Ziemią wypełnisz jej usta

Transkrypt

Ziemią wypełnisz jej usta
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Salon Cyfrowych Publikacji ePartnerzy.com.
NINA A. NEUMANN
ZIEMIĄ WYPEŁNISZ JEJ USTA
Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2013
Redakcja Joanna Ślużyńska
Korekta Natalia Szczepkowska
Redakcja techniczna zespół RW2010
Copyright © Nina A. Neumann 2013
Grafika na okładce Copyright © Robert A. von Ritter
Okładka © Mateo 2013
Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2013
e-wydanie I
ISBN 978-83-7949-040-0
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu –
z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za
zgodą wydawcy.
Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.
Oficyna wydawnicza RW2010
Dział handlowy: [email protected]
Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl
Patrona medialany na powieścią objął portal: www.creatio.art.pl
3/27
Bóg umarł! Bóg nie żyje! Myśmy go zabili! Jakże się pocieszymy,
mordercy nad mordercami? Najświętsze i najmożniejsze, co świat dotąd
posiadał, krwią spłynęło pod naszymi nożami – kto zetrze z nas tę krew?
Jakaż woda obmyć by nas mogła? Jakież uroczystości pokutne, jakież igrzyska święte będziem musieli wynaleźć? Nie jestże wielkość tego czynu
za wielka dla nas? Czyż nie musimy sami stać się bogami, by tylko
zdawać się jego godnymi?
Wiedza radosna, Fryderyk Nietzsche, tłum. Leopold Staff
Ich sage euch: man muss immer noch Chaos in sich haben, um
einen tanzenden Stern gebären zu können. (Powiadam wam: trzeba mieć
chaos w sobie, by urodzić tańczącą gwiazdę).
Tako rzecze Zaratustra, Fryderyk Nietzsche
Czas zabijałem, mnie dziś czas zabija.
Ryszard II, William Szekspir, tłum. Stanisław Kubiak
Prolog
Odnalezienie dziewczyny okazałoby się wyzwaniem nawet dla bogini,
gdyby nie usłużny palec losu, który skazał Renię na pobyt przez prawie
rok w tym zapomnianym przez zwykłych ludzi przybytku szaleństwa.
Pewnych słów nie wypowiada się głośno, a pewne miejsca, choć wszyscy wiedzą, gdzie ich szukać, są wymazane ze świadomości, aż do czasu
gdy się w nich znajdziemy.
Tak było z największym szpitalem psychiatrycznym w
królewskim mieście Krakowie, nazywanym przez miejscowych Huston.
Gdy nowa pacjentka trafiła na jej salę, Renia Zając była już niekwestionowaną królową oddziału. Pomogła tej zagubionej istocie w pierwszych, najgorszych dniach, kiedy dziewczyna, przywieziona wprost z
bidula, głównie krzyczała, miotała się w pasach i wymiotowała na
siebie, tak jakby chciała wypluć duszę. Cóż, Reni nie obchodziła zbytnio
jej dusza, za to pragnęła dziewiczego ciała nowo przybyłej. Nie musiała
o nic pytać: wiedziała, że dziewczyna jest czysta jak w dniu narodzin.
Tego właśnie potrzebowała, by wreszcie się wyzwolić. Najtrudniejsze
było jednak przed nią. Musiała strzec zdobyczy, a przede wszystkim
wydostać je obie z tego odrażającego miejsca. Nigdy wcześniej sama nie
zajmowała się przygotowaniami... Ale czyż nie była boginią, przynajmniej teraz?
Rozdział I
Kraków, jesień 2011
Jasna, księżycowa noc drażniła Łowcę. Jego długi cień był dla zbłąkanej
ofiary wykrzyknikiem po słowie „uciekaj”. Zwykle polował w mżyste,
wietrzne noce, gdy między odrapanymi kamienicami przemykali ostatni
przechodnie. Teraz niezaspokojony od wielu miesięcy głód wygonił go z
nory. Mężczyzna porzucił stare, kurczące się niebezpiecznie terytorium.
Zapuszczał się coraz dalej od domu, ale trzymał się nurtu rzeki, która –
zimna i mętna – ukrywała jego tajemnice.
Z wściekłością wspominał dni, gdy przemykał tunelami w tkance
miasta. Znikał w paszczach budynków, by przechodząc przez dziedzińce
i bramy, wychynąć kwartał dalej. Nowe czasy zalały ulice światłami
neonów, zagrodziły podwórka, zaczopowały bramy domofonami. Zjawiły się policyjne psy, pilnujące cudzoziemskiej swołoczy przelewającej
się nocami głośną falą. Dzielnica niby tania dziwka pod wulgarnym
makijażem reklam skrywała odpadające płaty tynku i zasikane bramy.
Ostatnio kolejne brudne miejsce zyskało modną etykietę. Na razie
w pubach o chwytliwych nazwach piła współczesna awangarda. Za nią
przywędruje tłum przeciętniaków i przypadkowych turystów.
Stąd także będzie musiał niedługo odejść. Podąży na północ za
nurtem rzeki, by polować w śmierdzących blokowiskach. Łowca bał się
tego, co nieuchronnie się zbliżało, czuł obrzydzenie do motłochu z
przyszłości. Sam mieszkał w kiepskiej dzielnicy starych ludzi i biednych
wielodzietnych rodzin zajmujących komunalne mieszkania w odrapanych kamienicach, ale to było jego miejsce, znał je od zawsze. Odkładał
7/27
wyprowadzkę z nocy na noc. W końcu majaki pełne krwi zmuszały go
do zabijania.
Kontrolowanie głodu przychodziło mu coraz trudniej. Dawniej polował co parę lat, teraz – co kilka miesięcy. Starał się nie słuchać
burczenia pustego brzucha rzeki. Tworzył pozory banalnej wegetacji.
Kupował chleb, gazety, włączał radio, czasem nawet odburkiwał na
natrętne „dzień dobry” sąsiada. Stawał przed lustrem i próbował się
uśmiechać, ale w odbiciu widział mężczyznę odsłaniającego zęby w
dzikim grymasie. Najtrudniejsza była ludzka mowa. Nie potrafił się
przełamać nawet w samotności. Słowa grzęzły w gardle, by wyrwać się
nieartykułowanym charkotem. Zabiegane społeczeństwo supermarketów
pozwalało mu się nie odzywać. Najwyżej ludzie brali go za niemotę i
gbura.
