sg05
Transkrypt
sg05
www.gazetagazeta.com Gazeta 49, 5 - 11 grudnia 2014 strona 5 WYPRAWY jedynym Polakiem w miasteczku. W jedynym tutejszym hotelu pracuje Marzena, która w Kanadzie mieszka prawie 40 lat i przyjechała wraz z mężem pracować. W miasteczku mieszka też Zofia, która jest główną księgową w wydziale mieszkań socjalnych. Wieczorem zaprosiliśmy na kolacje na jachcie Ojca Łukasza i Marzenę z mężem. Miłe rozmowy i śpiew przy akompaniamencie gitary Daniela trwały do późnych godzin. Po północy Andrzej odwiózł pontonem na brzeg Marzenę z mężem a Ojciec Łukasz został na jachcie na noc. 25 sierpnia rano zjedliśmy wspólne śniadanie i po kolei przeprawiliśmy się pontonem na brzeg. Najwięcej czasu spędziłem u Ojca Łukasza w kościele, gdzie miałem dobry dostęp do netu i mogłem, chociaż troszeczkę nadrobić zaległości Internetowe. W międzyczasie pospacerowałem po miasteczku i doszedłem na wzgórze z widokiem na całą zatokę, gdzie stoi pomnik i tablice z informacjami oraz zdjęciami upamiętniający Roalda Amundsena. Spędził on tutaj dwie zimy 1903-5 podczas jego historycznej podróży przez cały Northwest Passage, którą zakończył w roku 1906. Mieszkańcy osady z wielką dumą wspominają to i wielu z nich uważa, że sa spokrewnieni z tym wielkim odkrywcą. Nawet przeprowadzono dokładniejsze badania genetyczne, które naukowo nie potwierdziły relacji rodzinnych. Spacerując po okolicy zwróciłem uwagę, że lokalni Inuici są bardzo rozmowni. Przyjemnie było mi rozmawiać z nimi. Moim rozmówcom najczęściej zadawałem pytanie. Czy wolą zimę? czy lato? Niezależnie od wieku, wszyscy jednogłośnie odpowiadali, że wolą zimę, ponieważ łatwiej im poruszać się na skuterach śnieżnych po zamarzniętej wodzi i jest ciekawiej. Dlaczego ciekawiej odpowiadali niezbyt konkretnie. Analiza mapek lodowych nie wyglądała zbyt ciekawie. Na naszej drodze, około 60 Mm na północ od Gjoa Haven zalegało pole lodowe nie do przebycia. Przy brzegu na mapkach widać było trochę mniejsze zalodzenie. Rysiek zdecydował płynąć i ewentualnie zatrzymać się na kotwicy w zatoczce przed tym polem lodowym. Prognoza wiatru południowo wschodniego dawała szanse przemieszenia lodu i otwarcia się jakiejś szczeliny dającej możliwość przepłynięcia. O godzinie 16.00, podnieśliśmy kotwicę i ruszyliśmy dalej. Pole lodowe 26 sierpnia rano przeszliśmy małe pole lodowe. Na krótko pokazała się woda czysta od lodu, ale wkrótce pojawiła się na horyzoncie zapora lodowa nie do przebycia. Przy brzegu widać było wodę dość czystą od lodu. Zakotwiczyliśmy w Oscar Bay na głębokości około 10 m. Wiatr i prąd pływowy wyraźnie przesuwał masy lodowe. Pokazały się duże growlery przepływające blisko burt. Jeden z nich dość pokaźnych rozmiarów zbliżył się do jachtu i padła decyzja podniesienia kotwicy. Niestety kotwica była już pod tą dużą masą lodową. Wybiegli wszyscy na pokład i zaczęło się odpychanie jej bosakami i bambusowymi tyczkami, które wieźliśmy na taką ewentualność. Manewrując silnikiem i sterem strumieniowym przy jednoczesnym odpychaniu tyczkami udało się wypłynąć. Popłynęliśmy w inne miejsce, gdzie lodu było mniej i ponownie zakotwiczyliśmy. Wieczorem wiatr południowo wschodni zaczął wzmacniać się i wkrótce była już szóstka Beauforta. Staliśmy pod osłoną tylko niskiego brzegu, dlatego budowała