Sciągnij plik PDF

Transkrypt

Sciągnij plik PDF
26
jesień 2014
temat numeru:
Zielone pojęcie
Artur Domosławski
Krwawe surowce z Amazonii
o. Stanisław Jaromi
Czyńcie sobie Ziemię poddaną.
Mądrze
Przemysław Sadura
Tomáš Sedláček
Śpiew chłopski,
nie łabędzi
Karol Sachs
Ratunek w przedsiębiorczości społecznej
OBYWATEL
Bikont, Kapela,
Szajkowski
KRAJOZNAWCZY
POZA EUROPĄ
KULTURA
Bóg ekonomii umarł
KATOLEW
WIARA
Klasowa twarz ekologii
ZMIENNIK
magazyn nieuziemiony
magazynkontakt.pl
1
magazyn nieuziemiony
magazynkontakt.pl
[email protected]
redaktor naczelny
Misza Tomaszewski
[email protected]
Od redakcji
zastępca redaktora naczelnego
Cyryl Skibiński
[email protected]
sekretarz redakcji
Tomek Kaczor
[email protected]
zespół redakcyjny:
redaktor prowadzący numer
Cyryl Skibiński
projekt graficzny
Urszula Woźniak
[email protected]
Katolew
Misza Tomaszewski
skład i łamanie
Rafał Kucharczuk
Zosia Mironiuk
Kultura
Katarzyna Kucharska-Hornung
Obywatel
Kamil Lipiński
Poza Europą
Paweł Cywiński
Krajoznawczy
Tomek Kaczor
Wiara
Ignacy Dudkiewicz
Zmienna/Zmiennik:
Mateusz Luft
Jan Mencwel, Maciek Onyszkiewicz,
Joanna Sawicka, Ignacy Święcicki,
Konstancja Święcicka, Jan
Wiśniewski Stanisław Zakroczymski,
Jarosław Ziółkowski
Stale współpracują:
Ala Budzyńska, Rafał Bakalarczyk,
Bohdan Cywiński, Anna
Dobrowolska, Jędrzej Dudkiewicz,
Maciej Folta, ks. Andrzej Gałka,
Monika Grubizna, Arek Gruszczyński,
Klara Jankiewicz, Wanda Kaczor,
Ewa Kiedio, Karol Kleczka, Anna
Libera, Jan Libera, Piotr Maciejewski,
Katarzyna Majchrowska, Hanka
Mazurkiewicz, Kuba Mazurkiewicz,
Olga Micińska, ks. Wacław
Oszajca, Andrzej Paszewski, Piotr
Popiołek , Antek Sieczkowski, Ewa
Smyk, Krzysztof Śliwiński, Joanna
Święcicka, ks. Sławek Szczepaniak,
Ewa Teleżyńska, Agnieszka
Wiśniewska, Krzysztof Wołodźko,
Martyna Wójcik-Śmierska, Bartosz
Wróblewski, Paweł Zerka
fotoedycja
Tomek Kaczor
ilustracja na pierwszej
stronie okładki
Jacek Ambrożewski
jacekambrozewski.blogspot.com
komiks na str. 2–3
Kuba Mazurkiewicz
zespolwespol.org
korekta
Ewa Wasilewska i zespół redakcyjny
nakład
1000 egzemplarzy
wydawca
KIK Warszawa
prenumerata
magazynkontakt.pl/prenumerata
złożono krojami
Range Serif, Bree, Tabac Sans
Dofinansowano ze środków
Ministra Kultury i Dziedzictwa
Narodowego
Ekologia bywa postrzegana jako element stylu życia zadowolonej
z siebie klasy średniej. Jak gdyby myślenie o środowisku naturalnym było luksusem, na który człowiek może sobie pozwolić
dopiero wtedy, gdy zaspokoi wszystkie swoje podstawowe potrzeby. Jak gdyby troska o stworzenie sprowadzała się do zakładania rezerwatów przyrody, które uspokajałyby nasze sumienia,
i terenów zielonych, które cieszyłyby nasze oczy. Jak gdybyśmy
stali przed rozłączną alternatywą: albo skuteczne rozwiązywanie problemów społeczno-ekonomicznych, albo głoszenie
utopijnych postulatów życia w zgodzie z naturą: morświnami
w Bałtyku i kozicami w Tatrach, nie wspominając już o czarnych
nosorożcach w Afryce i wombatach w Australii.
Ale przecież tak nie jest.
Nie ma ekologii przyrody bez ekologii człowieka, który – chce
tego czy nie – jest uwikłany w sieć relacji ze stworzonym światem i z innymi ludźmi. Jeśli zaczniemy pojmować ekonomię
w sposób nieco bardziej ludzki, to okaże się, że społeczna ekologia tradycyjnych wspólnot – w Biblii wyrażająca się w zasadach roku szabatowego (raz na siedem lat ziemia musi odpocząć)
i roku jubileuszowego (raz na pięćdziesiąt lat długi są umarzane) – znacznie więcej ma wspólnego z ekonomiczną racjonalnością niż quasi-religijny kult wzrostu gospodarczego. Nie można
w dłuższej perspektywie przeciwstawiać sobie sprawiedliwości społecznej i sprawiedliwości ekologicznej, choć wynikające
z nich postulaty znajdują się niekiedy w realnym konflikcie. Jak
pisze Leonardo Boff, to właśnie ludzie ubodzy są dziś gatunkiem
najbardziej zagrożonym wyginięciem w związku z nadmierną
eksploatacją środowiska naturalnego i postępującym utowarowieniem zasobów naturalnych.
W obliczu światowego kryzysu gospodarczego, gdy zdaje się
dochodzić do przewartościowania zasad rządzących ekonomią
od przeszło trzydziestu lat, powoli zmienia się także zachodni
sposób myślenia o ekologii. A jednak głoszenie postulatów ekologicznych wciąż kojarzy się w naszej części świata z niegroźnym (?)
szaleństwem. W wyniku kolejnych rewolucji – od przemysłowej
do cyfrowej – kultura Zachodu uległa tak daleko idącej technicyzacji, że rozdział świata ludzkiego i świata przyrodniczego wydaje
się nieodwracalny. Z punktu widzenia dużej części mieszkańców
naszego globu jest on jednak fałszywy. Rolnicy z przybrzeżnych
regionów Bangladeszu toczą codzienną walkę z wodą, która podmywa ich domy i zalewa pola. Ludzie ci doświadczają na własnej skórze, że skutkujące podniesieniem poziomu wód globalne
ocieplenie nie jest wymysłem ekoterrorystów. Zechciejmy mieć
o tym choćby „zielone pojęcie”.
2
numer:
26
3
zielone pojęcie
zielone pojęcie
5
o. Stanisław Jaromi:
Na straży stworzenia
10
Justyna Schollenberger:
Wynaturzony przez kulturę
17
Rozmowa z Arturem Domosławskim:
O Madagaskarze napisze ktoś inny
22
Paweł Cywiński i Marysia Złonkiewicz:
Ekożywoty
Ekologiczność staje się wyrazem buntu mieszkańców
miast wobec konsumenckiego stylu życia. Przedstawiamy pięć historii o ludziach, którzy realizując swoje idee,
nie dają się zaślepić ideologii.
32
Rozmowa z biskupem Theotoniusem Gomesem:
Zły klimat dla biednych ludzi
38
Przemysław Sadura:
Klasowa twarz ekologii
w i a r a p oz a e u ropą
50
Rozmowa z Katarzyną Doboszyńską-Markiewicz i Kamilem Markiewiczem:
86
Krzysztof Śliwiński:
Nieprzytulalne
Weranda z widokiem na Afrykę
92
Tadeusz Markiewicz: Sushi Rodina
Bóg też jest rodzicem po stracie. Wie, jak to jest, kiedy
umiera twoje ukochane dziecko. O życiu i wierze po
śmierci dziecka, opowiadają ci, którzy mierzą się z tym
sami i pomagają mierzyć się innym.
99
56
Marcin Suskiewicz:
Błogosławieni, którzy się smucą
62
42
Jan Wiśniewski: Zbieractwo i łowiectwo
104
Rozmowa z Maciejem Szajkowskim:
Odśpiewać chłopską prawdę
Ignacy Dudkiewicz: Świadkowie
k a t o l e w 106
Rozmowa z Maniuchą Bikont:
Historia śpiewana
64
Rozmowa z Tomášem Sedláčkiem:
108
Rozmowa z Katarzyną Kapelą:
Bóg ekonomii umarł
Miejskie dziewczyny śpiewają wiejskie piosenki
68
Julia Lis:
Ziemia należy do Mnie
72
Monika Tremel: Radykalizm i wyzwolenie
k u lt u r a
f ot or e p orta ż
k r a j 0 z n a w c z y 74
Katarzyna Kucharska-Hornung:
Ciąża to dziewczyńska sprawa
Anna Cymer: Czysta architektura
80
Rozmowa z Elżbietą Korolczuk: Polka w ciąży
o by wat e l
110
Piotr Wójcik:
Mit przedsiębiorczości
114
Rozmowa z Karolem Sachsem:
Przedsiębiorczość społeczna gasi pożary
z m i e n n i k 118
Rozmowa z Cezarym Supłem:
Pizza w barwach narodowych
→
4
5
zielone pojęcie
Na straży stworzenia
Franciszkowe braterstwo uniwersalne, to znaczy otwartość na
świat pozaludzki i gotowość do dialogu z całym stworzeniem, jest
też nowym sposobem patrzenia na drugiego człowieka: rodzącą
solidarność identyfikacją z ubogimi.
o. Stanisław Jaromi
Maria Dek
C
o też Kościół może mieć do powiedzenia na tematy ekologiczne? Często słyszę to pytanie. Ilekroć próbuję na
nie odpowiedzieć w swoich wykładach
i prelekcjach, pojawia się duże napięcie pomiędzy pięknymi wizjami snutymi przez katolickich liderów a zupełnym
brakiem recepcji tych wizji w praktyce
duszpasterskiej. Nie wiem, czy istnieje
dziedzina nauczania Kościoła, w której
rozziew pomiędzy teorią a praktyką byłby większy… W niniejszym tekście pragnę streścić ową teorię, zastanowić się
nad przyczynami wspomnianego rozziewu i zaproponować kilka rozwiązań.
Wołanie o świeże powietrze
W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat doszło do przyspieszonego rozwoju nauczania Kościoła w zakresie ekologii. Pierwsze
teksty na ten temat pojawiły się zaraz po
ujawnieniu światowego kryzysu ekologicznego (przyjmuje się, że stało się to
wraz z opublikowaniem w 1969 roku tak
zwanego Raportu U Tanta). Gdy zatem
trzy lata później zwołano ogólnoświatową konferencję ekologiczną w Sztokholmie, papież Paweł VI przesłał na ręce
sekretarza generalnego ONZ dokument
zatytułowany „Stanowisko Stolicy Apostolskiej w sprawie ochrony środowiska
naturalnego człowieka”. W formie raportu
przedstawił papież wszechstronną analizę
sytuacji ekologicznej, w szczególności analizę przyczyn zaistnienia kryzysu w relacjach pomiędzy człowiekiem a przyrodą.
Pisał o zagrożeniach związanych z postępem technicznym, wyścigiem zbrojeń i migracją ludności wiejskiej do miast.
Przyjętą przez Sobór Watykański II zasadę
głoszącą, że „zasoby naturalne są wspólną
własnością całej ludzkości”, uznał Paweł VI
za „kamień węgielny naturalnego porządku ekologicznego”.
Ta obszerna prezentacja wyników
badań Kościoła nad zagrożeniami dla
środowiska człowieka otwiera długą
listę tekstów, przemówień i materiałów duszpasterskich dotyczących tego
zagadnienia. Szczególnie donośnie rozbrzmiewa głos dwóch papieży: Jana Pawła II i Benedykta XVI.
Znanym lejtmotywem nauczania Jana
Pawła II było głoszenie cywilizacji miłości, opartej na prymacie osoby nad rzeczą, etyki nad techniką, opcji „bardziej
być” nad opcją „więcej mieć”. Pochodzący
z Polski papież nawoływał do nowej solidarności, która obejmuje zarówno relacje wewnątrz społeczności ludzkiej,
troskę o przyszłe pokolenia, jak i stosunek do środowiska naturalnego. Jan Paweł
II obnażał moralny wymiar dotykających
świat kryzysów, w tym również kryzysu ekologicznego. Wspólnie z patriarchą
Bartłomiejem podpisał historyczną deklarację „O obowiązku szanowania świata
stworzonego”, ogłosił świętego Franciszka z Asyżu patronem ekologów, a podróżując po świecie, wielokrotnie z czcią
całował Matkę Ziemię. Do Polaków w Zamościu wołał z zaangażowaniem: „Piękno tej ziemi skłania mnie do wołania o jej
zachowanie dla przyszłych pokoleń. Jeśli kochacie tę ojczystą ziemię, niech to
wołanie nie pozostanie bez odpowiedzi!”.
Ekologiczną myśl Jana Pawła II można →
6
7
zielone pojęcie
Po Benedykcie XVI pozostało 2400 ogniw
fotowoltaicznych zamontowanych na
dachu auli Pawła VI, zapewniających czysty
prąd dla Watykanu.
streścić w koncepcji ecologia humana,
na gruncie której troska o ochronę środowiska naturalnego łączy się z troską
o ochronę przestrzeni społecznej, kulturowej i duchowej, troską o ochronę
środowiska wartości stanowiących przestrzeń autentycznego ludzkiego rozwoju.
Benedykt XVI uważał ruch ekologiczny za „wołanie o świeże powietrze” i pytał o „współczesne arki Noego”, to znaczy
rodzaj oaz, do których człowiek mógłby uciec, w których „w kontraście do całego zniszczenia wokół nas znowu staje
się widoczne piękno świata i piękno życia”. Pochodzący z Niemiec papież nie bał
się mówić o tematach trudnych: wykorzystywaniu zasobów energetycznych
planety, niepokojących zmianach klimatycznych, zanieczyszczeniu rzek i warstw
wodonośnych, zanikaniu różnorodności
biologicznej, deforestacji. Głosił potrzebę
„solidarności międzypokoleniowej i wewnątrzpokoleniowej”. Wołał: „Jeśli chcesz
krzewić pokój, strzeż dzieła stworzenia!”.
Treść pamiętnego orędzia z 1 stycznia
2010 roku skłoniła znawców Kościoła do
okrzyknięcia Benedykta XVI „najbardziej
zielonym papieżem w historii”. Pozostało
po nim również 2400 ogniw fotowoltaicznych zamontowanych na dachu auli
Pawła VI, zapewniających czysty i tani
prąd dla Watykanu.
Dziś jednak żyjemy w epoce papieża
Franciszka, który już w homilii wygłoszonej w trakcie mszy inaugurującej pontyfikat zamieścił dłuższy passus ekologiczny.
Po jej wysłuchaniu byłem oszołomiony.
Czyżby spełniały się marzenia ekologów
chrześcijańskich o silnym zaangażowaniu Kościoła w ochronę środowiska? Papież wielokrotnie mówił o „powołaniu
do strzeżenia stworzenia”, które ma wymiar ogólnoludzki, oraz o chrześcijańskim „powołaniu do strzeżenia z miłością
tego, czym Bóg nas obdarzył”. To powołanie obejmuje również ekologię człowieka,
której bazą jest ekologia duchowa: troska
o to, aby nienawiść, zazdrość i pycha nie
zanieczyszczały naszego życia. Inauguracja pontyfikatu przyniosła nam papieski
program troski o całe stworzenie: o środowisko, o bliźnich, w tym zwłaszcza najuboższych, i o nas samych.
Ekoterroryści i neopoganie
Pytanie o to, jak wygląda katolicka codzienność w trosce o stworzenie, stale
towarzyszy aktywności Ruchu Ekologicznego świętego Franciszka z Asyżu.
Podobnie było na naszych ostatnich letnich warsztatach, które odbyły się w lipcu
tego roku w małej beskidzkiej miejscowości. Choć ciężko tam było o zasięg sieci
komórkowych, od czasu do czasu udawało nam się połączyć ze światem. Tak się jakoś złożyło, że pierwszą informacją, która
do nas dotarła, była ta o zestrzeleniu na
wschodzie Ukrainy malezyjskiego samolotu z 298 osobami na pokładzie. Następny dzień przyniósł wiadomość o wypadku
polskiego autobusu w Niemczech, który pochłonął dziesięć ofiar śmiertelnych.
Potem nie było lepiej: nowa wojna w Ziemi Świętej, hekatomba chrześcijan na Bliskim Wschodzie, a na naszym własnym
podwórku sprawa profesora Chazana
i awantura wokół spektaklu „Golgota Picnic”. Czy wobec tylu wyzwań ma sens zajmowanie się ekologią?
Udzielenie negatywnej odpowiedzi
na to pytanie stanowi, moim zdaniem,
pierwszą przyczynę braku większego zaangażowania polskiego Kościoła
w działania o charakterze ekologicznym. Wielu katolików, choć dostrzega
wartość takich działań, nie wymieni ich
wśród największych priorytetów duszpasterskich. Inni powiedzą, że ekologia to sztandarowe hasło wpływowych
lobby lewicowych i lewackich, które nie są zainteresowane chrześcijańską troską o życie. Ktoś zwróci uwagę
na obecność w tym środowisku inspiracji o charakterze neopogańskim
i newage’owym. Ktoś inny doda stereotypy o „ekoterrorystach” i przypomni
pomysły wypaczające idee ekologiczne, takie jak wielokilometrowe ekrany dźwiękochłonne, które ciągną się
wzdłuż polskich autostrad.
W każdej z tych opinii jest jakaś racja. Zastanawia jednak, dlaczego katolicy w innych krajach, mimo podobnych
zastrzeżeń, potrafią przyznać aktywności ekologicznej wyższy priorytet, a nawet
uznać ją za kluczową dla przyszłości świata. Czy to kwestia innego odczytywania
znaków czasu, innej wrażliwości, innego
doświadczenia historycznego lub geograficznego? Dlaczego, choć żyjemy w kraju,
który – w wyniku całego splotu tragicznych wydarzeń historycznych – utracił
wiele dóbr kultury, tak trudno nam uznać
naszą przyrodę, krajobraz i zasoby naturalne za najcenniejsze dobra, jakie posiadamy? To symptomatyczne, że ochrona
Tatr i Puszczy Białowieskiej – najcenniejszych polskich obszarów przyrodniczych i kulturowych – blokowana jest
przez miejscową ludność…
Czynić sobie ziemię kochaną
Jednym z częściej używanych, szczególnie w kontekście ekologicznym, fragmentów biblijnych są słowa: „Czyńcie
sobie ziemię poddaną”. Niestety, w historii Kościoła używano ich niekiedy do
usprawiedliwiania niszczycielskich działań człowieka. Kiedy mówimy w Kościele
o środowisku i stworzeniu, nasza myśl
biegnie zazwyczaj właśnie do pierwszych
kart Biblii, do Księgi Rodzaju. Warto zatem zwrócić uwagę i na inne jej fragmenty, jak choćby na ten, w którym mowa
jest o tym, że Bóg umieścił mężczyznę i kobietę na ziemi, aby ją uprawiali i jej strzegli (Rdz 2,15). Tę myśl podjął
też papież Franciszek w Światowy Dzień
Ochrony Środowiska, 5 czerwca 2013
roku, gdy pytał: „Co to znaczy uprawiać i strzec ziemię? Czy rzeczywiście
uprawiamy i strzeżemy rzeczywistość
stworzoną? Czy też może ją wyzyskujemy i zaniedbujemy?”.
Papież mówił dalej: „Czasownik «uprawiać» przywołuje mi na myśl troskę,
z jaką rolnik opiekuje się swoją ziemią,
aby przyniosła owoc i aby był on dzielony z innymi. Jak wiele uwagi, pasji i poświęcenia! Wezwanie do uprawiania →
8
9
zielone pojęcie
Słowa: „Czyńcie sobie ziemię poddaną”
używano niekiedy do usprawiedliwiania
niszczycielskich działań człowieka.
i strzeżenia rzeczywistości stworzonej
jest wskazaniem danym przez Boga nie
tylko u zarania dziejów, ale także każdemu z nas. Jest to część Jego planu.
Oznacza to odpowiedzialne rozwijanie
świata, przekształcanie go, aby był ogrodem, miejscem możliwym do zamieszkania przez wszystkich. A Benedykt XVI
wielokrotnie przypominał, że to zadanie powierzone nam przez Boga Stwórcę
wymaga pojęcia rytmu i logiki stworzenia. Nami często kieruje jednak pycha
panowania, posiadania, manipulowania, wyzysku. Nie «strzeżemy» rzeczywistości stworzonej, nie uważamy jej za
bezinteresowny dar, o który trzeba się
troszczyć. Tracimy postawę zadziwienia,
kontemplacji, wsłuchania się w stworzenie. W ten sposób nie udaje się nam
odczytać w nim tego, co Benedykt XVI
nazywa «rytmem historii miłości Boga
do człowieka». Dlaczego tak się dzieje?
Ponieważ myślimy i żyjemy w sposób horyzontalny, oddaliliśmy się od Boga, nie
czytamy Jego znaków…”.
W Ruchu Ekologicznym świętego
Franciszka z Asyżu doszliśmy do podobnych wniosków. Stąd projekt chrześcijańskiej edukacji ekologicznej zatytułowany
„Czyńcie sobie ziemię kochaną!”. Z odpowiednio podanymi treściami chcemy dotrzeć zwłaszcza do wpływowych
grup religijnych, które nie angażują się
jak dotąd w sprawy ekologiczne. Próbujemy zwrócić ich uwagę na potrzebę
zachowania zdrowego środowiska,
wskazać nowe inspiracje i rozbudzić ich
zaangażowanie społeczne na rzecz ekorozwoju. Poprzez publikacje na temat
chrześcijańskiej ekologii oraz prowadzenie warsztatów promujących jej idee
chcemy przyczynić się do wzrostu poparcia społecznego dla wartości prośrodowiskowych i ułatwić dialog w sytuacjach
konfliktowych. Może uda nam się też zainicjować szerszą współpracę i komunikację pomiędzy różnymi podmiotami
zaangażowanymi w edukację ekologiczną, uwzględniającą chrześcijańską etykę
ekologiczną. Hasło „Czyńcie sobie ziemię
kochaną!” jest naszą prowokacyjną odpowiedzią na zarzut nadmiernej eksploatacji środowiska naturalnego, który bywa
nieraz stawiany chrześcijanom z powodu
realizowania biblijnych nakazów.
Maluczki brat Franciszek
W tym roku mija 35 lat od ogłoszenia
świętego Franciszka z Asyżu patronem
ekologów. W wydanym wówczas dokumencie papież Jan Paweł II uznał świętego Franciszka za „najpiękniejszy dowód”
na słuszność chrześcijańskiej koncepcji
ochrony stworzeń i żywiołów przed bezrozumnym i niesłusznym zniszczeniem;
koncepcji wynikającej z biblijnej relacji
o stworzeniu i odkupieniu.
Choć w czasach pontyfikatu papieża Franciszka fenomen franciszkański odkrywany jest na nowo, to często
poprzestajemy na ogólnikach i stereotypach. Wciąż do odkrycia pozostaje
między innymi niezwykła idea braterstwa uniwersalnego – tak charakterystyczna dla franciszkanizmu postawa
otwarcia na przyrodę, wyrażająca zarazem otwartość na cały świat pozaludzki
i gotowość do dialogu z całym stworzeniem. Najpierw realizuje się ona w relacji z drugim człowiekiem, zwłaszcza
„najsłabszym, odrzuconym i chorym”.
Brat Franciszek chciał być sługą i towarzyszem wszystkich odrzuconych
i pogardzanych, sam opiekował się ubogimi i trędowatymi. Wzywał do tego, aby
„bogaci karmili do syta ubogich i głodnych”, ale przestrzegał przed pogardą
dla tych, co „opływają w obfitość, spożywają wyszukane potrawy i napoje”.
Tak jak Jezus identyfikował się z biednymi, nędznikami i wyrzutkami, wobec których społeczeństwa nie bardzo
wiedziały, jak się zachować. Pozostawał bliski głodnym, uwięzionym i chorym. Chciał przekonać świat do tego, że
dzielenie się dobrami jest aktem naszej
odpowiedzialności za drugiego, a nieuzasadnione ich gromadzenie może stać
się przyczyną czyjegoś ubóstwa; że cały
ład i porządek zależny jest od zdrowia
duszy i ciała każdego człowieka, a życie w prostocie uwalnia ogromne moce
duchowe; że harmonijna ludzka egzystencja tworzy ład moralny i równowagę w całym wszechświecie.
W swą przestrzeń braterstwa włączył Franciszek również przyrodę,
w swój duchowy system – relacje człowieka ze światem roślin i zwierząt.
Głosząc konsekwentnie te idee i żyjąc
nimi na co dzień, stał się najpotężniejszym w średniowieczu orędownikiem
pokoju i pojednania międzyludzkiego i międzyreligijnego oraz zgodnego
współistnienia człowieka z przyrodą.
Jego odczytanie księgi świata, wolne
od elementów dualizmu i panteizmu,
pozwoliło mu przeżywać ekstatyczną
radość na widok zjawisk natury oraz
głęboko afirmować stworzoną rzeczywistość. Można powiedzieć, że Franciszek odzyskał dla chrześcijańskiej
duchowości owe wspaniałe stronice biblijnej księgi Genesis, przedstawiające
opisy stworzenia. To twierdzenie nie
umniejsza wpływu innych czynników
na kształtowanie się ówczesnej kultury. Przywrócenie Kościołowi szacunku
dla rzeczywistości ziemskich zostanie
jednak zawsze charakterystyczną zasługą franciszkanizmu.
Prezentowana postawa kosmicznego braterstwa jest dziełem człowieka, od którego bierze początek Zakon
Braci Mniejszych. Braterstwo stało się
dla rzesz franciszkanów i franciszkanek normą. Biedaczyna z Asyżu w swych
pismach najczęściej przedstawiał się
jako „ja, maluczki brat Franciszek”.
Działo się to wówczas, gdy braterstwo
pierwotnego Kościoła zastąpiono kultem władzy, a słowo „brat” brzmiało
w tekstach liturgicznych jak archaizm.
W opactwach bracia byli sługami mnichów, dźwigającymi ciężar wykonywania powierzonych im prac fizycznych.
Franciszkowe braterstwo jest więc też
nowym sposobem patrzenia na drugiego człowieka, rodzącą solidarność
identyfikacją z ubogimi. Brat Franciszek, członek wielkiej rodziny Bożej, jest
pełen troski o wszystkich braci i siostry,
uznaje ich wartość i godność, zaprasza
do wspólnego uwielbienia Boga i głosi
konieczność pokoju i pojednania człowieka z Bogiem, z drugim człowiekiem
oraz z przyrodą.
*
Świat się zmienia, zmieniamy się również my. Wraz z nami zmienia się zaś
nasza wrażliwość na środowisko naturalne. Dla wielu współczesnych takim
środowiskiem jest cywilizacja miejska,
w której kontakt z przyrodą ogranicza
się do spaceru po uporządkowanym
skwerku, rozpieszczania przekarmionego kota czy narzekania na miejskie
gołębie. Inni mają jednak świadomość
jakiejś fundamentalnej ambiwalencji
w stosunku człowieka do przyrody. To
dlatego angażują się oni w ruch ekologiczny. Myślę, że przedstawione tu refleksje mogą zmotywować do tego wielu
chrześcijan, a przywołanie nieznanych
szerzej kart katolickiej tradycji ekologicznej może im pomóc w podejmowaniu dobrych wyborów konsumenckich,
duchowych i życiowych.
O. Stanisław Jaromi
OFMConv
jest filozofem
i wykładowcą
akademickim. Od
lat zaangażowany
w chrześcijańską
edukację ekologiczną
i publicystykę
prezentującą
chrześcijański wymiar
ekologii. Wieloletni
delegat franciszkanów
ds. sprawiedliwości,
pokoju i ochrony
stworzenia, szef
Ruchu Ekologicznego
św. Franciszka
z Asyżu (REFA) oraz
redaktor portalu
swietostworzenia.pl.
Maria Dek
behance.com/
mariadek
10
11
zielone pojęcie
Wynaturzony przez kulturę
Nigdy nie byliśmy w pełni wyzwoleni z natury i nigdy się tacy
nie staniemy choćby dlatego, że nasze ciało powiązane jest
z ogromną ilością „obcych” – bakterii, grzybów, etc. Sztywne
kategorie, takie jak „kultura”, „natura” nie pomagają nam
więc w opisie i zrozumieniu rzeczywistości.
Justyna Schollenberger
Rafał Kucharczuk
T
imothy Treadwell, bohater filmu
Wernera Herzoga Grizzly Man, jest
wymarzonym obiektem kpin dla przeciwników „nawiedzonych ekologów”.
Treadwell był działaczem fundacji ekologicznej „Grizzly People”, propagował ideę
ochrony niedźwiedzi. Żeby zagwarantować im bezpieczeństwo podczas sezonu łowieckiego, co roku rozbijał obóz
na Alasce i samotnie spędzał wśród nich
cztery miesiące. Tworzył filmy dokumentalne o grizzly. Opowiadał o swej
przyjaźni i więzi z potężnymi drapieżnikami, nazywał się ich „władcą”. Jednocześnie mówił o swoim głębokim
rozczarowaniu światem ludzi. Treadwell
zginął zagryziony i pożarty przez jednego ze swoich podopiecznych.
Cała historia wygląda na wymyśloną. Mamy tu ograny motyw ucieczki od
„zbrukanej” cywilizacji na łono „czystej”
natury. Naiwnie kochane zwierzę okazuje się ostatecznie groźną bestią. Na
czym polegał główny błąd popełniony
przez Treadwella? Paradoksalnie wydaje się, że na bezkrytycznym przyjęciu
perspektywy antropocentrycznej. Pozwolił, by jego własna fantazja o szlachetnych zwierzętach i wspaniałej
naturze przesłoniła rzeczywiste istoty,
z własnymi obyczajami i osobnym spojrzeniem na świat. Ten człowiek, wbrew
deklaracjom, wcale nie traktował niedźwiedzi poważnie. Raczej zagadywał ich
inność. Jego historia pokazuje, jak skomplikowane bywają dylematy ekologiczne.
Ekologia, w swej najbardziej popularnej formule, zwraca uwagę na szkodliwy
wpływ człowieka na środowisko. Działalność ludzka, związana przede wszystkim
z postępem technologicznym postrzegana jest jako zagrażająca naturze. W wielu
teoriach ekologicznych szczególnie silnie
pobrzmiewa wątek etyczny: „wyrzut sumienia” i chęć zadośćuczynienia krzywdom, jakie wyrządzamy naturze. Warto
jednak zapytać, na jakich teoretycznych przesłankach takie stanowisko się
opiera? Jakie paradoksy wynikają z radykalnego przeciwstawienia sobie dwóch
porządków: kulturowego i naturalnego?
Z jakiej pozycji oceniamy wpływ ludzkich
technologii na naturę? Kim jest „człowiek”, który niszczy środowisko naturalne oraz czym jest „natura”, którą należy
ochraniać?
Ekologia wskazuje na konieczność
przemyślenia antropocentryzmu jako
perspektywy porządkującej nasze rozumienie i warunkującej możliwości →
→
12
13
zielone pojęcie
działania w świecie. Czerpane przez człowieka korzyści przestają być usprawiedliwieniem dowolnego dysponowania
innymi stworzeniami. Żeby jednak móc
bronić takiego stanowiska konieczne
jest przemyślenie tradycji humanistycznej opartej na paradygmacie antropocentrycznym – na założeniu, że tylko ludzki
punkt widzenia i ludzkie spojrzenie na
świat wprowadzają miarę i ład w chaos
rzeczywistości.
Sens nie-antropocentrycznego podejścia chciałabym przedstawić, odnosząc się przede wszystkim do pytania
o status naszych relacji ze zwierzętami. Ogniskują się tu bowiem kluczowe
problemy i pytania związane z próbą przekroczenia antropocentryzmu.
Przedstawię perspektywę teorii posthumanistycznych oraz animal studies
– studiów nad zwierzętami.
W tradycji humanistycznej człowiek
nie jest częścią natury, nie jest na przykład jednym spośród wielu równorzędnych gatunków zwierząt. Jego działania
pochodzą z innego, „sztucznego”, to znaczy samodzielnie wytworzonego porządku, jakim jest kultura. Klasyczna
nowożytna narracja mówi o radykalnej
wyższości człowieka nad całym światem
natury. Wyższość ta oparta jest na – zakorzenionej w racjonalności – możliwości
zrozumienia, wykorzystania i przewyższenia procesów natury; umiejętności
wykraczania poza porządek zastany: od
natury ku kulturze. Antropocentryczne
stanowisko humanistyczne zakłada, że
różnica człowiek-zwierzę ma charakter
metafizyczny a nie empiryczny. Działania
ludzkie są niesprowadzalne do zwierzęcych zachowań.
Teorie nie-antropocentryczne stoją
na stanowisku, że kurczowe trzymanie
się tezy o własnej przewadze i niepowtarzalności jest przejawem postawy
szowinistycznej. Oznacza również brak
krytycyzmu, to znaczy niezgodę na wysiłek ponownego namysłu nad dominującą
humanistyczną tradycją, w której centrum tkwi podział na „człowieka” i „zwierzę”. Teoria posthumanistyczna ma zająć
się właśnie krytycznym spojrzeniem na
tradycję humanistyczną i jej główne kategorie. Zauważa się tu przede wszystkim nieprzejrzystość wydawałoby się
zrozumiałych samych przez się głównych kategorii i podziałów odziedziczonych po tradycji humanistycznej, takich
jak: człowiek – zwierzę, natura – kultura,
ale też podmiotowość, racjonalność. Pytanie, które zadają sobie myśliciele jest
w gruncie rzeczy proste: co się stanie, jeśli
potraktujemy te kategorie i pojęcia jako
elementy należące do schematów narracji
tożsamościowej człowieka Zachodu? Czy
możemy zrozumieć samych siebie i opowiedzieć coś o nas i świecie, w którym żyjemy, używając innego słownika?
Działanie tradycji humanistycznej
doskonale widać, jak argumentuje wielu badaczy, w momencie gdy przyjrzymy
się sposobom funkcjonowania kategorii
zwierzęcia oraz historii naszego stosunku do zwierząt. Dlatego właśnie zwierzęta jako temat osierocony przez myśl
filozoficzną stają się tak ważne dla współczesnej humanistyki. Termin „kwestia
zwierzęca” (question of the animal) pojawia się jako określenie problemu obrazu zwierzęcia w myśli humanistycznej
– przede wszystkim w dyskursie filozoficznym – i wykorzystywany jest dziś
zwłaszcza w ramach animal studies. Nie
chodzi tu o szukanie kolejnych tematów
badań na siłę ani o kolejny „postmodernistyczny wymysł”, czy akademicką
modę. Idzie raczej o przywrócenie ważności pytań wielkiego sceptyka Michela
de Montaigne, który w XVI wieku tak pisał o człowieku: „(…) wyróżnia sam siebie
i oddziela od ciżby stworzeń, odmierza
działy zwierzętom, swoim współbraciom
i kompanom i rozdziela im takie porcje
sił i cnót, jak jemu się podoba. (...) przez
jakie porównanie ich z nami wnosi on
o głupocie, którą im przypisuje? Kiedy
igram z moją kotką, któż wie, czy ona
bardziej nie bawi się ze mną niż ja z nią?”
Trudno o bardziej podręcznikowego reprezentanta myśli humanistycznej niż
Montaigne. Jest on jednak myślicielem
krytycznym: stara się zbadać złożone,
przede wszystkim kulturowe, uwarunkowania naszego pojmowania świata.
Zwierzę sprowadza dyskurs filozoficzny
na ziemię, każe nam przyjrzeć się takim
realnym przykładom, które często jasno
wskazują na możliwość tego, co teoretycznie uznalibyśmy za wykluczone.
Posthumanizm w swoim najbardziej filozoficznym wymiarze (odziedziczonym
przede wszystkim po pracach późnego
Derridy) zajmuje się zwierzęciem jako
radykalnym Innym – kimś, z kim mogę
się spotkać, o kim mogę jakoś myśleć,
z kim mogę współdziałać, którego jednak nigdy nie opiszę w sposób wyczerpujący. Inny nie daje się nam pojąć – nie
określi go żadne pojęcie. Zwierzę nie jest
„czymś”, nie jest przedmiotem – nie jest
też jednak człowiekiem. Antropomorfizacja zwierzęcia, choćby wynikała z chęci
podniesienia jego statusu, okazuje się innym obliczem antropocentryzmu, a ostatecznie wynika z mierzenia świata ludzką
miarą. Jedynie skala się zmienia, miara
pozostaje ta sama. Problematyczność
kwestii zwierzęcej wynika z radykalnej
nie-ludzkiej, nie dającej się oswoić inności, wobec której jesteśmy bezradni.
Rosi Braidotti, jedna z czołowych myślicielek posthumanistycznych, pisze
wprost, że śmierć Człowieka (pojętego jako pewna aksjologiczna kategoria),
jest wyjątkowo wyzwalająca. Historia idei
poucza nas bowiem, jak pisze, że „Człowiekiem” był przez długie wieki biały heteroseksualny mężczyzna, członek
kultury zachodniej oraz odpowiedniej
klasy społecznej. Tylko on był reprezentantem pełni cech ekskluzywnie ludzkich.
Historia emancypacji opiera się na walce
o uznanie za „Ludzi” także kobiet, dzieci, członków kultur nie-zachodnich, →
14
15
zielone pojęcie
Zwierzęta jako temat osierocony przez myśl
filozoficzną stają się ważne dla współczesnej
humanistyki.
ludzi o innym niż biały kolorze skóry.
Upadek „Człowieka” nie jest więc niczym
strasznym. Nie mówimy bowiem o realnej degradacji konkretnych jednostek, ale
o śmierci pewnej idei, z której zdaniem
Braidotti nic dobrego nie może wynikać.
Definicja człowieka w swej klasycznej, Arystotelesowskiej formie opiera się na podaniu różnicy gatunkowej:
człowiek to „zwierzę polityczne”, albo
„zwierzę posiadające mowę”. Zyskuje on swój wyjątkowy status, swą nadnaturalną pozycję, dzięki konkretnemu
zespołowi zdolności, na przykład dzięki
rozumowi, językowi, rozwiniętej emocjonalności i inteligencji, zdolności do
doświadczania uczuć religijnych. Definiowanie człowieka opiera się więc na
oddzieleniu od tego, co uznane zostaje za nie-ludzkie. Włoski filozof Giorgio Agamben mechanizm wytwarzania
człowieka poprzez wydzielenie go z obszaru tego, co nie-ludzkie nazywa działaniem „maszyny antropologicznej”. Co
ciekawe, nie zajmuje się on wcale zwierzętami jako takimi. Zauważa bowiem, że
równie dobrze nawet dziś każdy człowiek
może zostać uznany za „nie-człowieka”.
Agamben podaje przykłady ludzi w stanie śpiączki, uchodźców, Żydów w obozach śmierci. Tutaj antropocentryzm
polegający na chęci radykalnego oddzielenia się od tego, co zdefiniowane zostaje jako nie-ludzkie, obraca się przeciwko
samemu człowiekowi. Jest politycznym
instrumentem wskazywania na „obcego”,
którego nie musimy traktować tak, jak
„jednego z naszych”.
Ktoś mógłby jednak zauważyć, że ta
kategoria nie służyła wyłącznie autorytarnemu wykluczeniu. Przecież ruchy emancypacyjne dążyły właśnie do
poszerzenia wspólnoty ludzkiej o grupy
dotychczas z niej wykluczone. To właśnie na wejściu do niej polegało realne,
to znaczy odczuwalne w zmianie statusu politycznego i prawnego, wyzwolenie.
Kiedy już poczuliśmy się bezpiecznie we
własnej wspólnocie, chcemy dołączyć do
niej także niektóre istoty nie-ludzkie.
„Człowieczeństwo” zagarnia coraz szersze przestrzenie – zwierzętom przyznaje
się prawną ochronę, a nawet pewnego rodzaju status podmiotowy. Chociaż
zwierzęta wciąż są wyzyskiwane przez
ludzi, wykorzystywane w przemyśle naukowym i hodowlanym, to problem ten
jest powszechnie rozpoznawany i podejmuje się kroki, aby zabezpieczyć jakoś ich
interesy, co wiąże się z ograniczeniem
pola działalności człowieka. W tym kontekście mówi się przecież o podmiotowości i osobowości zwierząt. Podkreśla
się tu, że są one „takie jak my” nie tylko pod względem podobieństw fizjologicznych, psychologicznych, lecz także
pod względem statusu moralnego. Osłabiamy tu restrykcje dotyczące uznania
kogoś za podmiot, ale nadal utrzymujemy mechanizm oddzielenia: to zwierzę
uznamy za podmiot albo osobę, tamtego
już nie. Gdzie postawić granicę i kto ma
o niej decydować? Czy mamy oprzeć się
na ustaleniach naukowców, mówiących
nam o zdolnościach danych gatunków?
Co zgubimy wraz z utraceniem radykalnej (w sensie: podstawowej) różnicy pomiędzy człowiekiem-podmiotem
a zwierzęciem?
Donna Haraway pisze, że taka radykalna różnica nigdy tak naprawdę nie istniała. Nigdy nie byliśmy w pełni wyzwoleni
z natury i nigdy się tacy nie staniemy
choćby dlatego, że nasze ciało powiązane
jest z ogromną ilością „obcych” – bakterii, grzybów, etc. Jej posthumanizm wiąże
się z apologią cielesności i materializmu,
a także z brakiem prostych podziałów na
naturę i kulturę, na człowieka i zwierzę.
Haraway próbuje tworzyć swoją teorię
„na żywo” z wnętrza realnych międzygatunkowych spotkań. Stawia tezę, że
sztywne kategorie, takie jak „kultura”,
„natura” nie pomagają nam w opisie i zrozumieniu rzeczywistości. Ta jest polem
spotkań z innymi. Niechęć do stawiania
wyraźnych granic między człowiekiem
a resztą stworzeń, do posługiwania się
jasnymi tradycyjnymi kategoriami wynika tu z tej specyficznej diagnozy charakteru naszego sposobu bycia w świecie.
Badaczka jako główną kategorię swojej
wersji posthumanizmu proponuje termin companion species – gatunki towarzyszące. Zaliczają się do nich wszystkie
istoty zamieszkujące świat i nawzajem
sobie w nim towarzyszące: ludzie, zwierzęta nie-ludzkie, rośliny. Nie istnieje nic
takiego jak raz na zawsze ustalona podmiotowość – jest ona definiowana każdorazowo w danym splocie wydarzeń.
Postawa nie-antropocentryczna ma realizować się przede wszystkim w realnym
działaniu, a nie wyłącznie teoretycznym
namyśle. Brzmieć to może jak kolejna holistyczna utopia o świecie harmonii i powszechnego pojednania. Tak jednak nie
jest. Fakt, że uznajemy, że nasza pozycja
jest zmienna i zależna od tego, z kim lub
czym wchodzimy w relację, nie oznacza
zniesienia politycznych interesów, relacji hierarchii lub dominacji. Perspektywa
nie-antropocentryczna zmusza jednak do
brania pod uwagę wielości różnych perspektyw bez uprzedniego uprzywilejowania tej ludzkiej. Teza o relacyjnym sposobie
bycia, która pojawia się także na przykład
u francuskiego socjologa Bruno Latoura
w jego teorii aktora-sieci (actor-network
theory) czy u brytyjskiego antropologa
Tima Ingolda, ma jasno przypominać o politycznym wymiarze teoretycznego rozważania i teoretycznych podziałów, a więc
o tym, że są one zawsze związane ze „stopniową kompozycją wspólnego świata”, jak
wyjaśnia Latour.
Nie chodzi tu wcale o bezkompromisową ochronę natury. Jak pisze Latour, nie
możemy traktować natury jako osobnego
królestwa, które znajduje się gdzieś tam,
„poza nami” i które należy za wszelką cenę
odseparować od złych (w ocenie działaczy
ekologicznych, jak złośliwie zauważa badacz) działań ludzkich. Natura rozumiana jako rezerwuar tego, co poza-ludzkie,
co możemy z pozycji zewnętrznej niszczyć lub chronić, po prostu nie istnieje.
Możemy mówić wyłącznie o przestrzeni
możliwych działań, biorąc pod uwagę fakt
istnienia złożonej sieci relacji pomiędzy
tym, co tradycyjnie określilibyśmy jako
społeczne a naturalnym.
Nasza perspektywa poznawcza
jest nieuchronnie antropocentryczna: nie pozbędziemy się naszej unikalnej zmysłowości ani umysłowości. Nie
przekroczymy jej na rzecz dostępu do
świadomości zwierzęcia innego gatunku. Nikt nie będzie też twierdził, że teoria
dotycząca miejsca zwierząt w humanistyce zainteresuje jakiekolwiek zwierzę
nie-ludzkie. Wciąż pozostajemy ramach
w humanistycznych prób samozrozumienia. Tyle że – argumentują posthumaniści – nie możemy ignorować ważności
pytania o innych, nie-ludzi, z którymi współtworzymy świat. Człowiek jest
tu przywracany światu: realizuje swoje
działania, konstytuuje swoją podmiotowość dzięki spotkaniom z innymi, także
z nie-ludźmi. Nie-antropocentryzm nie
sprowadza się do zaprzeczenia wartości
człowieka. Nie chodzi tu o pozbywanie
się własnej ludzkiej tożsamości, ale o dopuszczenie do głosu innych, którzy do tej
pory byli ignorowani.
Korzystałam z następujących książek:
Giorgio Agamben, The Open. Man and Animal,
Stanford, California 2004.
Rosi Braidotti, The Posthuman, Cambridge –
Malden 2013.
Donna J. Haraway, When Species Meet,
Minneapolis – London 2008.
Tim Ingold, Being Alive. Essays on Movement,
Knowledge and Description, New York 2011.
Bruno Latour, Polityka natury, Warszawa 2009.
Michel de Montaigne, Próby, ks. II, Warszawa 1957.
Justyna Schollenberger Rafał Kucharczuk
jest doktorantką
zuwiu.toxic.pl
w Zakładzie Antropologii
Słowa w Instytucie
Kultury Polskiej UW.
Studiuje filozofię w IF UW.
16
17
zielone pojęcie
O Madagaskarze napisze
ktoś inny
To może być bardzo wzbogacające wewnętrznie, jeśli uznam,
że nie będę kupował produktów firm, o których wiem,
że korzystają z nielegalnie wyciętego, potencjalnie krwawego drewna.
Ale do rozmontowania struktur wyzysku nie wystarczą moralne
decyzje jednostek.
Z Arturem Domosławskim rozmawia Misza Tomaszewski
Zofia Różycka
„Wiesz już wystarczająco dużo. Ja też. To
nie wiedzy nam brakuje. Brak nam odwagi, by zrozumieć to, co wiemy, i wyciągnąć
z tego wnioski”. Ale co właściwie wiemy?
czy złoto – zanim staną się przedmiotami codziennego użytku w dostatnim
świecie.
Wiemy, że wieloma produktami, z których korzystamy na co dzień, żyjąc
w części świata nazywanej umownie „Zachodem” albo „Północą”, możemy cieszyć się tylko dzięki temu, że
w krajach, które są źródłami surowców
niezbędnych do wytworzenia tych produktów, popełniono ogromne nadużycia, a czasami zbrodnie.
W książce „Śmierć w Amazonii” próbuję rozpisać tę wiedzę na etapy. Zaczynam od zabójstwa lub innego rodzaju
przestępstwa popełnionego przez wielki biznes w krajach Południa, a następnie przyglądam się drodze, którą
pokonują okupione ludzką krwią surowce, półprodukty i gotowe produkty – to może być drewno, ropa naftowa
Opowiada pan o losie znanych z imienia
i nazwiska ludzi, którzy stracili lub, co
niewykluczone, stracą życie, byśmy mogli
wejść w posiadanie naszych mebli i pralek. Co z tą wiedzą zrobić?
Od lat istnieje na Zachodzie bardzo
wiele ruchów, w które można się zaangażować. Ruchy te mają rozmaite
profile – jedne skupiają się na prawach człowieka, inne na prawach konsumentów, jeszcze inne na fair trade…
Jednych bardziej interesuje ochrona
rdzennej ludności, której prawa są
gwałcone ze względu na rabunkową
eksploatację zasobów naturalnych,
a innych – ochrona dzikiej przyrody. Zauważyłem zresztą, że pomiędzy ekologami z Południa i z Północy
występują pewne napięcia. Pierwsi
mają do drugich pretensje o to, że ci
zwracają uwagę na ginące zwierzęta,
a nie dostrzegają nieraz, że zaraz obok
odstrzeliwani są ludzie…
I chyba trudno się z tym nie zgodzić.
Ekologia bywa przecież rozrywką społeczeństw, których członkowie zaspokoili swoje podstawowe potrzeby i teraz
zastanawiają się nad tym, czy w swoim
wolnym czasie zaangażować się w obronę jakiegoś ginącego gatunku, czy też
w kampanię na rzecz wykorzystywania
odnawialnych źródeł energii…
Zgoda, ale nie chciałbym być niesprawiedliwy w stosunku do ekologów,
którzy prowadzą przecież pożyteczną działalność. Oni kształtują naszą
świadomość. Często to właśnie dzięki nim dowiadujemy się o nadużyciach
popełnianych w odległych częściach →
18
19
zielone pojęcie
świata, a to dużo. Martwi mnie coś innego. Ekologowie nie dysponują żadnymi instrumentami, przy pomocy
których mogliby wpływać na bieg wydarzeń, które nagłaśniają. Mogą oczywiście kontestować jakąś sieć sklepów,
przyczyniając się do zwiększenia wrażliwości konsumentów, a może nawet do
zmiany polityki tej czy innej firmy, ale
tu potrzebne są rozwiązania o charakterze globalnym. Tylko instytucje państwowe i międzynarodowe dysponują
siłą pozwalającą ukrócić proceder, który opisuję w swojej książce.
Dlaczego więc tego nie robią?
Weźmy przykład Brazylii. Nielegalna
wycinka puszczy amazońskiej służy
przemysłowi drzewnemu, hodowcom,
którzy na miejscu dżungli tworzą pastwiska dla bydła, oraz hutom, które
przetwarzają gorsze gatunki roślin na
węgiel służący do produkcji surówki.
Jeszcze dekadę temu znikało rocznie
dwadzieścia kilka tysięcy kilometrów
kwadratowych puszczy. Dziś jest to już
„tylko” sześć do siedmiu tysięcy kilometrów kwadratowych. Władza federalna doprowadziła więc do znacznego
ograniczenia tego procederu. Żeby całkowicie go zatrzymać, musiałaby chyba wysłać do Amazonii wojsko. Zresztą
nawet to mogłoby nie wystarczyć, bo
Amazonia jest ogromna. Gdyby wojsko
zaczęło okupować jakiś jej rejon, drwale natychmiast przenieśliby się w inny.
I tylko na tym polega problem?
No, nie do końca. Pouczający jest przypadek Ekwadoru. Rafael Correa, który został wyniesiony do władzy dzięki
poparciu ruchów autochtonicznych,
wszedł z nimi później w bardzo ostry
konflikt o eksploatację surowców
i ochronę środowiska naturalnego.
Krótko mówiąc, chodziło o tworzenie
bazy przemysłowej i o pieniądze na prowadzenie polityki społecznej. Correa zaproponował nawet przywódcom państw
na Północy, by zrzucili się na fundusz,
który pozwoliłby Ekwadorowi zbilansować budżet bez sięgania po znajdujące
się w Amazonii złoża ropy naftowej.
Moim zdaniem był to bardzo dobry pomysł, ale Północ nie była zainteresowana ochroną lasów deszczowych.
Co do Brazylii, w ciągu ostatnich dwunastu lat rząd federalny zainicjował
liczne programy, które umożliwiły
awans społeczny kilkudziesięciu milionów ludzi należących do klas niższych. Nie byłoby to możliwe bez
poparcia (a przynajmniej neutralności) bancada ruralista, to znaczy
frakcji reprezentującej interesy niszczycieli puszczy amazońskiej. Niestety, jest to rodzaj politycznego targu.
Jego ofiarą padają ludzie, o których pisałem w książce. Niektórych spośród
nich prawdopodobnie dałoby się uratować, ale są oni pozostawieni sami
sobie ze względu na wielką politykę.
W gruncie rzeczy ofiarami są również
drwale i górnicy, którzy pozyskują krwawe surowce. Przecież w ten sposób
z trudem zarabiają oni pieniądze na utrzymanie swoich rodzin.
Tak, to jest klasyczna wojna biedaków.
Ubodzy drwale wchodzą w konflikt
o ziemię i surowce z autochtonami. Ta
historia powtarza się od czasów konkwisty. Jeśli oglądał pan „Misję” Rolanda Joffe’a, to zapewne pamięta pan, że
ludzi chcących zniszczyć zbudowaną
przez jezuitów redukcję Guarani prowadzili autochtoniczni przewodnicy.
