boża ladacznica

Transkrypt

boża ladacznica
Carla van Raay
BOŻA
LADACZNICA
przełożyła
Anna Wojtaszczyk
CAPRICORN
Media Lazar
Łaska jest zawsze o b e c n a .
Niechaj opuści cię nie-łaska,
czyli myśl, że laskę utraciłeś.
PAPAJI (HLW POONJA), BOMBAJ, 1975
Spis treści
Słowo wstępne
13
Przedmowa
15
Hierarchia w Zgromadzeniu Wiernych Towarzyszek Jezusa (FCJ)
19
CZĘŚĆ PIERWSZA
Katolicka dziewczynka
23
A jednak niedoskonała
30
Pierwsze upokorzenia
42
Pęd chwastu
48
Wojna i weekendy
61
Chwast rośnie
69
Dorastanie
81
Życie w nowym kraju
89
Nowe wino w starych bukłakach
101
Od pocałunków zachodzi się w ciążę
114
CZĘŚĆ D R U G A
Proszę się o kłopoty
141
Więcej kłopotów
159
Anglia
176
Zakazana miłość
185
Cichy obłęd
207
Zima złych snów
234
Witaj w domu, siostro
254
Nie tak szybko, siostro
269
Kości zostały rzucone
289
CZĘŚĆ TRZECIA
Wolna!
313
Kup mnie
348
Na diabelskim młynie życia
371
Boża Ladacznica
380
Waza pęka
399
Zbudź się, martwa księżniczko
419
Waza się rozpada
444
Prosiłaś się o to, Carlo
470
Z gruntu niewinna
482
Boże dziecko
499
Do mojego ojca
506
Podziękowania
508
Słowo wstępne
W „Bożej Ladacznicy" Carla van R a a y z przejmującą
uczciwością pisze o swoim niezwykłym życiu. W 1987 roku
p o m a g a ł a m grupie kobiet i podczas kilku tygodni, jakie spę­
dziłyśmy r a z e m , dzieliłyśmy się doświadczeniami, rozwiązy­
wałyśmy p r o b l e m y i w końcu opowiadałyśmy historie życia niektóre krótkie, inne długie, z lękiem i z a ż e n o w a n i e m , ze
Izami i ś m i e c h e m . Wszystkie te opowieści, prawdziwe i p o r u ­
szające, przynosiły ulgę opowiadającym.
A wysoka, szczupła, nieśmiała, śmiejąca się nerwowo kobie­
ta zafascynowała nas opowieściami o życiu klasztornym i p o ­
dejmowanych później szaleńczych, nieprawdopodobnych usi­
łowaniach, by nadać jakiś sens swojemu istnieniu. Nie sądzę,
by którakolwiek z uczestniczek tej grupy mogła kiedyś zapo­
mnieć Carlę. Wszystkie ją pokochałyśmy - za jej uczciwość,
odwagę, pocieszne poczucie h u m o r u , a najbardziej za jej nie­
winność. Nie wiedzieć jak, p o m i m o maltretowania, lęku, uwa­
runkowań i szaleńczych wyborów, jakich Carla dokonywała
w życiu, udało się jej osiągnąć to, co niemożliwe - pozostała
niewinna. To rzadka cecha w dzisiejszych czasach. Wszystkie
kobiety z grupy, bez wyjątku, błagały ją, by napisała tę książkę.
Kiedy p r z e w r a c a ł a m k a r t k ę za kartką, chwyciła mnie p o ­
nownie za serce ta wzruszająca i niemal niewiarygodna o p o ­
wieść. Ale z drugiej strony, jeżeli znało się Carlę, nie wyda­
wała się o n a wcale niewiarygodna.
P e r s e p h o n e A r b o u r , Perth, z a c h o d n i a Australia
Przedmowa
Przed wielu laty, kiedy zaczynałam pisać tę opowieść, była
o n a p e ł n ą goryczy i gniewu o p e r ą mydlaną, mającą z d e m a ­
skować „te w s t r ę t n e z a k o n n i c e " . Z a m i e r z a ł a m ogłosić całe­
mu światu, co przez dwanaście i pół roku przecierpiałam
w klasztorze, i rozpalić trochę gniewu na kościół katolicki
i wszystko, za czym o p o w i a d a się ta instytucja.
Przestałam się kierować tą przesłanką i kiedy mój gniew
osłabł, w 1986 roku zwróciłam się do ówczesnej radnej, J o a n
Waters, kobiety wpływowej w mieście Perth w zachodniej Au­
stralii, by p o m o g ł a mi w poszukiwaniu wydawcy. U z b r o j o n a
we wstęp do p r o p o n o w a n e j książki, pierwszy rozdział, stresz­
czenie następnych oraz swoją fotografię postulantki w Z g r o ­
m a d z e n i u Wiernych Towarzyszek Jezusa (FCJ)*, nie miałam
żadnych p r o b l e m ó w z p r z e k o n a n i e m jej, że tę opowieść war­
to wydać. Na moją p r o ś b ę skontaktowała się z prasą. Chociaż
* Faithful Companions of Jezus - zakon założony w 1820 r. w Amiens
we Francji przez Marie M. de Bonnault d'Houet; zakony FCJ istnieją
w wielu krajach Europy (w Anglii, we Włoszech, w Szwajcarii i Irlandii),
a także w Australii, Kanadzie i USA; reguła opiera się na regule jezuitów
(przyp. red. ).
dokładałyśmy wszelkich starań, żeby zachować kontrolę na
tekstem, we wszystkich niedzielnych gazetach w całym kraju
ukazał się sensacyjny artykuł: D L A C Z E G O Z M I E N I Ł A M
KLASZTOR NA BURDEL. EKS-ZAKONNICA OTWAR­
CIE MÓWI O SWOJEJ NOWEJ ROLI.
Natychmiast z a n i e p o k o i ł o to moich czterech braci i siostrę
w M e l b o u r n e ; błagali m n i e , żebym nie publikowała tej książ­
ki ze względu na naszych rodziców. Nie tylko poczuliby się
g ł ę b o k o zranieni po z a p o z n a n i u się ze szczegółami z życia
swojej niegdyś szanowanej, a teraz zbłąkanej córki, ale publi­
kacja mogłaby również p o p s u ć ich relacje z zakonnicami, od
których byli uzależnieni. Chociaż przeszli już na e m e r y t u r ę ,
mieszkali nadal w d o m u u d o s t ę p n i o n y m im przez zakon.
Z g o d z i ł a m się i kiedy zwrócił się do mnie wydawca, pozwoli­
łam, by okazja u m k n ę ł a .
O b o j e m o i rodzice już nie żyją, a wszystkie związki z F C J ,
p o z a przyjacielskimi, zostały z e r w a n e . Wiele zakonnic za­
mieszanych w tę historię jest teraz w b a r d z o podeszłym wie­
ku albo już nie żyje. B o h a t e r k i mojej opowieści są dla m n i e
j a k róże na krzewie: niegdyś kwitły k o l o r o w o , a teraz wiele
wyblakło i o b u m a r ł o . Nie chodzi mi o to, by okryć niesławą
p a m i ę ć ich kwitnienia, ale by wydestylować n a u k ę z ich czy­
nów oraz moich. Bo czy nie wyłącznie na tym polega życie?
Bóg tchnie swym o d d e c h e m i o t o jesteśmy: r ó ż a n e , żywe oso­
by, krwiste i zadufane w sobie, na scenie o b a r d z o ograniczo­
nej przestrzeni. A p o t e m Bóg znowu tchnie - albo m o ż e wes­
tchnie, p a t r z ą c na przedstawienie - i wszyscy znikamy,
w r a c a m y do miejsca, z k t ó r e g o wszystko przychodzi.
Niech Bóg błogosławi tym starym r ó ż o m i m n i e również róży, k t ó r a zbliża się do wieku, o którym na ogół się nie
wspomina, chyba że to n i e u n i k n i o n e . „Boża L a d a c z n i c a " to
uczciwa autobiograficzna relacja oraz - co n i e u c h r o n n e b a r d z o osobista interpretacja wydarzeń. D o j r z a ł a m p o d
względem emocjonalnym i moja opowieść w zamierzeniu ni­
kogo ma nie zranić. Z tego p o w o d u p o z m i e n i a ł a m nazwiska,
by uniknąć ewentualnej identyfikacji osób, k t ó r e jeszcze ży­
ją, a poza tym poprzestawiałam n i e k t ó r e szczegóły. C z ł o n k o -
wie mojej rodziny, d a w n e członkinie mojej zakonnej społecz­
ności, jak również moi eks-klienci w seksbiznesie spokojnie
mogą utrzymywać, że moja opowieść to fikcja.
Jeżeli któraś ze wspomnianych w tej książce o s ó b żyje jesz­
cze i uzna, że została niezasłużenie skrytykowana, albo b ę ­
dzie miała poczucie, iż nie o d d a ł a m jej sprawiedliwości, chcę
powiedzieć j a s n o , że ta opowieść pokazuje p r z e d e wszystkim
mnie s a m ą .
