Papierowe róże

Transkrypt

Papierowe róże
Papierowe róże
Był jasny zmierzch majowy. Tego dnia spieszyło mu się bardziej niż zwykle. Był już sporo
spóźniony, więc wybiegł z mieszkania, nie zamykając za sobą nawet drzwi na klucz.
− Cholerny świat – mruknął, zatrzymując się przy przystanku. Trzydzieści pięć już było?
Kobieta popatrzyła na niego zdumiona.
− Trzydzieści pięć?
− No, trzydzieści pięć. Było już?
− Było – powiedziała po chwili namysłu.
− Kurwa mać – zaklął. – Dawno?
− Nie. Chwilę temu.
Ruszył szybko w stronę świateł. Poczekał na zielone i przebiegł na drugą stronę. Pokonał
skrzyżowanie, skręcił w wąską alejkę, obsypaną białym kwieciem, wybiegł na rondo i po paru
chwilach był już na Bodzentyńskiej.
− Może zdążę – myślał. – Są korki, może mi się uda.
Biegł przed siebie, roztrącając na bok zdumionych ludzi, przebijając się przez tłum jak przez
masę, która spowalniała jego bieg, chwytała za ręce, wpadała pod nogi, stawiając coraz
nowsze przeszkody na drodze. Przyśpieszył, jego oddech stał się krótki.
− Może zdążę, może zdążę – powtarzał w duchu.
Dotarł do skrzyżowania i przebiegł przez nie, nie rozglądając się na boki. Usłyszał za plecami
pisk opon i urywany dźwięk klaksonu.
− Dobra, dobra. Sorry dla wszystkich.
Patrzył uważnie przed siebie, wybierając jak najwygodniejszą drogę. Jeszcze parę kroków,
tylko parę metrów i już zaraz będzie przystanek. Ludzie migali obok niego, przemykali jak
drzewa oglądane z okna pośpiesznego. Tuż przed światłami potrącił ramieniem jakąś kobietę.
Zobaczył kątem oka jej wściekłą, czerwoną twarz i bukiet kwiatów, rozsypujących się
po chodniku.
− Cholera jasna – pomyślał – a kwiaty!
Dotarł do skrzyżowania i skręcił w lewo. Akurat dopalało się zielone. W trzech susach
pokonał przejście. Mężczyzna siedział na swoim miejscu, z zadumą patrząc na przejeżdżające
samochody.
− Po ile te róże? – wysapał Andrzej, dopadając stolika.
Mężczyzna popatrzył na niego.
− Złotówka od sztuki – powiedział.
− To daj mi pan dziesięć... Albo lepiej dwadzieścia. Tylko szybko, nie mam czasu.
Mężczyzna drgnął. Przyglądał się dłuższą chwilę jego twarzy, poczerwieniałej z wysiłku,
potem powoli sięgnął po wazon, z którego wystawały białe główki pięknie uformowanych
kwiatów.
− Niech pan wybierze. Każda jest inna.
Andrzej sapnął ze zniecierpliwienia.
− Człowieku, daj mi pierwsze z brzegu! Śpieszy mi się!
Mężczyzna jakby nie usłyszał. Popatrzył na kwiaty, potem na Andrzeja i znów na kwiaty.
− Niech pan wybierze – powiedział. – Każda inna.
− Nie mam czasu, śpieszy mi się – warknął Andrzej.
− Dokąd? – zapytał niespodziewanie mężczyzna i usiadł z powrotem na stołeczku.
Na chwilę zaniemówił. Stał, gapiąc się na sprzedawcę szeroko otworzonymi oczami.
− Że co? – zdziwił się.
− Dokąd? – powtórzył mężczyzna.
Chłopak aż się żachnął.
1
Nie rozumiem – powiedział. – Chcę kupić od pana dwadzieścia kwiatków. Niech mi pan
je szybko da, bo mi się śpieszy.
− Tych róż nie kupuje się szybko. Każda jest inna. Musi się pan przyjrzeć, zanim pan kupi.
To tak jak z kobietami. I trochę z życiem – odparł spokojnie mężczyzna.
Andrzej poczuł, że traci cierpliwość.
− Panie, co pan... – zaczął, ale nie zdążył dokończyć. Przed nim, na wysokości twarzy pojawiła się biała róża, drżąca nieznacznie w pomiętej dłoni mężczyzny.
− To jest Felicja – powiedział powoli tamten. – Piękne imię dla pięknego kwiatu. Jest trochę
kokieteryjna, więcej ma w sobie wdzięku niż rozumu, ale warto się jej przyjrzeć.
Znów sięgnął do wazonu.
− A to jest Anastazja, bliźniacza siostra Felicji. Są prawie identyczne, tylko, że ta jest jeszcze
piękniejsza.
Chłopak oniemiał. Wziął do ręki jedną i obejrzał dokładnie. Delikatne, gęsto ułożone płatki
zdawały się oddychać przy każdym podmuchu wiatru. Przypomniał sobie nagle usta Kaśki,
delikatne, lekko rozchylone w uśmiechu, szepczące miękkie, rozpływające się w powietrzu
słowa o miłości, skierowane tylko do niego.
− Dobry boże – mruknął, oddając artyście jego dzieło. – Pan to wszystko zrobił?
Mężczyzna skinął lekko głową.
− Ja.
− I nie szkoda panu ich sprzedawać? One są piękne.
Mężczyzna zaśmiał się cicho.
− Ja ich nie potrzebuję – ręka odłożyła kwiaty na miejsce.
− Nie?
− Po co mi one?
