Pobierz fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA

Transkrypt

Pobierz fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
PROLOG: 1990
T
ak żywo pamiętam ów moment, który okazał się punktem
zwrotnym:
Boisko błyszczało, jego drewniana powierzchnia wydawała
się miodowobrązowa w świetle górnych reflektorów. Przy bandach gracze stali zbici w grupki wokół swoich trenerów, a dalej
byliśmy my w zgiełkliwych rzędach, wyczekujący końca przerwy.
W dole wypatrzyłem zbliżającego się sprzedawcę przekąsek, krzepkiego mężczyznę z oponką w pasie i wyblakłym rudym
kucykiem wydostającym się spod czapeczki w czarno-pomarańczowych barwach, kolorach szkoły.
– Frankfurterki i kiełbaski na ciepło! – wołał. – Frankfurterki i kiełbaski...!
Kiwnąłem na niego, podnosząc rękę. Odpowiedział podobnym gestem, zatrzymując się trzy rzędy niżej, aby obsłużyć
wcześ­niej innego chętnego. Zwróciłem się do kolegów z pytaniem, na co mają ochotę.
Piwo i kiełbaska, odpowiedzieli zgodnie.
– Nie sądzę, aby on sprzedawał piwo, chłopaki – odparłem.
Tymczasem na boisku gracze wracali na swoje pozycje
w ostatniej minucie tej połowy. Kibice wstawali z miejsc.
Sprzedawca przekąsek wydał resztę, uniósł metalowe pudło
i opierając je na wydatnym brzuchu, wdrapał się po stopniach na
wysokość naszego rzędu.
9
– Ma pan piwo? – zapytał jeden z moich kolegów.
– Mam tylko frankfurterki i kiełbaski na ciepło.
– W takim razie dwie kiełbaski i jedną frankfurterkę – złożyłem zamówienie.
Mężczyzna kiwnął głową, otworzył wieko i sięgnął do środka pudła. Machnąłem ręką do kolegów, że nie będę brał od nich
pieniędzy, i wyciągnąłem portfel. Po chwili sprzedawca przekąsek wręczył mi trzy lśniące paczuszki, miękkie i ciepłe w dłoni.
– Frankfurterka jest na wierzchu. Razem będzie dziewięć
dolarów.
Rozdałem kiełbaski kolegom i zapłaciłem.
Wśród widzów rozległ się aplauz, gdy nasi przebiegli przez
całą długość boiska i trafili do kosza. Odwinąłem papier i przekonałem się, że zamiast wołowej frankfurterki trzymam w ręku
brązowo-białą kiełbaskę wieprzową.
– Chłopaki, czy któryś z was nie dostał przypadkiem mojej
frankfurterki? – zapytałem, przekrzykując ryki tłumu.
Obydwaj pokręcili przecząco głowami. Każdy z nich również trzymał kiełbaskę wieprzową.
Odwróciłem się w stronę przejścia, żeby zawołać sprzedawcę przekąsek, ale w ostatnim momencie się powstrzymałem. Jaki
właściwie miałem teraz powód, aby nie zjeść tej kiełbasy?
Żadnego – odpowiedziałem sobie w myślach.
Nasza drużyna ponownie natarła na kosz przeciwnika, ale
tym razem doszło do faulu. Sędzia zagwizdał, czemu towarzyszył ogłuszający ryk.
Uniosłem kiełbaskę do ust, zamknąłem oczy i odgryzłem
kęs. Kiedy go przeżuwałem, serce waliło mi jak młot, a w ustach
miałem słodki intensywny, lekko dymny smak, który zdawał mi
się całkowicie wyjątkowy – może dlatego, że tak długo był zakazany. Czułem się zarazem dzielny i żałosny. Przełknąłem i nagle
spłynął na mnie dziwny spokój.
Spojrzałem w górę.
10
Sufit wciąż był na swoim miejscu. I nie wyglądało na to, aby
miał zacząć spadać.
Po meczu szedłem przez campus samotnie, latarnie ustawione wzdłuż ścieżki płonęły we mgle niczym białe kwiaty pośród
balsamicznej listopadowej nocy. Wilgotne powietrze kłębiło się
i napierało podmuchami. Idąc, czułem, że żyję. Czułem swobodę ruchów. Czułem się nieomal oszołomiony.
