Z języka francuskiego przełożyła Bożena Sęk
Transkrypt
Z języka francuskiego przełożyła Bożena Sęk
Z języka francuskiego przełożyła Bożena Sęk ROZDZIAŁ 1 W yrzucili mnie z ciężarówki. Gdyby nie to, że we trzech mnie złapali i przerzucili przez burtę pikapa, pewnie spadłabym bliżej, wylądowałabym na szutrowej drodze ze skręconą nogą bądź złamaną ręką lub jeszcze bardziej poturbowana. Ponieważ jednak sprężyli się mocno, poleciałam dalej, ciśnięta jak worek z ziarnem, który podają sobie faceci ustawieni w łańcuchu pod silosem na polach kukurydzianych w Iowa. I trafiłam do rowu odpływowego ciągnącego się wzdłuż drogi. Obróciło mnie w powietrzu, tak że bokiem uderzyłam o miękką rozmokłą ziemię, najpierw ramieniem, potem biodrem i zewnętrzną stronę uda, co niewątpliwie uratowało mnie przed połamaniem kości. Właściwie nawet nie poczułam bólu. 9 To znaczy poczułam, ale tylko na chwilę, bo skutki uderzenia zredukował fenomen zupełnie oszałamiający. W chwili gdy wpadłam do błotnistego rowu, stało się coś dziwnego. Jak długo to trwało, nie mam pojęcia, może ułamek sekundy, w każdym razie spowiło mnie mleczne białe światło, a do głowy napłynęły dziesiątki obrazów: szpitalne łóżko; korytarz szkolny; mroczna klatka schodowa; dworzec autobusowy zatłoczony milczącymi ludźmi; złowrogo uśmiechnięty grubas w długim czarnym płaszczu; surowa kobieta siedząca w fotelu na biegunach; zamki i klamki drzwi; wybebeszone kanapy i czujne, władcze twarze kobiet, w większości ubranych w białe fartuchy, jedna wyglądała na milszą niż pozostałe, i dzieci, które goniły wokół, wytykając mnie palcem. Bo widziałam siebie pośród tego natłoku miejsc, ludzi i ulotnych chwil, oglądałam siebie jak na przedstawieniu. Potem wszystko zniknęło równie nagle, jak się pojawiło, a ja oprzytomniałam, znów miałam świadomość tego, że znalazłam się w rowie, wiedziałam, że rusza ciężarówka, która wcześniej wyhamowała i stanęła, aby ci dranie mogli mnie złapać i wyrzucić. Co oznaczało, że kierowca o wszystkim wiedział, że nikt nie wymyślił tego na poczekaniu. Że starannie się przygotowali, dokładnie zaplanowali wybuch przemocy. 10 Usłyszałam szyderstwa tych gnojów i jak jeden wrzeszczy: – Bez obaw, Polaczko, raz-dwa znajdziesz robotę gdzie indziej! Wydawało mi się też, że słyszę inny dźwięk, rozedrgany głos żmii, która zaraz pierwszego dnia winobrania złapała mnie za rękę, uszczypnęła ostrymi paznokciami i zapowiedziała, że nie zagrzeję tam miejsca, bo ona zrobi wszystko, żeby mnie wylali. – Dlaczego? – zapytałam wtedy. – Co ci zrobiłam? A ona odpowiedziała: – Jesteś za ładna, laluniu. Namieszasz wśród chłopaków... zresztą wśród dziewczyn też. A tego nam tu nie trzeba. Rozpoznawałam teraz jej syczący głos, zgrzyt liwy fałszywy głos Sally, brygadzistki. Ale nie potrafiłam rozróżnić słów, nie rozumiałam, jak jej się udaje dolać żółci do radosnych pokrzykiwań matołów, którymi tak łatwo manipulowała. Gwar głosów zniknął w warkocie silnika oddalającego się pikapa, a mnie otoczył kurz podniesiony przez koła. Zawisł naokoło, biały i gryzący. Rów śmierdział zmiażdżonymi winogronami, szałwią, trawą, mokrą sypką ziemią. Wodę stoją11 cą w rowie szybko poczułam w butach, przemokły mi dżinsy i koszula, wcale się tym jednak nie przejęłam. Korciło mnie przez chwilę, żeby się więcej nie poruszyć. Było tak gorąco, że