To też byli ubodzy, którym coś zaoferowano. Nie musimy jednak sięgać po
przykłady z filmów opowiadających
o dawnych czasach, skoro mamy wołającą o pomstę rzeczywistość dzisiejszą. Weźmy wojnę domową, która od
pół wieku toczy się w Kolumbii. Gdyby
na front tej wojny posyłano dzieci ludzi należących do klas średniej i wyższej, to dawno by się ona skończyła.
Ale do armii przez dekady szli biedacy, w partyzantce FARC służą biedacy,
do oddziałów paramilitares, to znaczy prywatnych armii latyfundystów
i handlarzy narkotyków, też rekrutowani są biedacy. I wszyscy ci biedacy
strzelają do siebie w imię nieswoich
interesów. Tak to mniej więcej wygląda.
Konflikt, który rozgrywa się w Amazonii, różni się od kolumbijskiego didaskaliami, ale tło ma bardzo podobne.
Wielu biedaków nie szłoby wycinać
drzew dla bogatych właścicieli tartaków, gdyby mieli szansę dostać kawałek ziemi w ramach reformy rolnej
albo gdyby mogli rozpocząć godne życie w skromnej dzielnicy wielkiego
miasta. Dramat polega na tym, że kaci
są równie ubodzy jak ich ofiary, które nienawidzą swoich prześladowców,
nie dostrzegając często, że stoją za nimi
czyjeś wielkie interesy.
„Nowoczesne społeczeństwo wytwarza
u jednostek moralną ślepotę na masową
skalę” – napisał pan, komentując fragment książki Zygmunta Baumana.
Spostrzeżenia zanotowane przez Baumana i szwedzkiego pisarza Svena Lindqvista, od którego zaczęliśmy naszą
rozmowę, posłużyły mi za klucze interpretacyjne do opowiedzenia mojej historii. Jako reporter, mogłem w zasadzie
poprzestać na opisaniu tego, co się wydarzyło. Nie do mnie należy tłumaczenie czytelnikowi, co ma zrobić z wiedzą,
którą go obciążam. A jednak chciałem
zasugerować, że jeśli ktokolwiek może
wpłynąć na to, co dzieje się w Amazonii,
to jest to władza polityczna.
Ślepota, o której pan wspomniał, wiąże
się chyba z tym, że od momentu pozyskania surowca do chwili zakupienia przez
nas produktu, towar przechodzi przez ręce wielu pośredników. Czy możemy prześledzić tę drogę?
Na jej początku są biedacy, o których
już mówiliśmy. Potem mamy kogoś, kto
produkuje surówkę hutniczą. Ten ktoś
sprzedaje ją następnie dużej firmie, na
przykład amerykańskiej, która wyrabia
z tej surówki stal. Stal kupuje inna firma, produkująca, dajmy na to, części do
pralek. Potem jest już łatwo: montownia, hurtownia i wreszcie sieć sklepów.
Na samym końcu jesteśmy my. Pralka
wyprodukowana z krwawych surowców trafia do pana lub mojej łazienki.
Biorąc pod uwagę fakt, że droga, którą pokonują krwawe surowce, jest tak długa,
a proces produkcji – tak rozproszony, czy
można określić, kto konkretnie jest winny
„śmierci w Amazonii”? Przecież jeśli winni
są wszyscy, to nikt nie jest winny…
Nie przesadzajmy, winę można stopniować. W innym stopniu winny jest właściciel huty produkującej surówkę, w innym
– członek lokalnej elity, a w jeszcze innym – szef firmy wyrabiającej stal.
Właściciel huty siedzi na miejscu i dobrze wie, co trzeba zrobić, żeby zdobyć
drewno potrzebne do produkcji surówki. To przecież nie jest tak, że w Amazonii w ogóle nie wolno wycinać drzew.
Wolno, ale większość i tak wycina się
nielegalnie, przekraczając wyznaczone
limity. Decyduje o tym zwykła pogoń za
zyskiem. Właściciela huty kryje zapewne
polityk zblatowany, a może spokrewniony z przedstawicielami lokalnego biznesu
i wymiaru sprawiedliwości. Najczęściej
to on odpowiada za zastraszanie ludzi, zlecanie zabójstw i niszczenie środowiska naturalnego. Jeśli zaś chodzi
o szefa amerykańskiej firmy, która importuje surówkę hutniczą, to jego udział
w zbrodniczym procederze zazwyczaj
ogranicza się do złożenia podpisu na zamówieniu. Trudno mu cokolwiek udowodnić. Trudno nawet powiedzieć, czy
zdaje on sobie sprawę z tego, do czego
przykłada rękę. Inna rzecz, czy chce sobie z tego zdawać sprawę. A gdyby chciał,
nie jest jasne, czy to by mu się udało. Być
może otrzymuje on od swoich amazońskich kontrahentów sfałszowane papiery, które mają świadczyć o legalności
źródła, z którego pozyskuje półprodukt.
Tak więc jedni są winni bardziej, inni
mniej, co nie zmienia jednak faktu, że
wszyscy uwikłani są w pewną strukturę. Nie czuję się zbyt mocny z teologii
moralnej, ale trafia mi do przekonania wypracowana przez teologów wyzwolenia koncepcja struktur grzechu.
Na potrzeby człowieka niewierzącego
możemy to nazwać „strukturami wyzysku” albo „zbrodnią kontekstu”.
A gdzie w tym wszystkim jesteśmy my?
Nie sądzę, byśmy mogli mówić o winie
konsumentów. Do tego, żeby była wina,
potrzebna jest świadomość. A jeśli gdzieś
na początku procesu produkcji pralki,
którą kupuję, było zabójstwo, o którym
nie mogę wiedzieć…
Nie mogę czy nie chcę?
Zwykle nie przychodzi to mnie czy
panu w ogóle do głowy. Trudno mówić o odpowiedzialności czy winie, gdy
nie ma świadomości popełnionego zła.
Ale czy – idąc za Lindqvistem – możemy z czystym sumieniem powiedzieć,
że nie bierzemy udziału w podziale łupów? Bierzemy.
W jednej ze swoich książek Lindqvist
przypomina historię robotników zatrudnionych w szwedzkiej fabryce eternitu
w Lommie. Zanim zamknięto tę fabrykę pod koniec lat siedemdziesiątych,
pięćdziesięciu jej pracowników zdążyło
umrzeć na skutek chorób zawodowych,
a kolejnych stu pięćdziesięciu zostało kalekami. W tym samym czasie inni ludzie
bogacili się, obracając pieniędzmi zarobionymi na produkcji azbestu. „Dzieci robotników dostały w spadku włókna
azbestu, a inne dzieci – pakiety akcji. Czy
te ostatnie nie powinny się poczuwać do
odpowiedzialności za krzywdę, z której
niegdyś czerpano zyski?”
To bardzo trudne pytanie. Są krzywdy, których nie ma jak naprawić. Rozmawiałem o tym kiedyś z jednym →
20
21
zielone pojęcie
Czy możemy z czystym sumieniem powiedzieć,
że nie bierzemy udziału w podziale łupów?
Bierzemy.
z moich amerykańskich profesorów.
„Czy to, że trzysta lat temu ziemia,
na której stoi dziś uniwersytet Stanforda, należała do jakichś ludów autochtonicznych, zobowiązuje nas do
zwrócenia jej dawnym właścicielom? To
znaczy komu?” – pytał. Problem polega
na tym, że słowa, które profesor wypowiedział w najlepszej intencji, powtarzane są często przez ludzi wielkiego
pieniądza – jako wymówka, uzasadnienie dla własnej bierności lub nawet
wyraz nieprzyjmowania do wiadomości tego, że w ogóle doszło do jakiejś
niesprawiedliwości.
Wracając do dzieci robotników z Lommy, powiedziałbym, że owszem, ci, którzy odziedziczyli pakiety akcji, są coś
winni tym, którzy odziedziczyli choroby płuc. Ale od stwierdzenia o charakterze etycznym do odpowiedzi na pytanie
o kroki polityczne czy ekonomiczne,
na które to stwierdzenie miałoby się
przełożyć, jest bardzo daleka droga. Nie
istnieje matematyczna formuła, która
pozwoliłaby wyliczyć, komu i ile należy się za krzywdy doznane w mniej lub
bardziej odległej przeszłości.
wiem, że korzystają z nielegalnie
wyciętego, potencjalnie krwawego
drewna. Istnieją zapewne organizacje pozarządowe, które monitorują ten
rynek, ale trudno oczekiwać od przeciętnego człowieka, że będzie przeprowadzał dochodzenie w związku
z każdym produktem, który zamierza kupić. To po prostu bardzo trudne,
niemal niemożliwe. Choć oczywiście
jeśli ktoś chce pracować nad zwiększeniem świadomości swojej i swoich znajomych, to powinniśmy tylko
się z tego cieszyć. Rzecz w tym, że do
rozmontowania struktur wyzysku nie
wystarczą moralne decyzje i konsumenckie zachowania jednostek. Rzeczywistą mocą sprawczą dysponują
już nawet nie państwa, lecz – jako że
żyjemy w zglobalizowanym świecie –
instytucje międzynarodowe. Niestety, wiemy z doświadczenia, że takie
agendy nie są zorientowane na ściganie przestępstw, o których rozmawiamy. Przed nami długa droga i, jeśli
mam być szczery, niespecjalnie wierzę
w happy end.
Cóż nam zatem pozostaje?
A co możemy zrobić w sprawie krzywd,
których doznaje się dzisiaj? Przecież o takich właśnie opowiada pańska książka…
To może być bardzo wzbogacające wewnętrznie, jeśli uznam, że nie będę
kupował produktów firm, o których
Wie pan, to nie jest tak, że jeśli nie da
się zmienić wszystkiego, to znaczy, że
nie warto zmieniać niczego, bo – jak
sądzą czasem radykalni rewolucjoniści – w ten sposób umacnia się status
quo. Warto angażować się w drobne
inicjatywy. Zacząć, bo ja wiem, od bojkotu konsumenckiego firmy, która zarabia na handlu krwawymi surowcami.
Sam pan przecież powiedział, że człowiek
nie jest w stanie tropić pochodzenia każdego produktu, który kupuje. Żyjąc na
Północy, nie da się chyba nie uczestniczyć
w podziale łupów. I żaden konsumencki
bojkot tego nie zmieni.
Ma pan rację, nie ma takiej możliwości. Spodnie, które mam w tej chwili na
sobie, mogli wyprodukować niewolnicy pracujący w Bangladeszu za przysłowiową miskę ryżu. A części do telefonu
komórkowego, który przed chwilą zadzwonił? Znaczna część podzespołów
konstruowana jest przy użyciu metali
czy minerałów wydobywanych w nielegalnych kongijskich kopalniach. Tam
pracują dzieci, które giną pod zwałami ziemi albo w starciach pomiędzy
lokalnymi ugrupowaniami, walczącymi między sobą o dostęp do surowców.
Czy próba ograniczenia swojego uczestnictwa w tym wszystkim nie jest rodzajem etyki czystych rąk? Byleby tylko się
za bardzo nie ubrudzić… Oczywiście,
z pewnym wysiłkiem mogę zrezygnować
z telefonu komórkowego, ale przecież
w ten sposób nie zmienię losu dzieci, które pracują w kopalniach w Kongo.
Coś w tym jest. Bojkotowanie krwawych
produktów sprowadza się ostatecznie
do tego, że to ja jestem bardziej etyczny
i lepiej czuję się ze sobą samym. Zresztą nawet jeśli zorganizowałbym bojkot
na wielką skalę i doprowadził do zmiany polityki jakiejś firmy albo nawet do
jej upadku, to na jej miejsce natychmiast
wejdzie inna. Jest taka znana myśl niemieckiego socjologa Ulricha Becka: nie
szukajmy indywidualnych odpowiedzi
na społeczne wyzwania o skali globalnej. Architekci naszej rzeczywistości
gospodarczej wmawiali nam przez trzy
dekady, mniej więcej od czasów Thatcher i Reagana, że na rozmaite bolączki
społeczne trzeba znajdować odpowiedzi
o charakterze indywidualnym. To znaczy: jeśli będziesz dobrze się prowadził,
ciężko pracował, to odniesiesz sukces.
Historia kapitalizmu pokazuje, że tak
nie jest. Że można się dobrze prowadzić,
ciężko pracować i pozostać ubogim.
Czuję, że kręcimy się w kółko…
A ja mimo wszystko uważam, że lokalne działania, nawet na małą skalę,
mają sens. Że zaczynając od zmiany pewnych aspektów rzeczywistości, kształtujemy świadomość ludzi,
w tym również polityków, którzy odpowiadają za projektowanie rozwiązań
na skalę globalną. Weźmy mieszkańców Żurawlowa, którzy doprowadzili do tego, że Chevron wycofał się
z planów wydobycia gazu łupkowego
na Lubelszczyźnie. Dzięki lokalnym
protestom, a nie interwencji władzy
centralnej, udało się zniechęcić wielki koncern naftowy do prowadzenia
działalności w tym miejscu.
Tak się składa, że ostatni z trzech reportaży zamieszczonych w książce „Śmierć
w Amazonii” opowiada o batalii toczonej
z Chevronem przez społeczność lokalną. W 2011 roku ekwadorski sąd nakazał koncernowi zapłacenie osiemnastu
miliardów dolarów odszkodowania za
wieloletnie niszczenie środowiska naturalnego. To światowy rekord. Sprawa
nie jest jeszcze zakończona, następnym
krokiem jest arbitraż w Hadze. Potem
pozostaje pytanie o możliwość wyegzekwowania przez mieszkańców Lago
Agrio odszkodowania. Niemniej jednak stało się. Mała społeczność wygrała z wielkim koncernem. Nie zmienia to
raczej reguł gry – to byłby zbyt optymistyczny wniosek – ale pokazuje przynajmniej, że od czasu do czasu to jest
możliwe. A jeśli jest możliwe od czasu
do czasu, to może będzie możliwe również w innych miejscach. A jeśli będzie
możliwe w innych miejscach, to może
spowoduje to, że kiedyś reguły gry
przynajmniej trochę się zmienią.
Nawet wówczas będą nas jednak nurtować pytania o charakterze ekologicznym. Przecież nawet jeśli firma
eksploatująca jakieś złoża zachowuje
się bardzo uczciwie, to zagrożenie dla
środowiska nie znika. Te pytania jednak mniej dramatyczny charakter. Tu
nie chodzi już o ludzkie życie.
Dlaczego akurat Amazonia? Takich
miejsc jest na świecie bardzo wiele…
Gdybym znał Afrykę, napisałbym pewnie o lasach Madagaskaru, w których
też nielegalnie wycina się drewno. Zapewne tam również giną ludzie. Tak
się jednak złożyło, że od lat zajmuję się
Ameryką Łacińską. Mam nadzieję, że
o Madagaskarze napisze ktoś inny.
Artur Domosławski
Zofia Różycka
jest reporterem związanym facebook.com/
z tygodnikiem „Polityka”.
zofiarozycka
Specjalizuje się w tematyce
latynoamerykańskiej.
Autor cenionych książek,
m.in. „Chrystus bez
karabinu” (Prószyński
i S-ka 1999), „Gorączka
latynoamerykańska” (Świat
Książki 2004), „Kapuściński
non-fiction” (Świat Książki
2010) i, ostatnio, „Śmierć
w Amazonii” (Wielka Litera
2013). Uhonorowany tytułem
Dziennikarza Roku 2010.
22
23
zielone pojęcie
Ekożywoty
Ekologiczność jest procesem obserwowania życia i próbą
funkcjonowania w nim w sposób racjonalny, etyczny, sensowny i nie
produkujący nadmiaru śmieci. A to wymaga czasu, by cerować kiecki,
malować płoty i kręcić humusy.
Paweł Cywiński i Marysia Złonkiewicz
Dominik Cudny
1.
Tomek Sikora, jeden z prekursorów
warszawskiego ruchu kooperatyw spożywczych, postanowił jakiś czas temu
przestać latać samolotami. – Leciałem
dwa razy w życiu i to wystarczy – oznajmił zdecydowanym głosem. – I mam
nadzieję, że wytrwam w tym postanowieniu, bo latanie kusi, nawet bardzo. –
Po czym dodał ze śmiechem – Mój brat
mieszka w Stanach Zjednoczonych i zawsze marzyłem, żeby zobaczyć, jak mu
się żyje. To będzie wielka próba.
Podróż Tomka z Warszawy do Nowego Jorku i z powrotem obarczyłaby go
odpowiedzialnością za emisję dwutlenku węgla porównywalną ze skutkami
dwuletniego prowadzenia samochodu
po tysiąc kilometrów miesięcznie. Czy to
dużo? Międzyrządowy Zespół ds. Zmian
Klimatu powołany przez Światową Organizację Meteorologiczną i Program
Środowiskowy Organizacji Narodów
Zjednoczonych uznał, że aby do 2050
roku średnia temperatura na świecie
nie zwiększyła się o więcej niż 2 stopnie
Celsjusza w stosunku do czasów przedindustrialnych, czyli do 1750 roku, to
działalność jednego mieszkańca naszej
planety nie powinna wytwarzać więcej
niż 2300 kilogramów dwutlenku węgla
rocznie. Odwiedziny brata Tomka przekroczyły by ten limit dwukrotnie. Oto
jak ekologiczność łączy się z etyką.
alternatywne rozwiązania i skutecznie
przekonywać innych ludzi do swoich
racji etycznych? A może kapitalistyczna
rzeczywistość wchłonie, skomercjalizuje i skaże na anonimowość również i ten
rodzaj buntu?
2.
3.
Co w takim razie znaczy żyć w sposób ekologiczny? To niewinne pytanie
usłyszało od nas pięć osób, które na co
dzień starają się żyć właśnie w taki sposób. Pięcioro lokalnych liderek i liderów.
Ich odpowiedzi nie są jednak niewinne,
łamią obowiązujące schematy myślenia, są przekorne, wskazują na zależności etyczne, które umykają na co dzień
większości z nas.
Ekologiczność, coś co kojarzy się
większości ludzi z naturą, skrywa w sobie dużo większy projekt ideologiczny,
niż tylko sam zwrot ku naturze. Projekt, który ma silny charakter antysystemowy, a zarazem potężny pierwiastek
prospołeczny. Naturalność staje się
w nim jedynie wyrazem szerszego buntu mieszkańców miast wobec otaczającej nas kapitalistycznej rzeczywistości
i dominujących w niej stylów życia. Buntu, który – co tu dużo mówić – tli się
coraz mocniej i mocniej. Jednakże, czy
mieszkańcom miast uda się zbudować
silne wspólnoty zdolne zaproponować
W pracowni Klary Kopcińskiej, animatorki życia społecznego skupionego wokół Wisły, wiszą setki pięknych
strojów, a poręcze krzeseł są wykonane z pasków do spodni. Wiele przedmiotów wygląda niczym instalacje
artystyczne. Większość z nich Klara
wykonała własnoręcznie lub wyszukała w śmietnikach.
– Zawsze kupowałam rzeczy używane – stwierdza mimochodem, gdy widzi, z jakim zdziwieniem zerkamy na
jej secondhand znajdujący się w dwóch
pokojach pięknej willi na warszawskich
Filtrach – uważam, że kupowanie nowych przedmiotów jest nonsensem.
Wyprodukowaliśmy już tyle rzeczy, że
przez następne dwieście lat możemy zaprzestać kupowania i nic się nikomu nie
stanie. Nadszedł czas na erę recyklingu. – A po chwili przerwy dodaje – Myślenie, że musimy zarobić na wszystko,
czego potrzebujemy, jest dla mnie kolejnym nonsensem. Myśląc tak, stajemy się
smutnymi konsumentami. Człowiek →
→
Tomek Sikora
24
25
zielone pojęcie
Klara Kopcińska (z lewej)
Olga Ślepowrońska
tworzący jest przecież dużo szczęśliwszy
niż człowiek kupujący, i ten psychologiczny element ekologiczności jest dla
mnie niezwykle ważny. Ja na przykład
sama robię biżuterię i ubrania. Szyję nowe ciuchy z używanych materiałów, zabawiam się recyklingiem, tworzę
spódnice ze starych T-shirtów lub biżuterię ze złomu oraz kapsli. Potem to
sprzedaję, bo choć całym sercem jestem
za instytucją wymiany, to elektrownia
nie chce się ze mną wymieniać. Muszę
zarobić na te rachunki.
4.
Słowa Klary o wartości wymieniania się
nie są puste. To ona prawie trzy lata temu
założyła na Facebooku grupę „Wymień
się w Warszawie”, która obecnie ma już
niemal osiem tysięcy członków, i w której codziennie dochodzi do kilkudziesięciu
wymian. – To już nie jest tylko wymiana
zegarka na słoik dżemu – podkreśla ciągły rozwój charakteru tej grupy – coraz
częściej ludzie dzielą się swoimi umiejętnościami. Nauka języka za obcięcie włosów, manicure za usługi transportowe czy
cerowanie za przechowanie psa. Dla wielu ludzi to jest pierwszy punkt, w którym
zaczynają szukać rzeczy, których potrzebują. To się fantastycznie przyjęło.
– Jesteśmy wtłoczeni w mechanizm
konsumencki, z którego bardzo trudno
się wydostać. – opowiada o swoich motywacjach – Ceny wielu produktów są
kompletnie z sufitu. Dlatego też proces
eliminowania pośredników jest dla mnie
niezwykle istotny. Robię wszystko, aby
się obyć bez tej reklamy, opakowań, neonów, bajerów, które są po drodze, i przez
które płacę więcej.
– Choć oczywiście nie żyjemy w Bieszczadach – rozwija myśl. – Ceną mieszkania w mieście jest niemożność życia poza
systemem. A obchodzenie systemu bywa
naprawdę trudne, zwłaszcza gdy ma się rodzinę i dzieci. Wtedy z systemem zaczyna
wiązać cię milion drobiazgów i one wszystkie razem urastają do rangi strukturalnej.
Co nie zmienia kwestii, że kompletnie nie
rozumiem gospodarki opartej na ciągłym
wzroście. Uważam, że w gospodarce, jako
współdziałaniu społecznym, akcent powinien być położony na wymianę, nie na zysk.
5.
Z podobnych pobudek powstał „Wymiennik”, ogólnopolska platforma
społecznościowa, na której można wymieniać się dobrami i usługami bez użycia pieniędzy. Wymiana ta odbywa się za
pośrednictwem „alterków”, czyli umownej waluty, która jest zapisem księgowym odzwierciedlającym wzajemne
zobowiązania. – Najważniejsze jest jednak zaufanie – twierdzi jego współtwórca Michał Augustyn. – To na nim opiera
się wymiennikowa społeczność licząca
już około 3000 osób. Wśród nich są i tacy, którzy przenieśli większość swojego
życia poza dominujący system pieniężny.
Wymieniają się wszystkim, zaczynając
od podstaw, takich jak jedzenie czy ubranie, a kończąc na wypożyczaniu książek.
Alternatywne systemy wymiany działają lokalnie na całym świecie od lat 80. Ich lokalność zachęca
do wymiany dóbr po sąsiedzku, a nie
sprowadzania produktów zza oceanu. W ten sposób redukuje się szkody ekologiczne związane z transportem
na wielkie odległości. Ważna jest też
zasada wzajemności: bierzesz tyle,
ile jesteś w stanie dać. – Ogranicza
to rozbuchaną konsumpcję i produkcję, zapotrzebowanie jest bowiem generowane przez społeczność lokalną,
a to, co się daje, zawsze jest komuś potrzebne – podkreśla Michał. – Nawet
częściowa rezygnacja z udziału w globalnym rynku produktów dostępnych
na życzenie, na rzecz systemu lokalnej
wymiany, zmusza do poważnej zmiany
myślenia. Dlatego cieszę się, że stworzyliśmy narzędzie, dzięki któremu da
się w dłużej mierze zmniejszyć swoje
uzależnienie od pieniędzy, a tym samym od rynku pracy, który nie powinien być traktowany jako nieomylny
„arbiter użyteczności”. Oczywiście nie
wszystkie potrzeby da się zaspokoić
poprzez sąsiedzką wymianę na lokalnym rynku – dodaje. – Zbyt głęboko
jesteśmy zakorzenieni w systemie kapitalistycznym, w którym o możliwości
zaspokajania, ale też kreowania potrzeb, decyduje dostęp do kluczowych
zasobów, a te skupia w swoich rękach
coraz węższa grupa superbogaczy.
6.
Wymiana nadająca niechcianym używanym przedmiotom nowe życie jest działaniem ze wszech miar ekologicznym,
choć nie przyczynia się do skoku w statystykach tworzonych przez ekonomistów. Jednakże niektóre rzeczy można
zdobyć jeszcze łatwiej. Jak? Tomek Sikora ożywia się, kiedy zaczyna opowiadać
o śmieciowaniu – na grzebanie w pojemnikach z odpadkami często zabiera
swoich znajomych, a na profilu Facebook
założył nawet album z najcenniejszymi
zdobyczami.
– Po raz pierwszy zobaczyłem, ile
żywności jest marnowane, na giełdzie
warzywno-owocowej w Broniszach.
Całe góry świeżego jedzenia, które gdy
tylko traciło atrakcyjny wygląd, do
jakiego przyzwyczajeni są klienci, z automatu lądowało w śmieciach. Dziesiątki ton dziennie. Przywiozłem wtedy
całe torby jedzenia, starczyło na wiele dni. To była moja pierwsza wyprawa
na śmietnik. Teraz robię to regularnie,
choć już nie w Broniszach, wystarczają
mi okoliczne supermarkety – deklaruje
i dopowiada – Gdy ludzie się dowiadują
skąd zdobywam jedzenie, to albo speszeni
milkną, albo zachodzą w głowę, co niby da
się zjeść ze śmietnika. Takie reakcje wynikają z tego, że mają oni mylne wyobrażenie o tym, co ląduje w śmietniku i jak
słyszą, że grzebię, to oczyma wyobraźni
widzą kubły ze swoich podwórek. A tam
syf. Podczas gdy śmietniki sklepowe, to
są zupełnie inne śmietniki. Nie śmierdzą,
nie są brudne, rzeczy są często popakowane, czyste, posegregowane. To nie jest
żaden hardkor. Raz w życiu widziałem robaki w śmietniku sklepowym. Raz jedyny.
W końcu pada pytanie, które paść
musiało: co da się znaleźć w kuble? – Po
ekskluzywne produkty, oliwy, kawę,
sery, egzotyczne owoce, drogie słodycze
czy kosmetyki należy udać się do sieciówek z wyższej półki – poleca. – Z kolei
w tradycyjnych dyskontach często natrafia się na banany i brokuły. Dlaczego?
Bo, tak samo jak na giełdzie w Broniszach, wystarczy, że pojawi się pierwsza
brązowa plamka i sklepy się ich pozbywają. A czy jesteśmy przeganiani? – Prawie nigdy. Ochroniarzom zależy na →
26
27
zielone pojęcie
Kupując ekologiczne jabłko, które jest
pomarszczone, nikt tak naprawdę nie
kupuje jabłka, tylko określoną tożsamość,
pod którą chce się podpisać.
tym, żebyśmy nie nabrudzili. A ponieważ sami mało zarabiają, to myślę, że
nas rozumieją. My staramy się z kolei
zachowywać porządek i nie robić im
problemów.
7.
Iza Kaszyńska i Michał Augustyn
– Wiecie co? Czasem budzi się we mnie
taka irracjonalna obawa i wstyd, że
mnie ktoś zobaczy i coś sobie o mnie
pomyśli – zaskoczył nas Tomek. – Podczas gdy w śmieciowaniu nie ma nic
złego, to jest i racjonalne, i ekonomicznie korzystne, i ekologiczne, i przeciwdziała marnotrawstwu. Sami widzicie,
że to jest coś nad wyraz etycznego.
A jednak wstyd jest głęboko osadzony
w ludzkiej świadomości.
Na Zachodzie wyprawy na śmietnik
są o wiele łatwiejsze – dodaje – bo freeganizm jest uważany za działanie alternatywne, ale mieszczące się wewnątrz
norm społecznych, o wiele większa część
społeczeństwa to robi, nie trzeba nikomu tłumaczyć, co to jest. W Polsce nadal grzebanie w śmietnikach kojarzy
się z życiem poza marginesem społecznym. Wielu ludzi jest więźniami swoich
konsumpcyjnych przyzwyczajeń. Konwenansów, które każą im wstydzić się
etycznych działań.
8.
– Skarby leżą na ulicy – oto z kolei motto Olgi Ślepowrońskiej, która nie tylko
nadaje śmieciom drugie życie, lecz także
zamienia je w swoiste narzędzia pomocy. Olga jest współtwórczynią kolektywu „CzujCzuj”, z którym od lat podróżuje
po świecie, prowadząc zajęcia rozwojowe dla dzieci zagrożonych wykluczeniem. Pracuje z dzieciakami w obozach
dla uchodźców, na romskich osiedlach,
slumsach czy w domach dziecka. Jednakże nie są to zwykłe zajęcia. Fundamentalną ich zasadą jest idea recyklingu.
Dzieci tworzą swoje narzędzia i zabawki
z otaczających śmieci.
– Jakie zabawki można zrobić ze
śmieci? Granicą jest tylko wyobraźnia – odpowiada z szerokim uśmiechem
i zaraźliwym błyskiem w oczach. Po czym
prędko zaczyna wymieniać. – Zobaczcie, wystarczy wyciąć kartoniki z pudełka po pizzy i narysować na nich takie
same elementy i już macie memory. Tak
samo zresztą można zrobić warcaby,
puzzle czy domino. Z rolek po papierze
toaletowym tworzymy stemple, pacynki, proste instrumenty. Z plastikowych
butelek da się wyczarować wspaniałe
pełnowymiarowe igloo, ale też samoloty czy kwiaty, z których można założyć
zaczarowany ogród. Z korków po butelkach układamy mozaiki lub tworzymy
biżuterię. Znajdźcie mi opony, stworzę
wam tunel i tor przeszkód. Chcecie mieć
huśtawkę? Poza linami wystarczy stare
krzesło lub deskorolka, ale jak się uprzecie to da się ją zrobić nawet ze starych
dżinsów. Jak mamy trochę szczęścia, to
może uda nam się znaleźć niepotrzebne drzwi. Kładziemy je wtedy na ziemi i w środku malujemy alternatywny
świat marzeń. Wystarczy je otworzyć, by
wejść do takiej lokalnej Narnii. A naszego tajemnego wejścia strzec będą sowy
z płyt cd umieszczone na pobliskich gałęziach. Z torebek foliowych robimy latawce, z kartonu malowane maski. Tak!
Maski są najlepsze. Gdy się już je ma, to
otwieramy prawdziwy teatr. Dzieciaki
kochają teatry!
– Dzieci żyją chwilą i dzieciństwo
składa się z takich mocnych chwil. Nie
pamiętamy naszych wczesnych lat chronologicznie, tylko emocjonalnie – odpowiada Olga na pytanie, po co to robią.
– Marzy mi się, aby nasze zabawki
współtworzyły dzieciom taki magiczny świat, który pobudzi ich wyobraźnię.
Świat, w który można zanurkować, który stanie się częścią ich dziecięcej tożsamości. A przy okazji pomoże im się →
28
29
zielone pojęcie
Ludziom sprawia przyjemność, gdy
czasem złamię swoje wegańskie
postanowienia. Bo ludzie myślą, że
weganie to ortodoksi.
rozwinąć. Zabawa ze śmieciami rozwija
bowiem wiele funkcji: myślenie symboliczne, kreatywność, naukę prac manualnych, no i jest to wstęp do ekologii.
– W tym roku byłam w Mołdawii w Soroki, tak zwanej romskiej stolicy Europy.
Na ulicach leżą tam tony śmieci. I gdy nagle dzieciaki zobaczyły, jakie fajne rzeczy można z nich zrobić, to oczy zaczęły
im płonąć. Czy natknęłam się na problem z normami kulturowymi zachowania przez Romów czystości? Oczywiście,
że tak. Rodzice najpierw byli podejrzliwi,
wszędzie widzieli pałętające się zużyte
podpaski, czyli największe skalanie dla
Romów. Jednakże później zobaczyli, że
to co robimy z dziećmi ładnie wygląda,
i że można to sprzedawać. Podchwycili
ten trop – Olga zaczyna się śmiać. – Słyszałam pewnego razu słowa ojca do syna:
„Ty się ucz od Olgi, pójdziesz i będziesz
to sprzedawać”.
9.
Rok temu Olga urodziła syna Rocha.
Od tej pory ma osobistego testera recyklingowych pomysłów. Roch od swoich pierwszych chwil jest wychowywany
w świecie przedmiotów używanych lub
własnoręcznie wykonanych.
– Gdy urodziłam syna, to nabrałam niesmaku do kupowania. Cały czas
miałam w tyle głowy, że on będzie kiedyś
dziadkiem, i jego wnuki też powinny mieć
szansę życia w dobrym świecie, więc nie
powinniśmy pochopnie korzystać z dostępnych jeszcze surowców.
– Roch nie jest zaniedbany – Olga
ponownie zaczyna się śmiać i dodaje po
chwili – ale wszystko ma z drugiej ręki,
i jest mu z tym doskonale, my nie wydaliśmy fortuny, a on wspaniale bawi się
recyklingowymi zabawkami. Zobaczcie,
to jest na przykład grzechotka z butelki. W ten sposób ekologia wkracza już
w najmłodsze lata człowieka, w lata,
w których człowiek uczy się obsługiwać
nasz świat.
– Ekodzieciństwo jest coraz silniejszym trendem, coraz popularniejsze są
na przykład ekopieluszki. Sami też próbowaliśmy ich używać. Ale spasowaliśmy – odpowiada jakby nigdy nic – nie
daliśmy rady. Bardzo dużo z Rochem
chodzimy. Zwykłą pieluszkę wyrzuca
się do kosza, a ekopieluchę trzeba wozić
w wózku, a potem wyprać. Jesteśmy na
to zbyt leniwi.
10.
A co się dzieje, gdy Tomek Sikora nie
znajdzie na śmietniku wystarczająco
dużo jedzenia? Z pomocą przychodzi
mu Warszawska Kooperatywa Spożywcza, która obchodzi w tym roku
swoje piąte urodziny. Tomek, który
jest jednym z jej twórców, podkreśla
że słowo „spożywcza” w nazwie, jest
co najmniej tak samo ważne jak słowo „kooperatywa”. Choć kooperatywy
spożywcze powstały po to, żeby zaspokajać potrzeby żywieniowe swoich członków i członkiń, to nie chodzi
w nich wyłącznie o warzywa i owoce.
W kooperatywach prowadzi się ożywioną działalność edukacyjną i integracyjną, przez co są one częścią
dużo szerszego pomysłu na przemiany społeczne.
– Spółdzielczość jest dla mnie odpowiedzią na pytanie, co robić, i jak
to robić. Jest ona sposobem generowania zmiany społecznej, aktywizacji
ludzi w sposób bardzo demokratyczny
i ekologiczny – rozpoczyna swoją opowieść o kooperatywie Tomek. – Prostota działania kooperatyw spożywczych
polega bowiem na tym, że odpowiadają one na nieustającą potrzebę każdego z nas. Ja jem i wy jecie. I będziemy to
robić do końca życia. A nam zależy, aby
zaspokoić tę potrzebę w sposób możliwie najbardziej ekologiczny i wspólnototwórczy. A zarazem jak najtańszy.
Wypracowaliśmy w związku z tym dość
ambitne standardy lokalności produktów. U nas nie kupisz oliwy, bo trzeba
by ją przywieźć z drugiego końca Europy i tym samym obarczona jest zbyt
wysokim śladem węglowym. No, chyba
że ktoś akurat gdzieś jedzie i przywiezie nam ją przy okazji.
– Na co dzień współpracujemy
z panem Arkiem, podwarszawskim
rolnikiem, który ma tradycyjne gospodarstwo rodzinne. Nie używa sztucznych nawozów ani oprysków, choć nie
ma żadnego certyfikatu ekologiczności.
Produkty sypkie przywozimy z Bronisz. Raz w tygodniu składamy zbiorcze zamówienie, dzięki temu płacimy
dużo mniej. Skąd mamy pewność, że
nasze jedzenie jest ekologiczne? Nasza
współpraca z rolnikami polega tak naprawdę na zaufaniu, choć zdarza nam
się odwiedzić jego pole. Gdy wiesz gdzie
rośnie twój obiad, to ci on potem lepiej smakuje.
11.
– Wczoraj kupowałem daktyle, by zrobić smaczne lody. Miałem prawdziwy
dylemat, bo one nie są przecież lokalne, przyjeżdżają z daleka i nie wiadomo,
w jakich warunkach są wytwarzane. Kupiłem je i do teraz mam drobny wyrzut
sumienia. Zakupy zawsze są momentem refleksji – powiedział nam pewnego
razu Tomek Sikora. – Codziennie staję
przed szeregiem mikro wyborów konsumenckich. I zaręczam, że chciałbym
być bardziej konsekwentny. Z drugiej
strony ludzie czasem przesadzają z ekologicznością. Nie wezmą czegoś do
ust, jeżeli to nie jest organiczne. Ciągle sprawdzając etykiety wysyłam ludziom, którzy rozważają jakieś zmiany
w swoim życiu, niezwykle dogmatyczny i zniechęcający komunikat, że to co
robimy jest trudne, że wszystko trzeba
sprawdzać, że trzeba bardzo dużo wiedzieć. Lepiej tego unikać.
– No i wiecie co zauważyłem? Że
ludziom sprawia przyjemność, gdy
czasem złamię swoje wegańskie postanowienia. Bo ludzie myślą, że weganie to ortodoksi. A weganizm jest dla
ludzi. Jak czasem zjem ser, to niczego
to nie zmieni.
12.
Iza Kaszyńska, aktywistka społeczno-ekologiczna, kilka razy w tygodniu
przekracza bramę Rodzinnego Ogrodu Działkowego „Jedność”. Dwa lata
temu, wraz z kilkunastoma osobami,
postanowiła uprawiać wspólnymi siłami ogródek działkowy. Marzy jej się
samowystarczalność warzywna i jedzenie własnych plonów, a zarazem chciałaby do tego dojść w sposób społeczny,
działając razem z innymi. Gdy była mała,
to co tydzień z tatą jeździła na działkę.
W tej chwili jest reprezentantką pokolenia, które powraca do działkowania.
– Na naszej działce nikt nie ma własnego poletka, na którym robi co
chce – podkreśla Iza, kiedy mówi
o aspekcie społecznym ich przedsięwzięcia. – Wspólnie uzgadniamy co
uprawiamy i wspólnie pielęgnujemy
grządki. Wyliczamy wkład pracy każdego z nas, i później na tej podstawie, każdy
otrzymuje swoją część plonu. Im więcej
pracujesz, tym większe masz prawo do
plonów. Ile czasu zajmuje działkowanie?
Żeby coś z tego wyszło, to trzeba mu poświęcić do dziesięciu godzin tygodniowo.
Sporo czasu, ale warto.
– W tym roku mamy dynie, pomidory,
choć wdarła się zaraza, dużo kabaczków,
które miały być cukiniami, jest i fasola,
są ogórki – wylicza – mamy dużo buraków liściowych, trochę korzeniowych,
fasolkę, jarmuż i dużo, dużo jabłek.
– Nie stosujemy żadnej chemii. No,
prawie żadnej. Zrobiliśmy jeden wyjątek – Iza ścisza głos i widać, że trochę
się kryguje – dla ślimaków. Nasza działka
jest dość zacieniona, więc ślimaki sobie
ją ukochały. Wszystko nam zjadają. Postanowiliśmy więc wytoczyć im wojnę,
i jak na razie sukcesywnie ją przegrywamy. Na początku wynosiliśmy ślimaki ręcznie, potem stosowaliśmy pułapki
piwne, zapory solne, aż w końcu odkryliśmy specyfik o nazwie „pełzakol”. To jest
jedyna chemia, jaką stosujemy. Choć →
30
31
zielone pojęcie
Klara Kopcińska
Sprzedaję, bo choć całym sercem jestem
za instytucją wymiany, to elektrownia nie
chce się ze mną wymieniać. Muszę zarobić
na te rachunki.
ślimaki i tak nas ciągle odwiedzają. A co
robimy z zarazą na pomidorach? Próbowaliśmy działać prewencyjnie, podlewaliśmy je wywarem z pokrzyw. Jak widać,
nie wystarczyło. Mszyce na bobie zrzucaliśmy z kolei ręcznie i pryskaliśmy roztworem mleka. Odnieśliśmy sukces.
13.
Ekologiczne jedzenie może pochodzić
z wymiany, można nadać mu wartość
ekologiczną, znajdując je w śmietniku,
można zacząć współpracę z lokalnym
rolnikiem, no i można je w końcu samemu wyhodować. A co jeżeli w pobliskim sklepie otwarto właśnie
ekokącik? Może to jest właśnie najłatwiejsze rozwiązanie?
Jestem krytyczny wobec współczesnej
mody na ekologiczność – uśmiechnięty
Tomek Sikora zmarszczył brwi. – Ekologiczna żywność staje się powoli żywnością dla bogatych. To nie może tak być,
że osoby, które najlepiej sobie radzą
w życiu, mają najwięcej pieniędzy, dobrą pracę, mogą jeszcze jeść najlepiej. Ja
się na to nie zgadzam. Zależy mi na rozwijaniu mechanizmów i alternatywnych
sieci dystrybucji, dzięki którym zdrowa
żywność będzie dostępna dla wszystkich,
niezależnie od ich statusu majątkowego.
Coś podobnego zaobserwowała Olga
Ślepowrońska. – Zauważyłam, że recykling w Polsce jest dla dzieci zamożnych ekorodziców. Zapisuje się dzieci na
warsztaty za dwieście złotych, podczas
gdy dzieci z biedniejszych domów bawią
się zabawkami z Chin. Kiepsko, nie?
– „Eko” i „Bio” jest lukratywnym rynkiem. Ludzie chcą mieć brzydkie jabłko
i są gotowi zapłacić za nie majątek – dodaje Michał Augustyn. – Ekologiczność
w Polsce wciąż jest niszowym stylem życia, a ludzie są podatni na marketing stylów życia. Kupując ekologiczne jabłko,
które jest pomarszczone, tak naprawdę
nie kupują jabłka, tylko określoną tożsamość, pod którą chcą się podpisać, zakładają wybrany przez siebie kostium.
Z punktu widzenia producentów to jest
atrakcyjne, bo można narzucić większą
marżę na produkt, który jest zwyczajny. Wystarczy, że ma biometkę, pochodzi z ekofarmy, albo został umieszczony
na ekopółce w ekosklepie. Niesie ze sobą
określone skojarzenia i to jest dużo
ważniejsze dla ekokonsumentów niż to,
w jaki sposób został wyprodukowany.
Aby ludzie kupujący takie ekologiczne jabłka, stali się naszymi wspólnikami
w „dziele” ekologiczności – dość mocno
stwierdza Iza Kaszyńska – wymagałoby to od nich większego wysiłku. Życie, które definiujemy jako ekologiczne,
różni się tym od życia ekokonsumenckiego, że o dużo więcej trzeba zadbać
samemu, a nie tylko kupić i uważać, że
ma się czyste sumienie. Dlatego należy
twardo stawiać pytanie: Czy ekokonsumenci byliby w stanie więcej z siebie
dawać, organizując swoją przestrzeń
życiową według alternatywnego scenariusza, omijając znane i łatwe sposoby
oparte na kupowaniu?
14.
Czym w takim razie jest ekologiczność?
Tomek Sikora definiuje ją jako sposób
funkcjonowania związany z dążeniem
do życia w sposób mało obciążający dla
środowiska. – Chodzi o pozostawianie
jak najmniejszych śladów negatywnych
w naturze i świecie zwierząt hodowlanych. A troska o naturę wynika z mojej
współodpowiedzialności za świat, którego jestem elementem. Bo ja nie chcę
w tym świeciea dominować – podkreśla. – Człowiek nie znajduje się poza piramidą stworzenia, ale jest jej częścią.
W związku z tym ma pewne obowiązki
wobec reszty piramidy.
– Mam potężne zastrzeżenia etyczne
do współczesnego stylu życia opartego
na konsumpcjonizmie – w podobnym
tonie wypowiada się Klara Kopcińska,
kiedy prosimy ją o definicję ekologiczności. – Przy czym nie bardzo wierzę
w zmiany odgórne. Działać trzeba oddolnie, ewolucyjnie. Dla mnie ekologiczność jest procesem obserwowania życia
i próbą funkcjonowania w nim w sposób
racjonalny, etyczny, sensowny i nie produkujący nadmiaru śmieci na różnych
poziomach. A to wymaga czasu, by cerować kiecki, malować płoty i kręcić humusy. Czasem żartuję, że nie mam kiedy
pracować, bo ciągle zajmuje się życiem.
Michał Augustyn przyznaje z kolei, że
dla niego ważny jest nie tyle ekologiczny styl życia, co praktykowanie ekologicznych zachowań w grupie. – Chodzi
o przezwyciężanie indywidualizmu
i nastawienia konsumenckiego, w którym jestem tylko ja, moje pieniądze,
i rynek, na którym wybieram sobie jakieś tam niszowe produkty. A jest to tym
łatwiejsze – dodaje – im ma się mniej
pieniędzy. Ich brak wymusza zmiany
w życiu, trzeba zrezygnować z pewnych
rzeczy i szukać tańszych alternatyw.
– Według mnie to, co ponad miarę, zawsze jest nieekologiczne. Nadmiar jest
czymś zbędnym, czymś, co nie musiało
zostać wyprodukowane. Niepotrzebnie
zużyliśmy więc jakieś zasoby i energię do
stworzenia i skonsumowania tego czegoś – konkluduje Iza Kaszyńska, a po
chwili dodaje – Wiecie co? Prawdę mówiąc, to życie ekologiczne nie jest życiem
prostym. Właściwie najtrudniejszy jest
proces przestawienia się na takie życie.
A to przestawianie się trwa właściwie
cały czas, bo nie da osiągnąć go w pełni
w rzeczywistości w jakiej żyjemy.
Paweł Cywiński
jest orientalistą,
kulturoznawcą,
podróżnikiem
i redaktorem działu
„Poza Europą”.
Marysia Złonkiewicz
jest bałkanistką,
współtwórczynią
projektu post-turysta.pl.
Dominik Cudny
dominikcudny.blogspot.
com
32
33
zielone pojęcie
Zły klimat dla
biednych
ludzi
U was, w Europie, są sprawy religii i sprawy świeckie.
W Bangladeszu ludzie żyją w sposób prostszy, bez podziału
na Kościół i ekologię. Mówimy zarówno o Chrystusie, jak
i o problemach codziennych. U nas są to po prostu sprawy
ludzkie.
Z biskupem Theotoniusem Gomesem rozmawia Kamil Lipiński
Joanna Grochocka
Furorę robi w ostatnim czasie pojęcie
sprawiedliwości klimatycznej (climate justice). Jak ksiądz rozumie to pojęcie?
Pod tym pojęciem kryją się dwie, powiązane ze sobą sprawy. Po pierwsze, chodzi o problem zanieczyszczeń
i ich szkodliwego wpływu na klimat.
Po drugie, o sprawiedliwość rozumianą jako troska o ziemię, naturę, ludzi
i stworzenie. Obecnie lekceważymy
zwłaszcza ten drugi element – zanieczyszczamy Ziemię, co odbija się
przede wszystkim na ludziach ubogich
w mniej rozwiniętych częściach świata. Niszczymy ich dotychczasowe życie, takie, jakie prowadzili od zawsze.
Swoje położenie znoszą z godnością
i męstwem, ale głosy o tym mówiące,
nie są wysłuchiwane. Istotą sprawiedliwości klimatycznej jest usunięcie źródeł tej sytuacji, wypracowanie
spojrzenia, które pozwoli dostrzec
ludzkie cierpienie.
Patrząc na sprawę szerzej, jesteśmy
uwięzieni w systemie ekonomicznym
zorientowanym na produkcję nierówności i dóbr luksusowych, wykorzystującym do tego paliwa kopalne. Być
może powinnyśmy skupić się na dobrach, które można nazwać podstawowymi – wodzie, żywności. Nie do
pomyślenia jest świat, w którym rzesze ludzi są zagrożone śmiercią głodową. Ważne jest, aby te problemy były
rozwiązywane wspólnym wysiłkiem
wszystkich krajów.
Mówi ksiądz o sprawiedliwości klimatycznej z perspektywy globalnej. Jakie
miejsce powinna zajmować ona w codziennym życiu chrześcijanina?
W kraju takim jak Bangladesz te sprawy są elementem życia codziennego!
Zwłaszcza w regionach przybrzeżnych podnoszenie się poziomu wody
sprawia, że zalewane są pola ryżowe,
a domy niszczeją. Susze występujące
w wyżynnych obszarach kraju opóźniają porę zbiorów. Rzeki są zanieczyszczone, co ogranicza dostęp do
wody o odpowiedniej jakości. W niektórych miejscach uprawa ryżu staje się trudna lub wręcz niemożliwa.
W efekcie wiele osób zaczyna porzucać rolnictwo na rzecz rybołówstwa.
Dla tych ludzi problemy klimatyczne
nie są abstrakcją – stają się one ponurą częścią życia codziennego prostego człowieka.
W Bangladeszu staramy się więc uświadamiać ludziom wagę problemu. Namawiamy ich do ekologicznych metod →
→
34
35
zielone pojęcie
Kościół w Bangladeszu stara się ujmować
problem zmiany klimatu w kontekście
upodmiotowienia biednych.
produkcji i zmniejszenia ilości wytwarzanych odpadów. Staramy się pokazywać, w jaki sposób ludzie mogą
realizować te cele bez narażania swoich
rodzin na głód i nędzę. Współpracując
z Caritasem, przekonujemy prostych rolników do stosowania technologii przyjaznych środowisku i produkcji zdrowej
żywności, zwłaszcza ryżu. Przykładowo, propagujemy naturalną gnojowicę
w miejsce nawozów sztucznych. Tego rodzaju działania to jedna z metod kształtowania polityki klimatycznej.
A na poziomie państwowym?
Nasze państwo opiera się na przemyśle,
a ten zanieczyszcza przyrodę w stopniu dużo większym niż rolnictwo. Oczywiście obydwie gałęzie gospodarki są
potrzebne, dlatego też trzeba promować równowagę w ich rozwoju. Niestety, nasze rolnictwo jest często pomijane.
A przecież jeśli byłoby nowoczesne, prowadzone w zgodzie z naturą i ekologiczne, nam wszystkim zwiększyłaby się
jakość życia. Stawiając na rolnictwo,
ograniczamy przecież negatywne skutki rozwoju przemysłu.
Z jakimi problemami musi mierzyć się Kościół, gdy zabiera głos w sprawach ekologii, na poziomie lokalnym, państwowym,
globalnym?
7 listopada na konferencji biskupów
przyjęliśmy specjalny trzyletni program
działań. Pierwszy rok chcemy poświęcić
na głębokie przemyślenie problematyki
Stworzenia – naszego podejścia do środowiska i natury. Będzie to próba oceny
dotychczasowego stanowiska Kościoła
w Bangladeszu w tych sprawach. Cykl
konferencji, które właśnie rozpoczęliśmy, zapowiada się bardzo interesująco. Będą dotyczyły dóbr naturalnych,
możliwości ograniczenia zanieczyszczeń. Także dzięki nim Kościół staje się
zaangażowany.
Oprócz tego udało nam się doprowadzić
do spotkań poświęconych sprawiedliwości klimatycznej z przedstawicielami
muzułmanów, hinduistów, buddystów
oraz różnych odłamów chrześcijaństwa. Podobnych rozmów powinno
być więcej w kolejnych latach. Myślę, że dzięki nim wypracujemy lepsze rozwiązania i o wiele sprawniej
będziemy je wcielać w życie. Kościół
w Bangladeszu stara się ujmować problem zmiany klimatu w szerszym kontekście upodmiotowienia biednych,
ponieważ wierzymy, że ludzie mogą
czuć mocną więź ze swoją ziemią, wodą
i powietrzem. Dotyczy to zwłaszcza
rolników. Rozmawiając o Stworzeniu,
chcemy rozważać, jak zaangażować ludzi ubogich tak, aby troska o naturę
była częścią ich codziennej działalności.
Zaangażowanie w tematy ekologiczne
może rodzić konflikty, przede wszystkim
z tymi, którzy są odpowiedzialni za dewastację środowiska naturalnego.
Czy dla Kościoła w Bangladeszu nie jest
to problemem?
