De mortuis - MOK Legionowo
Transkrypt
De mortuis - MOK Legionowo
Mamże mistycyzować? Właśnie założono mi telefon i od razu pałam chęcią odświeżenia swoich znajomości. Dopóki byłem skazany na chodzenie do ulicznego automatu, mój notes z numerami telefonicznymi był rzadko używany i przeważnie spoczywał głęboko w szufladzie. Zadzwonić do kogoś z budki można jedynie w sprawie życiowej; do pogawędek publiczny aparat się nie nadaje. Ale oto dochrapałem się tej wygody, że mogę we własnym domu wybrać jakiś numer, wdać się w pogaduszki, paplać do woli – nie nękany myślą, że za szybą, na ulicznym chodniku, ktoś stoi i czeka na zwolnienie słuchawki. Mam własny telefon i rozpiera mnie uczucie komfortu. Przychodzi mi na myśl moja kuzynka Anna. Do niej zadzwonić w pierwszym rzędzie należałoby. To jedyna na świecie osoba, która może mnie oświecić w pewnej intrygującej sprawie, wytłumaczyć tajemnicze zdarzenie. Istotnie, zdarzyło mi się coś niezwykłego, zagadkowego, przed wielu laty, w dniu pogrzebu wuja Eugeniusza, ojca Anki. Fakt, który nie daje mi spokoju. Coś tak dziwnego przytrafić się może raz lub dwa razy w życiu, nie więcej. Ale jeśli Anka, pociągnięta przeze mnie za język, wypowie się w tym przedmiocie, to kto wie, czy ta niesamowita historia nie okaże się banalna, od wszelkiej niesamowitości wolna, daleka. Wygrzebuję spośród swoich szpargałów karteczkę wręczoną mi przed laty. Przypadkowo spotkana w supersamie Anka, z zawodu lekarka, wydarła z bloczka recept jeden świstek i skreśliwszy kilka cyfr, dała mi karteluszek ze słowami: „Zadzwoń, jak będziesz miał fantazję.” Ta fantazja nachodzi mnie po trzydziestu latach; a mówiąc ściśle, bodźcem wyzwalającym fantazję staje się świeżo zainstalowany aparat telefoniczny. Monter zakończywszy swoje czynności zostawia mnie samego, a ja od razu podnoszę słuchawkę i zerkając na pożółkły ze starości skrawek papieru naciskam stosowne klawisze. Odzywa się poczta głosowa: abonent czasowo niedostępny, powiadomimy go o twojej próbie połączenia etc. Mając aparat w zasięgu ręki sadowię się wygodnie w fotelu i czekam na sygnał. Za chwilę, za dziesięć minut lub za pół godziny usłyszę głos mojej wujecznej siostry. I wreszcie zaspokoję swoją ciekawość względem tego, co się właściwie stało owego letniego dnia roku 1975, gdy po pożegnaniu wuja, po zasypaniu jego zwłok, po wymianie kondolencji i uściśnięciu kilkunastu dłoni, udałem się kolejką z Pruszkowa do Podkowy Leśnej. Tam właśnie, na stacji Podkowa Leśna Wschodnia, zdarzył się ten dziw nad dziwy. A przedtem był pogrzeb. I teraz, gdy z zamkniętymi oczami czekam na dzwonek, wraca mi we wspomnieniu ceremonia żałobna. * Groby moich dziadków, przybyłych do Pruszkowa jeszcze w XIX stuleciu, znajdują się w najstarszej części pruszkowskiego cmentarza. Tam, przy głównej alei, spoczywają dziadkowie i następne pokolenia. W roku 1975 otwarto jedną z mogił dla przyjęcia zmarłego wuja Eugeniusza. W trumnie położonej na pryzmie świeżego piasku, obok odsłoniętego grobu, leży ktoś, kogo się tutaj widywało – stojącego. Było to prawie zawsze kolejne Święto Zmarłych, a on stał dokładnie w tym samym miejscu, gdzie teraz zajmuje pozycję horyzontalną. Sterczał nie tylko żywy, ale i ożywiony, pogodny, dowcipkujący, daleki od tego, by wbrew usposobieniu robić minę poważną, bardziej „stosowną” w owym dniu: 1 listopada. Przychodził do swoich zmarłych krewniaków, a teraz dołącza do nich. Ile mogłem mieć wtedy lat? Najwyżej osiemnaście. Zastałem swoją rodzinkę stojącą wokół grobu. Oni patrzyli na mnie, ja na nich – bez przyjemności. Zwłaszcza gdy w polu widzenia znalazła się żona mojego brata ciotecznego. Jej imię – Weronika – skłonny byłbym, ze względu na wiejskie pochodzenie mojej bratowej, sprowadzić do trzech sylab: Weronka. I ona patrzyła na mnie, świeżo przybyłego. Rozpromieniona. Jej brzydka twarz ociekała mdłym uśmiechem. Wskutek tego uśmiechu koniuszek nadmiernie wydłużonego nosa zaginał się ku szeroko rozciągniętym wargom. Czuła się jak pączek w maśle, trwając w naiwnym przekonaniu, iż zamążpójście wprowadziło ją do nieco lepszej sfery. A ja? Co mi do niej? Czego się mogłem spodziewać po tej prostaczce? Był to zatem pierwszy listopada roku 1958. Przybywszy