Pamiętał okresy, kiedy zmuszano go, by mówił. Różne instytucje
próbowały wcisnąć go w ramy swojej ograniczonej wizji dziecka,
ucznia, obywatela. W końcu jednak inni przyjęli do wiadomości, że ich
nie potrzebuje. Został sam – tylko on i woda, która nie chciała słów.
Rzeki nie dało się oszukać na długo. Z pozoru obojętna, pragnęła
jednak martwych ciał. Pozwalała mu zostawić na powierzchni tylko
niewielki fragment. W oczach zaklęta jest dusza, czyż nie? Gnijące gałki
oczne toczące się po kuchennym stole. Oczy w lodzie obok kurczaka i
ryby. Oczy jak oliwki w drinkach utrwalaczy. Klejnoty oczu utopione w
szkle.
Kolejna próba stworzenia doskonałego fetyszu wygoniła go
któregoś wieczoru z domu; musiał wypluć z płuc szklany pył. Nadrzeczne bulwary – jeszcze nieskażone blaskiem latarni, który za kilka lat
zaleje je żółtą łuną – zapraszały pustką i chłodem jesiennego wieczoru.
Kobieta odezwała się, kiedy minął ławkę. Niepokojąca zadra w miękkim
głosie nie pozwoliła mu odejść obojętnie, jak zazwyczaj. Nie zobaczył
niczego w mroku, nie poczuł zapachu, co zaskoczyło go bardziej niż
posłuszeństwo, z jakim zatrzymał się kilka kroków od źródła dźwięku.
8/27
– Nie odwracaj się. – Strzeliła zapałka. Zapach siarki i słodkiego
dymu papierosa dotarły do niego w kilka sekund. – Znam twoje możliwości, ale i tak mnie nie poczujesz. Obserwuję cię od dawna, robisz się
zachłanny. Rzeka nas rozdzieliła i obyś nigdy nie próbował tego zmienić. To moja strona.
Niedopałek rozgnieciony jej butem. Cichy syk pękniętego sznurka
oplatającego mu wcześniej mózg. Obejrzał się błyskawicznie. Smużka
słodkiego dymu znad pustej ławki ostatni raz połaskotała mu nozdrza.
Długo nie przekraczał rzeki. Nie tyle się bał, co nie odczuwał
takiej potrzeby. Trzymał się swojego terytorium. Potem o tym zapomniał, bo i co tu pamiętać. Był przecież szybszy niż jakakolwiek kobieta. Z
czasem przeszedł na drugą stronę ze wstrętnej konieczności. Nie pamiętał, czemu wcześniej omijał ten rewir; może po prostu nie lubił przebywać z dala od domu. Ostatnio polował tam coraz częściej, wynajął nawet
opuszczoną szopę, by dokonywać przemiany oczu w cenne klejnoty. Nie
miał wyboru. Rzeka wzbierała głodem.
Kobieta szła chwiejnym krokiem, potykając się. Jej wysokie
szpilki grzęzły w nierównościach resztek bruku. Spódnica odsłaniająca
szczupłe uda i rozchełstana bluzka były czarną ramą dla obrazu przyciągającego wzrok Łowcy. Rozszerzył nozdrza: poczuł perfumy, alkohol, pot i ledwo uchwytny, kuszący go zapach. Długie czarne włosy zasłaniały twarz ofiary. Łowca jeszcze nie widział jej oczu, które niedługo
uzupełnią kolekcję jego łupów. Kobieta zatoczyła się. Upadła na ręce i
kolana tak blisko kryjówki Łowcy, że prawie poczuł parę jej szybkiego
oddechu na swojej dłoni wspartej o zimny kamień bramy. Nie mógł
zobaczyć, że jej spuszczone oczy błysnęły całkiem przytomnie. No
dalej, pomyślała, już łatwiejsza dziś nie będę. Pełnia gotowała jej krew.
Musiała się uspokoić jeszcze na krótką, nabrzmiałą pożądaniem chwilę.
Oblizała spierzchnięte wargi i sunąc dłonią po narożniku wnęki, zaczęła
się nieporadnie podnosić.
Może dzisiejsza noc przepłoszy mężczyznę z miejsc, które
należały tylko do niej. Śledziła go od dawna. Pamiętała pierwsze
9/27
nieporadne kroki. Intrygował ją na swój zwierzęco ludzki sposób. Jak na
człowieka był genialnym myśliwym. Szkoda, że stał się taki nieostrożny.
Chciała go ochronić przed własną żądzą, ostrzec, zatrzymać po tamtej
stronie rzeki. Bała się ulec fascynacji, którą w niej wzbudzał. Bała się
ulec pragnieniu, które nosiła w sobie już tak długo. Bała się, że ją
rozczaruje jak pozostali. Tacy myśliwi pojawiali się raz na kilkanaście
lat, a ona likwidowała ich metodycznie i bez wysiłku, ale do tej pory nie
wiązała z nimi żadnej nadziei. Mężczyźni dawno już stali się dla niej
odpychający, byli tylko konkurencją. By zaspokajać głód, wolała
miękkie, prężące się pod jej palcami ciała kobiet. O innych rzeczach
starała się nie myśleć. Aż do teraz. Na domiar złego tej nocy wybrał
bramę kamienicy, na strychu której przesypiała nudne dni pełne światła.
Nie mógł jej wyczuć. Żaden człowiek tego nie potrafił. To tylko
przypadek, pomyślała.
Łowca zadrżał. Jego mózg pulsował przyszłymi zdarzeniami.
Krew wypełniła całkiem nowe miejsca w ciele. Nigdy dotąd nie czuł
takiej euforii przed atakiem. Zwykle dopiero gdy rzeka otrzymywała
swoją część, zaspokajał się, gładząc szklane sześciany kołysek przerażenia zastygłego w oczach ofiar. Mord w bramie zepsułby rytuał, zniszczył oczy kobiety. Musiał ją ogłuszyć i zawlec do opuszczonej
drewnianej budy za starym cmentarzem, położonym na ocienionym
drzewami wzgórzu. Tam przeistoczy zdobycz, obezwładnioną więzami
rzemieni i toksyn, w doskonałe dzieło sztuki. Pomyślał o spokoju rzeki
obojętnie przelewającej nieczystości, toczącej pod powierzchnią worki
gnijących ciał. Ignorując napływające fale nieznanej dotąd rozkoszy,
Łowca zwolnił oddech, wziął zamach i spadł metalem na kark ofiary.
