Wolf_ Wond ratsch ek

Transkrypt

Wolf_ Wond ratsch ek
Mara
Wolf_
Wond
ratsch
ek
Foto: © Lilo Rinkens
Fragment opowiadania Wolfa
Wondratschka przetlłumaczony
przez Annę Kaminńską za
uprzejmą zgodą autora.
com
iakaminska.
_więcej na an
MARA Opowiadanie Wolf Wondratschek Fragment opowiadania Wolfa Wondratschka przetlłumaczony 1 przez Annę Kaminńską za uprzejmą zgodą autora aniakaminska.com Było to dzieło sztuki i jednocześnie narzędzie, obydwa równie perfekcyjne. Doskonała w swej formie i doskonale funkcjonalna jako instrument muzyczny. Nie było rzeczy dorównującej jej. To był ten przedmiot, którego dotknąłem, nie tajemniczy, nie zagadkowy, lecz niepojęty. Z samego drewna. Złożona konstrukcja ujęta w prostocie! Czy od wynalezienia koła i budowy piramid stworzone zostało ręką ludzką coś, co w swych proporcjach, dokładności i oddziaływaniu było tak proste, prawidłowe, doskonałe?”. Instrument ten zbudowany w 1711 roku przez Antonia Stradivari wielokrotnie okrążył świat. Grał dla królów i mieszczan, w katedrach i na zamkach. Wirtuozi i bankierzy troszczyli się o niego i podnieśli jego wartość. W nocy z 10-­‐tego na 11-­‐tego lipca 1963 roku w Ameryce Południowej, na obszarze rozlewiska Rio de la Plata niemal stracił życie. Ma na karku trzysta lat – i brzmi jak pierwszego dnia. Fragment opowiadania Wolfa Wondratschka przetlłumaczony 2 przez Annę Kaminńską za uprzejmą zgodą autora aniakaminska.com Chcę opowiedzieć Państwu pewną historię, moją historię, jeśli mogę, historię wiolonczeli. Ponieważ właśnie nią jestem, wiolonczelą. Czy mogę się przedstawić? Moje nazwisko brzmi Stradivari. Przyszłam na świat w roku 1711 we Włoszech, dokładnie w Cremonie, w warsztacie mojego mistrza Antonia Stradivari i – no cóż zrobić?– właściwie od dnia moich narodzin stałam się sławna. Nic na to nie poradzę. Miałam szczęście, otrzymałam imię i wkrótce również – aż po dzień dzisiejszy – przezwisko (albo tytuł szlachecki, jak Państwo wolą). Mara. Świat nazywa mnie Mara. Ta Mara. Ta słynna, znana na cały świat Mara. Niezłe imię, nawet jeśli odnosi się do muzyka pełnego raczej temperamentu niż wspaniałości, będącego poza tym, proszę mi wierzyć, fascynującym łajdakiem o nazwisku Giovanni Mara (albo, w zależności od angażu i miejsca w Europie, w którym właśnie się zatrzymał, również Jean, Johann Baptist lub Joseph). Służyłam jako jego własność przez ekscytujący i niebezpieczny czas, niebezpieczny również dla mnie. Przypominam sobie butelkę wódki, ciśniętą niegdyś z niekontrolowaną siłą gwałtownika o ścianę, która o mało co nie trafiła we mnie. Innym razem podczas kłótni z żoną rzucił za nią szklanką, co prawda nie trafiając jej, ale za to mnie. Zranienie nie było poważne, zadraśniecie, widoczne jednak do dzisiaj i wystarczająco osobliwe, by uchodzić od tego momentu za dodatkowy znak jakości, niejako certyfikat, nieomylny dowód autentyczności. Mój ojciec był rzemieślnikiem, jednym z najsprawniejszych i najpracowitszych w mieście, to fakt, ale żadnym tam czarodziejem. Trzy wiolonczele w roku moich narodzin, również trzy rok wcześniej, nie licząc wcale skrzypiec, to już pokaźna ilość. Względem swoich kobiet, które rodziły