na cmentarz patrzyłem na zgromadzonych wokół rodzinnego grobu krewniaków i powinowatych. I co dalej? Należałoby przywitać każdego z osobna, przeciskając się wąską a zatłoczoną ścieżką między grobami. Tego ode mnie oczekiwali. Nie uśmiechało mi się to, zwłaszcza nie uśmiechał mi się moment, w którym stanę naprzeciw Weronki i rad nierad będę musiał wyciągnąć grabę i cackać się z szantrapą. – Ogólne dzień dobry! – powiedziałem nie ruszając się z miejsca. – Witam wszystkich. Brakowało mi jednak kontenansu niezbędnego dla sprostania sytuacji. Skorzystał z tego wuj Eugeniusz, żeby mnie jeszcze bardziej pognębić. Jego ironiczne parsknięcie oznaczało: „A to się popisał!” – Co pan tak wydziwia, panie Eugeniuszu! Uważa pan, że każdemu z obecnych muszę zafundować piątkę, a damom dodatkowo oślinić przegub? Polski Wersal! Śmieszna polska obyczajowość! To oczywiście dowcip schodowy. Cielę na niedzielę, jakim wtedy byłem, nigdy by sobie nie pozwoliło na impertynenckie zwrócenie się do wuja per pan. Być może odpowiedziałem wujowi jakąś impertynencją, ale – w duchu. Minęło kilkanaście lat i – podobnie. Patrzę na trumnę, coś tam się we mnie bezgłośnie kotłuje i w duchu tak oto przemawiam: – Jużeś, dziadu, niegroźny. Stałeś się małomówny i żadna już złośliwość z twojej strony mi nie grozi. Eugeniusz Tylki, postać nietuzinkowa, mocno zarysowana indywidualność. Miał dwa mieszkania, jedno w Warszawie, drugie w Podkowie Leśnej. To drugie nazywało się: bungalow. Daj, Boże, każdemu taki bungalow, chałupę po względem komfortu nie ustępującą mieszkaniom w blokowisku. Ale przepisy są przepisami, dwóch mieszkań nie wolno było posiadać, wobec tego zbudowano w lesie parterowy domek o stosunkowo niewielkiej kubaturze, dający się zakwalifikować jako bungalow. Jego lokator był urzędnikiem Ministerstwa Kolei. Jako starszy radca zatrudniony w kancelarii ministra przywdziewał kolejowy mundur jedynie przy uroczystych okazjach, a zwykle widziało się go w ubraniu cywilnym. Swoją niechęć do munduru uzasadniał następująco: „Nie chcę, żeby mnie na ulicy zatrzymywano pytaniem, o której odchodzi pociąg do Ciechocinka.” Odwiedzając nas w naszym pruszkowskim mieszkaniu miał zawsze w repertuarze nowy kawał polityczny. Raz położył na stole pudełko papierosów o nazwie Triumf, popularny w latach pięćdziesiątych gatunek. Dowiedzieliśmy się, co oznacza ten TRIUMF. Jest to skrót następującego zdania: „Towarzysze radzieccy Iwanowie ukradli maszyny fabryczne.” Inna wizyta: zjawił się u nas podchmielony, w towarzystwie swego kompana od kieliszka, i korzystając z nieobecności ojca poprzestawiał nam meble. „Byłoby lepiej, żeby ten kredens stał – o, tam. A to biurko...” We dwóch chwytali mebel i przesuwali pod przeciwległą ścianę. Dla kawału oczywiście. Po to, żeby właściciel, wróciwszy do domu, nie poznał swego lokum. A jeszcze innym razem, nie zastawszy w mieszkaniu nikogo oprócz mnie, wyciągnął w moją stronę paczkę sportów. Zaśmiewał się patrząc na sześcioletniego brzdąca otoczonego kłębami dymu tytoniowego. Gdy ja, kopcąc jak komin, spoglądałem na swoje odbicie w lustrze, Eugeniusz patrzył na mnie i pękał ze śmiechu. Zachował humor do końca i jeszcze na rok przed śmiercią dostawaliśmy od niego dowcipne pocztówki z wycieczek po Europie. Oprócz widokówek pozostały po tych podróżach fotografie; na jednej z nich Eugeniusz stoi obok krzywej wieży w Pizie; wyciągniętą w bok ręką, gestem mającym zapobiec katastrofie, „podtrzymuje” pochyłą budowlę. Zmysł humoru i talent artystyczny. Jako malarz niedzielny pozostawił po sobie mnóstwo akwarel i obrazów olejnych. A także obrazów o specjalnej technice, polegającej na intarsjowaniu, czyli zestawianiu różnych gatunków drewna. Ten syn majstra stolarskiego potrafił nawet sporządzić filigranowy mebelek. Miał złote ręce, bardzo sprawne pomimo uciętego w połowie małego palca prawej dłoni. Kikut był pamiątką z wojska, z wojny polsko-bolszewickiej. Dawny ochotnik z roku 1920 opowiadał czasem o swoich przeżyciach: czerwoni atakują, odpędzić ich można tylko serią z cekaemu, ale co będzie, jak się maszynka zatnie? By udobruchać kapryśnego potwora, cekaemista przed naciśnięciem spustu całuje lufę. Ja, pisarz niedzielny, widzę w