niemal z ulgą pławiłam się w tym swego rodzaju szambie. Chociaż zupełnie już ucichł głos Sally, wciąż rozbrzmiewał mi w uszach, wciąż słyszałam kobietę, której skutecznie się opierałam przez trzy tygodnie i dwa dni, słyszałam jej perfidną władczą śpiewkę. Miałam ochotę ułożyć się wygodnie na łonie natury, skulić się i zasnąć, i więcej się nie podnieść, pozostać tu na resztę swoich dni, umościć się jak w brzuchu matki, której nie znałam, ja, spłodzona przez mężczyznę, którego nigdy nie widziałam. Podniosłam się jednak, obmacałam sobie kończyny, żebra, piersi, brzuch, kolana, nic mi nie jest, wszystko całe, więc wyłaź z tej dziury, l a l u n i u, masz dopiero szesnaście lat i życie przed sobą. Było pewnie koło drugiej po południu, słońce zaczynało przypiekać w kark, ruszyłam polną drogą w kierunku przeciwnym do obozu, ku któremu skierował się pikap, mając nadzieję, że inny pojazd, pusty, jadący po zaopatrzenie do Carson City, zatrzyma się na widok mojego wysuniętego 12 kciuka. I że choć raz kierowca nie będzie próbował głaskać mnie po nogach, mamrocząc, że taka ze mnie pretty girl, i że choć raz nie będę musiała go błagać, by dał mi spokój, ani mówić mu, że wszyscy faceci to dranie. Czekałam przeszło godzinę, w piersiach mnie paliło, oczy piekły, słońce wysuszyło mi koszulę i dżinsy, szłam wolno drogą, która biegła wzdłuż rozległych winnic, położonych na łagodnych pofalowanych stokach ciągnących się jak okiem sięgnąć, zieleń mieszała się z inną zielenią, z niebieskościami, z barwami ochry, widziałam tylko kolory, nie potrafiłam ich rozdzielić i odpowiednio przypisać: zieleni krzewom winorośli, brązów glebie, błękitu niebu i granatu, prawie czarnego z odcieniami fioletu, kiściom winogron. Pewnie z powodu pragnienia albo na skutek opóźnionego szoku poupadkowego. Postanowiłam usiąść na środku prostej biało-żółtej drogi, w ten sposób pierwszy nadjeżdżający pojazd będzie musiał zwolnić. Usłyszałam jednak odległy jeszcze warkot silnika, odwróciłam się, machając ręką. Pikap zahamował. Był to jeden z czerwonych fordów należących do kooperatywy, za kierownicą siedział Miguel. 13 – Wsiadaj, Mario – powiedział. – Mam coś dla ciebie. Usiadłam na miejscu pasażera. W klimatyzowanej kabinie panował przyjemny chłód. Miguel podał mi mój plecak. – Masz. Opowiadali w obozie, co ci zrobili, ubaw mieli po pachy. Jak to usłyszałem, zaraz pozbierałem twoje rzeczy z pryczy. Wiele tego nie ma, co? Wszystko zmieściło się w plecaku. Miałem jechać do miasta zatankować i zabrać nowych robotników, pomyślałem, że nietrudno będzie cię znaleźć. – Dzięki, Miguel. Nie odpowiedział. Przyjrzałam mu się. Minęliśmy się ze trzy, może cztery razy od mojego przyjazdu do obozu. Należał do ekipy szoferów, a kiedy człowiek siedzi ściśnięty na pace furgonetki, nie ma jak pogadać z kierowcą. Przywozi cię taki o siódmej rano do winnicy, zostawia i widzisz go dopiero pod wieczór. W dodatku Miguel to Meksykanin. I jak większość Meksykanów trzymał się z dala od białych obojga płci. Był niewysoki, włosy miał pewnie przetykane siwizną pod przepoconym słomkowym kapeluszem z obszarpanym szerokim rondem, szpakowate wąsy przysłaniały dość delikatne usta. Jego twarz znaczy14 ły dwie blizny, jedna w dolnej części podbródka, druga na czole, były tej samej wielkości, tego samego kształtu, wyglądały jak dwa