania: maj 2012 Wydawnictwo:Papierowy Księżyc Tłumaczenie: Maria Grabska-Ryńska Tytuł oryginału: Boy‘s Life ISBN: 978-83-61386-15-5 Liczba stron: 652 Do „Magicznych lat” Roberta McCammona wiedzie wiele różnych dróg. Można natknąć się na tę powieść przez zdobyte przez nią nagrody literackie, bądź zaskakująco wysokie oceny i entuzjastyczne recenzje czytelników. Można wybrać ją sobie do czytania pod kątem nastoletniego bohatera – jak wiadomo, tacy często mają wzięcie. Wreszcie, zwrócić naszą uwagę może wyjątkowej urody okładka, budząca skojarzenia z E.T., ale mająca też w sobie coś więcej, swoistą siłę przyciągania. Te wszystkie rzeczy sprawiły, że i ja zainteresowałem się nową książką ze stajni Papierowego Księżyca, która niektórym może być znana pod tytułem „Chłopięce lata” (wydanie sprzed kilkunastu lat). To była jedna z lepszych czytelniczych decyzji w moim życiu. Ciężko stworzyć zajawkę fabularną. Oryginalny tytuł „Boy’s Life” oddaje rzecz literalnie, nie siląc się na metafory i dwuznaczności. To jest właśnie o życiu chłopca, uściślając jeszcze bardziej, rok z życia dwunastolatka. Wydawca próbuje sprzedać książkę McCammona jako fantastykę z wątkiem kryminalnym, mowa jest też dużo o horrorze. No cóż, to bzdury, a przynajmniej spore wyolbrzymienie. Wątek kryminalno-sensacyjny w „Magicznych latach” jest tylko przystawką a fantastyka (ocierająca się bardzo delikatnie o grozę) co najwyżej − przyprawą. Przez długi czas myślałem, że nie będzie jej tam w ogóle, a wszystkie pomniejsze niesamowitości przypisywałem bujnej wyobraźni chłopca o ambicjach pisarskich, ale nieumarły pies (a później inne drobiazgi) przekonał mnie, iż przy wielkich chęciach, jak się mocno zmruży oczy, można uznać tę powieść za fantastykę. 92 „Magiczne lata” to przede wszystkim obyczajówka. Człowiek żyje w przekonaniu, że fantastyka ma monopol (no dobra, z wyjątkami) na ciekawą literaturę, a tu taki grom z jasnego nieba. Gdyby mi ktoś miesiąc temu powiedział, że zakocham się w jakiejś obyczajówce, wykpiłbym go i wyśmiał bezlitośnie. A tymczasem, po raz trzeci chyba w życiu, przeszedł mnie prawdziwy czytelniczy dreszcz zachwytu. Ciężko mieć zatem pretensje do wydawcy o takie, a nie inne reklamowanie, ba, wypada być wdzięcznym, inaczej pewnie bym na nią nie trafił. Brr, o ileż moje życie byłoby wtedy uboższe. McCammon nie próbuje ubarwić swojej historii patologiami. Cory nie ma szczególnie trudnego dzieciństwa, jego rodzice nie są rozwiedzeni, nie piją nadmiernych ilości alkoholu, nie biją i nie klną, nie są też szczególnie ekstrawaganccy. Zwykła, kochająca się, niezbyt zamożna rodzina z klasy średniej. I choć dotyka ich np. utrata pracy jedynego żywiciela rodziny, to zawsze można liczyć na życzliwych sąsiadów. Akcja toczy się jednak w latach 60. XX wieku, w okresie przemian – czarnoskórzy nie są już wprawdzie obywatelami drugiej kategorii, ale nadal żyją oddzielnie i w pewien sposób są dyskryminowani, choćby zakazem wstępu na miejski basen. Stanowią jednak istotną część społeczności miasteczka, co nie podoba się tylko nielicznym sympatykom Ku Klux Klanu. Zmiany społeczne nie są jednak jedynymi – w sąsiednim miasteczku otwarty zostaje pierwszy supermarket, wiele przedsiębiorstw nie wytrzymuje konkurencji, ludzie tracą pracę. Należy jednak pamiętać o małoletnim narratorze, który wprawdzie rejestruje te wszystkie zdarzenia, ale nie analizuje ich zbyt wnikliwie, dla niego ważniejsza jest śmierć ukochanego psa, przyjazd wesołego miasteczka czy natrętna wielbicielka w szkole. Wszystkie te historyczne wydarzenia zostały zatem po prostu zgrabnie wplecione w tło, co nadaje całemu obrazowi głębi i umiejscawia go w konkretnej, rzeczywistej czasoprzestrzeni. Oto Książka. Pozornie niezbyt oryginalna, ile to w końcu mamy opowieści o zwykłym życiu w małym amerykańskim miasteczku. A jednak dzięki perspektywie Cory’ego historia nabiera rumieńców, mieni się w słońcu wszystkimi kolorami tęczy. To już nie tylko powieść o dorastaniu, to prawdziwa podróż w czasie do czasów dzieciństwa, lat beztroskich, które nie szczędziły nikomu małych i większych tragedii. To także okres zwykłej radości z życia oraz czystego, niewinnego i ujmującego zachwytu nad światem. Jak zawrzeć w książce to wszystko, czyli tę − tak zwaną − magię dzieciństwa? Spytajcie McCammona, jest w tym prawdziwym mistrzem. Tak mądrej, ciepłej i wzruszającej, a przy tym ciekawej powieści nie miałem przyjemności czytać chyba nigdy wcześniej. Pieprzyć męską dumę, spłakałem się przy „Magicznych latach” kilkukrotnie i nie wstydzę się tego. Jestem zachwycony. Oto Książka. Żadne