sobie powinowactwo z wujem. Jest to dla mnie widoczne zwłaszcza dzisiaj, gdy podrosło nowe pokolenie i ja sam stałem się wujkiem. Byłbym rad, gdyby mi wydano książkę, a zarazem mogę sobie doskonale wyobrazić zdziwienie każdego, kto by czytał te słowa. „Jak to – słyszę ten zdziwiony głos – stary piernik chce się popisać?” Otóż ja tak samo za młodu dziwiłem się swojemu wujkowi, malarzowi niedzielnemu. To, że całe życie pacykował, fabrykował obrazki wodnymi lub olejnymi farbami, uznawałem bez zastrzeżeń, uważając to zajęcie za szlachetne hobby, dobry sposób wypełnienia sobie wolnego czasu. Lecz nigdy bym go nie posądził o zamiar pchania się ze swoją seryjną produkcją do jakiejś galerii. Aż tu raptem słyszę z ust wuja wyraz: wystawa. Że niby kroi się możliwość wystawienia swoich prac, pokazania ich publiczności. Zdziwiło mnie wtedy niemało, że wujowi takie projekty chodzą po głowie. Spytałem go w duchu: „Więc tobie na tym zależy? Taka ambicja, taka próżność na stare lata?” Genek, Geniek, Gieniek lub Gienek, tak go nazywano w rodzinie, każdy z krewnych trochę inaczej. Przeżył jedną i drugą wojnę, śmierć bohaterska ominęła go; zmarł w siedemdziesiątym szóstym roku życia z racji schorzenia mało poetycznego: niedrożności jelit. Na decyzję o operacji duży wpływ miała córka studiująca medycynę, Anka. Lekko stuknięta Anka; matkę, żeby schudła, namówiła na systematyczne branie raphacholinu, ojca skłoniła do poddania się operacji. A przecież pacjentowi w starszym wieku należałoby raczej rycynę zalecić niż skalpel. W szpitalu, przed wzięciem go na stół operacyjny, Eugeniusz, dusza towarzystwa, bawił towarzyszy niedoli leżących na sąsiednich łóżkach. Operacja się udała, ale pacjent umarł; nie ocknąwszy się z narkozy zgasł bez cierpień. Dobra śmierć, tyle że nieco przedwczesna; może dobiłby do osiemdziesiątki? A teraz pogrzeb i moja na nim obecność. Na szczęście nie jest to kolejne Święto Zmarłych, czyli okazja do życia towarzyskiego, do wesołych pogaduszek. Nie ma potrzeby do nikogo się wdzięczyć. Stoję dosyć daleko od trumny, mam przed oczami prawie cały zgromadzony tłumek, a za sobą tylko dwie osoby: dwoje niemłodych ludzi. On nazywa się Stefański, jest dawnym mężem mojej nieboszczki ciotki a zarazem matki chrzestnej; po jej śmierci ożenił się po raz drugi, ale nie zerwał kontaktu z pierwszą rodziną, chociaż to pierwsze małżeństwo było bezdzietne. Z drugiego ma córkę, Łucję, już teraz młodą mężatkę. Obok Stefańskiego stoi żona mojego wuja Kazimierza; będę go nazywał Kacperkiem. (Kacperek, rodzony brat Eugeniusza.) Kacperkowie mieszkają w pobliskiej wsi, w Malichach; on z zawodu stolarz, ona – typowa wiejska gospodyni. Mając za plecami Stefańskiego i Kacperkową słyszę tylko rozmowę. Jest im wesoło, śmieją się. Stefański opowiada o córce, o jej studiach, a na to moja wujenka: „No tak, ona może sobie pozwolić, bo nie ma obowiązków.” Ta aluzja Kacperkowej, tycząca bezdzietnej córki Stefańskiego, wolnej od obowiązków macierzyńskich, jest charakterystyczna dla chłopskiej mentalności. Jak żeśta się obżenili, to się tera mnóżta. Albo: po cośta się żenili, jak nie chceta dziecioków? Ale co najistotniejsze w owym nietaktownym odezwaniu, to zawiść. Zawistne myślenie o czyjejś córce: takiej to dobrze, ma czas na „śkołę”, bo nie musi prać pieluchów. Tej złośliwości Stefański, facet dobroduszny, nie odczuł ani trochę, jego wesoły nastrój nie ustaje. Śmierć Eugeniusza nie dotknęła go specjalnie. Kto wie, może nawet, hm, może nawet dobrze wpłynęła na samopoczucie? Mam wrażenie, że była jakaś animozja między Stefańskim a Eugeniuszem. Ten pierwszy, mimo swej dobroduszności, także potrafił szpetnie komuś przymówić. Kiedyś, mając na myśli córkę Eugeniusza, Ankę: „A bo to twoje?” – palnął podrażniony pyszałkowatością Eugeniusza, który chwalił się co niemiara swoją córką, jej osiągnięciami. Stefański, który nie mógł się skwitować czymś podobnym, gdyż jego Łucja nie była specjalnie uzdolniona, postanowił w inny sposób „osadzić” Eugeniusza: przez podanie w wątpliwość jego ojcostwa. Wytrąciło to z równowagi „rywala”; Eugeniusz uniósł się gniewem, nastąpiła chryja. Wuju, tym razem nie dopisało ci poczucie humoru. Toć przecież nie należało się