przecinki narysowane na skórze. Chodził w wytartej kurtce Levisa, niebieskiej roboczej koszuli zapinanej na napy, beżowych płóciennych spodniach i śmiesznych półbutach z czarnej gumy, bez obcasów, zupełnie płaskich, tak że przypominały kapcie. Mówił głosem cichym, dyskretnym, głosem człowieka, który stara się przechodzić niepostrzeżenie, z zasady woli gubić się w tłumie. Nie zwracać na siebie uwagi żadnej władzy. No trouble, unikać kłopotów. Głosem ludzi anonimowych, którzy stronią od mundurów i wymiaru sprawiedliwości. Próbowałam rozstrzygnąć, czy mam w nim wroga czy sojusznika, czy może zachowa neutralność. Ale przecież z własnej woli udał się do żeńskiej sypialni, odszukał moje nazwisko na tablicy przy szafkach u wejścia, znalazł numer pryczy i poszedł do niej. Wyobraziłam go sobie, jak idzie przez wielką halę pustą o tej porze, ponieważ wszystkie dziewczyny były już na polach. Musiał się wspiąć na górne łóżko, upewnić, że jest moje, znaleźć plecak, ciuchy, kosmetyczkę, spakować wszystko, po czym zejść i dotrzeć do ciężarówki. Obcy czy prawie obcy człowiek, który tak postępuje, nie może być wrogiem. 15 Powtórzyłam: – Bardzo ci dziękuję, Miguel. Naprawdę bardzo. – De nada. Nie odrywał wzroku od drogi widocznej przez przednią szybę. Po terenie płaskim nastąpił ciąg niewielkich wzniesień, w paru miejscach droga zakręcała. Miguel prowadził tak samo ostrożnie i równie skrupulatnie, jak się wyrażał: bez jednego zbędnego słowa, bez jednego niepotrzebnego ruchu. Kiedy wzniesienia i zakręty zostały za nami, kiedy w słońcu niemal pobielałym rozwinęła się przed nami bezkresna prosta wstęga drogi, znów zabrał głos. – Pamiętaj, że możesz wnieść skargę, jeśli zechcesz. Możesz wytoczyć im proces. Zaśmiałam się. Miguel wciąż cichym głosem mówił dalej: – Przecież mogli cię zabić. Mogłaś skręcić kark. Po każdym zdaniu milkł na chwilę, jakby jego myśl się rozwijała, jakby wygłosiwszy jej początek, musiał go przetrawić i dopiero wtedy mógł kontynuować. – Ale procesu byś nie wygrała. Nie ma świadków. Nikt by nie zeznawał przeciwko nim. 16 Znowu się zaśmiałam. – Racja. – Zastanawiałaś się, czemu tak cię sponiewierali? – Nie myślałam o tym. Ciuchy na mnie wyschły, pozostał na nich jednak kurz, który osiadł podczas godzinnego marszu polną drogą. Chciałam się go pozbyć, pocierając dłonią przód koszuli i dżinsy na udach. Zauważyłam, że z wielkim trudem wykonuję ten prosty gest. Z wolna dawały o sobie znać potłuczenia, czułam je przy najdrobniejszym ruchu w każdej części ciała. Rodziło się też we mnie upokorzenie, a ból fizyczny razem z tym brzemieniem, które nagle zaczęło mi ciążyć, był przejawem swego rodzaju wstydu, gorzkiego poczucia wykluczenia, usunięcia, jakby mi powiedziano: jesteś zerem, zwykłym odpadkiem wyrzucanym na śmietnik. Workiem niczego. Paczką nicości. Ludzkim gównem. Dlatego nie byłam w stanie odpowiadać Miguelowi. A tym bardziej nie byłam gotowa zrozumieć tej króciuteńkiej chwili, błysku światła w czasie upadku albo tuż po nim i wizji, które mną owładnęły. Teraz te obrazy wracały, a ból w członkach w połączeniu z uczuciem upokorzenia, stłuczenia razem z tajemniczym ciągiem scen z przeszłości 17 sprawiały, że doświadczałam przeobrażenia, które pozwala człowiekowi wierzyć, iż w jego życiu dokonuje się zwrot. – Bądź tak dobra i postaraj się nie nakurzyć