Znalazłszy się z powrotem w akademiku, stanąłem przed
lustrem w łazience. Moja postawa była inna. Nie garbiłem już
ramion, zdawałem się rozluźniony. Jakbym się pozbył ciężaru
z barków. Potem moje spojrzenie przyciągnęły oczy. W nich dostrzegłem to, co czułem – spokój i siłę.
Nareszcie byłem kompletny.
Tamtej nocy dobrze spałem, trzymany w objęciach niosącego odpoczynek snu jak niemowlę w ramionach kochającej matki. Obudziłem się dopiero na dźwięk budzika, za kwadrans dziewiąta. Pokój był jasny od światła słonecznego. Był czwartek, co znaczyło, że
punktualnie o dziewiątej zaczną się zajęcia z historii islamu prowadzone przez profesora Edelsteina. Wkładając spodnie, poczułem
na skórze przyjemną szorstkość niespranego jeszcze dżinsu. Najwyraźniej cudom zapoczątkowanym minionej nocy nie było końca.
Na zewnątrz zastałem kolejny nietypowy jak na tę porę roku
ciepły i wietrzny dzień. Udałem się pośpiesznie do klubu studenckiego po herbatę, po czym bezzwłocznie pobiegłem w stronę Schirmer Hall z Koranem pod pachą, rozchlapując wrzątek.
Nie lubiłem się spóźniać na zajęcia Edelsteina. Wolałem mieć
pewność, że znajdę wolne miejsce z tyłu sali – w pobliżu okna,
które profesor zawsze uchylał – gdzie będę mógł się kręcić, nikomu nie przeszkadzając, i uważnie śledzić drobnego, emanującego
magnetyzmem Edelsteina, który jak co tydzień będzie druzgotał
to, co jeszcze pozostało z mojej dziecięcej wiary. Ale nie tylko
dlatego wybierałem miejsce z tyłu sali.
11
Tam też siedziała Rachel.
Profesor Edelstein wyglądał świeżo i sztywno w najnowszej
wariacji zwykłego pastelowego stroju: w nienagannie wyprasowanej bladoróżowej koszuli zwieńczonej i ściągniętej w kołnierzyku
muszką intensywniejszej różanej barwy, przeciętej symetrycznie
szelkami pasującymi kolorem do dopiero co wyczyszczonych rudobrązowych mokasynów.
Na mój widok uśmiechnął się ciepło i przywitał:
– Cześć, Hayat.
– Cześć, profesorze.
Klucząc między stolikami, przedarłem się do rogu, gdzie
zazwyczaj siadywałem i gdzie urocza Rachel skubała batonik.
– Cześć.
– Cześć...
– Jak mecz?
– Dobrze.
Skinęła głową, a kąciki ust wygięły jej się nieśmiało w górę,
gdy przetrzymała moje spojrzenie. Właśnie z powodu jej rozmigotanych błękitnych oczu zaryzykowałem i minionego dnia
zaprosiłem ją na wspólne oglądanie meczu. Przez cały semestr
chciałem się z nią umówić. Ale kiedy w końcu zebrałem się na
odwagę, usłyszałem w odpowiedzi, że Rachel ma dużo nauki.
– Chcesz trochę? – zapytała. – Płatki owsiane z rodzynkami.
– Chętnie.
Odłamała kawałek batonika i podała mi.
– Przeczytałeś zadany tekst?
– Nie musiałem.
– Jak to?
– Znam te fragmenty na pamięć.
– Naprawdę? – Oczy Rachel rozszerzyły się ze zdziwienia.
– Dorastając, wykuwałem takie rzeczy na blaszkę – zacząłem się tłumaczyć. – Niektóre dzieci muzułmanów już tak mają.
Zapamiętuje się Koran, żeby zostać hafizem.
12
– Serio? – Teraz zdawała się pod wrażeniem.
Wzruszyłem ramionami.
– Nie pamiętam zbyt wiele. Ale te kawałki, które profesor
zadał nam na dziś, przypadkiem utkwiły mi w pamięci...
Edelstein odezwał się z przodu sali:
– Mam nadzieję, że przeczytaliście zadany materiał. Dzisiaj będziemy omawiać nie tylko jego, niemniej to ważna część.
Chcę trochę przyśpieszyć program. Koran potrafi się wlec, więc
im więcej go przerobimy w tym semestrze, tym lepiej.
Profesor przerwał i jął poprawiać leżące przed nim kartki.
Rachel podsunęła mi resztę batonika i szeptem spytała:
– Dokończysz?
– Jasne – odparłem, wyciągając rękę.