irytować, tylko odpowiedzieć Stefańskiemu spokojnie, z uśmieszkiem: „A to twoje to na pewno twoje? Może i tak, bo na twoją starą nikt by nie poleciał.” Wciąż he-he-he słychać za moimi plecami i nie tylko ja zwróciłem uwagę na tę wesołość. Z odległości dziesięciu metrów patrzy w naszą stronę Prywaciarz, jak go w duchu nazywam. Prywatna inicjatywa, prywatna przedsiębiorczość i smykałka w tej dziedzinie – oto, co go określało jako typ człowieka. Kupiectwo, którym parał się przed wojną, obejmowało konfekcję, wyroby galanteryjne, kosmetyki itp. Po wojnie próbował kontynuować prywatne przedsięwzięcia, ale to już nie te czasy. Zamiast dzięki swej rzutkości opływać w dostatki, popadł w konflikt z prawem. Dawanie prowizji, praktykowane legalnie przed rokiem 1939, w powojennych czasach zostało uznane za łapówkarstwo. Czuł się niewinny. Dawać prowizję a dawać w łapę to dwie różne rzeczy. Musiał jednak odsiedzieć swoje w mamrze. Nie spokrewniony z nami mieszkaniec Podkowy Leśnej – stąd znajomość z Genkiem i jego żoną Stefą – osiedliwszy się w tej miejscowości jeszcze przed wojną, tam spędził okupację, toteż mawiał, że jego przeszłość okupacyjna różni się od przeszłości różnych bohaterów, co to chełpią się: ja byłem w AK, ja byłem w AL. Wypowiedź Prywaciarza o swych latach okupacyjnych brzmiała skromnie: „Ja byłem w PL.” Zaś teraz patrzy z dezaprobatą w stronę roześmianych gaduł. Jego mina nie wyraża właściwie zgorszenia, oburzenia. Nie pozwoliłby sobie na mimiczną, a tym bardziej słowną naganę. Nagana tkwi w samej uporczywości spojrzenia, w tym, że nie byłby skłonny odwrócić oczu, gdyby dwa spojrzenia się zderzyły. Nie odwróciłby oczu, lecz patrzyłby dalej w twarze Stefańskiego i Kacperkowej, z tą samą intensywnością. On nikogo nie piętnuje, on tylko z racji czyjegoś chamstwa odczuwa politowanie, zdziwienie i smutek. Wśród zebranych tkwi jeszcze jedna figura, co psuje Prywaciarzowi całą przyjemność uczestniczenia w żałobnej ceremonii: facet w cywilnym ubraniu, o którym to facecie wiedziano, że jest oficerem milicji. Będę o nim mówił: Gliniarz, bez obraźliwej intencji, ot, zamiast nazwiska, którego sobie nie przyswoiłem. Widywałem go tu i ówdzie i nigdy nie miał na sobie munduru, więc chyba po prostu należał do urzędników dekujących się za biurkiem, podczas gdy inni stróże prawa nadstawiają karku. Najbliższy sąsiad Tylkich; dwie graniczące z sobą leśne parcele należały: jedna do Eugeniusza i Stefy, druga do Gliniarza i jego rodziny. Podstawą sąsiedzkich stosunków była butelka. Wystarczyło parę kroków z furtki do furtki i już się miało kompana do wypitki. Eugeniusz nie mający zwyczaju wylewać za kołnierz, spasował w końcu i zaczął się bronić przed poczęstunkami. Mnie, pamiętającemu zdanie wuja: „Gdyby nie Polski Monopol Spirytusowy, nie warto byłoby żyć”, osobliwe wydały się słowa wypowiedziane jakieś dwadzieścia lat później, pod adresem Gliniarza: „On młody, on może pić”. Czyli: niech sobie znajdzie młodszego partnera do picia. Dwie sąsiadujące z sobą prywatne posesje, domki otoczone ogrodem i trawnikiem, ocienione sosnami. Żeby się tak pobudować, trzeba mieć ciężką forsę. Obaj posesjonaci dysponowali forsą, ale źródła tej zamożności jakże odmienne. Gliniarz czerpał z kasy peerelowskiej, hojnej dla takich jak on. Natomiast willa Eugeniusza i Stefy została wybudowana za dolary przysłane z Ameryki; mieszkająca tam rodzona siostra Stefy przysyłała paczki jeszcze w czasach stalinowskich. A zatem te dwa niemal identyczne bungalowy, usytuowane w identycznej scenerii, to jakby sąsiedztwo Wschodu i Zachodu. Sąsiedztwo bolszewizmu z kapitalizmem. Widziałem raz Gliniarza pijanego w dym, było to w pobliżu pruszkowskiej komendy milicji, a więc tuż obok jego miejsca pracy. Wniosek? Pił podczas pracy, o ile ktoś taki kiedykolwiek splamił się pracą. Na blacie biurka papierki, a w szafce pod blatem butelki. Przywileje? Tak. Choćby ten domek w lesistej okolicy. A obowiązki? To już sprawa inna, żeby nie powiedzieć: innych. Temu chłopisku rosłemu, postawnemu, przystojnemu i świadomemu tej swojej prezencji wydawało się chyba rzeczą samą przez się zrozumiałą, że należy mu się od życia więcej niż niepozornemu przeciętniakowi. Co ci dwaj