za bardzo w kabinie – rzekł Miguel. – Przepraszam. Powycieram wszystko, jak staniemy w Carson. – Nie, nie, nie trzeba. Obrócił do mnie głowę po raz pierwszy, odkąd zabrał mnie z drogi. – Dobrze się czujesz? Chcesz, żeby stanąć? Nieszczególnie wyglądasz. – Nie, Miguel, dzięki. Zdumiała mnie dobroć tego człowieka. Przestałam myśleć o sobie. Spojrzałam na dwie szramy, które szpeciły prawą stronę twarzy Miguela, i jego mało urodziwe rysy wydały mi się piękne, i zapragnęłam dotknąć tych śladów – po drucie kolczastym? skutków bijatyki? kary wymierzonej przez kogoś ze straży granicznej nocą w okolicach El Paso? – nie odważyłam się jednak. Nie ufałam mężczyznom, poza tym nie wiedziałam, czym jest czułość. Jakby czytał mi w myślach pytania, a może dlatego, że zbyt długo wpatrywałam się w jego blizny, powiedział: – Wiesz, nie przyleciałem do Ameryki samolotem rejsowym. 18 si. – O nic cię nie pytałam. – Wiem. Ty i ja jesteśmy podobni. Nietutej- – To dlatego mi pomogłeś? – Może. Mogłabyś być moją córką. Nie potrafiłam na to odpowiedzieć. Potrafiłam za to wiele innych rzeczy. Co potrafiłam? Mówić dziękuję, mówić przepraszam, usprawiedliwiać się, usuwać się, upokarzać się, pognębiać się, milczeć, na klęczkach i na czworakach, z pochyloną głową i rozczapierzonymi palcami zmywać podłogi i parkiety, posadzki i linolea w biurach, szpitalach albo bibliotekach miejskich. Skrobać, froterować, polerować, poza tym prać, przewijać, prasować, szorować, nabłyszczać, woskować, szczotkować, pudrować, suszyć, odrywać, mocować. I spuszczać oczy, i nigdy nie odpowiadać na zniewagę, uwagę, spojrzenie. Kobiety albo mężczyzny – zwłaszcza mężczyzny. Usługiwać. W motelach, stołówkach, barach i restauracjach, u zwykłych ludzi albo w zwyczajnych jadłodajniach, a raz nawet w wielkim domu z korytarzami pachnącymi lawendą, w którym boazerie wieczorem odbijały złotawy blask blado19 różowego światła, gdy słońce zachodziło za stuletnimi cyprysami ciężkimi od listowia, ciężkimi od dolarów wydawanych na ich utrzymanie. Kiedy indziej w domu starców, tam beżowe mury okrywał wieczorem cień rzucany przez żurawie na pobliskiej budowie i dobiegał krzyk albatrosów z portu, bo to było niedaleko od doków w San Diego, a czasem dolatywały też wonie ryb, fosforu, mazutu i oceanu, mieszając się z mdłym zapachem gotowanej marchewki w stołówce, podawanej ludziom u kresu życia, głuchym i ślepym, bełkoczącym w fotelu na kółkach, stojącym w nim nad grobem, błagającym o czułość, którą nie potrafiłam ich obdarzyć, ponieważ nie wiedziałam, jak kochać nieznajomych. Nikt mnie tego nie nauczył. Usługiwać jednak potrafiłam i nabrałam w tym dużego doświadczenia. Miałam szesnaście lat, a czasem wydawało mi się, że przekroczyłam czterdziestkę. Nie powiem, nauczyli mnie usługiwania moi przybrani rodzice. Uświadomili mi też, i to wcześnie, kim jestem. Nie zrobili tego w białych rękawiczkach. Nie chcieli czekać, aż dzieci w szkole zaczną za mną ganiać i wyśpiewywać, że córka Wojtka i Jany Wazarzaskich to bękart. Woleli sami wszystko mi powiedzieć, ledwie osiągnęłam taki wiek, że mo20 głam zrozumieć te kilka zdań suchych, raniących, obcesowych: – Nie jesteś córką matki ani moją, oddała cię do nas koleżanka matki. Potem nigdyśmy jej nie widzieli. No to adoptowaliśmy cię i daliśmy ci na imię Maria. Jesteś naszą