Niestety jest. Nasza gospodarka opiera się na surowco- i energochłonnym
przemyśle, wytwarzającym znaczne ilości odpadów. Zabieranie głosu
w tych sprawach prowadzi czasem
do napięć w relacjach z rządem oraz
przedstawicielami firm zajmujących
się produkcją dóbr, z punktu widzenia
mieszkańców Bangladeszu, luksusowych. Jestem jednak przekonany, że
ograniczanie konsumpcji i produkcji
tych dóbr jest konieczne. Dopiero po
zaspokojeniu popytu na dobra podstawowe powinniśmy rozwijać drugorzędne gałęzie przemysłu. Nie
wydaje mi się to gospodarczą ekstrawagancją. Trudno mi pozbyć się wrażenia, że obecnie nieliczna garstka
korzysta z dóbr luksusowych, które
z taką intensywnością wytwarzamy.
Klasy te mogą sprzeciwiać się ideom,
o których mówimy, bo dla nich są one
zagrożeniem. Ale w Bangladeszu ponad 90 % obywateli z pewnością nie
należy do grupy uprzywilejowanych,
wśród nich nasze pomysły nie budzą
aż tak wielkich kontrowersji.
Oczywiście, czasami i tych biednych
może być trudno zmotywować. Wyrzeczenia na rzecz klimatu, jak choćby sadzenie drzew czy dywersyfikacja
rolnictwa, są trudne. Ale nasi ludzie nawykli do życia w trudnych warunkach
– mierzą się z cyklonami i tajfunami, są
więc przyzwyczajeni do tego, że życie
stawia im wysokie wymagania. W tym
kontekście staramy się zatem przedstawić problemy ekologiczne – jako nowe
wyzwanie dla przyszłości Bangladeszu.
W Polsce Kościół katolicki na początku ubiegłego roku wystosował Apel
o Ochronie Stworzenia. Jeden z proboszczów, przejęty jego treścią, wygłosił
parafianom kazanie o lokalnych możliwościach dbania o środowisko: niewywożeniu śmieci do lasu, rozsądnym
stosowaniu pestycydów, zaprzestaniu
nielegalnej wycinki lasu. Po mszy została mu uprzejmie, ale stanowczo, zwrócona uwaga, że, ujmując rzecz dosadnie, to
„nie jego sprawa, bo powinien zajmować
się sprawami duchowymi”. Czy takie sytuacje mają miejsce w Bangladeszu?
Nie, myślę, że nasi wierni doceniają zarówno nasze zaangażowanie
w sprawy świeckie, jak i duchowe.
Te problemy Bangladeszu, które wynikają z niedostatecznej ochrony
środowiska, są tak namacalne, że ludzie czują do nas przede wszystkim
sympatię. W ich odczuciu problemy
ochrony środowiska mają swój wymiar zarówno duchowy, jak i świecki, i jeżeli ksiądz bierze w nich udział,
to darzy się go szacunkiem. Oczywiście, ważne jest, aby nie zaniedbywał
codziennych spraw Kościoła.
W Europie Kościół i ruchy ekologiczne są
od siebie dość daleko. Dlaczego?
W kulturze głęboko stechnicyzowanej, takiej jak europejska, technologia
jest przeciwstawiona naturze. W Bangladeszu ludzie żyją w sposób prostszy, bez tych podziałów. Najważniejsze
ludzkie odczucia, takie jak radość życia,
nie dają się tak łatwo zaszufladkować.
Nasza wiara jest dość prosta, zanurzona w codziennym życiu i może dlatego dychotomia Kościoła i ekologii jest
osłabiona. Mówimy zarówno o Chrystusie, jak i o problemach codziennych.
Po prostu próbujemy działać społecznie. Jeżeli to działanie jest skierowane
ku dobru, to myślę, że ludzie wierzący
tak właśnie powinni postępować. Kościół nie powinien koncentrować się na
różnicach. U was, w Europie, są sprawy religii i sprawy świeckie. U nas są
po prostu sprawy ludzkie.
W zeszłym roku uczestniczył ksiądz
w szczycie klimatycznym w Warszawie.
Czy debaty toczące się podczas tego rodzaju wydarzeń przynoszą jakieś wymierne efekty?
→
36
37
zielone pojęcie
Ludzka kreatywność pozwala na tworzenie
wielu nowych dzieł, ale głównym źródłem
technologii jest natura.
Uczestniczyłem już wcześniej w kilku takich szczytach, w Poznaniu,
Kopenhadze, Rio de Janeiro. Ilość
podnoszonych spraw wzrasta. Na
początku mówiono jedynie o łagodzeniu efektu cieplarnianego,
obecnie ujmuje się sprawę w szerszym kontekście wspólnej troski
o środowisko. Pojawiają się pytania o ludzi biednych, najbardziej
dotkniętych zmianami klimatu,
pytania o sprawiedliwość i pomoc
społeczną. Ludzie zaczynają dostrzegać, że niektórych problemów
ekologicznych nie da się rozwiązać
bez uwzględnienia ekonomii. Wydaje mi się, że tematyka staje się
coraz bardziej globalna i coraz bardziej uduchowiona. Nasze działania
są nastawione na długoterminowe owoce, których moim zdaniem
się doczekają. Dla krajów rozwijających się szczyt to wspaniałe pole
dialogu. Możemy w ymieniać się
doświadczeniami, korzystając przy
tym ze zdobyczy rozwiniętych krajów Zachodu.
Te rozmowy sprawiają, że zaczynamy
dostrzegać alternatywy dla dominującej ekonomii, opartej na konsumpcji. Konsumpcja jest ważną, ale nie
jedyną formą ludzkiej aktywności.
System ekonomiczny powinien dawać możliwość rozwoju ludziom kultury, duchownym, intelektualistom
i zwykłym ludziom, chcącym cieszyć
się życiem. Gdy skupiamy się wyłącznie na jego konsumenckim aspekcie,
zawężamy rozumienie ludzkiej osoby.
Dobrym przykładem są licznie obecni
na szczytach przedstawiciele ludności
rdzennej, których obecna ekonomia
wyrywa z ich terenów i zmusza do
przystosowania się do nowoczesnej
cywilizacji. Zabiera się im ich tradycyjny sposób życia. Poznając ich sytuację, zaczynamy się zastanawiać nad
innymi ścieżkami rozwoju.
piersią. Obecnie wiemy już, że mleko matki zawiera o wiele więcej odżywczych
substancji potrzebnych do zdrowego rozwoju człowieka. W pewnym sensie Boska
„technologia” jest lepsza. Myślę, że to znamienne – wiele naszych dzieł to imitacje.
Ludzie wierzący powinni patrzeć na naturę dostrzegając w niej te technologie
i Boga, stwórcę najdoskonalszej maszyny. Natura nas wzbogaca i rozwija. Spoglądajmy więc na świat pamiętając, że
jesteśmy jego częścią. Nie myślmy, że do
Boga należy świat, a do nas wiedza. To
nasz świat, przepełniony Boską wiedzą
i mądrością. Tym światem musimy zająć się my.
W swoich wystąpieniach odnosi się
ksiądz często do Teologii Stworzenia. Jak
ksiądz ją rozumie?
Ludzka kreatywność pozwala na tworzenie wielu nowych dzieł. To zjawisko
pozytywne samo w sobie, czasami jednak umyka nam, że głównym źródłem
technologii jest natura. Sama przyroda jest bytem niesłychanie złożonym
i ciekawym. Dzięki technologii możemy
stwarzać wielofunkcyjne, fantastyczne roboty, ale zapominamy o istnieniu inteligencji, która stworzyła byty
daleko doskonalsze od tych maszyn.
Najprostszy kwiat polny jest, z technicznego punktu widzenia, nieporównywalnie bogatszy od komputera. My
jednak wolimy się zachwycać sztucznymi wytworami.
Musimy nauczyć się zauważać dobro
tkwiące w dziele Boskiego stworzenia.
Przed laty w Bangladeszu prowadzona
była kampania, która promowała karmienie mlekiem krowim w miejsce karmienia
Tekst ukazał się na magazynkontakt.pl
Biskup Theotonius Gomes
jest biskupem pomocniczym
archidiecezji Dhaka. W latach
1987-2007 pełnił funkcję
Sekretarza Generalnego Katolickiej
Konferencji Biskupów Bangladeszu.
Przewodniczący Caritas Bangladesz.
Joanna Grochocka
ideyka.blogspot.com
38
39
zielone pojęcie
Klasowa twarz ekologii
Stosunek człowieka do natury i ekologii różni się w zależności od jego klasowej
przynależności. Czy zatem ekologiczny boom jest przede wszystkim fanaberią, za
pośrednictwem której syta część społeczeństwa wyraża swoją klasową wyższość?
Przemysław Sadura
Marta Zawierucha
T
ermin „natura” jest na wskroś europejski, żeby nie powiedzieć europocentryczny. Inne kultury nigdy nie
wykształciły podobnego pojęcia, a więc nie
mogły zajmować się ochroną tego, co ono
oznacza. Po lekturze prac Brunona Latoura
wiara w istnienie czegoś takiego jak Natura tzn. niezapośredniczona kulturowo rzeczywistość, stanowiąca przeciwny biegun
dla tego, czym jest (/są) kultura(/y), wydaje
się zresztą naiwna. Możemy zatem mówić
o zróżnicowaniu klasowym raczej w stosunku do ekologii, rozumianej jako polityczna opowieść o naturze, niż do samej
natury. Próba jej kulturowego uwewnętrznienia w warunkach globalizacji jest jednak
procesem wyboistym i angażującym różne,
również klasowe, interesy. Dlatego natura
– przy wszystkich wątpliwościach dotyczących jej ontologicznego statusu – może być
ekranem wykorzystywanym do projekcji
klasowych wizji świata i punktem wyjścia
do opowieści o między- i ponadklasowych
relacjach.
Elita, lud i odgórna modernizacja
Jeśli założyć, że klasy to względnie odrębne
całości społeczne, mające różne interesy i odmienne wizje świata, to do rozważenia mamy
kilka modeli struktury społecznej. Najprostszym z nich byłby podział dychotomiczny. Na
przykład taki, w którym mamy mieszczuchów pragnących kontaktu z naturą, jako
swoistym sacrum – źródłem katartycznych
doświadczeń, oczyszczających ciało, umysł,
duszę z „brudu” cywilizacji – i mieszkańców
wsi, dla których natura stanowi zasób lub zagrożenie. Dla pierwszych spacer po górach,
czy kąpiel w morzu to natchnienie, a przynajmniej wytchnienie. Łatwo z tego wyprowadzić potrzebę zachowania natury w stanie
nienaruszonym. Dla drugich las to źródło
drewna, runa oraz dobre miejsce na dzikie
wysypisko śmieci. Natura zniesie wszystko
(„Nie było nas był las, nie będzie nas będzie
las”). Zwierzęta, z którymi lud ma do czynienia, dzielone są na pożyteczne i szkodliwe,
a los obu jest nie do pozazdroszczenia („Chłop
żywemu nie przepuści!”).
Badania, które prowadziłem w Instytucie Socjologii z Maciejem Gdulą, potwierdziły istnienie krzywdzących stereotypów, jakie
mieszkańcy miast mieli na temat stosunku
rolników do zwierząt. Nie potwierdziły jednak
samych stereotypów. Wśród rolników wyraźne było poczucie obowiązku wobec zwierząt
podobne do tego, które ma rodzic wobec dzieci. Strona silniejsza opiekuje się stroną słabszą, a różnica międzygatunkowa zacierana jest
przez logikę familiarności. Co więcej okazało się, że respondenci na wsi zdawali sobie
sprawę z opinii, jakie na temat ich podejścia
do zwierząt mieli mieszkańcy miast i wprost
je podważali, odwołując się do praktycyzmu
(„przecież z tego człowiek ma chleb”). Zarazem, tłumacząc takie swoje praktyki, jak oddawanie lubianych zwierząt do rzeźni, badani
powoływali się na „naturalny porządek”. Z niego wynikał także ich konserwatywny egalitaryzm, ujawniający się np. w chłodnym →
→
40
41
zielone pojęcie
stosunku do zwyczaju trzymania w domu
zwierząt egzotycznych. Niechęć do hodowania
węży i pająków połączona z potrzebą, aby pies
był dobrym kompanem okazała się wspólna
rolnikom i robotnikom, podważając tym samym dychotomię miasto – wieś.
Znacznie bardziej przemyślany schemat
dychotomiczny stosuje Tomasz Zarycki, opisując polskie społeczeństwo jako peryferyjne, zdominowane przez inteligencką elitę,
obsługującą ekonomiczne interesy centrum
i występującą przed ludem jako przedstawiciel hegemonicznej kultury zachodniej. Model
ten częściowo sprawdził się w badaniach dotyczących postaw Polaków wobec ekologii, które prowadziłem dla Fundacji H. Bölla. Okazało
się, że w Polsce nie ma typowego zachodniego
elektoratu zielonych tzn. osób proekologicznych, prosocjalnych i liberalnych światopoglądowo. Jeśli ktoś prezentował jednocześnie
postawę proekologiczną i wolnościową (prawo
do aborcji, tolerancja dla mniejszości seksualnych), przeważnie okazywał się 30-40-letnim japiszonem, o skrajnie neoliberalnych
poglądach. Jego ekologiczność była tylko
złudzeniem, wynikającym z obrania kursu
na modernizację (czytaj westernizację). Skoro Niemcy/Unia segregują śmieci i rezygnują
z toreb foliowych, to powinniśmy dołączyć do
zielonej rewolucji, nawet jeśli jej reguły trzeba by wbijać ludziom do głowy tak, jak kiedyś
marksizm. Paradoksalnie ci sami badani najsilniej popierali budowę elektrowni atomowej:
w zestawieniu z archaicznymi węglem atom
był dla nich symbolem nowoczesności. Osoba
sceptyczna wobec rozwoju energetyki atomowej, a zarazem prosocjalna, z dużym prawdopodobieństwem okazywała się głosującym na
PiS rencistą, zamieszkałym w małej miejscowości na ścianie wschodniej. W takim schemacie jest jeszcze miejsce dla tzw. kontrelity,
podważającej prawomocność elit związanych
z centrum, poprzez sięganie po sentymenty
antyinteligenckie i kulturę narodową i podkreślającej odrębność wobec Zachodu (np.
poprzez demonstracyjne negowanie odpowiedzialności człowieka za globalne ocieplenie).
Kaszanką w wegetarian
Dychotomiczne schematy struktury społecznej mają tę słabość, że albo rekonstruują wzajemne stereotypy elit i ludu, albo
zakładają bierność klasy ludowej i zadowalają się jej obrazem budowanym w dyskursie
publicznym przez walczące ze sobą segmenty elity. W obu przypadkach pomija się to,
co dzieje się w środku struktury społecznej,
przez co traci się możliwość analizy ciekawych gier społecznych. Aby móc to uchwycić, trzeba sięgnąć po trójdzielną koncepcję
struktury klasowej, jaką podsuwa np. teoria
Pierra Bourdieu.
Różnice między klasami wynikają jego
zdaniem z różnych poziomów kapitału
(ekonomicznego, kulturowego, politycznego, społecznego), a wyrażają się w formie
klasowych stylów życia. Tworzą one układ
hierarchiczny. Tylko styl życia klasy wyższej
ma status kultury prawomocnej. Inne mierzone są stopniem niedoskonałości wobec
niego. Hierarchia opiera się na narzucaniu
przez grupę dominującą jej specyficznego
sposobu życia jako nadrzędnego. Styl życia
klasy wyższej cechuje dystans, bezinteresowność, indywidualizm i nastawienie na
czystą przyjemność. Jej członkowie posiadają władzę redefiniowania prawomocności
i uwznioślania wszelkich praktyk. Styl klasy
średniej pomaga realizować kluczowe zadanie jej członków, jakim jest awans w strukturze społecznej przy ograniczonych zasobach
kulturowych i ekonomicznych. Wymusza to
na jej przedstawicielach imitowanie praktyk
klasy dominującej. Dla stylu klasy średniej
charakterystyczne są więc naśladownictwo,
powaga i pretensjonalność. Życie społeczne
to ciągła walka o uznanie. Członkowie elity bacznie śledzą poczynania aspirujących,
aby w kluczowym momencie porzucić zużyte mody na rzecz innych. Gdy klasa wyższa
zdefiniuje wycieczki górskie jako pożądane,
będą one miały wartość dystynktywną, a gdy
porzuci je na rzecz nieuczęszczanych jezior,
ich wartość zmaleje. Lud najczęściej dystansuje się od tej gry „wybierając” ekonomiczną
konieczność i związane z nią praktyczność,
oszczędność i przyjemność zmysłową. Elementem tej gry staje się wszystko: także
stosunek do zwierząt, natury, ekologii.
Spójrzmy przez takie okulary na losy wegetarianizmu. Zaczynał się jako ruch kontrkulturowy, angażujący tzw. zdominowany
segment klasy wyższej: bohemę artystyczną, środowiska akademickie. Wynikał z przyjęcia w stosunku do zwierząt i natury postawy
wyprowadzonej z ekologii głębokiej, filozofii
Wschodu lub innych norm etycznych (Peter
Singer). Początkowo był powszechnie odrzucany przez resztę społeczeństwa. Z czasem
przestawał być filozofią polityczną i sposobem na życie, a stawał się kulinarną modą.
W tej lżejszej formie jest przyjmowany przez
klasę średnią. Koniec burgerowego boomu,
kolej na dietę warzywną. Jej atrakcyjność dla
klasy średniej jest tym większa, że zalecają ją
specjaliści od odżywiania, jako optymalną dla
naszego zdrowia, a klasa średnia lubi kierować się dyskursem eksperckim.
Wegetarianizm nie robi wrażenia na klasie
ludowej. Nie jest atakowany jako praktyka wyalienowanych elit, miejski wymysł czy działanie
wymierzone w narodowe tradycje. Obejmuje go
konserwatywna tolerancja tej grupy społecznej
oznaczająca akceptację dla odmiennych praktyk i przekonań, jeśli tylko dotyczą one innych.
Średnioklasowy zwrot wegetariański musi jednak doprowadzić do kontrnatarcia stylotwórczej klasy wyższej. Recenzent kulinarny Maciej
Nowak drażni wegetariańską wrażliwość, opisując na swoim blogu wrażenia z konsumpcji
psiego mięsa w Wietnamie, czy udziału w świniobiciu na Podlasiu. W sukurs rusza mu reżyserka teatralna Monika Strzępka, która
w ekskluzywnym wywiadzie dla „Wysokich
Obcasów” odrzuca średnioklasowe uprzedzenia wobec schabowego i kaszanki. Obrywa się
już nie tylko tradycyjnej hipokryzji mieszczaństwa, które żałuje żywego karpia, delektując się
wędzonym łososiem, ale wszystkim wegetarianom. „Jedzenie mięsa jest elementem mojej
tożsamości i kultury. Nie pozwolę sobie tego
odebrać. O weganach i wegetarianach myślę,
że są rodzajem sekty. Jest w ich postawie sporo
pychy, bo uważają, że w związku z tym, że nie
jedzą zwierząt, są lepsi od innych, i to mnie naprawdę denerwuje” – mówi Nowak. Nie byłoby
tego upustu wyższoklasowej ludomanii w formie krytyki roślinożerstwa, gdyby wegetarianizm pozostawał praktyką niszową. Oczywiście
gra toczy się dalej. Lanserskie knajpy zaczynają
serwować grasicę, hipsterzy wcinają kiszkę…
Niebezpieczne związki
W trakcie badań, które prowadziłem z Gdulą
nad klasowymi stylami życia w Polsce, doszliśmy do wniosku, że nie tylko klasa wyższa ma w rękach klucz do prawomocności.
W zebranym materiale wyraźnie rysowały
się różnice między klasami, lecz przedstawiciele klas średnich i ludowych formułowali
sądy dalekie od pogodzenia ze swoim miejscem w porządku dominacji. Klasa średnia nie
ograniczała się do naśladownictwa, a klasa
ludowa daleka była od zamknięcia w swojej instrumentalności i praktyczności. Styl
życia każdej z klas reprezentował swoistą
uniwersalność, która wchodziła w konflikt
z pozostałymi, prezentując konkurencyjną
wizję organizowania relacji społecznych. Te
mogą zaś stanowić podstawę zawierania różnych ponadklasowych sojuszy. Dla przykładu, w obszarze organizacji funkcjonowania
państwa średnioklasowe zamiłowanie do porządku może się spleść z egalitaryzmem klasy
ludowej w postulacie powszechnego i hojnego
systemu welfare state.
Jeśli schemat ten zastosujemy wobec podejścia do natury i ekologii, okaże się, że
możliwe są różne formy klasowej i ponadklasowej walki. Polityka ochrony środowiska
najczęściej była realizowana jako forma użycia państwa do ochrony natury przed ludem
(np.: ochrona lasów przed drwalami, łąk przed
rolnikami, ryb przed rybakami). Nierzadko
kluczowe jest tu stanowisko klasy średniej.
Tak było w przypadku konfliktu o Dolinę Rospudy, który niesłusznie został zdefiniowany
jako dylemat: żaby czy ludzie. Po jednej stronie stanęła wyższoklasowa koalicja ekologów,
dziennikarzy i środowisk opiniotwórczych.
Po drugiej oddolny i ludowy ruch na rzecz
obwodnicy Augustowa, którego postulaty
w debacie publicznej przechwytywała PiS-owska kontrelita. Rozstrzygnięcie konfliktu zależało od tego, kto zdobędzie poparcie
opinii publicznej. Klasa średnia tym razem
wybrała naturę, co było istotne dla układu
sił klasowych w Polsce. Dla losu samej Doliny
istotniejsza była postawa instytucji unijnych.
Polityka ekologiczna może się jednak
opierać także na innych sojuszach. Czasami natura odnosi korzyści wtedy, kiedy państwo zostaje wykorzystane do ochrony ludu.
Wiosną odwiedziłem Kąty Rybackie. Jest tam
jedno z największych w Europie siedlisk kormoranów. W okresie lęgowym gniazduje tam
nawet 70 tysięcy ptaków, a każdy zjada kilogram ryb na dobę. Oznacza to, że codziennie
z wód w okolicach Kątów ubywa 70 ton ryb.
Kiedyś na Mazurach widziałem efekty walki
rybaków z kormoranami: niszczone z premedytacją gniazda z jajami i młodymi… Jednak nic takiego nie miało miejsca tym razem.
Akweny nie są przełowione, a na życie kormoranów nikt nie nastaje. Jak do tego doszło? Otóż polityka unijna doprowadziła do
sytuacji, w której kormorany są chronione,
obowiązują limity połowów zapobiegające
przełowieniu zbiorników, a rybacy dostają
wysokie odszkodowania za straty związane
z aktywnością ptaków i koniecznością reprodukcji ławic. W tym przypadku skuteczna polityka ekologiczna opiera się na sojuszu
ekologów, rybaków, ryb i kormoranów. Państwo, chroniąc ludzi, chroni przyrodę. Traci
co najwyżej złakniony ryby konsument, bo
mniej trafia jej do obiegu. Póki jednak klasa
wyższa i lud wolą kaszankę, a średnia – warzywa, ryba może pływać spokojnie.
Marta Zawierucha
Przemysław Sadura
marta-zawierucha.tumblr.
jest socjologiem,
com
adiunktem w IS UW.
Zajmuje się m.in.
socjologią polityki,
systemem edukacyjnym,
partycypacją
obywatelską
i zróżnicowaniem
klasowym. Opublikował
m.in.: Style życia
i porządek klasowy
w Polsce (z M. Gdulą)
i Polski odcień zieleni.
Zielone idee i siły
polityczne w Polsce.
→
42
43
zielone pojęcie
Czysta architektura
Anna Cymer
R
ozwój ekologicznej świadomości –
to bez wątpienia jedno z najważniejszych zjawisk początku XXI wieku, hasło
„zrównoważony rozwój” dotyczy już prawie wszystkich dziedzin życia. Segregujemy śmieci, oszczędzamy energię i wodę,
używamy organicznych kosmetyków
i jedzenia, chcemy też mieszkać w ekologicznych domach. W świecie architektury
życie w poszanowaniu środowiska przejawia się na bardzo różne sposoby. Może
dotyczyć kwestii czysto technicznych
(używanie odnawialnych źródeł energii
czy materiałów z recyklingu) czy urbanistycznych – jak kreowanie szczególnie
przyjaznej, pobudzającej tworzenie wspólnoty przestrzeni. Można też zamieszkać
tak, aby nie tylko szanować naturę, lecz
także maksymalnie się do niej zbliżyć.
1. Beddington Zero Energy Development (BedZED), Hackbridge, Londyn,
proj. Bill Dunster
Osiedle BedZED powstało w peryferyjnej
dzielnicy Londynu, Hackbridge w 2002
roku i było jednym z pierwszych na
świecie założeń mieszkaniowych w tak
szerokim zakresie uwzględniających
sprawy ekologii czy energooszczędności. Co ważne, dziś, mimo że przez dwanaście lat zielone technologie stały się
dużo bardziej zaawansowane, jest ono
wciąż wzorem dla podobnych projektów,
realizowanych w różnych krajach.
Osiedle, składające się z 99 domów zaprojektował Bill Dunster, we współpracy
z licznym gronem inżynierów, specjalistów od ekologii i... ekonomii. Bo ważnym
elementem idei osiedla jest różnorodność
jego mieszkańców. Aby nie tworzyć enklawy bogaczy, tylko połowę domów przeznaczono na sprzedaż, część można wynająć,
25 procent zaś zamieniono w budynki socjalne, dostępne na preferencyjnych warunkach dla mniej zarabiających rodzin.
W kilku domach powstały biura.
Osiedle zbudowano z materiałów tanich w eksploatacji i lokalnych (transport
jest nieekologiczny!). Każdy dom wyposażono w panele słoneczne, ale jednocześnie
zminimalizowano potrzebę używania prądu: ogromne szczelne okna wpuszczają do
wnętrz mnóstwo światła (ale nie wypuszczają ciepła), odpowiednie ustawienie budynków względem stron świata i kierunku,
z którego najczęściej wieje wiatr pozwoliło
zrezygnować z klimatyzacji na rzecz naturalnej wentylacji. Mieszkańcy osiedla segregują śmieci (część odzyskują i używają
ich ponownie sami), mają własną oczyszczalnię wody, a do podlewania roślin czy
spłukiwania toalet używają deszczówki.
Osiedle wybudowano blisko stacji kolejowej i przystanków komunikacji miejskiej
– mało kto ma tu potrzebę posiadania samochodu (dla tych powstała wypożyczalnia
pojazdów elektrycznych). Umieszczone na
samym wierzchu liczniki prądu i gazu pozwalają mieszkańcom samym orientować
się w stopniu zużycia energii i jego zmniejszaniu. Długo by jeszcze można wymieniać
różne drobne rozwiązania, które pomagają lokatorom żyć tanio i w poszanowaniu
przyrody. Według prowadzonych wśród
mieszkańców badań zużycie energii cieplnej
w osiedlu jest o 88% mniejsze niż w podobnym tradycyjnym kompleksie mieszkaniowym, ciepłej wody – o 57%, emisja spalin jest
mniejsza o 65%.
→
ˆ‹ Fot. Tom Chance (CC BY 2.0)
Źródło: zedfactory.com
→
44
45
zielone pojęcie
Mrówki odbierają śmieci bezpośrednio spod drzwi mieszkańców i zostawiają worki na kolejną porcję.
‹ Źródło: Materiały prasowe Masdar City, masdarcity.ae.
‹ Fot. Perelli (CC BY-SA 2.0)
Źródło: www.stefanoboeriarchitetti.net
ˆ
2. Bosco Verticale, Mediolan,
proj. Stefano Boeri
W jednej z dzielnic Mediolanu jeszcze w tym
roku zasadzony zostanie hektar lasu. Jak to
możliwe w tak gęsto zabudowanym mieście?
Las będzie rosnąć pionowo! Porośnie dwa wieżowce, których budowa właśnie dobiega końca.
Bosco Verticale – Pionowy Las – to nazwa
tej niezwykłej inwestycji mieszkaniowej. Projektujący ją architekt, Stefano Boeri zauważył,
że mieszkając w centrum dużego miasta nie
ma się wiele możliwości obcowania z zielenią. A ta przecież jest potrzebna człowiekowi,
wpływa kojąco i relaksująco, dostarcza tlenu,
chłodzi powietrze. To dlatego zaprojektował
mieszkalne wieże, które pokryje las.
Na elewacjach 119- i 87-metrowych budynków zasadzonych zostanie w sumie 900
drzew. Na potrzeby tego nietypowego lasu
każde z mieszkań w budynkach wyposażone zostało w specjalnie zaprojektowany taras, przystosowany do tego, aby utrzymać
ciężar naprawdę dużych roślin i pozwolić im
rosnąć.
Pionowy las zapewni mieszkańcom budynków, bez względu na piętro, na którym
zamieszkają, tak rzadki w dużym mieście
widok na zieleń. Ale to nie wszystko: drzewa pomogą zmniejszyć zanieczyszczenie
powietrza, staną się schronieniem dla
zwierząt – a więc zwiększą bioróżnorodność na terenie zurbanizowanym. Zielone
budynki miejskie mają być też alternatywą dla domków jednorodzinnych na przedmieściach, a więc zmniejszą negatywne
zjawisko, jakim jest tzw. urban sprawl,
rozlewanie się miast na obrzeżach przy
jednoczesnym wyludnianiu się śródmieść.
3. Masdar City, Zjednoczone Emiraty
Arabskie, proj. Norman Foster
Powstające na arabskiej pustyni miasto
to jedno z największych i najbardziej odważnych przedsięwzięć, związanych z ideą
zrównoważonego rozwoju. Zaprojektowane przez brytyjskiego architekta-celebrytę,
Normana Fostera i opłacone petrodolarami arabskich szejków ma być idealnym
miastem przyszłości, dającym możliwość
wygodnego i bezpiecznego życia w nie szkodzącej środowisku przestrzeni. Budowę poprzedziły naukowe badania: inżynierowie
z Massachusetts Institute of Technology
opracowali technologie, pozwalające wykreować w pełni funkcjonalne miasto, które
czerpie energię wyłącznie ze źródeł odnawialnych, nie wydziela dwutlenku węgla ani
innych szkodliwych odpadów.
Na sześciu kilometrach kwadratowych
terenu docelowo ma zamieszkać pięćdziesiąt tysięcy ludzi, kolejne czterdzieści tysięcy ma tu znaleźć pracę. Miasto
zaplanowano jako wolne od zanieczyszczeń; rozwinięta, elektryczna lub napędzana biopaliwami komunikacja publiczna
ma zastąpić ruch samochodowy, wąskie,
cały dzień zacienione uliczki pozwolą zminimalizować potrzebę używania klimatyzacji. Prawie wszystkie śmieci poddawane
będą recyklingowi, powstaną oczyszczalnie wody (aby móc jej używać ponownie),
energia dla miasta pochodzić będzie ze
słońca, wiatru oraz źródeł geotermalnych.
Zakończenie budowy przewidziano na
2020 rok, jednak na terenie miasta działają już pierwsze obiekty. Jednym z nich
jest Instytut Masdar, uczelnia i placówka badawcza, w której zgłębiane są tajniki zielonych technologii (jak informuje
Ambasada RP w Zjednoczonych Emiratach
Arabskich polscy studenci mogą ubiegać
się o stypendia na tej uczelni). Jednym
z kluczowych celów, jakie stawiają przed
sobą inwestorzy, budujący Masdar jest
stworzenie tu najważniejszego na świecie ośrodka badań nad przyjaznymi środowisku technologiami.
→
46
47
zielone pojęcie
› Zdjęcia dzięki uprzejmości
pracowni Estudio a77
‹ The Interlace by OMA /Ole Scheeren,
ˆ
fot. Ivan Baan, zdjęcia dzięki uprzejmości
pracowni Büro Ole Scheeren
4. Dom ze śmieci, Buenos Aires, Argentyna, proj. Estudio a77
Recykling – przetwarzanie odzyskiwanie
i ponowne wykorzystywanie zużytych materiałów jest jednym ze sposobów na zmniejszenie ilości śmieci, zanieczyszczających
otoczenie człowieka. Osobno zbieramy więc
szklane butelki, by trafiały one z powrotem
do hut i były przetapiane na kolejne szklane
opakowania, zbieramy makulaturę, używamy toreb na zakupy wielorazowego użytku,
nie foliowych jednorazówek. Stosowanie
materiałów z odzysku stało się też popularne w architekturze. Budowanie z cegieł, odzyskanych z rozbieranego gmachu jest dziś
wręcz modne. A jednak zespół z argentyńskiej pracowni Estudio a77 zjawisko recyklingu materiałów budowlanych wniósł na
znacznie wyższy poziom.
Młodzi architekci z Buenos Aires zaprojektowali w swoim rodzinnym mieście dom,
do budowy którego użyto wielu zaskakujących surowców. Na niewielkiej działce
na fundamentach starego budynku stanął
nowy, stylistycznie przypominający jakże
modne w wielkich miastach lofty – mieszkania w obiektach poprzemysłowych.
Do budowy domu architekci wykorzystali: podkłady kolejowe, bariery energochłonne, stosowane na autostradach, stalowe
elementy, używane do budowy mostów.
Z wysypiska śmieci pochodzą szyby wstawione w okna, balustrady przy schodach
i deski, z których wykonano niektóre elementy wykończeniowe.
W tym domu ze śmieci zamieszkała rodzina z dziećmi; architekci zapewnili im wiele
wygód – od tych podstawowych, jak salon
z przeszkloną ścianą czy prywatne sypialnie
na piętrze po takie jak nasłonecznione wewnętrzne patio czy taras na dachu, wyposażony w miejsce do grillowania oraz... basen.
5. Osiedle The Interlace (Przeplataniec)
w Singapurze, proj. Ole Scheeren i OMA
Dziś w Singapurze mieszka 5,3 miliona
osób, za piętnaście lat ma być ich już siedem milionów – budowa gigantycznych
bloków i osiedli jest tu po prostu koniecznością. Wszyscy znamy zdjęcia, pokazujące przytłaczające, kilkudziesięciopiętrowe
i długie na setki metrów mrówkowce, budowane w azjatyckich miastach. Niemiecki
architekt Ole Scheeren chciał uniknąć wtłaczania ludzi w kolejne odhumanizowane,
anonimowe bloki. Stworzył więc osiedle tak
samo pojemne, a jednak oferujące mieszkańcom nieporównywalnie lepsze warunki
życia. The Interlace mieści ponad tysiąc
mieszkań pogrupowanych w mniejszych,
sześciokondygnacycjnych budynkach. Te
ustawiono nie obok siebie, ale... jeden na
drugim i poprzesuwano względem siebie.
Dzięki temu kompleks wygląda jak powiększona do gigantycznych rozmiarów układanka z klocków. I tylko pozornie wydaje
się ona chaotyczna. Bo choć na pierwszy
rzut oka osiedle szokuje, taka kompozycja
brył ma swój głęboki sens. Dzięki rozbiciu
na mniejsze bryły kilkutysięczne osiedle
nie przytłacza, wydaje się mniejsze. Pomiędzy blokami zaś, na różnych wysokościach udało się stworzyć mnóstwo miejsc
do wspólnego przebywania, rekreacji, wypoczynku – są zieleńce i skwery, place zabaw, tarasy, baseny.
Oddane do użytku jesienią 2013 roku
osiedle otrzymało wiele nagród, także za
innowacyjność w kreowaniu przestrzeni
miejskiej. Bo dzięki licznym i zróżnicowanym przestrzeniom publicznym przełamuje
ono schemat osiedla-sypialni, znacząco poprawiając jakość życia w tej silnie zurbanizowanej przestrzeni.
→
48
49
zielone pojęcie
‹ Fot. James Lozeau, zdjęcie dzięki
uprzejmości wspólnoty Finca Bellavista
Fot. Jeremy Papasso, zdjęcie dzięki
uprzejmości wspólnoty Finca Bellavista
6. ZeroHouse, dowolna lokalizacja; proj.
Specht Harpman Architects 350 tysięcy dolarów – tyle trzeba mieć, aby
zbudować sobie dom samowystarczalny
pod względem energetycznym i możliwy do
ustawienia w dowolnej lokalizacji. Prototyp
budowli opracowała amerykańska pracownia Specht Harpman Architects, na co dzień
projektująca także „zwykłe” domy i obiekty
użyteczności publicznej.
Wykonany z prefabrykatów niewielki,
piętrowy zeroHouse nie wymaga żadnych
instalacji: sam produkuje prąd (ma panele słoneczne i baterie, w których kumuluje
energię), oczyszcza wodę, a ścieki i odpady zamienia na kompost. Jest też oczywiście zupełnie nieszkodliwy dla środowiska
– nie produkuje zanieczyszczeń. Co więcej,
wszystkimi instalacjami w domu – klimatyzacją, energią, ogrzewaniem, światłem
– można sterować z poziomu prywatnego
komputera.
Budynek zaprojektowano tak, aby był wygodnym domostwem dla rodziny z dzieckiem lub np. czwórki dorosłych. Łatwo da się
go także zamienić na tymczasowe biuro lub
zaadaptować na potrzeby turystyki. Lekki,
› Ilustracje dzięki
ˆ
uprzejmości pracowni
Specht Harpman Architects
7. Finca Bellavista, Kostaryka, proj. Erica
i Matt Hogan
składany, szybki w budowie obiekt można
łatwo postawić w praktycznie dowolnym
miejscu kuli ziemskiej. Dom ma 60 metrów
kwadratowych powierzchni, na parterze salon i kuchnię, na piętrze dwie sypialnie i łazienkę. Kolejne 23 metry – to wychodzące
na różne strony świata dwa tarasy. Budowlę
wieńczy rozległy dach, cały pokryty panelami słonecznymi. Konstrukcja domu – choć
lekka – jest wytrzymała i bezpieczna. Stalowy szkielet i prefabrykowane panele tworzące ściany wytrzymają silny wiatr, a szyby
w oknach trudno potłuc.
Mówi się, że ze względu na błyskawicznie
rosnące przeludnienie miast na świecie takie
samowystarczalne, „przenośne” schronienia
i domy będą sposobem ucieczki z zatłoczonych, zanieczyszczonych, niebezpiecznych
wielomilionowych metropolii. Biura architektoniczne i projektanci coraz częściej
mają w swoim portfolio propozycje łatwych
w transporcie, ekologicznych mieszkalnych
pawilonów czy kontenerów. Tego typu budynki mogą też okazać się przydatne w obliczu kryzysu energetycznego czy klęski
żywiołowej.
Wzniesiona w dżungli osada, złożona z domków na drzewach nazywana
jest „ekoutopią”. Bo trudno uwierzyć, że
w skomputeryzowanym, zglobalizowanym świecie w XXI wieku wciąż są ludzie,
marzący o tym, by żyć w zgodzie z naturalnym rytmem przyrody, z daleka od cywilizacji.
Osadę Finca Bellavista założyli Erica
i Matt Hogan. Amerykańskie małżeństwo
do 2006 roku mieszkało w stanie Kolorado, potem trafili jednak do kostarykańskiej dżungli i postanowili... w niej
zamieszkać. Od tamtej pory kupili lub
wydzierżawili już 121 hektarów terenu,
który dziś zamieszkuje wspólnota Finca
Bellavista (nazwa pochodzi od płynącej
w pobliżu rzeki). Kilkadziesiąt domków
na drzewach, wspólna świetlica, umywalnia, kuchnia z jadalnią – poza prywatnymi mieszkaniami ważną częścią osady
są pomieszczenia wspólne, bo mieszkańcy tworzą tu wspólnotę, znają się, razem
pracują i spędzają czas.
„Osada powstała dla tych, którzy myślą
ekologicznie, są wrażliwi na piękno przyrody, chcą żyć w kontakcie z naturą, a zarazem
promować ochronę środowiska” – mówią
twórcy wspólnoty. Jej członkowie mieszkają w domkach na drzewach – wśród gęstej
zieleni lasu tropikalnego. Żyją w zgodzie
z naturalnym rytmem przyrody, hodują rośliny, utrzymują się także z turystyki: kilka
domków na terenie osady można wynająć
i w czasie urlopu zakosztować naprawdę
ekologicznego życia w środku dżungli.
Anna Cymer
jest historyczką sztuki i architektury,
zajmuje się głównie architekturą
nowoczesną i najnowszą oraz
jej popularyzacją. Stypendystka
Ministra Kultury i Dziedzictwa
Narodowego. Publikowała m.in.
w „Gazecie Wyborczej”, magazynach
„Architektura & Biznes”, „Stolica”, „WAW”,
„KTW”, serwisach culture.pl, bryla.pl,
sztuka-architektury.pl; współpracowniczka
Fundacji Bęc Zmiana. Prywatnie
wielbicielka miast Górnego Śląska.
50
Nieprzytulalne
Ostatnio widziałam, jak jakiś tata w parku wziął na kolana
dziewczynkę, żeby wyjąć jej kamyczek z sandałka. To było dla
mnie takie wzruszające. Pomyślałam, że ja tego nigdy dla Hani
nie zrobię.
Z Katarzyną Doboszyńską-Markiewicz i Kamilem Markiewiczem rozmawia Ignacy Dudkiewicz
51
*
Kiedy Hania zmarła?
Katarzyna Doboszyńska-Markiewicz: Pięć lat
temu. Umarła nagle, we śnie, kiedy miała siedem
miesięcy. Znaleźliśmy ją martwą w kołysce.
Śmierć łóżeczkowa?
K.D.-M.: Nie. Hania urodziła się z rozszczepem
podniebienia. To wada genetyczna, która zdarza
się często i której dzisiejsza medycyna jest w stanie szybko zaradzić. Hania umarła na trzeci dzień
po rutynowej, kosmetycznej ponoć operacji.
Pytacie jeszcze: dlaczego?
K.D.-M.: Na to pytanie można odpowiadać bez końca.
Chce się za wszelką cenę znaleźć racjonalne wytłumaczenie śmierci swojego dziecka. Bo może gdybyśmy
to wytłumaczenie znaleźli, bylibyśmy spokojniejsi?
Wszystko w tym świecie, który się rozpadł, znowu
by się poukładało? Człowiek próbuje to objąć rozumem, ale rozum dochodzi do ściany. W pewnym momencie zauważyliśmy, że trzeba to pytanie odsunąć.
Bóg tak chciał?
Co poszło nie tak?
Kamil Markiewicz: Sama operacja była przeprowadzona profesjonalnie. Wszystko sprowadzało się
do niedostatku opieki i informacji, do obojętności
wobec tego, co się dzieje z pacjentem potem. Przekonywano nas, że nie należy się spodziewać komplikacji. Nie byliśmy na nie przygotowani. Hania
była osłabiona, ale sądziliśmy, że to chwilowy stan.
Co było przyczyną śmierci?
K.D.-M.: Zachłyśnięcie się pokarmem. W protokole
z sekcji napisano, że doszło do czasowej zbieżności
zdarzeń. Operacja zbiegła się w czasie z osłabieniem organizmu, czego skutkiem było zachłyśnięcie.
Macie do kogoś żal?
K.D.-M.: Teraz już do nikogo.
K.M.: Obojętność lekarzy była bolesna. Pewien żal
wciąż w sobie noszę. Ale dokonałem w swoim sumieniu aktu przebaczenia lekarzowi prowadzącemu Hanię. Snu z oczu mi ten człowiek nie spędza.
WIARA
Olga Micińska
K.M.: Są wciąż osoby, które tak myślą i mówią. Bóg zabrał ci dziecko, bo wiedział lepiej. Kiedyś się dowiesz.
Bóg chciał je ocalić przed jeszcze większym cierpieniem. Albo Bóg chciał ci coś pokazać. Nie widział innego rozwiązania. Wariantów jest wiele.
K.D.-M.: Bardzo mnie bolało już samo słowo „zabrał”.
Bóg nie „zabrał” mojej Hanulki. Wierzę, że kiedy umarła, On „przejął” jej duszyczkę. Tak delikatnie, żeby nie
zdążyła się nawet przestraszyć. Zrobił to z największą
delikatnością, taką, jaką tylko On jest w stanie dziecko otoczyć. Lubię myśleć o tej delikatności Boga wobec
naszych dzieci, o tym, że tak naprawdę Jemu jeszcze
bardziej od nas zależało, żeby nie cierpiały w momencie śmierci. Śmierci, której na pewno nie chciał.
K.M.: Nie można mówić o czyjejkolwiek śmierci, że
Bóg jej chciał, że chciał coś za jej pomocą osiągnąć.
Najgorsze jest to, że na siłę szuka się wytłumaczenia
tam, gdzie nie jesteśmy w stanie go znaleźć.
Dotyczy to zwłaszcza księży?
K.M.: Reakcje księży to temat rzeka. Często ich słowa
zamiast pocieszyć przynoszą odwrotny skutek. Trudno
mówić o śmierci w ogóle, o śmierci dziecka jeszcze trudniej. I nawet duchowni, którzy mają duże doświadczenie
duszpasterskie, też ciągle się tego uczą. A gdyby ksiądz
powiedział chociażby: „wydaje mi się, że może to czemuś
służyło, ale przecież nie jestem Bogiem i tego nie wiem.
Ale wiem, że Bóg jest dobry”, to byłoby to dla mnie uczciwe postawienie sprawy. Ale księża niestety często aspirują do posiadania wyższej wiedzy. Mówienie, że śmierć
twojego dziecka była w pewnym sensie pożądana, sprzyja kształtowaniu negatywnego obrazu Boga.
A jednak człowiek chciałby widzieć w tym jakąś celowość.
K.M.: Gdyby człowiek widział w tych wszystkich
okropnościach świata jakiś Boży plan, to chyba musiałby zwątpić. Do mnie bardziej przemawia myśl, że
Bóg płacze w takich chwilach. To dla mnie bardziej
kojąca wizja niż obraz wszechmocnego Boga, który
ustawia sobie wszystko na szachownicy i zbija pionki.
do pociągania za sobą kolejnego zła. Można zacząć się
wzajemnie obwiniać. Inne dzieci mogą zostać zaniedbane, bo tylko to jedno się liczy. Od nas zależy, czy
temu złu postawimy szlaban. Czy pozwolimy Bogu
zadziałać tak, żeby coś dobrego z tego wyszło. Bóg
nic na siłę nie zrobi.
Skoro tego nie chciał i nie ma w tym ukrytego celu...
Kolejny slogan: Bóg wyprowadzi z tego jakieś dobro.
K.M.: To akurat bywa sensowne. Wierzę, że tak może być.
K.D.-M.: Może, ale nie musi.
A w waszym wypadku?
K.M.: Nie wiem. To doświadczenie na pewno otworzyło nam oczy na różne sprawy. Na ogół nie okazuję uczuć i kiedyś z trudem przychodziło mi spotkanie
z człowiekiem w żałobie. Teraz nie mam oporów, żeby
objąć taką osobę, powiedzieć coś od serca...
K.D.-M.: Śmierć dziecka jest czymś złym. To, co nas
spotkało, obiektywnie jest złem. A zło ma tendencję
K.M.: Ale jest miłosierny i solidaryzuje się z ludźmi
w cierpieniu.
K.D.-M.: W najcięższym okresie po śmierci Hanulki trudno było mi się modlić. Z drugiej strony bardzo potrzebowałam kontaktu z Bogiem, chociażby dlatego, że właśnie
tam, przy Nim, była moja córeczka. Poprzez Niego mogłam być wciąż blisko niej. I w tej niemocy modlitwy,
powtarzały się we mnie dwa słowa: obecność i miłość.
Cały obraz Boga, który budowałam przez lata, w chwili
śmierci mojego dziecka się zawalił. Ale jednocześnie On
pozwolił mi odkryć wtedy swoją obecność i ogromną
miłość, którą otoczył mnie niemal fizycznie.
→
52
Ale?
K.D.-M.: Nie opiszę ci tego słowami. Ale tęsknię za
tym. Był to czas w moim życiu, kiedy byłam najbliżej
Boga, kiedy pozwolił mi dotknąć tajemnicy. Czułam
wtedy Jego miłość, która przenosi przez najgorszy
czas w życiu. Świadomość tego, że moja córeczka jest
tą miłością już na zawsze otoczona, była dla mnie pocieszająca. W języku polskim mówimy o żalu, smutku „nieutulonym”. Mój został „utulony” – przez Boga,
a także przez dobrych ludzi. Żal nie zniknął, ale z takim „utulonym” żalem można dalej żyć.
K.M.: Papież Benedykt pisał, że nieważne jest to,
w kogo się wierzy, ale komu się wierzy. Zawierzyliśmy Bogu, zamiast powtarzać prawdy o Nim, które
gdzieś zostały zapisane, ale są zupełnie abstrakcyjne. Bożej miłości trzeba doświadczać, a nie o niej teoretyzować. I na naszych spotkaniach rodziców po
stracie staramy się wprowadzać jak najwięcej konkretów, dzielić się wspomnieniami, zwłaszcza dobrymi. Pokazywać tę Bożą miłość, a nie zarzucać ludzi
„prawdami”.
*
Szukaliście pomocy?
K.D.-M.: Od samego początku. Znaleźliśmy informację o rekolekcjach dla osób w żałobie – nie tylko po
stracie dziecka – organizowanych przez księdza Stanisława Szlassę i jego współpracowników. Bardzo nam
pomógł ten wyjazd.
K.M.: Prowadzący nie narzucali nam żadnych rozwiązań. Przedstawili kwestię żałoby w ujęciu psychologicznym, podkreślali, że mamy prawo ją przeżywać.
Na spotkaniach też staramy się dowartościować wymiar psychologiczny. Nie da się przejść przez stratę
z uśmiechem na ustach. To nie działa tak, że człowiek się trochę pomodli, zyska pewność, że dziecko
jest szczęśliwe u Boga i wszystko już jest w porządku.
K.D.-M.: Wyjazd był okazją do uporządkowania wszystkiego, co się w nas działo, a także do zrozumienia, co
jeszcze może się dziać i że wszystkie nasze reakcje są
normalne. To, że jedni na początku chodzą kilka razy
dziennie na cmentarz, jest tak samo normalne, jak to,
że inni nie są w stanie tam pójść w ogóle. To, że ktoś
płacze całymi dniami, jest tak samo normalne, jak to,
że ktoś nie potrafi z siebie tych łez wycisnąć.
To mi najbardziej z tego wyjazdu zostało – świadomość, że każdy na swój sposób musi sobie pozwolić
na przeżywanie smutku i różnych trudnych emocji,
które się pojawiają. Także tych, które wydają się nam
złe. Wiemy, że teoretycznie emocji nie powinniśmy
w ogóle wartościować...
Spotkania grupy wsparcia rodziców
dzieci utraconych (niezależnie od ich
wieku oraz czasu i okoliczności ich
śmierci) odbywają się od października do
czerwca w każdy drugi piątek miesiąca
w klasztorze oo. Dominikanów na warszawskim Służewie. O 17.30 rozpoczyna
się wspólnie przygotowana Msza Święta
w intencji zmarłych dzieci i ich rodziców, celebrowana w kaplicy klasztornej
(wejście przez furtę klasztoru). Następnie
K.D.-M.: Ale często jest tak, że osierocony rodzic czuje
wielką zazdrość, widząc dziecko w wózku albo kobietę
w ciąży. Ludzie, którzy przychodzą na spotkania, często myślą: przecież to złe, że nie chcę widzieć dziecka
mojej siostry, że nie chcę spotykać koleżanek, które są w ciąży. A czasami trzeba sobie dać także do
tego prawo.
Do wszystkiego?
K.D.-M.: Oczywiście, tej rozpaczy też trzeba powiedzieć kiedyś „stop”. Ale to tak łatwo powiedzieć, a ludzie są zupełnie rozbici. Na spotkania przychodzą
rodzice i opowiadają, że ich nastoletnie dziecko, z którym byli w świetnej relacji, nagle popełniło samobójstwo. Takie osoby często myślą, że chcą być tam, gdzie
ich dziecko, też chcą się zabić. Inna sytuacja: kilka lat
minęło od śmierci dziecka, a ktoś nadal nic nie zmienił
w jego pokoju, spędza tam kilka godzin dziennie. Tak
naprawdę nie żyje. Kiedy umarło jego dziecko, jego
życie się skończyło. Z zewnątrz łatwo jest oceniać...
K.M.: Trzeba jednak powiedzieć, że pewne sposoby przeżywania żałoby na pewno nie są dobre. Poza
tym warto się czasem przyznać do bezradności. Bo
nie można wymagać od siebie nadludzkich sił. Czasami człowiek po prostu potrzebuje fachowej pomocy z zewnątrz.
K.M.: Życie pędziło do przodu, nie oglądając się na nas.
Potem pojawił się trzeci syn. Nasi chłopcy to wulkany energii, na co dzień refleksja o Hani schodzi na
drugi plan.
Wywołuje to w was poczucie winy?
K.M.: Czasami czuję dyskomfort. Ludzie często opowiadają nam o tym, jak to cały czas noszą w sercu tę
stratę. A ja? Ciężko te dwie rzeczywistości sprowadzić do jednego mianownika.
Jak rozmawialiście z Jerzykiem o śmierci Hani?
*
A wy jak przeżywaliście swoją żałobę?