słowa nie oddadzą magii tej historii, literackiego kunsztu i niesamowitego wyczucia autora. Przy tym poleceniu stawiam na szali całą moją recenzencką wiarygodność – „Magiczne lata” to najlepsza rzecz jaka przydarzyła mi się w mojej recenzenckiej karierze, najlepsza spośród ponad stu książek, które recenzowałem tu wcześniej. Choćby zalała mnie powódź tysiąca nowych powieści, to i tak co jakiś czas na pewno znajdę chwilę, by się wynurzyć i wrócić do tej jednej, do arcydzieła Roberta McCammona. Łukasz Szatkowski Recenzje recenzje Anne Bishop „Sebastian” Data wydania: czerwiec 2012 Wydawnictwo: Initium Seria: Efemera Tytuł oryginalny: Sebastian Przekład: Monika Wyrwas-Wiśniewska Liczba stron: 400 ISBN: 978-83-62577-15-6 Czy wydaje wam się czasami, drodzy Czytelnicy, że żyjemy w dynamicznym, ciągle zmieniającym się świecie, za którym ciężko jest nadążyć? Jeśli tak jest, to lektura „Sebastiana” – najnowszego dzieła Anne Bishop, powinna dać wam wiele powodów do przemyśleń. Co bowiem można powiedzieć o świecie, który nieustannie zmienia się pod wpływem pragnień ludzkich serc? Świecie, w którym niewinne wyjście do baru może skończyć się wizytą w nieznajomym, niebezpiecznym miejscu (tak wiem – u nas też się to zdarza). Taka właśnie jest Efemera. Kraina ta stanowi swoiste puzzle – całość rozbitą na wiele, luźno połączonych z sobą części zwanych krajobrazami. Nad tym twórczym chaosem starają się zapanować tzw. krajobraźczynie, przekuwając namiętności ludzkich serc w stabilną rzeczywistość. W jednym z mrocznych krajobrazów żyje Sebastian, półkrwi inkub, cierpiący na ostry przypadek nadmiernie rozrośniętego sumienia. Zuchwały i niemoralny tryb życia jego demonicznych kuzynów nie do końca spełnia oczekiwa- nia bohatera. Odrzucony przez ludzi Sebastian powoli pogrąża się w dekadenckiej depresji, która oddziałuje na otaczający go świat. Jednak sytuację tę zmienia zwykła kobieta, wkraczając w jego życie z zajadłością rozwścieczonego ratlerka. Tylko ona może mu pomóc przetrwać nadchodzące ciężkie czasy, gdy pradawne zło znowu zaczynie grasować wśród krajobrazów. O jakości pióra Anne Bishop chyba nikogo nie muszę specjalnie przekonywać. Autorka ta, jak nikt inny potrafi tworzyć fascynujące światy i zaludniać je niezwykłymi mieszkańcami. Także tym razem Bishop udało się wykreować ciekawe, rozbudowane wewnętrznie postacie, których losy śledzi się z wielkim zainteresowaniem. Wspominany już Sebastian jest osobowością bardzo złożoną – wynikiem nie tylko mieszanego pochodzenia, lecz także wielu lat życiowych doświadczeń. Chęć pozostania człowiekiem nieustannie walczy w nim z mroczną, demoniczną naturą. Nie mniej intrygująca jest także jego kuzynka Glorianna, krajobraźczyni – renegat, która dla rodziny poświęciła dobrze zapowiadająca się karierę. Tak przynajmniej pozwolono jej sądzić, gdyż prawda jest o wiele bardziej złożona. Kolejne strony „Sebastiana” pokonuje się łatwo i przyjemnie. Na samym początku odrobinę problemów może przysparzać czytelnikowi złożoność i charakter wykreowanego świata. Trudności te jednak szybko ustępują, w najmniejszym stopniu nie wpływając na przyjemność lektury. Autorka umiejętnie przeplata bieżącą akcję z ciekawymi retrospekcjami, pozwalającymi lepiej zrozumieć osobowość bohaterów i kształtujące ją wydarzenia. Książka przepełniona jest także, znanym już z cyklu „Czarnych Kamieni”, charakterystycznym humorem sytuacyjnym. Można w niej znaleźć także dużo czystej akcji, której niedobór był podstawowym zarzutem stawianym wspominanej serii. Na nudę nikt tu nie będzie narzekał. Jaka właściwie jest nowa powieść autorstwa Anne Bishop? Okazuje się ona w dużej mierze podobna do swoich bohaterów – nietuzinkowa, intrygująca i odrobinę niegrzeczna. Brak w niej natomiast nadmiernie rozbujanego erotyzmu, którego obecność delikatnie sugeruje okładka. „Sebastian” jest lekturą godną polecenia, zarówno dla tych poszukujących ciekawej historii, jak i tych czerpiących przyjemność z romantycznych uniesień. Bowiem Efemerę tworzą porywy ludzkiego serca, a te mogą być kształtowane zarówno przez brutalną siłę, jak i delikatny dotyk kobiecej ręki. Krzysztof Dworakowski 93 www. herbatkauheleny . pl Recenzje Bernard Cornwell „Panowie Północy” Data wydania: 2012 Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy ERICA Tytuł oryginału: The Lords of the North Tłumaczenie: Agnieszka Zając, Mateusz Pyziak Korekta: Elżbieta Białoń ISBN: 978-83-62329-50-2 Wydanie: I Strony: 536 Oprawa: miękka, ze skrzydełkami Potężnej postury wojownik szarżuje na mnie z pianą na ustach. – Perrrkele! – myślę, zasłaniając