mu dzieci, musiał mieć więcej cierpliwości. Ale sam przyznał, że nie dało się niestety szybciej, ani z jego Francescą, która wydała na świat szóstkę, ani z Antonią, drugą, która urodziła piątkę dzieci. Jako rzemieślnik był zdany na potomstwo, przede wszystkim na synów, i na to, że przetrwają i nie zabierze ich gorączka czy zaraza. Potem można było tylko mieć nadzieję, że przy całym nakładzie starań chociaż jeden odziedziczył jego talent. Francesco, Fragment opowiadania Wolfa Wondratschka przetlłumaczony 3 przez Annę Kaminńską za uprzejmą zgodą autora aniakaminska.com Omobono i młodszy Paolo, których sam jeszcze mógł wyszkolić w warsztacie dawali wynik dobry ponad przeciętną, ale nawet cała miłość ojcowska nie wystarczy, by się łudzić, że któryś z nich mógłby być jego następcą, a nawet przewyższyć jego umiejętności i geniusz. Razem z nim dobiegła końca historia jego sztuki. Oczywiście zadaję sobie czasami pytanie, gdy cały ten rwetes dotyczący mojej sławy staje się śmieszny, co on powiedziałby na budzący niemal zgrozę zachwyt ludzi, przysłuchujących się nam, mnie i innym jego dzieciom? Na bezgraniczną gotowość pewnych zamożnych, obytych w świecie albo wyłącznie przedsiębiorczych kręgów, do których należą zarówno dynastie bogaczy z Szampanii, jak i właściciele tartaków, potentaci ropy naftowej i stali, by za sumy większe niż całe pieniądze świata wylicytować jego skrzypce, altówki czy wiolonczele? Na ich żądzę posiadania, choćby tylko dla prestiżu, jako trofeum i klejnot ich opancerzonych skarbców i sejfów bankowych? Na to, że specjalnością zorganizowanych grup przestępczych są zlecenia kradzieży instrumentów (bez względu na ryzyko), dotyczące bardziej niż nas, wiolonczele, naszego małego rodzeństwa, skrzypiec, ponieważ są bardziej poręczne, również słynniejsze – przyznaję -­‐ i dlatego przynoszą większy zysk? Co on powiedziałby na ten od dawna prawdziwie już paranoiczny kult swojego nazwiska, które zamienia niczym magic word albo znak firmowy nie tylko sale koncertowe w katedry, słuchaczy w wierzących a wirtuozów w niepojęcie skutecznych uwodzicieli, ale również temu czy owemu odbiera rozsądek? Oczywiście o nasze względy instrumentów Stradivariusa zabiegają nie tylko znawcy i miłośnicy, ale również fałszerze. Pamiętam jeszcze, gdy w 1937 roku nasze miasto rodzinne zorganizowało obchody dwusetnej rocznicy śmierci mojego ojca i z tej okazji postanowiono zaprezentować wystawę kremońskich instrumentów z całego świata. Z pięciuset dostarczonych, przypisywanych jego autorstwu, tylko dwieście było niewątpliwym dziełem jego rąk. Reszta to wybrakowany towar! Ale proszę nie myśleć, że pozostałe były niewydarzonymi, posklejanymi sierotami. Szkoda, że nikt nie wpadł na pomysł, żeby zawiązać oczy ekspertowi i grać na zmianę na prawdziwych i sfałszowanych Stradivariusach. No nie wiem. Ten czy inny pewnie by się całkiem skompromitował. Ale co zrobić z zaszczytem uznania wśród rzezimieszków? Żaden z Fragment opowiadania Wolfa Wondratschka przetlłumaczony 4 przez Annę Kaminńską za uprzejmą zgodą autora aniakaminska.com historyków muzyki, zajmujących się historią falsyfikatów, nie był w stanie odpowiedzieć