W kotłowaninie ciał, w urywanych pomrukach i jękach, na śmierdzącą posadzkę kamienicznej wnęki spadły ciężkie krople krwi. Jeden z
oddechów stał się cichy i nierówny, serce zwolniło omal do niebicia.
Oczywiście była od niego szybsza, ale zaskoczyło ją, że tylko o włos.
Ciało mężczyzny osunęło się miękko po łuszczących się, rzeźbionych
drzwiach.
10/27
Kobieta koniuszkiem języka zlizała jego krew z nabrzmiałych
warg. Nasycenie odbierało jej myślom zwykłą ostrość. Z torebki wyjęła
klucz i odsunęła delikatnie zwiędłe ciało Łowcy. Prawie zniknęła w
bramie, gdy przypomnienie zatrzymało ją w pół kroku. W długich palcach błysnął nóż o czarnym ostrzu.
Lekki stukot szpilek towarzyszył piosence nuconej aż na drugie
piętro wymarłej kamieniczki.
Razu pewnego, dnia ostatniego, gdy ziemię spowiły mroki, w
dymie przyszłości, w trudzie miłości, wykluł się gnom jednooki – brzmiała głupawa rymowanka.
Księżyc zaglądał w witrażowe okna i przez szybę w bramie
oświetlał Łowcę, cuconego rwącym bólem pustego oczodołu.
***
Świt, ślamazarny i mglisty, długo nie docierał do legowiska Łowcy.
Nawet dziury i szczeliny w próchniejących deskach nie były w stanie
oświetlić starej budy, w której ukrył się mężczyzna. Wiatr pełen wilgoci
nie miał takich trudności; wdarł się już dawno do środka, by kręcić się
wśród śmieci i smrodu gnijących ciał. Było zimno. Z każdym dniem zimniej. Zapas drewna wyczerpał się już dawno. Woda skończyła się
wczoraj; chyba zamarzła doprowadzająca ją rurka, pomyślał.
Łowca, zagrzebany w starym kocu i czarnych foliowych workach,
równocześnie płonął i trząsł się z zimna. Gorączka wysuszała mu wargi i
mąciła w głowie. Nie pamiętał, jak dotarł do kryjówki. Pierwsze wspomnienie wiązało się z rozrywającym bólem, kiedy polewał oczodół
spirytusem. Rozważał przez chwilę znieczulenie – w końcu robił to za
każdym razem swoim ofiarom – ale nie umiał wbić sobie igły w twarz.
Ta słabość zdziwiła go. Zwykle ciało było mu całkowicie posłuszne i
niewrażliwe na ból. Czasem rzeźbił w nim skomplikowane wzory. Blizny jak kolczuga pokrywały klatkę piersiową, brzuch i uda.
Zwinięty w kłębek myślał o kobiecie. Nie był w stanie pojąć, co
właściwie się stało. Upodliła go i okaleczyła. Czemu nie umarł? To
11/27
byłoby o wiele prostsze i bardziej naturalne w jego świecie. Świadomość
utraty oka i tocząca Łowcę gorączka stawiały go nawet poniżej worków
mięcha rzucanych rzece. Był kompletnie bezużyteczny. Rzeka o nim zapomniała, zostawiła go samemu sobie, kiedy najbardziej jej potrzebował.
Wiedział, że zostało mu kilka dni, aż umrze pogrążony w majakach.
Pragnienie przebudziło go z płytkiego snu w środku wcześnie zapadającej nocy. Gdzieś niedaleko ujadał pies. Wiatr ucichł. Przez szparę
w deskach Łowca widział wygwieżdżone niebo, czuł na twarzy dotyk
nasilającego się mrozu. Zamarznąć – to nawet może być przyjemne,
podobno umierając, widzi się kwitnące magnolie. Chciał zapaść w ostatni sen, ale pragnienie było zbyt dojmujące. Podniósł się na kolana i
podczołgał do starej szafki, na której stały liczne butelki odczynników i
mikstur. Co za różnica, czego się napije? Może szybciej umrze dzięki
temu. Po omacku, trzęsącą się ręką sięgnął po butelkę i przy okazji przewrócił kilka innych, tak kiedyś cennych i niezbędnych. Nawet nie
próbował czytać etykiety; i tak niczego nie widział. Wysiłek tych kilku
ruchów pozbawił go na chwilę świadomości. Ocknął się z flaszką w objęciach; na szczęście nie upuścił jej, upadając na sczerniałe od ludzkich
wydzielin deski podłogi. Płyn był palący i mężczyzna zaniósł się kaszlem. Zmusił się do jeszcze kilku łyków, a potem stracił przytomność.
Czas przesypywał się powoli, gwieździsta noc nadal przepływała
nad miastem. Łowca poruszył się. Ból schował pazury i tylko ćmił. Za to
pragnienie ujadało i warczało niczym łańcuchowy kundel. Niestety
mężczyzna nie był ani odrobinę bardziej martwy. Znowu słyszał głos
rzeki, która wołała go łagodnie. Schował prawie opróżnioną flaszkę do
kieszeni skórzanej kurtki i spróbował doczołgać się do drzwi. Nasączone
moczem, sztywne od mrozu jeansy krępowały jego ruchy. Dowlókł się
do wyjścia, z wysiłkiem pchnął drzwi i leżał chwilę, dysząc ciężko. Wbił
paznokcie w spróchniałe drewno, mozolnie podciągnął się na kolana i w
końcu stanął, oparty o framugę. Nabrał w płuca mroźnego powietrza, aż
przed okiem zawirowały mu czarne plamy. Zrobił kilka kroków i
przytrzymał się ulicznej latarni. Blade światło wydobyło z mroku
12/27
wychudłą, zapadniętą twarz pokrytą brązowymi skrzepami krwi, zapuchnięty oczodół i czarne kosmyki sklejonych włosów wymykające się
spod kaptura bluzy. Mężczyzna wyciągnął flaszkę i popatrzył na etykietę: spirytus 70%, głosił napis. Pech, mógł przecież trafić na formalinę
albo jeszcze lepiej na kwas solny. Widać rzeka chciała go mieć w sobie i
nie dała mu zdechnąć za szybko. Pociągnął długi łyk. Idę, rzeko, daj mi
jeszcze trochę czasu. Wyszczerzył się do siebie; to było pierwsze pijaństwo w jego trzydziestoparoletnim życiu.
Menel wytoczył się zza rogu wprost na Łowcę.