się ciężką tarczą. Chwila moment, dwa cięcia i drab już wcina glebę, a krew wycieka z jego rozpłatanego podbrzusza. Świat wokół wre. Atmosfera zgęstniała od szczęku metalu i bitewnych wrzasków. Od swądu dymu i spalenizny. – Niszczyć drabiny! Dawać smołę! – krzyczy Ivar Wąskobrody. Kątem oka dostrzegam jarla siepiącego wrogich wojaków dwustronnym, zdobionym runami toporem. Gniew Odyna. W rzeczy samej, idealna nazwa dla takiej zabawki. Kolejna wroga, zarośnięta morda w szyszaku wynurza się spomiędzy blank. Bez ociągania wylewam nań wiadro wrzącej smoły. Rozlega się upiorny wrzask, a następnie głuchy huk, gdy ciała przeciwników uderzają o dno – rozciągającego się u stóp muru – kamienistego rowu, stanowiącego ongiś fosę. Uspokaja się dopiero przed zmierzchem. Z ulgą w sercach obserwujemy wycofujących się na wzgórza niedobitków. Ale napięcie nie ustępuje. Oto bowiem wygraliśmy bitwę, lecz prawdziwa wojna dopiero przed nami. Przy kolacji ciśnienie wywołane naszym położeniem powoli się rozładowało. Ciepło bijące od palenisk, woń jadła i muzyka zrobiły swoje. Pamiętam złotowłosą dziewoję nucącą urokliwą pieśń. Jak szły jej słowa? Coś w stylu: „Życie 94 krótkim jest, synu północnych ziem. Odnajdziesz spokój swój, gdy wędrówki nadejdzie kres”*. A mniejsza o to. Ważniejsze, że gdy dziewczę nucić przestało, nadeszła pora na opowieści barda Bernarda. Powiadam, dobrze mieć takiego człowieka w oblężonej twierdzy! Gdy wróg czai się za murami, a napięcie powodowane ciągłą obawą przed kolejnym atakiem staje się nie do zniesienia, dobrze mieć w swej kompanii kogoś, kto ukoi duszę ciekawą opowieścią. Bard Bernard bez wątpienia taki dar posiada. Jak już opowiada, słuchający go człowiek zapomina o okalającym go, szarym świecie i wędruje w marzeniach ku innym czasom, ku innym wzgórzom, innym bohaterom i innym przygodom. Takoż było i owej nocy po ataku, gdy bard Bernard rozpoczął trzecią część opowieści o Uhtredzie z Bebbanburga, znanym również jako Uhtred Ragnarson. Chłopak, który za młodu został pojmany przez duńskich wojów i wychował się w ich środowisku. Przebiegły wojownik, którego nie powstydziłby się sam Odyn w swoich świętych halach. Tym razem, wyruszył ku rodzimym ziemiom, aby wyrwać je z rąk znienawidzonego wuja i morderców swego wikińskiego opiekuna. Iście szalony zamysł, biorąc pod uwagę przewagę liczebną wroga. Nie mniej szalone były perypetie, jakie z tego pomysłu wynikły. Szalone, pełne nieprzewidywalnych kaprysów losu i – jak zawsze zresztą – wciągające. Dość rzec, że opowieść barda Bernarda śledziłem z zapartym tchem. Pobitewne zmęczenie zniknęło w mgnieniu oka, wieczorne znużenie rozwiało się niczym opary mgieł na porywistym wietrze. Stanąłem u boku Uhtreda i byłem gotów wyruszyć z nim na skraje znanego świata. A może i jeszcze dalej. Przy okazji poznałem całkiem sporą plejadę nowych bohaterów, a każden z nich wydał mi się na swój sposób interesujący. Ale tak już jest, gdy bard Bernard opowiada. Zupełnie jakby potrafił tchnąć nowego ducha w dawno zmarłych herosów. Wrócił ich zza nieprzeniknionej wzrokiem śmiertelników, wstęgi Styksu. Wspomnieć też muszę o tym, że Bernard opowiada w taki sposób, że nawet jeśli ktoś nie zna wcześniej utkanych przez niego historii, w nowej nie będzie czuł się zagubiony. Chociaż oczywiście warto pokusić się o poznanie całej opowieści o Uhtredzie, bo rzecz to grzechu warta i to nie jednego. Wstaje chłodny świt. Opowieść pochłonęła mnie tak bardzo, że nawet nie zauważyłem kiedy pierwsze promienie Słońca nieśmiało pojaśniały horyzont na południu. Na wzgórzach cisza. Nie ulega jednak wątpliwości, że wróg spróbuje szczęścia raz jeszcze. Ruszy na mury, będzie próbował je sforsować. Może wymyśli jakiś szczwany fortel. I polegnie. Dwa wielkie kruki zerwały się z, usypanej na pobojowisku, sterty ciał poległych i wzniosły ku pochmurnemu niebu. Ale powrócą. W końcu Odyn nie odmówiłby sobie poobserwowania teatrzyku, jakim bez wątpienia są dla niego nasze zmagania, prawda? Takoż i ja powrócę do opowieści o Uhtredzie. Mam nadzieję, że oczekiwanie na kolejną część nie będzie się dłużyć. A kiedy echo przyniesie z dali „Pieśń Miecza”, będzie to kolejny radosny dzień dla nas, rozmiłowanych w wikińskich bojach, wojowników! * swobodne tłumaczenie fragmentu utworu „Twilight Tavern” kapeli Ensiferum. Kamik Dolik Recenzje recenzje George R. R. Martin „Gra o Tron. Powieść graficzna” Tom 1 Data wydania: 2012 Wydawnictwo: Amber Adaptacja: Daniel Abraham Rysunki: Tommy Patterson Tytuł oryginału: A Game of Thrones. Graphic Novel Przekład: Michał Jakuszewski Korekta: Jolanta