K.D.-M.: Wiesz, na spotkania na Służewie przychodzą różne osoby. Są takie, które całkowicie tracą
grunt pod nogami, kiedy umiera ich malutkie dziecko niedługo po ślubie. My mieliśmy fundament. Był
nim nasz najstarszy synek, Jerzyk, który w momencie śmierci Hani, jak się z perspektywy czasu wydaje, był jak na swój wiek, bardzo dojrzały...
W jakim był wieku?
K.M.: Dwa lata i osiem miesięcy. Przeżywał to w niesamowity sposób. Widać było, że próbuje nas pocieszyć, na miarę swoich możliwości podtrzymywać
na duchu. Co więcej, kiedy Hania zmarła, Kasia była
w ciąży i już po pół roku przyszedł na świat nasz drugi
syn. Nie było możliwości, żebyśmy się poddawali rozpaczy. Nie przeżyliśmy klasycznej żałoby.
K.D.-M.: Wszystkie jej etapy „przerabialiśmy” w trybie
przyspieszonym. Na początku byłam w strasznym stanie. Ale od razu pomyślałam o tym maleństwie, które
noszę pod sercem. Miałam świadomość, że ono razem
ze mną przeżywa to wszystko, co się dzieje we mnie.
K.M.: Ważne, żeby trochę ruszyć głową i nie powtarzać komunałów. W kwestiach dotyczących wiary
mamy tendencję to klepania formułek. A jak zapytasz, o co właściwie w nich chodzi, to człowiek na
ogół nie potrafi odpowiedzieć. Usłyszał, zapamiętał i powtarza.
K.D.-M.: Mówiliśmy o tym normalnie. Nazywaliśmy
rzeczy po imieniu. Nie mówiliśmy, że jego siostrzyczka jest aniołkiem na chmurce, tylko że Hania umarła.
Używaliśmy tego słowa. Dziecko, które ma niespełna
trzy lata, jeszcze go nie rozumie, ale będzie je miało
w pamięci i z czasem doda sobie do niego sens. Pamiętam, że Jerzyk na początku myślał, że Pan Jezus
przysłał po Hanię specjalny samolot, którym poleciała do nieba. Tak to sobie tłumaczył.
Teraz ma siedem lat, prawda?
K.D.-M.: Tak. Wzrusza nas, że dla niego jest całkowicie naturalne, że Hania należy do naszej rodziny. Kiedy wymienia jej członków, na przykład rozmawiając
z młodszymi braćmi, którzy Hani nie poznali, zawsze
dodaje: „ale pamiętajcie, że Hania też jest. Hania jest
w niebie, ale jest naszą siostrą”. I my też tak myślimy.
uczestnicy mają możliwość podzielenia
się swoim przeżywaniem straty i różnych
etapów żałoby. Na spotkania zaproszone są również dotknięte stratą dziecka
osoby niewierzące lub przeżywające
kryzys wiary.
Czujecie jej obecność?
K.D.-M.: Tak. Są takie chwile, kiedy czuję ją szczególnie mocno. Na przykład kiedy chłopcy są w niebezpieczeństwie i okazuje się, że wyszli z tego cało. Niektórzy
się śmieją, że dzieci w ogóle mają dodatkowych aniołów stróżów, ale myślę, że nasze dzieci rzeczywiście
mają dodatkowe wsparcie swojej siostrzyczki.
Kiedy jeszcze?
K.D.-M.: Momentem, w którym najbardziej chyba odczuwam obecność Hani, jest Msza Święta. Tajemnica świętych obcowania jest dla mnie bardzo obecna
w Eucharystii. To moje doświadczenie, dar, który sobie
wybłagałam u Pana Boga. Kiedy modlę się po przyjęciu Komunii, czuję, że Hania jest tuż przy mnie. Kiedy słyszę słowa: „Pamiętaj także o naszych zmarłych
braciach i siostrach, którzy zasnęli z nadzieją zmartwychwstania”, myślę o niej jako o starszej siostrze
w wierze, która już o wiele więcej rozumie z tajemnic nieba niż ja. Która poznała już to, co my na ziemi
możemy tylko przeczuwać. Czasem otrzymujemy dotknięcie łaski, przeczucie na modlitwie. A ona już to
wszystko wie. To jest tajemnica, ale taka, która niesie pocieszenie.
K.M.: Dla mnie to zawsze było niejednoznaczne. Małe
dzieci są zbawione bez żadnej wątpliwości i na pewno
są szczęśliwe. Ale bardzo buntuję się wobec podejścia,
jakie ma wielu księży, którzy bagatelizują sprawę na
zasadzie: „dziecko jest szczęśliwe, wszystko jest dobrze”. Nie jest. Chrystus po Zmartwychwstaniu też
wciąż miał rany. Hania również przeżyła konkretne
cierpienie fizyczne, ale też duchowe związane z odłączeniem od rodziny, z naruszeniem porządku stworzenia. I myślę, że małe dzieci w niebie są szczęśliwe, ale
noszą w sobie to cierpienie. To nie jest przeciwstawne. Można się z tego cieszyć, ale na pewno przez łzy. →
53
WIARA
To znaczy?
54
jest szczęśliwe w niebie, wszystko jest
dobrze”. Nie jest.
Bo Bóg miał go chronić?
*
Czy ludzie wokół was mieli trudność z tym, czy poruszać
temat śmierci Hani?
K.D.-M.: To temat trudny dla wielu osób z zewnątrz. Tych, którzy tego nie przeżyli. K iedy mija trochę czasu, kiedy bliscy już nie chcą
słuchać w kółko tego samego, nie chcą siedzieć
przy osobie, która ciągle płacze i na okrągło
mówi o swoim dziecku, to szuka się kogoś, kto
to zrozumie.
Da się to zrozumieć?
K.D.-M.: Do końca nie. Ale śmierć powinna być czymś
bardziej naturalnym w rozmowach, niż jest. A ludzie nie wiedzą, co powiedzieć, więc się nie odzywają,
przechodzą na drugą stronę ulicy, przestają dzwonić...
Spotkało was to?
K.M.: A ż tak mocne reakcje nas akurat nie. Ale
na pewno wielu osobom nie było łatwo.
K.D.-M.: Odzywały się po kilku miesiącach i przepraszały, że tak długo milczały, ale właśnie nie wiedziały, co powiedzieć.
A co powiedzieć?
K.M.: Kiedyś się nawet zastanawiałem, co sam powiedziałbym takiej osobie, zanim stanąłem wobec tego
doświadczenia. Pewnie nic mądrego, może nic, a być
może coś głupiego. To była dla mnie abstrakcja. Aby
przekazać wsparcie w takich chwilach, lepiej mówić
mniej niż więcej. Kiedy zaczyna się mówić za dużo, interpretować i szukać we wszystkim sensu, to osiąga
się przeciwny skutek.
Chcieliście, żeby ktoś z wami był? Chcieliście, żeby wam
coś powiedział?
K.M.: Nie mieliśmy czasu się nad tym zastanawiać.
Ale pomoc od znajomych zaczęła od razu spływać
w sposób bardzo dyskretny, a jednocześnie konkretny i budujący. Przyjaciółka żony gotowała nam obiady.
Naprawdę bardzo mnie wzruszyło, kiedy mój kolega, lekarz, bardzo chciał wystawić mojej żonie lewe
zwolnienie. Mówił, że jeżeli potrzebuje odpoczynku,
to chorobę się już wymyśli.
K.D.-M.: Nie mam prawa jazdy, więc znajomi wozili mnie w różne miejsca. To drobiazgi, ale świadczą
o dużej wyobraźni na temat tego, co można zrobić.
K.M.: Inni znajomi przyjechali się z nami pomodlić. Na
co dzień człowiek nie modli się tak po prostu ze swoimi
znajomymi. Zamiast mówić od siebie i wymyślać mądrości, odmówiliśmy nieszpory, specjalne oficjum za
zmarłych. Jest ono pełne pocieszających słów.
K.D.-M.: Przez pierwsze dni, nawet tygodnie, drzwi się
u nas właściwie nie zamykały. Ciągle ktoś przychodził,
żeby po prostu pobyć z nami, posiedzieć chwilę. Cenne
dla nas było to, że nie bali się mówić o Hani. Zdążyła już
zaistnieć w życiu naszych przyjaciół, znajomych. Nie
bali się mówić o jej chrzcie, o swoich wspomnieniach.
To bardzo ważne, bo często ludzie chcieliby mówić
o wszystkim, byle nie o dziecku, które odeszło. A Hania była w te dni cały czas obecna. Tak powinno być.
*
Czuliście gniew wobec Boga?
K.M.: My nie. Szybko zyskaliśmy przekonanie, że to nie
jest Jego dzieło. Ale często o tym słyszymy na spotkaniach.
K.D.-M.: Zawsze wtedy mówimy, że jest to normalne,
K.D.-M.: Tak. Bo przecież się zawsze modlił, chodził
do kościoła. Sama musiałam sobie ten obraz Boga
wyprostować o tyle, że miałam w sobie właśnie taką
myśl: „On zawsze będzie chronił moją rodzinę”. A okazuje się, że ta ochrona nie polega na tym, że nikomu
nic złego się nie stanie, tylko na byciu z nami zawsze,
także wtedy, kiedy to zło się dzieje.
Bóg przecież też doświadczył zła. Też jest w końcu rodzicem po stracie. Wie, jak to jest, kiedy umiera twoje
ukochane dziecko. Lubię nawet myśleć, że ponieważ
dla Niego nie istnieje czas, to być może widząc cierpienia wszystkich osieroconych rodziców w całej historii świata, utożsamił się z nimi do tego stopnia, że
postanowił sam tego doświadczyć.
sobie, że kogoś tutaj brakuje. Nigdy nie pogodzę się
do końca z tym, że Hani w tej grupce nie ma. Jest takim nieprzytulalnym dzieckiem, któremu nie można ani sukienki włożyć na święta, ani nakarmić, ani
się z nim pobawić...
Proste rzeczy.
K.D.-M.: Wiesz, ostatnio widziałam, jak jakiś tata
w parku wziął na kolana dziewczynkę, żeby wyjąć jej
kamyczek z sandałka. To było dla mnie takie wzruszające. Pomyślałam, że ja tego nigdy dla Hani nie zrobię.
55
WIARA
Buntuję się wobec podejścia: „dziecko
żeby tego nie tłumić, bo Pan Bóg się na pewno nie obrazi. Podkreśla to zawsze dominikanin, ojciec Stanisław Górski, który jest duchowym opiekunem spotkań
dla rodziców po stracie dziecka w służewskim klasztorze. Takie myśli mogą przyjść, zwłaszcza gdy ktoś
ma bardzo tradycyjny obraz Boga.
K.M.: Wtedy może się poczuć oszukany.
Do końca przez to przeszedł.
K.D.-M.: Tak. Święta Zmartwychwstania już nigdy nie
są takie same po stracie dziecka. Całe Triduum przeżywam w pamięci o Hani, o tym, że idziemy do niej,
że dla nas zmartwychwstanie będzie czymś bardzo
konkretnym. Nie wiemy, jak będzie wyglądało, ale
wtedy spotkamy ją będącą całością, razem z ciałem.
Element zmartwychwstania ciał stał się dla mnie bardzo ważny. Może umrę wcześniej, zanim Chrystus
przyjdzie ponownie, i spotkam Hanulkę w wymiarze
duchowym, ale bardzo będę czekała na ten dzień, kiedy znów zobaczę to jej śliczne ciałko, które teraz rozkłada się w tym okropnym grobie. Dlatego właśnie nie
bardzo lubię chodzić na cmentarz. I kiedy mówię, że
„oczekuję Twego przyjścia w chwale”, to mówię to całym sercem. Bardzo czekam na chwilę, kiedy wszystko znowu będzie na swoim miejscu.
Czyli nie jest. Czyli się wcale nie poukładało.
K.D.-M.: Nie można się pogodzić ze śmiercią swojego
dziecka. Żałoba trwa do końca życia. Książkowe jej
etapy mam już za sobą, normalnie funkcjonuję, potrafię się śmiać, nie mam wyrzutów sumienia. Życie
toczy się dalej. Ale są takie chwile, kiedy smutek wraca jak fala tsunami. Czasami w zupełnie niespodziewanych momentach. Patrzę na nasze dzieci, które się
bawią, śmieją się, jest wesoło i nagle uświadamiam
Katarzyna Doboszyńska-Markiewicz
i Kamil Markiewicz
małżeństwo od dziewięciu lat, rodzice Hani
w niebie i trzech ziemskich chłopaków:
Jerzyka, Stefka i Tomka. Wspólnie z innymi
osobami prowadzą spotkania grupy
wsparcia rodziców dzieci utraconych
(zob. notka powyżej). Kasia jest doktorem
językoznawstwa, adiunktem na Wydziale
Nauk Humanistycznych UKSW w Warszawie.
Kamil jest tłumaczem.
Olga Micińska
olgamicinska.tumblr.com
→
56
Błogosławieni,
którzy się smucą
WIARA
57
Choć smutek może być dobry, może mieć odkupieńczy sens,
to nikt nie powinien być ze swoim smutkiem sam. Jezus, który
niewątpliwie miał słuszne powody do smutku, prosił uczniów,
by mu towarzyszyli.
Marcin Suskiewicz
Anna Libera
N
ajbliższy kościół znajduje się dwie przecznice od mojego mieszkania, przy szarej ulicy bez drzew. Wtopiony w pierzeję, wygląda z pozoru jak zwykła kamienica
i trzeba zadrzeć głowę, by zobaczyć mały krzyż na szczycie fasady.
Główna część kościoła dostępna jest tylko w czasie
nabożeństw, ale przez cały dzień można wejść do bocznej kaplicy Matki Boskiej Bolesnej. Otwiera ją rano
i zamyka wieczorem jedna ze starych jak świat, dobrodusznych sióstr mieszkających przy kościele. Pamięta
może, jak ktoś tu jeszcze przychodził.
Kaplica jest niewielka, nie większa chyba od mojego pokoju. Z jednej strony – krata odgradzająca ją od
reszty kościoła, a przy kracie, na wprost migocącego
w oddali czerwonego światełka, klęcznik i zeszyt na
intencje. W ostatnim wpisie ktoś prosi Boga wielkimi
kulfonami o odpuszczenie grzechów, w poprzednim
ktoś inny, znacznie staranniej, o pomoc podczas sesji.
Po drugiej stronie – rząd witraży. Jeden przedstawia
scenę powrotu syna marnotrawnego, inny – zmartwychwstałego Chrystusa. Jest jeszcze kilka.
Na ścianie na wprost wejścia wielka rzeźbiona pieta, dość udana, a obok, w gablocie – księga z imionami
parafian, których rocznica śmierci przypada w danym
miesiącu. Otwiera ją na odpowiedniej stronie ta sama
siostra-staruszka, która ma klucz od kaplicy.
Zapach kurzu i świec, ciepłe, słabe światło lamp,
skrzypienie klęcznika, ledwie słyszalne odgłosy ulicy.
Do kaplicy Matki Boskiej Bolesnej przychodziłem
czasem z moim smutkiem i niepokojem i klepałem tu
przez jakiś czas różaniec, podczas gdy moje myśli, zamiast skupiać się na właśnie rozważanej tajemnicy,
uciekały zwykle do innych spraw. Choć ulga jako taka
zwykle nie przychodziła, ciągnęło mnie do tego miejsca, do stóp biednej Matki pochylonej nad bezwładnym ciałem Syna, który jednak – o czym przypominał
nieśmiało jeden z ciemnych witraży – miał powstać
z martwych.
Mój smutek nie był tu nie na miejscu. I chyba niczyj
by nie był. Przecież smuciła się również bolejąca Matka Boska, przecież smucił się, w Ogrójcu i na krzyżu,
nasz Pan. Nie do smutku wszakże należało ostatnie
słowo, ale do nadziei i radości. Mimo rozkojarzenia,
mimo wciąż niespokojnych myśli, doświadczało się tu
namacalnie tych wszystkich prostych prawd, w które
tak trudno nam zwykle uwierzyć całym sercem: że
Bóg wszystko może; że jest Miłością i pragnie przede
wszystkim, byśmy my kochali również bezinteresownie; że trzyma nas wciąż w swoich dobrych dłoniach;
że kocha w nas wszystko prócz grzechu, a więc i płochliwe nerwy, i rozkojarzenie, i ból głowy.
Z pewnością była to w dużej mierze kwestia kojącego
nastroju miejsca: świec, półmroku. Ale miejsce to nie
byłoby tym, czym jest, bez treści ukrytej w zdobiących
je rzeźbach, witrażach, obrazach: bez objawienia o Bogu,
który stał się człowiekiem, by z nami współcierpieć i poprowadzić nas ku niebu. Niebu, gdzie każda łza zostanie
otarta, ale żadna nie będzie unieważniona.
Odważnie i sceptycznie
Chrześcijańskie podejście do smutku oznacza po
pierwsze widzieć w nim tajemnicę. Jedną z konsekwencji wiary w pochodzenie wszystkiego od nieogarnionego, niezgłębionego Boga jest bowiem to, że
wszystko jest trochę niezgłębione. Tomasz z Akwinu pisze w „Wykładzie Składu apostolskiego”, że nie
możemy w pełni poznać maleńkiej muchy, a przecież
o ileż bardziej jeszcze tajemnicze są ludzkie sprawy,
skoro człowiek jest nie tylko dziełem Nieogarnionego,
lecz także Jego obrazem.
Smutek jest tajemnicą, ale w chrześcijaństwie tajemnica to coś, czego co prawda nie wyczerpiemy,
ale do czego możemy się zbliżać. I to wieloma równoległymi drogami, a więc – w tym przypadku – i za
pośrednictwem introspekcji, i współodczuwając z innymi, i poprzez literaturę, muzykę, czy sztuki plastyczne, i metodami różnych współczesnych nauk:
teologii, filozofii, psychologii, medycyny, fizjologii.
Wiara nie unieważnia ani osobistego doświadczenia,
ani sztuki czy nauki, bo przecież ze swej natury nie
proponuje drogi na skróty, która czyniłaby ludzkie
starania zbędnymi – zawsze raczej oczyszcza, wspiera
i dopełnia te starania. I tak jak chrześcijanin też musi
się ze smutkiem, swoim własnym i bliźnich, pokornie mierzyć (choć nie jest już w tym mierzeniu się
sam), tak też, jeśli chce sformułować jakąś jego teorię,
musi go rzetelnie badać. W kwestiach poznawczych
wiara może dać mu jednak, oprócz treści Objawienia, przynajmniej dwie rzeczy: odwagę, by przyjąć
każdą odkrytą prawdę, i jednocześnie lekką dozę →
58
przecież nigdy drogi na skróty,
która czyniłaby ludzkie starania
zbędnymi.
sceptycyzmu, by wszelkie ludzkie prawdy wciąż weryfikować i nigdy nie łudzić się, że wyczerpująco opisują
one rzeczywistość.
Patrząc na historię chrześcijaństwa, zauważymy
jeszcze jeden sposób, w jaki kształtowało i kształtuje
ono nasze widzenie świata. Wiara pociąga za sobą pewne ogólne zasady metodologiczne, metafizyczne ramy
wszelkich dociekań. Jedną z takich zasad – będącą
konsekwencją nauki o stworzeniu – jest owo przekonanie, że wszystko jest tajemnicą, którą zawsze można
poznać lepiej. Inną – również związaną z wiarą w stworzenie – jest zasada wielopoziomowości, mówiąca, że
możliwe są różne wytłumaczenia tego samego zjawiska
na równoległych wobec siebie i jednocześnie hierarchicznie uszeregowanych poziomach. I jak za każdym
naturalnym zjawiskiem stoją jednocześnie i przyczyny
naturalne, i Bóg jako pierwsza przyczyna, tak równocześnie prawdziwe mogą być i duchowe, i filozoficzne,
i fizjologiczne ujęcia smutku. Nie ma, a w każdym razie
nie musi być między nimi żadnej konkurencji, nie są
one też w prosty sposób komplementarne, lecz raczej
– hierarchicznie równoległe. Wydaje się, że chrześcijaństwo, przyzwyczajone do takich równoległych ujęć,
a jednocześnie nie zgadzające się na redukcyjne przylgnięcie tylko do jednego z nich, może pomóc pogodzić
zwaśnione strony dzisiejszego sporu o naturę emocji: „fizjologów”, widzących w emocjach tylko „stany
mózgu” i „anty-fizjologów”, uważających ten aspekt
emocji za nieważny.
W ostatnich dziesięcioleciach oglądaliśmy również
spór pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami koncepcji istnienia normatywnej natury ludzkiej (esencjalistami i antyesencjalistami), który pokrywał się z linią
podziału: modernizm-postmodernizm. Moderniści,
dziedzice oświecenia wierzący w naukę, postęp, w możliwość obiektywnego poznawania rzeczywistości przy
użyciu samego tylko rozumu, obstawali zwykle przy
pewnej bardzo konkretnej normie człowieczeństwa.
Jedną z krystalizacji tego podejścia jest współczesna
neuropsychiatria z jej ikoną – podręcznikiem klasyfikacji zaburzeń i chorób psychicznych DSM, w którym
wyliczone są symptomy wskazujące na różne odstępstwa od psychicznej normy. Z kolei postmoderniści,
uczniowie Nietzschego, bywali z reguły sceptyczni
wobec wszelkich statycznych standardów, co z kolei
przekładało się na ich nieufność wobec psychiatrii
głównego nurtu. Mimo niewątpliwych zalet obydwu
tradycji wydaje się, że czegoś im brakuje.
Oto człowiek
Chrześcijaństwo także w tym przypadku może pomóc
wyjść poza prostą dychotomię. Natury rzeczy, w tym
natura człowieka, istnieją, nie są jednak łatwo definiowalne. Wraca tu wspomniana kwestia tajemnicy: bycie
stworzonym przez Boga oznacza również partycypację
w Jego „niepoznawalności”. Tyczy się to zwłaszcza człowieka, który jest Bożym obrazem i który może w pełni
zrozumieć siebie, dopiero patrząc na Boga-człowieka,
Jezusa Chrystusa. Jeśli pytamy więc: „Czym, kim jest
człowiek?”, jedyna prawdziwa odpowiedź to ta, którą
nieświadomie dał Piłat wskazując na Jezusa i wypowiadając słynne słowa „ecce homo”.
Normą człowieczeństwa nie jest więc opanowany,
nieczuły na nic mieszczanin, któremu „nic nie dolega”, nie jest nim żaden inny statyczny ideał, ale tajemniczy Bóg-człowiek, Jezus Chrystus, idący na śmierć
z miłości. Kiedy więc moderniści-esencjaliści mówią:
chorobą jest każdy smutek, który objawia się w określony sposób i trwa dłużej niż dwa tygodnie, a postmoderniści-antyesencjaliści odpowiadają: nie ma czegoś
takiego jak norma, a więc nie ma również nienormalnego smutku, chrześcijanin może odpowiedzieć:
Płacz z tymi, którzy płaczą
Chrześcijaństwo to jednak nie tylko, i nawet nie głównie, zbiór zasad metodologicznych, lecz także wezwanie do działania. A gdziekolwiek spojrzymy, widzimy
smutek. Niekiedy jest to smutek dobry, adekwatny.
Czy jednak oznacza to, że w takich sytuacjach mamy
zostawić naszych bliźnich całkowicie samych z tym,
przez co przechodzą? Z pewnością nie. Nasz Pan, choć
niewątpliwie miał słuszne powody do smutku, prosił
przecież uczniów, by mu towarzyszyli. Święty Paweł
wzywa nas z kolei do noszenia cudzych brzemion i do
„pocieszania tych, którzy są w jakiejkolwiek udręce,
pociechą, którą doznajemy od Boga”. Choć może istnieć
dobry smutek, choć smutek może też mieć odkupieńczy sens, nikt nie powinien być ze swoim smutkiem,
dobrym czy niedobrym, sam. Cóż więc czynić?
Bez wątpienia mamy pomagać, jeśli można – zrobić
coś konkretnego z powodami danego smutku, bez wątpienia też modlić się. Ale może przede wszystkim: być?
Współodczuwać. „Płakać z tymi, którzy płaczą”. Zaparzyć herbatę, przytulić, pomilczeć, przypomnieć – choć
niekoniecznie, a może nawet bardzo rzadko, słowami
– że Bóg jest Dobrym Ojcem, że choć są zimy i jesienie,
ostatnie słowo należy do wiosny Zmartwychwstania.
Nawet smutek destrukcyjny, patologiczny, nigdy nie
jest niedobry w sensie: oddalający od Boga, odbierający człowiekowi jego godność i wartość, pozbawiony
sensu. Wręcz przeciwnie. Wszyscy smutni, podobnie
jak inni cierpiący, są Cyrenejczykami, pomagającymi
w niesieniu Jezusowego krzyża. Nie znaczy to oczywiście, że smutku nie należy ograniczać. Znaczy jednak,
że zawsze można go ofiarować Bogu i że zawsze ma
on sens. Jedna, najlepsza chyba, część poematu Karola Wojtyły „Profile Cyrenejczyka” opowiada właśnie
o „melancholiku”, którego krzyżem jest „cała ta subtelna struktura, która w granicach mózgu tak łatwo
przemienia się w rozstrój”. Być może jednym z naszych
obowiązków jako chrześcijan jest przypominać o sensie także „niedobrego” smutku.
Nie jesteśmy u siebie
Z dzieciństwa, czasu silnych, prostych, dobrych emocji, pamiętam smutek głęboki, ale wyzwalający. Taki,
który wyciska łzy, i choć wszystkie barwy zamienia
w odcienie szarości, to jednocześnie nie odbiera im
nic z ich nasycenia. Który przysłania świat, ale tak, że
wszystkie kształty pozostają ostre. Teraz jednak, jeśli
smutek przychodzi, jest zwykle raczej pustką i niejasnym spłoszeniem wobec codziennych spraw niż jakimkolwiek konkretnym uczuciem; raczej mgłą niż
czarno-białym, ale przejrzystym filtrem. Wydaje mi
się, że z tych dwóch bardziej „chrześcijański” był mój
dawny smutek. Może powinniśmy zawsze starać się,
by nasz smutek był smutkiem dziecka? Skoro nawet
nasz Pan doświadczał smutku, to znaczy, że nie jest on
nigdy czymś wstydliwym. Że nie jest czymś, co trzeba
w sobie tłumić, zwalczać, lecz raczej czymś, co należy
intensywnie, do końca przeżyć.
Można chyba pójść jeszcze dalej i stwierdzić, że pewna doza smutku jest po prostu nieodłączna od chrześcijaństwa. „Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem
oni będą pocieszeni” – mówi przecież Jezus w Kazaniu
na Górze. Oczywiście ewangeliczna wizja świata →
59
WIARA
Chrześcijaństwo nie proponuje
smutek jako taki, podobnie jak wszystkie inne emocje,
jest dobry, bo pochodzi od Boga i nieobcy był również
Chrystusowi, ale może istnieć smutek destrukcyjny,
który utrudnia człowiekowi jego rozwój w kierunku
wyznaczonym właśnie przez Chrystusa.
Granica między dobrym smutkiem a patologiczną
depresją nie jest łatwa do wyznaczenia, a jeśli już chcemy to zrobić, musimy patrzeć nie jedynie na arbitralną
listę takich czy innych symptomów, ale na to, skąd się
bierze konkretny smutek i czy człowiek doświadczający go może iść dalej przed siebie ku właściwemu celowi. Wiąże się to również z pozytywną, a nie negatywną
orientacją tradycyjnej chrześcijańskiej psychologii.
Chrześcijaństwo wolało zawsze mówić o „cnotach”,
czyli moralnych i psychicznych sprawnościach, które
musimy zdobywać, a nie o statycznej „normie”, którą
spełniamy lub nie jedynie w zależności od tego, jacy
się urodziliśmy.
I wreszcie ostatnia zasada metodologiczna. Wydaje
się, że w zgodzie z chrześcijańską teologią, emocje nie
powinny być postrzegane jedynie jako „stany ludzkiej
psychiki”, lecz raczej – w pierwszym rzędzie – jako coś
istniejącego na zewnątrz człowieka, jakby obiektywna
atmosfera towarzysząca pewnym faktom, której nie
kreujemy, lecz którą raczej odczuwamy. W „A Dirge”,
pięknej pieśni żałobnej Shelleya, „Udręka zbyt smutna
na pieśń” pojawia się „ponieważ świat jest zły!”, nie ot
tak, bez żadnej przyczyny. Idąc jeszcze dalej, to nie tyle
my smucimy się z powodu jakichś faktów, ile pewne
fakty po prostu są smutne. Jeśli ostatecznie smutek
byłby tylko czymś w naszej głowie, trudno byłoby argumentować, że kiedykolwiek jest dobry. Jeśli jednak
pewne wydarzenia, na przykład śmierć człowieka, ale
też inne nieszczęścia spotykające nas samych czy innych, po prostu są smutne, wówczas dobry, adekwatny
smutek jest czymś wskazanym: złotym środkiem pomiędzy destrukcyjną depresją a równie destrukcyjną
obojętnością.
REKLAMA
60
Smutek jest czymś wskazanym: złotym
środkiem pomiędzy destrukcyjną depresją
a równie destrukcyjną obojętnością.
SZPAKOWSKA.SZPAKOWSKA.
Demokracja:
OUTSIDERKA OUTSIDERKA
Przepraszamy
SZPAKOWSKA.
za usterki
OUTSIDERKA
iwan krastew
*
Dużo tych nakazów, kierowanych przecież głównie do
samego siebie: smuć się tak, a nie inaczej, smuć się
dobrym smutkiem i w dobry sposób, ufaj, wierz, miej
nadzieję, raduj się. Ale dla mnie chrześcijaństwo – to
chrześcijaństwo, do którego zostałem powołany, które wciąż na nowo, bezskutecznie staram się ogarnąć
rozumem, któremu co rusz zadaję kłam „myślą, mową,
uczynkiem i zaniedbaniem”, lecz które może mimo to
– mam nadzieję – samo we mnie po cichu wzrasta niczym zboże na polu, czy gospodarz czuwa, czy śpi –
a więc dla mnie chrześcijaństwo jest przede wszystkim
pewną zgodą na świat i na moją moralną, psychiczną,
fizyczną i intelektualną bylejakość. W Kaplicy Matki
Bożej Bolesnej słyszę ostatecznie zawsze tylko: kocham cię, ty też idź kochaj. I tyle.
wstęp: michał sutowski
„Zawsze powtarzam, że różnych rzeczy mi Pan Poczucie
prof. Małgorzata
Szpakowska opowiada
dzieje Czy „oburzeni” wszystkich krajów połąkryzysu demokracji
wydaje się
Bóg poskąpił, ale w tym jednym punkcie czuję
i własne,
gdzie rzeczy
w tle
domowych
się i zmienią
oblicze
demokracji?
dziśrodzinne
powszechne
– kłopoty
integracji
„Zawsze
powtarzam,
że różnych
mi Pan Uniiprof.czą
Małgorzata
Szpakowska
opowiada
dzieje
„Zawsze
powtarzam,
że różnych
rzeczy
mi
Panw sięrodzinne
prof.
Szpakowska
opowiada
dzieje –
się osobą wybraną – ponieważ studiowałam
anegdot
analiz
relacji zpunkcie
matką
pojawia
tajne
Bóg
poskąpił,
alei w
tym
jednym
czuję
i własne,
gdzieprotesty
w tle domowych
AMałgorzata
może
globalne
społeczne
Europejskiej,
oligarchizacja
polityki
Bógosobą
poskąpił,
ale
w
tym
jednym
punkcie
czuję
rodzinne
i
własne,
gdzie
w
tle
domowych
w najlepszym miejscu, w jakim można byłosię
szkolnictwo
z
końca
dziewiętnastego
wieku
– ponieważ
studiowałam
i analiz relacji
pojawia
od Bułgarii,
przezzz matką
Turcję
i Rosjęsię
aż tajne
po
USA, wybraną
efektywność
gospodarcza
reżimówanegdot
sięnajlepszym
osobą
wybraną
– ponieważ
studiowałam
anegdot
i analiz
relacji
matką pojawia
się
tajne
w owym czasie studiować” – mówi Małgorzata
i Instytut
Maryjski
w Petersburgu,
więzienie
Marcin Suskiewicz
w
miejscu,
w
jakim
można
było
szkolnictwo
z
końca
dziewiętnastego
wieku
Tajlandię
–
to
symptom
globalnej
niemocy,
autorytarnych
i
rosnąca
niechęć
do
tradyw
najlepszym
miejscu,
w
jakim
można
było
szkolnictwo
z
końca
dziewiętnastego
wieku
jest absolwentem biochemii,Szpakowska o warszawskim Wydziale Filozofii
Pawiaku
i obóz
w– Starobielsku,
powstanie
„Zawsze
powtarzam,
że różnych
rzeczy
mi Pan
Małgorzata
Szpakowska
opowiada
dzieje
w
owym na
czasie
studiować”
mówi
Małgorzata
iprof.
Instytut
Maryjski
w Petersburgu,
więzienie
naukowo zainteresowanym
a wiek
XXI
będzie
wiekiem
rewolucji, ale
cyjnych
partii,
liderów
politycznych
w owym
czasie
studiować”
–Wydziale
mówi
Małgorzata
i Instytut
Maryjski
wStarobielsku,
Petersburgu,
więzienie
w
latach
sześćdziesiątych.
Bo
wszędzie
poza
warszawskie
i
stalinizm,
październik
i
marzec,
Bóg
poskąpił,
ale
w
tym
jednym
punkcie
czuję
rodzinne
i
własne,
gdzie
w
tle
domowych
Szpakowska
o
warszawskim
Filozofii
na
Pawiaku
i
obóz
w
powstanie
strukturą białek. Członek
Szpakowska
o państw
warszawskim
Filozofii
na Pawiaku
i iobóz
w Starobielsku,
powstanie
bez irewolucyjnych
konsekwencji?
Iwan
i samych
sprzyjają
wizjom
schyłku
isześćdziesiątych.
sierpień.
Opowiada
przekornie,
bez
patosu,
redakcji „Pressji” i Trzeciegotym czuła się outsiderką, niezdolną z nikimw
się
osobą
wybraną
– ponieważ
studiowałam
anegdot
analiz
relacji
z matką
pojawia
się tajne
latach
BoWydziale
wszędzie
poza
warszawskie
stalinizm,
październik
i marzec,
Zakonu św. Dominika.
w
latach
sześćdziesiątych.
Bo
wszędzie
poza
warszawskie
i
stalinizm,
październik
i
marzec,
i z niczym w pełni się utożsamić. Ani z rówieśczasem
z
sarkazmem,
niemal
zawsze
zachowując
w
najlepszym
miejscu,
w
jakim
można
było
szkolnictwo
z
końca
dziewiętnastego
wieku
Krastew,
jeden
z
najbardziej
wpływowych
świata
jaki
znamy.
Turbulencjom
gospotym czuła się outsiderką, niezdolną z nikim
i sierpień. Opowiada przekornie, bez patosu,
tym
czuła
się
outsiderką,
niezdolną
zznikim
i Instytut
sierpień.
Opowiada
przekornie,
bez
patosu,
nikami w dzieciństwie, ani z komandosami iw
dystans.
Który
jednak
słabnie,
gdyirozmowa
czasie
studiować”
–nierówności
mówi
Małgorzata
w Petersburgu,
więzienie
zowym
niczym
w pełni
się utożsamić.
Ani
rówieśz Maryjski
sarkazmem,
niemal
zawsze
zachowując
intelektualistów
publicznych
ostatniej
darczym,
wzrostowi
wypa-iczasem
i
z
niczym
w
pełni
się
utożsamić.
Ani
z
rówieśczasem
z
sarkazmem,
niemal
zawsze
zachowując
w marcu 1968. Ani z „taternikami”,
na konspirację
po polsku,
na kryteria
Szpakowska
o tradycyjnej
warszawskim
Wydziale
Filozofii
na
Pawiaku
i obóz
wrozchwianej,
Starobielsku,
nikami
wschodzi
dzieciństwie,
ani zpolityki
komandosami
dystans.
Który
jednak
słabnie, gdypowstanie
rozmowa
dekady
świat
niepewnej
leniu
się
towarzyszy
nikami
dzieciństwie,
ani Bo
z komandosami
dystans.na
Który
jednak słabnie,
gdyna
rozmowa
z którymi połączyła ją ława oskarżonych, w
humanistyce
albo na
marginesy
latachwstosowane
sześćdziesiątych.
wszędzie
poza
warszawskie
i stalinizm,
ikryteria
marzec,
marcu
1968.
Ani
zw„taternikami”,
schodzi
konspirację
popaździernik
polsku,
swego
losu i tak często
bezradnej
demowielka
fala
społecznego
niezadowolenia.
w
marcu
1968.
Ani
z
„taternikami”,
schodzi
na
konspirację
po
polsku,
na
kryteria
ani z więźniarkami z Fordonu. Ani ze zrywem
działania
Solidarności.
tym
czuła
się
outsiderką,
niezdolną
z
nikim
i
sierpień.
Opowiada
przekornie,
bez
patosu,
z którymi połączyła ją ława oskarżonych,
stosowane w humanistyce albo na marginesy
kracji
ogląda
z
lotu
ptaka.
Szuka
logiki
Na
ulice
i
place
miast
całego
świata
wylez
którymi
połączyła
ją
ława
oskarżonych,
stosowane
w humanistyce
albo
na marginesy
Anna Libera
Solidarności, ani nawet z środowiskiem ani
i z niczym
w pełni się
utożsamić.
z rówieśczasem
z sarkazmem,
niemal
zawsze
zachowując
z więźniarkami
z Fordonu.
AniAni
ze zrywem
działania
Solidarności.
[email protected]
ani zgają
więźniarkami
z Fordonu.
Ani ze zrywem
działania
Solidarności.
i celu
tak jednak
powszechnych
ostatnio
protecelebryci
i prekariusze,
wykładowcy
akademickim, gdy po latach udało jej się wrócić
prof.ani
Szpakowską
Agata Chałupnik,
nikami
wZ dzieciństwie,
ani
z rozmawiają
komandosami
dystans.
Który
słabnie, gdy
rozmowa
Solidarności,
nawet
z środowiskiem
Solidarności,
nawet
z środowiskiem
do pracy naukowej. […] W rozmowie z dawnymi
Justyna
Jaworska,
Justyna
w
marcu
1968.
Ani
z „taternikami”,
na stawia
konspirację
po polsku,
natezy
kryteria
stów,
prowokacyjne
– i zostauczelni
i ani
bezrobotni,
hipsterzy
i związkowakademickim,
gdy
po
latach
udało Kowalska-Leder,
jej się
wrócić schodzi
Z prof.
Szpakowską
rozmawiają
Agata
Chałupnik,
akademickim,
gdy
po
udało
jej
się
wrócić stosowane
Z prof.
rozmawiają
Agata
Chałupnik,
doktorantkami, teraz bardziej przyjaciółkami,
Krakowska
oraz
Iwona
Kurz.
zdo
którymi
połączyła
ją latach
ława
oskarżonych,
w samych
humanistyce
albo na
marginesy
pracy
naukowej.
[…]
W rozmowie
z dawnymi
Justyna
Jaworska,
Justyna
Kowalska-Leder,
wiaSzpakowską
nas
z dylematem:
czy bardziej
cy –Joanna
rzadko
razem,
często
bez
ideologii,
do pracy
naukowej.
[…]
W rozmowie
zzrywem
dawnymi
JustynaKrakowska
Jaworska,
Justyna
Kowalska-Leder,
ani
zzazwyczaj
więźniarkami
z
Fordonu.
Ani
ze
działania
Solidarności.
doktorantkami,
teraz
bardziej
przyjaciółkami,
Joanna
oraz
Iwona
Kurz.
sensownie
jest
obalić
rząd,
czy
się nad
w
imię
„prawdziwej”
demokradoktorantkami,
bardziej
przyjaciółkami,
Joanna Krakowska oraz Iwona Kurz.
Solidarności,
aniteraz
nawet
z środowiskiem
nim użalić.
cji, zawsze przeciwko establishmentowi.
akademickim, gdy po latach udało jej się wrócić Z prof. Szpakowską rozmawiają Agata Chałupnik,
do pracy naukowej. […] W rozmowie z dawnymi
Justyna Jaworska, Justyna Kowalska-Leder,
doktorantkami, teraz bardziej przyjaciółkami,
Joanna Krakowska oraz Iwona Kurz.
Książka ukazuje się przy wsparciu
Fundacji im. Róży Luksemburg.
WWW.KRYTYKAPOLITYCZNA.PL
WWW.KRYTYKAPOLITYCZNA.PL
WWW.KRYTYKAPOLITYCZNA.PL
Książka ukazuje się przy wsparciu
Fundacji im. Róży Luksemburg.
Książka ukazuje się przy wsparciu
Fundacji im. Róży Luksemburg.
Książka ukazuje się przy wsparciu
WIARA
skłania raczej do radości niż płaczu. Wierzymy, że zło
poniesie w końcu porażkę i że nawet śmierć zostanie
pokonana. Ale póki co zło i cierpienie przecież istnieją.
Zło czasem tak wielkie, że szaleństwem wydaje się wierzyć, że kiedyś w ogóle zostanie pokonane. Cierpienie
czasem tak dotkliwe, że żadne słowa nie są w stanie
go oddać. Zamknąć na to oczy byłoby obojętnością.
Gdyby nie smucił nas także grzech, to znaczyłoby, że
przestaliśmy rzeczywiście pragnąć świętości. Raïssa
Maritain pisała za Baudelaire’m o „poirytowanej melancholii”, która musi nam towarzyszyć, skoro jeszcze
nie jesteśmy u siebie, a dopiero wyczekujemy nowej
ziemi i nowych niebios, skoro jeszcze nie jesteśmy
święci i wciąż upadamy.
Tego, że radość i smutek mogą w nas współistnieć,
uczymy się od Jezusa. Na krzyżu nasz Pan rzeczywiście
smuci się, i to najczarniejszym możliwym smutkiem,
ale jednocześnie jest doskonale szczęśliwy – i jako Bóg,
i jako człowiek – trwa bowiem nieustannie w komunii
miłości z Ojcem i Duchem Świętym. Wiemy, że smutek
naszego Pana w jakiś tajemniczy sposób współistniał
w Nim ze szczęściem. I wierzymy, staramy się wierzyć, że dzięki Bożej pomocy także i nas, nawet w najczarniejszych chwilach, nigdy nie opanuje prawdziwa
rozpacz. Że także i my doświadczymy przemieniającej
mocy krzyża.
61
OGŁOSZENIE
W kręgu Lasek
62
Świadkowie
Ignacy Dudkiewicz
P
roste, drewniane krzyże. Groby obłożone kamieniami. Więcej na nich liści niż kwiatów. Stoją rzędy
tych grobów, a na tabliczkach imiona: męskie i żeńskie, zwykłe i dziwne. Stefana, Piotra, Jana. Ponieważ to wszystko siostry – franciszkanki, służebniczki
krzyża – często tu ktoś powtarza ten sam, wyświechtany już żart: „siostra Stefana już jest, a gdzie Stefan?”.
Ma on zresztą różne wersje. Nie wybuchają po nim
salwy śmiechu.
Ci ludzie tak wiele widzieli! Taka niby specyfika
cmentarzy – że ludzie, którzy na nich leżą, często
widzieli czasy, których nam nie było dane poznać.
W tym miejscu zresztą słowo „widzieli” nabiera innego sensu. Wiele tych grobów to przecież groby
niewidomych. Znacząca większość – tych, którzy
niewidomym siebie oddali. Może więc sformułowanie „naoczni świadkowie” jest tu nie na miejscu. Ale
przecież jednak świadkowie. Świadek, czyli ten, który
świadczy o tym, co poznał, o tym, co prawdziwe. Ten,
który się tym dzieli.
Leżą tu, by wymienić zaledwie kilka nazwisk, Marian Brandys i obaj księża Fedorowiczowie, Jan Lechoń
i ksiądz Antoni Marylski, Zofia Morawska i Antoni Słonimski, Stanisław Stomma i Stefan Swieżawski, Jerzy Zawieyski i ksiądz Jan Zieja, Jacek Woźniakowski
i Tadeusz Mazowiecki. Wreszcie Matka Elżbieta Róża
Czacka i ksiądz Władysław Korniłowicz, którzy to
miejsce pełne świadków zakładali.
Nie byli to tylko myśliciele czy artyści. Intelektualiści, działacze społeczni, twórcy. Jasne, to też. Przede
wszystkim jednak byli to ci, którzy wiedzieli, że myśleć, działać – żyć po prostu – należy na poważnie. Że
to naprawdę coś znaczy. Że jeśli wierzyć, to na serio.
Jeśli nie wierzyć – a wśród nich byli przecież i ludzie
religijnie nieoczywiści – to nie z przekory. A przede
wszystkim wątpić i pytać – na całego i ciągle. Świadkowie – ci, którzy poznali. Poznali nie odpowiedzi,
a pytania. I odkryli, że to znacznie więcej, bo pozwala nieustająco otwierać się na drugiego człowieka, na
jego wątpliwości, rozterki, słabości, upadki. Bo wyzwala z pokusy posiadania ostatecznej odpowiedzi
na każde (albo choćby jakiekolwiek) pytanie, pełnej
i jedynej prawdy, rozstrzygnięcia każdego dylematu.
Bo przekonuje, że wiedzieć wszystko, to znaczy stać
w miejscu, a trzeba być w drodze, nawet jeśli cel jest
niejasny, odległy i nieosiągalny. Przynajmniej tu, na
ziemi. I że celem, tym, który jest w zasięgu wzroku,
w zasięgu ręki, jest drugi człowiek. Oni to wiedzieli.
I o tym świadczyli.
Istna galeria postaci, charakterów, poglądów, duchowości, przekonań religijnych. Część z nich się nigdy
nie spotkała. Część się bardzo między sobą różniła.
Dyskutowali, sprzeczali się, kłócili. Ich ciała rozkładają
się teraz tak jak wszystkich innych, mniej może wybitnych. Ale nad ich grobami unosi się wciąż powiew
świeżości, który wnosili do polskiej debaty, literatury,
myśli. Część z nich – także do polskiego Kościoła. Od
tych ludzi, z tej małej miejscowości pod Warszawą płynęły inspiracje, idee, pomysły, które odciskały piętno
na historii kraju i społeczeństwa.
To dziedzictwo do nieustannego odkrywania. Od
nas, odwiedzających ten tak piękny, skromny, cichy
i otoczony modlitwą cmentarz, zależy, czy pozwolimy mu umrzeć razem z jego twórcami. Szkoda by
było. Ale za dużo już wielkich słów. Większość z nich
nie lubiła patosu i nadęcia, więc wyraźnie należy już
kończyć. Wyjść z cmentarza, by nie stać w miejscu –
nawet tak pięknym. Pójść i kogoś spotkać. Na razie
tyle zrozumiałem z ich przesłania. Ale to chyba nie
tak znowu mało.
→
64
Bóg ekonomii umarł
Przesłanie szabatu przypomina nam o tym, że nie jesteśmy
tutaj po to, aby się bogacić. Jesteśmy tutaj po to, aby być. Być
ludźmi dobrymi, a niekoniecznie ludźmi sukcesu. Tworzyć dobrą
gospodarkę, a niekoniecznie gospodarkę, która szybko się rozwija.
Z Tomášem Sedláčkiem rozmawiają Jędrzej Malko i Misza Tomaszewski
Klara Jankiewicz
Problem nie dotyczy samej tylko refleksji ekonomicznej. Dusza oddzieliła się od ciała, którym są instytucje. Weźmy globalny kapitalizm i Unię Europejską.
Ich dusze wciąż są ochocze, ale ciała słabe. Domagamy się wprowadzenia zmian w sposobie ich funkcjonowania, ale nie wiemy nawet, jak się do tego zabrać.
Kiedy zaś ciało robi coś innego niż to, czego chce od
niego dusza, powstaje podatny grunt dla depresji i innych chorób psychosomatycznych.
Nasz kapitalizm cierpi na depresję?
Raczej na chorobę maniakalno-depresyjną. Różnica
jest istotna, ponieważ depresję leczy się inaczej niż
zaburzenia dwubiegunowe. Pacjentom z depresją podaje się po prostu antydepresanty. W przypadku pacjentów z chorobą dwubiegunową sprawa trochę się
komplikuje.
Dlaczego?
Bo trzeba zacząć od leczenia manii, a oni bardzo tego
nie lubią. Trudno im się zresztą dziwić. W fazie maniakalnej ludzie wydają znacznie więcej pieniędzy
niż powinni, widzą swoją teraźniejszość i przyszłość
w nadmiernie jasnych barwach, są niezwykle kreatywni i wydajni… Kto by tak nie chciał? Kilka lat
temu, gdy Zachód pogrążył się w recesji, Europejczycy modlili się do Boga ekonomistów, by sprowadził ich
gospodarki z powrotem na ścieżkę wzrostu. A przecież to właśnie we wzroście, a ściślej rzecz ujmując:
65
w jego nadmiarze, tkwi problem! To z wysiłków na
rzecz przyspieszenia wzrostu wzięło się zadłużenie,
które ciągnie nas dziś na dno. Opowiadałem o tym dwa
lata temu na konferencji TEDx w Salonikach. To drugie co do wielkości miasto Grecji – kraju, który niedawno spektakularnie zawalił się pod ciężarem długu.
Czy ekonomia była kiedykolwiek „uduchowiona”? Czy
mógłby pan podać przykład gospodarczej praktyki, która nie była pozbawiona duszy?
Integracja europejska. Przynajmniej na początku
chodziło w niej o to, by przy pomocy handlu osiągnąć pokój. Pokój był więc celem numer jeden, a handel – środkiem, który miał do tego celu doprowadzić.
Teraz mamy jedno i drugie: pokój o pozbawionej precedensu trwałości i handel o pozbawionej precedensu skali. Północ Finlandii handluje z południem Grecji
z łatwością, o której nasi przodkowie nawet nie śnili – dzięki legislacji, administracji, a nawet wspólnej walucie.
I co dalej?
No właśnie. Potrzebujemy dziś nowych instytucji, by
rozwiązywać nowe problemy. Nowych bukłaków dla
młodego wina. Jeśli będziemy próbowali wlewać młode wino do starych bukłaków, to one po prostu eksplodują, by posłużyć się przypowieścią zaczerpniętą
z Nowego Testamentu.
Czego ekonomista szuka w Biblii?
Tego samego, czego każdy człowiek szuka w tekstach, które uważa za ważne: inspiracji, poszerzenia
dobrymi, a niekoniecznie ludźmi sukcesu. Tworzyć
dobrą gospodarkę, a niekoniecznie gospodarkę, która
szybko się rozwija. Te sprawy mogą iść ze sobą w parze, ale zazwyczaj pozostają we wzajemnym napięciu.
horyzontów, opowieści i mitów, które opisują ludzkie
zachowania przy pomocy potocznej narracji, a nie matematycznych modeli. Dobre alegorie mogą trwać i zachowywać ważność przez tysiąclecia… Inna rzecz, że
Biblia – tekst, który przez naszych przodków uważany był za objawiony – ukształtowała naszą cywilizację
w stopniu większym niż jakikolwiek inny.
Wróćmy zatem do Słowa. W „Ekonomii dobra i zła” pisał
pan o starotestamentowych zasadach roku szabatowego i roku jubileuszowego. W jaki sposób mogłyby one
zostać zinterpretowane i zastosowane we współczesnej
ekonomii?
Nie jestem szaleńcem! Nie uważam, że możemy tak
po prostu wziąć sobie tysiącletnie instytucje i bezmyślnie zaimplementować je we współczesnym społeczeństwie. Co nie zmienia faktu, że niektóre aspekty
natury ludzkiej zostały w Biblii opisane w sposób bardzo adekwatny. Myślę, że przykazanie szabatowe jest
dziś tym najczęściej łamanym. Nie potrafimy zadowolić się ani cieszyć owocami naszej pracy, która wydaje
się nigdy nie kończyć. Przesłanie szabatu przypomina
nam o tym, że nie jesteśmy tutaj po to, aby pracować
i się bogacić. Jesteśmy tutaj po to, aby być. Być ludźmi
A zasada roku jubileuszowego, która nakazywała, by
raz na pięćdziesiąt lat dokonywać ekonomicznego resetu – darować długi i zwrócić własność ziemską? Czy
wynika stąd dla nas coś więcej niż tylko wezwanie do
miłosierdzia?
Skoro nie rozumiemy ani porządku ekonomicznego,
w którym funkcjonujemy, ani nawet siebie samych, to
jak możemy uważać się za przygotowanych do tego,
żeby stanowić uniwersalne prawa? Każda struktura
potrzebuje wentylu bezpieczeństwa, a każde prawo
– komponentu miłosierdzia. Skoro interesują panów
wątki biblijne, to posłużmy się przykładem konfliktu
pomiędzy Jezusem i faryzeuszami. Faryzeusze uważali, że strukturę rzeczywistości rzeźbi się przy pomocy zasad, w tym konkretnym przypadku zasad
etycznych. Jezus upierał się jednak, że jeśli wniknie
się nieco głębiej w naturę tej rzeczywistości, to odkryje się, że jest ona miękka i rozmyta. Być może to
dlatego tak często wspominał o miłosierdziu, którego nie sposób zadekretować prawnie.
