Ewa Stachniak

Transkrypt

Ewa Stachniak
Szpiedzy, o których głośno, to ci, których zdemaskowano, bądź
ci, którzy ujawnili się sami. Pierwsi byli na tyle nieostrożni,
by pozostawić po sobie trop słów, drudzy mieli ku temu własne,
tylko im znane powody.
Być może przyznali się, gdyż nie pozostało im nic prócz martwych
wspomnień o dawnej potędze.
Być może chcieli cię ostrzec.
Byłam nadworną zauszniczką, żywym biuletynem dworskim.
Szafarką „prawdy szeptu”. Wiedziałam o pustych w środku
książkach, kufrach z podwójnym dnem i o labiryncie tajnych
przejść. Wiedziałam, jak otworzyć ukryte szufl adki w twoim sekretarzyku
i jak odpieczętować listy, nie wzbudzając twych najmniejszych
podejrzeń. Jeśli byłam w twoim pokoju, włos owinięty
wokół zamka zawiązywałam tak samo jak ty. Jeśli zdarzyło ci się
zaufać nocnej ciszy, poznawałam twoje sekrety.
Nie uchodziły mej uwadze zaczerwienione uszy i zaróżowione
policzki. Liściki upuszczone do tuby instrumentu. Dłonie nazbyt
gorliwie chowające się w kieszeniach. Zbyt częste i pośpieszne wizyty
złotnika czy szwaczki. Wiedziałam o skórzanych spódnicach
wkładanych pod wytworne suknie, by zatrzymać popuszczany
mimowolnie mocz, o pokojówkach zakopujących w ogrodzie zakrwawione
szmaty, o rozpaczliwym łapaniu tchu, które nie mogło
już odgonić śmierci.
Nie potrafi łam wyczuć strachu, lecz dostrzegałam jego oznaki.
Przyśpieszone bicie serca, rozszerzone źrenice, niespokojne
dłonie, pobladłe policzki. Słowa wypowiadane zbyt gwałtownie,
przedłużające się milczenie. Widziałam, jak lęk narasta w komnatach,
w których każdy szept wzbudzał podejrzenie, każdy gest
lub jego brak wpisywał się w pamięć, aby można go było wykorzystać
w przyszłości.
Widziałam, co strach potrafi zrobić z sercem.
…
28 czerwca 1744 roku w Moskwie na oczach całego dworu
księżniczka Anhalt-Zerbst weszła do kaplicy Pałacu Gołowina,
żeby przyjąć wiarę prawosławną. W szkarłatnym płaszczu
haftowanym srebrną nicią, z prostą białą wstążką w nieupudrowanych
włosach, wyglądała olśniewająco i zarazem bardzo
dziewczęco. Elżbieta osobiście nałożyła jej grubą warstwę różu
na policzki i cynobru na usta.
Zofi a była wciąż jeszcze osłabiona po chorobie, ale kroki stawiała
pewnie, idąc za cesarzową, swoją matką i wielkim księciem.
Simwoł wiery – wyznanie wiary – wygłosiła z pamięci bez
jednego zająknienia. Słowa modlitwy wypowiedziała niemal bez
akcentu.
Gdy arcybiskup położył szczyptę soli na jej języku i namaścił
jej czoło, powieki, szyję, pierś i ręce świętym olejkiem, z tłumu
dobiegły mnie szlochy wzruszenia. Księżniczka ucałowała rękę
patriarchy. Czekała na odśpiewanie Boskiej Liturgii, aby przyjąć
ciało Chrystusa w sakramencie eucharystii.
Kiedy się do nas odwróciła, nie była już Zofi ą, trzeciorzędną
pruską księżniczką w cerowanych pończochach i przetartych koszulach.
Stała się Katarzyną Aleksiejewną, wyznawczynią prawosławia.
Następnego dnia w soborze Uspienskim miały odbyć się
jej zaręczyny z wielkim księciem.
Patrzyłam, jak cesarzowa przygarnia Katarzynę do piersi, jak
ją nazywa swoim kochaniem, swoją jedyną pociechą, skarbeńkiem,
swoją laleczką.
Katarzyna Aleksiejewna. Jekaterina. Katia. Katinka.
Elżbieta nadała jej imię na cześć własnej matki. Nawet odległe
echo ojcowskiego imienia nie mogło osłabić roszczeń mojej pani
do tej dziewczyny, którą przyjęła jak córkę, której ocaliła życie.