Gomółka ISBN: 978-83-241-4252-1 miejsce wydania: Warszawa Zamieszanie wokół serii „Pieśni Lodu i Ognia” opartej na kasowej powieści amerykańskiego pisarza Georga R. R. Martina, lepiej znanej jako „Gra o Tron” (od tytułu pierwszego tomu sagi) zdaje się nie cichnąć. Na początku 2012 roku w kraju ukazała się druga część tłumaczenia „Tańca ze smokami”, a zaledwie kilka tygodni temu stacja HBO zakończyła emisję drugiego sezonu serialu na motywach powieści. W oczekiwaniu na kontynuację serii literackiej i telewizyjnej Wydawnictwo Amber postanowiło uraczyć polskiego czytelnika publikacją „Gry o Tron” w wersji graficznej (innymi słowy: ukazała się wersja komiksowa książki). Adaptacji dokonali we współpracy z Martinem: pisarz Daniel Abraham oraz rysownik Tommy Patterson. Pierwszy tom liczy sobie sześć zeszytów (z zapowiadanych 24) po 29 stron każdy. Historia przedstawiona w komiksie z grubsza pokrywa się z wydarzeniami opisanymi w powieści, jednak wybór scen oraz dialogi zbliżają go raczej w kierunku serialu niż literackiego pierwowzoru. Eddard Stark, bliski przyjaciel króla, na prośbę władcy obejmuje stanowisko Królewskiego Namiestnika – drugiej po królu najważniejszej osoby w Westeros. Od tej pory on i jego rodzina trafiają w sam środek dworskiej intrygi. Na wschodzie Daenerys Targaryen zostaje sprzedana wodzowi koczowniczego plemienia Dothraków. Jej brat w zamian ma otrzymać armię, z którą zamierza wyruszyć, by odzyskać należny mu tron. Tymczasem na północy za Murem budzi się tajemnicza siła potrafiąca wskrzeszać umarłych. Recenzje Sposób wydania komiksu z pewnością zwraca uwagę. Twarda okładka i wysokiej jakości papier stanowią świetną oprawę dla rysunków Tommy‘ego Pattersona. Autor takich tytułów jak „Farscape”, „Tales from Wonderland” czy frywolnych „Grimm Fairy Tales” i tym razem nie zawiedzie swoich stałych czytelników. W całej pracy wyczuwalna jest charakterystyczna mocna, nieco zmanierowana kreska i intensywna kolorystyka. Większość rysunków prezentuje wysoki poziom, choć autorowi zdarzyło się popełnić kilka „niezręcznych” kadrów lub nieco zniekształcić anatomię. Moje zastrzeżenia wzbudziły także projekty postaci. Typy fizjonomiczne głównych bohaterów są do siebie podobne, tak że czasem trudno jednoznacznie stwierdzić, którą z nich dany kadr w rzeczywistości ukazuje. Również nie zostali oni zróżnicowani pod względem wieku. Catelyn Stark, matka pięciorga dzieci, urodą niewiele różni się od swojej nastoletniej córki, zaś różnica pomiędzy Sansą i Aryą jest praktycznie niezauważalna. Ważnym jest natomiast fakt, że Patterson nie zdecydował się stylizować postaci z komiksu na serialowej obsadzie. Oczywiście tu i ówdzie można by doszukiwać się pewnych analogii, jednak wydaje się to być zwykłym zbiegiem okoliczności. Na duży plus można zapisać scenerie, które charakteryzuje szeroka paleta tekstur, głębia oraz dbałość o szczegóły. Oczywiście, w komiksie nie mogło zabraknąć „momentów”, z których znana jest proza Martina. Nie są szczególnie liczne czy też wyzywające, jednak wydają się lepiej wkomponowane w fabułę niż miało to miejsce w serialu. Rysunkowa konwencja Pattersona narzuca całej historii nieco inną stylistykę niż ta, do której zdążył przywyknąć czytelnik. Jaskrawa kolorystyka, atletyczni mężczyźni i towarzyszące im powabne kobiety bliższe są estetyce heroic fantasy niż bezwzględnym realiom Westeros, które mnie osobiście kojarzyło się z czymś bardziej mrocznym. Znacznie bliższe jest mi w tym wypadku opracowanie graficzne okładki polskiego wydania. Surowy ołówkowy szkic, z wyraźnie zaznaczonymi partiami światłocienia skontrastowany z czerwienią czcionki. Sprawiał wrażenie wyciosanego w drewnie, co mogłoby sugerować, że twórcy komiksu mieli na niego jakiś (artystyczny) pomysł. Czytelnik jednak wewnątrz znajduje konwencjonalną historię opowiedzianą uniwersalnym językiem rysunkowym. Jako fanka serii chciałabym, by kolejne odsłony tytułu spod znaku „Pieśni Lodu i Ognia” różniły się czymś więcej niż tylko sposobem podania, oferując coś ponad powtórzenie już i tak dobrze znanej historii, może jakieś zakulisowe wątki, zmiana perspektywy narracji? „Opowieść graficzna” raczej nie zaskoczy wielbicieli twórczości Martina, którzy czytali książki, oglądali serial lub grali w „karciankę”. Dla nich komiks będzie stanowił kolejną pozycję do polubienia i odhaczenia na liście rzeczy, które każdy prawdziwy fan serii powinien znać, a ponieważ wydanie jest naprawdę kuszące, zapewne i posiadać w swojej kolekcji. Książka może natomiast okazać się naprawdę atrakcyjna dla tych osób, które jeszcze