mieszkańcy Podkowy Leśnej, Prywaciarz i Gliniarz, czuli wobec siebie? O uczuciach Gliniarza nic mi nie wiadomo, lecz co się tyczy Prywaciarza, skłonny byłby tego drugiego w łyżce wody utopić. Widział w nim kogoś stojącego na straży podłego systemu, który ludzi w gruncie rzeczy niewinnych , wypłacających prowizję, uprawiających po prostu swój zawód, skazuje na więzienie. Ta animozja jest dostrzegalna nawet teraz, podczas pogrzebu; stoją obok siebie, ale Prywaciarz najwyraźniej się boczy. Pamiętam imieniny Eugeniusza obchodzone w warszawskim mieszkaniu na Nowogrodzkiej. Wśród obecnych nie zabrakło Gliniarza. A także Prywaciarza. Gliniarz opowiedział nam o swoich pozazawodowych zainteresowaniach. Wycina z gazet najciekawsze wiadomości, opisy wydarzeń, o których można powiedzieć, że są znakiem czasu. Gromadzi te wycinki w specjalnej teczce. Będzie z tego książka, którą on przekaże swojemu synowi; niech młodsze pokolenie wie, w jakich czasach się urodziło i wzrastało. Po dojściu do pełnoletności dowie się synek, jaki był świat w latach jego dzieciństwa. Zdziwiło mnie, gdy tego słuchałem, że ten człowiek, wcielenie oportunizmu i karierowiczostwa, wierzy komunistycznej prasie. Ideowiec czy oportunista? Był chyba jednym i drugim, potrafił łączyć w sobie te sprzeczności. Gliniarz, czując się prawdopodobnie intruzem w naszym gronie, dość szybko się ulotnił. Wstał, gdy całe towarzystwo tkwiło jeszcze niewzruszone za stołem. Ukłon od progu, bez żegnania każdego z osobna. Chyba coś mu podszeptywało, że pożegnalne ceremonie, zwłaszcza w chwili przystąpienia do Prywaciarza, nie wypadłyby zbyt serdecznie. Może i nie odmówiono by mu podania ręki, ale nie uczyniono by tego skwapliwie. Z konwencjonalnym uśmiechem, jakim twarz ozdobił, kontrastowało spojrzenie czujne, badawcze, omiatające nas wszystkich siedzących wokół stołu. Po jego odejściu Prywaciarz wyraźnie się odprężył. Bez wątpienia odczuł taką samą ulgę jak ja – i to niezliczoną ilość razy – podczas jazdy autobusem, gdy dziamgoczący bachor, który mi od kwadransa zatruwał życie, wstaje pociągnięty przez matkę i już wiadomo, że wraz z wysiadką tych dwojga na najbliższym przystanku nastąpi błoga cisza. Niestety, nie ma ucieczki przed niemiłymi ludźmi i wolno przypuszczać, że nerwowe napięcie odczuwane w czasie imienin, stało się znowu udziałem Prywaciarza – teraz, podczas pogrzebu. Napięcie o tyle większe, że tym razem na wcześniejsze odejście antypatycznej jednostki, zanim nie zostanie zasypana mogiła, liczyć nie można. Milknie z tyłu głos leciwej chłopki z Malich, Kacperkowej, która odchodzi, by ze swoim plotkarskim językiem przystąpić do kogoś innego; Stefański zostaje sam. Czując się osamotniony robi pół kroku i staje tuż za moimi plecami; słyszę nad uchem: „Co ty, Bodziu, martwisz się, że ja pieniędzy nie mam?” Ma to oznaczać, że nie powinienem robić takiej żałobnej miny. Może gdyby chciał być zupełnie szczery, powiedziałby: „Czy jest kogo żałować?” Stefański myli się, źle sobie tłumaczy moją powagę; ja się po prostu nudzę, przyszedłem li tylko z obowiązku. Mimo wszystko nie reaguję na słowa Stefańskiego, na jego zachętę do towarzyskiej, wesołej rozmowy. Udaję, że nie dosłyszałem. A tam, przy odkrytym grobie, coś się zaczyna dziać. Za chwilę nastąpi spuszczenie trumny. Mój cioteczny brat Felek ujmuje linę za jeden koniec i komuś po przeciwnej stronie dołu, swojemu pomocnikowi dzierżącemu drugi koniec liny, rzuca polecenie w formie świadczącej o poważnych lukach w edukacji: – Ciąg! Przez cały czas uwijają się chłopaki z aparatami fotograficznymi. Jest ich aż czterech, czterech przedstawicieli rodziny Szymańskich, z którym to klanem związała się Anka Tylki wychodząc za mąż. I teraz ci szwagierkowie z obiektywami myszkują w tłumie jak banda paparazzich, wszędzie ich pełno, opstrykali pogrzeb ze wszystkich stron. Znaleźli sposób na zapełnienie sobie czasu. Bo przecież nie o fotografie tutaj chodzi; po cholerę tyle fotek? Ale jest przynajmniej pretekst do ruszania się. Ruchliwym jak młode psiaki Szymańszczakom spadło z nieba zajęcie; nie muszą stać jak wryci i nudzić się. Obecna na cmentarzu wdowa to druga żona Eugeniusza. Ożenił się z nią już po wojnie, natomiast lata