Zauważyłam skwaszoną minę księżnej Joanny.
Dzwoniły cerkiewne dzwony, płonęły pochodnie. W dniu książęcych
zrękowin tańczono na ulicach. Na rozkaz cesarzowej na olbrzymich
rożnach pieczono całe woły, a piwo lało się strumieniami.
Z nastaniem nocy, odpalono fajerwerki, które utworzyły ogromne
kręgi i kaskady spadających gwiazd. Rosja oddała się zabawie.
Na ulicach Moskwy połykacze ognia o zabarwionych na żółto
językach i poparzonych palcach popisywali się swoim kunsztem.
Widziałam tańczącego niedźwiedzia z krwawiącą, wyliniałą
skórą na nosie. Widziałam papugę szarpiącą własne pióra, która
świergotała i skrzeczała, kiedy jej pan grał na katarynce. Widziałam
gibką dziewczynkę, najwyżej dziesięciolatkę, która balansowała
na linie rozciągniętej między dwoma domami. Gawiedź zgromadzona
na dole wstrzymywała oddech za każdym razem, kiedy
mała akrobatka traciła równowagę. Wznoszono radosne okrzyki:
„Niech żyje Piotr, wielki książę Wszechrusi!”, „Niech żyje Katarzyna,
nasza wielka księżna!”.
Kupiłam drewnianego ptaszka, który machał skrzydłami, kiedy
się go popchnęło. Zostawię go przy łóżku Bairty – pomyślałam
– tak aby nawet nie wiedziała od kogo. Mój pożegnalny prezent,
bo Katarzyna wyprosiła u cesarzowej, żeby odesłać małą do
domu, do matki.
Kanclerz Bestużew był jednym z pierwszych całujących dłoń
wielkiej księżnej i składających gratulacje następcy tronu.
– Wasza Cesarska Wysokość miała rację – powiedział Elżbiecie.
– Ona jest charmante. Nie było lepszej kandydatki.
W pewnej chwili, podczas uczty, zobaczyłam, jak Katarzyna
wymyka się na korytarz, którego ściany zdobił rząd luster. Na moment
oparła się o ramę i przymknęła oczy. Zanim zdążyłam do
niej podejść, na zaparowanej od oddechu tafl i lustra narysowała
palcem literę S. Starła ją, chuchnęła na lustro jeszcze raz i na jej
miejscu napisała inicjał nowego imienia.
Żyje – pomyślałam. I jest bezpieczna. Elżbieta już tego dopilnuje.
To było wszystko, co mogłam dla niej zrobić. Miałam nadzieję,
że wystarczy.
– Nie do wiary, jak niektórzy własnymi rękami kopią sobie
grób – powiedział mi kanclerz, podnosząc wzrok znad
pliku kartek. „Cesarzowa mnie słucha – pisała księżna Joanna
w swoim kolejnym liściku. – Zgadza się z moją oceną najważniejszych
interesów państwa”.
Wiedziałam już, że posłaniec ambasadora Prus został przechwycony
w drodze do Berlina i że oferta kilkuset rubli za jego
milczenie była mu bardziej miła niż mroźny bezkres Syberii.
– Niech pisze dalej – złocone krzesło zaskrzypiało pod stale
się zwiększającym ciężarem kanclerza. – Niech sądzi, że nikt jej
nie obserwuje. Chcę wiedzieć, dokąd chodzi i kto ją odwiedza.
Poczułam jego rękę na mojej szyi. Zatrzymała się na chwilę,
zanim zsunęła się niżej, ku piersiom.
Moje oczy nadal są najbystrzejsze, pomyślałam. Moje uszy
wciąż potrafi ą usłyszeć to, co umyka innym. Czyż nie jestem na
dworze od prawie dwóch lat, trwając, gdy inni przepadli bez śladu?
Rozdział drugi
1744–1745
Wielka księżna Katarzyna Aleksiejewna kupowała w Moskwie
prezenty.
Sztukę muślinu dla hrabiny Rumiancewej, marmurowe jajko
na złotej podstawce dla matki.
Chińską wazę, porcelanową fi gurkę tancerki. Naszyjnik z pawich
piór. Komplet pudełeczek z kory brzozowej, jedno ukryte w drugim,
i pachnących grzybami, kiedy unieść wieczko i je powąchać.
Strój do konnej jazdy z fraczkiem o zwężających się z tyłu połach
i długich rękawach z mankietami.