Przez lata, kiedy pisałam historię Carli - dziewczyny, któ­
ra dorastała na katolickim p o ł u d n i u Holandii i przyjechała
do Australii w wieku dwunastu lat, a p o t e m w dziewiczym
wieku lat o s i e m n a s t u zdecydowała się wstąpić do klasztoru
i opuścić go w dziewiczym wieku lat trzydziestu j e d e n - za­
częło mi świtać, że tego wyboru u n i k n ą ć nie mogłam, że mu­
siałam zostać zakonnicą, a p o t e m prostytutką. Były to role,
k t ó r e odgrywałam, a w których wyrażała się bardziej moja
nerwica niż moje prawdziwe ja. M u s i a ł a m doświadczyć tego,
kim nie j e s t e m , żebym mogła odkryć, kim jestem. M o ż e tak
działa życie; w m o i m przypadku tak właśnie zadziałało.
„To, czemu się opieramy, uporczywie trwa" jest d o b r z e
znanym p o w i e d z o n k i e m . Nie r o z u m i a ł a m seksu, b a ł a m się
go, tłumiłam myśli o nim i p r z e z to przez cały czas miałam
nim zaprzątnięty umysł. Później, aby go zrozumieć, ekspery­
m e n t o w a ł a m na różne wspaniałe i nie całkiem wspaniałe
sposoby. Moja książka opisuje i j a s n e , i c i e m n e strony życia
prostytutki oraz cierpienie wynikające z bezgranicznego p o ­
błażania sobie.
Zalety czasów, w jakich żyję, i p o m o c przyjaciół pozwoliły
mi uświadomić sobie, kim j e s t e m , i się zmienić. Pławienie się
we w s p o m n i e n i a c h m o ż e nie być d o b r e , ale ignorowanie ich
jest na p e w n o niebezpieczne. Z a m i e r z a m więc opowiedzieć
moją historię i skończyć z nią raz na zawsze, bo już nigdy wię­
cej nie chcę tego przeżywać!
Hierarchia w Zgromadzeniu
Wiernych Towarzyszek Jezusa
(w kolejności znaczenia i zwierzchnictwa)
Wielebna Matka Generalna. Przełożona generalna. Stoi na czele
zakonu; rezyduje w Domu Matki w Anglii.
Wielebna Matka Prowincjonalna. Nadzoruje prowincję; na przy­
kład Australię (gdzie były cztery klasztory).
Wielebna Matka/Matka Przełożona. Rządzi klasztorem.
Profeski wieczyste. Zakonnice, które złożyły śluby wieczyste po
okresie ośmiu i pół roku. Starszeństwo wśród nich także nada­
wało status.
Profeski czasowe. Zakonnice, które złożyły pierwsze śluby po
ukończeniu nowicjatu albo odnowiły je po trzech latach od jego
zakończenia.
Nowicjuszki. Dziewczęta, które przechodzą dwuletni okres próbny,
po postulanturze, a przed złożeniem pierwszych ślubów.
Postulantki. Dziewczęta, które przechodzą pierwsze sześć miesięcy
probacji albo okresu próbnego.
Siostry świeckie. Przede wszystkim pracownice fizyczne, które
wspierają siostry nauczycielki gotowaniem, sprzątaniem i pra­
niem. Często otrzymują pomoc od postulantek i nowicjuszek.
Świeckie siostry przechodzą podobny okres probacji jak zakon­
nice po ślubach wieczystych, ale nie mają prawa ubiegać się
o stanowisko we władzach.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Katolicka dziewczynka
U r o d z i ł a m się dwudziestego ó s m e g o października 1938
roku, s i e d e m m i n u t po czwartej po p o ł u d n i u w Tilburgu, m a ­
lutkim h o l e n d e r s k i m miasteczku. D l a mojej m a t k i było to
pierwsze i najstraszniejsze zetknięcie się z p o r o d e m . Dla
m n i e - pierwsze zetknięcie się z g r z e c h e m p i e r w o r o d n y m ,
który oznaczał, że j e s t e m zbyt niegodziwa, by m n i e ktoś p o ­
całował, zanim z o s t a n ę ochrzczona.
W y b r a ł a m sobie kapryśną p o r ę n a urodziny. Z i m n e p o ­
d m u c h y wiatru mieszały się z ciepłymi. P r z e c h o d n i e hałaśli­
wie roznosili po c h o d n i k a c h i g a n k a c h liście, k t ó r e spadały
z platanów, d ę b ó w i kasztanowców. R ó ż e jeszcze się ociąga­
ły; ich w o ń mieszała się z ostrą wonią c h r y z a n t e m i mrocz­
nym z a p a c h e m ziemi w mgliste p o r a n k i . L a t o o d c h o d z i ł o
i myśli ludzi zwracały się n i e u c h r o n n i e ku zimie.
D o m , w którym się urodziłam, stał w rzędzie innych d o ­
mów. Każdy z szeregowców miał p i ę t e r k o i l u k a r n ę w stro­
mym d a c h u . Z p r z o d u był maleńki o g r ó d e k , a k u r a t taki, że­
by zmieściły się w nim krzewy niebieskich hortensji, otoczony
niskim m u r k i e m wykończonym przyjemnie zaokrąglonymi
cegłami - idealne miejsce do przycupnięcia, kiedy ł a d n a p o -
g o d a wywabiała ludzi na zewnątrz, by sobie pogadali. Po­
d w ó r k o za d o m e m było za m a ł e , żeby d a ł o się t a m uprawiać
jarzyny, i między innymi d l a t e g o wyprowadziliśmy się stam­
t ą d p o wojnie.
Uliczka nosiła prowokującą nazwę Malsenhof, co oznacza
„ogród rozkoszy" albo „bujny o g r ó d " . Nie była j e d n a k g o d n a
takiej nazwy, a dziś j u ż jej tam wcale nie ma, zniknęła, by zro­
bić miejsce szeregom całkiem nierozkosznych bloków.
M a t k i w tamtych czasach rodziły dzieci w d o m u ; lekarza
wzywano wyłącznie wtedy, kiedy w oczywisty sposób groziła
katastrofa. Moja krańcowa niechęć do tego, by się urodzić,
została w końcu przezwyciężona stalowymi kleszczami, któ­
rymi lekarz wyszarpnął m n i e z wyschłego łona matki na
świat.
M o j a p i ę k n a m a t k a miała dwadzieścia pięć lat, mój przy­
stojny ojciec dwadzieścia cztery, ale - decydując się na dzie­
ci - nie za b a r d z o zdawali sobie s p r a w ę , co robią. J e d n o
n a t o m i a s t nie b u d z i ł o ich najmniejszych wątpliwości: mia­
ł a m być c u d o w n y m dzieckiem, j a k i m nigdy nie było ż a d n e
z nich. Z a m i e r z a l i wychować m n i e na c u d o w n e dziecko,
k t ó r e zrobi w r a ż e n i e na c z ł o n k a c h rodziny o r a z sąsiadach.
D l a matki było to nawet ważniejsze, p o n i e w a ż jej r o d z i n a
sprzeciwiała się t e m u m a ł ż e ń s t w u , uważając, że p o p e ł n i ł a
mezalians.
Kiedy wydałam pierwszy obowiązkowy wrzask, p o ł o ż n a
wytarła mnie do czysta i p o d a ł a mojej rozdygotanej m a t c e ,
żebym possała pierś. M a t k a poczuła się ze m n i e d u m n a , co
do tego nie ma wątpliwości, i d u m n a ze swego osiągnięcia,
kiedy już niemal z a p o m n i a ł a o bólu, a cały b a ł a g a n został
w zasadzie posprzątany. A ja byłam słodka, co b a r d z o p o m o ­
gło. Z a r a z p o t e m pomyślała, że trzeba mnie ochrzcić.
U r o d z i ł a m się w społeczności katolickiej, której członko­
wie wierzyli, że człowiek z natury jest grzeszny. A to ozna­
czało dla nich zło od s a m e g o początku o r a z w samym j ą d r z e
istnienia człowieka. Ludzie w południowej H o l a n d i i , gdzie
przyszłam na świat, byli przesiąknięci religią do szpiku kości.
Wierzyli niezachwianie, że bez chrztu dusze idą do piekła.
