Szepty na krawędzi ciemności.

Transkrypt

Szepty na krawędzi ciemności.
Szepty na krawędzi ciemności.
I wszystko to mija nieubłaganie.
Uczucia schną na policzkach wraz z łzami.
I wszystko niknie, najsłodsze kochanie,
Niech więc ucichnie też to, co jest między nami.
Uporczywie biegnę przed siebie, chociaż wszystko jest spowolnione, niczym w
jakimś upiornym śnie. Akompaniuje mi syk wiatru, deszczowe preludium i
nieprzyjemny dźwięk targanego materiału sukni. Nie wiem właściwie, dokąd
zaprowadzi mnie ta droga, ale wiem, kto będzie czekał na jej końcu, spowity mglistą
ciemnością.
Mój pęd stopniowo ustaje. Z każdym krokiem zaczynam folgować sobie coraz
bardziej. Ciemność rozpościera się przede mną, otula mnie od tyłu. Oddycham nią.
Jest wszystkim, co mam.
- Wiem, że tu jesteś – ośmielam się rzec, lecz wiatr tłamsi moje słowa. Bawi się
nimi niczym jesiennymi liśćmi, topi je w kroplach deszczu.
Próbuję powtórzyć to wyznanie, próbuję podpisać ten pakt własną krwią, ale wiem, że
jestem bezsilna. Wiem, że nic nie może mi pomóc. Wiem, że minął już rok.
Dwanaście miesięcy. Cztery pory roku...
Płaczę, a ciepło łez dziwnie kontrastuje z przeszywającym zimnem wichru. Nie
wiem już właściwie, gdzie jestem. Stoję dziwnie rozdarta, otulona jedynie cieniami. I
wtedy dostrzegam, że jeden z nich jest zupełnie inny, znajomy. Jego kontury wyraźnie
odcinają się na tle bezgwiezdnej nocy. Boję się zrobić krok. Czekam, aż cień zbliży się
do mnie, aż ujrzy się w lustrze moich oczu i przypomni sobie, kim jest. Nie mam za
wiele czasu. Ostrzegano mnie, żeby nie zwlekać. Ale mimo to nie wiem, co dalej.
Sparaliżował mnie strach.
Wskazówki zegara bezustannie tykają, żywiąc się jedyną bronią, jaka może
pokonać moją determinację. Czasem.
- Proszę cię, odezwij się – mówię. W moim głosie rozbrzmiewa dziecięca nuta.
Mieszanina lęku, melancholii i zmęczenia. – Nie boję się ciebie. Niczego nie jestem w
stanie się przestraszyć. Już nie.
- Powinnaś. Strach jest dobry. Oznacza, że ciągle jeszcze mamy coś do
stracenia – rozlega się znajomy głos. Podnoszę niepewnie wzrok i widzę ten sam
cudowny obraz, dla którego zaprzedałam duszę samemu diabłu. Niemal czuję, jak
serce przestaje bić w mojej piersi i choć słyszę jego miarowe uderzanie nie jestem
pewna, czy jest ono rzeczywiste, czy jest tylko echem.
- Nie mam już nic do stracenia – odpowiadam pewnie, wyciągając przed siebie
dłoń. Ze zgrozą odkrywam, że choć go widzę, nie mogę poczuć.
- Ale ja mam. Ciebie. I dlatego nie możesz być tu ani chwili dłużej.
W głowie rozlega mi się niemalże zapomniana już melodia słów, których nigdy nie
chciałam pamiętać.
Niech zgasną płomienie, ucichnie muzyka,
Niech wszystko się w popiół obróci.
Niech zamilknie zegar, co ciągle tyka,
Nim cała prawda echem powróci.
- Sam mówiłeś, że... – zaczynam, chociaż czuję, że przegrałam. Zawsze
przegrywam. Nie sposób zwyciężyć z przeznaczeniem.
- Wziąłem te słowa ze sobą, odchodząc. Ty zostałaś. Spróbuj chociaż pobyć tu
chwilę.
- Nie zostawiaj mnie.
- Wrócę. Nie wiem kiedy i nie wiem, jak mnie rozpoznasz. Ale wrócę. Przecież
zawsze wracam.
Chociaż słyszę prawdę, odbieram ją jako kłamstwo. Tak rozpaczliwie starałam
się go odnaleźć. Starałam się wznieść w przestworza za pomocą jego skrzydeł.
Oddychać jego zapachem. A tymczasem mój dotyk jest pozbawiony czucia, moje
serce ciche i dziwnie spokojne. Choć dusza odłącza się od niego, choć płonie
błękitnym ogniem, to ciało jest zimne i nieruchome. Głos rozbrzmiewa uczuciami,
choć słowa są puste.
- Skąd pewność, że uda ci się przekroczyć granicę? – zadaję ostatnie pytanie,
nim moja nadzieja spopieli się ostatecznie.
- Miłość... miłość nie ma granic – słyszę swoją odpowiedź. Choć słowa są
równie niematerialne, jak moje uczucia, próbuję się ich chwycić, rozpłynąć się w nich,
skosztować ich goryczy.
Skupiona na tym, by nie stracić obietnicy, tracę tego, który ją złożył. Stawiam
krok przed siebie, próbując go dogonić. Ale moja stopa zawisa w powietrzu, stoję na
krawędzi. Rozpaczliwie usiłuję nie spaść, pamiętając, że i ja jestem mu coś winna.
Gdy wydaje mi się, że nie ma ratunku, gdy zamykam oczy, coś delikatnie, acz
stanowczo mnie odpycha. Jestem słaba. Ląduję na chłodnej ziemi, zbyt odrętwiała, by
poczuć rozpacz. Deszcz zespala mnie z lodowatą powierzchnią. Nie wiem już, gdzie
jestem. Myśli plączą się. Każda ma inną barwę, tworzą mroczny witraż moich
największych lęków.
A potem otwieram oczy. Oślepia mnie jaskrawy blask rodzimej gwiazdy.
Cienie nie mogą ujrzeć siebie w lustrze słońca.
Niech cię nie zmyli słodycz tego bólu,
Bo on uskrzydla, lecz skrzydłami z piekieł.
Miłość nie ma granic, tak gwiazdy rzeczą, królu.
Lecz nikt nam nie powie, czy tak właśnie jest lepiej.