W jakiej mierze pańskie zainteresowanie tym, co nazywa
pan „mitami”, wiąże się z poszukiwaniem rzeczywistej
inspiracji, w jakiej zaś stanowi tylko próbę efektownego
opakowania postulatów mieszczących się, dajmy na to,
w paradygmacie degrowth?
→
KATOLEW
Twierdzi pan, że ze współczesnej refleksji ekonomicznej
ulotniła się dusza. Ładnie to brzmi, ale co to właściwie
znaczy?
66
Czytając „Ekonomię dobra i zła”, mieliśmy poczucie, że
orientalizuje pan przeszłość. Weźmy krytyczny stosunek
Kościoła katolickiego do lichwy, który nie wziął się przecież znikąd, lecz związany był z obroną jego interesów
w warunkach społeczeństwa feudalnego. Paternalistyczna myśl społeczna pomagała legitymizować porządek
społeczny opierający się na wielkiej nierówności i brutalnym wyzysku. Czy istotnie jest za czym tęsknić?
Nie, w żadnym razie. Mało komu marzy się, by Kościół znowu odgrywał tak istotną rolę polityczną
jak kiedyś. Dlatego w swojej książce nie zajmowałem się „polityką lichwy”, lecz rozwojem idei jako
takiej. Nikt nie chciałby żyć w przeszłości z jej okrucieństwem, wojnami i zaniedbaniami. Rzecz w tym,
że struktura społeczna jest łatwiejsza do opisania
w epokach, w których nie była jeszcze tak złożona.
Współczesne społeczeństwo sprawia, że jednostce
łatwo jest żyć, ale to wymaga niezwykle skomplikowanych instytucji zarządzających podziałem pracy
i specjalizacją na skalę globalną. W przeszłości było
na odwrót: życie było skomplikowane, a struktura
społeczna – prosta.
Policzysz sobie siedem lat szabatowych, to
jest siedem razy po siedem lat, tak że czas
siedmiu lat szabatowych będzie obejmował
czterdzieści dziewięć lat. Dziesiątego dnia,
siódmego miesiąca zatrąbisz w róg. W Dniu
Przebłagania zatrąbicie w róg w całej waszej
ziemi. Będziecie święcić pięćdziesiąty rok,
oznajmijcie wyzwolenie w kraju dla wszystkich jego mieszkańców. Będzie to dla was
jubileusz – każdy z was powróci do swej
własności i każdy powróci do swego rodu.
Cały ten rok pięćdziesiąty będzie dla was rokiem jubileuszowym – nie będziecie siać, nie
będziecie żąć tego, co urośnie, nie będziecie
zbierać nieobciętych winogron, bo to będzie
dla was jubileusz, to będzie dla was rzecz
święta. Wolno wam jednak będzie jeść to,
co urośnie na polu. W tym roku jubileuszowym każdy powróci do swej własności.
Kiedy więc będziecie sprzedawać coś bliźniemu albo kupować coś od bliźniego, nie
Odnosimy wrażenie, że kiedy przychodzi do mówienia
o konkretach, odkłada pan Biblię, a sięga na przykład po
model skandynawski jako udaną próbę połączenia efektywnej gospodarki ze społeczną solidarnością. Ostatecznie chodzi więc po prostu o socjaldemokrację…?
Nigdy tego nie powiedziałem. Z tego, że socjaldemokratyczny ustrój gospodarczy działa w państwach
skandynawskich – bo przecież działa – nie wynika
jeszcze, że będzie działać wszędzie. Nie jestem tak naiwny, by w to wierzyć. Nie jestem też tak naiwny, by
nawoływać do powrotu do praktyk z czasów biblijnych. Mówię tylko, że nasze uczucia moralne i sposoby urządzania świata często się stamtąd wywodzą
i dlatego ważne jest, by owe mity studiować i starać
się je zrozumieć.
Nie jest pan jednak kulturoznawcą, lecz ekonomistą. Doradza pan przedstawicielom świata polityki i poważnym
instytucjom finansowym. Jak przekłada się na praktykę pańska refleksja nad mitem w ekonomii i ekonomią
w micie?
To, co w swoich książkach nazywam „mitologią”,
w mojej codziennej pracy staje się mitologią stosowaną. Przyglądam się naszym wierzeniom związanym z ekonomią, badam je i porównuję z innymi
możliwościami. Zastanawiam się nad tym, skąd te
mity się wzięły i jak przejawiają się na przykład w filmach – arcymitologiach naszych czasów. Lubię zestawiać kulturę niską z kulturą wysoką i odnajdować
rymy w różnych dziedzinach wiedzy. Ale tak, macie
panowie rację. Usiłowanie bycia filozofem, który zachowuje pewien dystans do rzeczywistości, i zarazem
praktykującym makroekonomistą daje dużo radości,
bywa jednak nieco depresyjne…
W europejskiej debacie publicznej stał się pan kimś na
kształt proroka „teologii kryzysu”. Do czego wzywa nas
pański Bóg? Do indywidualnego nawrócenia czy przebudowy całego systemu społeczno-ekonomicznego?
Z punktu widzenia przeciętnego wyznawcy mainstreamowej ekonomii, wychowanego w jednym z tych
klasztorów, które nazywamy dziś uniwersytetami,
jestem kimś w rodzaju ateisty. W najlepszym razie
agnostyka. Po prostu nie wierzę w to, w co wierzy
większość ekonomistów.
ekonomistów mają zresztą charakter tautologiczny.
Jedno z ich wielkich odkryć, które stało się czymś
w rodzaju aksjomatu, głosi, że istoty ludzkie reagują na bodźce. Na cóż innego miałyby reagować?
Inne prawo mówi, że istoty ludzkie zawsze maksymalizują swoją użyteczność. Sęk w tym, że słowo
„użyteczność” nie zostało należycie zdefiniowane,
w efekcie zaś stało się wszechobejmującą kategorią.
Istoty ludzkie robią to, co robią, a my dowiadujemy
się tylko tego, że to zrobiły… Sami panowie widzą, że
moja wiara w siłę rynków jest słaba, podobnie zresztą
jak wiara w biurokrację. Z powodu ich słabości społeczeństwa raz po raz wpadają w kłopoty. To tylko
instytucje, stworzone przez człowieka i w związku
z tym bardzo ludzkie. Bardzo ludzka jest również
gospodarka. Nie stanowi ona żadnej sfery sacrum,
choć często tak się o niej mówi. Mój ruch przeciwko
ekonomistom wierzącym w mainstreamową ekonomię ma charakter niemal protestancki. Nie ma niewidzialnej ręki rynku, a głos rynków finansowych
nie jest głosem Boga. W 2008 roku mogliśmy powtórzyć za Nietzschem: „Bóg ekonomii umarł”. Nie ma
takiego Boga, nie musicie go słuchać, nie powinniście
przesadnie na nim polegać. To czysto ludzka ideologia, nieźle funkcjonująca – na pewno nie bezbłędnie,
ale przynajmniej bardzo sprawnie – lecz wciąż tylko
ideologia. Rodzaj wierzenia.
Na przykład?
Nie wierzę w to, że istoty ludzkie wiedzą, czego chcą.
Albo w to, że powinniśmy pozwolić rynkom swobodnie wpływać na rzeczywistość, ale że nam nie wolno
wpływać na nie. Niektóre wierzenia współczesnych
wyrządzajcie krzywdy jeden drugiemu. Ale
odpowiednio do liczby lat, które upłynęły
od jubileuszu, będziesz kupował od bliźniego, a on sprzeda tobie odpowiednio do
liczby lat plonów. Im więcej lat pozostaje
do jubileuszu, tym większą cenę zapłacisz,
im mniej lat pozostaje, tym mniejszą cenę
zapłacisz, bo ilość plonów on ci sprzedaje. Nie będziecie wyrządzać krzywdy jeden
drugiemu. Będziesz się bał Boga twego, bo
Ja jestem Pan, Bóg wasz! (Kpł 25,8-17)
ręka całego społeczeństwa. To nie rynek, lecz społeczeństwo posiada zdolność samoregulacji. Sztuka ratuje pokolenie, które skoncentrowało się na robieniu
karier, a w społeczeństwie przeciążonym biurokracją
na świat przychodzi Kafka. Czasem politycy przychodzą na pomoc gospodarce, jak zdarzyło się to w 2008
roku, a innym razem jest dokładnie na odwrót, jak
dzieje się dziś w Czechach. Nie wierzę jednak w to,
że ekonomia poradzi sobie sama. W jaki sposób zredukowaliśmy całościową zdolność regeneracji społeczeństwa do samej tylko ekonomii – to dla mnie
wielka tajemnica.
Tomáš Sedláček
jest czeskim ekonomistą. Wykładowca na
Uniwersytecie Karola w Pradze, główny strateg
makroekonomiczny banku ČSOB. W latach 2001–
2003 doradca ekonomiczny prezydenta Václava
Havla. W 2005 roku magazyn „Yale Economic
Review” zaliczył go do grona „pięciu najgorętszych
umysłów ekonomii”. Autor dwóch książek:
„Ekonomia dobra i zła” oraz „Zmierzch homo
economicus”.
Klara Jankiewicz
klarajankiewicz.com
A pan? W co pan wierzy?
Podobnie jak wielu ekonomistów, wierzę w wolność,
w odpowiedzialność za siebie, w roztropność. Wierzę
też w niewidzialną rękę, ale nie jest to ręka rynku, lecz
→
67
KATOLEW
Lubię studiować mity i odnajdować w nich wątki ekonomiczne. Ale bardziej jeszcze lubię studiować współczesne teksty ekonomiczne i odnajdywać
w nich mity. Język matematyki, w który ubiera
się teorie ekonomiczne, to tylko czubek góry lodowej. Pod powierzchnią wody znajdują się irracjonalne wierzenia oraz przekonania filozoficzne
i moralne. Prawimy studentom kazania o tym, że
bycie egoistą jest naturalne, słuszne i opłacalne.
Posługujemy się przy tym liczbami, ale to tylko
próba przedstawienia tego nieznoszącego sprzeciwu stanowiska w taki sposób, by wydawało się
ono wolne od wartościowania i bardziej „naukowe”. Mógłbym podać tysiąc innych przykładów.
Koncepcja maksymalizacji użyteczności jest spadkiem po filozofii moralnej XIX-wiecznego utylitaryzmu, postulat uzależnienia naszego życia od
wzrostu gospodarczego to tylko zsekularyzowana idea boskiego postępu, a tezy Adama Smitha
o harmonijnym i samoregulącym się rynku wyrosły z jego fascynacji filozofią stoicką. Można by
tak wymieniać w nieskończoność… Tymczasem
ekonomia wciąż jest tym, czym była na początku:
częścią filozofii moralnej. Tyle tylko, że my jej tak
nie traktujemy. Traktujemy jej teorie jak wolne od
wartościowania, uniwersalne prawa fizyki teoretycznej. Nic więc dziwnego, że duch naszej refleksji ekonomicznej oddzielił się od ciała.
68
Ziemia należy do Mnie
Polityczno-gospodarczy program Biblii jest fundamentalnie
związany z objawieniem Boga wyprowadzającego swój lud
z niewoli. Musi on stanowić centrum każdej tradycji powołującej
się na tego Boga, w tym również tradycji chrześcijańskiej.
Agnieszka Wiśniewska
K
ryzys gospodarczy, który podważył fundamenty
zachodniego porządku, zmusza nas do zadawania
aż nazbyt dobrze znanych z przeszłości pytań. Czy system ekonomiczny, w którym żyjemy, nie sprzyja coraz
dalej posuniętej akumulacji kapitału w rękach nielicznych ludzi? Czy tym samym nie potęguje on nierówności i niesprawiedliwości społecznej w poszczególnych
krajach i na skalę całego globu? Wyraźne stanowisko
w tej sprawie zajął papież Franciszek, który w adhortacji apostolskiej „Evangelii gaudium” napisał: „Ta ekonomia zabija”. W obliczu tak dramatycznie ujętych
konsekwencji stajemy przed pilną potrzebą poszukiwania alternatywy dla obecnego systemu polityczno-gospodarczego. Ale jak miałaby wyglądać ekonomia,
która nie zabija, lecz umożliwia wszystkim ludziom
życie pełnią życia?
Próbując odpowiedzieć na to pytanie, jako chrześcijanie możemy i powinniśmy odnosić się do podstawowych tekstów naszej tradycji: Starego i Nowego
Testamentu. Nie po to jednak, by znaleźć w nich proste recepty na polityczne i ekonomiczne bolączki naszych czasów. Raczej po to, by poszukiwać inspiracji,
która pozwoliłaby nam na nowo odczytać znaki tych
czasów i odważnie występować o taki porządek polityczno-gospodarczy, który służyłby dobru wszystkich,
a na pierwszym miejscu stawiał ofiary obecnego systemu – ludzi biednych i uciśnionych.
Przybysze i osadnicy
Bóg objawiający się w Starym Testamencie to przede
wszystkim Ten, który wyprowadza swój lud z niewoli
i który przyjmuje perspektywę ludzi wyzyskiwanych
przez dominujący system polityczno-gospodarczy. Objawienie skierowane do Mojżesza i innych proroków
nie dotyczy ich samych; prorocy są jedynie pośrednikami, przez których ma ono dotrzeć do całego Izraela.
Biblijny Bóg nie jest więc Bogiem dla jednostki, lecz
Bogiem dla całego ludu. Biblijna wiara nie ma charakteru indywidualnego, nie wiąże się przede wszystkim
z pewnymi praktykami religijnymi czy moralnymi,
które zobowiązują jednostkę, lecz wprowadza nowe
zasady współżycia społecznego.
Objawienie Boga, który wyprowadza z niewoli i wyzwala z ucisku, wiąże się również z ogłoszeniem nowego wzoru porządku gospodarczego. Obejmuje on
inny niż dotychczas sposób organizacji produkcji i podziału dóbr materialnych. „Zstąpiłem, aby go wyrwać
z ręki Egiptu i wyprowadzić z tej ziemi do ziemi żyznej i przestronnej, do ziemi, która opływa w mleko
i miód” (Wj 3,8). Nie chodzi tu o żaden bajkowy kraj,
ale o nowe miejsce ludzkiego współistnienia, różniące
się od biblijnego Egiptu tym, że byli niewolnicy będą
w nim żyli w dostatku, nie zaś – jak pod władzą faraona – w ucisku.
Okaże się to możliwe dzięki temu, że ziemia należeć
będzie do Boga, a nie stanie się niczyją własnością prywatną, nie zostanie nikomu oddana na wyłączny użytek: „Nie wolno sprzedawać ziemi na zawsze, bo ziemia
należy do Mnie, a wy jesteście u Mnie przybyszami
i osadnikami” (Kpł 25,23). Wspólne posiadanie ziemi
przez wszystkich jest podstawową charakterystyką
nowego porządku społecznego w ziemi obiecanej,
różniącego się biegunowo od egipskich struktur feudalnych. W społeczeństwach opierających swoje gospodarki na rolnictwie, takich jak Izrael, wspólne
użytkowanie ziemi daje gwarancję, że każdy człowiek
będzie mógł żyć w dostatku, nie będąc uzależnionym
od łaski posiadaczy.
Nowy program polityczno-gospodarczy, spisany
w Pięcioksięgu Mojżeszowym, zakłada jako swój cel
społeczeństwo ludzi równych. Dzielą oni między sobą
swoje dobra, nie pragnąc zagarnąć ich wyłącznie dla
siebie: „Nie będziesz pożądał domu bliźniego twego.
Nie będziesz pożądał żony bliźniego twego, ani jego
niewolnika, ani jego niewolnicy, ani jego wołu, ani jego
osła, ani żadnej rzeczy, która należy do bliźniego twego” (Wj 20,17). Wyrwanie dziewiątego przykazania
z kontekstu prowadzi do przekonania, że stoi ono na
straży własności prywatnej. Jest jednak dokładnie na
odwrót: zabrania ono wszelkiej formy własności, która
odbiera komuś dom, środki produkcji lub inne dobra
potrzebne do życia.
Temu, aby można było coraz skuteczniej realizować biblijny program polityczno-gospodarczy, służą
rozmaite przepisy i przykazania. Mają one regulować
struktury społeczne i życie codzienne tak, aby umożliwić wszystkim ludziom życie w jak najlepszych warunkach: „Będziecie przestrzegać moich ustaw i moich
wyroków. Człowiek, który je wypełnia, żyje dzięki nim”
(Kpł 18,5). Jest to życie oparte na wolności i w związku
z tym zorganizowane zupełnie inaczej niż struktury
otaczającego biblijny Izrael świata. Izrael jest ludem
świętym, nie zna więc świętych ziemskich instytucji, które reprezentują wolę Boga i którym należy
się absolutne posłuszeństwo. Lud Izraela sam staje
się odpowiedzialny za tworzenie królestwa wolności.
Wskazówkami przy podejmowaniu konkretnych kroków na drodze do tego królestwa są zaś przykazania
zawarte w Mojżeszowym Pięcioksięgu.
Ziemia musi odpocząć
Biblijne ustawodawstwo ekonomiczne w fascynujący sposób integruje aspekty społeczne, ekologiczne
i teologiczne. Ilustruje to zasada szabatu (Wj 23,12),
dnia zapewniającego wypoczynek wszystkim ludziom,
w tym również niewolnikom, a także zwierzętom,
nieznana nigdzie indziej w świecie starożytnym. Co
siedem lat Biblia nakazuje obchodzić rok szabatowy
(Wj 23,10-12; Kpł 25,2-7), gwarantujący odpoczynek
samej ziemi uprawnej. Zasada szabatu teologicznie
wiąże się z uznaniem, że to Bóg, a nie człowiek, panuje nad człowiekiem, naturą i czasem. W Księdze
Powtórzonego Prawa rok szabatowy to również czas
odpuszczenia długów, wyznaczający kres uzależnienia
dłużników od wierzycieli (Pwt 15,1-2). Dla wierzycieli
oznaczało to, że chcąc odzyskać dług, musieli w taki
sposób wspierać dłużników, aby ci mieli realną możliwość spłacenia go w ciągu siedmiu lat. W przeciwnym
wypadku to wierzyciel tracił pożyczony kapitał.
Raz na siedem razy siedem lat, to znaczy w roku
pięćdziesiątym (licząc od ostatniego), przewidziano
obchody roku jubileuszowego: „Każdy powróci do swej
własności i każdy powróci do swego rodu” (Kpł 25,10).
Wszystkie stosunki własności gruntu i niewoli →
69
KATOLEW
Julia Lis
70
Nie wolno brać w zastaw życia
Już w czasach biblijnych zadłużenie było centralnym
problemem ekonomicznym, potęgującym nierówność
społeczną. Dla małorolnych chłopów stanowiło ono jedyny możliwy sposób zdobycia ziarna na zasiew po nieudanych żniwach. Kolejnym krokiem bywała nierzadko
sprzedaż ziemi i oddanie się w niewolę, ponieważ kiedy
dłużnik nie był w stanie spłacić zaciągniętej pożyczki,
pod zastaw brano jego samego i jego rodzinę. Proces ten
skutkował akumulacją gruntów w rękach jednych, a nędzą i niewolnictwem drugich. Zadłużenie prowadziło zatem do wyzysku i uzależnienia dłużników od wierzycieli.
Ludzie, którzy stawali się właścicielami coraz większych
obszarów ziemskich, zaczynali koncentrować w swoich
rękach władzę ekonomiczną i polityczną.
Jeśli spojrzymy na to w kategoriach biblijnych, to
okaże się, że niewolnictwo fundamentalnie zaprzecza
wyzwoleniu dokonanemu przez Boga w Księdze Wyjścia. Zarazem jednak w realiach, w których powstawały biblijne teksty, było ono zjawiskiem normalnym
i rozpowszechnionym. Nie widząc możliwości zupełnego zniesienia niewolnictwa w ówczesnym systemie
społeczno-gospodarczym, prawo biblijne starało się
je przynajmniej regulować i w ten sposób ograniczyć
cierpienie niewolników. Nikt w Izraelu nie mógł być
niewolnikiem na zawsze: „Jeśli się tobie sprzeda brat
twój, Hebrajczyk lub Hebrajka, będzie niewolnikiem
przez sześć lat. W siódmym roku wolnym go wypuścisz
od siebie” (Pwt 15,12). Mało tego, wyzwolony niewolnik
nie mógł odejść z pustymi rękami (Pwt 15,13). W roku
szabatowym każdy człowiek musiał darować zaciągnięte u niego długi i oddać wzięte w zastaw dobra,
przede wszystkim ziemię. Umożliwiało to dłużnikom
zaczęcie wszystkiego od początku, zapewniając im,
oprócz wolności, pewne minimum ekonomiczne.
Prawo biblijne szło jeszcze o krok dalej, dając wyraz
generalnego braku akceptacji dla niewolnictwa: „Nie
wydasz panu niewolnika, który się schroni u ciebie
przed swoim właścicielem. Z tobą będzie przebywał,
w twym kraju, w miejscu, które sobie wybierze, w jednym z twoich miast, gdzie będzie się czuł dobrze; nie
będziesz go dręczył” (Pwt 23,16-17). Kto chciał więc korzystać z pracy swojego niewolnika i swojej niewolnicy,
musiał traktować ich tak, żeby nie mieli powodów do
ucieczki. Zasada równości społecznej, która przyświeca biblijnemu programowi polityczno-społecznemu,
nie daje się bowiem pogodzić z instytucją niewolnictwa: „Jeżeli brat z powodu ubóstwa sprzeda się tobie,
nie będziesz nakładał na niego pracy niewolniczej. Będziesz się z nim obchodził jak z najemnikiem albo jak
z osadnikiem” (Kpł 25, 39-40).
Oprócz ograniczania niewolnictwa będącego skutkiem zadłużenia, biblijne ustawodawstwo starało się
też zapobiec wyzyskowi dłużników poprzez zakaz pobierania odsetek (Wj 22,24; Kpł 25,35-38; Pwt 23,2021). Pożyczanie pieniędzy wewnątrz społeczności
powinno być przejawem solidarności z potrzebującymi, a nie realizowania własnego interesu ekonomicznego. Prawo biblijne ograniczało również możliwość
brania w zastaw przedmiotów potrzebnych w życiu
codziennym dłużnika, gwarantując mu tym samym
możliwość przeżycia: „Nie wolno brać w zastaw kamienia młyńskiego górnego ani dolnego, gdyż [tym
samym] brałoby się w zastaw samo życie” (Pwt 24,6).
Jako że w starożytnych społeczeństwach, które opierały swoje gospodarki przede wszystkim na rolnictwie, zadłużenie stanowiło centralny problem i główną
przyczynę nierówności społecznej, darowanie długów było niezbędnym krokiem na drodze do stworzenia społeczeństwa ludzi wolnych. Tę zasadę biblijnego
prawodawstwa i jej teologiczne zakorzenienie w wierze w Boga, który wyzwala z wyzysku i uzależnienia,
znajdujemy również w jednym z centralnych tekstów
ewangelii – modlitwie Pańskiej. Gdy modlimy się słowami: „przebacz nam nasze winy, jako i my przebaczamy
naszym winowajcom”, powinniśmy uświadomić sobie,
że w języku greckim – podobnie zresztą jak i w języku
aramejskim, którym posługiwał się Jezus – nie istniało
rozróżnienie pomiędzy winą i długiem. Nie chodzi tu
więc jedynie o odpuszczenie winy moralnej, ale i o darowanie długu.
Przykazania jako program
W związku z bardzo daleko idącymi biblijnymi regulacjami ekonomicznymi nasuwa się pytanie o to, w jakiej mierze stanowią one wyraz pewnego ideału, to
znaczy tego, jak być powinno, w jakiej zaś odzwierciedlają ówczesną rzeczywistość. Trudno wnioskować o realiach społecznych bezpośrednio z regulacji
prawnych. Jest mało prawdopodobne, że kiedykolwiek
faktycznie ogłoszony został rok jubileuszowy, wiadomo jednak, że rok szabatowy bywał praktykowany.
Krytyka podejmowana przez proroków Starego Testamentu świadczy o tym, że rzeczywistość społeczna
nie odzwierciedlała treści biblijnych przykazań, a często charakteryzowała się jawną niesprawiedliwością.
Biblijny podział na sprawiedliwych i występnych
(Ps 1) za kryterium przyjmuje właśnie stosunek do
programu społeczno-gospodarczego, który wyznaczają przykazania. Są one jednak czymś innym niż dekret
królewski i niełatwo daje się je wprowadzić odgórnie.
Ich przyjęcie wymaga przyzwolenia ze strony tych,
którzy – przez wzgląd na pamięć o Bogu wyzwalającym z domu niewoli – chcą żyć tak, aby umożliwić
wszystkim życie w wolności i godności. Prawodawstwo ekonomiczne ma w kontekście biblijnym taki sam
wymiar zobowiązujący jak przepisy religijne i łączy się
bezpośrednio z nimi. Nawet jeśli program społeczno-ekonomiczny Biblii nie był więc nigdy w pełni realizowany, pozostawał on radykalnym w swojej wymowie
modelem struktur społecznych w królestwie wolności.
dopiero wiarą. Zadawanie sobie pytania o to, jaki porządek polityczno-gospodarczy służy wszystkim ludziom, staje się dla nas kluczowym wyzwaniem.
Pięcioksiąg Mojżeszowy wskazuje kierunek radykalnej odnowy i przemiany światowego porządku
ekonomicznego. Ponieważ nie znamy ziemi obiecanej,
do której chcemy podążać, nie możemy precyzyjnie
określić kształtu nowego królestwa wolności. Zbyt
dobrze znamy jednak zastaną rzeczywistość, w której panują niesprawiedliwość, nierówność i przemoc.
Trzeba nam dokonać przemian społecznych, politycznych i gospodarczych, a kryterium ich zgodności z biblijnym programem wyzwolenia jest opcja na rzecz
ubogich. Ostatecznym celem tej opcji są sprawiedliwe
struktury społeczne, które umożliwią współżycie ludzi
w równości i wolności, ale i uszanowanie natury, całego otaczającego nas stworzenia. Powiązanie wymiaru
teologicznego z wymiarami społecznym i ekologicznym, którego uczy nas zasada roku szabatowego, pozostaje więc w pełni aktualne.
Jako drogę do przeprowadzenia takich zmian Biblia
ukazuje nam w swojej tradycji proroczej i prawnej dwa
wymiary działań: krytykę każdego porządku i ustroju
społeczno-gospodarczego, który nie służy interesom
ubogich, oraz budowanie solidarnej alternatywy, opierającej się na takim podziale dóbr, który gwarantowały
wszystkim ludziom możliwość życia pełnią życia.
Utopia i inspiracja
Niedostatek realizacji programu społeczeństwa ludzi
równych i wolnych w starożytnym Izraelu wskazuje na
jego utopijny charakter. To, że program nie został zrealizowany, nie dyskwalifikuje go jednak jako modelu,
do którego warto dążyć również dziś. Takie dążenie nie
będzie mogło oznaczać prostego, fundamentalistycznego przenoszenia zasad i przykazań biblijnych na czasy współczesne, które różnią się od czasów biblijnych
kształtem uwarunkowań ekonomicznych.
Nie oznacza to jednak, że biblijne zasady ekonomii
nie są w stanie niczego nas nauczyć, że program polityczno-gospodarczy zawarty w Pięcioksięgu Mojżeszowym jest nieaktualny. Wręcz przeciwnie: ponieważ
jest on fundamentalnie związany z objawieniem Boga
wyprowadzającego swój lud z niewoli, musi stanowić
centrum każdej tradycji powołującej się na tego Boga,
w tym również tradycji chrześcijańskiej. Odkrywając jako chrześcijanie ten wymiar tradycji biblijnej,
nie możemy dłużej postrzegać zagadnień polityczno-ekonomicznych jako pola zarezerwowanego dla ekspertów, a niezwiązanego z naszą codziennością, a co
Julia Lis
studiowała germanistykę, teologię
i historię Europy Wschodniej w Münster,
Jerozolimie i Krakowie. Doktor teologii,
pracuje w Instytucie Teologii Politycznej
(Institut für Theologie und Politik)
w Münster, zajmuje się tematami
europejskiej teologii wyzwolenia i Kościoła
ubogich.
Agnieszka Wiśniewska
suszinka.wordpress.com
→
71
KATOLEW
miały być w tym roku resetowane. Nic nie należy do
nikogo na zawsze, nikt na zawsze nie pozostanie niewolnikiem – oto czołowa zasada przyświecająca tej
regulacji. Ziemia nie może stać się towarem, ponieważ
służy wyżywieniu wszystkich.
Biednym, którzy nie posiadali ziemi, należała się pozostawiona na polu pozostałość po żniwach (Pwt 24,9),
a raz na trzy lata nawet dziesięcina plonu (Pwt 14,22).
Dziesięcina dla biednych miała zostać im oddana bez
pośrednictwa instytucji państwowych czy religijnych,
ale publicznie, i w związku z tym miała przebiegać pod
społeczną kontrolą. To pierwszy przypadek opodatkowania na cele socjalne znany w historii świata. Różniło się ono zasadniczo od praktykowanej w innych
społeczeństwach starożytnych jałmużny, której częstotliwość i wysokość była zależna od szczodrości bogatych. W biblijnym Izraelu Bóg jest gwarantem prawa
ubogich do wsparcia umożliwiającego im godne życie.
Biblijne przykazania ekonomiczne służą prewencji,
ale też starają się ingerować w istniejące struktury tak,
aby wspomagać tych, którzy wskutek nich cierpią. Za
przykład może posłużyć kwestia zadłużenia.
72
zaczyna organizować
„Nocne modlitwy
polityczne” jako wyraz
swojego przekonania
o nierozerwalności
teologii i polityki
wstępuje do
organizacji
Chrześcijanie
na Rzecz
Socjalizmu
Monika Tremel
O
kreślała samą siebie mianem „feministycznej teolożki wyzwolenia”. Opowiadała się za dialogiem
pomiędzy chrześcijaństwem i marksizmem. Jedna z jej
książek nosi podtytuł „Rozdział teologii po śmierci
Boga”, co przyczyniło się do odrzucenia maszynopisu przez wielu wydawców. Tych kilka zdań wystarczy
chyba, by zorientować się, jak kontrowersyjną postacią była Dorothee Sölle.
To zresztą wspomniana książka, której oryginalny
tytuł brzmi „Stellvertretung”, sprawiła, że Sölle stała
się rozpoznawalna. Łączyła w swojej myśli i w swoim
życiu sfery, które na pierwszy rzut oka wcale bliskie
sobie nie są: mistykę i politykę, pobożność i sprzeciw,
naukową teologię i praktykę życia. Właśnie tego typu
kontrasty sprawiają, że dyskusja nad jej spuścizną jest
tak interesująca.
2003
1973
wydaje swoją
pierwszą
głośną książkę,
traktującą
o teologii po
„śmierci Boga”
1975
1968
przychodzi
na świat
w Kolonii
1965
1929
Dorothee Sölle
umiera
rozpoczyna
w Göppingen
pracę jako
wykładowczyni
teologii w Stanach
Zjednoczonych,
gdzie styka
się z teologią
feministyczną
Wróćmy jednak do źródeł. Nie sposób przecież dyskutować o myśli Sölle, jeśli nie zrozumie się kontekstu,
w którym ta myśl powstawała. W powojennych Niemczech pojawiły się w publicznym dyskursie wątki wcześniej niemal w nim nieobecne: krytyczne rozliczenie
z narodowym socjalizmem, emancypacja kobiet, wyzwolenie seksualne. I właśnie wtedy, gdy rozpalały one opinię publiczną, do głosu doszło młode pokolenie teolożek
i teologów, którzy stawiali nowe pytania i usiłowali odnosić teologię do kontekstu politycznego, tworząc nurt
zwany „nową teologią polityczną”. Wśród jej przedstawicieli warto wspomnieć choćby Johanna Metza i Jürgena
Moltmanna. To właśnie w takich okolicznościach kształtuje się radykalizm myśli samej Sölle, który przybierze
bardziej dojrzałą formę w zetknięciu z socjalizmem. Gdy
realizowano politykę remilitaryzacji, w Wietnamie trwała wojna, a w Chile doszło do wojskowego zamachu stanu,
Sölle przystąpiła do grupy Chrześcijanie na Rzecz Socjalizmu. W ten sposób opowiedziała się za prowadzeniem
dialogu pomiędzy chrześcijaństwem a marksizmem.
Swoją myśl nazwała „teologią radykalną”.
Omawiane decyzje poprzedzone zostały dłuższym
namysłem. Sölle nie była zadowolona z pojęcia „teologia polityczna”, ponieważ swoje piętno odcisnął na
nim Carl Schmitt, którego myśl legitymizowała narodowosocjalistyczną dyktaturę. Dlatego też bardzo
ucieszył ją fakt pojawienia się w Ameryce Łacińskiej
teologii wyzwolenia, w której postulatach rozpoznała
własne teologiczne intuicje. W przekonaniu zarówno Sölle, jak i innych przedstawicieli nowej teologii
politycznej, zadaniem tej ostatniej jest interpretacja
Biblii i chrześcijańskiej tradycji w świetle współczesnej rzeczywistości. Sölle poszła w tym jednak o krok
dalej niż Moltmann i Metz. Podczas gdy oni obydwaj
rozwijali teologię polityczną wyłącznie w europejskim kontekście, ona wyruszyła na poszukiwanie jej
związków z latynoamerykańską teologią wyzwolenia.
Od tego momentu nazywała samą siebie „europejską
teolożką wyzwolenia”, stawiając sobie za cel sprawienie, by teologia wyzwolenia wydała owoce także na
Starym Kontynencie.
Bardzo szybko tematy ubóstwa, głodu, bezrobocia i wyzysku zaczęły zajmować centralne miejsce
w jej teologicznej refleksji. „Zaczęłam rozumieć Boże
wcielenie już nie jako jednorazowe, skończone wydarzenie, lecz jako ciągły proces w historii, w którym Bóg staje się niewidoczny, jak w Auschwitz, albo
ukazuje się, jak w doświadczeniu wyzwolenia – pisała. – Marksiści pomogli chrześcijanom lepiej pojąć
głębię doczesności zawartą w wierze chrześcijańskiej”. Sölle zrozumiała, że w takiej perspektywie
bycie chrześcijanką oznacza bezkompromisowe opowiedzenie się za sprawiedliwością i pokojem. Była
przekonana, że pogłębiona pobożność prowadzi do
konsekwentnego zaangażowania na rzecz sprawiedliwości. W tym sensie jej radykalizm ma znaczenie
zarazem polityczne i duchowe, gdyż, jak sama napisała, „nie będziemy przemieniać lub otrzymywać
przemienionego wpierw serca, a dopiero potem sytuacji na świecie”. Wierzyła w to, że serce i świat należy przemieniać jednocześnie.
W połowie lat siedemdziesiątych na działalność
Sölle zwróciły uwagę amerykańskie feministki. Przez
dwanaście lat pracowała jako wykładowczyni w USA,
poznając i badając myśl teolożek feministycznych.
Myśl ta była nowym wyzwaniem rzuconym jej własnym przekonaniom. Zastanawiając się nad skalą tego
wpływu, stwierdziła: „Pisząc książkę «Stellvertretung», nie wiedziałam jeszcze, jak głęboko to usiłowanie, by myśleć o Bogu jako zależnym i zdanym na nas,
zakorzenione jest w moim byciu kobietą. Feminizm
nie jest bowiem ruchem, który usiłuje wywalczyć
więcej dla kobiet; feminizm usiłuje rozwijać i nadawać znaczenie innym niż patriarchalne wartościom
i sposobom bycia”.
W książce „Lieben und arbeiten” Sölle rozwinęła
swoje własne feministyczno-teologiczne koncepcje.
Odnosząc się do teologii stworzenia, rozważała między innymi relację Boga i człowieka, odpowiedzialność
ludzi za działanie w świecie, alienację pracy i seksualności, jak również wyzwolenie poprzez fakt, że każdy
człowiek uczestniczy w dziele stworzenia razem z Bogiem. Przekonywała, że „jesteśmy stworzeniami, które
same stają się stwórcami, że zostaliśmy wyzwoleni, by
samemu wstawiać się za wyzwoleniem, że zostaliśmy
pokochani, byśmy stali się kochającymi”. Było dla niej
oczywiste, że teologia miłości i pracy nie może zbywać
milczeniem krzyku cierpiących z powodu wyzysku.
Przeciwnie, musi uczynić z tego krzyku punkt wyjścia
zarówno swoich twierdzeń, jak i swoich działań.
Myśl Sölle wciąż pozostaje przedmiotem sporów.
Niektórzy zarzucają jej, że nie dość uważnie analizowała różnice zachodzące pomiędzy kontekstem europejskim a kontekstem latynoamerykańskim. Nie
są to zarzuty bezpodstawne. Zarazem trzeba jednak
przyznać, że zasługą Sölle jest nakreślenie nowego horyzontu dla teologii. Niemiecka teolożka próbowała
ponadto przekuć swoją myśl w praktykę polityczną,
postrzegając ideę i działanie jako dwie strony tego samego medalu. Poprzez swoje zaangażowanie na rzecz
pokoju, praw człowieka i ochrony stworzenia usiłowała realizować wymogi swojego radykalnego projektu.
I choćby z tego względu należy jej się wyjątkowe miejsce w dziejach powojennej teologii.
73
KATOLEW
Radykalizm i wyzwolenie
74
Ciąża to dziewczyńska sprawa
Katarzyna Kucharska-Hornung
Nie pokazujemy nikomu, jak źle się czujemy, bo do dwunastego
tygodnia nie zdradzamy nikomu przyczyny. Tłumimy własny
dyskomfort, pocieszając się perspektywą płodności i urodzenia
dziecka. I jest to w pewnym sensie fizjologiczna podstawa
altruizmu u kobiet.
N
a pocztówce śliczne dziewczyny Thorvaldsena, czyste
oświeceniowe piękno kobiecości, równocześnie podnieta dla ówczesnych koneserów sztuki. Na wykresie pomiar
szerokości drogi rodnej miednicy.
Ciąża to dziewczyńska sprawa. Widzę dużo analogii
do miesiączki. Zwyczajowo dziewczynkę nazywamy
kobietą od czasu jej pierwszego krwawienia. Wtedy
zaczyna się bardzo znaczący proces socjalizacji. Mimo
75
KULTURA
tego, że miesiączka nas boli i sprawia pewne kłopoty,
uczymy się to ukrywać i w paradoksalnej logice – cieszyć się z niej. Miesiączka bowiem oznacza płodność.
Nie pokazujemy swojej słabości i np. nasi koledzy nigdy
nie wiedzą kiedy mamy okres. My właśnie wtedy jeździmy trochę szybciej na nartach, a już na pewno nie
odpuścimy żadnego ze swoich obowiązków.
Podobnie jest w ciąży. Zabójcza logika. W przypadku
80% kobiet około półtora miesiąca wypada z życiorysu
z powodu mdłości, wymiotów, bólów głowy i senności. Do ok. dwunastego tygodnia, kiedy nie ogłasza się
ciąży, ponieważ każda do tego czasu jest potencjalnie
zagrożona, wykorzystujemy znane sobie umiejętności czerpania satysfakcji z poczucia słabości, bezsilności i bólu (por. trening miesiączki). Mdłości oznaczają
prawidłową pracę hormonów i właściwy rozwój ciąży
– cóż bardziej pocieszającego? Nie pokazujemy nikomu, jak źle się czujemy, bo do dwunastego tygodnia
nie zdradzamy nikomu przyczyny. Nasi przyjaciele nie
wiedzą, czemu się z nimi nie spotykamy, współpracownicy nie rozumieją, czemu aż tak zawalamy, a pracodawca niczego się nie domyśla. Wsparcia udziela nam
partner albo partnerka i to jest zbawienne. Ale logika
pozostaje ta sama: tłumimy własny dyskomfort pocieszając się perspektywą płodności i urodzenia dziecka.
I jest to w pewnym sensie fizjologiczna podstawa altruizmu u kobiet.
Ciąża jest szokującym doświadczeniem zależności
i słabości. Nie dlatego, że dotyczą one ciebie, ale dlatego, że w najczystszej postaci dotyczą nowego człowieka, który właśnie się robi i po urodzeniu będzie
kompletnie niesamodzielny, wymagający pełnej opieki, zanim nauczysz go, że niezależność i indywidualizm są ważnymi wartościami i on będzie w stanie
temu sprostać. Słowem: w swoim ciele jak w laboratorium obserwujesz proces odwrotny do twojego
wychowania i świadomego etapu kształtowania się
twojej osobowości.
Ciąża powoduje nowe odczucia, zupełnie fizjologiczne,
intymne. Wszystko blisko podbrzusza, szyjki macicy,
samego krocza. To bardzo seksualne, co nie znaczy,
że tylko przyjemne. Ciąża i macierzyństwo nieodwracalnie ingerują w ciało, w ten kształt i formę, które
dawno udało się zaakceptować. Potem trzeba zrobić
to od nowa, ze wszystkimi konsekwencjami, jakie to
ma dla związku. Ten nowy wachlarz uczuć jest nie do
opowiedzenia, a jednak szalenie absorbuje. Zrozumienie go i nazwanie wymaga czasu. Trudno o tym opowiadać także z powodu języka i kultury, które nie są
nastawione na odczuwanie ciała. Nie wypada epatować
swoją fizjologią. A już na pewno nie w okresie ciąży,
która jako temat jest męcząca dla nieciężarnych. Na
pocztówce rzeźba Rodina z kolekcji Ermitażu przedstawiająca miłosną scenę i fragment ryciny z cyrklem
do mierzenia miednicy. Mnie także w taki sposób kwalifikowano do porodu naturalnego.
→
76
KULTURA
77
Wielki projekt. Połączyć w sobie dwie role – kobiety-żylety: pracującej, szybkiej, ironicznej i tej czułej,
która odkrywa w sobie potencjał mówienia do własnego brzucha, głębokie emocje związane z tym, że
w jej ciele powstaje nowy organizm, sześciocentymetrowy człowiek, któremu bije serce i który już ma
w sobie zapisane podobieństwo do swoich rodziców.
Zaczynają się nowe czasy. Już nie tylko praca, rozumiana jako przestrzeń twórczego działania i relacji
z ludźmi – motywowana protestanckim etosem albo
wymuszana rynkowym batem – określa twoją tożsamość. Przy współczesnej obsesji na punkcie efektywności, trzeba głośniej mówić – masz prawo nie
myśleć o pracy. Ostatecznie chodzi o to, żeby swojej
ciąży i dziecka nie przegapić.
Miłość i ciąża, przynajmniej na początku, mocno
wchodzą w konflikt z dotychczasowymi nawykami,
m.in. pracą. Siła obu tych doświadczeń życiowych
bierze się właśnie z tego, że są wyrwą w normalności, „zagrażają” samosterowności (oczywiście dając
wiele w zamian w dalszej perspektywie). Ośrodki dowodzenia sobą świrują, mechanizmy kontroli czasu,
samodyscypliny ulegają lekkiemu odkształceniu. Siła
woli nie zawsze może sprostać paraliżującej hegemonii ciała. Ale to są etapy, to mija. Wszystkie klocki
w głowie wskakują na swoje miejsce i znowu wiadomo, kim się jest.
Energochłonne jest całe to miotanie się i sprawdzanie, czy zmieniasz się, czy nie. Lęk przed hormonami, że rozwałkują ci psyche i ze zdrowego rozsądku
pozostanie tylko emocjonalny miękisz i niepewność. Jak w operze, na wysokim C, jak w operetce,
bo wzruszenie przychodzi bardzo często.
→
78
Kwiatowe kompozycje na rycinach to nowy system laktacyjny, który instaluje się w biuście i na parę miesięcy wcześniej
produkuje siarę – żółtawe, czasem pomarańczowe (!) przedwczesne mleko, które wycieka na bieliznę, piżamy. Długo
myślałam, że codziennie brudzę się pastą do zębów. Mój mąż
(na zdjęciu) też był w ciąży. To proces stworzony do przeżywania w duecie. Wyobraźcie sobie śniadanie przynoszone
do łóżka codziennie przez trzy miesiące choroby morskiej,
uważnie dobrane zakupy, które czekają w domu, pudełko
z obiadem zrobione na następny dzień do pracy, nieustające backupy podtrzymujące ducha walki, wspólne rozmowy
z brzuchem. Wszystkim tego życzę.
KULTURA
79
Katarzyna Kucharska-Hornung
historyczka sztuki, kuratorka, autorka audiodeskrypcji.
Pracuje w Muzeum Rzeźby im. Xawerego Dunikowskiego
gdzie opiekuje się Kolekcją Rzeźby Współczesnej. Stale
współpracuje z Zachętą Narodową Galerią Sztuki przy
programie udostępnienia sztuki współczesnej osobom
niewidomym.
Kondycja spada z miesiąca na miesiąc, zmniejsza się wydolność płuc, wzmaga objętość krwi w żyłach, wiotczeje wewnętrzna część uda. Tu zbawienny jest fitness dla
dziewczyn w ciąży. Z początku groteskowy – banda teletubisiów bujająca się na piłkach – z czasem naprawdę
męczący i potrzebny do złagodzenia różnych napięć. To
jest dobrze przemyślane, co rozciągać (boki, nogi i krocze), które mięśnie uśpić (proste brzucha), które wzmocnić (grzbietu), a które właściwie powołać do życia (kegla,
krocza). Pokochacie pilates. Kobieta w ciąży, moim zdaniem nie jest w stanie wykonać drugiej pozycji od lewej.
W ciąży wszyscy mówią ci, że świetnie wyglądasz, a ty
rozumiesz z tego tyle, że chcą być po prostu sympatyczni. Co można powiedzieć dziewczynie z dużym
brzuchem? Drugą najczęściej pojawiającą się frazą
jest „odpoczywaj”. Co to znaczy? Zostań w domu, podjedz, nie wyjeżdżaj, nie przepracowuj się, nie interesuj
się… Wzdrygam się. Na szczęście ja nie musiałam odpoczywać – miałam ten przywilej, że ciąża była zdrowa
i wszystkie jej fazy przechodziłam podręcznikowo. Na
pocztówce włoskie majoliki z kolekcji Ermitażu i fragment porady z ciążowych druków ulotnych pisany zabawnie protekcjonalnym tonem.
Przekaz społeczny i medialny wokół ciąży, a potem wychowywania dzieci, jest drażniący, niezależnie od tego,
czy podany w wydaniu projekt dziecko, matka-strateg,
matka-powój, matka cyniczna, matka polka. Automatycznie chcesz się odciąć, nie wybierać żadnej roli, stworzyć własną. Boisz się tylko, że inni ci ją przypiszą. Jedna
anegdota więcej i jesteś zfreekowaną kolekcjonerką
edukacyjnych pomocy dla swojego dziecka. Przygotowanie się do porodu i opieki nad dzieckiem ma w sobie
coś z planowania wieloletniej podróży albo remontu.
Trzeba sprawdzić, porównać, załatwić, nauczyć się, pożyczyć, kupić. Nadmiar nowych informacji przelewasz
na rozmówców. Wózek na pompowanych czy kauczukowych kółkach, wanienka długości 80 czy 120 centymetrów? Generalnie wszystko jedno, ale ostatecznie na coś
się trzeba zdecydować. W oczach reszty społeczeństwa
zajmowanie się tymi sprawami jest upupiające. A to czysta pragmatyka. Na pocztówce widok z domu Puszkina
i naklejka z otwarcia wystawy w Zachęcie, którą koledzy
nakleili mi na brzuch.
→→
80
Polka w ciąży
W kulturze popularnej, a także wśród polskich feministek
nie mówi się o porodzie jak o czymś rozwijającym,
jak o źródle siły. Chyba po prostu boimy się pozytywnego
wartościowania doświadczenia, które wynika z zasadniczej
odmienności kobiecej natury.
Z Elżbietą Korolczuk rozmawia Katarzyna Kucharska-Hornung
Justyna Krzywicka
Kobiety w ciąży są gorące?
W latach osiemdziesiątych ciężarna Demi Moore pojawiła się naga na okładce Vanity Fair. Wtedy to był rewolucyjny, emancypacyjny gest. Niezależna kobieta,
która powiedziała: moje ciało może być piękne i jestem
istotą seksualną także w ciąży, jeśli tego chcę. Wcześniej mieliśmy normę tabuizowania ciężarnej kobiety
jako nieatrakcyjnej i pozbawionej potrzeb seksualnych.
A teraz?
Wahadło przesunęło się w drugą stronę. Kobieta
musi być atrakcyjna i seksualna. Na okładce „Twojego Stylu” czy „Gali” występuje na przykład w samych kolczykach ciężarna Natasza Urbańska. Tyle
że nie przypomina w ogóle kobiety w ciąży, ma tylko trochę większy brzuch. Cała reszta wygląda, jakby w ogóle nie była zmieniona przez, no umówmy
się, dosyć istotny, fizjologiczny proces.
Najlepszy komplement, jaki można usłyszeć: „twoje ciało się nie zmienia, masz tylko piłeczkę z przodu”.
Wyzwalający potencjał ciała jest obrócony przeciwko
kobietom. Możliwość bycia seksualną staje się nakazem. Obawiam się, że kultura popularna jest w stanie wszystko zeżreć, przemielić i wypluć w postaci,
która jest mało emancypacyjna.
Szczególnie że ciąża to rozstępy, żylaki, hemoroidy.
Współczesna kultura oddala się od prawdziwego doświadczenia ciała, szczególnie takiego, które sprawia
kłopoty. W ramach wizji kultury bulimicznej mamy
konsumować jak najwięcej, a nasze ciało jest workiem, do którego wrzucamy jedzenie i używki. Jest
też jednak poddane ścisłej kontroli. Powinno działać
w każdych warunkach. Jest maszyną, której nie powinno się czuć. Nie sposób umieścić w tych ramach
doświadczenia ciąży lub choroby.
Kiedy byłam w ciąży, myślałam, że znajdę w kulturze narzędzia i język, które pozwolą mi nazwać, co czuję.
Ten język, język dowartościowujący kobiety, nie został jeszcze stworzony. To znaczy my jako kobiety,
feministki – mówię tutaj o sobie – jeszcze go chyba nie stworzyłyśmy, choć w tekstach na temat macierzyństwa obserwuję wysiłek zbudowania takiego
języka, który wyraziłby fizjologiczność, ambiwalencję, natłok emocji – i tych pozytywnych, i tych trudnych. Na przykład Adrienne Rich dokonała ważnego
przełomu w pisaniu o posiadaniu dzieci, ale ona zajęła się raczej społecznym znaczeniem posiadania dzieci, w mniejszym stopniu fizjologią.
Czy kultura popularna daje jakieś podpowiedzi?
A w ilu filmach fabularnych występują kobiety w ciąży?
Nie mówię o serialach ani o filmach dla kobiet, tylko
o filmach skierowanych do masowej publiczności, które odzwierciedlają różne doświadczenia życiowe. Sporo
oglądam, a nic mi nie przychodzi do głowy. Doświadczenie ciąży jest w nich nieobecne albo trywializowane.
Jak twierdzi twórczyni akcji „Rodzić po Ludzku”,
Anna Otffinowska, w kulturze popularnej, ale też
i wśród polskich feministek, brakuje także dyskursu
Intensywne macierzyństwo
Czy współcześnie funkcjonuje jakiś model ojcostwa tak
silny jak mit Matki Polki?
To niestety wciąż wizerunek ojca, który jest nieodpowiedzialny. Najwyraźniej widać to na przykładzie
opieki nad dziećmi po rozwodzie i niepłaconych alimentów. W Polsce mamy problem ze stereotypizacją
opieki nad dzieckiem, poczuciem, że tylko matka jest
w stanie dobrze się nim zająć. Stąd między innymi
bierze się także trwały wizerunek ojca, który właściwie na większą skalę w życiu dziecka nie uczestniczy.
Choć wśród polskich ojców, szczególnie z klasy wyższej i średniej, ten model powoli się zmienia.
Czy ojcowie w jakikolwiek sposób uczestniczą w ciąży,
która jest także bardzo złożonym procesem emocjonalnym? W „Dzienniku ciężarowca” Tomasz Kwaśniewski,
trzydziestodwulatek pisze o sobie: „Właśnie dowiedziałem się, że jestem w ciąży”.
Jak zawsze, pytanie, którzy ojcowie. W ciągu ostatniej
dekady pojawiła się nowa norma społeczna, szczególnie wśród osób lepiej wykształconych, mieszkających
w miastach, w ramach której mężczyźni uczestniczą
w procesie ciąży, identyfikują się z nim. Mówią „jesteśmy w ciąży”, „będziemy rodzić”, „chodzimy do szkoły
rodzenia”. Są badania, które pokazują, że także przybierają na wadze, doświadczają mdłości. Dotyczy to
jednak bardzo wąskiej grupy mężczyzn.