– Dzisiaj chciałbym się z wami podzielić informacjami na
temat prac prowadzonych przez moich kolegów z Niemiec. Nie
mogłem odesłać was do żadnej lektury, ponieważ to bardzo
świeża sprawa. Awangarda islamistyki... – Edelstein ponownie
przerwał, odszukał spojrzeniem studentów muzułmanów (była
nas trójka) i dodał ostrożnie: – To, co zaraz usłyszycie, może się
okazać szokiem dla niektórych...
Taki był początek jego wykładu o manuskryptach z Sany.
W roku 1972 podczas prac renowacyjnych prowadzonych
w zabytkowym meczecie w Sanie, stolicy Jemenu, grupa dekarzy
demontujących oryginalny dach odkryła stertę manuskryptów
i podniszczonych ksiąg ukrytych między belkami stropowymi.
Był to swego rodzaju grobowiec – grobowiec, jaki muzułmanie, którym nie wolno palić Koranu, wykorzystują, gdy chcą się
z pełnym szacunkiem pozbyć zniszczonych lub zaczytanych
egzemplarzy Świętej Księgi. Robotnicy odłożyli znalezisko do
worków po ziemniakach i wszyscy o nim zapomnieli do dnia,
gdy siedem lat później jednego z naukowców, przyjaciela Edelsteina, poproszono, aby na nie zerknął. Jego odkrycie nie miało sobie równych w dziejach współczesnej islamistyki. Manu13
skrypty pochodziły z pierwszych dwóch stuleci istnienia islamu
i były najstarszymi znanymi fragmentami Koranu. Edelstein
powiedział nam następnie, że najbardziej szokujące było to, iż
dostrzeżono liczne odstępstwa od standardowej wersji Koranu, której muzułmanie używają od ponad tysiąca lat. Mówiąc
w skrócie, przekonywał nas dalej Edelstein, niemiecki uczony
zamierzał pokazać światu, że niezachwiana wiara muzułmanów,
iż Koran jest niezmiennym wiecznym słowem Bożym pochodzącym bezpośrednio od Najwyższego, to fikcja. Muzułmanów
czekało to samo, co wcześniej na przestrzeni trzystu ostatnich lat
dzielących nas od początków Oświecenia spotkało chrześcijan
i żydów. Wszystko wskazywało na to, że podobnie jak Biblia,
Koran jest tylko dokumentem historycznym, o czym od dawna
przekonywał zdrowy rozsądek.
Daleko w pierwszym rzędzie jeden ze studentów – Ahmad,
muzułmanin – przerwał Edelsteinowi wykład, podnosząc rękę.
Profesor udzielił mu głosu.
– Dlaczego pański przyjaciel nie opublikował wyników swoich badań? – warknął Ahmad.
Edelstein przyglądał się studentowi przez dłuższą chwilę,
zanim odpowiedział. Gdy się odezwał, ton miał pojednawczy.
– Zaprzyjaźniony ze mną naukowiec obawia się, że władze
jemeńskie mogłyby utrudnić dostęp do wspomnianych tekstów,
gdyby ujawnił swoje odkrycie. Dlatego wraz z innymi pracuje nad
serią artykułów, które jednak nie ujrzą światła dziennego, póki
szczegółowo nie zostanie zbadana całość odnalezionych materiałów, a mówimy tutaj o czternastu tysiącach stron. Wszystko
to z obawy, że mógłby ich już nigdy nie zobaczyć...
Rozgoryczony Ahmad wpadł mu w słowo:
– Ciekawe, dlaczego mógłby ich już nigdy nie zobaczyć?
Zapadła cisza. Powietrze zgęstniało od napięcia.
– Nie ma powodu do zdenerwowania, Ahmadzie. Porozmawiajmy o tym jak naukowcy...
14
– Naukowcy! Jaki naukowiec wyciąga wnioski na podstawie
nieudokumentowanych znalezisk, hę?
– Rozumiem, że to dość kontrowersyjna sprawa, ale naprawdę nie ma potrzeby... – zaczął Edelstein.
Ahmad ponownie mu przerwał.
– Ta sprawa nie jest kontrowersyjna, profesorze! – Ostatnie słowo nieomal wypluł z pogardą. – Jest zapalna! – Zerwał
się od stolika, chwytając swoje książki. – Zapalna i obraźliwa!
– krzyczał.
Rzuciwszy spojrzenie na Sahar – milkliwą zazwyczaj Malezyjkę siedzącą na lewo od niego i w tej chwili z pochyloną głową skrobiącą coś nerwowo w notesie – a potem jeszcze jedno do
tyłu, na mnie, Ahmad wypadł z sali.