– Kopsnij pan fajkę, szefuniu – zachrypiał. – Widać, żeś pan swój
chłop, zrzucim siem na flachę, będzie git – przymilał się po psiemu.
Łowca zrobił krok ku niemu i jego twarz oblał niebieskawy blask wystawy. Odsłonił zęby i warknął. Pijak jakby stracił nagle kilka promili.
Odwrócił się wolno i pokuśtykał, jak tylko mógł najszybciej,
kaczkowatym, sztywnym chodem.
– Nie chciałem, kierowniku... najmocniej pana przepraszam...
mnie już nie ma.... – mruczał usprawiedliwiająco sam do siebie, trzęsąc
się mocniej niż zwykle.
Łowca nie zwracał uwagi na pijaczka. Własne odbicie w sklepowej szybie nie pozwalało mu ruszyć się z miejsca. W końcu odwrócił
twarz i przeciągle zawył z wściekłości. Poszedł dalej, nie widząc drogi.
Potykał się o swoje nogi, choć przecież znał tu każdy występ chodnika.
Most majaczył na niebiesko, rzucał wymyślne cienie koronkowych przęseł. Jakiś czas temu sąsiad zaskoczył Łowcę otwierającego
drzwi mieszkania. Koniecznie chciał porozmawiać. Złapał go nawet za
rękaw. Łowca ostatkiem sił powstrzymał się przed instynktownym
atakiem. Spuścił głowę, by ukryć wrogość. Sąsiad machał mu jakąś gazetą przed nosem. Mówił, że to świetna lektura i że jeden koleś napisał
coś o ich moście, że niby zakochani z niego skaczą. Łowca nie był zainteresowany ani czytaniem, ani miłością. Pod mostem zwykle wrzucał do
rzeki pełne kobiecych szczątków worki. To był jego most, nie tego debila z naprzeciwka. Wziął jednak gazetę, by nie drażnić wścibskiego
13/27
sąsiada. Teraz pomyślał, że może to nie takie głupie: skoczyć wprost do
rzeki, połączyć się z nią na zawsze. Ludzkie sakwy na mięso miały przebłysk geniuszu, wybierając to miejsce, by oddać hołd rzece. Kiedy jednak Łowca znalazł się na środku mostu i popatrzył na wodę, zrozumiał,
że rzeka oczekuje innej daniny. Chciała jej, nie jego. Musiał odszukać tę
sukę. Musiał znowu zapolować. Rzeka jak zwykle przywróciła mu siły.
Wysączył ostatni łyk z butelki, roztrzaskał ją o chodnik i prawie
rześkim krokiem ruszył w stronę domu. Księżyc, maleńki przy
podświetlonym białym balonie widokowym, był połową siebie. Ulice do
czysta wymiecione mrozem świeciły pustkami. Musiało być przed piątą;
ostatni bywalcy knajp dotarli już widać do ciepłych domów, a poranne
zombi jeszcze nie ruszyły zaspanym krokiem na swoje przystanki do
codziennej harówki. Łowca przemykał cicho, ucząc się od nowa miasta
widzianego tylko w połowie tak dobrze jak kiedyś.
***
Nie mogła o nim nie myśleć. Wiedziała, że mężczyzna zdychał w marnej
szopce parę przecznic od jej kamienicy, a potem powlókł się na drugą
stronę rzeki. Powinna porzucić przytulny stryszek zamieszkiwany od
kilkudziesięciu lat albo pójść i dobić człowieka, póki był słaby. Jak mogła tak głupio się zdradzić? Przeżyła na tym strychu wojnę i komunę, aż
nagle uległa żądzy do stałocieplnego dwunoga.
Powinna, ale nie potrafiła. Wiedziała, że on wróci. Czekała na
niego każdej nocy. Zarzuciła polowania. Przestała nawet uwodzić zaćpane studentki sztuk plastycznych, jej ulubiony przysmak. Czuła się tak
jak w pierwszym dziesięcioleciu po przeistoczeniu, kiedy ludzka krew
panowała nad nią, doprowadzając rytmicznym pulsowaniem do szaleństwa. Pomyślała, że to zwykłe ludzkie zadurzenie, gorączka w głowie i
mnóstwo zmarnowanych godzin spędzonych na pustych fantazjach. Była
chora, ot co. Chora brzmiało ciut lepiej niż zakochana w człowieku. Nie
mogła dłużej czekać, księżyc po raz czwarty zbliżał się do pełni.
14/27
Wróciła, kiedy świtało. Na szczęście gęste, nabrzmiałe deszczem
chmury pochłonęły pierwsze poranne światło. Noc już prawie równała
się z dniem, wiosna powoli wlewała jasny sok w burobrązowe miasto.
Posiłek był bardzo dziewczęcy i smaczny. Jasnoszare długie włosy
zwinięte w kok, koraliki kolczyków delikatnie muskające bladą skórę
smukłej szyi, duże zielone oczy wpatrzone w nią z uwielbieniem. „Pani
jest taka mądra, pani Ino... kiedy pani słucham, to przeraża mnie ogrom
pracy przede sobą... Też chciałabym tyle wiedzieć o każdym skrawku
tego pięknego miasta... tak jakby pani żyła w tamtych czasach, niesamowite... historia to fascynująca dziedzina, czyż nie...” Bla, bla, bla.
Czego się nie robi dla zapchania burczącego brzucha.
Wdrapywała się wolno po wąskich schodach. Była pełna krwi i
senna. Pragnienie tamtego mężczyzny odeszło, może wreszcie, pierwszy
raz od prawie pół roku, uda jej się przespać spokojnie cały dzień. Pokonała kłódkę na drzwiach i zrzucając po drodze szpilki, ruszyła w najciemniejszy kąt strychu. W połowie drogi zamarła. Obejrzała się. Drzwi były
otwarte. Nie pamiętała, czy je zaryglowała. Od środka zamykały się na
duży, żeliwny klucz. Otwór zamka po drugiej stronie zalutowała już lata
temu, ściągając do tego celu niezbyt trzeźwego ślusarza, którego ciało
znaleziono rozwleczone na torach kilka dni później. Drzwi osobiście
obiła pilśnią tak, żeby nikt nawet nie podejrzewał istnienia zamka. Nie
miała wtedy ochoty na kolejnego niedomytego pijaczka, a pilśń walała
się na sąsiednim podwórku, jakby czekając właśnie na nią.