Dla niewinnych niemowląt p r z e z n a c z o n o specjalne miej­
sce zwane otchłanią*, jak głosił katechizm, gdzie na szczęście
nie musiały cierpieć od ogni piekielnych, ale również nigdy
nie miały „oglądać oblicza Boga". Ten fakt p o d a ł a do wierze­
nia któraś z bulli, a odesłała go na śmietnik inna bulla p o d
koniec dwudziestego wieku. W 1938 roku nie było j e d n a k
wątpliwości co do istnienia otchłani. Tak więc po narodzi­
nach s t a r a n o się zwykle na łeb na szyję d o t r z e ć z n o w o r o d ­
kiem do kościoła, żeby zminimalizować ryzyko, że znajdzie
się o n o w tym nieszczęsnym miejscu. M a t k a niemowlęcia,
która na ogół nie wróciła jeszcze wystarczająco do siebie po
ciężkim przeżyciu, j a k i m było wydanie na świat n a s t ę p n e g o
tłumoczka grzechów, r z a d k o była o b e c n a na uroczystości
chrztu. Po ulicy zamiast niej p a r a d o w a ł a z dzieckiem w ra­
m i o n a c h j a k a ś ciotka, o t o c z o n a s t a d k i e m krewniaczek i przy­
jaciółek; niemowlę leżało na poduszce, nakryte białą k a p k ą
z atłasu i k o r o n e k . Spacer był jedynym s p o s o b e m , by d o s t a ć
się do kościoła, chyba że p r z y p a d k i e m miało się na własność
konia i powóz albo tę wielką rzadkość - a u t o m o b i l , a my nie
mieliśmy ani j e d n e g o , ani drugiego. Jeżeli p a d a ł o , k a p k a
chroniła dziecko.
Młodsza siostra mojej matki pospiesznie i sumiennie za­
niosła mnie do kościoła do chrztu i kazała n a d a ć mi łacińskie
imiona, jak nakazywała tradycja. M o i rodzice pewnie uważa­
li, że przyda się aż trójka świętych, żeby odpędzić diabla:
n a d a n o m i imiona Carolina J o h a n n a M a r i a .
Te imiona d o s t a ł a m po moich p r z o d k a c h . Pierwsze imię
o t r z y m a ł a m po m a t c e mojego ojca, z p o c h o d z e n i a N i e m c e ,
Caroli. Nigdy nie w o ł a n o m n i e tym szczególnym z d r o b n i e ­
niem od Caroliny, bo moja m a t k a , która nie lubiła, ba, nie­
nawidziła wszystkich N i e m c ó w (za wyjątkiem mojego ojca)
i zadzierała nosa w o b e c rodziny swego męża, oznajmiła:
„Carola - po m o i m trupie!". Wybrnęła z sytuacji, dokonując
niewielkiej zmiany w pisowni i o g r o m n e j zmiany w k o n o t a ­
cjach imienia, i wołała na m n i e Carla.
* Chodzi o limbus puerorum, raj dzieci niechrzczonych (przyp. red. ).
„ C a r l a " o z n a c z a ł o „ m o c n a kobieta", i całe szczęście, sko­
ro czekała mnie taka k a r m a . Moja m a t k a b a r d z o lubiła wo­
łać na m n i e Kareltje, kiedy była w d o b r y m nastroju; było to
z d r o b n i e n i e od męskiego imienia Karel, p o c h o d z ą c e g o od
h o l e n d e r s k i e g o słowa „kerel", „mocny mężczyzna".
Los katolickiego niemowlęcia nie był taki zły, jeżeli kar­
m i o n o je piersią, jak m n i e . A byłam k a r m i o n a piersią, d o p ó ­
ki w piętnaście miesięcy później nie pojawiła się moja siostra.
Ale czasy miały się zmienić. H o l a n d i a wkrótce poszła na woj­
n ę . Co m o ż e bardziej istotne, wisiały nad n a m i również woj­
ny w rodzinie, te prywatne bitwy, która toczą się w o b r ę b i e
d o m ó w , gdzie dorastają dzieci.
Moja m a t k a była p o s t a w n ą kobietą, chociaż bez nadwagi,
z gęstymi kasztanowymi włosami, k t ó r e falistymi p a s m a m i
otaczały głowę i ozdabiały gładkie czoło i p i ę k n ą twarz. Po­
wieki opadały lekko nad brązowymi oczami, a brwi tworzyły
idealny łuk, zaś p e ł n e wargi dopełniały o b r a z u . Wychowana
przez pobożnych i nobliwych rodziców, wykształciła się i by­
ła d y p l o m o w a n ą krawcową i nauczycielką. Podczas wojny
pracowała na c z a r n o j a k o szwaczka, aby d o r o b i ć i utrzymać
nas wszystkich przy życiu. Kiedy była nastolatką, martwiło ją,
że jej rodzina jest z a m o ż n a , podczas gdy inni ludzie są tacy
biedni. Temu problemowi d a t o się łatwo zaradzić: wyszła za
m ą ż za człowieka, który posiadał skrzypce, był nieprzyzwo­
icie przystojny i nic poza tym.
U r o d a m o j e g o ojca należała do tych zapierających d e c h
w piersiach: był wysoki, m u s k u l a r n y i d o s k o n a l e p r o p o r c j o ­
nalny. Rysy twarzy miał niezwykle r e g u l a r n e , piękny prosty
n o s , szare oczy i twarz b e z j e d n e j zmarszczki. K w a d r a t o w a
szczęka była j a k wyrzeźbiona, a usta - no cóż, z d e c y d o w a ­
ne - tym s ł o w e m , m o ż n a by je najlepiej opisać. Był człowie­
k i e m praktycznym i s p o r o wiedział o tym, j a k robić r ó ż n e
rzeczy, jak h o d o w a ć rośliny w o g r o d z i e i j a k n a p r a w i a ć
buty.
Ojciec miał liczne rodzeństwo; zanim się urodził, j e g o ro­
dzice przestali już sobie zawracać głowę kołyskami i łóżecz­
kami - trzymali go w dolnej szufladzie k o m o d y . O p o w i a d a ł
tę historię z n u t k ą p e ł n e g o ironii h u m o r u , ale chyba to p r z e ­
życie zostawiło w nim nieprzemijające poczucie szoku i żalu.
Miejscem n a r o d z i n ojca był K r a n e n b u r g , miasteczko p o ­
ł o ż o n e tak blisko granicy holendersko-niemieckiej, że miesz­
kańcy mówili o b o m a językami, chociaż jego rodzina wolała
niemiecki. J e d n a k u d a ł o im się bez żadnych k ł o p o t ó w osie­
dlić w H o l a n d i i , kiedy mój ojciec miał siedemnaście lat,
i utrzymywać, że są narodowości holenderskiej.
Tuż przed w y b u c h e m wojny mój ojciec miał dwadzieścia
pięć lat. D o s t a ł p o w o ł a n i e do holenderskiej armii, gdzie
przez krótki czas k w e s t i o n o w a n o j e g o lojalność. Nie miał
najmniejszych skrupułów, żeby walczyć za H o l a n d i ę : w koń­
cu to ten kraj dawał mu chleb i utrzymanie. Wdzięczność oj­
ca przełożyła się na entuzjazm, z jakim bronił kraju, który te­
raz szczerze uważał za swój własny.
J e g o wielopokoleniowa rodzina nie myślała niestety tak
s a m o . Szczególnie krewni w N i e m c z e c h widzieli w bezgra­
nicznym o d d a n i u ojca w o b e c j e g o nowej ojczyzny niewyba­
czalną z d r a d ę . Młodszy brat ojca, A n t o n , zaciągnął się do
holenderskiej armii, ale stał się niemieckim szpiegiem. Ojcu
serce p ę k a ł o , kiedy o tym myślał, ale nie zachwiało to j e g o lo­
jalnością.
D r u g a wojna światowa wybuchła w niecały rok po moich
narodzinach. M a t k a zmieniła się w k ł ę b e k nerwów, ale stop­
niowo uspokajała się, w miarę jak okupacja H o l a n d i i stawa­
ła się czymś prawie n o r m a l n y m , a ojciec znowu wieczorami
wracał z pracy do d o m u .
Dziedzictwem moich rodziców wyniesionym z d o m u było
poczucie winy, jakie wywoływał seks - nic nadzwyczajnego
w dręczonym poczuciem winy katolicyzmie tamtych czasów,
ale w a r t o o tym w s p o m n i e ć .
R o d z i n a mojej matki wywodziła się z francuskiej arysto­
kracji i podczas rewolucji francuskiej uniknęła gilotyny, ucie­
kając z kraju. W wyczulonej na pozycję społeczną Holandii
uplasowali się wysoko p o n a d ludźmi z niższych warstw spo­
łecznych, z założenia bardziej rozwiązłymi m o r a l n i e , tak więc
kiedy n a m i ę t n o ś ć p o k o n a ł a moich zalecających się do siebie
dziadków, czego wynikiem była ciąża, pobrali się w pośpie­
chu. M a t k a powiedziała mi o tym, kiedy m i a ł a m wychodzić
za m ą ż (chociaż ani trochę nie byłam w ciąży). A było to tak.
Moja b a b k a spacerowała s a m a któregoś dnia po polach, kie­
dy d u d n i ą c i grzmiąc, nadciągnęła burza. B a b k a ruszyła
w d r o g ę do d o m u , a wtedy wydarzyła się straszna rzecz: pio­
run uderzył tuż o b o k niej, rozłupał d r z e w o i przypalił je tak,
że poczerniało jak sadza. To była ostatnia rzecz, j a k ą moja
b a b k a zobaczyła. Oślepła albo dlatego, że błysk p i o r u n a wy­
palił jej siatkówkę, albo z szoku, albo i j e d n o , i drugie. O b o ­
j ę t n e , co było przyczyną - nigdy nie odzyskała zdrowia i u r o ­
dziła córkę (a później jeszcze troje dzieci) ślepa j a k kret.