trzydzieste i okupację przeżył z pierwszą żoną Stanisławą, czyli Stachą. Nie pamiętałem swojej pierwszej wujenki, mimo że parę razy gościła u nas na Klonowej, a raz nawet razem z mężem spędziła noc. Dysponowaliśmy wówczas skromnym metrażem, toteż wszyscy spali we wspólnym pokoju. Na jednym tapczanie moi rodzice, na drugim goszczący u nas małżonkowie. Długo w noc ciągnęła się pogawędka, już w pozycji leżącej, w półmroku, przy zgaszonych żarówkach. Stacha wspominała swoje poprzednie mieszkanie, stracone w Powstaniu wraz z całym wyposażeniem. I właśnie na tym skupiła się wujenka, na wyliczaniu wszystkich mebli, dywanów, obrazów, cacek, całej tej zawartości szaf i kredensu, przedmiotów, które trzeba było zostawić i skazać na pastwę płomieni. W nieskończoność ciągnęła się lista inwentarzowa: i to, i tamto, i owo. – I to futro z foki – smętnie kontynuowała Stacha – i ten kołnierz z lisa, i ten serwis porcelanowy... Leżący obok niej Eugeniusz, któremu gadanina przeszkadzała spać, dorzucił tym samym melancholijnym tonem: – I ten durszlak, co nad kuchnią wisiał... Druga żona Eugeniusza, Stefa, była pokojówką u Jungów, ziemian osiadłych w okolicach Mławy. Posługiwanie w pałacyku zaowocowało znajomością francuskiego, podchwyceniem pańskich manier tudzież stylu życia. Tym sposobem panna służąca przedzierzgnęła się w damę. Klasyczny przykład snobizmu. A teraz, z dłonią przytkniętą do policzka, ze zgrozą malującą się na twarzy, patrzy, jak trumna niknie pod zwałami piasku. Oto zasypują człowieka, jej życiowego towarzysza widywanego codziennie przez trzydzieści bez mała lat. Jeszcze przed chwilą można by, uniósłszy wieko trumny, spojrzeć na mężowską twarz, ale teraz to już wykluczone. Nie ujrzy go więcej, nawet martwego. Pożegnanie ostateczne . Marek Tylki, syn Kacperka, patrzy smętnie, z wystudiowanym „bolesnym” uśmiechem na zasypaną w połowie trumnę i rzuca w dół wiązankę kwiatów. Nie czeka, aż zostanie usypana mogiła i będzie można dostawić swe kwiaty do wszystkich innych wiązanek i wieńców. Inni rzucają grudy ziemi, on rzuca swe kwiecie. Chce się zaprezentować oczom zebranych jako nietuzinkowy, nieszablonowy żałobnik. Chce ukazać wszem wobec swoje wzruszenie, które może i jest prawdziwe. Ceremonia zakończona, ludzie się rozchodzą, ale przed rozstaniem przystępuje ten i ów do tego i owego z wyciągniętą ręką, z zamiarem uściśnięcia czyjejś dłoni, co jest często gestem powitalnym i zarazem pożegnalnym. Widzę naprzeciw siebie wuja Kacperka; zdziadział od czasu naszego ostatniego spotkania. Do tej pory tkwił w mojej pamięci jako łysoń, teraz widzę: nie tylko łysy, ale i siwy. Wianek białych włosów dookoła obnażonej czaszki. Są tu obecni dwaj jego synowie, Marek, niekonwencjonalny żałobnik po czterdziestce, i dwudziestokilkuletni Maciek, dwaj „jedynacy”. Jeśli chodzi o fundowanie ludziom graby i szafowanie uśmiechem, Maciek jest najhojniejszy ze wszystkich. Przyjemniaczek pragnący czarować, roztaczać swoje powaby. Robić „jak najlepsze wrażenie”. Miglanc. Kto go nie zna, ten go kupi. Ja go znam. Pamiętam go jako dziesięcioletniego szczyla i wiem, jaki potrafi być paskudny. Nie ulega wątpliwości, że jego dawna złośliwość przetrwała w całym bogactwie, została jedynie pokryta lakierem. Najmłodszy pośród trojga rodzeństwa, rozbestwiony beniaminek. Pamiętam, jak któregoś dnia, dawno temu, wsiadłszy na rower przyjechałem w odwiedziny do Malich. Ale z całych odwiedzin pozostało mi w pamięci tylko jedno: moment, w którym przyłapałem Maćka na sabotażu: kopał mój wehikuł. Wzięty przeze mnie za kołnierz i uniesiony w powietrze szkodnik wylądował parę metrów dalej. Podchodzę do mojej matki i odprowadzając ją do bramy cmentarza: – Dlaczego nie było Anki? – pytam. – Nie chciano jej zepsuć przyjemności wojażowania – wyjaśnia matka cierpko. A więc takie buty. Anka poza krajem. Stefa nie uznała za konieczne wysyłać jej zawiadomienia o śmierci ojca, nie chciała zakłócić córce pobytu za granicą, przerywać wędrówek po Europie. Matka opowiada o swojej wizycie w szpitalu, nazajutrz po operacji, gdy jej oznajmiono: pacjent zmarł. Oznajmiono obu siostrom, mojej matce i mojej ciotce Marii. Obie przyjechały do szpitala będąc jak najlepszej myśli, a