Podeszła ostrożnie do uchylonych drzwi. Przeszukała wzrokiem
korytarz i wiodące w dół drewniane schody. Nikogo. Taka nieroztropność nie może się powtórzyć, bo przypłaci ją życiem. Leżąc już
na granicy jawy i letargu w swoim czarnym plastikowym worku na
zwłoki, który zastępował jej łóżko, poczuła charakterystyczną woń i
usłyszała szelest dochodzący od bramy wejściowej. To był mężczyzna,
na którego czekała. Oprzytomniała natychmiast. Nie mogąc nic więcej
zrobić ze względu na jasność dnia, nasłuchiwała kroków i łowiła wyczulonym węchem zapachy. Nic. Tamte doznania były tak subtelne, jakby
15/27
reminiscencja sprzed wielu godzin na chwilę zawładnęła jej umysłem, a
może to pragnienie i lęk mieszały zmysły. Potrzebowała snu, nie była w
stanie dłużej utrzymać świadomości.
***
Łowca długo dochodził do siebie po powrocie do domu. Chwilowa
sprawność znikła i poświęcił wiele tygodni na jej odzyskanie. Początkowo leżał tylko i gapił się okiem w sufit. Czasem wstawał, by posmarować rwący ostrym bólem oczodół jednym ze swoich dekoktów albo
wchłonąć kawał surowizny, której zapas na szczęście trzymał w zamrażalniku. Gapiąc się w pustkę, myślał o kobiecie. Wciąż i wciąż widział
na suficie jej twarz, którą pozbawia gałek ocznych. Wyobrażał sobie obserwację kamienicy, widział, jak skrada się po starych skrzypiących
schodach. Miał nadzieję, że to durne babsko, jakkolwiek sprytne by nie
było, okaże się również na tyle zarozumiałe, iż pozostanie tam do czasu
jego wizyty. Czuł, że nie była zwykłym człowiekiem, rzeka szeptała mu
o tym cały czas. Daj mi ją, ona jest wyjątkowa – szumiało mu w głowie.
Musiał być bardzo ostrożny i dobrze to zaplanować. Tym razem nie da
się podejść tak łatwo.
Czasem przychodziły do niego inne obrazy. Pamiętał swoją pierwszą ofiarę. Była pomocą jego tatki. To ona go znalazła w jakimś zaułku, usmarkanego, obdartego dziesięciolatka, i przywlokła do pracowni.
Tatko właśnie kogoś kroił. Popatrzył znad rogowych okularów i okrwawioną dłonią odgarnął spadające na twarz siwe włosy.
– Cóż to ma być, moja droga Różo? – zapytał z lekką kpiną. – Toż
to żywe, nie nadaje się dla mnie.
– Ale przecież profesor sam mówił, że kiedyś był cenionym
neurochirurgiem, a on ma chyba afazję, bo tylko warczy.
– Ano byłem, ale rączki już nie te, dziecko drogie. – Zaśmiał się
pod nosem i wyciągnął srebrną piersiówkę. – Zdrówko, aniołeczku. A
poza tym jest tyle zaburzeń mowy... Skąd pewność, że to afazja? Przecież poznałaś go dopiero dziś, gołąbeczko.
16/27
– Myślałam, że profesor może go zbada... – Dziewczyna skuliła
się. Wcześniejszy entuzjazm gdzieś uleciał.
– Posadź go w kącie albo wykąp na dobry początek.
Tatko nigdy mu nie powiedział, jakie postawił rozpoznanie i czy
w ogóle to zrobił. Właściwie to tatko jakby o nim zapomniał. Rósł w
cieniu kolejnych dzielonych na kawałki trupów i o ile nie właził profesorowi pod nogi, ten się nim nie interesował. Róża czasem próbowała
coś zrobić z chłopcem, nauczyła go nawet czytać, pisać i liczyć. Ale gdy
odkryła jego rysunki, przerażona ograniczyła się do prania ubrań chłopaka i karmienia obiadami szykowanymi dla profesora. Wchodziło to
widać w zakres jej obowiązków, a może tylko litowała się nad nimi:
starcem i przybłędą. Rysunki monotematycznie przedstawiały Różę w
charakterze poddawanych wiwisekcji zwłok. Dziewczyna zwalała to na
karb otoczenia, choć kiedy przypadkiem się na nie natykała, zawsze
przechodziły ją dreszcze.
Pierwszy raz usłyszał rzekę, gdy skończył piętnaście lat. Siedział
na brzegiem, gapił się w nurt i kombinował, jak uwolnić się od
przykrego obowiązku szkolnej opresji. Oczywiście szkoła była
pomysłem Róży, która osobiście zawlokła go do dyrektora i powołując
się na profesora, wymogła przyjęcie chłopaka do czwartej klasy. Nie
dość, że był starszy o cztery lata od kolegów, to jeszcze nie mówił, a
nawet się nie śmiał. Fakt, że nikt go nie rozumiał ani nie lubił, nie
obchodził go zbytnio. Nie umiał znieść nudy ziejącej z prawie każdej
lekcji oraz wiecznego niezadowolenia nauczycieli, którzy tylko pozornie
akceptowali jego inność i na każdym kroku znajdowali powody, by go
publicznie upokarzać. Siedząc w ławce, tęsknił za znajomymi zapachami
odczynników, sterylnością i ostrym, białym światłem w pracowni tatki,
która mieściła się w jednej z piwnic wydziału medycyny sądowej.
Tego dnia minął szary budynek plomby szkoły, przyklejony do
starych kamienic, i poszedł dalej aż do wiaduktu, a potem wzdłuż nasypu w kierunku rzeki. W powietrzu czuć było resztki letniego ciepła,
mewy krzyczały gdzieś nieopodal, a tuż przy betonowym nadrzecznym
17/27
murku na wodzie kręciły się kaczki. Oddał im śniadanie zrobione starannie przez Różę i zawinięte w szarą torebkę po cukrze. Nie znosił
słodkich kryształków przyklejonych do kanapki z pasztetową. Ptaki zawzięcie walczyły o łup aż do ostatniego kęsa, wrzeszcząc przy tym jak
opętane, a potem odpłynęły, obojętne na jego obecność. Wtedy usłyszał
szept, który miał go odtąd prawie nie opuszczać. Daj mi kwiat, a dam ci
świat – zaszumiało sitowie. Potrząsnął głową, ale słowa powtarzały się
ciągle i ciągle. Jaki kwiat? Zrozumienie spłynęło nagle. Róża, rzeka
pragnie Róży. Długo potem planował to, co nieuchronnie musiało
nastąpić.