N i e t r u d n o wyobrazić sobie, jak to k o m e n t o w a n o : Bóg p o ­
karał moją b a b k ę . Oślepił ją, ponieważ jej dziecko zostało
p o c z ę t e z p o ż ą d a n i a . A to było sprzeczne z katolicką m o r a l ­
nością, k t ó r a nakazywała, żeby s t o s u n e k płciowy służył wy­
łącznie prokreacji, a przyjemność to sprawa d r u g o r z ę d n a .
Tak, to Bóg p o k a r a ł moją b a b k ę w życiu doczesnym, by m o ­
gło być jej oszczędzone później piekło. Jej mąż, człowiek p o ­
ważny, odważnie wziął na siebie część winy, ale nie musiał
przy tym cierpieć od trafienia p i o r u n e m . Musiał n a t o m i a s t
słono płacić n i a ń k o m .
Tak więc moja m a t k a uważała siebie za „dziecko p o ż ą d a ­
n i a " i nigdy nie czuła się d o b r z e ze swoją seksualnością. Nie­
samowite było to, że o n a również miała stosunek p r z e d m a ł ­
żeński - p o w t ó r n y przejaw przeklętej chuci! Wyznała mi to,
kiedy z upływem lat zatęskniła bardziej za powiernicą niż za
miejscowym księdzem. Poczucie winy, j a k napisał do m n i e
ostatnio mój przenikliwy przyjaciel, szuka sposobu, żeby się
usprawiedliwić. Poślubiła mojego ojca, zdrowego, przystojne­
go, b i e d n e g o i pożądliwego mężczyznę. Wiara, k t ó r ą wyzna­
wała, oraz przysięga świętego związku małżeńskiego nakazy­
wały jej go słuchać - a słuchanie oznaczało uleganie j e g o
p o ż ą d a n i u . We wszystkich innych sprawach, j a k się zdaje, on
słuchał jej, i w ten s p o s ó b zawarli k o m p r o m i s , p o d s t a w ę nie­
j e d n e g o u d a n e g o małżeństwa.
O t o moja scheda. U r o d z i ł a m się katoliczką, z natury
grzeszną, więc od u r o d z e n i a byłam winna, jeszcze zanim
odziedziczyłam poczucie winy po m a t c e , a n a s t ę p n i e po ojcu,
przez ten p o p ę d seksualny, nad którym nie był w stanie zapa­
nować. Za kilka lat obsesyjne poczucie winy miało stać się
tak bezwzględne, że zwróciłam się o p o m o c do diabła.
A jednak niedoskonała
M a t k a i ojciec wrzeszczeli; starali się przy tym u r a t o w a ć
swoje prezenty ślubne. W o k ó ł m n i e r a z e m z o b r u s e m ze sto­
łu w jadalni s p a d a ł a zachwycająca mieszanina bursztynu
i porcelany, kiedy nagle t w a r d e ręce ojca chwyciły mnie
i podniosły spomiędzy s k o r u p . Co za wstrząsające uczucie!
Ojciec biadał n a d tą n i e p o w e t o w a n ą stratą - przy naszych
d o c h o d a c h nigdy już nie mogliśmy sobie pozwolić na takie
p i ę k n e i frywolne rzeczy.
J a k o dziecko nie spełniałam oczekiwań rodziców. Po
pierwsze, uwielbiałam węgiel. Chcieli ukryć to p r z e d krewny­
mi i próbowali powstrzymywać mnie klapsami i srogimi spoj­
rzeniami. A l e ilekroć nie mogli m n i e znaleźć, siedziałam
w szafie w pobliżu k o m i n k a i s m a r o w a ł a m na c z a r n o ubrania,
podłogę i każdy odsłonięty skrawek ciała. Były i, inne p o s t ę p ­
ki, k t ó r e zmuszały ich do krzyku. Uwielbiałam o d d z i e r a ć sze­
rokie pasy łuszczącej się tapety tylko po to, by usłyszeć ten
cudowny odgłos: rrrip! P o m i m o konsekwencji, k t ó r e mi z du­
żym p r a w d o p o d o b i e ń s t w e m groziły, chciałam też dowiedzieć
się, co mają w środku miękkie zabawki, a zwłaszcza miś, któ­
ry hałasował, jak się go przechyliło. Lista uczynków, którymi
w y p r o w a d z a ł a m ich z równowagi, była niemal równie długa
jak każdy dzień.
B a ł a m się, kiedy mój p a p a zrzędził tym swoim t u b a l n y m
głosem i mówił „tss, tss" jak syczący pociąg, albo wypowiadał
słowa, których m a m a sobie nie życzyła.
- Hou je mond, J a n ! - beształa go. - Nie m ó w tak przy
dziecku!
Ojciec często powtarzał mi, że j e s t e m niegrzeczną dziew­
czynką. Z d a r z a ł o się, że kiedy brał m n i e na ręce, nie wiedzia­
łam, czy z a m i e r z a m n i e przytulić, czy uderzyć. Czasami m i e ­
w a ł a m miłego p a p ę , a kiedy indziej p a p ę , k t ó r e g o się b a ł a m .
C h c i a ł a m być dla niego grzeczna i d o b r a . Tak b a r d z o go ko­
chałam.
Nie m i a ł a m jeszcze roku, kiedy mój ojciec odjechał, by
przez te kilka miesięcy, zanim H o l a n d i a w p a d ł a w ręce
Niemców, przygotowywać się do wojny. Wracał na przepust­
kę, ale częściej go nie było. Wizyty przyjaciół i krewnych re­
k o m p e n s o w a ł y n a m j e g o brak. Moja m a t k a uwielbiała gości.
W h o l e n d e r s k i m społeczeństwie wszyscy przygotowani są do
składania i przyjmowania wizyt, jakby od tego zależało życie.
Dla dzieci goście wcale nie byli zabawni. Dzieci nagle musia­
ły stawać się niewidzialne, chyba że były jeszcze takie m a ł e ,
że m o ż n a było podziwiać je w kołysce albo w wózku.
M i a ł a m dwa lata, kiedy przyszła w gości pewna pani. Było
lato i w naszym m a l e ń k i m o g r ó d k u wspaniale kwitły h o r t e n ­
sje. Uwielbiałam ich cudowny niebieski kolor, niezliczone
m a l e ń k i e kwiatuszki, tworzące wielkie okrągłe kule. Siedzia­
łam p o d długimi łodygami, przyglądając się w r ó b l o m i zię­
b o m , k t ó r e szukały niewidzialnych rzeczy do j e d z e n i a . Z o s t a ­
łam t a m wysłana przez m a t k ę ; powiedziała mi, że u d a mi się
złapać ptaszka, jeżeli nasypię mu soli na ogon.
- I on będzie mój na zawsze? - pytałam.
- Oczywiście, kiedy go już złapiesz - zapewniła m n i e , wie­
lokrotnie kiwając głową.
N i e zwlekając, poszłam więc, żeby n a b r a ć garstkę soli
z o t w a r t e g o d r e w n i a n e g o p o j e m n i k a w kuchni, i w p e ł z ł a m
p o d hortensje, żeby złapać sobie ptaszka, który miał być mój
na zawsze. Siedziałam skulona, bez ruchu, z chrzęszczącą so­
lą w prawej rączce. Wróble przylatywały i odlatywały - mija­
ły mnie tak szybko! Fruu! I już ich nie było, jak tylko mnie
zobaczyły. Ale trafił się taki, który został, żeby dziobać pia­
sek. Nie zauważył m n i e . Był tak blisko... nasypałam mu soli
na o g o n i wyciągnęłam rękę, żeby go złapać, ale on błyska­
wicznie odfrunął. Nie, nie! On nie powinien mi uciec!
Pobiegłam do matki z krzykiem:
- M a m o ! Ptaszek odleciał!
W i e d z i a ł a m , że przerywam jej gościowi, ale musiała p r z e ­
cież j a k o ś m n i e pocieszyć! Wargi mi się trzęsły i łzy zaczyna­
ły toczyć się po policzkach. Moja m a t k a była k o m p l e t n i e za­
skoczona. A p o t e m stało się coś niewiarygodnego: zaczęła
się śmiać! N a b r a ł a mnie i teraz śmiała się, że jej uwierzyłam.
Odwróciła się do swojego gościa i razem bawiły się tym wspa­
niałym ż a r t e m .
Mamo! Jak mogłaś mi to zrobić? Nie o d e z w a ł a m się sło­
w e m ; tylko stałam t a m z wielkim b ó l e m w sercu i oddycha­
ł a m tak, jakbym miała czkawkę.
Z n a j o m a poszła, a m a t k a nadal mnie ignorowała. Po­
sprzątała ze stołu po podwieczorku, a p o t e m zajęła się moją
m a l u t k ą siostrą i z a p o m n i a ł a o m o i m rozczarowaniu. Nie,
żeby m n i e nie kochała albo z rozmysłem nie dbała o moje
uczucia - w tamtych czasach z uczuciami dzieci po prostu
nikt się nie liczył. Ją t r a k t o w a n o tak s a m o , kiedy była dziec­
kiem. Ja miałam d o r o s n ą ć i traktować moje dzieci w b a r d z o
p o d o b n y sposób.