– Ktoś jeszcze chce wyjść? – zapytał wyraźnie poruszony
profesor Edelstein. Po krótkiej chwili Sahar cichutko zebrała
swoje rzeczy, wstała i opuściła salę. – A ty, Hayat?
– Proszę się nie martwić, profesorze. Jestem mutazylitą.
Twarz Edelsteina rozjaśniła się uśmiechem.
– Dobry z ciebie chłopak.
Po zajęciach podniosłem się ze swojego miejsca i przeciągnąłem,
ponownie się dziwiąc, że taki zwinny i żywy się czuję.
– Dokąd idziesz? – zapytała mnie Rachel.
– Do klubu.
– Ja do biblioteki. Przejdziemy się?
– Pewnie.
Już na dworze, gdyśmy szli w cieniu gubiących liście jesionów, którymi wysadzona była aleja wiodąca do budynku biblioteki, Rachel wyraziła na głos zdumienie, że Ahmad i Sahar
opuścili zajęcia.
– Nie dziw się – powiedziałem. – W niektórych kręgach
znacznie mniej groźne słowa mogą być wyrokiem śmierci. – Widząc jej sceptyczną minę, dodałem: – Weź Rushdiego...
15
Fatwa obowiązywała dopiero od roku i była niezwykle żywa
w pamięci wszystkich.
Rachel potrząsnęła głową.
– Nie pojmuję tych spraw... A co znaczy to, coś powiedział
Edelsteinowi?
– Że jestem mutazylitą?
– No.
– Mutazylici to odłam muzułmanów, którzy nie wierzą, że
Koran jest wiecznym słowem Bożym. Ale ja tylko żartowałem.
Nie jestem mutazylitą. Ostatni wyzionął ducha jakieś dziesięć
wieków temu.
Rachel kiwnęła głową. Parę kroków przeszliśmy w milczeniu.
– Jak się czułeś podczas wykładu? – zapytała mnie w końcu.
– Uczucia nie mają tu nic do rzeczy. Prawda to prawda. Lepiej ją znać, niż pozostawać w niewiedzy.
– Zgadzam się w stu procentach – odrzekła, przyglądając
mi się uważnie. – Prawda jest najważniejsza. Ale chyba jednak
można mieć w związku z nią jakieś uczucia, nie?
Jej pytanie było taktowne. Podszyte czułością.
– Naprawdę chcesz wiedzieć? Czuję się wolny.
Ponownie skinęła głową. Przeszliśmy kawałek, nic nie mówiąc.
– Mogę ci zadać osobiste pytanie? – zapytałem, przerywając ciszę.
– To zależy.
– Od czego?
– Od tego, o co chcesz spytać.
– Naprawdę miałaś dużo nauki wczoraj czy tylko tak powiedziałaś?
Rachel wybuchnęła śmiechem; jej rozwarte wargi odsłoniły
małe kanciaste zęby. Była przeurocza.
– Jutro mam egzamin z chemii organicznej, przecież ci mówiłam. Właśnie dlatego idę teraz do biblioteki. – Zatrzymała się
16
i przyłożyła mi dłoń do ramienia. – Ale obiecuję, że wybiorę się
z tobą na najbliższy mecz... Zgoda?
Zalała mnie fala radości.
– Zgoda – odrzekłem z chrząknięciem.
Kiedyśmy dotarli do schodów biblioteki, poczułem nagle
chęć, aby opowiedzieć Rachel, co przydarzyło mi się minionego wieczoru.
– Mogę ci zadać jeszcze jedno osobiste pytanie?
– Strzelaj.
– Wierzysz w Boga?
Przez moment Rachel zdawała się zszokowana. A potem
wzruszyła ramionami.
– Nie. Przynajmniej nie w tego tam faceta w niebie.
– Od kiedy?
– Chyba od zawsze. Moja mama była ateistką, więc raczej
nigdy nie brałam tych spraw na poważnie. To znaczy tata zmuszał nas do chodzenia do synagogi z okazji Rosz Haszany i innych świąt, ale nawet wtedy mama przez całą drogę tam i z powrotem narzekała ile wlezie.
– Czyli nie wiesz, jak to jest stracić wiarę?
– Nie...
Pokiwałem głową.