Najbardziej bał się stracić tatkę, gdy ten odkryje prawdę. Miał
wtedy siedemnaście lat, a wybebeszone zwłoki Róży od pół roku
karmiły rzekę. Tatko po zniknięciu młodej kobiety oklapł i zapadł się w
sobie. Ponieważ nikt im nie gotował ciepłych posiłków, profesor prawie
w ogóle przestał jadać. Przestał też kroić trupy. Nie schodził nawet do
piwnicy. Godzinami siedział w starym fotelu w swoim uczelnianym
mieszkanku na stryszku budynku – i pił. Chłopak początkowo próbował
zastąpić Różę, ale widząc reakcję tatki na swoją nieudolność, wycofał
się. Tatko chciał tylko alkoholu, coraz więcej alkoholu. Aż któregoś dnia
zapił się na śmierć. Nigdy nie dowiedział się, co naprawdę spotkało
Różę. Porządkując rzeczy tatki, chłopak trafił na rodzinny album. Róża
pojawiła się w nim jako kilkuletnia dziewczynka. Siedziała na kolanach
ładnej kobiety, chyba zmarłej młodo żony profesora. Była przybłędą tak
jak on, a tatko widać kochał ją jak córkę. Wściekłość zalała chłopakowi
serce czerwoną falą. Dobrze wam tak obojgu, pomyślał. Potem długo
siedział na murku i słuchał nurtu rzeki – nazwała go swoim Łowcą.
Podobało mu się takie imię. Wolał je niż to nadane przez ludzi, banalne i
zwykłe.
Uniwersytet zabrał mu małe, przytulne mieszkanko na strychu, ale
miasto usłużnie dało inne. Kawalerkę parę kwartałów dalej. Miejsce
było fatalne: ruchliwa ulica, spaliny, w weekendy bandy pijanych turystów. Wściekł się, poczuł oszukany, ale nie bardzo umiał się sprzeciwić.
18/27
Przyjął to, co mu dali. Docenił, że mieszkanie jest na ostatnim piętrze, a
naprzeciwko zwykle nikogo nie ma. Ogromny pokój podzielił meblami
na pół. Ciężka kalwaryjska szafa wyznaczyła linię demarkacyjną między
snem a jawą. Za nią było tylko wąskie kawalerskie łóżko z metalowym
oparciem. Zadomowienie się i uznanie tego miejsca za swoje zajęło mu
lata. Właściwie nigdy nie poczuł się tu jak w domu tatki, choć przecież
otaczały go te same przedmioty. Tylko że tam też nie czuł się u siebie.
Był na tym świecie przybłędą i tak już pozostanie.
Dość grzebania w starych śmieciach, pomyślał któregoś dnia.
Rzeka jest teraz najważniejsza i domaga się swego. Pora dorwać tę
szmatę, czymkolwiek jest. Plan dojrzewał w nim od dawna.
***
Obserwował kamienicę od wielu dni. Udało mu się sforsować sąsiednią
bramę i włamać na strych, którego okienko znajdowało się dokładnie na
wprost okna na klatkę schodową. Zamarł przy nim niczym zahibernowane na zimę zwierzątko. Czasem tracił nadzieję, że ona w ogóle tam jest.
Rzeka nie pozwalała mu jednak odejść, rzeka była pewna. Uspokajający
szept koił ból zastygłych mięśni.
Tego wczesnego wieczoru jak zwykle tkwił wśród kurzu i biegających szczurów, które traktowały go od pewnego czasu niby stary mebel.
Z marazmu wyrwało go cichutkie skrzypnięcie. Wydawałoby się, że nie
powinien go wychwycić z takiej odległości. Jednak usłyszał, jak tego
pierwszego cieplejszego dnia – za sprawą wiejącego z gór wiatru –
uchyliło się okno na klatce schodowej. Ktoś hałasował łańcuchem. Chwilę później dostrzegł jej sylwetkę podążającą schodami na parter.
Stukot szpilek wbił mu się w mózg nieprzyjemnym staccato. Odczekał
chwilę po trzaśnięciu bramy, założył na buty foliowe worki i pokonał
schody w dół, podwórzec i schody w górę.
Drzwi na strych nie miały zamka; przytwierdzony do nich i ściany
gruby łańcuch wieńczyła zamknięta kłódka. Nie dotykając niczego,
uważnie im się przyjrzał. Coś mu nie pasowało. Ktoś nieporadnie i bez
19/27
widocznego powodu obił je z zewnątrz starą, miejscami spuchniętą od
wilgoci pilśnią. Drzwi były najwyraźniej ulubionym miejscem wszystkich okolicznych kotów, dziwnym trafem omijających strych, na
którym koczował Łowca. Wciągnął głęboko powietrze nosem i o mało
się nie porzygał od gryzącego zapachu moczu wszystkich tych napalonych kocurów. Powstrzymał odruch wymiotny, wciągnął powietrze
jeszcze raz i wtedy to poczuł. Znajomy zapach. Róża dodawała tego do
piasku swojego mruczącego ulubieńca – kocimiętka. Ktoś celowo przyciągał tu koty. Ona je przywabiała. Może bała się szczurów, a może
chciała odstraszyć smrodem dzieci, które codziennie wrzeszczały w
studni podwórka, grając w nogę i głupiego jasia. Pewnie nie życzyła
sobie nieproszonych gości. Za płytą mógł kryć się zamek.
Zszedł na dół i już na ulicy zdjął z butów szpitalne woreczki. Nie
mógł sobie pozwolić na zostawienie śladów. Wszedł do pobliskiego
sklepu z narzędziami; potrzebował paru drobiazgów do sforsowania
drzwi. Dobrze, że wyszła tak wcześnie. Sklep był na szczęście jeszcze
czynny, a właściciel, stary głuchawy dziadek, nawet zadowolony, że klient gada z nim na migi.
Pozostało mu teraz czekać na jej powrót i liczyć, że jak się kimś
nażre, to potem uśnie. Nie wiedział tego na pewno, ale w gazecie, którą
mu wtedy wcisnął sąsiad, był pseudonaukowy artykuł o dziwnych,
starych jak świat istotach żywiących się krwią, które przesypiają dni w
trumnach, a nocami polują na ludzi. Artykuł zainteresował go ze
względu na obrazki ilustrujące techniki polowania tych stworów. W ich
istnienie nie wierzył aż do nocy, gdy został pogryziony i pozbawiony
oka. Nadal miał wątpliwości, ale to była jedyna informacja, której mógł
się uchwycić.