Moja m a t k a , wykwalifikowana nauczycielka, d o c e n i a ł a
nowatorską wtedy m e t o d ę nauczania Marii Montessori
i chociaż miałam d o p i e r o dwa i pół roku, postanowiła z a p r o ­
wadzić mnie do miejscowej szkoły M o n t e s s o r i . D o b r z e , p o ­
wiedziały zakonnice, m o g ę zacząć od jutra.
N a s t ę p n e g o dnia u p i e r a ł a m się, że pójdę t a m s a m a .
- Nie, m a m o , niech m a m a da spokój! Z n a m d r o g ę !
Mówiłam tak, jak o n a przemawiała do papy, b a r d z o sta­
nowczym t o n e m , wyprostowana w r a m i o n a c h , i m a t k a ustą­
piła, chociaż nie do końca. Szła za m n ą w dyskretnej odległo­
ści, kryjąc się na g a n k a c h stojących wzdłuż drogi d o m ó w ,
żeby mieć pewność, że się nie zgubię. A ja p e w n i e p o t u p t a łam p o d właściwy a d r e s i tego dnia zaczęło się najszczęśliw­
sze dwa i pół roku mojego dzieciństwa.
Z tej przystani dla dzieci najlepiej z a p a m i ę t a ł a m zapachy:
uspokajającą w o ń lawendy i talku, zapach p o m a r a ń c z y - bar­
dzo rzadkich w H o l a n d i i podczas wojny - i plasteliny, i kleju,
i kwiatów w w a z o n a c h . Były tam żywe kolory, ł a d n e czyste to­
alety z miskami odpowiedniej wielkości dla dzieci, i ryby
w akwariach. I chociaż szkołę prowadziły zakonnice, którym
ogłupiające śluby ubóstwa pozwalały na posiadanie tylko naj­
mniejszych skrawków papieru do rysowania, było mi w niej
dobrze.
Papier był drogi podczas niemieckiej okupacji. Co da się
narysować na kawałku p a p i e r u nie większym od mojej d ł o n i ?
P r z e r a ż a ł o m n i e , że m o g ę p o p e ł n i ć błąd i z m a r n o w a ć kar­
teczkę. Z a k o n n i c e mówiły n a m , że J e z u s był ubogi i że u b ó ­
stwo jest cnotą. Jeśli o m n i e chodzi, czułam tylko ulgę, kiedy
lekcja rysunków d o b i e g a ł a końca.
L u d z i o m u b o g i m w naszym o k r ę g u przynosiło to pocie­
chę, kiedy się im mówiło, że Bóg ma słabość do pechowców,
do borykających się, do biednych i do tych w p o t r z e b i e . Żyli­
śmy w biedzie, bo moja cnotliwa m a t k a posłuszna woli męża,
co i rusz zachodziła w ciążę i rodziła kolejne dzieci, k t ó r e
trzeba było k a r m i ć i ubierać i podczas wojny, i po niej.
W dwadzieścia lat wydała na świat dziesięcioro, a do tego
dwa razy p o r o n i ł a .
Ponieważ niedziela była szczególnym d n i e m , d n i e m bez
pracy i obowiązków dla wszystkich, nawet dla mojej matki
(poza tym, że nadal gotowała posiłki), po obiedzie biegłam
p r o ś c i u t k o do dużej drewnianej skrzynki osłaniającej bakeli­
towe r a d i o i siadałam na niej. Stała przy oknie od frontu, d o ­
kładnie w tym miejscu, gdzie brązowe pluszowe zasłony o p a ­
dały aż do podłogi. Jak cudownie przytulnie było owinąć się
ciepłą zasłoną! I czuć, jak muzyka przepływa przez całe m o ­
je ciało! Było mi na tym pudle z muzyką klasyczną jak w ra­
ju. Kiedy p a d a ł deszcz albo wiał wicher, s p ę d z a ł a m tam całe
godziny, o t u l o n a i niezauważana. W ten s p o s ó b wchłaniałam
w siebie rytm i h a r m o n i ę , n a m i ę t n o ś ć i p i ę k n o .
Poza tym w każdą niedzielę mój ojciec wyjmował skrzypce
i grał kilka melodii, k t ó r e znał. N a u k a muzyki skończyła się
dla niego, kiedy pojawiły się dzieci i musiał ciężko p r a c o w a ć
na utrzymanie rodziny. A w czasie wojny tym bardziej nie
mógł ćwiczyć. G r a ł więc w k ó ł k o te s a m e kawałki, ale
z o g r o m n ą przyjemnością, a ja z całego serca go podziwia­
łam. J e d n y m z ulubionych u t w o r ó w mojego ojca był „ K a r n a ­
wał w e n e c k i " Paganiniego, przy którym mógł improwizować.
M a t k ę zaczęła w końcu drażnić jego gra. Nienawidziła, jak
się popisywał, oraz tego, że z p o z o r u nigdy nie tracił z a d o w o ­
lenia z siebie, chociaż grał w kółko te s a m e m e l o d i e . M a t k a
miała fioła na punkcie grzechu pychy. I często pogardliwie
odnosiła się do j e g o hobby.
Ojciec lubił również swoją ustną h a r m o n i j k ę . C z u ł a m p o ­
dziw dla j e g o umiejętności, ale m a t k a uznawała, że to wul­
g a r n e . Mówiła, że j e g o r e p e r t u a r jest nudny.
Co niedzielę po mszy zgodnie z uświęconym zwyczajem
odwiedzaliśmy jednych dziadków, chyba że był alarm b o m ­
bowy. J e d n a k kiedy szliśmy do rodziców ojca, których nazy­
w a ł a m O m a i O p a K o e k e r o e (ponieważ O p a h o d o w a ł gołę­
bie k t ó r e g r u c h a ł y „ k o e k e r o e , k o e k e r o e " ) , d a r ł a m się
i trzeba było mnie do nich ciągnąć siłą. Ojciec robił groźną
m i n ę , a m a t k a - no cóż, w d u c h u zgadzała się ze m n ą , więc
nie d o s t a w a ł a m klapsów za to, że wlokłam się n o g a za nogą
przez całą drogę.
Większość rodziny ojca n a p a w a ł a m n i e lękiem. Poza Orną,
wszyscy byli chudzi jak patyki, jakby cierpieli od n i e d o s t a t k u
jedzenia albo miłości, albo j e d n e g o i drugiego, i było ich du­
żo, stryjenki w wywijanych s k a r p e t k a c h do kostek i stryjowie
w ubraniach, k t ó r e miały brzydki zapach. Nic na to nie m o ­
głam poradzić, że czułam się w ich d o m u o k r o p n i e . Wszech­
obecny zapach gołębich o d c h o d ó w wcale nie p o m a g a ł . O m a
chodziła jak kaczka i oddychała chrapliwie; O p a był chudy
i przygarbiony i miał szorstkie wąsy. Nosił wciąż te s a m e
b r u d n e u b r a n i a i zawsze w ustach albo w sękatych palcach
miał fajkę. On również ciężko oddychał.
Wolałam chodzić do d o m u rodziców mojej matki, gdzie
m e b l e z r o b i o n e były ze skóry, wszystko lśniło i stały kwiaty
w w a z o n a c h . Przed o k n a m i wykuszowymi wychodzącymi na
szeroki wysadzany drzewami c h o d n i k rosły krzewy, a po dru­
giej stronie drogi rozciągał się park.
Moje stosunki z dziadkiem ze strony matki były dosyć ofi­
cjalne. Chociaż się lubiliśmy, nie p a m i ę t a m , żeby powiedział
do mnie coś, co zrobiło na mnie szczególne wrażenie. W ogó­
le należał do ludzi poważnych. Prowadził przedsiębiorstwo
importowe i zawsze pierwszy w mieście kupował najnowsze
zdobycze technologii: pierwszy gramofon, pierwszy s a m o ­
chód na naszych brukowanych drogach, pierwszy telefon.
Po kościele mężczyźni grywali w karty na pieniądze. Kiedy
skupiali się na grze, popijali whisky i palili, pokój wypełniał
intensywny zapach kosztownych cygar. Zachwycało m n i e , że
uczestniczę w czymś tak podniecającym, c h o d z ą c wokół sto­
łu i układając w p o r z ą d n e stosiki monety, b ę d ą c e stawką
w grze. W ten sposób m o g ł a m poczuć dreszcz tajemnicy
i część tych przyjemnych emocji, k t ó r e elektryzowały a t m o ­
sferę. Mój dziadek lubił, jak t a m byłam, moja m a t k a o p o n o ­
wała, ale słabiutko. W ten sposób miałam b a r d z o niewiele do
czynienia z moją ślepą b a b k ą , k t ó r a chyba cały czas leżała
w łóżku. Wyglądała na b a r d z o bladą i starą. W d r a p a ł a m się
raz na d u ż e , okryte k o r o n k a m i łoże. Oczy babki miały taki
sam kolor jak moje kulki do gry, ale w ogóle m n i e nie widzia­
ła. W ustach zostało jej niewiele zębów. Jak się czuła? Nie r e ­
agowała, więc moje zainteresowanie osłabło i szybko wy­
szłam z pokoju.