nie zetknęły się z „Grą o tron”, a chciałyby się dowiedzieć, o co w tym wszystkim w ogóle chodzi. Muszę ich jednak przestrzec, że komiks choć nieźle opowiedziany, nie oddaje nawet w połowie klimatu powieści. Magdalena Mińko 95 Recenzje Jonathan Carroll, „Śpiąc w płomieniu” Data wydania:marzec 2012 Wydawnictwo: Rebis Tłumaczenie: Paweł Kwiatkowski Tytuł oryginalny: Sleeping in Flame Seria: Salamandra Liczba stron: 320 ISBN: 978-83-7510-584-1 Jonathan Carroll to w Polsce pisarz bardzo popularny, który sentymentu do naszego kraju również nie ukrywa. Często przyjeżdża do Polski, a niekiedy nawet wydaje u nas swoje książki w pierwszej kolejności. Nic zatem dziwnego, że Rebis wznawia jego powieści. Takiego wznowienia doczekała się niedawno pozycja „Śpiąc w płomieniu”. Walker, niedawno rozwiedziony przeciętny aktor i trochę lepszy scenarzysta, zakochuje się w przedstawionej mu przez przyjaciela, Maris. Miłość kwitnie w najlepsze, jednak Walkerowi zaczynają się przytrafiać rzeczy, których nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Dość sceptycznie nastawiony idzie do „specjalisty” – nietypowego szamana, który nauczy go jak poznawać swe poprzednie wcielenia, by zrozumieć obecne. Walker nie spodziewa się, że został wplątany w historię rodem z baśni braci Grimm. Historię, która może zagrozić życiu jego przyjaciół, ukochanej oraz jemu samemu. Czy tym razem uda mu się przechytrzyć prześladowcę ścigającego go przez wszystkie dotychczasowe wcielenia? Jonathana Carrolla mam za jednego z lepszych twórców subgatunku fantasy, który Sapkowski określa mianem „jednorożce w ogrodzie”. Zaczyna się zwykle jak przeciętna obyczajówka, żeby w toku opowieści niepostrzeżenie 96 wpuścić przez szpary w podłodze – większe, bądź mniejsze, ilości magii. Carroll generalnie trudny jest do sklasyfikowania, dlatego też w początkowym okresie swej pisarskiej kariery nie był zbyt chętnie witany przez wydawców. Tak naprawdę ni to do końca fantasy, ni horror, trochę głównego nurtu, trochę realizmu magicznego, sporo romansu i filozofowania. Podobno Carroll pisze literaturę kobiecą. Być może, mnie się w każdym razie podoba. Choć żadna z jego powieści, a czytałem wszystkie, nie zdobyła u mnie maksymalnej liczby punktów, to niemal każda zasługuje na solidną piątkę w szkolnej skali, a piątkami również nie szafuję zbyt często. Wszystkie są bardzo równe, ciężko wyróżnić jedną, która podobała mi się bardziej od pozostałych. Wynika to prawdopodobnie także z tego, że Jonathan Carroll dopisuje tak naprawdę kolejne wątki do tej samej historii. Niemal w każdej książce można wyłowić delikatne smaczki odnośnie do innych – np. epizodyczna postać w „Śpiąc w płomieniu” zna główną bohaterkę „Kości Księżyca”, a brata ukochanej Walkera mamy okazję poznać lepiej przy okazji lektury „Czarnego koktajlu”. Wszystko w jednym uniwersum, jeśli można tu mówić o uniwersum, skoro, abstrahując od fantastycznej fabuły, jest to tak naprawdę świat, w którym wszyscy żyjemy. W „Śpiąc w płomieniu” motywem przewodnim jest jeden z ulubionych, poruszany przez Carrolla kilkukrotnie w innych utworach, problem reinkarnacji. Autor potrafi podejść do –bądź co bądź – mocno wyeksploatowanego już motywu bardzo oryginalnie i za każdym razem tworzy złożoną, imponującą i intrygującą wizję. W tym przypadku jest ona bardzo zgrabnie połączona z retellingiem jednej z baśni braci Grimm. Wynikające z tego zakończenie, choć początkowo wygląda na typowe „żyli długo i szczęśliwie”, jednocześnie bawi dzięki grze skojarzeń i budzi deszcz strachu poprzez pewien kontrast. W końcu nie co dzień grozi ci postać z bajki. I to bynajmniej nie zły wilk. Jonathan Carroll jak zwykle daje radę, choć nie sposób nie dostrzec pewnych irytujących, a charakterystycznych dla jego twórczości chwytów. Nie jestem fanem rozbudowanych wątków miłosnych, ale mimo wszystko potrafię docenić taki, który nie przeszkadza mi zanadto w lekturze, nie budzi zażenowania. U Carrolla ten wątek jest mocno eksponowany, a przy tym łzawy, rzewny i wzruszający do obrzydzenia, a mimo wszystko wypada dosyć naturalnie. Widać, że autor (choć romantyk) nie jest młodą kobietą dręczoną erotycznymi wizjami z księciem na koniu w roli głównej. Czego jednak nie można niestety powiedzieć o często, gęsto wtykanych pseudomądrościach, które brzmią, wypisz wymaluj, jak opisy na gadu-gadu mojej siostry w wieku gimnazjalnym. Z pozoru tak głębokie, że można się utopić od samego patrzenia, ale na główkę bym tam nie skakał. Paraliż gwarantowany, przynajmniej ten intelektualny. Tak czy owak warto zapoznać się z choć jedną z powieści