córką, nazywasz się Wazarzaski, bez dwóch zdań, ale nie jesteś naszym rodzonym dzieckiem. A ja nie jestem twoim ojcem. Musisz wiedzieć, że nie jesteś moją rodzoną córką. Wojtek miał taki właśnie zwyczaj powtarzać to, co chciał powiedzieć, jakby go nie słyszano, jakby ci, do których się zwracał, potrzebowali tego męczącego słowotoku faceta niepotrafiącego wyrazić prosto swoich myśli. Był człowiekiem, który zamawiając szklankę mleka, nie mógł pohamować dziwacznych wahań i rozterek: – Chciałbym mleko. Mleko w szklance, tak, właśnie tak. Szklankę mleka poproszę. Proszę mi podać mleko w szklance. Bez wątpienia ta niezdarna rozwlekłość znacznie utrudniała mu życie na co dzień. Usta miał pełne słów, tych samych słów. Akcent niczego nie załatwiał, brzmiał obco, ciężko, czasami zdawało się, że Wojtek naśladuje „Polaczków”, z których wyśmiewano się w telewizyjnych sitcomach. Jego wygląd 21 współgrał z niezdarnością werbalną. Wojtek był wysokim, dobrze zbudowanym, otyłym mężczyzną z podwójnym podbródkiem i obwisłym brzuchem, szerokim w barach, o długich umięśnionych ramionach zakończonych dłońmi niemającymi za grosz urody. Twarz znaczyła mu gruba wypukła szrama pod prawym okiem, pamiątka po krwawej porażce w walce bokserskiej z czasów, gdy próbował zarobić parę dolarów, bijąc się nocą gołymi pięściami w opuszczonych budynkach przy nabrzeżu, gdzie przyjmowano nielegalne zakłady, kibice obstawiali u bukmachera, również Polaka, a później, kiedy policzono straty i podzielono zyski, dwaj bokserzy dostawali jakieś nędzne grosze, za mało, aby zapłacić za leczenie obrażeń. Wojtkowi rana się jątrzyła, a po nieudolnym leczeniu zarosła bardziej zbitą skórą w kształcie prostokąta i zmieniła mu wyraz twarzy tak, że wyglądał twardo i groźnie. Być może gabaryty i fizjonomia przyczyniły się do tego, że zaangażowano go jako konwojenta w regionalnym banku mieszczącym się we wschodniej części miasta, w dzielnicy położonej nad zatoką. Odtąd nosił mundur – ciemnoniebieski z płaskim kaszkietem, szarymi metalowymi guzikami – i rewolwer, colta kaliber 35, a nowy status nacechował go już na zawsze, nadał mu pewną siebie postawę, władczy 22 krok, wojskowy sposób bycia. Człowiek zawsze jest całością. Głos pasuje do ciała. Dlatego i u Wojtka szczególny sposób wysławiania, mozolne powtarzanie słów, gdy otwierał usta, by zamówić szklankę mleka albo kufel piwa, harmonizował z przygnębiająco ponurą masywną sylwetką. Kiedy wydawał polecenia swojej niemej żonie albo przybranej córce, to znaczy mnie, wyjaśniając, że powinnam coraz częściej opuszczać lekcje w szkole, aby usługiwać – oczywiście na czarno, gdziekolwiek wyniuchał jakąś okazję – usługiwać nielegalnie, bez ochrony związkowej i ubezpieczenia, usługiwać, aby dołożyć się do tego, co zarabiała niema Jana, która niewiele dolarów mogła przynieść do domu, usługiwać w godzinach wieczornych i w każdy weekend, w każdą sobotę i niedzielę, kiedy zatem otwierał usta, prymitywny słowotok już nie zaskakiwał. W zupełności pasował do osoby, którą stworzyły takie a nie inne okoliczności w zgodzie z naturą rzeczy. Bywało również, że przebierał się w długi czarny płaszcz, lecz tego wspomnienia do siebie nie dopuszczałam. Już nie pamiętałam o swoim dzieciństwie, z uporem odsuwałam wspomnienia. Czy świetliste skrawki obrazów, które mnie opadły, kiedy wylą23