P o m i m o kalectwa i choroby moja b a b k a wydała na świat
trzy dziewczynki, a p o t e m m o j e g o wuja Keesa, k t ó r e g o
uwielbiałam. Miała zaledwie pięćdziesiąt cztery lata, kiedy
umarła. P o ł o ż o n o ją w t r u m n i e na nieskazitelnie białym
atłasie, z białymi liliami d o o k o ł a . J a d a l n i a została chwilowo
przekształcona w salon pogrzebowy z czarnymi firanami na
ścianach, czarnymi zasłonami i p a r a w a n a m i . Po obu stronach
babki ustawiono wysokie woskowe świece. B a b k a wyglądała
tak pięknie i spokojnie, że p o d e s z ł a m do niej bez lęku, by
spojrzeć z bliska w jej twarz. Pod b r o d ą miała koronkowy
kołnierz, a na sobie nową czarną suknię. Jej dłonie byty zło­
ż o n e tak, jakby się modliła. Pomyślałam, że m i m o bladości
wygląda lepiej niż kiedykolwiek.
Aż podskoczyłam, kiedy ktoś z dorosłych zauważył m n i e
w pobliżu zwłok i głośnym, naglącym s z e p t e m kazał mi „wra­
cać tutaj". „Tutaj" było miejscem, gdzie u s t ó p trumny w peł­
nej szacunku odległości stali wszyscy dorośli, cicho ze sobą
rozmawiając. C z m y c h n ę ł a m i wtuliłam się w spódnicę matki.
Wszyscy martwili się o dziadka, który rozpaczał po b a b c e .
Podążył za nią pięć lat później.
•
•
•
O k u p a c j a Holandii trwała, a życie toczyło się nowymi d r o ­
gami. Przyzwyczaiłam się do widoku niemieckich żołnierzy
z bronią gotową do strzału, patrolujących ulice. Zwykle byli
to młodzi, tęskniący za d o m e m mężczyźni, których peszyły
złe słowa r z u c a n e przez co odważniejszych ludzi.
Moja ciotka Rita rozwrzeszczała się na nich p e w n e g o dnia
w n a p a d z i e furii, kiedy r a z e m z moją m a t k ą i ze m n ą szła na
zakupy. Jej m ą ż byt Ż y d e m , a o n a znała wielu Żydów, którzy
zostali wywiezieni przez N i e m c ó w i nikt o nich więcej nie
słyszał. M a t k a zmobilizowała nagle wszystkie siły, by e n e r ­
gicznie odciągnąć ciotkę R i t ę z drogi. Kiedy dotarłyśmy do
alejki na tyłach naszego d o m u i uniknęłyśmy konfrontacji
z żołnierzami, których na odległość o b r z u c a ł a obelgami,
k a m i e ń spadł n a m z serca. Skończyło się na tym, że ciotka
R i t a się rozszlochała. Jej mąż, sprzedawca dywanów, miał ty­
le szczęścia, że u d a ł o mu się u n i k n ą ć deportacji, i po wojnie
zamieszkali w A m s t e r d a m i e .
Podczas wojny ludzie często głodowali. Siły okupacyjne
potrafiły zarekwirować świnię z p o d w ó r k a za d o m e m , jeżeli
się o niej dowiedziały, a do t e g o jeszcze jarzyny. Żywność
w sklepach była racjonowana. Na każde g o s p o d a r s t w o d o ­
m o w e przypadały kartki na zakupy. Ceny były skandaliczne,
a czarnorynkowy h a n d e l kwitł. D o r a s t a ł a m w czasach, kiedy
dzieci stawały się świadkami różnych p o d s t ę p ó w ; ludzie roz­
mawiali ze sobą przyciszonym głosem, ale kiedy z a d a w a ł o im
się pytanie wprost, okazywało się, że o niczym nie wiedzą.
Wesoły rzeźnik z okrągłymi r u m i a n y m i policzkami przynosił
n a m kawałki mięsa, za co by go powieszono, gdyby ktoś się
o tym dowiedział. A l e za to odchodził z naprawionymi przez
ojca b u t a m i i z suknią d l a żony, którą m a t k a uszyła p o p r z e d ­
niej nocy.
Wojna spowodowała, że niektórzy ludzie stali się przedsię­
biorczy, łącznie ze m n ą . Wszyscy braliśmy udział w strącaniu
węgla z tyłu węglarek. Nie w o l n o było wykradać rzepy chło­
p o m , ale jeżeli cię nie przyłapali, nie w p a d a ł e ś w kłopoty.
Wiele było dni, kiedy my, dzieci, siedziałyśmy r z ę d e m na ce­
glanych m u r k a c h przed naszymi d o m a m i i chrupałyśmy s u r o ­
wą r z e p ę i brukiew, p r z e z n a c z o n e dla krów. Ta sytuacja mia­
ła się n a p r a w d ę poprawić d o p i e r o w kilka lat po zakończeniu
wojny.
W tym pełnym zagrożeń czasie moja m a t k a urodziła czwo­
ro dzieci; „błogosławieństwo B o ż e " nie opuściło jej, m i m o że
trwała wojna. Właściwie to Pan Bóg wydawał się nie zwracać
na nią w najmniejszym stopniu uwagi.
Mój ojciec był b a r d z o przystojny, zwłaszcza w wojskowym
m u n d u r z e , a m a m a miała r o m a n t y c z n e serce. Kiedy R i c h a r d
Tauber występował w radiu, śpiewała piosenki razem z nim.
Śpiewała, że jest radością jej serca. I tam, gdzie jest on, prag­
nie być i o n a . O g a r n i a ł o ją zawsze wielkie wzruszenie. M a m y
fotografię rodzinną, z r o b i o n ą przez profesjonalnego foto­
grafa, na której ojciec jest w m u n d u r z e . W życiu nie widzia­
łam nic bardziej szykownego.
Na j e d n y m z rodzinnych zdjęć jest mój przystojny ojciec,
moja d u m n a , pruderyjna m a t k a , moja młodsza siostra Liesbet, mój maleńki braciszek A d r i a n oraz ja; a p a r a t uchwycił
mnie w chwili, kiedy u d a w a ł a m , że gwiżdżę. Ojciec nauczył
mnie gwizdać, ale m u s i a ł a m być ostrożna. Kiedyś schronili­
śmy się w piwnicy p o d schodami, a ja zagwizdałam, d o s k o n a ­
le imitując b o m b ę , która zdawała się lecieć p r o s t o na nas.
M i a ł a m d o p i e r o cztery lata i nie b a ł a m się tego, czego nie
potrafiłam sobie wyobrazić - w przeciwieństwie do moich ro­
dziców, którzy wstrzymali o d d e c h . Ojciec rzucił się na m n i e
i zacisnął dłonie na m o i m gardle - b a r d z o skuteczny tłumik.
Pod koniec wojny ojciec p o n o w n i e przywdział m u n d u r , że­
by wstąpić do wojsk aliantów, i kiedy wracał regularnie na
p r z e p u s t k ę , podjeżdżał wojskową ciężarówką z b r o n i ą . Pa­
m i ę t a m , że nasi sąsiedzi uważali go za b o h a t e r a . Właściwie
nie musiał tego robić, ponieważ r o z u m i a n o , jakie byłoby to
dla niego t r u d n e , skoro tyle najbliższej rodziny miał w N i e m ­
czech.
Ojciec jeździł ciężarówką do d o m u , kiedy tylko mógł, nie­
kiedy wbrew przepisom, ponieważ był zuchwałym mężczy­
zną, i uwielbiał zaskakiwać ż o n ę i rodzinę. Na naszej wąskiej
b r u k o w a n e j uliczce było za m a ł o miejsca, żeby ciężarówka
się zmieściła, więc kiedyś „skosił" p a r ę drzew mirtowych,
k t ó r e mu stały na d r o d z e .
K t ó r e g o ś dnia po lunchu zaprosił wszystkie dzieciaki z są­
siedztwa na przejażdżkę na p a c e pokrytej p l a n d e k ą . Takiego
przeżycia nikt by się nie wyrzekł i ciężarówka p e ł n a była
dzieci. Trzymałam się drewnianej klapy z tyłu. Postanowiłam
wykorzystać do m a k s i m u m sławę, k t ó r a o p r o m i e n i a ł a m n i e
dzięki niesamowitej p o p u l a r n o ś c i ojca: wyjęłam n i e d a w n o
k u p i o n e cygaro i zapaliłam je ku niebotycznej radości patrzą­
cych; oczywiście wszystkie dzieci chciały spróbować.