mi na to pytanie. Jeden z nich skwitował je stwierdzeniem, że oczywistym jest, iż międzynarodowy światek przestępczy już od dawna rzucił się do kradzieży również tych cennych arcydzieł. I to jak! Z pomocą wysoko wykwalifikowanych ekspertów, współpracujących z kolei z wyszkolonymi muzykami, grającymi niegdyś, ale z jakiegoś powodu bez sukcesu, na skutek kontuzji ramienia, ręki lub innego nieszczęścia wyrzuconych poza obręb kariery lub po prostu znudzonymi rutyną w niewiele znaczących prowincjonalnych orkiestrach; ludźmi-­‐cieniami sprzymierzonymi z przekupnymi handlarzami instrumentów, zawsze obecnymi przy likwidacji prywatnych kolekcji, wykształconymi i kulturalnymi w obejściu, niezauważalnymi poza sceną lub w szeregu wielbicieli na salonach artystycznych. Szeroko otwarte oczy mieli oni zawsze nie tylko w tych świętych komnatach, obserwowali również ulice, gospody i stacje pocztowe, by w razie zmiany koni albo powozów być na miejscu o czasie. Potem doszły do tego hotele (gdzie zawsze znajdzie się ktoś do ubicia ciemnego interesu), pociągi (wagony sypialne). Dworce, lotniska, studia nagraniowe. Jeden z moich starszych braci o imieniu Książę Modeny, urodzony w 1686 roku, gdzież on się podział? Przypuszczalnie w Rosji, zapewne podobnie jak (pozbawiony tam życia lub trzymany do dziś pod kluczem) inny brat, którego imię – Rosyjski Car – właściwie zdradza dość wyraźnie, gdzie powinno się go szukać. Istnieją dziesiątki takich historii. Louisowi Spohr, wyśmienitemu wirtuozowi (i podobno najlepszemu z wielu tak zwanych prawie-­‐Paganinich) złodzieje po prostu odpięli futerał ze skrzypcami od bagażu i przepadli jak kamień w wodę. Powóz zatrzymał się tylko na krótko przed bramą Getyngi do kontroli przepustek. Można się domyślić, wspomina Spohr, że spędziłem bezsenną noc. Następnego dnia otrzymałem wiadomość, że znaleziono na polu pustą walizkę i futerał. Pijany ze szczęścia pognałem tam, w nadziei, że złodzieje zadowolili się jej zawartością, a skrzypce dalej spoczywają w futerale. Niestety tak nie było… Fragment opowiadania Wolfa Wondratschka przetlłumaczony 5 przez Annę Kaminńską za uprzejmą zgodą autora aniakaminska.com W każdym razie cenny instrument nie odnalazł się, o ile dobrze wiem, tak samo słynne skrzypce Herkulesa, nazywane tak od momentu gdy Ysaÿe, Eugène Ysaÿe wydobył z nich pełnię tonu nie do przebicia. Gdzie się podziewają? Od 1907 roku jakby je ziemia pochłonęła. Ysaÿe zagrał na nich właśnie w Petersburgu, wyszedł poza scenę, do garderoby, żeby umieścić instrument w pokrowcu, został jednak wywołany owacjami publiczności do kolejnych ukłonów. Gdy wrócił, skrzypiec już nie było. I nie ma po dzień dzisiejszy. Ale może pewnego dnia odnajdą się jak pewien inny członek mojej rodziny, skradziony z muzeum w Nowym Jorku, odnaleziony jednak w Polsce, w Krakowie, dziesiątki lat później, w posiadaniu ulicznego muzykanta, który nabył je, jak zeznał w trakcie przesłuchania, prawie za bezcen u pewnego handlarza starzyzną. Brakuje jeszcze historii owego beztroskiego osobliwego skrzypka, grającego w kawiarniach, który jedną z moich słynnych sióstr pomalował na czarno, by nie zostać