„Saga rodu Oryszów” Część III – „Człowieczy los” – fragment powieści
Transkrypt
„Saga rodu Oryszów” Część III – „Człowieczy los” – fragment powieści
Mirosław Osowski „Saga rodu Oryszów” Część III – „Człowieczy los” – fragment powieści – „Kasztan” Strońscy kupili Kasztana na targu w Świnicach. Był ciemnobrązowej maści z czarnym włosiem na wysokim karku i długim ogonem prawdziwego oraz araba. gwiazdką Kupili go na co czole. prawda Wyglądał na roboty, ale do oszczędzano go trochę i w zaprzęgu chodził na razie rzadko. Trzeba go było oswoić i wiele jeszcze nauczyć. To zadanie wziął na siebie Paweł, który po skończeniu szkoły pozostał w domu, by pomagać rodzicom i uczyć się rolniczego rzemiosła. Wiedzę wyniesioną w domu uzupełniał wieczorami w szkole przysposobienia rolniczego, którą otworzono niedawno w gminie. Chodził tam już drugi rok. Matka z ojcem spodziewali się, że kiedyś obejmie po nich gospodarstwo, zresztą jedno z największych w okolicy. Paweł pogodził się z losem. Polubił pracę w polu i gospodarzenie na wsi. Nie zamierzał wyemigrować kolegów, z powołano do którymi do miasta, chodził wojska, to i do jak szkoły. tak potem większość „Nawet wróci do jego gdyby go domu, do gospodarstwa” – zapewniał rodziców i dziadków. Strońskim zdawało się, że mają już wyznaczonego dziedzica i spadkobiercę. Cieszyli się tak udanym synem i wnukiem. I z tymi myślami i nadziejami się nie rozstawali, ciężko pracując od świtu do nocy, a także udając się na spoczynek. Mieli już dla kogo robić. To było dla nich pocieszeniem za ciężki trud i codzienne wyrzeczenia. - To będzie mój koń - cieszył się szesnastoletni Paweł, poklepując go po brzuchu i zadzie. – Popatrz, jaka piękna maść! - O, zaraz twój – droczył się uśmiechem na syna. - Będę ciągle zaglądał do stajni. Wincenty, spoglądając z - Po tygodniu ci się znudzi. Mówię ci. W głowie teraz chłopakom motory i samochody, a nie konie. - A gdzie tam znudzi... Wolę konie niż motory i samochody. - Zobaczymy, co powiesz za dwa lata. Biernacik mówił, że koń jest narowisty i lubi wierzgać. - Dam sobie z nim radę. Zobaczysz?! - Pamiętaj, żebyś podchodził do niego zawsze z boku! Nigdy z tyłu! - Będę, będę! – Cieszył się oczarowany chłopak, klepiąc swego ulubieńca, Kasztana. Przecież konie dla Strońskich to żadna nowość. Bo to mało ich mieli w gospodarstwie: lepsze i gorsze, duże i małe, białe i czarne, bułane i pstrokate, a nawet takie, co nie dały się zaprząc do wozu. Tak, tak! Bywało, bywało. Z czasem każdy się oswajał i robił to, co mu nakazano, a na końskie fochy wystarczył dobry bat i wędzidło. Taki już koński los. Nawet ten najbardziej ostry koń, jeśli jest dobrze wyćwiczony, chodzi potem w kieracie jak trzeba. Nie buntuje się w robocie. Nie wierzga. Podobnie będzie z tym, na pewno. Nie może być inaczej. Paweł sam go zaprzęgał i wyprowadzał ze stajni, która była murowana i miała betonowe koryta. Miejsca wolnego za wiele w niej jednak nie było. Cztery konie wypełniały całkowicie jej przestrzeń. Gdy się do niej weszło, w powietrzu unosił się zapach końskiego potu i moczu. Paweł cierpliwie z nim ćwiczył. A chodził koło niego jak koło małego dziecka. Po paru miesiącach zdawało się, że koń już całkiem oswojony. Czasami jeszcze wierzgnął, to prawda, ale tylko wtedy, gdy zobaczył obcego albo przejeżdżający samochód. Wtedy płoszył się, denerwował, ale mocno pociągnięty lejcami za uzdę, zaraz się uspokajał. I zdawało się Strońskim, że koń już całkiem oswojony, i niedługo będzie nim można jeździć w pole. Kiedy wszedł do stajni wsypać Kasztanowi do koryta owsa, ten stał spokojnie. przyjaźnie radośnie poklepać zaparskał. przyjaznym okiem. Zatrzymał po pięknym, Spojrzał „Jaki się z tyłu, okrągłym na wspaniały! niego I co chcąc go zadzie. Koń jeszcze raz tu porównywać Kasztana z jakimś motorem, nawet czeską jawą czy węgierską panonią!” Ale Kasztan nagle wierzgnął i stanął dęba. I kiedy Paweł chciał się odsunąć, odczuł bolesne uderzenie podkową. Upadł jak kłoda, drzewo ścięte siekierą. W oczach mu pociemniało. - O, Jezu! O, Jezu! Mamo, tato! Ratujcie! - krzyczał