Muszkiet dla księcia, model armatniego działa, zestaw gipsowych
drzewek do ustawienia wokół fortyfi kacji, które budował
w swoim pokoju.
Stojak na hełm.
Pod drzwiami jej sypialni kupcy z Moskwy wraz z czeladnikami
dzierżącymi paczki i skrzynie ustawiali się w kolejce. Pokazywali
jej drewniane manekiny ubrane w najmodniejsze suknie
prosto z Paryża, kusili strusimi piórami, koronkowymi riuszkami,
gazami, strojnymi nakryciami głowy. Podkreślali, że cesarzowa Elżbieta
bardzo sobie ceni paryskie modystki. Namawiali Katarzynę,
by dotknęła próbek materiałów, mówili o barwach i kształtach
pereł, dostojnym majestacie rubinów, o tym, że połysk szafi rów
wokół szyi jest tak delikatny jak migotanie motylich skrzydeł.
Czy ulubionym kolorem wielkiego księcia nie jest błękit pruski?
– pytali, rozpościerając połyskliwe materie na podłodze.
Wspominali o drobnej pomocy potrzebnej każdej kobiecie, by
oczarować mężczyznę – o subtelnej grze odsłon i zasłon. Oferowali
jej pomady i perfumy, wody do nawilżania cery, esencje róży,
narcyza i kwiatu pomarańczy.
– Rosyjski lud na was patrzy, Wasza Wysokość. Nie wolno mu
zobaczyć was dwa razy w tej samej sukni. Wąskie proste rękawy
wyszły już z mody.
Nie mogła sobie pozwolić na to, by ktoś ją przyćmił lub uznał
za skąpą. Jej nowi przyjaciele oczekiwali dowodów sympatii. Lojalność
służby też trzeba kupić. Jeśli sama tego nie zrobi, na pewno
ktoś ją w tym wyręczy.
Kupowała woreczki na przybory do szycia, puszki do pudru,
muszki, tabakierki, perfumowane saszetki i całe tuziny białych
rękawiczek. To żadna ekstrawagancja, argumentowali kupcy. To
konieczność. Czy prawdą jest, że po każdej uczcie na pruskim
dworze król Fryderyk sprawdza, ile zostało sera, i zapisuje dane
w specjalnym notatniku? Czy że z ogarków wytapia nowe świece
na sprzedaż?
Kosztowny nabytek może skłonić kupca, by zechciał poczekać
na zapłatę jeszcze kilka tygodni. Wierzyciela można spłacić pieniędzmi
pożyczonymi od innego – ale to nie może trwać w nieskończoność.
– Bankierzy mają się ostatnio jak pączki w maśle – stwierdził
wesoło kanclerz. – A już myślałem, że nasza mała Hausfrau będzie
trudniejszym przeciwnikiem.
Długi można łatwo zmienić w zarzuty, oskarżenie, że cesarzowa
szczędzi na jej apanażach. Katarzyna jest już wprawdzie narzeczoną
następcy tronu, ale jeszcze nie żoną.
Patrzyłam na wielką księżnę i myślałam: Nic więcej nie mogę
dla ciebie zrobić.
Ale wtedy wszystko się zmieniło.
W połowie grudnia, kiedy cesarski dwór zatrzymał się w Chotiłowie,
na postoju w drodze z Moskwy do Sankt Petersburga,
wielki książę zemdlał przy kolacji. Przeniesiony do swojej
komnaty i ocucony solami trzeźwiącymi, skarżył się na bóle rąk
i nóg. Z początku podejrzewano odrę, ale kiedy przyszły gorączka
i wymioty, lekarze nie mieli wątpliwości. To była ospa.
Cesarzowa Elżbieta, która pojechała przodem i dotarła już do
Sankt Petersburga, pośpiesznie wróciła do siostrzeńca.
Wszyscy wstrzymaliśmy oddech.
Chotyłowskie biuletyny na temat stanu chorego donosiły
o długich nocach trawionych gorączką i o silnej woli życia następcy
tronu. Jak Rosja długa i szeroka w cerkwiach zanoszono
modły o wyzdrowienie Piotra Fiodorowicza i bezpieczeństwo
cesarzowej. Elżbieta niczym rodowita matka sama pielęgnowała
syna swej ukochanej siostry, dniem i nocą nie odstępując jego
łoża. Przemywała mu rany na twarzy i ciele. Karmiła go rosołem
i wzmacniającymi wywarami. Uspokajała, kiedy płakał z bólu.