wykrytym. Potem grał przez połowę życia na jej czterech strunach, bez wzbudzania podejrzeń, że ten dobry człowiek ma pod swoją brodą właśnie ów zaginiony instrument, skradziony z garderoby Bronisławowi Hubermannowi po występie w New Yorker Carnegie Hall. Lata później w sklepie małego, ledwie wiążącego koniec z końcem handlarza zjawiła się barwnie umalowana, energetyczna starsza dama (właściwie wdowa po skrzypku kawiarnianym), żeby spieniężyć to czarne monstrum, jednakże za cenę tak okazałą, że mężczyźnie niemal przeszła ochota, żeby je w ogóle wziąć do ręki. Dlaczego ma wyłożyć sumę, która schlebia pamięci jej zmarłego małżonka, ponieważ ten, jak twierdziła z zachwytem, „zawsze na nich tak pięknie grywał“, ale które poza tym były niewiele, a ile w ogóle coś warte. Ale stop! Gdy krótko na nich zagrał zabrzmiały całkiem nieźle. Nawet lepiej, niż wszystko, co przeszło przez jego ladę, nie tylko świeżo i żywo, ale po prostu świetnie, po prostu wspaniale! O co miał się jeszcze targować? Jeszcze żaden instrument nie brzmiał tak w jego dłoniach, tak pełnie i dźwięcznie, przy czym wiedział, że jego gra w najlepszym przypadku była i tak dość marna. Tak więc znowu były na miejscu, skrzypce Hubermana, ex Huberman, jak się je dzisiaj nazywa, rozpoznane przez ekspertów na podstawie archiwalnych materiałów jako instrument Fragment opowiadania Wolfa Wondratschka przetlłumaczony 6 przez Annę Kaminńską za uprzejmą zgodą autora aniakaminska.com pochodzący z ręki ojca, niestety polakierowany czarną farbą, którą specjaliści mogli jednak łatwo usunąć bez uszkadzania pierwotnego lakieru i bez utraty charakteru tonu skrzypiec. Czasami wyobrażam sobie, że leciwy Stradivari mógłby zobaczyć na własne oczy wystawę na jego cześć i przeżyć te wszystkie uroczystości, koncerty, odczyty i dyskusje. Byłby dumny czy rozzłoszczony całym tym hałasem wokół jego osoby? A może nawet pełen wstrętu, utwierdzony w swoim przekonaniu względem tego, czego dokonał w rodzinnym mieście Lombardii? Czy umiałby wytłumaczyć wyjątkowość jego sposobu pracy, przede wszystkim szczególny, unikatowy rezultat? Wytłumaczyć inaczej niż wielu jego wielbicieli, którzy, niech tylko padnie jego imię, wpatrują się w pustkę jak w zbudowany z tonów niewidzialny świat? Wyjaśnienie? Jakie wyjaśnienie? Proszę spróbować szczęścia, jeśli mają Państwo ochotę. Zawsze można zdobyć bilet na miejsce stojące, powiedzmy, na program mistrzowskich interpretatorów, cykl I-­‐III. W trakcie przerwy przysłuchajcie się widzom wokół, stałym bywalcom wielkich sal koncertowych, obojętnie gdzie. Nie muszą się Państwo zachwycać, proszę to spokojnie pozostawić innym. Zażądajcie tylko, oczywiście uprzejmie, przekonującego wyjaśnienia tego, co wynosi Stradivariusa ponad poziom innych wybitnych instrumentów. Jak oni Was zmierzą wzrokiem! „Ach, wie Pan” -­‐ odpowiedzą Wam ci błogosławieni muzyką emeryci, nie opuszczający żadnego koncertu (lustrując Pana niezbyt przyjaźnie, ale za to gruntownie od stóp do głów, jak gdyby nie miał Pan prawa do obecności) – „wie Pan, dzięki Bogu jest jeszcze kilka rzeczy na tym niezbyt godnym pozazdroszczenia świecie, które nie potrzebują wyjaśnienia! I