Pierwsze promienie słońca nie zdołały przebić się przez pierzynę
chmur, by oświetlić cokolwiek. Stukot szpilek na schodach wyrwał
Łowcę z niechcianej porannej drzemki. Wracała wyraźnie nasycona,
potykając się w ekstazie o własne nogi. Miał szansę. Była wybitnie
rozkojarzona. Poczekał na chrobot zamka, który teraz wydał mu się taki
20/27
oczywisty, i zbiegł na dół. Na ułamek sekundy zamarł tuż przed
drzwiami prowadzącymi z podwórca do jej kamienicy. Rzeka w jego
głowie, dotąd ponaglająca, nagle całkiem ucichła. Widział, że coś jest
nie tak. Zawrócił do klatki drugiej kamienicy i zastygł tuż koło wejścia
do piwniczki. Czuł, że musi uspokoić podniecenie, bo znowu przegra.
W końcu odważył się cicho i wolno wspiąć ku upragnionym
drzwiom. Ostrożnie podważał kolejne gwoździe i nasłuchiwał odgłosów
najlżejszego ruchu. Cisza. Odstawił płytę pod ścianę, wzbijając mały
obłoczek kurzu pełnego kryształków kocich szczyn. Ostry zapach wiercił go w nozdrzach i o mało nie kichnął. Zamek był niezbyt skomplikowany. Łowca wlał do niego parę kropel z oliwiarki, a potem wsadził dwa
zagięte druty i przekręcił. Bał się skrzypnięcia zawiasów, ale ponieważ
nie słyszał wcześniej, żeby skrzypiały, zaryzykował. Drzwi uchyliły się
bezszelestnie.
Na strychu panował półmrok. Poczekał, aż jedyne oko przywyknie
do natężenia światła, i rozejrzał się uważnie. Skórzany fotel, stolik nakryty starym, spływającym na podłogę, misternie wyszywanym
obrusem, lampa naftowa, jakaś gruba książka, a w przeciwległym kącie
stara gdańska szafa odsunięta od ściany ze względu na pochyłość dachu.
Poza tym pusto i nawet czysto. Popatrzył na strop – nic. Czyli zostaje szafa i wnęka poza nią. Przemierzył przestrzeń, wstrzymując oddech, krew
rytmicznie pulsowała mu w skroniach.
Zajrzał za szafę. Było tam wyjątkowo ciemno, ale bezbłędnie rozpoznał znajomy wygląd foliowego worka, identycznego jak te, których
używał do transportu odpadków nad rzekę. Worek był pełny. Łowca dla
pewności zerknął najpierw do szafy, której drzwi skrzypnęły leciutko.
Serce szarpnęło mu się w piersi i znowu gdzieś uleciało całe lodowate
opanowanie, z którego był tak dumny przez ostatnich kilkanaście lat torturowania i patroszenia ofiar. Czuł się jak duży groźny pies, który
wsadził łeb do nory i zastał tam wściekłą waderę zamiast samotnych
małych wilczków. Ostatnio coraz częściej tracił panowanie nad swoimi
reakcjami. Nic się jednak nie wydarzyło. Zawiesista cisza wypełniała mu
21/27
głowę. Przeczesał ręką wiszące w szafie sukienki i płaszcze. Schylił się i
pomacał podłogę – tylko buty i jakaś waliza. Wrócił za szafę. Trącił
worek stopą. W środku było nieruchome ciało. Ostrożnie rozsunął
zamek biegnący przez środek.
Kobieta wyglądała jak dwudniowy trup, zimny, ale już niesztywny. Głupia gazeta sąsiada widać nie kłamała, nie oszukiwały dziwne
portale poświęcone tym głodnym krwi, starym, martwym stworom. Poruszył nią delikatnie – nie zareagowała. Zasunął zamek. Owinął worek
dodatkowo w obrus i przerzucił przez plecy. Napięcie spływało z niego
powoli, choć nadal nie czuł się pewnie. Martwota kobiety była taka ulotna. Mężczyzna czuł, jakby jej mózg na bardzo głębokim poziomie
wysyłał mu jakieś sygnały. Teraz, skoro wiedział, czym była, zdobędzie
informacje, jak ją skutecznie dobić. Najpierw jednak musiał zanieść ją
do domu. Rzeka w nim falowała oczekiwaniem.
***
Zadziwiające, jak bardzo obojętni są ludzie w wielkich miastach,
pomyślał Łowca, taszcząc wór zatłoczonym poranną bieganiną chodnikiem. Nikogo nie zastanowiło, gdzie o ósmej rano zdąża mężczyzna w
ciemnych okularach ślepca z dziwnym ciężarem na plecach,
przepychając się brutalnie między zaparkowanymi samochodami,
ludźmi i ścianami mijanych kamienic. Nawet jeśli jakaś potrącona
kobiecina odwróciła się za nim, to tylko po to, by wyrazić jazgotliwie
swój sprzeciw i podreptać dalej, tachając siaty.
Dotarł na miejsce lekko zziajany, ale nadal tak samo anonimowy.
Dość brutalnie rzucił worek pod ścianę w ciemnym, wąskim korytarzu.
Rozebrał się do naga na środku pokoju, z którego kolejne drzwi
prowadziły amfiladą do kuchni i klitkowatej zimnej łazienki, przypominającej studnię. Musiał spłukać z siebie kurz i pot ostatnich godzin, zanim zabierze się za poszukiwanie rozwiązania. Wlazł do starej, pożółkłej
wanny, zaciągnął plastikową zasłonkę i puścił zimną wodę, a potem
wrzątek. Jego ciało drżało, w głowie kłębił się dym myśli. Bał się. Czuł,
22/27
jak po ramieniu pełznie śmierdzący strach. Leżące niczym worek kartofli ciało kobiety wciskało się do mózgu Łowcy i odświeżało dawno
zatarte szlaki. Kolejny raz tracił przez nią kontrolę, największe osiągniecie swojego parszywego życia, tarczę chroniącą mężczyznę przed
nim samym. Bał się, bo nagle zwątpił, czy na pewno chce ją oddać
wodzie. Mały, biały robaczek pożądania cierpliwie wiercił w kolejnych
warstwach skorupy obojętności, wgryzał się w niezłomne zasady, srał na
to, czego chciała rzeka. A może by tak zatrzymać ją choć na kilka dni? –
szeptał kusząco. W końcu coś ci się należy za tę całą brudną robotę, za
ból i upokorzenia, za oko. Nie bądź frajerem, ona jest tylko twoja –
bruździł cichutko.