się krótka fala i jachtem zaczęło dobrze rzucać. Normalnie w podobnej sytuacji chciałoby się, żeby taki wiatr osłabł, ale w tej sytuacji cieszyliśmy się, że wieje z tego kierunku, bo odpychał pole lodowe. Wieczorem siedziałem na wachcie kotwicznej w budce, czyli przedsionku do kokpitu i obserwowałem pojedyncze growlery pchane wiatrem od brzegu. Spadł pierwszy w tym rejsie deszcz, chwilami nawet ulewny. Co chwila wychylałem się z na zewnątrz, żeby lepiej widzieć, ewentualnie dryfujący lód. Reszta załogi w cieplutkiej mesie oglądała film przygody Jamesa Bonda, oczywiście była tam strzelanina i trup padał gęsto. Zrobiła się ciemna noc, bo to już nie te "białe noce", które mięliśmy trzy tygodnie wcześniej w rejonie Point Barrow. Z mesy dochodziły głosy strzelaniny, huki i błyski, do których już przyzwyczaiłem się i może, dlatego małe "huknięcie" w burtę zaliczyłem Jemesowi Bondowi w akcji. Obok burty przesunęła się górka lodowa pchana silnym wiatrem. Tym razem nie weszła ona pod łańcuch kotwiczny i wystarczyło tylko włączyć silnik, zrobić parę ruchów sterem i ten growlerek przesunął się wzdłuż burty. 27 sierpnia rano wiatr ucichł, ale za to pojawiła się mgła. Pole lodowe zostało odepchnięte od brzegu i pokazała się czysta woda bez przeszkód. Ruszyliśmy do przodu. Trzeba było wytężać wzrok. Radar nic nie pokazywał, ale wiedzieliśmy, że lodu tutaj nie brakuje i faktycznie wyłoniło się ze mgły pole lodowe. Zaczęliśmy omijać go kierując się do brzegu. Niestety doszliśmy do malej głębokości, ale pole to nie kończyło się. Nie było wyboru i ruszyliśmy z powrotem, żeby Wędrując po miasteczku weszliśmy do miejscowego kościoła misji katolickiej okrążyć to pole z drugiej strony. Okazało się, że lód cały czas przemieszczał się i tam gdzie go nie było wcześniej teraz jest. Pole lodowe wokół "Lady Dana 44" zaczęło zagęszczać się i w rezultacie zamknęło się całkowicie ze wszystkich stron jachtu. Odpychanie bosakami i tyczkami nie dużo dawało. Każde ruszenie silnikiem do przodu lub tyłu powodowało ocieranie się lodu, często z wielkim hukiem dodającym wrażenia i majestatu Arktyce. Na lodzie widać było czerwoną farbę z pomalowanego dna jachtu. Sprawiało to wrażenie jak byśmy krwawo rozjechali jakiegoś wieloryba. Rozumieliśmy powagę sytuacji, ale nikt nie narzekał. Przecież nikt nigdy nie powiedział nam wcześniej, że na Northwest Passage będzie łatwo i teraz okazuje się, że to prawda. Staliśmy w polu lodowym. Zaczęliśmy dryfować razem z lodem, do tyłu skąd przypłynęliśmy, bo prąd zmienił kierunek a wczorajszy wiatr południowo wschodni już się wywiał. Trwało to pewien czas zanim coś zaczęło ruszać się na wodzie i z wielkim trudem wyszliśmy z tej pułapki na bardziej otwartą wodę. Manewrując pomiędzy lodem, powoli ruszyliśmy w potrzebnym kierunku. Siedząc w kabinie a szczególnie leżąc w koi, każde otarcie lodu sprawiało wielki wrażenie. Dźwięk pracy silnika był miernikiem sytuacji. Kiedy słychać było manewry silnikiem: zwalnianie, do przodu, do tyłu lub praca steru strumieniowego, oznaczało to, że wachta pokładowa walczy z lodem. Dla odmiany jak słychać było równomierny rytm pracy silnika była ulga, bo oznaczało to, że płyniemy po gładkiej wodzie bez lodu, przynajmniej na krótko zanim znowu słychać było ocieranie lodu o burtę