– To bardzo wyzwalające. Niesłychanie. Najbardziej wyzwalające ze wszystkiego, co mi się przytrafiło... Pytałaś, jak się czułem
podczas wykładu. No więc kiedy usłyszałem Edelsteina mówiącego o Koranie jak o książce, zwykłej książce, zapragnąłem to uczcić.
– Brzmi nieźle – uśmiechnęła się. – Jeśli zaczekasz do jutra,
możemy uczcić to razem.
– Umowa stoi.
Rachel zmitrężyła na pierwszym stopniu schodów wystarczająco długo, by w mojej głowie zdążyła się uformować pewna
myśl. A gdy się pojawiła, nie roztrząsałem jej. Po prostu nachyliłem się i przycisnąłem wargi do ust dziewczyny.
17
Odpowiedziała tym samym. Poczułem jej dłoń na potylicy
i czubek jej języka delikatnie dotykający mojego.
Po czym znienacka oderwała się ode mnie. Odwróciła się
i przeskakując po dwa stopnie, wbiegła po schodach, przystanęła
przy drzwiach i posłała mi szybkie spojrzenie.
– Życz mi powodzenia na egzaminie – poprosiła.
– Powodzenia!
Gdy zniknęła, stałem tam dalej oszołomiony, ledwie zdolny
uwierzyć we własne szczęście.
Wieczorem tamtego dnia, po dniu wypełnionym zajęciami na
uczelni i relaksem przy stole pingpongowym w klubie studenckim, siedziałem na łóżku, próbując się uczyć, choć w głowie miałem tylko Rachel. Wtem rozległ się dzwonek telefonu.
– Odeszła, beta – rzekła bez wstępów moja matka.
Nic nie odpowiedziałem. Oczywiście wiedziałem, o kim
mówi. Miesiąc wcześniej we dwoje pojechaliśmy do Kansas City,
aby złożyć wizytę Minie – będącej nie tylko najlepszą przyjaciółką mojej matki, ale także osobą, która wywarła na me życie
największy wpływ. W tym czasie Mina przebywała w szpitalu
przykuta do łóżka, gdyż jej wnętrzności toczył rak.
– Słyszałeś mnie, Hayat?
– To chyba dobrze, mamo? Chodzi mi o to, że już nie cierpi...
– Ale jej nie ma – jęknęła moja matka. – Nie ma jej...
Przysłuchiwałem się w milczeniu, jak płacze. Później ją pocieszałem.
Podczas tamtej rozmowy matka nie zapytała mnie, co czuję w związku z odejściem Miny. I dobrze. Nie wydaje mi się,
abym potrafił szczerze jej odpowiedzieć. Nawet wyznanie poczynione u szpitalnego łóżka, które okazało się łożem śmierci
jej najlepszej przyjaciółki, nawet słowa wypowiedziane tylko
do niej nie zmniejszyły poczucia winy, które mnie dręczyło od
dwunastego roku życia. Teraz zaś nie chciałem mówić o swo18
im żalu, ponieważ żałowałem nie tylko Miny, ale również
siebie.
Albowiem skoro odeszła, już nigdy nie naprawię krzywdy,
którą jej wyrządziłem.
Nazajutrz pod wieczór siedziałem obok Rachel w pizzerii, gdzie
jedliśmy kolację przed pójściem do kina. Chociaż nie powiedziałem jej o śmierci Miny, sama wyczuła, że coś się stało. Zapytała, czy u mnie wszystko dobrze. Odparłem, że tak. Ona jednak
naciskała.
– Na pewno, Hayat? – Spoglądała na mnie z taką czułością,
aż nie mieściło mi się to w głowie. – Zdaje się, że chciałeś coś
uczcić – dodała z uśmiechem.
– Wczoraj po naszej rozmowie otrzymałem przykrą wiadomość.
– Jaką?
– Zmarła moja ciotka. Była dla mnie jak... jak druga matka.
– O mój Boże. Współczuję ci.
Znienacka ścisnęło mnie w gardle. Byłem na krawędzi łez.
– Przepraszam... – powiedziałem, odwracając głowę.
Poczułem, że kładzie mi dłoń na ręku, i usłyszałem, jak mówi:
– Nie musimy o tym rozmawiać...
Spojrzałem na nią i kiwnąłem głową.