Ojciec zawiózł nas na wieś, do m a ł e g o lasku, gdzie często
chodziliśmy s p a c e r o w a ć i zbierać d r e w n o . Kiedy droga zwę­
ziła się do ścieżki między drzewami, trzeba się było zatrzy­
m a ć i zawrócić. Ojciec musiał wykonać m a n e w r zawracania
na trzy, wysuwając tył ciężarówki d a l e k o nad przepust. Z b l a ­
d ł a m nawet bardziej niż wtedy, kiedy mdliło mnie od cygara,
gdy ciężarówka, warcząc, powoli zjeżdżała z ubitej ziemi
i m i a ł a m wrażenie, że zaraz runie do głębokiego kanału. Ale
ojciec nie zawiódł, b e z b ł ę d n i e kierował ciężarówką i dostar-
czył hałaśliwy t ł u m e k bezpiecznie do rodziców, którzy czeka­
li na ulicy jak gwardia h o n o r o w a .
Ojciec przełożył m n i e później tego dnia przez kolano, p o ­
nieważ m a t k a dowiedziała o sprawie z cygarem i powiedzia­
ła mu, że należy mi się kara. Niewiarygodne, ale nie był
wściekły. Przynajmniej ten j e d e n raz dostrzegł we mnie coś
z siebie i w tym j e d n y m m o m e n c i e byłam córeczką tatusia,
a nie tylko osóbką, która sprzeciwiała się m u , wykazując, jak
mówił, grzeszne nieposłuszeństwo. M o ż e to wojna uczyniła
go nieco bardziej łagodnym.
Do mojego ojca należał makabryczny obowiązek przywo­
żenia martwych ciał z pól i o k o p ó w . To po to była ta cięża­
rówka. Musiał też identyfikować zwłoki, niekiedy rozkładają­
ce się, za p o m o c ą miedzianych identyfikatorów na piersiach.
D l a k a ż d e g o byłoby to aż n a d t o .
D l a mnie niemieccy żołnierze byli z a g a d k ą - b a r d z o długo
nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego ludzie ich nienawidzą.
Nie b a ł a m się, p o n i e w a ż ojciec rozmawiał z nimi, kiedy spo­
tykał ich na ulicy, i ich rozśmieszał. W wielu sytuacjach j e g o
płynna niemczyzna go u r a t o w a ł a .
P e w n e g o dnia dwóch niemieckich żołnierzy p r a w d o p o ­
d o b n i e u r a t o w a ł o mi życie, kiedy towarzyszyłam ojcu w cza­
sie jednej z wypraw po d r e w n o do lasu. Ojciec załadował
m n i e na wózek, który pożyczył od sąsiada. Wózek miał dwa
rowerowe kółka i rączki takie j a k taczki, żeby m o ż n a go było
pchać. Usadził mnie na jakichś workach, żeby złagodzić p o d ­
skoki na wyboistej d r o d z e . Później tymi w o r k a m i miał przy­
kryć d r e w n o , aby Niemcy go nie zabrali.
Mieliśmy już las w zasięgu wzroku, kiedy powietrze wypeł­
niło się wyciem syren. Alianci często przelatywali nad H o l a n ­
dią, żeby b o m b a m i przytrzeć N i e m c o m nosa. O d g ł o s nadla­
tujących s a m o l o t ó w się zbliżał, a my byliśmy na otwartej
przestrzeni, d a l e k o od jakiegokolwiek schronienia; b o m b y
miały spaść lada chwila! M i a ł a m pięć lat, byłam wystarczają-
co duża, by r o z u m i e ć znaczenie syren, ale nadal czułam się
spokojna: mój wielki, mocny, mądry p a p a z pewnością będzie
wiedział, j a k ochronić nas oboje. Nie będzie uciekał p r z e d
byle syreną.
Ojciec wytrwale parł przez jakiś czas przed siebie, a p o t e m
podjął decyzję.
- Zaczekaj tu na mnie - powiedział, zdjął mnie z wózka
i postawił o b o k . - Wrócę niedługo z d r z e w e m .
Mój p a p a chciał m n i e tam zostawić? Przecież m o g ą mnie
z b o m b a r d o w a ć na śmierć, a p a p a mnie zostawia? O, nie, pa­
p o , nie, nie, nie! O p a d ł a m na kolana i wyciągałam do niego
ręce, krzycząc, p r z e r a ż o n a , że ojciec m n i e opuści. M ó j ojciec
roześmiał się i rzucił mi kilka worków.
- Okryj się tym! - zawołał.
O g a r n i a ł a m n i e p a n i k a - jak zdoła ochronić mnie kilka ju­
towych w o r k ó w ? Ale on już odchodził i obejrzał się tylko raz.
- W ł a ź p o d te worki! - wrzasnął.
Z a c z ę ł a m wpełzać do j e d n e g o z nich, łkając z przerażenia,
kiedy usłyszałam cichy gwizd dobiegający z drugiej strony
wózka. Rozejrzałam się i zobaczyłam dwóch żołnierzy w nie­
mieckich m u n d u r a c h , którzy kryli się p o d k r z a k a m i w rowie.
P o z n a ł a m ich po h e ł m a c h . Po oczach obydwu b a r d z o m ł o ­
dych żołnierzy wyraźnie widać było, że mają d o b r e zamiary;
kiwali na mnie natarczywie, żebym przyszła. Nie w a h a ł a m
się, tylko p o p ę d z i ł a m do nich.
M u s i a ł a m z e m d l e ć , b o n a s t ę p n ą rzeczą, j a k ą p a m i ę t a m ,
jest to, że obudziły m n i e we własnym łóżku w d o m u p o d n i e ­
c o n e głosy ojca, matki i naszych sąsiadów. Z e s z ł a m z a m r o ­
czona ze schodów i zobaczyłam, jak ojciec pokazuje zaban­
d a ż o w a n e u d o , z k t ó r e g o przed chwilą wydobyto kulę.
Zauważył go w lesie amerykański pilot, który sądził, że ma
do czynienia z N i e m c e m , i krążył, d o p ó k i go nie trafił. Usia­
d ł a m o s z o ł o m i o n a na dolnych stopniach schodów, przysłu­
chując się gwarowi.
Mój ojciec lubił ryzyko. P e w n e g o dnia, kiedy był w d o m u
na przepustce, znowu zawyły syreny, a on rzucił N i e m c o m
wyzwanie: niech robią, co chcą. Zapalił fajkę i, m i m o p r o t e -
stów matki, stanął tuż za k u c h e n n y m i drzwiami, opierając się
o ceglaną ścianę. W ł a ś n i e się g ł ę b o k o zaciągnął, kiedy o d ł a ­
m e k pocisku wbił się tuż przy j e g o lewym uchu w cegły, roz­
trzaskując je i zostawiając głęboką dziurę w ścianie. Ojciec
wrócił do środka i śmiał się ze z d e n e r w o w a n i a matki, k t ó r a
płakała teraz ze złości i ulgi równocześnie.
M i a ł a m już prawie sześć lat, kiedy naszą okolicą wstrząs­
n ę ł o p e w n e wydarzenie. P r ó b o w a ł a m j a k o ś zrozumieć p e ł n e
wzburzenia gesty i ochryple s z e p t a n e słowa dorosłych. N i e m ­
cy zgarnęli dziesięciu mężczyzn, kazali im stanąć p o d cegla­
ną ścianą przędzalni bawełny, na samym skraju miasteczka,
i zastrzelili w odwecie za śmierć niemieckiego żołnierza na
patrolu. J e d e n z zabitych mieszkał na naszej ulicy. Przywlekli
j e g o ciało d o d o m u , zostawiając p o d r o d z e s m u g ę krwi. N i e ­
nawiść do N i e m c ó w z a p ł o n ę ł a żywym o g n i e m .
Pierwsze upokorzenia
Z a n i m skończyłam szkołę M o n t e s s o r i w wieku pięciu lat,
potrafiłam już płynnie czytać i liczyć w tysiącach. Byłam
pulchnym i p r o m i e n n y m dzieckiem. P o m i m o niepokojąco
przeciągającego się kokluszu w wieku lat trzech przetrwa­
ł a m . W m o i m życiu zdarzały się przykre incydenty, zwłaszcza
nocą, ale kiedy się budziłam, koszmary zdawały się znikać.
M a ł e dziecko żyje chwilą o b e c n ą , a ja nie n a l e ż a ł a m do wy­
jątków.
P o t e m zaczęła się szkoła podstawowa. Prowadziły ją za­
konnice z p o m o c ą kilku świeckich nauczycielek. Z a j m o w a ł a
dwupiętrowy b u d y n e k z czerwonej cegły po sąsiedzku ze
szkolą M o n t e s s o r i . Pod przylegającym do szkoły m u r e m
w zarośniętej m c h e m w n ę c e na prastarych oślizgłych k a m i e ­
niach stała figurka Matki Boskiej. O c h , ta straszliwa n u d a
w nowej szkole! Potrafiłam już płynnie czytać, więc p o s ł a n o
m n i e do wyższej klasy, ale to prawie nie robiło różnicy. Jedy­
ną nową i podniecającą rzeczą było zapisywanie muzyki. To­
alety w tej szkole były p a s k u d n i e b r u d n e , p e ł n e wstrętnych
słów i okropieństwa. I po raz pierwszy w życiu zaczęłam się
na serio bać.
