Wielki tydzień w Filharmonii
Transkrypt
Wielki tydzień w Filharmonii
Nr ? Wielki tydzień w Filharmonii Podobna sylwetka, rozwiana grzywa, energiczna, gwałtowna gestykulacja O muzyce tworzonej przez Jerzego Maksymiuka zza dyrygenckiego pulpitu pisałem już wielokrotnie. Ze swoją Polską Orkiestrą Kameralną odwiedzał on dość często nasze miasto, które jest przecież i jego miastem, Podziwialiśmy więc fantastyczne rezultaty wielkiej pracy polskiego zespołu, który dzięki naszemu rodakowi uzyskał światową renomę, świadcząc pod różnymi szerokościami geograficznymi, że i Polak potrafi. Koncerty orkiestry Maksymiuka były zawsze wielkimi wydarzeniami artystycznymi wywołującymi najpierw prawdziwe szturmy do bram Filharmonii Białostockiej, potem długotrwałe dyskusje, wreszcie — wspomnienia. Początkowo bardzo wszystkich bulwersowały (te szalone tempa!), nade wszystko jednak nakłaniały do zastanowienia nad utartymi konwencjami wykonawczymi. Maksymiuk nigdy nie chciał powielać ustalonych kanonów interpretacyjnych, ciągle szukał. Szukał w partyturze raczej, niż w sobie — jak to czyni wielu innych dyrygentów i w ogóle artystów poszukujących (w odróżnieniu od artystów powielających). Szukał i odkrywał nieznane jeszcze treści brzmieniowe, kolorystyczne, dynamiczne ukryte w martwym zapisie nutowym. Eksperymentował sprawdzając, czy jego myśl śledząca ukryte zamysły kompozytora, potwierdza się w swym kształcie pierwotnym — w dźwięku. Mógł to wszystko czynić mając do dyspozycji najświetniejszy instrument — Polską Orkiestrę Kameralną. Raz jeden, dokładnie przed siedmiu laty i także w maju, Jerzy Maksymiuk stanął przed orkiestrą Białostockiej Filharmonii, zasiloną muzykami swego zespołu. Wykonali wówczas Odę do żołnierza skomponowaną przez Piotra Perkowskiego, który wykształcił Maksymiuka w dziedzinie kompozycji. Trudno było wtedy ocenić możliwości białostockich filharmoników — byli wszakże wspomagani przez mistrzów, a do tego grali utwór zupełnie nieznany. Tym razem Jerzy Maksymiuk dysponował tylko orkiestrą białostocką, nadwerężoną ostatnimi wyjazdami muzyków na Zachód, a do tego zmęczoną. Bałem się tego "tylko". Czy nasi muzycy zdołają tak się skoncentrować, wytrzymać najwyższe natężenie pracy podczas prób, aby zadowolić dyrygenta. Z sali koncertowej przeciekały różne informacje powodujące wzrost napięcia i zainteresowania koncertem. Zapowiadany przez afisze program to napięcie jeszcze wzmagał. Czy to bowiem nie szalony pomysł: zestawić obok siebie trzy najtrudniejsze uwertury zawierające najwięcej beethovenowskiego żaru, przeciwieństw, zmagań i gwałtownych kontrastów. Takimi są przecież Coriolan, Egmont i Leonora III. To w części pierwszej koncertu. A w drogiej — bagatela! Koncert potrójny z czołówką polskich solistów. Kaja Danczowska, Andrzej Bauer i Waldemar Malicki grali z takim wzajemnym zrozumieniem, jakby zaczęli razem pracować już w piaskownicy. Obdarzeni są tym rodzajem instynktu muzycznego (jak nazywają to jedni) lub też inteligencji muzycznej (określanej tak przez psychologów), czy po prostu cudownej wrodzonej muzykalności popartej doskonałością techniczną, co w sumie dawało im absolutną swobodę, wyzwolenie z wszelkich obciążeń materialnością rzemiosła. Słuchając takiej gry odnosimy wrażenie wspólnego wznoszenia się z artystami w rejony najczystszego piękna. Zresztą sam Koncert potrójny to zupełnie inny świat, to drugie oblicza Beethovena, nie to pochmurne, wzburzone, naznaczone piętnem nieugiętej walki, lecz i rozjaśnione błyskiem szczęścia. Arcyciekawie zestawił Maksymiuk swój program dołączając do wcześniej zaplanowanego, z uwagi na solistów, Koncertu potrójnego trzy wielkie Uwertury, wyrastające ze wspólnego pnia uniwersalnych idei ludzkości — miłości do ojczyzny i umiłowania sprawiedliwości, idei, których realizacja pociąga za sobą nieuchronność walki i dramatu. Aby rozwibrować zastygłe w nutach konflikty i nadać im prawdziwie ludzkie żywe rysy, trzeba mieć w sobie płomień i dynamizm Maksymiuka. Trzeba rzeczywiście płonąć samemu, by rozpalić orkiestrę i mieć w sobie wielką siłę, by uformować z tej rozgrzanej materii dynamiczne i monumentalne rzeźby Coriolana, Egmonta i Leonory. Maksymiuk dyrygujący Beethovenem nieodparcie kojarzył się z samym bońskim geniuszem: podobna sylwetka, rozwiana grzywa, energiczna, gwałtowna gestykulacja. Najważniejsza była jednak sama muzyka. Orkiestra Filharmonii Białostockiej sprostała wymaganiom nieprzeciętnym, dając niecodzienną również kreację. Zespół grał precyzyjnie, z wielką koncentracja, pięknie w szczegółach. Za te szczegóły dyrygent wyróżnił zwłaszcza grupę instrumentów dętych. Piękne i trudne partie fletu (Magdalena Jakubowska), odpowiedzialne solo trąbki (Eugeniusz Saweczko) w Leonorze III, liczne dialogi drzewa w Egmoncie dopełniały sukces orkiestry. Nade wszystko jednak cieszyła gra kwintetu, ostatnio pozostawiająca wiele do życzenia. Maksymiuk wydobył z białostockich smyczków odpowiednią barwę, dynamiczną giętkość (wspaniałe piano) i całkiem niezłą precyzję. Gdyby tak zechciał popracować częściej z naszą orkiestrą, jak to czyni ostatnio z Filharmonią Rzeszowską… Białystok ma chyba do tego większe prawo. Publiczność żegnała wybitnego dyrygenta, trójkę wspaniałych solistów i naszą orkiestrę stojącą owacją. Na bis powtórzono fragment ostatniej części Koncertu potrójnego. W przededniu występów Jerzego Maksymiuka Filharmonia Białostocka zorganizowała nie mniej wspaniały wieczór kameralny, wykorzystując przyjazd dwojga solistów koncertu symfonicznego — Kai Danczowskiej i Waldemara Malickiego. Dali oni naprawdę wielkie kreacje III Sonaty d-moll Brahmsa i Sonaty A-dur Francka, uzupełniając program równie świetnym wykonaniem miniatur Szymanowskiego (Źródło Aretuzy i Pieśń Roksany). Owacyjnie przyjmowani wywołali ponownie duży entuzjazm bisami (Fritz Kreisler — Cierpienia miłości i Piękny rozmaryn oraz Antonin Dworzak — Humoreska op. 101 nr 7). Na takie dwa koncerty warto czekać cały sezon. STANISŁAW OLĘDZKI