które nie ukazują się lampom kwarcowym czy rentgenowskim oczom. Wykluczone, całkowicie wykluczone, żeby ująć to w słowa! Nie można opisać tego, co wyróżnia Stradivariusa, nie da się, ale można to usłyszeć (powszechna aprobata!), można usłyszeć, tak, na pewno, po prostu słychać różnicę (wszyscy potakują!), subtelne, bardzo subtelne różnice, jedyne w swoim rodzaju, nie dające się przekłamać, wręcz święte niuanse, które wyróżniają taki instrument spośród wszystkich pozostałych. Fragment opowiadania Wolfa Wondratschka przetlłumaczony 7 przez Annę Kaminńską za uprzejmą zgodą autora aniakaminska.com Czy jest tak rzeczywiście? Czy dobry Antonio też zacząłby się tak zająkiwać? Czy w ogóle rozpoznałby własne instrumenty? Co by odpowiedział? Słuchajcie tego, co słyszycie, mruknąłby, nawet gdy będziecie oczywiście słyszeć to, co chcecie usłyszeć, w co jednak wierzcie tak jak księżom, którzy Wam głoszą kazania. To było jasne. Ale czy obchodziłoby go trochę to wszystko, osobliwe miliony, modny kult, całe te urojenia pobożnych wiernych, gorączka ich żarliwych stanów duchowych, gęsia skórka ich przewodów słuchowych, intymne szaleństwo aż w głąb trzewi, ta demoniczność, stanowiąca podobno istotę gier karcianych i drogocennych diamentów? Co miał wspólnego z historiami, według których wszystko co nadnaturalne pociąga za sobą nieszczęście, jak klątwa powodująca katastrofę? Czy jest to jeszcze dziwne, Antonio? Powiedz wreszcie coś, odezwij się, mów. Zorganizuj konferencję prasową, daj wywiad, wyjaśnienie, przynajmniej jakiś znak. Nie przychodzi Ci nic do głowy? Na przykład historia tego nadzianego brazylijskiego właściciela plantacji, który prawdopodobnie wpadł w obłęd i zbliżając się ku śmierci pochował gdzieś na swoich ziemiach w cynowej trumnie jedną z moich małych sióstr (nie znacząc przy tym miejsca)? Nikomu nie było już dane ją odnaleźć, wykopać, znowu dotknąć i na niej zagrać. Wdowa żałowała instrumentu o tyle, iż chciała nagrodzić go honorowym miejscem jako pamiątkę wspólnych godzin spędzonych z mężem, który od czasu do czasu na nim grywał i mimo swych ograniczonych zdolności czuł się przy tym szczęśliwym. Chciała je mieć u siebie w domu, wystawione, jak to sobie wyobrażała, w jego bibliotece (w szklanym relikwiarzu). Nie znała jednak miejsca, w którym pod ziemią leżały skrzypce. Plantacja kawy nie była małym, przejrzystym skrawkiem ziemi, który można przekopać łopatą. Jej brat, poproszony przez nią o pomoc, miał od razu własne konkretne powody, by wierzyć w skrzypce. Uknuł plan oszustwa, który wydał się, gdy ubezpieczyciel Lloyds nabrał podejrzeń, wysłał do Brazylii grupę poszukiwawczą z detektorami i kazał przeszukać ten rozległy teren – ostatecznie z powodzeniem. Fragment opowiadania Wolfa Wondratschka przetlłumaczony 8 przez Annę Kaminńską za uprzejmą zgodą autora aniakaminska.com Czy to Twoja zasługa Antonio? Albo Twoja wina? Co tkwi w Twoich instrumentach, czego nikt nie może zobaczyć, znaleźć lub naśladować? Dało mu się kawałek drewna, wycięty z framugi drzwi, starych mebli czy obić ścian, a już po ośmiu dniach leżały na jego stole skrzypce i to nie byle jakie. Cesarze i