tu grom z jasnego nieba. – O mało nie padłam – kończy swoje opowiadanie matka. Ciotka Maria, zwana Niuńką, ubrdała sobie, że tu ktoś jest nie bez winy. Kto? Żona mianowicie, Stefa. Brat żyłby, może pociągnąłby jeszcze długo, gdyby miał staranniejszą opiekę podczas choroby. Niuńka dała Stefie do zrozumienia, co myśli o niej jako żonie. Wdowa pragnęła jednak pojednania. Żeby mimo wszystko pocałować się i pogodzić. Zjednoczyć się we wspólnym bólu. „Pocałujmy się” – to niemal błagalne wezwanie zostało odtrącone. „Nie – warknęła Niuńka. – Nie pocałuję cię, bo nie dbałaś o mojego brata.” Od tej pory ilekroć wspominam obie kobiety, żal mi Stefy, a o Niuńce nie myślę inaczej, jak tylko: zawzięta stara suka. Rozstaję się z matką, by podrałować do pobliskiego Komorowa, do tamtejszego przystanku WKD. Na mało uczęszczanej, ciągnącej się wzdłuż szyn drodze jestem jedynym piechurem. Ach nie, ktoś tam jednak kroczy po moich śladach. Dyskretne zerknięcie przez ramię. To mąż Anki, również wracający z cmentarza. Przyśpieszam, żeby nie doszło do spotkania, bo o czym z nim mówić? Obcy w gruncie rzeczy człowiek. Świta mi, że bungalow w Podkowie Leśnej został przekazany młodym. Gdyby Anka była w kraju, małżonkowie wracaliby teraz razem, by na przystanku w Komorowie wsiąść do kolejki i dotrzeć do swojego gniazdka. Tymczasem Anka, przebywając o setki kilometrów stąd, pewnie nawet nie podejrzewa, że z ojcem koniec. A zatem młody małżonek, słomiany wdowiec, słomianym wdowieństwem przybity bardziej może niż żałobą po teściu, wraca do Podkowy samotnie. Mnie również, jak wilka do lasu, ciągnie do Podkowy Leśnej. Od paru tygodni, każdego dnia po pracy, wypuszczam się na łono natury, by pobiegać, dotlenić się, nabrać kondycji. Anka za granicą, jej mąż w kraju. Można by zapytać: młode małżeństwo i urlopy osobno, jak to jest? Odpowiedzi należy szukać za oceanem; odpowiedź wiąże się z osobą owej amerykańskiej ciotki, co przysyła paczki, dolary, funduje podróże po Europie. Wedle jej życzenia Anka miała pozostać niezamężna. Ciotka, całkowicie zamerykanizowana, hołdująca amerykańskiemu stylowi życia, była przeciwna małżeństwu siostrzenicy, uważając, że kobieta powinna zachować wolność. Wziąć sobie partnera do interesów, do łóżka, ale po co ślub i wiązanie się na całe życie. Nie życzyła sobie żadnych zmian w rodzinie. Ma być tak jak dotychczas, jak co roku, kiedy to z nadejściem wakacji następowało najpierw spotkanie w Londynie, a potem wspólna eskapada po Europie Zachodniej, z Anką, dziewczyną wolną, niezależną, bezdzietną, nieskrępowaną. Toteż zamążpójście Anki nie zostało przyjęte do wiadomości; zaproszenie do podróży otrzymała tylko ona; młody małżonek poszedł w odstawkę. Rozmyślając o nim tracę go z oczu, nie zwróciwszy nawet uwagi, czy wsiadł do tej samej kolejki, czy może do następnej. Wysiadka na stacji Podkowa Wschodnia zbiega się z gwałtowną ulewą. Razem z innymi podróżnymi chronię się pod daszek. Tłoczno w tej prowizorycznej poczekalni, toteż nie od razu spostrzegam stojącego opodal Gliniarza. On chyba mnie nie zauważył. Stoi ze wzrokiem wlepionym w drgającą mu tuż przed nosem gęstą deszczową zasłonę i czeka, aż zrzednie. Blisko ma do swojego bungalowu, ale nawet na tak krótkim odcinku przemókłby do nitki. Z treningu trzeba mi będzie dziś zrezygnować. Nawet jeśli przestanie padać, bieganie w tych warunkach grozi pośliźnięciem się i skręceniem nogi w kostce, nie mówiąc już o przemoczeniu butów. Pozostaje tylko, z chwilą przybycia kolejki z przeciwnej strony, przebiec na tamten peron, wsiąść i wrócić do Pruszkowa. I oto, w chwilę po tym postanowieniu, zdarza się coś dziwnego. Z okien samochodziku, który zahamował na przejeździe przez tory, słychać czyjeś wołanie, a w tym wołaniu powtarza się moje nazwisko. – Pan Papuciński! W grupie, stłoczonej pod daszkiem, ten i ów powtarza: „Papuciński”. Zorientowano się, że wołanie dotyczy niejakiego Papucińskiego. Że komuś tam, siedzącemu w samochodzie, potrzebny do szczęścia Papuciński. Skłonny jestem ruszyć się i nie bacząc na deszcz dać parę susów w kierunku samochodu; czuję jednak nieprzezwyciężony opór przed ujawnieniem się, ukazaniem Gliniarzowi swojej osoby, niechęć do wejścia w pole jego