W kinie oglądaliśmy komedię. To trochę odciągnęło moje
myśli od przeszłości i od Miny. Pod koniec filmu Rachel przytuliła się do mojego boku i wzięła mnie za rękę. Później odprowadziłem ją do jej pokoju w akademiku, a ona zaprosiła mnie
do siebie, pozapalała świeczki i akompaniując sobie na gitarze,
zaśpiewała mi piosenkę, którą sama napisała. Był to jakiś tęskny
kawałek o utraconej miłości. Zaledwie trzy dni temu nie posiadałbym się ze szczęścia. Teraz jednak wciąż myślałem o Minie.
Kiedy Rachel skończyła śpiewać, powiedziałem, że piosenka jest cudowna.
19
Wyczuła, że myślami jestem gdzie indziej.
– Nadal wspominasz ciotkę, prawda?
– Aż tak to widać?
Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się.
– Mnie to nie przeszkadza – powiedziała, odkładając gitarę. –
Dla mnie bardzo ważna była babcia. Przeszłam swoje, gdy umarła.
– Nie chodzi tylko o to, że umarła... ale też o to, że ja się do
tego przyczyniłem.
Nie zdawałem sobie sprawy, że mówię to na głos, aż do ostatniego wypowiedzianego słowa. Rachel przyjrzała mi się zdumiona, na jej zmarszczonym czole pojawiły się fałdki.
– Jak to? – zapytała.
– Nie znasz mnie zbyt dobrze... To znaczy nie wiesz o mnie
za wiele. Ja tylko... Nie sądzę, byś potrafiła sobie wyobrazić moje
dzieciństwo.
– Nie bardzo rozumiem, Hayat...
– Jesteś żydówką, zgadza się?
– Tak. I co z tego?
– Możesz przestać mnie lubić, kiedy ci opowiem, co zrobiłem...
Poprawiła się na swoim miejscu, prostując plecy. Uciekła
spojrzeniem.
Ledwie ją znasz – powiedziałem sobie w myślach. – Co ty
właściwie próbujesz udowodnić?
– Chyba powinienem już pójść – odezwałem się.
Rachel milczała.
Nie ruszyłem się. Nie chciałem nigdzie iść. Chciałem zostać.
Chciałem jej opowiedzieć.
Siedzieliśmy w milczeniu przez długą chwilę, a potem Rachel sięgnęła do mojej dłoni.
– Opowiedz – poprosiła.
CZĘŚĆ PIERWSZA
RAJ UTRACONY
1
MINA
N
a długo przed poznaniem Miny poznałem jej historię.
Tę opowieść Mama powtarzała bez końca: jej najlepsza
przyjaciółka, piękna i utalentowana – wcielenie cnót wszelakich zdaniem Mamy – na każdym kroku napotykała kłody
rzucane jej pod nogi przez małostkową rodzinę i musiała brać
w karby swoją niepokorną wolę z powodu uwarunkowań kulturowych w świecie, gdzie nie było miejsca dla kobiet. Nasłuchałem się o przechodzeniu Miny od razu o dwie klasy wyżej
i o zdobywaniu najwyższych ocen, aczkolwiek zawsze ku rozpaczy jej rodziców, których bardziej interesowało małżeństwo
córki niż świadectwo. Nasłuchałem się o chłopcach, którzy się
w niej podkochiwali, i o tym, jak w końcu – mając dwanaście
lat – Mina również się zakochała, co było powodem jej złamanego nosa, gdy ojciec odkrył liścik od sympatii wetknięty między kartki podręcznika matematyki. Nasłuchałem się o jej załamaniach nerwowych, kłopotach z dietą i oczywiście o tym, jak
podczas sprzeczki o to, czy Minie będzie wolno pójść na studia
i zostać pisarką, matka wrzuciła do kominka garść napisanych
przez nią wierszy.
Może właśnie dlatego, że tyle się o niej nasłuchałem, nie znając jej osobiście, odnosiłem wrażenie, że Mina Ali ze wszystkimi
swoimi talentami i problemami jest równie nieodłączną częścią
naszego życia jak natrętny zapach curry: wszechobecną, a zarazem niezauważalną.
23
A potem pewnego letniego popołudnia, gdy miałem osiem
lat, zobaczyłem jej fotografię. Kiedy Mama otworzyła ostatni list
Miny z Pakistanu, z koperty wypadło kolorowe zdjęcie wielkości dłoni.
– To twoja ciocia Mina, kurban – oznajmiła Mama, widząc,
że je podnoszę. – Popatrz, jaka jest śliczna.
Doprawdy była śliczna.
Fotografia ukazywała niepospolitą kobietę siedzącą w wiklinowym fotelu na tle zielonego listowia i kwiecia pomarańczy.