resztkami sił, aby ktoś w domu usłyszał. Marta przystanęła i spojrzała w okno. Krzyk się powtórzył. Wyskoczyła z domu, a za nią Wicek. Kiedy znaleźli się przy stajni, zobaczyli syna w kałuży krwi. - Co się stało? – zawołał Wincenty. Paweł wskazał palcem na konia. - To on... Kasztan... Kopnął mnie... tu – pokazał ręką poniżej klatki piersiowej - Boli... strasznie... Nie wytrzymam... O, Jezu! – I głowa mu opadła. Zdążyli tylko go odciągnąć i coś podłożyć pod głowę. - O, Jezu, Jezu!... – lamentowała Marta. - Leć no szybko, wezwij lekarza, pogotowie, albo coś... Synku mój, synku, coś ty nam narobił dobrego?! O, Jezu! O, Jezu! Po coś tam chodził?! - Uważaj, by nie zadławił się krwią – krzyknął Stroński i jak w transie pobiegł szybko do sołtysa. - Panie Marciniak, na Boga, szybko, dzwoń pan! Syn ranny. Pogotowie! Natychmiast! - Co się stało! - Nie pytaj, pan! Ale dzwoń! Marta klęczała przy synu, obejmowała go rękami i płakała. - Coś ty nam zrobił, dziecko?! Coś ty nam zrobił?! Karetka na sygnale przyjechała za pół godziny. Stanęła pod samym domem, tuż przed kagankiem. Wyszedł z niej człowiek w białym kitlu i w okularach. - Gdzie ranny? - Tam, panie! Leży... – pokazał ręką Wincenty. Lekarz dotknął ręki i zbadał puls. Jeszcze żyje. - Stroński z sanitariuszem przeniósł syna na nosze. - A teraz do samochodu! – zawołał pielęgniarz. - Jedź pan, jak najszybciej! - Do szpitala!? Stroński bez najmniejszego zastanowienia, w tym, w czym był ubrany, wsiadł z nimi do karetki. Marta siedziała na progu i cicho płakała. Stara przywlokła się z ogródka, w którym od rana siedziała i pieliła grządki. Nieszczęście, nieszczęście!... Gdzie mój syn, gdzie mój - Pawełek. – Marta biła się pięścią w głowę. – O, Boże! Boże miłosierny! Po co on wchodził do tej stajni? Stara objęła Martę ramieniem i zaprowadziła do pokoju. - Uspokój się, przecież jeszcze nic nie wiesz. A może będzie dobrze? Zbliżało się południe. Na podwórze padał cień domu. Kury grzebały w ziemi, szukając robaków. Wróble się gdzieś pochowały w gałęziach drzew. Tylko para gołębi gruchała na dachu. Stary wrócił z pola, gdzie kosił kończynę, postawił widły przy murze a kosę zawiesił na kołku przy oborze, siadł w kącie i milczał. Wszystko wydawało się jakieś dziwne. Kobiety płakały. A syna i wnuka nie było. Co się mogło stać? Czy jakieś nieszczęście? Wszedł do obory. Niczego w niej nie zauważył. W stajni też konie stały przy żłobie. Tylko przy wrotach zobaczył krew. zaniepokoiło. Wszedł do mieszkania i zapytał żony. - Czemu tak lamentujecie? To go - Pawełka wzięli do szpitala. Kasztan go kopnął. - Aaa? – Wiedział już wszystko. Wyszedł przed dom i siadł na ławce. Na dworze zmierzchało. Wszędzie panowała cisza i spokój. Na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Na odległym stawie kumkały żaby. Ptactwo pochowało się już w gałęziach drzew. Kury już od Gdzieniegdzie blisko ujadały godziny tylko siedziały wiejskie w psy, kurnikach. uwiązane na łańcuchach. Od czasu do czasu zaryczała w oborze krowa. Wieś pogrążona była we śnie. Stroński przyjechał pod wieczór kursowym autobusem i wszedł ociężałym krokiem do kuchni. Miał ziemistą twarz. Siadł zmęczony na krześle. Patrzyli na niego w milczeniu. Nasłuchiwali, co powie. Jaką też przyniósł wiadomość? Dobrą czy złą? - Nie mamy już naszego Pawełka... Koniec... – powiedział głuchym, bezbarwnym głosem. - Od uderzenia kopyta pękła śledziona i wątroba. - O, Boże! Rozległ się głośny szloch. Nikt już nie tamował tego, co miał w środku. Zniknęła reszta nadziei, którą jeszcze przed chwilą żywili. Wicek wyszedł na podwórze. Nie mógł już tego dłużej słuchać. To było straszne i niewiarygodne. A jednak prawdziwe! Jeszcze raz spojrzał na dom pogrążony cały w żałobie. W oborach też było cicho, jakby makiem zasiał. On jeden musiał zapanować nad wszystkim. Nawet teraz nie mógł tracić głowy. Musiał zresztą pójść zawiadomić sąsiadów, aby zajęli się inwentarzem. Nikt z domowników przecież nie był do tego zdolny. Włożył czapkę na głowę. I ruszył hen przed siebie.