Chłopak nie zrozumiał. Pochylił się nad wazonem i przyglądał uważnie papierowym kwiatom.
− Każda ma swoje imię? – zapytał w końcu.
− Każda – mruknął mężczyzna. – Moja córka dała im imiona.
− To czemu ich pan jej nie da?
Człowiek uśmiechnął się smutno.
− Jej? – powiedział. – Ona nie żyje.
Zrobiło mu się zimno.
− Kiedy pan zrobił te kwiatki? – zapytał po chwili.
− Wczoraj – odpowiedział spokojnie mężczyzna, a po chwili dodał:
− Niech się pan nie dziwi. Ona tu do mnie przychodzi codziennie i nazywa je jak chce.
Właśnie tutaj zginęła. Na wprost mnie. Dwa lata temu. Od tamtej pory przychodzę
i robię dla niej kwiaty. A potem je sprzedaję. To tak jak z życiem: należy do ciebie, a potem nagle już nie. Zostaje kupione przez kogoś z samochodem, pistoletem albo nożem.
I to za zupełny bezcen.
Andrzej patrzył na niego zdumiony. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że ma przed sobą
szaleńca, wariata, który wyobraził sobie, że córka przychodzi do niego codziennie aby nadać
imiona kwiatom. Może w ogóle nie miał córki; może ją sobie wymyślił.
− Dziwne – powiedział cicho. – Bardzo dziwne.
Wtedy przypomniał sobie nagle czemu się tak spieszył. Odwrócił głowę. Autobus właśnie
wjeżdżał na przystanek.
− Cholera – zaklął. – Zaraz będzie po mnie. Muszę zdążyć na ten przeklęty autobus.
Wciągnął głośno powietrze w płuca.
− Na razie – rzucił w stronę mężczyzny, który niespodziewanie zerwał się na nogi. –
Nie kupię dzisiaj róż.
− Niech pan weźmie – powiedział tamten, wciskając mu coś w rękę. – To prezent.
−
2
Andrzej jednak już go nie słuchał. Mierzył odległość wzrokiem. Po światłach na pewno nie
zdąży. Wtedy postanowił. W jednej chwili znalazł się na ulicy. Właśnie szykował się do kolejnego skoku, kiedy ktoś popchnął go w plecy, a w następnej chwili coś mocno uderzyło go
w nogę. Stracił równowagę i upadł. Coś zgrzytnęło mu w kręgosłupie. Usłyszał głuche
uderzenie i pisk opon. Ktoś krzyknął, ale z bardzo daleka. Przyszło mu do głowy, że ktoś
może wpadł do studni; potem stracił przytomność.
W tym mieście nie ma słońca. Inni może je widzą, ale dla niego dawno zaszło. Nie ma
w nim także cieni, ani barw, są tylko kształty przypominające znane dawniej przedmioty.
Minęło sześć długich lat, od kiedy jego oczy przestały widzieć. Lecz tamtego dnia,
gdy diametralnie zmieniło się jego życie, stało się coś jeszcze. Coś, czego nie może wymazać
z pamięci; nie może i nie chce.
Ulica Bodzentyńska od zawsze tętniła życiem. Każdego dnia przewijało się przez nią
mnóstwo samochodów. Kierowcy nie oszczędzali swych maszyn, gnali po ciemnym asfalcie
na złamanie karku, nie zwracając najmniejszej uwagi na oburzonych przechodniów. Pora dnia
nie grała większej roli, zawsze panował tam ogromny ruch.
Przy kościele Franciszkanów, tuż za skrzyżowaniem Bodzentyńskiej z Długą, usadowił się
pewien podstarzały mężczyzna. Przychodził tam każdego dnia, siadał na niewielkim, drewnianym stołeczku, rozkładał mały, metalowy stolik, wyjmował plik białych kartek i formował
z nich róże. Tanio je sprzedawał. Kobiety często kupowały je od niego, płacąc przez litość
podwójną cenę. Mężczyzna pojawiał się zawsze w tym samym miejscu, bez względu na pogodę. Czasami nawet nie wyjmował kartek, tylko siedział i patrzył na ulicę i na pędzące
po niej samochody. Ludzie mówili, że zginęła w tym miejscu jego córka. To był potworny
wypadek, cztery samochody się ze sobą zderzyły. Dziewczynka zginęła na miejscu, a jej
matka umarła w niespełna godzinę później na stole operacyjnym. Od tamtej pory zawsze tam
przychodził. Mówił, że robi kwiaty dla Emilii. Robił przepiękne róże z papieru. A potem
wydarzył się ten drugi wypadek. Jakiś chłopak wbiegł na ulicę, prosto pod nadjeżdżającego
Tira. W ostatniej chwili wypchnął go spod kół, sam jednak przypłacił to życiem. Ludzie
mówili, że był stary.
Ludzie zabrali ciało chłopaka i zanieśli je do kościoła. Gdy lekarze tam weszli, w środku
panował taki tłok, że musieli się przeciskać siłą. Część się modliła. Część gapiła. Chłopak
leżał na ołtarzu, nogę miał wygięta w nienaturalny sposób, a w zaciśniętej dłoni trzymał
piękną, białą różę z papieru. Jakimś cudem nie uległa zniszczeniu. Nie puścił jej, kiedy brano
go na nosze, ani gdy go wynoszono do karetki. Dopiero w szpitalu dłutem rozwarto mu palce
i zabrano ją od niego. Lekarze mówili, że miał wiele szczęścia, i gdyby nie tamten stary,
dawno by już nie żył. A wzrok? Niewielka strata, w porównaniu z całym życiem.
3