Carrolla. Od razu da się rozpoznać czy jego charakterystyczny styl nam podchodzi czy nie. Całą resztę można potem albo brać w ciemno albo omijać szerokim łukiem, w zależności od wyniku pierwszego testu. Nowe wydanie „Śpiąc w płomieniu” to dobra okazja, aby taki sprawdzian przeprowadzić, jeśli ktoś jeszcze nie miał do tego okazji w przeszłości. Ja w każdym razie polecam. Łukasz Szatkowski Recenzje recenzje Anna Fryczkowska „Starsza pani wnika” Data wydania:2012 Wydawnictwo:Prószyński Media Pozostałe dane:ISBN: 978-83-7839-140-1 Liczba stron: 440 Format: 125 mm x 195 mm Nie każdemu facetowi dane jest być super hero. Niektórzy z nich to po prostu ofiary losu i życiowe ciamajdy. Taką właśnie niedorajdą jest Jarosław Trzaskowski. Grubawy dwudziestodziewięciolatek, bez poczucia własnej wartości, bez pracy, bez pomysłu na życie. W dodatku wciąż mieszkający z babcią. Koniec końców, Jaro postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i zapanować nad swoim życiem. Wpada na pomysł, jak wygrzebać się z finansowego dołka. Będzie się bawił w detektywa. Co dziwne – dość szybko otrzymuje pierwsze zlecenie. Każdego, kto z niepokojem pomyśli, iż czeka go żmudna wędrówka przez śledztwo prowadzone przez nieporadnego detektywa, czeka ogromne, aczkolwiek bardzo miłe zaskoczenie. Bo do akcji wkracza babcia i to głównie dzięki niej śledztwo dość dużymi krokami posuwa się naprzód. A jest nad czym się głowić – proste zlecenie znalezienia zaginionego obrazu zmienia się w poszukiwanie mordercy bufonowatego nauczyciela języka angielskiego, który w niezbyt miły sposób opuścił ziemski padół. Jakby tego było mało – Jaro otrzymuje dwie nowe sprawy – musi odnaleźć Agnieszkę Zaufał, zaginioną bez wieści starszą panią, oraz odkryć, kto na jego rodzimym podwórku bezlitośnie dręczy i morduje koty. Jarcio biedzi się i poci, by trafić na jakikolwiek trop, a tymczasem sprytna i wścibska babcia, metodą „na staruszkę”, bez trudu zdobywa wszelkie informacje. Wydawałoby się, że „Starsza pani wnika” to niezła komedia kryminalna. Myliłby się ten, kto by zechciał wystawić taką opinię tej powieści. Napisana językiem pełnym autentyzmu, ironii i humoru, w pewnej chwili staje się refleksyjną opowieścią o sferach życia, o których rzadko mówi się głośno w dzisiejszych czasach. Od wielu lat w świecie panuje moda na młodość, starość po prostu nie jest trendy. Fryczkowska pokazuje nam, jak wygląda nieznany (bo nikt nie chce go poznać) świat starszych ludzi. Świat, w którym rządzą samotność i poczucie odrzucenia, umocnione ogromną tęsknotą za towarzystwem drugiej osoby. Jednocześnie autorka uświadamia nam, że to wcale nie musi tak wyglądać. Babcia Halinka wzbudza wielki podziw swoim hartem ducha i determinacją, by nie poddać się starości. Pomimo 72 lat nadal uprawia sport, ukończyła kurs komputerowy i jak ognia unika wypowiadania słów „za moich czasów”. Otacza się przyjaciółkami, które tak jak ona dzielnie stawiają czoła określeniu „moherowe berety” i na ogół większość z nich wychodzi z tej walki zwycięsko. Oddając się lekturze „Starszej pani…”, trudno oprzeć się wrażeniu, że postawione przed Jarosławem Trzaskowskim (i jego babcią też – pośrednio) zagadki są po prostu nie do rozszyfrowania. Intryga, którą uplotła tutaj autorka budzi szczery podziw. Wielotorowość wątków, poszlak i tropów wprowadza w niezłe oszołomienie. Nie wiem, jak by Jaro sobie z tym wszystkim poradził, gdyby nie miał takiej babci. Powieść Anny Fryczkowskiej to od samego początku niezła zmyłka. Nic tutaj nie jest takie, jak się wydaje, że powinno być. Kiedy wydaje się, że już wiemy, kto zabił, nagle okazuje się, że wcale nie mamy racji. Kiedy wreszcie poznajemy rozwiązania wszystkich tajemnic – mamy pewność, że nigdy byśmy nie wpadli na taki trop. Ja mam pewność co do jeszcze jednej rzeczy. Już nigdy nie będę wiedziała, czy ta starsza pani, która siedzi obok mnie w pociągu, jest na pewno zwykłą starszą panią? Czy kryje jakiś sekret? A może powinnam się jej bać? Dorota Jundziłł www.qfant.pl 97 PORTAL DLA FANÓW FANTASTYKI I KRYMINAŁU Recenzje Camilla Läckberg „Kaznodzieja” Data wydania: luty 2010 Wydawnictwo: Czarna Owca Tytuł oryginalny: Predikanten Przekład: Agata Igras-Sawicka Ilość stron: 440 Cykl: Erica Falck i Patrik Hedström ISBN: 978-83-7554-162-5 Drugie spotkanie z Eriką Falk i Patrikiem Hedströmem okazało się bardziej interesujące niż pierwsza część cyklu. Pisarka spodziewa się dziecka, Fjallbackę nawiedza najgorętsze od dziesięcioleci lato, a w Wąwozie Królewskim kilkuletni chłopiec odkrywa zwłoki młodej kobiety, pod którymi leżą kości dwóch