jachtu. Do wieczora było bez zmian, cały czas było lawirowanie w lodach. Na noc chcieliśmy zakotwiczyć w zatoczce, ale nie było szans, bo przy brzegu lód był gęstszy. Dopóki była w miarę dobra widoczność, lawirując pomiędzy lodem, posuwaliśmy się małą prędkością do przodu. Bez pośpiechu, bo około 30 Mm przed naszym dziobem mapy lodowe pokazywały kolor czerwony to znaczy zalodzenie nie do przepłynięcia. Stanęliśmy w dryf w gęstym polu lodowym, bo nie było już możliwości płynięcia. Słaby wiatr, który zmienił kierunek na północno wschodni oraz prąd morski pchały lód a razem z nim jacht z prędkością około pół węzła w kierunku przeciwnym do naszego potrzebnego kursu. Spokojne stanie w polu lodowym, chwilami sprawiało wrażenie, że cumujemy w marinie, ale co jakiś czas głośne ocieranie o burtę poruszających się po wodzie growlerów sprowadzało nas to rzeczywistości, że to nie marina tylko środek morza w Arktyce. Przychodziły do głowy myśli, co by było gdyby ten wiatr i prąd pchał nas na brzeg? Masy lodowe wpychane na brzeg miażdżyłyby wszystko, nie oszczędzając naszego jachtu, który zmielony mógłby być jak kawa w młynku. 28 sierpnia o godzinie 9 rano ruszyliśmy dalej. Na początek ciężko było wydostać się z gęstego pola lodowego, ale powolutku udało się. Lawirując w lodzie posuwaliśmy się w dobrym kierunku. Andrzej wszedł na maszt i wypatrzył, że przy brzegu jest duża wody wolnej od lodu. Lód układał się w kolejne pasma. Przy brzegu było czysto, potem długi jęzor wzdłuż brzegu a następnie obszar czystej wody, do której właśnie zbliżaliśmy się wychodząc z gęstego pola lodowego. Bardzo zdziwiliśmy się, bo po tej gładkiej wodzie za polem lodowym, z którego właśnie wypływaliśmy, zobaczyliśmy szybko płynącą małą motorówkę. Widok był niecodzienny w tym wydawałoby się bezludnym rejonie. Motorówka z dwoma Inuitami wyraźnie płynęła w naszym kierunki, bo niewątpliwie my byliśmy dla nich atrakcją. Wszyscy wybiegli na podkład z kamerami. Wywiązała się rozmowa, typu skąd, dokąd, gdzie jest lód itp., my z jachtu oni z łódki. Tak jak często bywa w podobnych sytuacjach nastąpiła wymiana towarowa, my dostaliśmy dużą rybę, którą Lechu od razu przygotował na obiad. Przekazanie tej ryby na jacht odbyło się z przygodą. Inuita wyjął rybę ze skrzynki, którą postawił na burcie swojej bujającej się łódki. Podając rybę do ręki Ryśka, skrzynka wypadła mu za burtę. Było to powodem szybkiego pożegnania, bo Inuici odbili od naszej burty i popłynęli ratować skrzynkę na ryby. Zbliżyliśmy się do brzegu gdzie była gładka, bez lodu woda i szybko ruszyliśmy dalej w kierunku Cieśniny Bellota. Po południu sunęliśmy wzdłuż brzegu, po wodzie czystej od lodu. Bardzo nas to cieszyło, ale jednocześnie dziwiło, bo wcześniejsze mapki lodowe pokazywały przed Cieśniną Bellota, odległej jeszcze kilkadziesiąt Mil morskich, lód nie do przepłynięcia. Rysiek ściągnął z Internetu aktualna mapkę lodową, która bardzo poprawiła nastrój w załodze. Okazało się, że do cieśniny mamy przy brzegu wodę czystą od lodu, ale wiatr południowo wschodni zmienił kierunek na Północny i znowu zaczęła się halsówka pod wiatr. ciąg dalszy za tydzień Manewrując silnikiem i sterem strumieniowym przy jednoczesnym odpychaniu tyczkami udało się wypłynąć Autor: Jerzy Kuśmider, Vancouver Kanada