Przyciszone głosy w antyszambrze rozważały różne możliwości.
Śmierć mogłaby przetasować karty. Może nie warto zapominać
o innym dziedzicu, Iwanie VI, więzionym od dnia, w którym
córka Piotra Wielkiego przejęła rosyjski tron?
Wielokrotnie słyszałam wtedy, jak przywoływano wspomnienie
listopadowej nocy sprzed trzech lat, kiedy to ofi cerowie gwardii
pałacowej przywieźli saniami do Pałacu Zimowego carewnę Elżbietę,
piękną jak Madonna z ikony, z prawosławnym krzyżem
w dłoniach, w skórzanym kirysie – zwycięską, lecz potrzebującą
ochrony, silną, lecz potrzebującą miłości. Żołnierze klękali przed
nią jeden po drugim, całowali rąbek jej sukni i przysięgali oddać
życie w jej obronie.
Elżbieta mogła zgładzić Iwana, ale tego nie zrobiła. Może nie
bez powodu?
Wielki książę walczył o życie, a szepty przybierały na sile. Cesarzowa
miała dopiero trzydzieści pięć lat, na dziedzica ciągle był
jeszcze czas. A gdyby poślubiła Iwana? Może i był słaby na umyśle,
ale niewykluczone, że za kilkanaście lat będzie w stanie spłodzić
syna. Prawdziwego spadkobiercę Piotra Wielkiego!
Gdy cesarzowa i wielki książę przebywali poza Pałacem Zimowym,
ofi cjalne obowiązki zawieszono, a realizację powziętych
planów odłożono na później. Drzwi zwykle otwarte na oścież dla
gości teraz były zamknięte; muzyka nie kusiła. W sali audiencyjnej
bywały tylko koty. Wylegiwały się na otomanach albo goniły
po posadzkach.
Lokaje i pokojówki godzinami przesiadywali bezczynnie na
schodach korytarzy dla służby, gawędząc i chichocąc, i niechętnie
ruszali się z miejsca, żeby zrobić przejście. Przy stajniach ofi cerowie zbierali się na grę w karty. Pokrzepieni niuchem tabaki
i kieliszkiem wódki próbowali uszczypnąć lub obmacać każdą
przechodzącą obok pałacową dziewczynę
Wszyscy czekali.
Katarzynie i jej matce nie przydzielono apartamentów w Pałacu
Zimowym, musiały się zadowolić domem przy ulicy Milionowej.
Szybko traciły na znaczeniu, wspominano o nich już tylko
mimochodem. Jeśli wielki książę umrze, cesarzowa nie będzie
z nich miała żadnego pożytku.
Dom był dwupiętrowy. Okna miał zawsze zamknięte, a zasłony
zaciągnięte. Wierzyciele dobijający się dzień w dzień do
drzwi doprowadzali do irytacji nie tylko Herr Leibniza, niemieckiego
kupca bławatnego, ale i mieszkające w sąsiedztwie rodziny
ofi cerskie. Przeklinali własną głupotę, naiwność, której dowiedli,
okazując zaufanie cudzoziemkom. Głośno skarżyli się, że możni
tego świata ani myślą spłacać swoich długów.
Przypomniałam sobie dwie pszczoły uwięzione w bryłce bursztynu,
którą dostałam od Katarzyny. „Obie jesteśmy tu cudzoziemkami”
– powiedziała wtedy.
Wkrótce już jej tu nie będzie.
Podeszłam pod ich dom na Milionowej i zadzwoniłam do
drzwi. Dzień był zimny i wietrzny, zwiastował nowe opady
śniegu. Ulicą przejechały sanie, brzęcząc dzwoneczkami. Wąską
ścieżkę oczyszczoną z lodu posypano piaskiem i popiołem.
Służąca, która poprosiła, żebym poszła za nią, nie potrafi ła powściągnąć
ciekawości. Czy nie słyszałam czegoś o powrocie wielkiej
księżnej do pałacu?
Pokręciłam głową. Przedpokój wypełniał zapach dymu i pleśni.
– Tędy – powiedziała, wskazując mi niewielki salon na pierwszym
piętrze.
Wyłożony boazerią pokój wydawał się dość mroczny; w oknach
od frontu wisiały aksamitne zasłony. Z taniego bawełnianego,
a nie jedwabnego aksamitu, zauważyłam. Światło wpadało do
środka tylko przez wąskie okienko wychodzące na ogród, w którym
stały ośnieżone drzewa. Piec kafl owy zajmował cały róg pokoju,
promieniując przyjemnym ciepłem. Na stoliczku przy klawikordzie
dostrzegłam stos książek w skromnych oprawach. Kiedy
je otworzyłam, okazały się opowieściami o piratach, katastrofach
morskich i porwaniach.