W polskiej kulturze ciąża jest wpisana w relacje pomiędzy kobietami. Wśród wielu ojców, ale i matek,
utrzymuje się przekonanie, że jeśli mężczyzna będzie
się za bardzo angażował, na przykład uczestniczył
w porodzie, źle to wpłynie na jego stosunek do żony,
a nawet obniży popęd seksualny. Rola mężczyzny kończy się często na odwiezieniu kobiety na porodówkę.
Ciąża zmienia relacje w związku, a także w rodzinie. Jak
wpływa na relację matki z córką?
Z moich badań wynika, że jest to ambiwalentny
moment. Z jednej strony część matek ma poczucie
spełnienia. Córka, która zachodzi w ciążę, jest potwierdzeniem wyboru matki i wizji kobiecości, w ramach której warto mieć dzieci. Z drugiej strony ciąża
córki często wiąże się z obawą, że od matki wymagać się będzie wsparcia w opiece. Niektóre matki rezygnują z pracy, idą na wcześniejszą emeryturę, żeby
wspierać młodych rodziców, czasem dlatego, że chcą,
ale czasem dlatego, że muszą. W moich wywiadach pojawiły się głosy matek, dla których to nie był łatwy
wybór. Co więcej, matkom i córkom trudno jest się porozumieć co do wzorców „właściwego” bycia w ciąży,
porodu i opieki nad małym dzieckiem. To się po prostu bardzo zmieniło.
Spotkałam się ze sformułowaniem, że matka małego
dziecka jest królową rodziny. Wokół niej skupia się całe
życie. Kiedy córka rodzi dziecko, detronizuje swoją matkę, bo ta zostaje babcią.
To może mieć znaczenie w przypadku rodzin wielopokoleniowych. Ten model ulega jednak zmianie
ze względu na to, że coraz częściej młodzi ludzie nie
mieszkają z rodzicami, decydują się na emigrację i wybór alternatywnych modeli życia, niekoniecznie realizowanych ze swoją rodziną pochodzenia.
Przede wszystkim jednak, nasza kultura – wbrew pozorom – nie jest matko-centryczna, tylko dziecio-centryczna. Jeśli ktoś kogoś detronizuje, to raczej dziecko
całą resztę, a nie jedno pokolenie kobiet całą resztę.
Ludzie w Polsce chcą mieć dzieci?
Jeśli wierzyć sondażom, to tak, ale czy to rzeczywiście
autentyczna, głęboka potrzeba? Doktor Anna Titkow
przeprowadziła i opublikowała w naszej książce „Pożegnanie z Matką Polką” analizę, która jasno pokazuje
rozdźwięk pomiędzy dzieckiem jako wartością deklarowaną, a dzieckiem jako wartością, którą ludzie
kierują się w życiu. Badani deklarują, że chcą założyć
rodziny, ale zaskakująco często nie robią tego, nawet
jeśli mogą. Nazwałabym to intensywną hipokryzją.
Istnieje ogromna przepaść pomiędzy naszą twarzą
publiczną i prywatną. Jako społeczeństwo zgadzamy
się na konserwatywne normy, ale już według nich nie
żyjemy. To może tłumaczyć paradoks przynależności
do Kościoła: dziewięćdziesiąt parę procent Polaków
deklaruje wiarę katolicką, czterdzieści procent chodzi do kościoła, a tylko dwadzieścia podziela naukę
społeczną Kościoła w sprawie in vitro.
Skąd się bierze takie silne przywiązanie do wartości
dziecka?
To jest pokłosie kilku procesów. Rodzina i dzieci to
wartości niezmienne. W czasie narastającej niepewności dotyczącej życia zawodowego czy sytuacji ekonomicznej staramy się wracać do wartości,
które wydają się niezmienne. Oczywiście to też →
81
KULTURA
wzmacniającego, w ramach którego mówi się o porodzie jak o czymś rozwijającym i ważnym, o źródle
siły. Chyba po prostu boimy się esencjalizmu, pozytywnego wartościowania doświadczenia, które wynika z zasadniczej odmienności kobiecej natury. Trudno
jest nam znaleźć taką przestrzeń, w której jest to po
prostu coś dobrego.
82
Wyzwalający potencjał ciała jest
obrócony przeciwko kobietom.
Możliwość bycia seksualną staje
się nakazem.
Sięgnęłaś do XIX wieku, czasów, z których wyłonił się
mit Matki Polki. Publicyści lubią się do niego odwoływać, przywołując postawę matki poświęcającej dla
dziecka wszystko. Rzeczywiście pożegnaliśmy się z tym
wzorcem?
Ten wzorzec jest pustym znakiem, który bardzo
łatwo wykorzystać w różnych dyskursach, niekoniecznie związanych z macierzyństwem. Tymczasem Matka Polka to figura kobiety, która poświęca
się dla ojczyzny poprzez macierzyństwo. Ten wzorzec nie dotyczy jakości relacji matka – dziecko, ale
określa relacje między matką a narodem!
Czyli współcześnie Matka Polka rodziłaby dziecko z powodów demograficznych, po to, żeby powołać do życia
kolejnego podatnika?
Tak, tylko w praktyce nie występuje taki poziom
motywacji. Z tej perspektywy widzimy absurd zastosowania modelu Matki Polki do rzeczywistości.
Mimo to, często się go wykorzystuje. Pytamy, dlaczego kobiety spędzają bardzo dużo czasu z dziećmi? I mamy odpowiedź: bo działają pod presją mitu
Matki Polki, to na nich spoczywa odpowiedzialność
za wychowanie. Czy jednak rzeczywiście ów mit
jest odpowiedzią na brak udziału mężczyzn w opiece nad dziećmi? Też, ale nie tylko. To byłoby za proste. Znaczenie ma też nasza historia, model relacji
państwo – obywatel, rynek pracy, ideały męskości...
Jaki typ macierzyństwa robi teraz kulturową karierę?
W Polsce promowane jest tak zwane intensywne macierzyństwo, które opisywała Sharon Hays w kontekście Stanów Zjednoczonych lat dziewięćdziesiątych.
Dziecko staje się projektem. O tym wzorcu, który
dotyczy przede wszystkim klasy wyższej albo średniej, pisze ciekawie na przykład Sylwia Urbańska. To
taki model macierzyństwa, w którym znika państwo
i społeczeństwo, a który stawia przed kobietą wiele
wymagań. Matka odpowiada nie tylko za emocjonalny, ale także za psychospołeczny rozwój dziecka, ma
je przygotować do życia społecznego w takim stopniu, żeby odnosiło sukcesy w świecie konkurencji.
To wymaga ogromnej energii, czasu i nakładów finansowych, bo dziecko trzeba wysłać na kursy, do
dobrej szkoły, a najlepiej do żłobka, żeby zacząć jak
najwcześniej. I generuje ogromne poczucie winy, bo
jeśli coś pójdzie nie tak, to tylko ona ponosi odpowiedzialność.
9 miesięcy w Polsce
Fajnie jest być w ciąży w Polsce?
Dobre pytanie. Myślę, że wciąż niespecjalnie, o czym
świadczą ostatnie inicjatywy. „Lepszy poród” to kolejna oddolna, facebookowa mobilizacja, która pokazuje,
że pomimo ciężkiej pracy organizacji pozarządowych,
wiele jest jeszcze do zrobienia. Inicjatywie „Rodzić Po
Ludzku” udało się wprowadzić pewne standardy opieki okołoporodowej, które teoretycznie powinny obowiązywać we wszystkich szpitalach…
W całej Polsce…
...ale w praktyce nie wszędzie to działa. W naszej nowej
książce, którą redagujemy z Renatą Hryciuk, a która
nosi tytuł „Niebezpieczne związki. Macierzyństwo,
ojcostwo, polityka”, zamieściłyśmy wywiad z Anną
Otffinowską, która opowiada o różnicy w dostępie do
służby zdrowia między zamożnymi kobietami z dużych miast i tymi w gorszej sytuacji finansowej, które mieszkają w małych miasteczkach.
Te pierwsze podlegają procesowi silnej medykalizacji ciąży. Za własne pieniądze są naddiagnozowane.
Robi im się cztery razy w ciągu ciąży USG, często 3D,
i do tego szereg różnych badań. Idzie za tym myślenie o ciąży w kategoriach zagrożenia czy potencjalnej choroby, którą trzeba monitorować i nadzorować.
Najlepiej, żeby robił to lekarz. Zanika tu wizja ciąży
jako stanu fizjologicznego, czyli normalnego.
Z drugiej strony mamy grupę kobiet, której nie stać
na prywatną służbę zdrowia. To są kobiety, które często trafiają do lekarza dopiero, kiedy rodzą
albo w ogóle.
Dużo jest w Polsce takich przypadków?
Całkiem sporo. Badania GUS-u nie pozwalają określić, ile dokładnie. Nikt nie zadał pytania o dostęp do
służby zdrowia, ponieważ trudno zdefiniować, co to
znaczy. Czy kobieta, która musi na prowincji jechać
dziesięć kilometrów autobusem do lekarza, ma ten
dostęp, czy nie? W praktyce często go nie ma, bo na
przykład nie stać jej na bilet. Pomijam już kwestię kolejek do specjalistów.
Z jednej strony w Polsce tworzy się mechanizmy,
które mają zachęcać do regularnych wizyt u lekarza – na przykład wypłata becikowego zależy
od tego, czy kobieta się bada. A z drugiej nie robi
się nic, żeby dostęp do badań i dobrej opieki zdrowotnej był równy. Z trzeciej strony, niestety także z ust feministek, pojawiają się głosy, że kobiety
w ciąży wykorzystują swoją sytuację, biorąc zwolnienia lekarskie.
Na płaszczyźnie prywatnej słyszymy: uważaj na siebie,
odpocznij. W dyskusji publicznej kobieta, która idzie
wcześniej na zwolnienie, jest darmozjadem.
Przy tym nikt na przykład nie pyta o to, jaki wpływ
na ilość zwolnień albo na ilość cesarskich cięć ma
proces medykalizacji ciąży. Przecież ktoś wypisuje te zwolnienia i przeprowadza zabiegi. Dlaczego
nie ma dyskusji na temat postaw lekarzy, a rozmawia się jedynie na temat wyborów kobiet? To jest
ciekawy przykład, tym bardziej, że w Polsce teoretycznie to lekarz, a nie kobieta, decyduje i o zwolnieniu i o cesarskim cięciu.
Wiele kobiet wymusza skierowanie na cesarskie cięcie,
ponieważ boi się porodu fizjologicznego.
Ale o tym właściwie nie rozmawiamy. W ten sposób
łatwo przypisać winę kobietom i oskarżyć o to, że są
leniwe, egoistyczne albo dla odmiany są pracoholiczkami i narażają swoje dziecko, bo chcą jak najszybciej
wrócić do pracy. Warto popatrzeć, jak rozwiązuje
się ten problem na przykład w Szwecji, gdzie pracuję. Tam, podobnie jak w Polsce, kobieta nie decyduje o cesarskim cięciu. Może jednak otrzymać na nie
zgodę, jeżeli bardzo się boi porodu fizjologicznego.
Tak było w przypadku mojej znajomej.
83
KULTURA
wyjaśnia, dlaczego wracamy do nich na poziomie
deklaratywnym, a nie praktycznym. Druga kwestia
dotyczy polskiej historii. Żyjemy w kraju, w którym przez sto lat nie było państwa, a przez kolejne kilkadziesiąt było ono traktowane przez wielu
jako narzucona rzeczywistość, z którą nie można
się identyfikować. To są przyczyny zwracania się
do sfery prywatnej, w której czujemy się bezpiecznie, możemy po prostu być sobą. Trzecią przyczyną jest katolicyzm, który jest dziś skupiony wokół
wartości rodzinnych i kwestii związanych z życiem seksualnym.
84
w którym znika państwo i społeczeństwo.
Tylko matka ponosi odpowiedzialność za
wychowanie.
Nie ma żadnych oficjalnych danych. Przeczytałam
w artykule prasowym, że w ciągu ostatniego roku oddano osiemdziesięcioro dzieci. Skąd są te dane? To jest
poza kontrolą państwa. Kościół generalnie monopolizuje adopcję, a państwo zrzeka się odpowiedzialności.
Tymczasem to państwo powinno być gwarantem przestrzegania praw jednostek, w tym także prawa do poznania swojego pochodzenia. Gdy nie ma zewnętrznej
kontroli, łatwo o nadużycia, czego najlepszym przykładem jest to, co się działo w Irlandii czy Australii.
Pragnienie ciąży
Kto może wydać taką zgodę?
W Szwecji kobiety już jako nastolatki są zapisane do
specjalnej przychodni dla kobiet, w której rozmawia się
z nimi o antykoncepcji, zdrowiu reprodukcyjnym, kwestiach związanych z higieną i tak dalej. Są pod opieką tej
samej przychodni przez całe swoje życie. Znają lekarzy
i mają do nich zaufanie. Moja znajoma zgłosiła w przychodni swój problem – lęk przed porodem – i została
umówiona na spotkanie z psycholożką. Po trzech spotkaniach psycholożka zdecydowała, że w jej przypadku
cesarskie cięcie będzie lepszym rozwiązaniem, bo lęk
przed porodem mógłby wpłynąć na sam jego przebieg,
jak i na późniejszą decyzję dotyczącą posiadania dzieci.
Warto byłoby skorzystać z tego rozwiązania w Polsce.
Na razie nie mamy instytucji, w której kobiety mogłyby przez lata budować zaufanie do personelu medycznego i w której ufano by także kobietom. Można
sobie wyobrazić, że taka warunkowa zgoda na cesarskie cięcie ze względu na problemy natury psychicznej
mogłaby w łatwy sposób stać się albo sposobem dyscyplinowania kobiet, albo okazją do nadużyć.
Czyli jak zwykle potrzeba czasu. Na polskiej prowincji
dobrze byłoby zajść w ciążę dopiero za dziesięć lat.
Nie wiem. Na polskiej prowincji dobrze jest zajść w ciążę, kiedy ma się dobrą sytuację finansową i babcię,
która się zaopiekuje dzieckiem. Taka jest praktyka
i zarazem najprostsza odpowiedź na pytanie, dlaczego w Polsce jest tak niska dzietność.
Dominuje pomoc oparta na relacjach rodzinnych i osobistych, a nie mechanizmach państwowych?
Zdecydowanie. Chociaż badania pokazują, że niewiele
babć zajmuje się wnukami na cały etat. W badaniach
nie wychodzi jednak doraźna pomoc – taka jak opieka w przypadku choroby dziecka, zrobienie zakupów, posprzątanie.
Doświadczenie ciąży znacznie się różni w zależności od
klasy społecznej.
Świadczy o tym chociażby niedawny cykl „Dzieciobójczynie” publikowany w „Gazecie Wyborczej”. Autorzy i autorki próbują w nim naświetlić i odpowiedzieć
na pytanie, czemu kobieta, która pięciokrotnie zaszła w ciążę, nie otrzymała żadnego wsparcia w swojej miejscowości. W kulturze popularnej mamy wizję
ciąży jako wielkiej radości. A tutaj mamy przykład
stabuizowania ciąży jako sprawy fizjologicznej, która dotyczy wyłącznie kobiety i podwójnej moralności,
która zakazuje kobiecie porzucić dziecko, a w paradoksalnej logice zmusza ją do tego, żeby „nieoficjalnie”
je zabić. Takie rozwiązanie daje jej szansę na ukrycie
swego problemu, swojej tragedii przed społecznością,
która woli niczego nie widzieć.
Okna życia, ośrodki adopcyjne? Ich istnienie powinno
ułatwić donoszenie ciąży.
Okna życia to dopiero koszmar. Dziwię się, że funkcjonują w kraju, który podpisał konwencję praw dziecka. Okna życia nie dają dzieciom możliwości poznania
swojego biologicznego pochodzenia w przyszłości,
a jest już wiele badań, które pokazują, że duża część
adoptowanych osób ma ogromną potrzebę posiadania takiej wiedzy. Te okna są dowodem na ogromną
polską hipokryzję. Nie pozwólmy na edukację seksualną, antykoncepcję i aborcję, ale stwórzmy system,
w którym Kościół będzie miał monopol na zajmowanie się adopcją porzuconych dzieci, twierdząc, że robi
to dla dobra tych dzieci i matek.
Rozwój technologii reprodukcyjnych stawia przed nami
nowe pytania dotyczące rodzicielstwa i ciąży.
Zmienia nasze myślenie o macierzyństwie, otwiera
nowe możliwości, ale też stawia trudne pytania. Na
uniwersytecie w Göteborgu, gdzie pracuję, udało się
po raz pierwszy przeszczepić macicę i doprowadzić
do narodzin dziecka. To bardzo ryzykowna operacja.
Wymaga ogromnego poświęcenia nie tylko ze strony
kobiety pragnącej zajść w ciążę, ale także od dawczyni, która przechodzi inwazyjną operację cięcia macicy.
Po przeszczepie trzeba zażywać leki immunosupresyjne, które są niebezpieczne dla zdrowia, dlatego po
porodzie przeszczepioną macicę się usuwa. Osobiście, dość trudno mi empatycznie odnieść się do tak
silnej potrzeby bycia w ciąży i doświadczenia porodu. Jako badaczka, socjolożka potrafię to zrozumieć,
ale jako kobieta i osoba już chyba tego nie pojmuję.
Gdyby chodziło o posiadanie dziecka, rozwiązaniem
byłaby adopcja, ale celem jest tu biologiczne potomstwo i doświadczenie ciąży.
Rodzicielstwo składa się z wielu etapów. Skąd bierze się
taka potrzeba realizacji jednego z nich – ciąży? To paradoks. Z jednej strony kultura podsyca w kobietach
potrzebę i obowiązek bycia matką, która rodzi swoje
dziecko, z drugiej odpowiada na tę potrzebę, rozwijając
niesłychanie skomplikowane technologie medyczne.
Osoby niepłodne twierdzą, że ciąża i posiadanie
dzieci to podstawowa ludzka potrzeba. Tak uzasadniają gotowość do poświęcenia swojego zdrowia,
bólu, czasu. Nie da się jednak ukryć, że nie wszyscy mają tę potrzebę. Obecnie, nie tylko w Polsce,
dużo kobiet deklaruje, że jej nie ma. Czy można więc
uznać ją za uniwersalną?
Widziałabym rodzicielstwo jako skomplikowany układ
relacji i emocji, budowanych od niemowlęcia. Te dziewięć miesięcy, owszem, ma znaczenie, ale przecież można zostać dobrym rodzicem, nie przeżywając ich.
Część osób zgadza się z tym poglądem, są jednak i tacy,
którzy nigdy nie zdecydują się na adopcję. Rozwój
technologii stawia przed nami pytania o kwestie podstawowe, na które przestaliśmy poszukiwać odpowiedzi. Czy uznamy, że potrzeba posiadania dziecka,
w tym bycia w ciąży, jest naturalną skłonnością i prawem człowieka, podobnym prawu do wolności? Jeśli
tak, państwo powinno zapewnić spełnienie tej potrzeby. A może to po prostu indywidualna potrzeba
związana z poczuciem osobistego spełnienia? Wtedy
realizacja leży w gestii osób, które tą potrzebę czują
i państwo nie ma tu żadnych zobowiązań.
Oddalamy się od osobistego doświadczenia ciąży
i wchodzimy w sferę pytań o finansowanie, które zawsze
związane jest z władzą i polityką.
W Polsce do tej pory dominowała wizja indywidualnej odpowiedzialności. W tej chwili obowiązuje program refundacyjny, który legitymizuje traktowanie
niepłodności jako choroby, tak zresztą mówi definicja Światowej Organizacji Zdrowia. Jednak decyzje
państwa o wspieraniu leczenia niepłodności wynikać mogą z różnych pobudek. Warto przyjrzeć się innym przypadkom. W Izraelu zabiegi in vitro są częścią
wizji narodu, który trzeba reprodukować, bo jest zagrożony. W Bułgarii, gdzie bardzo silny jest dyskurs
nacjonalistyczny, państwo wspiera finansowo in vitro Bułgarów, także tych żyjących za granicą, bo panuje przekonanie, że zagrażają im mniejszości, choćby
mniejszość romska. To pokazuje, że w rozwiązaniach
dotyczących in vitro odbijają się też nasze wyobrażenia o wspólnocie, państwie, narodzie.
Elżbieta Korolczuk
socjolożka, badaczka na Uniwersytecie
w Göteborgu i wykładowczyni Gender Studies
w Warszawie, współredaktorka książek
„Pożegnanie z Matką Polką? Dyskursy,
praktyki i reprezentacje macierzyństwa we
współczesnej Polsce” i „Niebezpieczne związki.
Macierzyństwo, ojcostwo i polityka”. Zajmuje
się między innymi praktykami i reprezentacjami
macierzyństwa i ojcostwa, a także nowymi
technologiami reprodukcyjnymi.
Justyna Krzywicka
justynakrzywicka.pl
85
KULTURA
Intensywne macierzyństwo to model,
Cykl „Dzieciobójczynie” jest ostrą krytyką instytucji publicznych, które okazały się nieudolne i – podobnie jak
mieszkańcy – nie potrafiły działać solidarnie z matką i jej
dzieckiem. Z jakiegoś powodu kobiety jednak oddają te
dzieci do okien życia. Wiadomo, jaka jest skala tego zjawiska?
86
Weranda z widokiem
na Afrykę
Powiadają, że Afryka kryje w sobie wiele tajemnic. Niektóre
czasami odsłania.
Natalia i Albert Łukasiak
L
at temu blisko czterdzieści siedziałem na werandzie otaczającej prostokątny dom. Jej dach zawsze
rzucał cień na okna, choć słońce, gdy było niżej nad
horyzontem, z łatwością sięgało promieniami podłogi i połowy ścian. Mieszkał tam mój przyjaciel, młody belgijski lekarz trędowatych. Jego dom stał jakby
na brzegu sporej wyspy cywilizacji i chrześcijaństwa,
wyspy zaledwie parę lat wcześniej spustoszonej przez
okrutną, krwawą i niszczycielska rebelię.
Rebelia objęła olbrzymie, przeważnie wschodnie tereny dawnego Konga Belgijskiego, nazywającego się
teraz Zairem. Kongo Belgijskie stało się niepodległym
państwem w roku 1960. W latach czterdziestych wydawało się to niewyobrażalne, a w połowie lat pięćdziesiątych książkę belgijskiego socjalisty, w której
rozważał, jakie kroki i reformy trzeba koniecznie podjąć, żeby kolonia mogła zacząć samodzielnie funkcjonować w roku 1990, określano jako szlachetnie- lub
wywrotowo-utopijną.
W roku 1975 w niepodległym Zairze wspomnienie
lat rebelii i jej ofiar było oczywiście bardzo żywe.
W pewnej mierze ciągle niepojęta była dla nas furia,
z jaką rebelianci niszczyli szkoły, szpitale, kościoły i mordowali bezbronne nauczycielki, pielęgniarki oraz misjonarzy. Mój przyjaciel i ja znaleźliśmy
się w Zairze z zadaniem odbudowywania ze szczątków resztek dobrego dziedzictwa europejskiej
cywilizacji. On był jednym z dwóch lekarzy kiedyś
bardzo dużego szpitala, ja uczyłem na uniwersytecie w Kisangani (dawnym Stanleyville), w którym,
jak mi opowiadano, w okresie świetności grywało
w sezonie dwanaście europejskich orkiestr i które
było trzecim co do wielkości i znaczenia miastem
w Kongo, stolicą dawnej Prowincji Orientalnej.
*
Rozmawialiśmy kiedyś z moim gospodarzem o tym,
że każda krzywda wyrządzona nam, Europejczykom byłaby znacznie surowiej i gorliwiej ukarana
(bo i nagłośniona), niż wyrządzona miejscowym
obywatelom. Tak ważne przywileje w postkolonialnym państwie dawało nam to, że mieliśmy szczęście urodzić się biali. Pewnego razu jednak w naszej
rozległej prowincji zaginął Europejczyk mieszkający
w Kisangani. Potem okazało się, ze został zamordowany w głębi puszczy. Na miejsce zbrodni policję
zaprowadzili schwytani sprawcy, których zdradziły pochodzące z łupu pieniądze, wydawane przez
nich gdzieś w dalekim, nadgranicznym miasteczku.
Znaleziono w puszczy spalone w ognisku szczątki, rozwłóczone kości, ale całą czaszkę i szczękę. Te
przywieziono do Kisangani, gdzie znajdowały się
kliniki wydziału medycznego uniwersytetu. Identyfikacja budziła pewne wątpliwości i wmieszane
w nią były ważne osobistości, więc i szczątki, i wyniki przesłano ekspertom w stolicy.
Ofiarą okazał się człowiek już nie bardzo młody,
znany jako pan Jurek (Monsieur George). Raz siedziałem z nim nawet przy obiedzie, a wśród gości byli
miejscowy arcybiskup oraz dyrektor kliniki, Polak,
mój dobry znajomy. Gospodarzem był bardzo zamożny Grek rodem z Cypru, współwłaściciel firmy transportowej.
Było to już kilka lat po tak zwanej zairianizacji
wszystkich przedsiębiorstw, farm i większych sum
na kontach bankowych, które dotąd były w rękach
cudzoziemców. Te zairianizowane (nie upaństwawiane!) dobra dostawały wybrane miejscowe osobistości,
przeważnie spośród wojska, administracji lub innych
służb. Nie podlegały jednak konfiskacie przedsiębiorstwa należące do małżeństwa mieszanych, na przykład
Greka i obywatelki Zairu. Małżeństwa takie dało się
zawierać bez wielkich formalności, a z perspektywą
obustronnych korzyści majątkowych.
Bez większych trudności mógł też cudzoziemiec zostać zarządcą majątku lub prawą ręką nowego właściciela, zwykle zupełnie nie znającego mechanizmów
rządzących światem handlu, eksportu, półprzemysłowej produkcji albo wyspecjalizowanego rolnictwa.
W wyniku zairianizacji załamały się w Zairze w ciągu kilku lat handel, nastawione na eksport rolnictwo
i częściowo przemysł. Nie upadły jednak te przedsiębiorstwa, które były głównym źródłem dochodów
państwa i jego nowych, coraz bardziej bogacących się
właścicieli. Nie ucierpiały też interesy zawsze tych samych filarów państwa, czyli wojska, różnego rodzaju
policji (wśród nich „centrów dokumentacji”, których
nazwa przypomina mi się zawsze, gdy słyszę o zbiorach, w których zgromadzona jest w Polsce „pamięć
narodowa”) oraz kadry partyjne i administracyjne. Partia była zresztą tylko jedna i należeli do niej
wszyscy obywatele. Choć partia i administracja miały
osobne struktury, połączone były w węzłowych punktach unią personalną.
Pod zarządem dobrze opłacanych cudzoziemców
wydobywano i sprzedawano z gigantycznym zyskiem
diamenty i cenne kruszce. Wydobywano je zgodnie
z prawem, ale eksportowano w znacznym stopniu
nielegalnie, bo bez opłacenia należnego cła i podatku. Dochody z tego procederu każdego roku wynosiły
przynajmniej tyle, ile Zair jako państwo rozwijające
się dostawał z zagranicy w formie pomocy i pożyczek.
W momencie, gdy w prawie międzynarodowym zakazano handlu kością słoniową, na scenę wkroczyły takie
osoby jak pan Jurek i bogaty cypryjski Grek.
Nie miałbym z nimi towarzyskich stosunków gdyby nie mój dobry znajomy, polski lekarz, na którego
cześć i z wdzięczności za ratowanie zdrowia wydawano ten obiad. W Kisangani w tamtej epoce mieszkało
tylko około 500 Europejczyków na około pół miliona
mieszkańców.
Na cudzoziemca o jasnej lub jaśniejszej karnacji
miejscowi mówili „muzungu”, a bez względu na kolor zwracali się do niego, jak dawniej, „madame” lub
„monsieur”. Często też „patron”, gdy był pracodawcą,
klientem lub w dowolnej skali potencjalnym dobroczyńcą. Sami byli tytułowani „citoyenne” lub „citoyen”,
jak obywatele za czasów Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Lepiej uświadomieni i bardziej gorliwi obywatele
czynili z tej tytulatury pewien rodzaj religii, konkurencyjnej przede wszystkim wobec chrześcijaństwa.
W czasach zairianizacji zabronione było obywatelom używanie imion chrześcijańskich, a nadany →
87
POZA EUROPĄ
Krzysztof Śliwiński
88
Ile różnych przywilejów
w postkolonialnym państwie daje nam to,
że mieliśmy szczęście urodzić się biali!
powiedział, ale było bardzo politycznie wygodne być
połączonym wspólnotą języka i pochodzenia z Prezydentem Mobutu Sese Seko; wywodzić się z tej samej
prowincji, za czasów kolonialnych zwanej Równikową.
Jeden z takich szybko wzbogaconych i bezkarnych
obywateli pochodzących z Prowincji Równikowej miał
w zaginionym i, jak się potem okazało, zamordowanym panu Jurku, jednego ze swoich zaufanych ludzi.
Powierzył mu znaczną sumę gotówki, aby ten skupował w głębi puszczy kość słoniową wtedy, kiedy pochodziła już praktycznie tylko od kłusowników; niektórzy
z nich utrzymywali, że potrafią znajdować miejsca,
gdzie stare słonie kończyły życie w sposób w przyrodzie naturalny i tam znajdować starą kość, która miała
coraz większą wartość handlową. Pan Jurek wyruszył
więc na wyprawę z dużymi pieniędzmi oraz pracującą
dla niego ekipą młodych mężczyzn, do których, jak
czasami opowiadano w Kisangani, miał słabość. Z tej
wyprawy nie wrócił.
Analiza szczątków, przede wszystkim zębów, w stołecznych laboratoriach doprowadziła najpierw do
stwierdzenia, że „pan Jurek” był kobietą. Potem okazało się także, że jedną z niewielu kobiet poszukiwanych wtedy listami gończymi przez policje kilku
państw. Trzydzieści lat wcześniej kobieta podająca się
za pana George’a była ober kapo w jednym z niemieckich obozów koncentracyjnych, morderczynią oskarżoną o zbrodnie wojenne. Powiadają, że Afryka kryje
w sobie wiele tajemnic. Niektóre czasami odsłania.
*
Będąc w Zairze dużo czytałem. Tego wieczoru na werandzie, patrząc na gwałtownie, jak zawsze w okolicach równika, zachodzące słońce, kończyłem książkę,
niegdyś głośną, którą we wczesnych latach 40. napisał
pewien franciszkanin, misjonarz. Zatytułowana była:
„La philosophie Bantu” („Filozofia ludów Bantu”). Tytuł
prowokujący, bo choć i przedtem wielokrotnie opisywano wierzenia afrykańskie, religie różnych plemion,
to układanie z nich zarysu filozofii wydawało się przesadą. Co jest religią, co filozofią, a co światopoglądem,
nie jest łatwo rozróżnić wśród panujących wśród ludzi przekonań, ale zabieg o. Placyda Temples wydał się
interesujący. To tak, jakby spróbować w świecie nam
bliskim wypytywać spotykanych ludzi o ich przekonania, wierzenia, przyjmowane zasady postępowania
w sposób szczegółowy, ale nie wychodząc od wiedzy,
że ktoś jest katolikiem, a ktoś inny egzystencjalistą.
Czy z takich odpowiedzi udałoby się naszkicować obraz świata, uporządkować w pewien sposób mądrość,
której nauczyło nas życie i która jest zakotwiczona
w doświadczeniu i wyobraźni ukształtowanej przez
pokolenia? Odsłonić zręby konstrukcji naszej filozofii?
Ojciec Temples sądził, że tak.
Obok na stoliku miałem kilka tomików popularnej
przez wiele lat serii „C’est ce que je crois” (fr. „To jest
to, w co wierzę”). Pytania „W co ja naprawdę wierzę?”,
„W co ja właściwie wierzę?”, „W co ja praktycznie wierzę?” zadawałem sobie wielokrotnie. Zadaję je sobie
nadal, ale z pewną pokorą, której nauczyło mnie życie
i którą sobie mocno uświadomiłem tamtego afrykańskiego wieczoru. Wśród ludów Bantu rozpowszechnione jest przekonanie, że życie jest kategorią ciągłą
i stopniowalną, a nie prostą opozycją, przeciwstawieniem tego co martwe, nieożywione. W kamieniu na
przykład jest mało życia, albo trudno je zauważyć. Ale
„każde miejsce tego głazu/ widzi cię. Musisz swoje życie zmienić”. Tak jest u Rilkego w „Archaischer Torso
Apollos” („Starożytny tors Apollina”, tłum. M. Jastrun)
i w oryginale brzmi wspaniale: „denn da ist keine Stelle,/die dich nicht sieht. Du musst dein Leben andern”.
To „każde miejsce tego głazu widzi cię” towarzyszy
mi od dziesiątków lat; przypomniałem to sobie, także
tamtego wieczoru, zamyślając się nad filozofią Bantu.
(Samo pojęcie „Bantu” jest właściwie kategorią językową. Mówi się na przykład „grupa języków Bantu”.
Pojęcie to bywa używane przede wszystkim ze względu
na dosyć neutralne brzmienie, w przeciwieństwie do
niezręcznie lub źle w niektórych kontekstach odbieranych słów takich, jak Afrykańczyk, Murzyn czy Czarny).
*
Tu, w Afryce, żyje się w przeświadczeniu, że życie można komuś nie tylko dać (jak rodzice) lub odebrać (jak
zabójca). Może nawet być na co dzień praktycznie ważniejsze, że życia można dodać lub ująć. W człowieku
zdrowym, silnym i młodym jest dużo życia. W człowieku chorym i słabym dużo mniej jest życia w sensie witalności. Ale też różne formy czy przejawy życia
mogą mieć różną postać, intensywność i trwałość. To
oczywiste. Mówienie „duchy przodków” jest niepokojąco abstrakcyjne. Mówi się: przodkowie. Normalne
jest przecież, że nawet dawno umarli pomagają nam,
lub może wyrażają karzące niezadowolenie. Niedawno umarli bliscy są nadal przy nas. To też jest oczywiste. W Polsce na prawie każdym pogrzebie słyszę
westchnienie: „Pomyśl, on umarł a my żyjemy”, a na
to czasami z pobożnego, chrześcijańskiego serca płynące „To on żyje, a my umieramy”. To drugie zdanie
nie wydaje mi się tylko figurą językową, pustą pociechą religijną, nieweryfikowalnym przypuszczeniem. →
89
POZA EUROPĄ
przywilej przybrania imion „autentycznych”. Ponieważ
jednak dotąd w dokumentach (na przykład na świadectwach szkolnych, we wszelkich zaświadczeniach
i w kartotekach przestępców) figurowały te obce imiona, praktycznie było to jakby przyjmowanie z imieniem nowej tożsamości.
Obywatelom nie wolno też było nosić krawatów
i oficjalnie występować w marynarkach oraz koszulach, których normalnym uzupełnieniem byłby krawat. W to miejsce pojawiły się koszule i/lub marynarki,
zwane „abakos”, co jest skrótem hasła „a bas costume europeene”, czyli „precz z ubraniem europejskim!”
Abakos krojem przypominał zupełnie ten rodzaj jakby
bluzy, który noszono w Chinach za czasów Mao Tse-tunga; kolorystka abakosa za to bywała odważna. Ja,
aby w pewnym sensie zamanifestować prawo do przywileju, nosiłem krawat często, a zawsze na zajęciach
ze studentami, bez względu na upały. Dzięki temu nazywano mnie „cravatee”, bo byłem w noszeniu krawatu spośród wszystkich cudzoziemców najbardziej
wytrwały.
Wszystko to miało wielkie polityczne znaczenie, bo
zairianizacja, zwana teraz „authenthicite”, motywowana była powrotem do autentycznych tradycji i korzeni.
Nakazywała zerwać bezwzględnie z kolonialnym dziedzictwem. Żyliśmy jednak w odziedziczonych z epoki
kolonialnej granicach olbrzymiego państwa, w którym
wszyscy musieli być złączeni więziami obywatelstwa
i członkostwa w jednej partii politycznej, zwanej MPR
(Mouvement Populaire Revolutionaire, czyli Ludowym
Ruchem Rewolucyjnym). Dawne więzi braterstwa raczej
były politycznie niewygodne, bo opierały się na przekonaniu o pochodzeniu od wspólnych przodków, wyrażającym się używaniem wspólnego języka (dla nas
plemiennego) i zwyczajów. Tych języków, a więc zapewne i plemion, było w granicach dawnego Konga Belgijskiego przynajmniej trzysta. Nikt tego nigdy głośno nie
90
dzielenie się jest absolutnym wymogiem w przypadku
więzi braterskiej. Nie może nie budzić podziwu ta solidarność braci. Jeśli nawet jest ona w praktyce stopniowalna, to i tak przekracza wszelkie wyobrażenia
o naszych zasadach altruizmu, o cnocie gościnności,
o obowiązku solidarnego pomszczenia krzywdy lub
zniewagi. Trudno jest na przykład europejskiej żonie
mającej afrykańskiego męża wykształconego za granicą, znieść, a nawet pojąć stałą obecność w domu i przy
stole różnych, w jej pojęciu dalekich, krewnych czy
powinowatych męża. Ale też, jak opowiadali z dumą
mieszkańcy Afryki, nie było tam samotnej wdowy czy
sieroty. Gdy odszedł mąż albo ojciec, zawsze był jego
brat, który miał obowiązek (według prawa lewiratu)
poślubić opuszczoną i być ojcem dzieci swego brata.
Zwalczanie przez misjonarzy poligamii, oprócz zbawiennych skutków moralnych, czasami niosło też za
sobą niepożądane koszty społeczne.
*
Odwiedzałem kiedyś często pewien bar, gdzie w cieniu piłem chłodne piwo. Zajmujący się gośćmi młody
człowiek na jakiś czas zniknął, a potem wrócił i w barze zaczęły mu pomagać dwie niemłode panie, których
przedtem tam nie widziałem. Ponieważ wiedziałem, że
powrócił z podróży w swoje strony rodzinne, spytałem,
czy są to jakieś jego ciotki. Odpowiedział, że to są jego
dwie żony, które przyjął pod swój skromny dach. Były
owdowiałymi żonami jego zmarłego, starszego brata.
Oczywiście, gdy zgromadzi konieczny kapitał, będzie
mógł mieć nową, młodą żonę. Wcześniej musi jednak
wykazać, że potrafi zapewnić rodzinie ekonomiczne
minimum egzystencji. Gwarantem tego jest suma (lub
przedmioty), które ofiaruje rodzinie nowej żony. To nie
jest kupowanie sobie żony, to jest pewna materialna
więź i gwarancja wypełniania powinności, jakie wiążą się z małżeństwem. Rodziny dwóch starszych pań,
które teraz są jego żonami, dary i gwarancję otrzymały
już dawno od brata. Nic nie musiał więc nikomu dawać,
tylko przyjąć przypadłe mu nowe obowiązki.
Gwarantem wypełniania rodzinnych i braterskich
powinności jest niewzruszona tradycja. Do niesienia jej ciężaru nie wystarczają osobiste przymioty,
jak hojność i dobre serce. Pewien mój znajomy, który był nawet prodziekanem na uniwersytecie, kosztem wielu wyrzeczeń kupił sobie samochód, o który
niebywale dbał. Gdy po jakimś czasie zobaczyłem, że
jego samochód prowadzi nieumiejętnie i ryzykownie młody, nieznany mi wcześniej człowiek, spytałem
prodziekana, dlaczego komuś takiemu pozwala siadać
za kierownicą. Wyjaśnił mi, że to młodszy brat jego
Nie wolno było nosić krawatów i oficjalnie
występować w marynarkach oraz koszulach,
których normalnym uzupełnieniem byłby krawat.
żony, a więc i jego brat, który przyjechał na pewien
czas i u nich oczywiście mieszka. Nie może bratu nie
pozwolić na używanie swojego samochodu. Gdyby
pojawił się w rodzinnych stronach, poprzedzony opinią, że jest złym bratem, rodzina mogłaby go otruć.
Taka jest kara dla złych ludzi, którzy targają więzami
rodzinnej solidarności.
W tradycyjnej Afryce nie tylko nie ma wdów i sierot.
Nie ma także więzień, które są, jak podkreślał prezydent
Mobutu, owocem barbarzyńskiej filozofii europejskich
stróżów prawa. Bywają jednak źli ludzie, nawet przestępcy. Są też trucizny i jest kara banicji. W puszczy samotny wygnaniec nie ma szans na przeżycie.
*
Kiedy toczymy wojny i zabijamy naszych bliźnich, to
musimy, często naprawdę musimy, mieć oparcie w jakiejś doktrynie. Na przykład w pobożnej teorii wojen
sprawiedliwych lub bezbożnej teorii walki klas, czy jakiejś klasyfikacji ludzkich ras i ziemskich cywilizacji
na niższe i wyższe, mniej lub bardziej rozwinięte. Kiedy wojna lub krwawy konflikt już się toczy, wystarczą
mniej skomplikowane kategorie: „bolszewickie świnie”,
„podludzie”, albo „dzicy”.
Wszędzie na świecie zdarza się, że ludzie ludzi zabijają. W sposób gwałtowny pozbawiają życia zwykle
obcych, nieprzyjaciół. W ukryciu ranią i zabijają czasami nawet najbliższych, braci i siostry. Wiadomo przecież, że nikt nie choruje bez powodu, ani bez powodu
nie umiera nie dożywszy pełni swoich lat. Wiadomo,
że zabić może niechęć, gniew, że zazdrość może być
śmiertelna. Gdy więc taka choroba albo taka śmierć
przychodzi, trzeba to ujawnić, osądzić i zapobiec dalszemu rozprzestrzenianiu się nieszczęść. Są specjaliści i są odpowiednie sposoby wykrywania tych, którzy
rzucają uroki, którzy patrzą złym okiem i przywodzą
chorobę na zdrowe dzieci innych szczęśliwych matek.
Może to rodzić mnóstwo fałszywych podejrzeń, może
wszystko opierać się na przesądach i może w różnych
czasach i miejscach prowadzić do palenia czarownic
albo heretyków. Ale nawet gdyby wyzbyć się wszystkich podejrzeń, przesądów i praktyki zabijania kozłów
ofiarnych, nie znika pytanie: „dlaczego?”
Dlaczego tak się dzieje? Może by warto uważnie
czytać Rene Girard’a na przykład zaczynając od „La
violence et le sacre” („Sacrum i przemoc”)? Z taką propozycją przyszedł na werandę mój gospodarz, dr Rene
Tonglet. Rozmawialiśmy o tym długo, bo cała Afryka
bardzo sprzyja rozmowom o sacrum.
91
POZA EUROPĄ
Pewnego razu skręciłem sobie nogę, coś pękło, coś
się naderwało, okolice kostki spuchły i bolały. Mój
przyjaciel, polski chirurg, założył mi gips, przekonując, że unieruchomienie jest konieczne, jeśli nie mam
przez całe życie odczuwać skutków tego urazu. Gips
w Afryce, blisko równika, w mieście leżącym nad jedną
z największych rzek świata, otoczonym puszczą, nie
chciał przez całe dnie wyschnąć. Był okropnie ciężki. Posłuchałem rad ludzi doświadczonych. Przyszedł
do mnie starszy, drobny człowiek o dobrej reputacji,
który wykonywał zawód nocnego stróża (zamu). Europejczycy nazwaliby go pewnie znachorem. Ale umiał
pomóc w takich przypadkach. Przyniósł jakieś suche
zioła, ich popiół zmieszał z oliwą i wymruczał jakieś
słowa (pewnie zaklęcia). Rozbiliśmy mokry i ciężki
gips. Przez kilka, może dziesięć dni, przychodził codziennie, masował zwichniętą nogę mieszaniną popiołu i oliwy, powtarzał swoje słowa wypowiadane
łagodnie w niezrozumiałym języku. Ja nie nadwyrężałem nogi zbytnim wysiłkiem, poruszałem się jednak
najpierw ostrożnie, a potem coraz śmielej. Wreszcie
nic mi już nie dokuczało. Nie wiem, czy pomogły zioła,
czy masaż, czy zaklęcia. Mój przyjaciel chirurg był zadowolony i zdziwiony, potem doświadczenie nauczyło
go, że są rodzaje urazów, które afrykańska medycyna
tradycyjna leczy znakomicie. W mieście było jednak
wielu fałszywych specjalistów i dlatego lepiej było polegać na autorytecie uniwersyteckiego dyplomu, choć
i te dyplomy bywały fałszowane. Hojnie wynagrodziłem mego staruszka, uzdrowiciela.
Staruszek jednak co jakiś czas przychodził znów do
mnie, zwykle prosząc o jakąś niewielką sumę lub coś do
jedzenia. Najpierw witałem go życzliwie, potem z pewnym zniecierpliwieniem i wreszcie powiedziałem innemu
staremu i mądremu człowiekowi, że wolałbym w końcu
zapłacić nawet więcej, ale do końca. Na to usłyszałem
zdziwione: „przecież to jest trochę twój ojciec”. Nie: „jest
jak twój ojciec”, ale „c’est ton papa” – „jest twoim ojcem”.
W kategoriach filozofii Bantu (i antropologii, i genealogii, i medycyny) dawca życia jest ojcem, a dzieci z rodzicami są połączone splotem różnych obowiązków, wśród
których jest też naturalnie troska o pokarm dla starych
i głodnych rodziców. Gdy uległem wypadkowi, ubyło mi
trochę życia. Ten kto mi pomógł wrócić do zdrowia, dodał
mi z kolei trochę życia i w ten sposób „jest trochę twoim
ojcem, przecież tylko trochę”. I nie powinien być głodny,
jeśli ja jestem po trosze jego synem.
Życia można dodać w różny sposób: życzliwością,
dobrą radą, modlitwą, karmiąc głodnego, pocieszając wątpiącego, dzieląc się czymś dobrym, cennym
lub koniecznie potrzebnym. Przy czym to solidarne
Krzysztof Śliwiński
jest doktorem biologii,
publicystą i dyplomatą.
W 1980 r. był szefem
biura kontaktów
międzynarodowych NSZZ
„Solidarność”. W latach
1974–1979 wykładał na
uniwersytecie w Zairze. Po
roku 1990 pełnił m.in. funkcje
ambasadora w Maroku
i RPA. Zaangażowany
w dialog z niewierzącymi,
judaizmem i islamem.
Natalia i Albert Łukasiak
albert.lukasiak@gmail.
com
→
92
Sushi Rodina
Żeby uświadomić sobie, jak bogatym krajem jest Izrael, można
przejść się po bulwarze Rotszylda w Tel Awiwie, gdzie otoczy nas
tłum piękności płci obojga ubranych w żurnalowe marki.
Uwaga na elektryczne rowery! Jest tu ich teraz pełno i można zostać
rozjechanym przez pędzące na oślep staruszki.
Hanna Mazurkiewicz
M
ożemy też pojechać na plaże Herclijji czy do
górzystej dzielnicy Hajfy, Denyi, aby podziwiać tam ogromne wille, skryte za równo przyciętymi szpalerami cyprysów. Niech nie zmylą was
często skromne samochody, które do nich wjeżdżają. W Izraelu koszt zakupu i utrzymania auta należy
do najwyższych na świecie. Uśmiechnięty staruszek
w niebieskim Fordzie według norm lokalnych zajeżdża do domu Mercedesem.
Izraelscy Czerkiesi
Najjaskrawiej jednak bogactwo Izraela dostrzeżemy w Kfar Kamie. To jedno z dwóch znajdujących
się w Izraelu miasteczek czerkieskich. Czerkiesi wywodzą się z Kaukazu. Są to sunniccy muzułmanie,
których z regionu w XIX wieku stopniowo wyparł
rosyjski carat. Naród ten to dziś głównie rozsiana
po świecie diaspora, która liczy prawie cztery miliony dusz. Większość emigrantów znalazła schronienie w Imperium Osmańskim. Właśnie dlatego dzisiaj
w Turcji mieszkają nawet trzy miliony Czerkiesów.
Na terenie historycznej Czerkiesji, w Rosji, żyje ich
dziś mniej niż milion.
Dlaczego właściwie maleńka grupka Czerkiesów
za swój dom obrała dzikie, wschodnie rubieże Imperium – pytam się Rodina, który urodził się i wychował
w Kfar Kamie. Rodin nie wie. Tłumaczy mi, że jakby
chciał wiedzieć takie rzeczy, to by studiował w Hajfie
historię, a nie ekonomię. – Kiedyś słyszałem, że trafiliśmy tutaj, by nadzorować budowę dróg, a babcia mi
mówiła, że Turcy chcieli, byśmy zasiedlali wyludnione
granice imperium – dodaje.
Faktem jest, że w Izraelu mieszka ponad cztery tysiące Czerkiesów, którzy tworzą zwartą społeczność.
Ich dzieci do dzisiaj płynnie mówią po czerkiesku, zupełną rzadkością są mieszane małżeństwa. W Kfar Kamie wszyscy wywodzą się z tej grupy. Z tego powodu
napisy administracyjne są tutaj w alfabecie hebrajskim
i w cyrylicy.
Dlaczego jednak to właśnie trzytysięczna Kfar Kama
ma służyć za przykład izraelskiej zamożności? Za dnia
jest to senna mieścina położona na pagórkach, jakieś
10 kilometrów od Jeziora Galilejskiego. W centrum
miasta meczet, obok ośrodek kultury czerkieskiej.
A tak poza tym, to nic specjalnego. Inaczej to wszystko zaczyna wyglądać w nocy.
93
Kfar Kama się bawi
Wtedy w Kfar Kamie dochodzi do wielkiej iluminacji.
Mieszkańcy wyraźnie mają słabość do punktowego
oświetlania fasad domów i do architektury starożytnej Grecji. Jak dotknięte czarodziejską różdżką jaśnieją więc wielopiętrowe domy czerkieskich rodzin. Na
ich frontonach znajdziemy wpływy orientalne, europejskie, wszystko to okraszone mnóstwem greckich
kolumn, które nie podpierają tutaj chyba jedynie domków na narzędzia. W wielu wypadkach te czerkieskie
siedziby, to jak na nasze standardy wille. Są duże, zadbane, otoczone zielenią, no i rozjaśnione rzęsistym
światłem, które podkreśla wszystko, co zdaniem właściciela domu podkreślić należy.
Przed domami obowiązkowo zaparkowanych
jest kilka samochodów. Te jednak służą jedynie
do poruszania się poza obszarem miasteczka. Bo
po Kfar Kamie jeździ się wózkami golfowymi. Jak
przekonuje mnie Rodin, to bardzo praktyczne rozwiązanie: – Wózki golfowe są ciche, bezpieczne,
umożliwiają szybki transport – wyjaśnia. W Kfar
Kamie nie jest więc tak, jak w Rytrze czy Suchej
Beskidzkiej. Jak chce się odwiedzić sąsiada, który
mieszka ulicę dalej, to się wcale tam nie idzie, tylko
jedzie na wózku golfowym.
Najwięcej radości z tych pojazdów mają oczywiście dzieci i ludzie młodzi. To właśnie oni wieczorami
przejmują kontrolę na ulicach Kfar Kamy. Najlepiej
widać to w dni wolne od pracy, kiedy po ciasnych
uliczkach starego miasta – termin używany przez
Czerkiesów zdecydowanie na wyrost – sunie szpaler tych pojazdów. Te sterowane przez latorośle właścicieli łatwo odróżnić od reszty, bo jadą znacznie
szybciej, do tego ich pasażerowie wydają z siebie szatańskie chichoty. Po wyprzedzeniu potrafią też pokazać język, albo tak zwyczajnie, środkowy palec.
Czerkiesi na swoich wózkach golfowych odgrywają
prawdziwy teatr. Tutaj prym wiedzie młodzież. Sunie
ona w swoich pojazdach podzielona według płci i obserwuje siebie nawzajem. Najważniejszym momentem
jest mijanie się z naprzeciwka. Wtedy też pasażerowie czerkieskich gokartów wymieniają grzeczne →
POZA EUROPĄ
Tadeusz Markiewicz
94
Czerkiesi to obok Druzów czy
Bahaitów jedna z najbardziej
proizraelskich, nieżydowskich
mniejszości w Izraelu.
Czy w liczącym kilkaset domów miasteczku jest
miejsce na sushi bar? Niewidzialna ręka rynku najwidoczniej wskazuje, że tak.
Czerkiesi to obok Druzów czy Bahaitów jedna z najbardziej proizraelskich, nieżydowskich mniejszości
w Izraelu. W wojnie o niepodległość z 1948 roku opowiedzieli się po żydowskiej stronie konfliktu. Od lat
50. czerkiescy mężczyźni służą w izraelskim wojsku.
O nastawieniu tej grupy do kraju świadczą wielkie flagi Izraela, które łopoczą na skwerach Kfar Kamy czy
mundur izraelskiego policjanta, który co rano przywdziewa wuj Rodina.
Ko się cieszy z Izraela?