widzenia. Przygważdża mnie do miejsca myśl, że on nie tylko oblepi mi gębę spojrzeniem tajniaka, ale w dodatku dowie się o wszystkim, będzie świadkiem, że ktoś na mnie wołał, chciał ściągnąć do swego samochodu itd. Nogi wrosły mi w ziemię. Nie dałem nikomu poznać, że to ja jestem tym przywoływanym. Po paru okrzykach i paru chwilach bezskutecznego czekania samochód odjeżdża. Kto to był? Skąd wiedział, gdzie się znajduję? Przecież nie można było dostrzec mojej gęby w tym tłumie, z odległości czterdziestu metrów i poprzez zasłonę deszczu. A więc? Różne biorę pod uwagę hipotezy i żadna mnie nie zadowala. Najnaturalniej narzucająca się hipoteza to taka, że duch wuja Eugeniusza, pogrzebanego godzinę wcześniej, przyzywał siostrzeńca do siebie. Ale czy można ją brać serio? * Kto? Skąd wiedział? Wracam do tej zagadki trzydzieści lat później, w rozmowie telefonicznej z córką nieboszczyka: – Muszę cię o coś zapytać, a właściwie poprosić o opinię w pewnej sprawie. A sprawa tkwi we mnie jak zadra, i to już kupę czasu, od śmierci twojego ojca, od dnia pogrzebu. Po tym wstępie przystępuję do szczegółowej narracji: – Kiedy ludzie zaczęli się rozchodzić, odprowadziłem matkę do bramy cmentarza i rozstaliśmy się. Matka poszła do domu, a ja do Komorowa, na przystanek kolejki. Żeby pojechać do lasu. Często tamtego lata czułem potrzebę odetchnięcia leśnym powietrzem i prawie codziennie jeździłem do Podkowy – przejść się po lesie, a nawet trochę pobiegać. I wtedy także, chociaż dzień był szczególny, nie mogłem sobie odmówić treningu. Ot, siła przyzwyczajenia. Wysiadłem na przystanku Podkowa Wschodnia. Spadł deszcz – tak ulewny, że trzeba się było natychmiast schronić pod jakimś daszkiem. Więc wsunąłem się pod daszek na peronie, a razem ze mną cały tłumek pasażerów. Było gęsto, tłok. Parę metrów dalej stał wasz sąsiad podkowieński, milicjant. Tak manewrowałem, żeby mnie nie widział. On też wracał z pogrzebu. No i tak stoimy i czekamy, aż przestanie lać. Raptem na przejeździe przez tory zatrzymuje się samochód osobowy i słyszę swoje nazwisko. Ktoś przez okienko woła: „Pan Papuciński! Pan Papuciński!” Może bym się ruszył i podbiegł, gdyby nie ten milicjant. Nie uśmiechało mi się, żeby włazić mu w oczy. Jakoś nie czułem zaufania do tego gliniarza peerelowskiego i po prostu mierziła mnie myśl, że wlepi w moją twarz swoje gały. Trochę też irytowało to wołanie. Bo jeśli ktoś ma do mnie interes, niech sam podejdzie, zwłaszcza że wychylenie się spod daszku groziło przemoknięciem do nitki. Ale to był uboczny motyw, głównie chodziło mi o to, żeby ten milicjant nie dowiedział się o mojej obecności i nie lustrował mnie swoim wzrokiem tajniaka. Samochód odjechał. I to wszystko. Pojęcia nie mam, kto to był i czego chciał. I skąd wiedział – ten wołający z samochodu – że ja tam jestem? Zdaje się zresztą, że w samochodziku były dwie lub trzy osoby. Może nawet wszystkie cztery miejsca były zajęte? Cała ta historia nie zrobiłaby na mnie specjalnego wrażenia, gdyby to nie było zaraz po pogrzebie. Nie wiem dlaczego, ale ten incydent wydał mi się niesamowity właśnie dlatego, że pół godziny wcześniej opuściłem cmentarz. Nareszcie usłyszę coś, co mnie uspokoi. Boć przecież cała ta „intryga” to sprawka kuzynów; wszystko na to wskazuje. Że nikt inny nie nachachmęcił, tylko jej kuzynkowie, ta czwórka uzbrojonych w fotoaparaty paparazzich, o tym kobieta, którą mam na linii, wie najlepiej. Jeśli nie wiedziała do tej pory, to teraz od razu się zorientuje. Na pewno w toku mojego opowiadania zdążyła się zorientować. Już jej to zaświtało: kuzyni, chłopaki z rodziny mężulka. Spodziewam się, że będzie tak jak w powieściach Verne'a, gdzie zjawisko pozornie nadprzyrodzone znajduje racjonalne, aż śmieszne w swojej racjonalności wyjaśnienie. I to mnie wreszcie uspokoi, sprawi, że przestanę o tym myśleć. Tylko niech ona otworzy usta, by mój domysł potwierdzić. – Co sądzisz o tym? Odpowiedź Anki pozostawia mnie równie mądrym jak dotychczas. Ona także pojęcia nie ma, kto to mógł być. Gdyby to był ktoś z rodziny, zawołałby: „Bogdan”. Po imieniu, żeby brzmiało przyjaźniej. Tyle gadaniny i na próżno. Głęboko rozczarowany nie odzywam się więcej. Bez słowa kładę słuchawkę.