Rozejrzałam się wokół. Fotel z wystrzępionym obiciem, zmatowiałe
lustro, pudełko na przybory do szycia z lakierowanym wieczkiem,
na którym mienił się piękny feniks, wełniany szal przewieszony
przez poręcz krzesła przy oknie, dwie skrzyżowane szable
zawieszone na ścianie nad niedźwiedzią skórą. Z korytarza dobiegał
szczęk naczyń, tupot kroków, zapach mydlin z gotowanego prania.
W mojej pamięci odżył dom na Wyspie Wasiljewskiej, miarowe
kroki taty, radosny, ożywiony głos mamy. Wspomnienie było
tak żywe, że omal nie schowałam się w jej ramionach.
Drzwi otworzyły się dość gwałtownie. W tym domu rzadko
widywano gości.
– Ach, to ty – powiedziała księżna Joanna, gdy weszła do pokoju.
Nawet nie próbowała ukryć rozczarowania.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam Waszej Wysokości –
odparłam.
Katarzyna stała tuż za nią, z pośpiesznie utrefi onymi włosami,
wymykającymi się spod koronkowego czepka. Uśmiechnęła się
i zrobiła krok w moją stronę, ale matka zatrzymała ją ręką. Uważa,
że jestem zbyt nisko urodzona? – przemknęło mi przez głowę.
Czy tylko nieprzydatna?
– Masz jakieś nowe wieści o stanie zdrowia Jego Wysokości? –
zapytała księżna.
Powtórzyłam jej informacje z najnowszego biuletynu: księciu
po raz kolejny puszczono krew, ale gorączka nie ustąpiła.
– Wszystko w rękach Boga – powiedziałam.
Katarzyna spuściła głowę.
– Wszystko w rękach Boga – powtórzyła księżna Joanna.
Weszła służąca z poczęstunkiem – pokrojonym na kawałki
keksem i gorącą herbatą z konfi turami ze śliwek, ale bez cukru.
Księżna Anhalt-Zerbst nie uważała mnie za aż tak ważnego gościa.
To była niezręczna wizyta. Księżna snuła długą opowieść
o swoich koneksjach z książętami Brunszwiku, a Katarzyna gestami
wciąż nakłaniała mnie, żebym wypiła jeszcze herbaty i zjadła
więcej ciasta. Zauważyłam, że paznokcie ma obgryzione aż do
krwi.
– Czy Wasza Wysokość nadal szlifuje rosyjski? – zapytałam ją.
– Nie bardzo – odpowiedziała. – Tak mało jest osób, z którymi
mogę porozmawiać.
– Nonsens! – warknęła księżna. – Moja córka zrobiła znakomite
postępy.
– Ojciec Symeon co dzień modli się za Waszą Wysokość – powiedziałam,
patrząc na Katarzynę. Ze względu na nią starałam
się sprawiać wrażenie pogodnej i wymieniłam wszystkich, którzy
pytali o jej zdrowie. Ich lista nie była zbyt długa, lecz mimo
to Katarzyna pokraśniała z radości.
Księżna Joanna podniosła się. Straciła już cierpliwość.
Ja także wstałam, szykując się do wyjścia.
– Czy Warwara Nikołajewna może przyjść także jutro? – zapytała
Katarzyna, patrząc błagalnie na matkę.
– Jak chcesz – odparła księżna. Jej oczy prześlizgnęły się po
mnie, jakbym była powietrzem. – Teraz to już w niczym nie zaszkodzi.
Byłam już na dole, kiedy usłyszałam za sobą pośpieszne kroki
i poczułam, jak ręce Katarzyny obejmują mnie w talii.
– Wasza Wysokość! – wydusiłam.
– Proszę, nie zwracaj uwagi na mamę – powiedziała, wpatrując
się we mnie jak przerażony ptak. – Proszę!
Poczułam, że jej szczupłe ciało drży. Usłyszałam szloch.
– Przyjdziesz jeszcze, prawda?
– Wasza Wysokość… – zaczęłam, ale mi przerwała.
– Po prostu „Katarzyno” – powiedziała.
– Tak – obiecałam. – Przyjdę.

Podobne dokumenty