Czerkiesi nie powinni jednak służyć jako przykład
sukcesu państwa Izrael w asymilowaniu ludności
muzułmańskiej, ale przede wszystkim jako kontrast
do tego, jak bardzo ta asymilacja nie udała się w niemal całym pozostałym sektorze muzułmańskim
Izraela. Poza Kfar Kamą i Rehanijją, czyli drugim
czerkieskim miasteczkiem w Izraelu – i naturalnie
żydowskimi miastami czy kibucami – flagi z Gwiazdą
Dawida łopoczą tutaj jeszcze tylko na skwerach wsi
i miasteczek druzyjskich. Ta sytuacja nie jest oczywiście przypadkowa.
Zarówno Druzowie, jak i Czerkiesi tworzą na Bliskim Wschodzie społeczności etnicznie i kulturowo
odrębne od arabskiej większości. Nie roszczą sobie
one prawa do posiadania odrębnego kraju na terytorium Lewantu. Jako mniejszości były w przeszłości
prześladowane przez Arabów. Nie postrzegały więc
żydowskiego państwa jako zagrożenia dla swojej autonomii i spuścizny.
Niebagatelny wpływ na ich postawę musi mieć także
wysoka jakość życia, jaką oferuje Izrael. – Wielokrotnie słyszałem, że Czerkiesom najlepiej powodzi się tu
i w Stanach Zjednoczonych. Patrząc na to, jak traktowani są nasi w Syrii, Iraku czy Rosji, trudno być wrogo
nastawionym do Izraela – uważa Rodin.
Narodowe aspiracje
Czy Izrael będzie w stanie w ten sam sposób przekonać
do siebie obywateli arabskich, którzy stanowią obecnie ponad 20% społeczeństwa? Z pewnością nie. Z narodowych aspiracji nie zrezygnuje się przecież w zamian
za dom z ogrodem i wózek golfowy. Tutaj potrzebne są
konkretne rozwiązania, które spowodują, że Arabowie
uzyskają niepodległe i uznane przez społeczność międzynarodową państwo. Na pewno nie rozwiąże to problemu
części izraelskich Arabów, którzy chcieliby, aby ich przyszły kraj był tam, gdzie teraz mieszkają. Niemniej ułatwi
życie tym Palestyńczykom, którzy żyją na terenie Autonomii Palestyńskiej i w Gazie, a wreszcie da wszystkim
Palestyńczykom możliwość życia we własnej ojczyźnie.
Niezależnie od kwestii państwa palestyńskiego, należy także szybko poprawić sytuację arabskiej mniejszości w Izraelu. Jak przestrzega prof. Sammy Smooha
z uniwersytetu w Hajfie, autor corocznego raportu „Index of Arab-Jewish Relations In Israel” („Wskaźnik arabsko-żydowskich relacji w Izraelu”), od lat obserwuje się
pogorszenie stosunku izraelskich Arabów do państwa
żydowskiego. Od 2003 do 2012 roku liczba izraelskich
Arabów, którzy popierają „prawo Izraela do istnienia jako
żydowskie, demokratyczne państwo” spadła z 65,6% do
57,4%. Znacząco zmalała także liczba Arabów identyfikujących się z krajem. W 2003 roku 29,6% respondentów
twierdziło, że obywatelstwo Izraela jest dla nich ważniejszym wyznacznikiem tożsamości niż religia czy przynależność etniczna. W 2012 roku uważało tak tylko 12,2%.
Raport przestrzega, że w społeczeństwie narastają napięcia oraz „lęk przed złamaniem się kruchej koegzystencji”.
– Rośnie ryzyko brutalnych starć między obiema grupami – konkludują autorzy raportu. Prof. Smooha i jego
zespół wierzą jednak, że Izrael jest w stanie odwrócić te
negatywne tendencje i pozyskać sympatię Palestyńczyków. W swoich rekomendacjach podkreślają: „Arabowie
w Izraelu cieszą się wolnością, dostępem do miejsc pracy
na terenie całego kraju, prawem do głosowania w wyborach parlamentarnych; mają dostęp do pomocy społecznej oraz wizję życia w demokratycznym państwie”.
Ich zdaniem Arabowie doceniają przywileje wynikające
z życia w Izraelu. Dowodem na to ma być kolejna ankieta, która sprawdza, ile procent z badanych chciałoby
żyć w „jakimkolwiek innym państwie niż Izrael”. W 2012
roku 54,7% respondentów nie chciało żyć poza granicami
państwa żydowskiego.
Naukowcy konkludują, że Izrael musi poprawić to,
jak przez społeczeństwo traktowani są Arabowie. Aby
tak się jednak stało, najpierw niezbędne jest powstanie niepodległej Palestyny oraz zawarcie pokoju ze →
95
POZA EUROPĄ
ukłony, machają do siebie ukradkiem lub też starają
się sprawiać wrażenie, że towarzystwo z pojazdu obok
obchodzi ich tyle, co nic.
Kfar Kama to maleńka mieścina. Z jednego jej końca
na drugi można przejechać w pięć minut. Żeby wyprawa nie kończyła się po tak krótkim czasie, zapobiegliwi
Czerkiesi jeżdżą w kółko. Z regularnością szwajcarskiego zegarka dochodzi więc do ponownych spotkań.
Jest to oczywiście dosyć męczące – w końcu ile razy
można oglądać jednego wieczora swoich sąsiadów
i kuzynostwo? Sytuacja ma jednak także swoje zalety.
Bo skoro za pierwszym czy drugim razem nie udało
nam się przeszyć elektryzującym wzrokiem zielonych
oczu blondynki, która siedziała z tyłu wózka Haroona,
może uda się nam to na następnym okrążeniu?
Wierzcie lub nie, ale Rodin zapewnia, że te motorowe zaloty były fundamentem niejednego związku.
Pomiędzy tym wszystkim krążą pojazdy kierowane
przez staruszków, dla których wózki golfowe stanowią swego rodzaju mobilne parapety. Dzięki nim doskonale widać, jak się komu powodzi, czy Doron nadal
smali cholewki do Neeny i czy Lana rzeczywiście tyle
ostatnio schudła.
Co jakiś czas ekipa któregoś z młodzieżowych
wózków się nuży i zjeżdża z trasy do jednego
z mieszczących się w miasteczku marketów czy do
restauracji, kawiarni. Największe tłumy znajdziemy
przy kafejce, która wyspecjalizowała się w mrożonej
kawie. Jednak jeżeli zgłodniejemy, możemy skoczyć
na kebab lub do... sushi baru.
96
Niezależnie od kwestii państwa
palestyńskiego, należy szybko
poprawić sytuację arabskiej
mniejszości w Izraelu.
Łatwiej powiedzieć…
Czy rzeczywiście jednak powstanie niepodległej Palestyny rozwiąże trwający od dekad konflikt? Czy
spełnienie aspiracji Palestyńczyków w Gazie lub na
Zachodnim Brzegu zmieni nastawienie izraelskich
Palestyńczyków do Żydów? Prawdopodobnie nie, bo
nie rozwiąże ich problemów dnia codziennego. Arab
z Jaffy czy Umm al-Fahm nadal pozostanie obywatelem obcego dla niego kraju.
Daniel Bar-Tal, profesor Uniwersytetu Tel Awiwu
definiuje klincz palestyńsko-izraelski jako przewlekły
konflikt (intractable conflict). Argumentuje, że tego rodzaju spory są unikalnym zjawiskiem socjo-psychologicznym. Utrzymują się „nie mniej niż generację i tym
samym powodują, że co najmniej jedno pokolenie nie
zna innej (przedkonfliktowej – dop. autora) rzeczywistości”. Kolejną cechą kluczową dla tego fenomenu jest
przemoc fizyczna „w wyniku której członkowie społeczeństwa tracą życie, odnoszą rany w takcie wojen,
militarnych operacji, czy działań terrorystycznych”.
Ponadto Bar-Tal wspomina, że przewlekłe konflikty
pełnią funkcję „centralną” dla zaangażowanych w nie
społeczeństw, są „totalne” – to znaczy postrzegane, jako
kwestia egzystencjalna dla zwaśnionych stron, i co najważniejsze są „nierozwiązywalne”.
To właśnie ta nierozwiązywalność – wyraz powtarzany, jak mantra w szeregu publikacji naukowych
– rzuca cień na pozytywistyczne postulaty, które
wysuwa prof. Smooha. Tak Bar-Tal opisuje jej rolę
w przewlekłych konfliktach: „Strony zaangażowane
w konflikt postrzegają swoje cele jako fundamentalnie sprzeczne i nie do pogodzenia z celami przeciwnika. Każda ze stron jest przywiązana do swoich celów,
postrzega je jako kluczowe dla swojej egzystencji, nie
czuje, że ma jakąkolwiek możliwość pójścia na ustępstwo, nie przewiduje pokojowego rozwiązania konfliktu”. Naukowiec konkluduje, że skoro cele zwaśnionych
stron są ze sobą sprzeczne, walczący są przekonani, że
ich spór będzie trwał wiecznie.
Jeżeli wątpicie w to, czy takie stawianie sprawy jest
w ogóle na co dzień obecne w psychice Izraelczyków,
zacytuję refren z jednej z piosenek Bena Blackwella, czarnoskórego izraelskiego rapera: „They want me
gone, they want me gone, but I aint going nowhere”.
Muzyk nawiązuje w niej do popularnej od lat 60. piosenki, której refren brzmiał bardzo podobnie: „Cały
świat przeciwko nam. Odwieczna jest to historia. Jeżeli cały świat jest przeciwko nam. Nic nas to nie obchodzi. Jeżeli cały świat jest przeciwko nam. Niechaj
idzie do piekła”.
Nie lepiej jest po stronie palestyńskiej. W 2014 roku
w czasie trwającej operacji Protective Edge w Gazie, reporter popularnego izraelskiego kanału Arutz 2 przeprowadził wywiad z matką palestyńskiego chłopca,
który przechodził w Izraelu operację serca. Do kraju wjechali wraz z grupą rannych Gazańczyków, którym Izrael zaoferował pomoc medyczną. Rozmowa
miała miejsce bezpośrednio po zabiegu, który uratował życie chłopcu. – Podzielmy Jerozolimę 50 na
50 – mówi dziennikarz. – Nie. Cała Jerozolima jest nasza. – Jak uważał Arafat: „Milion szahidów za Jerozolimę?” – Więcej niż milion. My wszyscy za Jerozolimę.
Jerozolima jest nasza – powtarzała dwudziestoparoletnia dziewczyna.
Czy więc w świetle terminologii Bar-Tala,
tzw. two-state solution, czyli proklamowanie państwa
palestyńskiego obok Izraela wygasi konflikt raz na zawsze? Należy w to wątpić. Przecież to rozwiązanie nie
odpowie na postulaty szeregu palestyńskich polityków,
którzy nie pozostawiają wątpliwości, że Palestyna ma powstać na całym obecnym terytorium Izraela. Kefija, czyli
czarno-biała chusta, którą nosił Jasir Arafat, nieprzypadkowo była uformowana w kształt trójkąta – symbolizował
on obecny Izrael oraz terytoria Autonomii Palestyńskiej,
czyli przyszłe granice Palestyny.
Bar-Tal nie ma wątpliwości, że jedynym rozwiązaniem przewlekłych konfliktów jest zmiana poglądów
i celów przynajmniej jednej ze stron. Sęk jednak w tym,
że żeby przekonać dwie zwaśnione grupy ludzi do tego,
żeby zrezygnowały ze swoich narodowych ambicji, bycie zręcznym prestidigitatorem nie wystarczy. Tu trzeba cudotwórcy i żaden wózek golfowy nic w tej sprawie
nie zmieni.
97
POZA EUROPĄ
światem arabskim: „Dzięki podpisaniu porozumień
pokojowych na palestyńskiej mniejszości przestałoby ciążyć odium wroga państwa żydowskiego”. Badacze przekonują, że „w zreformowanym Izraelu, który
za sąsiada będzie miał przyjazne państwo palestyńskie, dyskryminacja i wykluczenie Arabów nie będą
spotykane (…). Arabowie, tak jak Żydzi, będą chętnie
służyli swojemu państwu (…) i przestaną prowadzić
walkę mającą na celu przekształcenie Izraela w kraj
dwunarodowy. Zaakceptują go jako Żydowski, demokratyczny kraj”.
Tadeusz Markiewicz
Absolwent Uniwersytetu
Warszawskiego (politologia) oraz
University of Haifa (Peace&Conflict
Management). Analityk commercial
intelligence firmy Niemczyk i Wspólnicy,
redaktor biuletynu Niwserwis.pl.
Niedługo ukaże się jego książka
„Kindersztuba Zuckermana, czyli Izrael
w obliczu zagrożeń geopolitycznych”.
Hanna Mazurkiewicz
sytuacje.zespolwespol.org
REKLAMA
98
Niezależnie od kolejnych mijających epok wszyscy
zbieracze pieśni dostrzegali uzdrawiającą i wywrotową
siłę, jaką posiadać może lud. Różniła ich ocena, kogo
twórczość ludowa ma leczyć i emancypować. Dodać
należy, że raczej nie mieli to być sami chłopi.
Jan Wiśniewski
Karolina Burdon
G
on
240 str
zł
9
,4
5
cena 3
ik iem
ć katol
y
b
k
aktor
le? Ja
m? Red
Koście
y
jn
m
y
y
s
n
k
elo
ortodo
katoli­
podzi
ości w
olsk ich
arazem
n
p
z
d
a
ę
­
,
p
je
a
ć
m
ka
zny
ce m
i zanie
Jak szu
kr y t yc
błędy
j książ
,
e
ża
je
m
w
u
y
s
z
w
n
a
re u a
czes
uje w
w sk
w s p ół
eowe,
aw, któ
” szk ic
i
r
d
,
z
i
p
ę
s
y
ł
i
r
o
k
i
o
sp
ośc a
d na
ny „W
rtość K
je się w
mija je
n ac z e l
a
o
u
z­
ż
p
w
r
a
t
t
e
g
i
o
ą
wn
ła, n
ując
w. A n
w ić we
Kościo
o
. A firm
c yzmó
o
n
a
g
y­
a
k
t
t
e
s
i
s
r
i
k
oże
ne a
dow
pols
y nie m
ne daw
ego śro
t
a
dbania
n
r
r
s
,
a
b
a
ł
y
w
g
t
o
sk ie o
no w
yłk i w
olic yzm
zarów
Nosow
t
a
y
a
za pom
k
r
z
e
o
e
e
i
ż
n
n
i ag
zaw
ua l .
m i na ,
ane. D
co a k t
siążka
w
ją
K
o
.
u
przy po
k
ji
k
i
c
l
a
ak
a sk
pub
lnej fr
ją się z
st y nie
koście
okazu
k i tek
,
t
ja
a
,
l
a
u
r
st
uto
i l k u na
k uł y a
zy
rz e d k
p
s
rys i a
e
nej do
t
t
gor Z a
nawe
ne pew
e
o
i
Z
u­
r
w
c
a
g
y
ozb
b p.
jw z
n ego
t y niep
y racze
p
s
ł
ę
y
k
t
e
b
t
i
s
a
i
e
n
an
rz e a
iorz
wa w
spisy w
y m zb
t y i ma
i
l
e
n
Ze sło
i
t
a
o­
y
w
r
w
h
o
o
i
pr
a. To K
e w c
rezent
nciszk
w nich
e, któr
a
i
e
r
k
n
F
„ Są w p
a
i
a
t
t
a
s
ż
w
pie
ar y i
uło
ct wa» –
: Euch
iele pa
. Form
c
i
w
ś
c
ó
ś
o
b
«proro
o
r
ł
K
z
a
w
s
sk
a
m przy
szych
ramem
a n ia n
wanie
o prog
ajw ięk
ę d z ia ł
n
w
b
o
e
h
z
n
c
i
r
a
t
o
po
)”.
sw
ię n
mocą
y jnego
stają s
dwóch
ając y z
konfes
l
domy
z
ś
a
r
i
e
t
r
ą
w
k
ś
n
w
od
ściół
ściół p
lko we
(nie t y
ich; Ko
o
g
e
n
l
i ubog
spó
obra w
rz e c z d
dy w 1841 roku Oskar Kolberg wyruszył na swoją pierwszą wyprawę badawczą do Czerska, przepytywani chłopi wzięli go za agitatora politycznego,
którego obecność we wsi oznaczać może tylko kłopoty. Przed nieprzyjemnościami uratowała etnografa interwencja wójta, który najwyraźniej musiał już
słyszeć o zbieraczach pieśni. Dla chłopów wizyta Kolberga powinna być pierwszym sygnałem, że coś się
w ich świecie zmienia, a zainteresowana dotąd głównie
pańszczyzną elita szykuje chłopom zupełnie nową rolę.
Zbiory z Czerska zostały przez Kolberga włączone do
jednego z 33 wydanych za jego życia tomów antologii
„Lud. Jego zwyczaje, sposób życia, mowa, podania, przysłowia, obrzędy, gusła, zabawy, pieśni, muzyka i tańce”. Gigantyczną nie tylko z nazwy kolekcję dorobku
kulturowego mieszkańców polskiej prowincji Kolberg
z bezwzględnym zacięciem sobie wychodził. To właśnie
w chodzeniu streszcza się nowatorska metoda działania,
która była wynalazkiem jego i innych XIX-wiecznych
„ludoznawców”. Chodzili oni i pukali do drzwi chłopów,
pytając po kolei o każdy z elementów tytułu dzieła Kolberga. To, co usłyszeli, spisywali i katalogowali. Następnie, już w mieście, rozpoczynał się etap chodzenia po
towarzystwach naukowych i zamożnych inteligentach
czy arystokratach, którzy mieli sfinansować wydanie
tych prac drukiem oraz kolejne wyprawy.
Fenomen polegał na tym, że badacze, sponsorzy i sami chłopi przynajmniej na pierwszy rzut oka
z dużym entuzjazmem wypełniali swoje zadania – do
tego stopnia, że ze spuścizny po samym tylko Kolbergu udało się wydać kolejne 44 tomy „Ludu”. Kolberg,
a także jego poprzednicy i następcy, skupiali się przede
wszystkim na zbieraniu ludowych pieśni. Działający
w latach 30. XIX wieku Wacław Zaleski miał przed sobą
dużo trudniejsze zadanie niż aktywny na przełomie
XIX i XX wieku Zygmunt Gloger, bo przez kilkadziesiąt
lat wrażliwość społeczna zdecydowanie się zmieniła.
Z każdą dekadą umacniało się przekonanie, że kultura
„warstw nieoświeconych” jest czymś wartym uwagi:
najpierw ciekawym, potem ważnym, a wreszcie bezcennym czy nawet zbawiennym.
Inne pole widzenia
Gdy patrzy się na nabierającą tempa przez cały XIX wiek
karierę terminów „lud” i „kultura ludowa”, łatwo jest
przeoczyć, że prawdziwe intelektualne trzęsienie ziemi musiało nastąpić na długo przed tym, nim którykolwiek z przyszłych ludoznawców wpadł na pomysł
spisania ludowej pieśni. Kopernikański przełom polegał na tym, że elita, która dotąd widziała siebie jako
jedyną grupę uprawnioną do realizowania się w życiu
kulturalnym (społecznym, politycznym), rozszerzyła
to prawo także na inne klasy społeczne. Zanim do tego
doszło, nawet najbardziej światli przedstawiciele wyższych sfer chłopską wieś traktowali jako zasób, który
z kulturą nie może mieć nic wspólnego. Impulsem do
zmiany było upowszechnianie się poglądu o zaletach, jakie przynieść może „powrót do natury”. Jednocześnie do
głosu dochodzić zaczęli pierwsi rzecznicy teorii emancypacyjnych, którzy głosili potrzebę udzielenia praw
wykluczonym. W centrum zainteresowania tych dwóch
skrojonych przez elitę projektów intelektualnych musieli stać w polskich warunkach mieszkańcy wsi.
→
99
KRAJOZNAWCZY
3
ębacka
, ul. Tr
a
w
a
z
s
War
08
828 18
l
tel. 22
w iez.p
ow y@
l
d
n
a
h
iez.pl
w w w.w
Zbieractwo
i łowiectwo
100
Niektórzy ludoznawcy – wśród nich
Zygmunt Gloger – świadomie cenzurowali
pieśni buntu i niedoli.
Ludowe lekarstwo
Za arbitralnym odkryciem, że obok miasta i dworu
istnieje jeszcze świat wiejski, zamieszkały przez lud,
który „jest najbliższy naturze, jest zachowanym w teraźniejszości dzieciństwem ludzkości, realnością mitu
o złotym wieku, a pieśń ludowa jest spontanicznie doskonała i wzrusza, bez zbędnych zabiegów i ornamentów”, poszła konieczność podjęcia gigantycznej pracy,
by te prawdy stały się obowiązującym światopoglądem. Ważnymi wykonawcami tej misji byli ludoznawcy,
którzy podjęli się zaprezentowania ludowego dorobku
reszcie społeczeństwa.
Oczywiście nikt nie zaryzykuje stwierdzenia, że
wszystkich polskich zbieraczy zagrzewała do działania
lektura Rousseau (którego poglądów zreferowaniem
– w interpretacji Bronisława Baczki – są przytoczone
powyżej cytaty). Ludoznawcy nigdy nie tworzyli spójnego środowiska, a ich przekonania ewoluowały wraz
z upływem czasu. Niezależnie od kolejnych mijających
epok z całą pewnością wszyscy badacze dostrzegali
uzdrawiającą i wywrotową siłę, jaką posiadać może
lud. Różniła ich ocena, kogo twórczość ludowa ma leczyć i emancypować. Dodać należy, że raczej nie mieli
to być sami chłopi.
Pieśni polityczne
Zbieracze działający w czasach rozbiorów zazwyczaj
marzyli o tym, aby lud stał się fundamentem odrodzonego narodu, wnosząc nową jakość do życia politycznego. Trasy swoich wypraw planowali tak, by usłyszeć
i spisać pieśni z różnych części dawnej czy postulowanej Polski. Ich zebranie w jednej książce symbolizować miało przekraczającą granice zaborów jedność
Polaków. To, że kolejne tomy trafiały na półki inteligenckich salonów i bibliotek, pokazywać miało, że
twórczość ludowa zajmuje swoje miejsce w kanonie
kultury narodowej.
Z kolei po II wojnie światowej, gdy miejsce narodu jako podmiotu zmiany miała zająć klasa społeczna,
twórczość ludowa w oczach wydawców i agitatorów błyskawicznie zyskała punkty za pochodzenie.
Julian Przyboś, wydając w 1952 roku autorski wybór
najpiękniejszych utworów ludowych, pisał: „przemiana
Muzealnicy i łupieżcy
Zbieranie „rzeczy ludowych” (jak mówili o swoim zajęciu sami ludoznawcy) ma w sobie coś z wymyślonego w tych samych czasach muzealnictwa. Nie chodzi
tu oczywiście o kolekcjonerów obrazów, ale o rozkochanych w egzotycznej przeszłości zbieraczy, którzy
wówczas zaczęli odkrywać w najróżniejszych „starożytnościach” bezcenną wartość, bez odpowiedniej
opieki mającą zniknąć pod wpływem postępu.
Oprócz szaleństwa katalogowania i przekonania
o szlachetności zarówno historycznych jak i współczesnych „dzikich” twórców, zbieraczy łączyło przekonanie,
że wyrwane ze swojego naturalnego tła dzieła świetnie
odnajdą się w realiach XIX czy XX wieku. Egipski obelisk
miał komponować się z przestrzenią publiczną coraz
bardziej industrialnych miast, a nowe środowisko dla
ludowej pieśni przewidywano w bibliotece lub w muszli
koncertowej. Niepokojące podobieństwa sięgają jednak
zdecydowanie głębiej. Zachwyceni pojemnymi terminami jak „orient”, „średniowiecze” czy „ludowość” muzealnicy bez zbytnich oporów pozyskiwali niematerialne
dzieła kultury, nie martwiąc się szczególnie, jaki stosunek do tego procederu mają podporządkowani im politycznie dotychczasowi posiadacze tych dóbr.
Zasysanie wsi
Bezruch prowincji rzadko bywał przerywany, a jeśli do
tego dochodziło, to zazwyczaj obcy przemieszczający
się po nielicznych wiejskich drogach nie wróżyli nic
dobrego wiejskiej społeczności. Przybycie ludoznawcy
nie było może plagą porównywalną z przetoczeniem
się frontu, ale z całą pewnością przewracało codzienne
życie mieszkańców do góry nogami. Przede wszystkim, regułą było otwieranie przez zbieracza drzwi do
chłopskich chałup przy pomocy lokalnej władzy. Rolą
dziedzica z pobliskiego majątku było nie tylko udzielenie ludoznawcy gościny podczas wizyty badawczej, lecz
także zaaranżowanie spotkań z osobami, które można
było posądzać o artystyczne uzdolnienia.
Takie ustawienie relacji ludoznawca-chłop od samego początku pozbawione było symetrii i rzutowało
na dialog, w którym jeden z rozmówców (niekiedy mimowolnie) reprezentował świat opresji, a drugi skazany był na posługiwanie się w rozmowie wszystkimi
praktykami obronnymi, które na co dzień wykorzystywał, by uniknąć przemocy ze strony władzy. „Co
do sposobów zbierania i zdobywania tych pieśni, tylko
tyle powiem, że niemało przy tym zaznałem trudności,
a nawet i przykrości. Trudności te leżały w nieufności naszego ludu, w niechęci, jaką ma do powierzenia
swoich pieśni obcemu (tak nazywa każdego w paltocie lub w surducie)” – pisał Kolberg, który spośród
innych ludoznawców wyróżniał się ambicją wtapiania
się w tłum, a mimo to nie widział nic niestosownego, by w chłopskim domu pojawiać się w ubraniach,
które najdobitniej symbolizowały jego dystans i obcość. W efekcie atmosfera rozmów daleka bywała od
przyjaznej: „Nieraz przyszło mi w brudnej izbie, przy
obawie o własną skórę wśród duszącego dymu, wyziewów i gwaru tłumnie zgromadzonego i cisnącego mnie
ludu, bez światła prawie stenografować ulatujące →
→
101
KRAJOZNAWCZY
Arystokrata czy inteligent, uznający w akcie łaski
prawo chłopa do tworzenia kultury, nie budzi dziś
wzruszenia, z którym myśli się o bohaterach walki
o równość, ale pierwszy krok do prawdziwej emancypacji wykonany został właśnie przez tego typu ludzi.
Jednak na kulturze otrzymanej z rąk elit i na miarę
jej wyobrażeń ciążyć musiał od początku kompromis
między tym, co elitarne, a tym, co chłopskie. To dlatego przybywający z miasta zbieracze, nawet jeśliby
w ambicjach byli autentycznie równościowi (co nie
było częste), swoimi działaniami wpisywali się w logikę paternalizmu.
kulturalna, idąca w ślad za rewolucją społeczną, wydobywa pieśń ludową z głuszy zapomnienia i na powrót
wkłada ją w usta ludu”. Powojenne „wkładanie w usta”
i wcześniejsze wpychanie pieśni do narodowego kanonu układają się w kolejne etapy tego samego procesu, w którym paternalizm odgrywa rolę wspólnego
mianownika. Raz po razie ludowość instrumentalnie
wykorzystywana była do realizacji celów politycznych,
a samych chłopów tradycyjnie nikt nie pytał, czy sprawa, w którą mimowolnie zostają zaangażowani, w ogóle ich interesuje.
102
Każde pokolenie zbieraczy pieśni głosiło,
że czasy w których przyszło im działać
są graniczne, bo wkrótce nie będzie już
czego zbierać.
U źródeł Cepelii
W drugiej połowie XIX wieku zdeponowana bezpiecznie w bibliotekach kultura ludowa błyskawicznie weszła na salony, w czym niezwykle pomogło jej zjawisko
chłopomanii. Był to początek drogi do jej utowarowienia, które w dalszej perspektywie zrodziło zjawisko
folkloru czy folkloryzmu. Na razie popyt był jeszcze
niewielki, ale nawet w tej szczątkowej postaci błyskawicznie dostrzeżony został przez mieszkańców
wsi. „Jak pan postawi pół litra i coś do litra, to pomyślim. A co? Wy tam zarabiacie grube tysiące, a my
chłopi mamy wam śpiewać za darmo? Panie, głupich
już nie ma. Zapłać pan, będę śpiewał, a jak nie, to pyska nie otworzę” – wystarczyły kolejne dwa pokolenia
zbieraczy po Glogerze, by uwolnieni od folwarcznych zależności chłopi na złożoną przez etnografa Franciszka Kotulę propozycję śpiewu zareagowali
zdroworozsądkową odpowiedzią, zapowiadającą pojawienie się całych strategii dostosowywania się do
rodzącego się przemysłu ludowej egzotyki.
Kwestia nazewnictwa
Obsesyjne prześwietlanie terminologii prowadzi często
do nadużyć interpretacyjnych. Dlatego zapewne lepiej
zostawić na boku samo słowo „ludoznawstwo”, które
jest formą archaiczną i dopatrywanie się w nim potencjału paternalistycznego może być nadinterpretacją.
Znacznie ciekawsze i mniej oczywiste rezultaty daje
głębsze spojrzenie na sens określenia „kultura ludowa”. O ile „ludoznawstwo” należy już właściwie do przeszłości, to przymiotnik „ludowy” posiada pełnoprawną
pozycję we współczesnym języku. Tymczasem „lud”
jest słowem nie tylko niezwykle rozciągliwym i pojemnym, lecz także w swej istocie nic nieznaczącym. Ludem może być nazwana praktycznie każda społeczność
niezależnie od tego, czy kryterium doboru jej członków
będzie miejsce zamieszkania, klasa społeczna czy grupa zawodowa. Jeśli uniwersalność tego terminu mogła
być czymś pożądanym dla marzących o jednolitym narodzie patriotycznych budzicieli końca XIX wieku czy
budowniczych demokracji ludowej, to współcześnie
monopol „ludowości” wydaje się być czymś zaskakującym. Niepokój wzrasta, gdy zestawimy przymiotnik
„ludowy” z innym, który zdecydowanie trafniej opisuje kulturę wytwarzaną na wsi: „chłopski”. Określenie
kultury „chłopską” jest jednak dość rzadko spotykane
i nie brzmi naturalnie.
Wszystko wskazuje na to, że w mającym się doskonale podziale kultur elicie zdecydowanie łatwiej
jest określać „niższą” formę kultury spreparowanym
przymiotnikiem „ludowy”, niż nazywać rzeczy po
imieniu i mówić o „chłopskości”. Wiesław Myśliwski,
który w swojej twórczości wielokrotnie zwracał
uwagę na napięcie istniejące między tymi dwoma
terminami, zanotował, że „świadomość inteligencka
dała się zwieść tzw. ludowości jako rzekomemu synonimowi kultury chłopskiej. Nie tyle nawet zwieść.
To produkt inteligenckiego stosunku do chłopa i jego
kultury, rezultat inteligenckiego samopoczucia i inteligenckich urazów, przypisania sobie przez inteligencję polską wyłączności na tworzenie narodowej
kultury, czego prostą konsekwencją stało się zubożenie czy wręcz zafałszowanie perspektywy w widzeniu
roli innych”. Po przyjęciu takiej perspektywy dostrzeżenie emancypacyjnej roli ludowego zbieractwa staje
się jeszcze trudniejsze.
Chłopi ocenzurowani
Każde pokolenie zbieraczy głosiło, że czasy w których
przyszło im działać są graniczne, bo wkrótce nie będzie już czego zbierać, a „prawdziwa” kultura ludowa
zniknie pod naporem cywilizacji. Zdiagnozowanie manii przemijania nie może przesłonić jednak wniosku,
że od pewnego momentu klasycznego „zbieractwa”
jest coraz mniej, a pasjonaci tematyki z terenu przenoszą się albo do bibliotek, gdzie zajmować się mogą
analizowaniem i komentowaniem domykającego się
zbioru, albo na sceny, gdzie wybrane utwory mogą być
odśpiewywane. Obecnie, w sytuacji, w której kultura
chłopska przestała istnieć (znów opinia Myśliwskiego),
pytanie o stosunek do zasobu pieśni pozostawionego
przez ludoznawców staje się szczególnie ważne. Czy
ludoznawcy są na tyle godni zaufania, że mając z tyłu
głowy wszystkie zastrzeżenia co do opresyjnej niekiedy atmosfery kolekcjonowania pieśni i instrumentalnego ich wykorzystania, pozostawione przez nich
zbiory traktować można jako zapis kultury chłopskiej?
Czy też ingerencja zbieracza była na tyle duża, że powinno się go traktować jako interpretatora przekazu?
Jednoznaczna odpowiedź jest szczególnie trudna, bo
różne były wrażliwości badaczy. Wiadomo jednak, że
niektórzy z nich – np. Zygmunt Gloger – świadomie
cenzurowali pieśni buntu i niedoli, publikacje poszczególnych zapisów uzależniając od podejmowanego przez
siebie „wyboru moralnego”. Taka cenzura mogła mieć
najróżniejsze przyczyny – od lęku przed wycofaniem
się arystokratycznych sponsorów, po osobistą niechęć
do treści rewolucyjnych. Utkane przez różnych zbieraczy zbiory pieśni bywają dziś zapalnikiem dyskusji
nad właściwym rozumieniem problematyki wiejskiej
w polskiej kulturze i historii. Wsłuchując się za ich pośrednictwem w najautentyczniejsze dostępne świadectwo losów polskiej wsi pamiętać należy, że obok
chłopskich głosów pobrzmiewać mogą w pieśniach
ślady „wyborów moralnych” któregoś z ludoznawców.
103
Jan Wiśniewski
studiował i nadal studiuje
historię na UW. Związany
z Pracownią Badań
i Innowacji Społecznych
„Stocznia”.
Karolina Burdon
karolinaburdon.com
KRAJOZNAWCZY
dźwięki skrzypka (…) – a przy tym usuwać podejrzenia
nastręczające się często co do szkodliwych niby celów
lub skutków mego zbierania”.
Opisywany przez Kolberga lud na pewno nie jest dla
niego równorzędnym partnerem, a jego podejrzliwość
wywołuje w ludoznawcy poczucie zagrożenia, podobne
być może do tego, które pojawia się w chłopach, gdy
przestający z panem obcy żąda od nich wielokrotnego odśpiewywania tej samej pieśni. O relacji, w którą
wchodzili badacz i badany, powiedzieć można dużo,
ale z pewnością nie opierała się ona na równości i zaufaniu. Rzutować to musiało na charakter śpiewanych
pieśni – można się spodziewać, że zdystansowanemu,
związanemu z dworem inteligentowi tylko najodważniejsi chłopi decydowali się powierzyć pieśni buntu,
w których śpiewa się o batożeniu panów. To między
innymi dlatego tak niewiele z nich dotrwało do naszych czasów.
104
Odśpiewać chłopską
prawdę
pieśni wybrzmiewają niekiedy niezwykle aktualnie. Poza tym do płyt „Gore” i „Na Uschod” dołączone są książeczki ze zbiorem źródłowych cytatów – od
lewa do prawa, z różnych epok. Jest też kilka ciekawych esejów. Zaczynamy od siedemnastowiecznych
podręczników do ekonomii ziemiańskiej, w których
wychwalana jest pańszczyzna, a kończymy na źródłach dwudziestowiecznych. To nadal nie jest wiedza
dostępna, powszechna, nie uczą o tym w szkołach,
a Hoffman czy Wajda nie kręcą o tym filmów.
Kapele ludowe zrobiły swoje i twórczość chłopska świetnie
komponuje się dziś z przymiotnikami takimi jak swojski
czy dobroduszny. Tymczasem w wiejskim śpiewaniu
zawsze znajdował się bakcyl buntu i kontestacji.
Jeden z waszych teledysków dzieje się na dwóch planach.
Pacyfikowana muszkietami rewolta chłopska porównana
jest do współczesnych demonstracji. Czy to na tym polega
wspominania przez ciebie aktualność pieśni?
Karolina Burdon
Na płytach R.U.T.Y. odtwarzacie czy reinterpretujecie
chłopską kulturę?
Obieramy trzecią drogę. Kreślimy autorską wariację
tak, jakby ta kultura nadal rozwijała się w różnych kierunkach. Tworzymy, nie odtwarzamy. Powstaje w ten
sposób oryginalny przekaz, ale z wyraźnym odniesieniem do źródeł. Trudno zresztą o wskazanie czegoś
takiego jak kanoniczna wersja chłopskiej pieśni buntu. Istniało wiele jej interpretacji, w zależności od regionów. Inaczej śpiewane były na Podhalu, inaczej na
Kurpiach czy Podlasiu. Przez stulecia muzyka ulegała
zmianom, często bardzo głębokim. Harmonie wypierały skrzypce, pojawiały się instrumenty dęte, w końcu keyboardy. Zmieniały się poszczególne słowa, frazy,
znaczenia, różniły się wykonania tych samych utworów. Stąd powiedzenie „co wieś, to pieśń” można rozumieć bardzo dosłownie. Dlatego interpretując pieśni
buntu, paradoksalnie wpisujemy się w żywotność kultury, jej wielowymiarowość i zmienność. W naszych
działaniach wyraźnie oddzielamy sferę dokumentalną
od autorskich aranżacji i dopowiadamy, że nasze wykonania są rodzajem „wariantowości”. Wydaje mi się, że
takie podejście jest uczciwe i pozwala pokazać prawdziwy obraz kultury chłopskiej, wzbogacony o nasze,
współczesne spojrzenie.
Tyle tylko, że materiałowi spisanemu przez ludoznawców
wiele można zarzucić – zaczynając od ingerowania w treść.
Czy w przypadku poprawianej przez badacza pieśni można
w ogóle mówić o oryginalności?
Mimo wszystko mam zaufanie do badaczy spisujących
pieśni, szczególnie Oskara Kolberga – genialnego kronikarza, niemającego odpowiednika na całym świecie.
Nawet jeśli wielu z latopisów miało pokusę, by pieśni
„uszlachetniać”, to i tak uwiecznili ogromne bogactwo
naszej kultury. Zresztą ostatecznie – jak u wspomnianego Kolberga – zazwyczaj zwyciężało przekonanie,
że interesująca ich materia jest tak zjawiskowa, że nie
wymaga dopowiedzeń. Nie zapominajmy też, że istnieją źródła fonograficzne, na przykład w Instytucie
Sztuki PAN czy Radiowym Centrum Kultury Ludowej.
W ich przypadku ryzyko braku autentyzmu jest jeszcze
mniejsze. Poza tym, szukając dzisiaj kontaktu z kulturą
chłopską, jesteśmy skazani na te zbiory. Nic bliższego
prawdy o chłopach nie uda nam się znaleźć.
Istnieje coś takiego jak „prawda o polskich chłopach”?
Na pewno. Szczególnie uderza choćby z kart wspomnień chłopskich zebranych w czterech tomach
„Młodego pokolenia chłopów” Józefa Chałasińskiego, pamiętników Wincentego Witosa czy lektury
„Historii chłopów polskich” Aleksandra Świętochowskiego. Niestety to lektury nieznane szerzej wśród
rodaków, niepopularyzowane ani w szkołach, ani
w kulturze. Przez to ta prawda daleka jest od obiegowych wyobrażeń obecnych w głowach wielu Polaków. Wyobrażeń fałszywych. Chłopi postrzegani są
z jednej strony jako czerń, zabobon i hołota, z drugiej jako wcielenie sielskości i prostoduszności. Nasz
obraz świata budujemy według klisz, które Jan Sowa
określa mianem „sarmackiego imaginarium”. Ma ono
korzenie w czasach feudalnych, a umocnione zostało podczas rozbiorów, jako terapia na sto dwadzieścia trzy lata niewoli, utratę państwowości, nieudane
powstania, próby wynaradawiania. By przetrwać,
trzeba było odwołać się do mitu, obudzić morale.
Tak powstała piękna opowieść o wolnym narodzie
szlachciców… Tyle tylko, że w centrum tej narracji
było dziesięć procent społeczeństwa. O pozostałych
dziewięćdziesięciu milczano.
R.U.T.A. chce odwrócić te proporcje?
Nie zawrócimy rzeki, ale próbujemy wrzucić do niej
mały kamyczek. Nie ma sensu poprawianie historii,
a czymś takim byłaby walka z mitami. Zresztą akurat
w tym przypadku mit bywa wyjątkowo pięknie napisany. Osobiście cenię bardzo Sienkiewicza. Zdecydowanie lepiej tworzyć własne narracje, uzupełniać
historię o brakujące elementy, nieraz nawet prowokować. Chłopi przez kilka stuleci byli tłamszeni i wykorzystywani. Z tego stłamszenia się podnosili, walczyli
o swoją godność, co zazwyczaj kończyło się bardzo
krwawo. Ponieważ pozbawieni byli też głosu (do początku XX wieku w większości byli analfabetami),
niedane im było opowiedzieć swojej historii. Te pieśni są często jedynym świadectwem, które pozwala
nam po latach dowiedzieć się o świecie opowiedzianym z perspektywy chłopa – niewolnika.
Co z taką wiedzą powinno się zrobić?
Do tej pory głos chłopski był tak zmarginalizowany, że
aż nieobecny. Żywiliśmy się wizją jednostronną, w której nie było miejsca na tragiczną historię włościan. My
po prostu chcemy uzupełnić obraz i poszerzyć rozumienie terminu „spuścizna narodowa”.
Taką misję da się zrealizować dwuminutowymi utworami?
Każda z pieśni „buntu i niedoli” ma niesamowitą siłę rażenia, a ich właściwe zrozumienie może
stać się punktem wyjścia dla zmiany świadomości. Było zresztą dla nas szokiem, że współcześnie
Zanim ruszyliśmy z R.U.T.Ą., długo trwały różne narady, żeby stworzyć raczej świadectwo historii niż manifest polityczny. Zastanawialiśmy się, czy te pieśni nie są
zbyt krwawe nawet jak na wypowiedź o dzisiejszych,
pozornie spokojnych czasach. Dawnych i współczesnych wykluczonych łączy poczucie niesprawiedliwości
i opresji. Poza tym bardzo pouczające jest spojrzenie na
krwawe hekatomby, takie jak rabacja galicyjska, przez
pryzmat tych pieśni. Czy takie eksplozje potwornej
nienawiści między rodakami pojawić się mogą spontanicznie? Historia, jak i świadectwo pieśni chłopskich,
uczy nas, że jest to raczej stopniowe nawarstwianie się
poczucia olbrzymiej krzywdy. Pokolenie po pokoleniu.
Aż w którymś momencie przelewa się czara goryczy.
Słowa pieśni eksplodują i stają się katharsis dla niesprawiedliwości, udręki i przede wszystkim pogardy.
O tym trzeba pamiętać.
Maciej Szajkowski
jest dziennikarzem, muzykiem,
politologiem, producentem, wydawcą
i popularyzatorem muzyki etnicznej.
Redaktor muzyczny Polskiego Radia,
współpracownik Radiowego Centrum
Kultury Ludowej. Założyciel zespołów:
Kapela ze Wsi Warszawa, R.U.T.A.,
Village Kollektiv, Masala Soundsystem,
Bractwo Wianki Samagri, Yuva Shakti,
Antidotum. Laureat „Paszportu
Polityki” za rok 2012 w kategorii
„muzyka popularna”.
105
KRAJOZNAWCZY
Z Maciejem Szajkowskim rozmawia Jan Wiśniewski
Karolina Burdon
karolinaburdon.com
→
106
Historia śpiewana
co usłyszałam na wsi, ale śpiewając, mam te wykonania w pamięci. Jestem przekonana, że te pieśni
bronią się same i nie trzeba do nich dodawać więcej ekspresji. Mają jej już w sobie tyle, że łatwo mogą
stać się pretensjonalne czy śmieszne. Nie trzeba też
koniecznie robić obudowy, bo sama moc głosu jest
wystarczająco duża.
Chcę przekazać nie tylko pieśni, ale też historie ludzi, które
dostaję w pakiecie z daną pieśnią. Sama pieśń nie potrafi
oddać treści spotkania, jest tylko estetycznym wyimkiem
z całego przeżycia.
Nie boisz się oskarżeń o niewiele warte naśladownictwo?
Z Maniuchą Bikont rozmawia Cyryl Skibiński
Karolina Burdon
Gdy pierwszy raz jechałam na wieś po pieśni, byłam
pewna że przywiozę ich do domu cały wór. Szybko
zdałam sobie jednak sprawę, że czymś o niebo ważniejszym od nagrywanych tekstów i melodii jest spotkanie z ludźmi, wymiana opowieści z życia, poznanie
kontekstu, z którego wyrastają śpiewane przez nich
pieśni. Archiwa są pełne pieśni, ale ja do śpiewania
najchętniej wybieram te, z którymi wiąże się czyjaś
historia życia, wspomnienie niezwykłego spotkania.
Motywacje do wyjazdów mogą być jednak bardzo różne. Mieszkając w Kijowie jeździłam z różnymi ekipami,
które archiwizowały pieśni dla celów naukowych, albo
zajmowały się kartografowaniem pieśni. W ciągu jednego dnia staraliśmy się objechać możliwie dużo różnych
wsi, co nie pozwalało nam na nawiązywanie głębszych
relacji z ich mieszkańcami. W takiej sytuacji nie jest na
rękę, kiedy śpiewaczka zaczyna opowiadać swoje życie,
albo chce śpiewać swoje ulubione piosenki. Chodziło
o to, żeby jak najszybciej dotrzeć do informacji, czy jakieś bardzo archaiczne pieśni są znane w danym regionie i jak przebiegają granice ich występowania.
na nagraniach. Poruszyły mnie zwłaszcza dźwięki,
bo na teksty nie zwracałam wtedy uwagi. Chciałam
też poznać ludzi, od których się to wszystko bierze.
Szczęście, że można takie osoby jeszcze spotkać…
Tak, i to zupełnie niedaleko od nas, od Warszawy,
gdzie chodzimy do kawiarni popracować na komputerze, są wsie, gdzie starsi ludzie żyją jeszcze kompletnie w świadomości XIX-wiecznej, niemalże mówią
Kolbergiem.
Jeżdżąc po wsiach spotykasz się głównie ze starymi, nieco oderwanymi – jak mówisz – od współczesnego świata
ludźmi. Czy młodzi nie chcą się uczyć pieśni przodków?
A może powstają nowe pieśni?
Gdy przyjeżdżam do wsi, z reguły pytam o śpiewaków
urodzonych przed 1930 rokiem. Mam takie doświadczenie, że rzadko ktoś z młodszego pokolenia jest dobrym źródłem informacji, albo w ogóle jest otwarty
na tego typu spotkanie.
Ciekawe, że większość wybitnych śpiewaków na
pytanie, czy sami wymyślają pieśni, odpowiada,
że nie, że to pieśni przodków, matki, ojca. Ale nawet nagrania wykonywane przez tę samą osobę
dziesięć lat wcześniej uzmysławiają, że sytuacja
jest dynamiczna. Zmienia się to, jak śpiewak rytmizuje, jak ozdabia, w jakim tempie śpiewa i jak
prowadzi melodię.
Słowa zostają te same?
Skąd wzięło się twoje zainteresowanie chłopskimi
pieśniami?
Zaczęło się od fascynacji muzycznej. Pierwsze pieśni
usłyszałam w wykonaniu muzyków z miasta, potem
Raczej tak, słowa zmieniają się zdecydowanie mniej
niż melodie. Chcę jednak podkreślić, że wszystko to,
co mówię, dotyczy rejonów, po których najczęściej
jeżdżę, czyli Polesia – zachodniej Ukrainy i Białorusi
– oraz Polski. W Karpatach, na Huculszczyźnie wygląda to zupełnie inaczej. Spotkałam tam mnóstwo
młodych ludzi, którzy nie traktują muzyki ludowej jak
folkloru, ale po prostu nią żyją. Wielu chłopaków gra
na skrzypcach, wszyscy śpiewają. Mój kolega nagrał
tam pieśń, formułą tekstową i muzyczną przypominającą historyczną balladę, która opowiadała o Juszczence: że już zły Janukowycz się na niego czai, że go
otruł, a tu matka wyszywa mu koszulę… Gdy tradycja jest żywa, współczesność adaptuje się w pieśniach.
W jaki sposób wykorzystujesz poznane pieśni w swojej
pracy artystycznej?
Działam na takiej zasadzie, że różni ludzie, którzy mają
swoje zespoły, organizują koncerty, prowadzą projekty artystyczne, zapraszają mnie, żebym z nimi śpiewała. No, ale coraz bardziej dojrzewam do tego, żeby
stworzyć coś własnego.
Masz już konkretny pomysł?
Wiem, że chciałabym przekazać nie tylko pieśni, ale
też historie ludzi, które dostaję w pakiecie z daną
pieśnią. Mam wrażenie, że sama pieśń nie potrafi
oddać tego spotkania, jest tylko estetycznym wyimkiem z całego przeżycia. Szukam formuły, która
zawierałaby bajki, różne lokalne mitologie, ale też
osobiste historie, które się z tymi pieśniami wiążą.
Czy da się wytyczyć granice interpretacji artystycznej,
które są twoim zdaniem najwłaściwsze w pracy nad muzyką ludową? Środowisko muzyczne zdaje się być w tej
sprawie mocno podzielone.
Jestem daleka od tego, żeby mówić, co wolno, a czego nie wolno. To, co mnie interesuje w muzyce ludowej, już jest w niej zawarte. Nie chcę imitować tego,
Maniucha Bikont
jest antropolożką kultury, badaczką
ruchów praktykujących wiejską
muzykę, doktorantką „Artes Liberales”.
Uczestniczka badań terenowych
w Polsce, Ukrainie, Białorusi i Rosji.
Członkini zespołów muzycznych
i teatralnych zajmujących się muzyką
tradycyjną, rytuałami, improwizacją
i niekonwencjonalnymi technikami
wokalnymi.
107
KRAJOZNAWCZY
Należysz do dość nielicznej grupy osób w Polsce, które
zajmują się zbieraniem pieśni. Trudne dla mnie do przyjęcia, choć bardzo ładne, jest samo pojęcie „zbierania”
pieśni. Kryje się w nim sugestia, że pieśni powstają w jakiś sposób nieświadomie w głowach prostego ludu, a nie
są owocem pracy ludzi, czy ich zdolności kulturotwórczych. Pieśni zbierało się kiedyś po wsiach niczym grzyby po lasach – jak to wygląda dziś?
Nie jest tak, że sama nie eksperymentuję i nie szukam. Teraz na przykład przygotowuję z improwizatorem Ksawerym Wójcińskim koncert na głos
i kontrabas. Czuję, że pieśni ludowe, w których
bardzo ważny jest element improwizacji, jakby już
w nich zawarty, bardzo dobrze współgrają ze światem muzyki awangardowej, w którym wyrosłam.
Mam wrażenie, że te światy się dopełniają, że mówią poniekąd tym samym językiem.
Ale pracę z Ksawerym zaczęliśmy od tego, że przez
tydzień siedzieliśmy nad wybranymi pieśniami,
a on uczył się jak je frazować, podstawowych melodii i wszystkich wariantów. Była to żmudna praca
i Ksawery sam był zadziwiony, że nie jest to takie
proste. Dopiero, kiedy oboje opanowaliśmy materiał z jednej wsi, mogliśmy myśleć o improwizacji. O użyciu innych języków, żeby opowiedzieć
tę samą historię.
Karolina Burdon
karolinaburdon.com
→
108
Miejskie dziewczyny
śpiewają wiejskie piosenki
Muzyka tradycyjna niesie ze sobą jakąś historię. Nie jest to
muzyka autorska, tylko swego rodzaju dziedzictwo.
Z Katarzyną Kapelą rozmawia Tomek Kaczor
Karolina Burdon
To trochę taki wewnętrzny żart. Dawniej w podobny sposób archiwiści przedstawiali na swoich nagraniach muzyków, którzy grali dla nich po domach.
Wszystkie osoby, które interesują się muzyką tradycyjną i sięgały do starych nagrań, znają te charakterystyczne zapowiedzi. W książeczce do płyty
można przeczytać, że to nasz hołd złożony archiwistom, etnomuzykologom i entuzjastom muzyki ludowej, dzięki którym powstają bogate zbiory polskich
tradycji muzycznych, z których możemy korzystać
i inspirować się nimi.
Czy podczas zbierania materiału na płytę „Wiano” również przeszukiwałyście archiwa?
Trochę tak, ale na pewno najcenniejsze są spotkania
z muzykami, którzy jeszcze grają tę muzykę. Każda
z nas miała wcześniej okazję kilku ich spotkać, wspólnie pograć i poznać muzykę tradycyjną bliżej.
Jak to się stało, że zajęłaś się muzyką tradycyjną?
Po skończeniu podstawowej szkoły muzycznej rzuciłam skrzypce na kilka lat. Nadzieje na powrót
były nikłe, ale trafiłam na Tabor Domu Tańca, gdzie
muzyka objawiła mi się zupełnie inaczej. Słuchałam tam dziewczyn śpiewających tradycyjne pieśni i poczułam, że w tej muzyce jest coś więcej, że
czuć w niej jakąś historię. Były tam też warsztaty
gry na skrzypcach. Po raz pierwszy grałam wtedy
muzykę inną niż klasyczna, którą znałam ze szkoły, i natychmiast mnie zafascynowała.