królowie, carowie, książęta, grafowie, kosmopolityczni baronowie wyposażali nimi swe orkiestry (albo obdarowywali się nimi nawzajem). Świat przyspieszył, podczas gdy Antonio siedział w swoim warsztacie, spokojnie, całkowicie oddany intuicyjnej precyzji, z jaką wycinał drewno wenecjańskich wioseł, które kazał sobie dostarczyć, znając dobrze ich jakość. Spławianie wypłukiwało i czyściło drewno, sprawiało, że stawało się ono lżejszym, takim, jakiego właśnie potrzebował. Siedział pogrążony w rozgardiaszu narzędzi i części wyposażenia, pudeł instrumentów, zeszytów z rysunkami, zatopiony w myślach nad ulepszeniem relacji siły i dźwięku polerował szyjki, szlifował mostki i belki basowe, górne i dolne płyty w sposób najbardziej je chroniący, wysuszoną skórą rekina. Co słyszał podczas pracy? Co słyszał naprawdę? I jak, z jakim zainteresowaniem? Czy słyszał charakter barwy tonów już przy wycinaniu górnych i dolnych płyt? Słyszało tylko jego ucho, czy może też ręka, która cyklinowała? Czy słuchał powierzchnią dłoni, trzymających drewno, opuszkami palców, gdy te dotykały włókien? Oczami, kontrolującymi wszystko, co robił? Czy słyszał, jak brzmiałybyśmy my, instrumenty, jeszcze zanim naciągnięta została chociażby jedna struna? Nauki zajmującej się nim, człowiekiem, fenomenem, specyfiką jego umiejętności, proporcjami jego wytworów, właściwościami materiałów, nie można już od dawna ogarnąć. Góry książek, całe biblioteki pełne broszur, badań, artykułów, rozpraw naukowych. Do tego mnóstwo historii, równie przekonujących jak ta o mężczyźnie, który twierdził, iż został trzykrotnie zamordowany. To oczywiste, każdy chce, mniej lub bardziej naukowo zajrzeć w jego karty, odgadnąć go, wyjawić tajemnicę, którą, jeśli takową posiadał – w co wątpię -­‐ zabrał ze sobą do grobu. Fragment opowiadania Wolfa Wondratschka przetlłumaczony 9 przez Annę Kaminńską za uprzejmą zgodą autora aniakaminska.com Jaka tajemnica? Drewo? Lakier? (pozwolą Państwo, że nie wypowiem się już na ten temat! Te bzdury, szeptania i dociekania odnośnie lakierowania działają mi już na nerwy od co najmniej dwustu lat. A co niby ma być z tym lakierem? O co tyle hałasu? Proszę, który z wielu różnych wypróbowanych przez niego lakierów zawiera jaki procent tajemnicy? A może mowa o gruntowaniu całej zewnętrznej drewnianej powierzchni? Albo o nakładanej potem warstwie oddzielającej lakier od zagruntowanego drewna? A może o pociągnięciu, pierwszym, drugim, w końcu ostatnim? Nie wiem, co ma być w tym tajemniczego? Farba, jej miękkie, przejrzyste refleksy doprowadzają ludzi do szaleństwa, co mogę zrozumieć, ale przy całym pięknie farby, nie ma ona nic wspólnego z dźwiękiem, w każdym razie nic decydującego. Ale po co mam tyle rozprawiać, dlatego koniec ... nawiasu). Wymiary? Objętość części, które sklejał? Jaka tajemnica? Czy takową posiadali prekursorzy pośród przodków zajmujących się budową skrzypiec? Andrea Amati, Gasparo di Bertolotti, który przyjął imię swojej miejscowości da Salò? Maggini? Albo zdecydowanie największy wzór Antonia, wnuk Andreasa, Nicolo Amati? Posiadanie tajemnicy, czy nie jest to wytwór późniejszego pokolenia, które zaczęło spekulować na międzynarodową