Większość jej kruczoczarnych włosów była zakryta bladoróżową
chustką, tak że pospołu widoczna część włosów i materiał chustki
obramiały niesłychanie interesującą twarz: wyraźnie zarysowane wysokie kości policzkowe (delikatnie podkreślone muśnięciem różu), migdałowe oczy i niewielki ostro zakończony nosek
nad pełnymi wargami. Jej rysy pozostawały ze sobą w idealnej
harmonii, zapowiadając schronienie, czułość, choć nie tylko to.
Z oczu bowiem wyzierała pewna intensywność, która zaprzeczała
wspomnianej obietnicy macierzyńskiego bezpieczeństwa, a przynajmniej ją komplikowała – oczy te były czarne i przepełnione
przenikliwym blaskiem, jakby ich spojrzenie zostało wyostrzone na osełce nienazwanego wewnętrznego cierpienia. I chociaż
się uśmiechała, był to raczej uśmiech utajony aniżeli jawny, który podobnie jak oczy sugerował jakąś ulotną tajemnicę, coś, co
chciało się wiedzieć.
Mama przyczepiła fotografię do drzwi lodówki za pomocą
takich samych magnesów w kształcie tęczy jak te, które utrzymywały w miejscu menu szkolnej stołówki. (Mama co wieczór
sprawdzała w nim, czy nazajutrz na obiad pojawi się wieprzowina, w takim razie bowiem będę potrzebował drugiego śniadania,
ja zaś zaglądałem do niego co rano w nadziei, że zobaczę swoją
ulubioną potrawę: wołowe lasagne). I tak przez prawie dwa lata
nie było dnia, bym przynajmniej przelotnie nie spojrzał na zdjęcie Miny. Zdarzyło się też częściej niż raz, że dopijając szklankę
24
porannego mleka lub przeżuwając plasterek sera po szkole, zatrzymywałem się przy nim na dłużej, wpatrując się w podobiznę
Miny zupełnie jak w głębię stawu w Worth Park latem – starając się z całych sił zobaczyć to, co czaiło się pod powierzchnią.
Była to wyjątkowa fotografia, która – jak się dowiedziałem od
samej Miny kilka lat później – miała nie mniej wyjątkową historię powstania. Rodzice Miny, licząc, że uroda zapewni córce
zawarcie korzystnego małżeństwa, sprowadzili zawodowego fotografa, by zrobił Minie zdjęcia, z których jedno – to właśnie –
za sprawą swatek trafiło do rąk Hameda Suhaila, jedynego syna
bogatej rodziny z Karaczi.
Hamed zakochał się w Minie, jak tylko ją zobaczył.
Suhailowie pojawili się w domu Alich półtora tygodnia później; pod koniec tego spotkania ojcowie rodzin wymienili uścisk
dłoni, przypieczętowując zaręczyny dzieci. Mama twierdziła zawsze, że Mina nie zapałała do Hameda niechęcią, sama Mina zaś
utrzymywała, że byłaby w stanie odnaleźć w tym małżeństwie
radość. Gdyby nie Irshad, matka Hameda.
Po ślubie Mina przeprowadziła się na południe, do Karaczi,
aby zamieszkać z teściami; problemy między teściową i synową
zaczęły się już pierwszego wieczoru. Irshad weszła do sypialni,
dzierżąc sznur pokaźnych granatów – naszyjnik, który jak wyjaśniła, był rodzinną pamiątką przekazywaną od pięciu pokoleń
z matki na córkę. Jako że sama nie miała córki, od dawna wyobrażała sobie, że któregoś dnia obdaruje klejnotami rodzinnymi żonę swego jedynaka.
– Przymierz – zachęciła Minę ciepłym tonem.
Mina uczyniła to. I gdy obie równocześnie spojrzały w lustro,
dostrzegła błysk zmrużonych w szparki oczu Irshad. Domyśliła
się, że starsza kobieta jej zazdrości.
– Nie powinnaś, ammi – rzekła, zdejmując naszyjnik.
– Czego nie powinnam?
25
– No... to znaczy... ten naszyjnik jest taki ładny... Na pewno
chcesz mi go dać?
– Wcale ci go nie daję – odrzekła oschle Irshad. – Chciałam
tylko zobaczyć, jak będzie na tobie wyglądał.
Dotknięta nagłą zmianą w teściowej Mina oddała jej naszyjnik. Irshad złapała go i bez słowa wyszła z sypialni.