Zafascynowała czym? Inną techniką grania?
Pamiętam bardzo konkretny moment. Akurat nie
było muzyków na sali, a mnóstwo ludzi chciało tańczyć. Zaczęłam więc grać tego jednego oberka, którego nauczyłam się chwilę wcześniej na warsztatach
i nagle wszyscy zaczęli tańczyć. Zrozumiałam, że
granie takiej muzyki dla ludzi do tańca, to jest zupełnie coś innego. Że to jest żywa relacja. Zachwycił
mnie żywy aspekt tej muzyki i to, że to jest muzyka
w jakiejś konkretnej sytuacji, w konkretnej społeczności, nie tylko do słuchania. Poza tym bardzo pociągająca jest myśl, że ta muzyka niesie ze sobą jakąś
historię. Że nie jest to muzyka autorska, tylko swego
rodzaju dziedzictwo. Słychać tam głosy wielu ludzi.
Ale jednak nie wykonujesz tych pieśni tak, jak były one
wykonywane dawniej, tylko przepuszczasz je przez własną wrażliwość, aranżujesz.
Wydaje mi się naturalne, że muzyk, artysta, oprócz
tego, że ma inspiracje, ma też potrzebę kreacji
i własnego wypowiedzenia się. Wyjścia poza naśladownictwo. Ta muzyka mnie inspiruje, ale nie jestem ze wsi, tylko z miasta i nienaturalnym by było
dla mnie naśladowanie na przykład jakiejś maniery
śpiewu. Staramy się, inspirując się tą kulturą i odnosząc do niej, robić swoją muzykę.
mogą nas dotyczyć i którymi mogłyśmy coś opowiedzieć od siebie. I tak wyszło, że są to właśnie tematy
damsko-męskie, bo trudno by było nam szczerze śpiewać pieśni o tematyce, z którą nie mamy nic wspólnego, chociażby o żniwach.
A czy myślisz, że są jakieś granice unowocześniania tych
pieśni?
W kategoriach artystycznych bez sensu jest stawiać sobie granice. Ale zawsze jest to pytanie na ile
chcesz się odnieść do kultury tradycyjnej i na ile ci
zależy, żeby przekazać coś, co jest w niej obecne.
W Sutari mamy tak, że o ile w warstwie muzycznej
często brzmimy dosyć współcześnie (w jednym utworze za instrumenty służą nam mikser do ciasta, tarka
kuchenna, nóż i deska do krojenia), o tyle do treści odnosimy się z większym pietyzmem. Do tej pory zawsze
korzystałyśmy z oryginalnych tekstów, choć oczywiście też interpretując je po swojemu. Ale myślę, że
jest w tym pewna wartość, że stare treści opowiadamy tak, jak możemy rozumieć je dzisiaj.
Katarzyna Kapela
jest skrzypaczką, wokalistką, aktorką.
Współtwórczyni zespołu Sutari i Kapeli
Timingeriu.
109
KRAJOZNAWCZY
Na waszej debiutanckiej płycie pojawia się taka zabawna
wstawka: „Zapowiedź etnograficzna”. Lektor przedstawia zespół, na koniec słychać charakterystyczny dźwięk
piszczałki i zaczynacie grać mazurka. Skąd pomysł, żeby
coś takiego umieścić na płycie?
Karolina Burdon
karolinaburdon.com
Na płycie Sutari klucz doboru tekstów jest bardzo wyraźny. Wszystkie pieśni są panieńskie, opowiadają o relacjach damsko-męskich.
Rzeczywiście tak jest, choć nie było to nasze początkowe założenie. Wybierałyśmy po prostu pieśni, które
→
110
W Polsce liczba firm przypadających na stu mieszkańców
jest zdecydowanie większa niż w Niemczech. Tym, czego
dziś potrzebujemy, jest przemiana działających już małych
i średnich firm w duże rodzime przedsiębiorstwa.
Piotr Wójcik
C
hwytliwa wizja drobnego przedsiębiorcy, który
bierze sprawy w swoje ręce, nie oglądając się na
bierną resztę, trafiła w Polsce po roku ‘89 na podatny
grunt. Doskonale wpisywała się w kulturę indywidualizmu, która rozpoczynała właśnie swój triumfalny
pochód po latach dominacji zgrzebnego kolektywizmu. Wizja życia zawodowego bez szefa, kusząca sama w sobie, zyskiwała jeszcze na atrakcyjności
dzięki opowieściom o znaczącej roli indywidualnej
przedsiębiorczości w przyszłym rozwoju naszego
kraju, tak chętnie serwowanym przez ekspertów od
transformowania naszej gospodarki. Powoli jednak
niektórzy zaczynają rozumieć, że model gospodarki
opartej na indywidualnej przedsiębiorczości jest bardzo daleki od ideału.
Narracja o indywidualnej przedsiębiorczości stała
się mitem założycielskim polskiego kapitalizmu. Była
ona bardzo wygodna dla tych, którzy organizowali polski porządek po demokratycznych przemianach. Polacy mieli zająć się własną drobną działalnością i stracić
zainteresowanie tym, co działo się ze wspólną schedą
po PRL-u, która już wcale drobna nie była. Mit ten
przetrwał do dziś i ma się dobrze. Teza, zgodnie z którą
indywidualna przedsiębiorczość jest główną determinantą rozwoju, wciąż trzyma się mocno. A argument
typu „sam załóż firmę” wciąż jest najpowszechniejszym
sposobem zbijania wszelkich zarzutów wymierzonych
panujące w Polsce warunki pracy. Tymczasem bliższe
przyjrzenie się głównym wskaźnikom mierzącym skalę
przedsiębiorczości w danym kraju pokazuje, że jej zbyt
duży rozkwit może stać się wręcz kulą u nogi.
Gdzie kwitnie przedsiębiorczość
Pod względem przedsiębiorczości kraje afrykańskie
biją resztę świata na głowę. Bezkonkurencyjny jest Benin, w którym aż około 90 procent siły roboczej stanowią przedsiębiorcy. Oczywiście, nie produkują oni
aplikacji na smartfony ani nawet plastikowych okien.
Raczej proce. Nie zmienia to jednak faktu, że indywidualnej aktywności gospodarczej jest w Beninie co niemiara. Jakoś nie przekłada się to jednak na tworzenie
konkurencyjnej gospodarki.
Pierwszy w kolejności wskaźnik raportu „Global Entrepreneurship Monitor”, to znaczy odsetek przedsiębiorców wśród obywateli w wieku 18–64 lat, którzy
prowadzą działalność przynajmniej od 42 miesięcy,
zdominowany jest przez państwa afrykańskie. Ranking
otwiera Uganda (36 procent), trzecia jest Ghana (26
procent), w ścisłej czołówce są też Nigeria i Zambia.
Nazwy krajów wysoko rozwiniętych pojawiają się w zasadzie dopiero na poziomie 10 procent lub niższym.
Nawet w USA, które są stawiane za wzór przedsiębiorczości, odsetek ten wynosi ledwie 7,5 procent. Prawda
jest więc taka, że krajobraz gospodarczy zdominowany przez dużą liczbę przedsiębiorców typowy jest dla
krajów biednych i zacofanych. W krajach rozwiniętych
ich odsetek drastycznie spada, jakby na przekór dominującej wykładni. Co ciekawe, spośród krajów wysoko
rozwiniętych najbardziej przedsiębiorczym jest… słaniająca się na nogach Grecja, z porządnym odsetkiem
– 10,5 procent, a w Danii – zaledwie 9,1 procent. Zdecydowanie najmniej samozatrudnionych jest w jednym z najbogatszych europejskich krajów, to znaczy
w Norwegii. Pracuje ich tam zaledwie 6,9 procent. Jak
widać, duża liczba samozatrudnionych w stosunku do
wszystkich zatrudnionych, podobnie jak duża liczba
przedsiębiorstw w stosunku do liczby mieszkańców,
charakteryzuje kraje, których gospodarki trudno nazwać „prężnymi”.
Nieinnowacyjne „misie”
Co wiąże się z dużą liczbą firm w stosunku do liczby
mieszkańców? Oczywiście nic innego, jak tylko znaczne rozdrobnienie struktury przedsiębiorstw. Innymi
słowy, oparcie gospodarki na słynnym już sektorze
MŚP, to znaczy małych i średnich przedsiębiorstwach,
popularnie zwanych „misiami”. Większość propagatorów przedsiębiorczości uważa, że właśnie na tym
sektorze powinna opierać się zdrowo funkcjonująca
gospodarka. Doczytawszy do tego miejsca, każdy chyba zdążył się zorientować, że sprawa wygląda trochę
inaczej. Według danych OECD, najwyższy wskaźnik zatrudnienia w dużych przedsiębiorstwach (powyżej 250
pracowników) mają te kraje zachodniej Europy, które
mogą się dziś pochwalić najzdrowszymi gospodarkami. W kolejności od pierwszego miejsca są to Niemcy
(52,1 procent wszystkich zatrudnionych), Finlandia
(48,4 procent) i Szwecja (47,5 procent). Trzy ostatnie
miejsca zajmują z kolei kraje, które przeżywają dziś
największe problemy: Portugalia (19,5 procent), Włochy (25,1 procent) i Hiszpania (29,5 procent). Polsce
(45,9 procent) bliżej do Szwecji czy Finlandii niż do
krajów PIGS. Tym, że stosunkowo duża liczba Polaków
znajduje zatrudnienie w dużych firmach, powinniśmy
się więc cieszyć. Gdybyśmy byli skazani tylko na MŚP,
o dobrą pracę – to znaczy pracę produktywną i dobrze
płatną – byłoby nam jeszcze trudniej. Problemem jest
jednak to, że spośród dużych firm działających w naszym kraju tylko znikoma część ma rodzimy kapitał.
W odróżnieniu od wymienionych wyżej państw północnej Europy.
Mogłoby się wydawać, że małe firmy są bardziej
elastyczne, co pomaga im lepiej dostosowywać się do
wymagań zmieniającego się rynku. Nie jest to jednak
takie proste. Mniejsze firmy są bardziej wrażliwe na
rynkowe zawirowania, ponieważ często dysponują
niewielkim zapasem kapitału, co sprawia, że nawet
nieduże perturbacje powodują u nich utratę płynności. W związku z tym często zachowują się one znacznie bardziej zachowawczo w grze rynkowej niż firmy
duże, z punktu widzenia których podejmowanie ryzyka nie grozi upadłością. Niewielkie firmy, których →
111
OBYWATEL
Mit
przedsiębiorczości
na poziomie 12,6 procent. Jak widać, Grecy wcale nie są
tak leniwi, jak się to od kilku lat im wytyka. A wysoki
odsetek przedsiębiorczości wcale nie musi przekładać
się na szybki rozwój.
Podobne wnioski można wyciągnąć z analizy danych
Eurostatu, które opisują liczbę przedsiębiorstw funkcjonujących w danym kraju. W czołówce znajdziemy
wszystkie kraje południa Europy, które przeżywają największe problemy podczas obecnego kryzysu.
Poza konkurencją są Portugalia (8,5 przedsiębiorstwa
na stu mieszkańców) oraz Grecja (8 przedsiębiorstw),
a zaraz za nimi plasują się Włochy (6,5 przedsiębiorstwa). Liderami zestawienia są zatem kraje należące
do kłopotliwej grupy PIGS (czwarty członek tej grupy, Hiszpania, ma wskaźnik wyraźnie niższy od pozostałych, lecz nadal na stosunkowo wysokim poziomie
4,5). Najprężniejsze gospodarki Europy znajdują się
bliżej drugiego końca skali. W Danii czy Finlandii liczba
przedsiębiorstw na stu mieszkańców wynosi co prawda około 4 (czyli mniej więcej tyle, ile w Polsce), ale
w Wielkiej Brytanii już tylko 2,7, w Niemczech – 2,6,
w Szwajcarii – 1,6. Krótko mówiąc, najbardziej przedsiębiorczymi krajami zachodniej Europy są te, które
znoszą obecny kryzys zdecydowanie najgorzej.
Tezę tę potwierdza inny jeszcze wskaźnik przedsiębiorczości. W niektórych kręgach samozatrudnienie
uchodzi za wyraz elastyczności i gotowości do odrzucenia stabilności, która jest przecież przeżytkiem
socjalizmu. Upowszechnienie samozatrudnienia miałoby być najlepszą drogą do stworzenia nowoczesnego społeczeństwa przedsiębiorców, którzy wykonują
swoją pracę na swój własny rachunek, samemu dbając
o wszelkie sprawy związane z działalnością zawodową.
W społeczeństwie samozatrudnionych roszczeniowa
osoba pracownika słusznie skończy na śmietniku historii. Wydawać by się więc mogło, że samozatrudnienie musi królować w prężnych gospodarkach, a jest
znikome w „rozpasanych” i „rozleniwionych” krajach
południa Europy. Tymczasem okazuje się, że jest dokładnie na odwrót. Jeśli weźmiemy pod uwagę odsetek
samozatrudnionych w ogólnej liczbie zatrudnionych
w Europie, to okaże się, że niepodzielnie rządzi Grecja
z 37 procentami ludzi pracujących na własny rachunek
(wg OECD). Inne państwa grupy PIGS także mają się
czym pochwalić. We Włoszech odsetek ten wynosi 25
procent, w Portugalii – 22 procent, a Hiszpania znowu
trochę odstaje, ale 17,5 procent to nie tak znowu mało.
Polska z 22 procentami samozatrudnionych dołącza
pod tym względem do krajów grupy PIGS. Dla odmiany
w najmocniejszych europejskich gospodarkach odsetek ten jest zdecydowanie niższy. W Niemczech wynosi
on 11,6 procent, w Szwajcarii – 10,7 procent, w Szwecji
112
Pod względem przedsiębiorczości
kraje afrykańskie biją resztę świata na
głowę. Bezkonkurencyjny jest Benin.
one tak dobrym sprzętem jak firmy większe i nie zawsze są w stanie wdrażać najnowocześniejsze rozwiązania. Po drugie, charakteryzują się one niższym
kontyngentem produkcji, w związku z czym nie mogą
korzystać z efektu skali (cena jednostkowa wytworzenia produktu spada w miarę zwiększania produkcji)
w takim stopniu jak duże przedsiębiorstwa, co sprawia,
że koszty stałe dużo bardziej je obciążają. Oba zjawiska
widać wyraźnie w danych statystycznych. Z krajów
zachodniej Europy zdecydowanie najniższą produktywnością charakteryzują się Portugalia (25 USD na
godzinę pracy) oraz Grecja (28,3 USD). Nieco wyżej
są Włochy (37,2 USD). Hiszpania może pochwalić się
nie najgorszą nawet produktywnością (42 USD), lecz
i tak wyraźnie odstaje od liderów rankingu, którymi
– jak nietrudno się domyślić – są kraje dużych firm.
Najwyższą produktywność w Europie mają Norwegia
(62,6 USD) oraz Luksemburg (61,3 USD), który jeszcze
nie był omawiany, ale strukturę przedsiębiorstw ma
podobną do Niemiec. Spośród państw, których produktywność oscyluje wokół 50 USD na godzinę pracy
(Holandia, Belgia, Niemcy, Francja), tylko gospodarka
holenderska charakteryzuje się nieco większą liczbą
małych firm, ale i tak wciąż nie tak dużą jak kraje PIGS.
Przyspieszyć ewolucję
Powyższe uwagi nie powinny zaskakiwać. Zaskakujące
powinno być raczej to, że tak dobrze trzyma się w Polsce
mit indywidualnej przedsiębiorczości. Dlaczego wciąż
jednym z głównych postulatów ekonomicznych jest ułatwianie zakładania nowych firm? Dlaczego argument
typu „to uderzy w sektor MŚP” wciąż jest najbardziej
popularnym sposobem zbijania wszelkich pomysłów
obliczonych na zmianę niegodnych warunków pracy
w Polsce? Prawda jest taka, że potrzebujemy nie tyle
nowych przedsiębiorstw, ile rozwoju tych już istniejących. W naszym kraju liczba firm na stu mieszkańców
(około 4) jest już zdecydowanie większa niż w Niemczech (2,6). A więc tym, czego potrzebuje dziś Polska,
jest przemiana działających już małych i średnich firm
w duże rodzime przedsiębiorstwa. Obecnie ewolucja
ta przebiega zdecydowanie za wolno. Istniejące sposoby na jej przyspieszenie, których wbrew pozorom jest
całkiem sporo, stanowią temat na inny obszerny tekst.
Ważne jest jednak, by Polacy zrozumieli potrzebę zmian
gospodarczych priorytetów. Wówczas dotrze do nas,
że powinniśmy przede wszystkim dążyć nie do rozwoju przedsiębiorczości, której mamy już wystarczająco
wiele, lecz do osiągnięcia wyższej kultury pracy, opartej na sprawnych instytucjach, harmonijnej współpracy
wszystkich grup społecznych (pracodawcy, pracownicy,
kadra profesorska, politycy), znacznych i efektywnie
wydatkowanych środkach przeznaczanych na badania
i rozwój oraz komfortowych warunkach zatrudnienia.
Z pułapki średniego dochodu możemy uwolnić się nie
dzięki przedsiębiorczości, lecz dzięki współpracy. Państwa peryferyjne nie przebijały się do centrum dzięki
indywidualnym dążeniom, lecz dzięki wspólnym, dobrze
skoordynowanym i przemyślanym działaniom. Dalsze
opowiadanie mitów o przedsiębiorczości do centrum
nas nie zbliża.
Tekst ukazał się na magazynkontakt.pl
Piotr Wójcik
jest redaktorem portalu
Jagielloński24.pl, członkiem
Klubu Jagiellońskiego i stałym
współpracownikiem kwartalnika
„Nowy Obywatel”. Regularnie
publikuje w magazynkontakt.pl.
113
OBYWATEL
sytuacja często bywa mało stabilna, oferują też z reguły mało stabilną pracę, co przekłada się na większą
zachowawczość ich pracowników. Siłą rzeczy prowadzi to do wniosku, że gospodarki oparte o małe podmioty są mniej innowacyjne. Na dodatek małe firmy
dysponują mniejszą ilością pieniędzy, które mogłyby przeznaczać na badania i rozwój, za to duże częściej nie szczędzą na to środków. Dane wyraźnie to
potwierdzają. Pod względem liczby patentów na milion
mieszkańców (dane OECD za rok 2011), w pierwszej
piątce krajów z Europy znajdują się… cztery spośród
wspomnianych już gospodarek opartych na dużych
przedsiębiorstwach. W Szwajcarii jest ich prawie 90,
w Szwecji – 74, w Niemczech – 61, a w Finlandii – 52.
Na drugim końcu skali znajdują się gospodarki oparte na mniejszych firmach. W Grecji wskaźnik ten wynosi 0,7, w Portugalii – 0,9, w Hiszpanii – 3,8, a we
Włoszech – 9,8. Co ciekawe, na niechlubnym ostatnim
miejscu wśród europejskich członków OECD plasuje
się… Polska. Nasz kraj w 2011 roku mógł się pochwalić
równą połową patentu na milion mieszkańców. Powiedzieć, że to wstyd, to jak nic nie powiedzieć. Niestety,
jest to również wynik sytuacji, w której dysponujemy
niewielką liczbą dużych firm z rodzimym kapitałem,
które mogłyby inwestować w badania prowadzone
w naszym kraju.
Małe firmy charakteryzują się niską produktywnością, a więc są mniej konkurencyjne. W związku z tym
muszą one stawiać w pierwszej kolejności na niskie
koszty pracy, a w dalszej dopiero na jej jakość. Wynika to z dwóch powodów. Po pierwsze, małe firmy mają
mniejsze możliwości finansowe, więc nie dysponują
→
114
Albo umiarkowana większość się pozbiera i zacznie myśleć pragmatycznie,
zostawiając skompromitowane ideologie za sobą, albo to wszystko bardzo
źle się skończy. W tym świetle rozwijanie przedsiębiorczości społecznej jest
naszym obowiązkiem.
Z Karolem Sachsem rozmawiają Konstancja Święcicka i Cyryl Skibiński
Jako przedstawiciel bankowości etycznej zajmuje się pan
problemem finansowania trzeciego sektora oraz ekonomii społecznej. W Unii Europejskiej ten temat był swego
czasu popularny. Jak duży kawałek tortu zostanie przeznaczony na ekonomię społeczną w nowym budżecie?
Social Impact Accelerator to nazwa nowego europejskiego funduszu, którego uruchomienie wspieracie jako
Credit Coopératif. Jego nazwa kojarzy się z czymś eksperymentalnym i innowacyjnym, ale brzmi też cokolwiek
enigmatycznie…
Zacznijmy od ważnego rozróżnienia, które było przedmiotem licznych sporów w Europie. Jak ma się ekonomia społeczna do przedsiębiorczości społecznej?
W wielu krajach ekonomia społeczna jest uważana za
niemal tożsamą z działalnością spółdzielczą. Ta jednak, choć ma długie tradycje, pod wieloma względami się skompromitowała.
Teoretycznie sektor ekonomii społecznej stał się gigantycznym przedsięwzięciem. We Francji cztery banki
spółdzielcze kontrolują 60 procent bankowego rynku
detalicznego. W praktyce mało ma to jednak wspólnego z prawdziwie społecznym czy etycznym spojrzeniem
na biznes. Dlatego Komisja Europejska, od czasów niezwykle oddanego tej sprawie komisarza ds. rynku wewnętrznego Michela Barniera, stara się dowartościować
szerzej rozumianą przedsiębiorczość społeczną. Nie ma
znaczenia to, jaki jest status prawny przedsięwzięcia. Liczy się faktycznie podejmowana działalność i tak zwany social impact (wpływ społeczny).
Uruchomiony rok temu SIA to część większego systemu europejskich funduszy nastawionych na inwestowanie w przedsiębiorczość społeczną. Wciąż jesteśmy
na etapie wypracowywania zasad, ostateczny kształt
rozwiązań nie jest jeszcze znany. Całość opierać się
będzie na partnerstwie publiczno-prywatnym: część
pieniędzy wykłada Komisja Europejska i Europejski
Bank Inwestycyjny, a reszta środków pochodzi ze źródeł prywatnych, w tym z mojego banku – Credit Coopératif. Na niższym szczeblu operatorami pieniędzy
będą fundusze regionalne EuSEF (European Social Enterpreneurship Funds), obejmujące po kilka państw
członkowskich. Planowane jest stworzenie odrębnego funduszu także dla krajów Europy Środkowej. To
one będę przekazywać pieniądze beneficjentom, to
znaczy przedsiębiorstwom chcącym przyczynić się
do ograniczenia problemów społecznych. Otwiera to
zupełnie nową perspektywę dla sektora – zwiększenie
dostępu do kapitału, który był dla zaangażowanych
Do poprzedniego numeru „Kontaktu” przeprowadziliśmy wywiad z Mariuszem Andrukiewiczem – ambitnym
przedsiębiorcą społecznym z Cieszyna. Choć założone
przez niego firmy istnieją już kilka lat i często pokazuje
się je jako dowód na to, że można odnieść sukces także
w tym sektorze, to cały czas działają na granicy opłacalności. Czy w Polsce i krajach naszego regionu uda się
znaleźć chętnych na finansowanie takich przedsięwzięć?
Nie będzie z tym kłopotu ani u nas, ani gdzie indziej.
Im głębszy jest kryzys, tym większa potrzeba środków. Wszyscy w Europie mają problem z zatrudnianiem absolwentów. Młodzi ludzie, zamiast czekać
na pomoc społeczną, mogliby zorganizować własne
przedsięwzięcie i dostać na starcie finansowy wkład
z funduszu. A nie ma projektu bardziej ekscytującego niż tworzenie swojego własnego przedsiębiorstwa.
Przykładem może być spółdzielnia socjalna PANATO
z Wrocławia. Założyli ją młodzi absolwenci ASP – zajmują się designem, produkują różne gadżety, niedawno otworzyli kawiarnię. Jest w tym trochę hipsterstwa
i chęci bycia poza mainstreamem, ale ci ludzie sami
zapewnili sobie miejsca pracy, a teraz starają się pozytywnie oddziaływać na otoczenie. Po roku czy dwóch
funkcjonowania widać, że nieźle sobie dają radę. Zdecydowali się co prawda wystartować bez żadnego publicznego wsparcia, ale z dodatkowymi funduszami
byłoby im tylko łatwiej.
W tym przykładzie nietypowa jest może grupa inicjatorów, ale formuła spółdzielni socjalnej to już mainstream
przedsiębiorczości społecznej. Ale zdaje się, że w pańskiej głowie rysuje się jeszcze szersze spektrum możliwości wykorzystania powstającego funduszu?
Mój sposób myślenia to impact financing. Na czym
to polega? Wyobraźmy sobie, że na wybrzeżu niemal wszyscy mężczyźni są zatrudnieni, bo pływają na statkach albo wykonują ciężką pracę fizyczną
w porcie, ale kobiety siedzą w domu i nie mają stałych dochodów. Mogą z tego wyniknąć różne nieszczęścia. Dla dobra społeczności na wybrzeżu powinienem
więc zainwestować w coś, co przyniesie mi zysk, ale
zatrudnienie da głównie kobietom. Ale impact może
być zupełnie inny. W Łodzi mamy na przykład problem z mieszkaniami w starych kamienicach. To często slumsy, niebezpieczne dla ludzi i szkodliwe dla
środowiska. Dobrym pomysłem byłoby więc zainwestowanie w ich remont, przy zatrudnieniu – przynajmniej do części robót – ludzi trwale bezrobotnych lub
bezdomnych, tak jak zrobił to Andrukiewicz w Cieszynie. Fundamentem impact financing jest więc wyjście od jasno zdefiniowanych potrzeb społecznych.
Dotychczas rozmawialiśmy o planach dostarczenia
przedsiębiorczości społecznej kapitału, który będzie
wynagradzany na quasi-rynkowych zasadach. Równolegle z tym nowym kierunkiem myślenia funkcjonują
jednak mechanizmy wspierania oparte o publiczne dotacje albo preferencyjne traktowanie. Mam tu na myśli
na przykład klauzule społeczne w zamówieniach publicznych. Przeciwnicy takich rozwiązań argumentują,
że to psucie rynku.
Wręcz przeciwnie. Na poziomie europejskim spierał się o to wspomniany już Michel Barnier, głównie z Anglikami. Przekonał unijnych polityków, że
to nie jest psucie, tylko poprawienie rynku. Bo rynek europejski, który jest przecież rynkiem krajów
rozwiniętych, wymaga spójności społecznej. Chodzi o to, żeby po przyjściu tutaj nie musiała się pani
długo zastanawiać nad tym, jak wyjść z budynku –
nawiązuję tu do sytuacji panującej w Brazylii dwadzieścia lat temu – żeby nie zostać obrabowaną na
najbliższym rogu. Sytuacja rozwarstwienia, wbrew
temu, co myślą czasem liberałowie, nie sprzyja nikomu, nawet biznesowi.
W ogólności zgoda. Wyobraźmy sobie jednak, że gmina
w jakiejś małej miejscowości konsekwentnie promuje w przetargach przedsiębiorstwo społeczne, dajmy na
to stolarnię. Druga stolarnia, w pełni komercyjna, zostałaby odcięta od pieniędzy wydatkowanych przez samorząd, który bywa bardzo ważnym zleceniodawcą na
lokalnych rynkach. Realnie groziłoby nam wówczas to,
że społecznicy wycięliby swoją konkurencję, a bezrobocie by wzrosło.
W całej Europie obowiązują górne limity pieniędzy publicznych, które mogą zostać przeznaczone
dla danego przedsiębiorstwa. Nawiasem mówiąc,
ustawa o zamówieniach publicznych została w Polsce uchwalona stosunkowo niedawno, podczas gdy
w ustawodawstwie unijnym funkcjonuje od 2004
albo 2005 roku. Sektorowi w kraju przeszło osiem
lat zajęło dostrzeżenie jej potencjału. W myśl tej
ustawy, w każdym przetargu publicznym określa
się kryteria, do których przypisane są odpowiednie wagi. Żeby trzymać się podanego przez państwa
przykładu, stolarnie mogą przystąpić do przetargu, w którym zostało opisane, że cena liczy się →
115
OBYWATEL
Przedsiębiorczość
społeczna gasi pożary
społecznie rynkowych przedsięwzięć mocno ograniczony, co stanowiło istotną barierę w ich rozwoju.
Zarazem, co warto podkreślić, nie chodzi tu o dotacje – przedsiębiorstwo będzie musiało wynagradzać
kapitał włożony przez fundusz. Będzie się to jednak
odbywać na preferencyjnych warunkach.
116
Unia Europejska zrozumiała, że jeśli
niczego nie zrobi z bezrobociem, to
zagrożenie samo do nas przyjdzie.
Jeśli do tego dochodzi też wsparcie udzielane w innej
formie – na przykład przekazywanie przez gminy budynków przedsiębiorstwom za darmo – sprawa trochę się
komplikuje. To dobrze, że przedsiębiorstwa te zatrudniają pracowników upośledzonych społecznie, ale nie sposób nie rozumieć frustracji konkurentów…
Zapytajmy więc o to, na czym tak naprawdę polega interes miasta i podatnika. Dając dotację takiemu
przedsiębiorstwu, zmniejszam w przyszłości mój podatek, bo mniej jest pijanych i bezrobotnych, zwiększa się bezpieczeństwo, a w związku z tym można
ograniczyć wydatki na policję i tak dalej. To bardzo
wymierne. Może zabrzmi to przewrotnie, ale co stoi
na przeszkodzie, żeby ten drugi przedsiębiorca, zamiast narzekać na nieuczciwą konkurencję, zrobił
to samo – zatrudnił kogoś z fizycznym lub psychicznym deficytem? Byłoby to z pożytkiem i dla niego,
i dla społeczności.
Czy przedsiębiorczość społeczna ma szanse na to, by
wyjść wreszcie z niszy? Gdzie leżą granice jej rozwoju?
To trudne pytanie, bo kraje europejskie mocno różnią się pod względem poziomu rozwoju tego sektora.
Jestem jednak przekonany o tym, że dla niektórych
państw nie ma ratunku poza przedsiębiorczością społeczną. Weźmy Portugalię, w której na dziesięć milionów mieszkańców przypadają dwa miliony bankrutów
indywidualnych. Portugalczycy zaciągnęli pożyczki, których banki udzielały na skandalicznych zasadach. Musi powstać ustawa, która pomoże rozwiązać
problem zadłużenia, a potem trzeba będzie ludzi reaktywizować, chociażby poprzez jakąś formę przedsiębiorczości społecznej. Przecież skala zaburzeń
psychicznych, rozwodów i innych nieszczęść, które
wynikły z kryzysu gospodarczego, jest ogromna. Nasuwa się tu analogia do kryzysu z lat 30., bo jeśli nie
uda nam się opanować sytuacji, to ludzie o poglądach
podobnych do tych, które głosił pan z niewielkim wąsikiem, znów będą biegać po Europie.
Wróćmy do problemu niewielkiej skali przedsiębiorczości społecznej w Polsce. W naszej konstytucji zapisaliśmy, że zorganizujemy społeczną gospodarkę rynkową.
Mam poczucie, że to wszystko zostało tylko na papierze.
Społeczna gospodarka rynkowa to termin szerszy,
zapożyczony z powojennych Niemiec, które użyły
go do opisu swojego modelu rozwoju po doświadczeniach faszyzmu. Mówiąc skrótowo, pod tym pojęciem
kryje się przekonanie, że rynek nie jest jedynym decydentem, bo trzeba w niego wmontować instytucje
społeczne. Że trzeba ludziom zapewnić emeryturę,
dostęp do służby zdrowia i publicznej edukacji. Że
w związku z tym jest obowiązkiem państwa pobierać podatki i finansować realizację tych celów. Wiara w słuszność takiego sposobu myślenia zachwiała
się w Europie w latach 90. Wcześniej spoiwem tego
systemu był strach przed „czerwonymi zza muru”.
No, ale mur runął.
Rozsądek wraca do Europy dzięki rewolucjom arabskim. Unia Europejska zrozumiała, że jeśli się niczego
nie zrobi, to zagrożenie samo do nas przyjdzie. Rewolucje arabskie wywołali absolwenci wyższych uczelni,
którzy nie mogli znaleźć pracy. Człowiek handlujący pietruszką i cebulą, który podpalił się po tym, gdy
policjant po raz czwarty tego roku przyszedł do niego po łapówkę, był magistrem filozofii. Widząc, co się
stało, Tunezyjczycy wpadli w furię. Później dołączyli do nich ich sąsiedzi, bo wszyscy mieli przecież ten
sam problem. Na Europę podziałało to zbawiennie –
przestraszyliśmy się, że to przyjdzie też do nas… Jestem więc optymistą.
i zacznie myśleć pragmatycznie, zostawiając skompromitowane ideologie za sobą, albo to wszystko bardzo
źle się skończy. W tym świetle rozwijanie przedsiębiorczości społecznej jest naszym obowiązkiem.
Tekst ukazał się na magazynkontakt.pl
Im gorzej, tym lepiej?
To nie tak. Uważam, że stawką jest przetrwanie Unii
Europejskiej. Jeśli nic się nie zmieni, to wkrótce rozwiązania przyjęte w Budapeszcie będą obowiązującym
w Unii modelem. We Francji, w której mieszkam, poparcie dla Frontu Narodowego wyniosło w ostatnich
wyborach do Parlamentu Europejskiego 25 procent.
Ale, jak na ironię, to rządy lewicowe ze względów budżetowych zmniejszyły we Francji wydatki na sektor
przedsiębiorczości społecznej! Teraz co prawda zastanawiają się nad tym, jak to odkręcić, ale system łatwo
zburzyć, a odbudować trudno. We Francji mamy bezrobocie wśród młodzieży na poziomie 25 procent i jest
to europejska średnia. Porażające statystyki można
zresztą mnożyć: absolwent studiów wyższych czeka
na znalezienie pracy średnio 19 miesięcy. Arabowie
mieli średnią 28 miesięcy – uparcie kroczymy w tym
samym kierunku.
Karol Sachs
jest współtwórcą i wieloletnim
wiceprezesem rady Banku Inicjatyw
Społeczno-Ekonomicznych (BISE),
prezesem honorowym Europejskiej
Federacji Banków Etycznych
i Alternatywnych (FEBEA),
wiceprezesem Rady Nazdorczej TISE.
Od 1982 roku związany z bankiem
Crédit Coopératif. Mieszka we Francji.
117
OBYWATEL
w 40 procentach, słowność wykonania w 20 procentach, a impact społeczny w 30 procentach. Nie jest
to więc zero-jedynkowe promowanie kogokolwiek.
Marcin Król też straszy, że w Europie zaraz zacznie się
rewolucja.
Nie chodzi o rewolucję, ale o wybuch. Zapalnikiem
może okazać się skrajna prawica. Tylko skrajna prawica, bo wszyscy inni są skompromitowani rządzeniem, wszyscy już wykazali swoją niemoc. Wniosek
jest taki, że albo się umiarkowana większość pozbiera
→
118
Pizza w barwach
narodowych
Pytam właściciela restauracji: Jak wyszło? A on
odpowiada: Zobacz, tam, gdzie na stole stoi kompot,
goście przyszli specjalnie na Święto Niepodległości.
Spojrzałem – kompot stał na każdym stole. O akcji „Dzień
Kuchni Polskiej” i o tym, jak odnajduje się biznesmen
w Urzędzie Miasta Płocka opowiada Cezary Supeł.
Z Cezarym Supłem rozmawia Mateusz Luft
Tomek Kaczor
Cezary Supeł
studiował na Wydziale Pedagogicznym
Szkoły Wyższej im. Pawła Włodkowica
w Płocku, obecnie pracuje w Urzędzie
Miasta Płocka. Jest instruktorem Związku
Harcerstwa Polskiego. Autor książki
„Płock 1920”.
Zaczęliśmy wyjeżdżać na biwaki, obozy. Wychowywaliśmy się w duchu patriotycznym. I chociaż był to początek
lat 80., zawsze obchodziliśmy rocznicę
wybuchu Powstania Warszawskiego.
W Płocku?!
Pierwszym polem twojej działalności było harcerstwo. Jak to się stało, że zostałeś
harcerzem?
W czwartej klasie szkoły podstawowej,
w ramach zajęć w świetlicy osiedlowej, odbyło się spotkanie z milicjantem z drogówki, który pokazywał nam
filmy z udziałem Harcerskiej Służby
Ruchu. Dla dzieciaka ci harcerze wyglądali fascynująco: białe karwasze
z lizakami, pasy z koalicyjką, itd. Tak
mi się spodobało, że na koniec zajęć
podszedłem do prowadzącego z pytaniem, jak do nich dołączyć, a on
mnie skierował do drużyny harcerskiej w mojej szkole. Druhna Zosia
Rychlicka powiedziała mi, że najlepiej jeśli zbiorę kolegów do zastępu.
No to namówiłem kilku chłopaków
i tak się zaczęło.
Tu tradycja powstańców i Szarych Szeregów była żywa.
Harcerstwo nauczyło mnie, że jeżeli chcesz coś zrobić, musisz znaleźć
ludzi, którzy zrobią to razem z tobą,
i wówczas wszystko się uda. Na początku oczywiście była to zabawa, ale
z czasem ta zabawa stawała się coraz
bardziej zaawansowana. Zainteresowaliśmy się ratownictwem, ekologią.
Dziś jestem w kręgu starszyzny harcerskiej.
Tworzycie w ramach Ochotniczej Straży
Pożarnej grupę poszukiwawczo-ratowniczą w Płocku. To znów sposób działania,
w którym wspieracie państwo tam, gdzie
samo działać nie może.
Akcje poszukiwawczo-ratownicze angażują bardzo dużo ludzi, nie ma odpowiedniej ilości specjalistycznego
sprzętu, bo albo jest bardzo drogi, albo
nie w każdej sytuacji się sprawdza. Praca ludzi to nieodłączny element poszukiwań. Chociażby taka tyraliera
– potrzeba wiele osób, by stworzyć
tego rodzaju szyk, który przejdzie
i przeczesze dany obszar. Harcerze
mogą wiele wnieść do poszukiwań, bo
znają zasady poruszania się w terenie,
są samodzielni i zdyscyplinowani.
Byłeś biznesmenem, dziś jesteś urzędnikiem. Czy łatwo było zmienić miejsce
pracy?
Przed rozpoczęciem pracy w urzędzie
byłem dyrektorem biura zarządu Izby
Gospodarczej Regionu Płockiego i często współpracowałem z administracją na różnym szczeblu. Ale od zawsze
miałem duszę społecznika i chęć zrealizowania czegoś nie tylko dla siebie.
To myślenie zawiodło mnie do urzędu.
I nie miałeś żadnych uprzedzeń do nowej
pracy?
Miałbym, gdyby nie moja dotychczasowa działalność społeczna, harcerska
i biznesowa. Organizacje pozarządowe, takie jak ZHP, zawsze współpracowały z urzędami. W Izbie zobaczyłem,
→
120
Musimy na nowo odpowiedzieć sobie na
pytanie: Dlaczego mamy szanować prawo
państwowe? Po co wywieszać flagi?
że biznes i administracja to dwa różne światy. Miałem okazję je poznać,
lecz niekoniecznie zaakceptować ich
sposoby funkcjonowania i ograniczenia. Ponadto w momencie przejścia do
administracji prowadziłem zajęcia na
uczelni, a więc miałem kontakt ze środowiskiem akademickim. Wszystko
to sprawiło, że mogę pomóc zbliżyć się
tym stronom do siebie.
Obecnie zajmuję się przedsięwzięciami
innowacyjnymi i badawczo-rozwojowymi. Moim zadaniem jest kojarzenie
partnerów z różnych dziedzin, tłumaczenie obydwu stronom, jakimi regułami rządzi się drugie środowisko, aby
można było osiągać wspólne cele.
Co na przykład?
Obecnie pracujemy nad koncepcją
smart city – systemu „inteligentnego
miasta” dla Płocka. Chcemy wspólnie
usprawnić monitoring i zarządzanie
ruchem ulicznym; poprawić system
dbania o drogi, sieci energetyczne i środowisko; zwiększyć dostęp osób niepełnosprawnych do usług publicznych.
Będziemy tworzyć portal geopartycypacyjny, który, bazując na mapach,
będzie pozwalał gromadzić, przetwarzać i prezentować informacje
dotyczące funkcjonowania różnych
dziedzin miasta. Dzięki temu będzie
można na przykład porównać rozmieszczenie punktów sprzedaży alkoholu z rozkładem enklaw ubóstwa.
Dysponując takimi danymi, łatwiej
podejmować racjonalne decyzje dotyczące przyznania koncesji na nowy
sklep monopolowy.
Znajdujemy się w sercu miasta na rynku,
który – świeżo odnowiony – wygląda bardzo reprezentacyjnie. Jednak niemal tuż
za rogiem zaczynają się zwyczajne blokowiska. Płock znajduje się w województwie
mazowieckim, z którego to, jak przekonuje publicysta Karol Trammer, Warszawa
wysysa całą energię i potencjalne środki finansowe z Unii Europejskiej. Jak to
się stało, że tak duży potencjał udało się
skoncentrować właśnie w tym mieście?
Bo to bardzo fajne miasto. Otwarte na
działania. Miasto, które potrafi zarządzać wiedzą. Piosenkarka Joanna Rawik, przekonywała mnie kiedyś, że
w Płocku jest genius loci. Duch miejsca,
który sprawia, że chce się tu mieszkać
i żyć. Patrząc realistycznie, Płock znajduje się w bardzo korzystnym miejscu.
Do Warszawy, Łodzi czy Torunia mamy
stąd sto kilometrów.
Ale dla Łodzi właśnie taka bliskość Warszawy stała się przekleństwem.
Płock jest znacznie mniejszy od Łodzi, ma około 120 tysięcy mieszkańców. W praktyce można mówić o nieco
większej liczbie, bo silnie występuje tu
zjawisko specyficznej suburbanizacji:
ludzie z podpłockich miejscowości pracują, wypoczywają i działają społecznie
w Płocku, ich dzieci uczą się w miejskich szkołach. Czują się więc bardziej
płocczanami niż mieszkańcami swojej gminy.
Dlaczego zatem Płock jest magnesem
innowacji?
Wszystkie pomysły udaje się realizować dzięki temu, że ludzie są tutaj chętni i zdolni do tego, by rozmawiać. Udało
nam się stworzyć takie warunki, aby przy
jednym stole usiedli różni interesanci. To
wyjątkowe, ponieważ tak jak powiedziałem wcześniej, świat administracji bywa
niezrozumiały dla ludzi z zewnątrz.
Aż tak trudno stworzyć odpowiednie warunki do rozmowy?
Bywało to trudne, ponieważ strony
nie znają swoich wzajemnych ograniczeń. Najprostszy przykład: spotkanie
dla przedsiębiorców może się odbywać w godzinach pracy urzędu, lecz
jeśli mamy na nie zaprosić organizacje pozarządowe, zaproszenie trzeba
wystosować na godziny popołudniowe. To są niuanse, ale też gest świadczący o gotowości do rozmowy o tym,
co zrobić, aby Płock stawał się miastem
coraz piękniejszym i lepszym do życia.
W czym zatem lepszy jest Płock od
Warszawy?
W Płocku żyje się łatwiej. Jest to na tyle
duże miasto, że występują tu podobne mechanizmy, jak w największych
polskich aglomeracjach, lecz ze względu na kompaktowy wymiar łatwiej te
wszystkie problemy rozwiązać niż
w Gdańsku, Warszawie, czy Krakowie.
To problemy na skalę jednej dzielnicy
w wielkim mieście, np. warszawskiego
Mokotowa.
Z tym, że Mokotów musi sobie radzić
również z problemami, które przenikają z innych dzielnic. W Płocku wszystko
mamy pod kontrolą. Możemy z łatwością połączyć najważniejsze czynniki
i najważniejszych aktorów. Nasze pomysły mogą być później realizowane
w większej skali w innych miastach.
Organizujesz wiele lokalnych happeningów i wydarzeń kulturalnych – pokazy lotnicze, obchody kolejnych rocznic
pierwszych częściowo wolnych wyborów
4 czerwca 1989 roku, patriotyczny „Dzień
Kuchni Polskiej” na 11 listopada. W dużych miastach jest pewna masa krytyczna widzów i oferty artystycznej, która
ułatwia powodzenie wielu przedsięwzięć.
W mniejszym mieście chyba trudniej zarówno coś zorganizować, jak i zainteresować ludzi działaniami kulturalnymi?
Czy twoje inicjatywy spotykają się z dużym zainteresowaniem płocczan?
Tak zostałem wychowany, żeby uznawać, że każda podróż zaczyna się od
zrobienia pierwszego kroku. Jeśli wierzysz w swoje idee, zawsze znajdziesz
ludzi, którym też jest z nimi po drodze.
Pomysł przyjął się bardzo dobrze.
W pierwszym roku do współpracy włączyło się osiem restauracji,
w następnym było ich już kilkanaście, a w kolejnych latach ponad 30.
Oprócz tego na rynku odbyło się gotowanie rosołu z gęsi, podwieczorek z Harcerskim Zespołem Pieśni
i Tańca „Dzieci Płocka” im. dh Wacława Milke (pomnik tego słynnego
płocczanina, założyciela najstarszego
w Polsce dziecięcego zespołu, znajduje się na Rynku Starego Miasta)
i śpiewanie pieśni patriotycznych.
Jak wpadliście na pomysł nietypowego
obchodzenia narodowego święta?
Lubię proste działania i proste rozwiązania. Na pomysł, by promować
polskie potrawy w płockich restauracjach, wpadłem siedząc z przyjaciółmi w zupełnie pustej restauracji, ale
za to z pięknym widokiem na Wisłę.
Musisz wiedzieć, że dzisiejszy tłum
na Rynku to widok niecodzienny.
W końcu spotkaliśmy się w sierpniowy
długi weekend…
Poza wakacjami nie ma aż tak wielu ludzi w centrum miasta, bo nie
jest tu rozpowszechniony np. wielkomiejski zwyczaj porannej wizyty
w kawiarni. „Dzień Kuchni Polskiej”
powstał więc trochę w kontrze do
wszechobecnego narzekania, że
płocczanie nie chodzą do restauracji. Chcieliśmy wesprzeć lokalnych
restauratorów, a z doświadczenia
wyniesionego z sektora prywatnego wiem, że ciekawy pomysł musi się
również opłacać.
Pomysł jest również sprzeciwem wobec smętnego sposobu obchodzenia
świąt narodowych. Przecież Amerykanie świętują 4 lipca tak radośnie!
Choć trzeba przyznać, ze listopad
w Polsce nie nastraja tak radośnie jak
lipiec w Ameryce.
Tam świeci słońce, jest piękna pogoda,
trwają wakacje…
Nasz 11 listopada bywa dżdżysty,
zimny, a nawet śnieżny, niedługo
po Święcie Zmarłych, co nie nastraja najweselej. Poszukując analogii
uznaliśmy jednak, że 11 listopada to
urodziny Polski. Najłatwiej jest założyć nogę na nogę i powiedzieć: no nie
da się, taki mamy klimat. My jednak
wzorem Papcia Chmiela postanowiliśmy bawiąc, uczyć. Zwróciliśmy się
do wszystkich, którzy chodzą na uroczystości państwowe, a po nich rozchodzą się do swoich domów, żeby
zostali jeszcze chwilę na mieście na
wspólnej zabawie.
Czy dla restauratorów wasz pomysł
brzmiał wiarygodnie?
Reakcje restauratorów były bardzo zróżnicowane. Pamiętam, gdy
w pierwszym roku, przechodząc
Grodzką, przez Stary Rynek, wszedłem do restauracji powiedzieć
o tym pomyśle, jeden z właścicieli
restauracji zapytał mnie: „Dobrze,
ale co pan z tego będzie miał?” Odpowiedziałem, że nic. On się zdziwił:
„Jak to nic?!”
Z roku na rok przedsięwzięcie się rozrasta i zaczyna zabierać coraz więcej
czasu i pieniędzy. Koledzy z biznesu
podpowiadali mi, abym przygotowania tego święta włączył w działalność
swojej firmy. Jednak zawsze miałem
dystans do tego typu pomysłów. Uważam, że straciłbym wiarygodność.
Wymyśliłem to jako przedsięwzięcie
społeczne i takim pozostanie
Tak jak wspomniałeś, jesień nie nastraja nas do radosnego świętowania. Z kolei
zazwyczaj słoneczny 1-3 maja uważane są
za dobrą okazję do wyjazdu…
A więc ze względu na złą pogodę
ten pomysł jest idealny. Ludzie nigdzie nie wyjeżdżają, co sprawia, że
nie ma naturalnej konkurencji →
121
ZMIENNIK
Kilka lat temu zaproponowałeś płockim
restauratorom, aby w Święto Niepodległości zamieścili w menu specjalne danie
z kuchni polskiej, ale w cenie zwykłego
zestawu obiadowego. Namówiłeś lokalne
media, aby nagłośniły akcję i namawiały
mieszkańców do odwiedzania tego dnia
restauracji. Udało się?
122
Powoli udaje nam się przełamać
stereotyp miasta, w którym nic się nie
dzieje, powielany czasem przez samych
mieszkańców.
w postaci grilla. Polska kuchnia jest
tłusta i ciężka – zimowa. Do jesiennej pogody pasuje idealnie.
Ciekawe, że nie wszyscy podeszli do
„Dnia Kuchni Polskiej” purytańsko –
pizzeria przy Rynku serwowała biało-czerwoną pizzę. Byli i tacy, co się na
to oburzali. A ja sądzę, że to był właśnie ten radosny patriotyzm.
Przez lokalną prasę zostałeś okrzyknięty
„fanatykiem kaszy”. Dużo jest takich „fanatyków” jak ty?
Przy tej akcji łatwo było namówić ludzi do tego, żeby się włączyli i pomogli.
Jedna scena była dla mnie mocno budująca. Wszedłem do restauracji i zobaczyłem, że przy tym samym stole
siedzą radni z koalicji i opozycji. Na co
dzień postrzegani jako antagoniści, po
uroczystościach oficjalnych poszli razem na obiad. Wszyscy mieli przypięte biało-czerwone wstążeczki.
Pogodzeni jak wilk z owcą.
A pomiędzy tym biegają dzieci z chorągiewkami. Pytam właściciela: Jak wyszło? A on odpowiada: Zobacz: „tam
gdzie na stole stoi kompot, to goście
przyszli specjalnie na to święto”. Spojrzałem – kompot stał na każdym stole.
Okazało się, że przyszli również tacy, co
serwowanej tego dnia golonki jeść nie
chcą, ale z okazji Święta Niepodległości
do ulubionych dań zamawiają kompot.
Dlaczego nie umiemy świętować radośnie?
Gdy spojrzymy w kalendarz zobaczymy, że wszystkie najhuczniej obchodzone święta narodowe są związane
z daniną krwi. W przypadku Święta
Niepodległości powinno być zupełnie
odwrotnie. Przed II wojną światową
10 listopada wieczorem obchodzono capstrzyk i apel poległych. Było
to wspomnienie tych, którzy za wolność zapłacili życiem. Następny dzień
był już radosny. Jednak my jesteśmy
śmiertelnie poważni, na baczność,
z marsową miną.
Przeżyliśmy 123 lata zaborów, potem
20 lat niepodległej, następnie czasy
słusznie minionej nieboszczki komuny. Po tym wszystkim musimy sobie na
nowo odpowiedzieć na pytanie: Dlaczego mamy szanować prawo państwowe?
Po co wywieszać flagi?
I odpowiedź znajdziemy jedząc tradycyjne potrawy?!
Wszystkie dziejowe opresje nie miały wpływu na kuchnię. Nikt nie mógł
wyrugować i wyeliminować skutecznie
tradycyjnych potraw. Dlatego też powrót do dań tradycyjnych jest szansą,
żeby wrócić do tych korzeni.
Notabene jest to przeszłość, o której dziś za wszelką cenę próbujemy
zapomnieć. Jako Polacy w większości wstydzimy się swojego wiejskiego
pochodzenia. Poprzez popularyzację
polskiej tradycyjnej kuchni przywołujemy to, co jeszcze niedawno powszechnie było uznawane za „wsiowe”.
Naszym odkryciem jest, że można spytać babcię, jak się przygotowywało
pewne potrawy, jak się je jadło, i w ten
sposób przypomnieć smaki dzieciństwa. Wielu moim znajomym kuchnia
polska kojarzy się z kuchnią tradycyjną
złamaną PRL-em – schabowy z ziemniakami. Innym natomiast z wyjazdem
na wakacje na wieś do babci. To była jedyna okazja, by zasmakować potraw,
których w domu już się nie jada.
26
cena : 15 pln
(w tym 5% VAT)

Podobne dokumenty