skalę, wierzyć w zyski, w agentów, w zdobywanie nowych rynków? Typy takie jak Tom Dodd, cwany facet, ale w zasadzie nikt inny niż imitator, który rzeczywiście w Londynie zrobił interes utrzymując, że zna tajemnicę dotyczącą nakładanego lakieru. Trzeba przyznać, hochsztapler pierwszej klasy, znający się na rzeczy, jego paleta fantastycznych historii, od uryny rudowłosych chłopców, której rzekomo używali starzy mistrzowie, aż po znajdujące się w jego posiadaniu autentyczne pisma klasztorne dotyczące produkcji lakierów z czasów, gdy jeszcze mnisi mogli nimi handlować. Oczywiście można nimi bawić publikę, nawet jeszcze dzisiaj. Ale u nas w domu? Czy drzwi przy Piazza San Domenico przy dobrej pogodzie nie stały zawsze otworem? Czy nie było całego mnóstwa naocznych świadków każdego dnia? Należał do nich każdy czeladnik, każdy przyjaciel, który wstąpił po drodze, gdy ten sporządzał lakier, czy to handlarz owoców z winogronami, czy aptekarz. Nawet Ruggieri, Gagliano, Montagnana zaglądali tutaj, wszyscy byli Fragment opowiadania Wolfa Wondratschka przetlłumaczony przez Annę Kaminńską za uprzejmą zgodą autora 10 aniakaminska.com kolegami po fachu, których lubił. Czy kiedykolwiek była zamknięta chociaż jedna szuflada jego szafek? To, czego było potrzeba, leżało w zasięgu ręki, rysunki, wykroje, plany, heble, zaciski, pilniki, oleje w małych butelkach i czarkach, żywice, ścierniwo, rozmaite (i różnie wymieszane) politury i pigmenty, spirytus, pokost lniany, pudełka z intarsjami, korkiem, klinami, mostkami, duszami – mój Boże, wszystko to, co leży porozrzucane w warsztatach. To, że ktoś (jak mój ojciec) jest geniuszem, nie roznosiło się wówczas szybko, w każdym razie publicznie. Antonio Stradivari? To był człowiek, którego witało się przy spotkaniu, rzemieślnik wyrabiający (jak inni) instrumenty smyczkowe, noszący zawsze biały skórzany fartuch, kochający swoją żonę i rodzinę, zawsze pracowity i przyjazny. Chodził też do kościoła. Pod tym względem logiczne jest, że ktoś taki jak szalony Paganini grał nie na skrzypcach Stradivariusa, ale Guarneri del Gesu, swojej armacie, genialnym dziele alkoholika, jak powiedział profesor Starkie, którego jeszcze poznacie. Nikt w mniejszym stopniu nie przypominał artysty-­‐czarodzieja niż Antonio. Mimo to, dlaczego świat jest zgodny, zgodny jak rzadko co do wyjątkowej, niepowtarzalnej jakości jego dzieł? Na pewno istnieją inne gusta, dlaczego by nie. W tym samym czasie żyło wielu innych wybitnych lutników, w Wenecji, Neapolu, Milanie, ale bezsprzecznym pozostaje i świat to wie: to skrzypce Stradivarius dzierżą prym. Legenda dała nam największą sławę. I najwyższy udział! Maksymalne ceny, które w międzyczasie są na porządku dziennym w Londynie, Tokio czy Nowym Jorku, mają tylko, jak w przypadku obrazów, symboliczne znaczenie. Wiedzą o tym banki, koncerny i fundacje, które jeszcze mogą pozwolić sobie na prestiż takich ekstrawagancji, tak samo jak nieliczni szczęśliwcy, którym powierzają na pewien czas swoje instrumenty. Fragment opowiadania Wolfa Wondratschka przetlłumaczony przez Annę Kaminńską za uprzejmą zgodą autora 11 aniakaminska.com 

Podobne dokumenty