Takie były początki wrogości okazywanej Minie przez Irshad. Najpierw przyszły uszczypliwości prawione pod nosem,
przelotnie: jaka to uparta jest „nowa dziewucha”, jak garbi się
nad talerzem niczym służąca, jakie „myszowate” wrażenie robi.
Za nimi pojawiły się w domowej rutynie zmiany, których celem
było utrudnienie życia Minie: posyłano służące do sprzątania jej
pokoju, kiedy jeszcze spała; usunięto z rodzinnego menu potrawy, które lubiła najbardziej; nieprzerwanie prawiono złośliwości,
aczkolwiek już nie sotto voce. Mina starała się jak mogła udobruchać i zadowolić teściową. Jednakże to tylko wzmogło czujność
Irshad. Albowiem próby zyskania przychylności teściowej za pomocą uległości sprawiły, że starsza kobieta zmianę taktyki wzięła za dowód przebiegłości. Od tej pory Irshad rozsiewała plotki
o „błądzącym oku” synowej i jej „lepkich rękach”. Przestrzegła
syna, by trzymał żonę z dala od służących płci męskiej, a własnym
służącym poradziła chować wartościowe rzeczy osobiste. (Należy
dodać, że ani Hamed, ani jego ojciec – czujący strach przed Irshad
– nie uczynili nic, by zapobiec eskalacji konfliktu). W końcu, gdy
słowne znęcanie się przestało sprawiać Irshad przyjemność, zabrała się do rękoczynów. Policzkowała Minę za to, że pozostawiła
rozrzucone ubrania w sypialni czy odezwała się bez pozwolenia
przy gościach. Któregoś razu, usłyszawszy obelgę w uwadze Miny
o tym, że danie główne obiadu nie jest tak pikantne jak zwykle,
złapała ją za włosy i wywlokła z jadalni na korytarz.
Rok i dwa miesiące po ślubie, w samym środku koszmaru,
Mina poczęła dziecko. Aby uciec przed biciem i szykanami i donosić ciążę w spokoju, powróciła na północ, do domu rodzinne26
go w Pendżabie. Tam trzy tygodnie przed terminem, pozbawiona
wsparcia męża – który nie dołączył do niej z obawy przed gniewem
matki – wydała na świat syna. Kiedy leżała w szpitalnym łóżku
wycieńczona porodem trwającym cały dzień, mężczyzna w długim ciemnym płaszczu stanął w drzwiach sali zaledwie moment
po tym, jak jej matka wyszła do kantyny na herbatę. Wszedł do
środka i zapytał, czy rozmawia z Aminą Suhail z domu Ali.
– Tak – odparła Mina.
Mężczyzna zbliżył się do łóżka, trzymając w ręku kopertę.
– Mąż rozwiódł się z panią. Oto dokumenty oficjalnie poświadczające fakt rozwodu. Napisał własnoręcznie, co pozna
pani po charakterze pisma, że rozwodzi się z panią, rozwodzi się
z panią, rozwodzi się z panią. Jak pani wiadomo, pani Suhail... to
znaczy panno Ali... prawo niczego więcej nie wymaga. – Delikatnie położył kopertę na jej brzuchu. – Właśnie urodziła pani syna
Hameda Suhaila. Ojciec wybrał dla chłopca imię: Imran. Imran
pozostanie z panią do siódmego roku życia, kiedy to przejdzie
pod całkowitą i niekwestionowaną opiekę pana Hameda Suhaila.
– Prawnik odstąpił od łóżka, chociaż nie przestał mówić. Mina
przyglądała mu się z niedowierzaniem. – Wszystko, co pani ode
mnie usłyszała, jest zgodne z obowiązującym prawem i stało się
dzisiaj, piętnastego czerwca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego
szóstego roku, w Pakistanie, a pani wolno wnieść do sądu pozew
o przyznanie praw rodzicielskich, aczkolwiek szczerze bym to
odradzał, pani Suhail... to znaczy panno Ali... gdyż proces nic
pani nie da, a tylko nadszarpnie i tak wątły budżet pani rodziny.
Po tych słowach prawnik się odwrócił i wyszedł z sali.
Mina płakała przez wiele dni i nocy od tego zdarzenia, płakała całymi tygodniami. Poraziła ją nieczułość Hameda i przerażała groźba, że odbierze jej w przyszłości syna, mimo to kiedy
patrzyła niemowlęciu w oczy, gruchała doń, wymawiając imię,
które były mąż wybrał bez jej wiedzy.
Imran.
27

Podobne dokumenty