innych ofiar. Na domiar złego z pola kempingowego znika nastoletnia turystka. Policja podejrzewa związek między tymi zdarzeniami i rusza wyścig, którego stawką jest życie siedemnastolatki. W tym „odcinku” główne skrzypce gra Patrick, na którego głowę spada całe to dziwaczne i pełne niejasności śledztwo. Erika bynajmniej nie jest zadowolona z konieczności przesiadywania całymi dniami w domu, jednak upał w połączeniu Chuck Hustmyre, „Dom wschodzącego słońca” z zaawansowaną ciążą dosłownie kładzie ją do łóżka. No i są jeszcze załażący za skórę nieproszeni goście… Fjalbacka w lecie tak bardzo różni się od krajobrazu z poprzedniej książki – aż momentami trudno uwierzyć, że akcja rozgrywa się w tym samym miejscu. Autorka prowadzi nas znanymi-nieznanymi ścieżkami, pomiędzy zawiłości tylko sobie wiadomych intryg i… sypie okruchami. Tu kawałek tropu, tam cała „piętka” podpowiedzi. Dość dużo, by narobić apetytu i pobudzić smak, ale nie zdradzić się zawczasu. A to czyni książkę bardzo wyważoną, o idealnych proporcjach – nie nudną, nie pędzącą na złamanie karku, nie dającą zbyt szybko się rozszyfrować – i niesamowicie zgrabnej fabule, w której dość jest miejsca na normalne życie głównych bohaterów, ich problemy, smutki i radości. Warstwa obyczajowa, która na równi z wątkiem kryminalnym stanowi oś powieści, jest niezwykle precyzyjnie zbudowana i stanowi jednocześnie część i całość, przeplatając się z intrygą niczym sznur, który da się jednak podzielić na włókna. A sposób skręcenia owego „osiowego” sznura to właśnie kunszt autorki. Wystarczy dodać do tego precyzyjność w tworzeniu postaci (nie tylko tych pierwszoplanowych, ale każdej jednej pojawiającej się na łamach książki), zdradzającą zamiłowanie do patrzenia na ludzi i społeczność małomiasteczkową przez psychologiczny mikroskop i dostaniemy fikcję literacką tak realną, że nie trudno byłoby uwierzyć w jej prawdziwość. Straszną i okrutną, jednak twardo osadzoną na znajomej ziemi. „Kaznodzieja” to ciemne zakamarki duszy ludzkiej, przyodzianej w skrajną bogobojność, która wręcz przechodzi w fanatyzm. „Kaznodzieja” to mrok, w którego okowach zamknięci zostali ludzie wykształceni i inteligentni, którym wiara została źle podana. „Kaznodzieja” to przyprawiająca o dreszcze historia, niepozwalająca ani na moment się oderwać. Oto czego możemy oczekiwać po drugiej części sagi. A jeśli autorka przyjęła sobie za punkt honoru w kolejnej książce jeszcze bardziej zaszokować czytelnika, aż strach pomyśleć, co będzie się tam działo. Pozostaje tylko jedno pytanie – na ile małej Fjallbacki wystarczy, by upchnąć te wszystkie zbrodnie z kolejnych części…? Beata Tomaszewska Data wydania: 2012 Wydawnictwo: Replika Tytuł oryginalny: House of the Rising Sun ISBN: 9788376741277 Przekład: Katarzyna Sawicka Liczba stron: 336 Oh mother, tell your children Not to do what I have done Spend your lives in sin and misery In the house of the Rising Sun…. /The house of the Rising Sun – Animals/ Pierwowzorem powyższej piosenki zespołu Animals była amerykańska ludowa przyśpiewka. Dom „uciech”, gdzie hazard i alkohol jest są na porządku dziennym, stał się tematem przewodnim nie tylko utworów muzycznych. Pojawia się on również w powieści stworzonej przez Chuck’a Hustmyre’a pod wymownym tytułem „Dom 98 Recenzje recenzje wschodzącego słońca”. Czy jest to jedynie przypadkowa zbieżność nazw? Nowy Orlean – największe miasto na południu Stanów Zjednoczonych. To miejsce, gdzie czas płynie leniwie, a z okolicznych barów przez całą dobę pobrzmiewa muzyka jazzowa. Tak prezentuje się turystyczna część miasta, ale jego drugie, ciemne i niebezpieczne oblicze kryje się w nieoświetlonych i mniej uczęszczanych dzielnicach. W takim właśnie miejscu, w należącychm do mafii klubie ze striptizem i nielegalnym kasynie, poznajemy głównego bohatera powieści – byłego policjanta Raya Shane’a. Skorumpowany stróż prawa po odsiedzeniu wyroku w więzieniu, mając za sobą wszystkie spalone mosty, zostaje niejako zmuszony do podjęcia tam pracy jako ochroniarz. Gdy pewnego dnia w lokalu ma miejsce napad, Ray ma to „szczęście” bycia w centrum wydarzeń. Okradnięci mafiosi szukają winnego rabunku i śmierci syna jednego z ich bossów. Shane pod groźbą śmierci musi odnaleźć zabójców. Komuś jednak bardzo zależy na tym, żeby wszystkie tropy wskazywały właśnie na niego samego. Czy naszemu bohaterowi uda się oczyścić się z zarzutów? Co odkryje podczas prywatnego śledztwa? Autor pisze męskim, chwilami dosadnym językiem, nie zapuszczając się w zbędne opisy nieistotnych wątków poboEdward Lee „Ludzie z bagien” Data wydania: 