Lód, wrzątek, lód, wrzątek, a potem szorstki jak stary worek
ręcznik. Znaleźć dobry sposób. Wyrwać jej serce, przedziurawić jakąś
szczapą, zakuć ciało w srebro, odciąć łeb, potem wydłubać oczy na pamiątkę. Nie może ryzykować starego rytuału. Nie wiadomo, czy jego
chemia podziałałaby na tak odmienną fizjologię. Zrobi to póki jest dzień,
a ona jest tylko workiem kartofli.
Łowca zaczął przygotowania. Mieszkanie pogrążyło się w mroku
zasuniętych żaluzji i kotar, a potem rozbłysło oślepiającym światłem w
stali blatu kuchennego stołu. Leżał na nim stary srebrny krzyżyk, talizman od Róży, który wygrzebał z odległego końca szuflady. Dała mu go,
wierząc, że to odpędzi mrok, który widziała w jego oczach i który tak
bardzo ją przerażał. Zapomniał o krzyżyku już następnego dnia. Nigdy
go nie nosił. Potem kilka razy planował go po prostu wyrzucić, ale jakoś
mu to umykało, nie było na tyle ważne, by się na tym dłużej skupić.
Teraz naiwna Róża wiele lat po swojej śmierci miała mu pomóc ostatni
raz. Ułamana ostro noga od stołka dopełniała zestawu pogromcy nieumarłych. Niewiele, niedokładnie tak jak radzono na licznych stronach internetowych, które wcześniej przeglądał w pobliskiej kafejce. Stronach
pełnych srebrnych kul, wody święconej, osinowych kołków, czosnku,
wymyślnych krzyży i modlitw przypominających klątwy. Nieważne,
23/27
pomyślał. Najpierw musiał wygrać z własną słabością, która falami przetaczała się przez nadal rozpalone ciało.
Naga kobieta na gołym blacie. Włosy kaskadą spływające ze stołu.
Alabaster ciała pokrytego misternym żyłkowaniem zastygłej pod skórą
krwi. Czerwień paznokci smukłej dłoni, jakby przed chwilą zanurzonej
w posoce. Łowca starał się na nią nie patrzeć. Też był nagi, jak zawsze
w czasie rytuału przemienienia. Zwykle wywoływało to jeszcze większe
przerażenie w ofiarach, które podejrzewały go głupio o zwykłą męską
chuć. Nie mógł jej zabić, za bardzo pragnął oczu tej kobiety. Choć nie
patrzyła, po raz pierwszy własna nagość przyprawiała go o palące
rumieńce.
Próbował nie zwracać na to uwagi, skupić się na zimnej pewności
skalpela, ale gdy zbliżał rękę do jej twarzy, mimowolnie zadrżał. Nieopatrznie przeciął gładką skórę na policzku, ciemna posoka leniwie
pobrudziła mu dłoń. Kiedy odkładał skalpel, ciężka kropla spadła na jej
blade usta. Rozsmarował ją delikatnie, nadając im barwę starego wina.
W nozdrza uderzył go ziołowy zapach jej włosów. Zanurzył w nich
dłonie. Poczuł miękkość jedwabiu; nigdy nie dotykał w ten sposób
kobiecych włosów, nigdy nie przyszło mu to do głowy. Schylił się
jeszcze niżej i językiem dotknął zakrwawionych ust. Nagły ogień zapłonął mu na wargach i rozszedł się po całym ciele, w głowie poczuł
uderzenie. Chciał się oderwać od kobiety, ale nie mógł. Jej smukłe palce
właśnie wbiły mu centymetr paznokci w plecy. Otworzyła hipnotyzujące
oczy, w rozwartych ustach błysnęły długie kły. Była bardzo silna.
Wciągnęła go bez trudu na siebie i oplotła nogami.
– Wreszcie pozwoliłeś mi wejść do swojego domu – wyszeptała. –
Próbowałeś mojej krwi, ja twojej. Jesteśmy związani na wieczność.
***
Obudził się powalany zaschłą krwią i spermą. Podbrzusze pulsowało
dziwnym, słodkim bólem. Leżał we własnym wąskim łóżku w skotłowanej pościeli. W głowie ziała wielka dziura niepamięci. Słodkawy dym
24/27
nadal unosił się nad głową Łowcy. Wstał, a właściwie stoczył się z
łóżka, i pojękując cicho, poczłapał do okna. Szarpnął za kotarę, podciągnął żaluzje; na zewnątrz zapadła już noc.
Burczący brzuch zaciągnął go do kuchni. Był głodny jak wataha
wilków. Wypił do końca mleko z napoczętej wczoraj butelki i wgryzł się
w resztkę półsurowej kiełbasy. Niestety musiał wyjść z domu. Banalność
ludzkiej egzystencji jak zwykle mierziła go, ale brzuch nie dawał za
wygraną, Łowca nawet to przestał kontrolować. Co się z nim działo?
Dlaczego ostatnio tak się zmienił? No i gdzie właściwie zgubił
wczorajszy dzień? Rzeka próbowała do niego krzyczeć, groziła mu, ale
jej głos był przytłumiony i blady, jakby ktoś mówił pod powierzchnią
wody. Warknął coś na odczepnego i wzruszył ramionami. Potem się tym
zajmie, jeśli będzie chciał.
Zagarnął kotłowaninę pościeli, wziął prysznic, ubrał się pospiesznie i ruszył do nocnego sklepu, myśląc o dziwnym bałaganie we
własnej kuchni.
Plecy swędziały go intensywnie, ale na razie je zignorował. Nigdy
nie był czuły na ból; potem to przemyśli. Drzwi trzasnęły głośniej niż
zwykle, zbiegł po schodach, mrucząc pod nosem melodię radiowego
szlagieru. Dopiero na ulicy uświadomił sobie, że zapomniał opaski na
martwy oczodół. Rozdrażniła go własna bezmyślność. Powrót na górę
wydał mu się jednak wyjątkowo uciążliwy, coś gnało go naprzód, nieznana energia wypełniała członki domagające się ruchu. Zwykle nie czuł
się tak nawet po udanym polowaniu.
Oficyna wydawnicza RW2010 proponuje:
26/27
@Created by PDF to ePub
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Salon Cyfrowych Publikacji ePartnerzy.com.

Podobne dokumenty