2012 Wydawnictwo: Replika ISBN: 978-83-7674-175-8 Liczba stron: 400 Wymiary: 145 x 200 mm Wielu twórców horrorów zastanawia się często, co tak naprawdę przeraża ludzi. Cienie wystające spod łóżka? Duchy? Psychopatyczni mordercy? Nie da się zaprzeczyć, że bez wątpienia niektórym właśnie to wydaje się straszne. Jeśli się jednak poważniej zastanowić, to prawdopodobnie najgłębiej w naszej podświadomości czai się strach przed utraceniem miejsca, które wydaje nam się bezpieczne. Można powiedzieć, że najgorszym ze wszystkich koszmarów wydaje się zło, które zalęgło się w naszym domu czy rodzinnym miasteczku. I do tego właśnie strachu odwołuje się w swojej książce „Ludzie z bagien” Edward Lee. Akcja powieści rozgrywa się w Crick City – małym miasteczku w Stanach Zjednoczonych. Philip Straker, miejscowy, który wyjechał przed laty, by zrobić karierę w policji antynarkotykowej w wielkim mieście, wraca na stare śmieci na wezwanie tamtejszego szeryfa. Ma pomóc w walce z lokalnymi dilerami. Nie wie tylko, że tym razem to nie byle jacy gangsterzy staną mu na drodze. Tym razem będzie musiał stawić czoła złu o wiele bardziej pierwotnemu i przerażającemu. Historia opisana przez Edwarda Lee jest elektryzująca. Od początku wciąga, każe czytającemu brnąć coraz dalej, żeby jak najszybciej poznać zakończenie. Mnogość wydarzeń, często tajemniczych czy strasznych (i nierzadko − nawet bulwersujących) jeszcze „podkręca” tempo. Język, Recenzje cznych, dzięki czemu akcja powieści rozwija się szybko i dynamicznie. Mocną stroną „Domu…” są realistyczne dialogi, które w pełni oddają charakter mafijnego świata. Hustmyre stworzył również bardzo przekonującego głównego bohatera, który zawiera w sobie kwintesencję cech skorumpowanego twardego gliny walczącego ze złem świata o prawdę, ale i o swoje życie. Zdecydowanie mniej miejsca w powieści poświecono charakterystyce reszty bohaterów, co z jednej strony utrudnia „wsiąknięcie” w historię, lecz z drugiej – zwiększa tempo akcji. „Dom wschodzącego słońca” jest zgrabnie napisaną powieścią sensacyjną, którą pochłania się zachłannie, niczym smakowity kawałek tortu. Fabuła powieści trzyma w napięciu do ostatnich stron – podczas lektury można odnieść wrażenie, jakby oglądało się dobry film akcji. Nie przypadkowo więc pewnie książka Hustmyre’a została zekranizowana – (scenariusz napisał sam autor we współpracy z Brian A. Millerem), a w główne role wcielili się między innymi Dominic Purcell i Dave Batista. Podejrzane interesy, mafijne układy, morderstwa, garść mocnych wrażeń, galopująca akcja – to wszystko znajdziecie w „Domu wschodzącego słońca”. Polecam! Kinga Król którego używa autor – bardzo kolokwialny – idealnie pasuje do brutalnej rzeczywistości prowincjonalnego miasteczka, w którym ludzie są prości, a często też głupi i okrutni. Ważną rzeczą, na którą warto zwrócić uwagę w przypadku tej powieści, są opisy. Cechuje je niezwykła plastyka i dokładność. Autor nie zapomina o makabrycznych detalach, które potęgują efekt strachu i odrazy. A że bohaterowie „Ludzi z bagien” to często zboczeńcy, narkomani i mordercy (a bywa, że i trzy w jednym), nietrudno sobie wyobrazić, w jakich okropnościach uczestniczą. Skoro już o bohaterach mowa, to trzeba przyznać, że i oni zostali wykreowani w sposób bardzo plastyczny. Straker to zgorzkniały, twardy facet o barwnej przeszłości. Na uwagę zasługują również tytułowi Ludzie z Bagien (zwani też po prostu Bagnowymi), którzy przedstawieni są jako istoty niemal odczłowieczone. Żyją w lasach, nie mają szkół czy opieki medycznej, ich religia przypomina kulty pogańskie (ze składaniem ofiar z ludzi włącznie). Do tego, poprzez lata czy może nawet całe wieki kazirodztwa i krzyżowania się wewnątrz swojego społeczeństwa − stali się okropnie zdeformowani. Dziwaczny, nieludzki wygląd Bagnowych odgrywa niemałą rolę w budowaniu napięcia. Budzą oni lęk i odrazę, ale zarazem także fascynację. Dlaczego są gotowi w każdej chwili oddać życie i za co właściwie je oddają? Skąd się wzięli i jaki mają cel do spełnienia w Crick City? Co ma z nimi wspólnego główny bohater? Czy to, co tkwi w jego głowie jako wspomnienie z dzieciństwa zdarzyło się naprawdę? „Ludzie z bagien” to wciągająca książka, którą można sklasyfikować równie dobrze jako horror co bizarro. Jedno jest pewne: bez względu na to jak będziesz ją czytelniku postrzegać, bez wątpienia zrobi na Tobie naprawdę duże wrażenie. Polecam tylko ludziom o odpornych żołądkach i amatorom mocnych wrażeń. Przed skorzystaniem (a tym bardziej po) najlepiej zasięgnij porady lekarza. Psychiatry. Grzegorz Gajek 99