Z a k o n n i c e w szkole podstawowej w Tilburgu były p r a w d o ­
p o d o b n i e typowymi dla lat czterdziestych na całym świecie
nauczycielkami-zakonnicami. Ż e r o w a ł y na dziecięcej bez­
bronności. W naszym systemie edukacji wciąż jeszcze wyko­
rzystuje się strach j a k o czynnik motywujący, ale z a k o n n i c o m
przychodziło to szczególnie łatwo. Mogły k a r a ć i u p o k a r z a ć
tu i teraz, a do t e g o miały jeszcze w zapasie groźbę wieczne­
go p o t ę p i e n i a albo m ą k czyśćcowych. Sarkazm, s z a r p a n i e za
uszy, szczypanie w policzki i razy wymierzane linijką w zupeł­
ności wystarczały, żeby obudzić w nas p r z e r a ż e n i e . D o d a t k o ­
we n a r a ż a n i e się na d e z a p r o b a t ę w s z e c h m o c n e g o Boga na­
p r a w d ę nie było już p o t r z e b n e . Z a k o n n i c e miały Boga po
swojej stronie, a były przeciw n a m , więc było n a m ciężko. Na­
wet dotknięcie habitu zakonnicy było g r z e c h e m karalnym
i groziło czyśćcem. A i tak u k r a d k i e m podnosiłyśmy welon
albo r ą b e k habitu niczego niepodejrzewającej zakonnicy,
wiedząc, że z a r a b i a m y sobie o d s i a d k ę w palących p ł o m i e ­
niach. Czasami było w a r t o .
Najpotężniejszą b r o n i ą w arsenale zakonnicy była doktry­
na o Boskiej wszechwiedzy: to znaczy, że on wie o wszystkim,
co się dzieje. W każdej klasie wisiało na ścianie olbrzymie
o k o i zaglądało do naszych najskrytszych myśli. Jeżeli zapla­
n o w a n o to tak, byśmy się n i e u s t a n n i e czuły nieswojo, to
w m o i m przypadku n a p r a w d ę im się u d a ł o . Wiele razy zasta­
n a w i a ł a m się, co powstrzymuje Boga przed tym, żeby poraził
m n i e g r o m e m . M o ż e któregoś dnia Bóg mnie zaskoczy i zwa­
li się na mnie ceglana ściana szkoły, kiedy b ę d ę o b o k niej
przechodziła. Z o k n a klasy przyglądałam się ścianie budynku
po drugiej stronie szkolnego p o d w ó r k a , w którym mieszkały
zakonnice; moje oczekiwanie, że m u r się zawali, p o d b u d o w y ­
wała biblijna opowieść o końcu świata. Tak, Bóg zniszczy
wszystko p e w n e g o dnia i wezwie swoje d o b r e dzieci, by usia­
dły po j e g o prawicy, a inne skaże na wieczne p o t ę p i e n i e .
W u p a l n e letnie p o p o ł u d n i e ściana wydawała się drgać
i trząść; koniec świata był już b a r d z o blisko, a ja nie miałam
pewności, czy j e s t e m na tyle d o b r a , by zasiąść po prawicy Bo­
ga. Czy Bóg czasami się myli? M o ż e popatrzy na mnie i p o -
myśli, że byłam d o b r a , p o d o b n i e jak to zrobił Święty Mikołaj
w zeszłym roku w grudniu, kiedy przyniósł mi zabawki. Czy
Bogu nie pomiesza się wszystko, skoro będzie musiał zrobić
p o r z ą d e k w j e d e n dzień, kiedy zapanuje taki tłok?
Katolicy w czasach mojego dzieciństwa mieli trzy sposoby,
by zmienić swoje n a g a n n e p o s t ę p o w a n i e i u n i k n ą ć kary. I d o ­
brze, inaczej u j e m n e g o bilansu nie dałoby się poprawić.
Po pierwsze, była spowiedź, przy której - jak uważałam,
dopóki to wielkie nieporozumienie nie zostało mi wyjaśnione
- każdy grzech mógł zostać odpuszczony. Po drugie, były ka­
ry, które wymierzało się s a m e m u sobie - żeby „zdążyć przed
P a n e m Bogiem"; a po trzecie, były okrzyki, czyli „ejakulacje".
N a p r a w d ę tak się mówiło. Były to króciutkie modlitwy, jak
n a m powiedziano, tak krótkie, że mknęły niczym maleńkie
strzały (z łacińskiego iacula) prosto do nieba i do ucha Boga.
Natychmiast wyobraziłam sobie uszy Boga z wbitymi w nie
niezliczonymi maleńkimi strzałami, ale szybko starałam się
z a p o m n i e ć o tym pozbawionym szacunku obrazie.
K a ż d a taka modlitwa warta była wielu darowanych dni
czyśćca - ś r e d n i o o k o ł o trzystu. Wystarczyło na przykład wy­
krzyknąć po prostu: „Chwała Bogu!", żeby wybawić się od
setek dni w płomieniach. Powiedziano n a m , że dzieje się tak
dzięki n a g r o m a d z o n y m przez Jezusa i świętych zasługom,
z których katolicy mogli czerpać j a k z k o n t a b a n k o w e g o . Po­
j e m n o ś ć tego k o n t a oraz długość przebywania w czyśćcu za
niewyznane i n i e o d p o k u t o w a n e grzechy pozostawały mgli­
ste. Ile dni dostanie się za przekleństwo albo za nieposłu­
szeństwo, żeby już nie w s p o m i n a ć o złych „myślach", k t ó r e
mieliśmy przez cały czas?
Moje myśli tak się wymykały spod kontroli! B a r d z o się
tego wstydziłam. Często zdarzało mi się w myślach życzyć
k o m u ś , żeby umarł, wyzywać go o k r o p n y m i słowami, trwale
okaleczać. „Bóg cię widzi" oznaczało nie tylko, że nie mieli­
śmy prywatności w toalecie czy we własnej sypialni ani ni­
gdzie na całej ziemi, ale że Bóg potrafi czytać w naszych
myślach przez cały czas i nigdy żadnej nie uroni. P r ó b o w a ł a m
przekazywać moje złe myśli lalkom, robiąc z nich substytuty
samej siebie. W k r ó t c e uświadomiłam sobie, że to na nic: Bóg
potrafił przejrzeć każdy mój p o d s t ę p .
•
•
•
W czasie wojny na szkołę spadła b o m b a . Uczniów wysłano
pod inny a d r e s do prowizorycznych klas w sąsiedniej parafii,
trochę dalej na tej samej ulicy. Po klasach hulały przeciągi
i było t a m z i m n o , ale w tamtych czasach czegoś takiego m o ż ­
na było się spodziewać. Niekiedy zbieraliśmy z ulic jeszcze
ciepłe o d ł a m k i po nalocie b o m b o w y m , z ciekawości, nie do
końca zdając sobie sprawę, skąd się t a m wzięły.
Do parafii przybył nowy ksiądz i zaczął prowadzić lekcje
w niektórych klasach i spacerować po p o d w ó r k u . Był młody
i lubił dzieci. Ciągnęło mnie do niego, a niektóre koleżanki
z klasy mówiły, że j e s t e m j e g o ulubienicą. P o d o b a ł o mi się, że
był p e ł e n d o b r e g o h u m o r u , a nie zrzędliwy i pomarszczony
j a k stary ksiądz. Czasami w k ł a d a ł a m dłoń w j e g o r ę k ę , a on
huśtał nią albo po prostu ją trzymał.
Jąkając się, b ł a g a ł a m go, żeby m n i e zapisał do zuchów.
Miejscem ich spotkań była szkoła M o n t e s s o r i ; zamiast krze­
sełek mieli k r o p k o w a n e m u c h o m o r y . Z e s m u t k i e m odmówił.
P a m i ę t a m , jak powiedział, że to tylko dla dzieci z rodzin,
w których nie ma obojga rodziców albo coś w tym rodzaju.
Ale teraz cieszyłam się, że idę do szkoły, bo w czasie przerwy
m o g ł a m być z ojcem J a n u s e m . Czułam się przy nim bezpiecz­
na, on n a p r a w d ę kochał dzieci.
C z a s e m po szkole przychodził mój wujek Kees i wtedy to
był n a p r a w d ę szczęśliwy dzień. Wujek sadzał m n i e na swoim
dużym m o c n y m kolanie i rozmawiał ze m n ą łagodnym, słod­
kim głosem. Nigdy nie był okrutny, nawet dla żartu, co czę­
sto się zdarza dorosłym. Miał p i ę k n e oczy - ciepłe i lśniące a ja lubiłam o p r z e ć się o jego szeroką pierś i czuć, jak obej­
mują m n i e j e g o r a m i o n a . Nie zwracał uwagi na o b u r z o n y ton
mojej matki, kiedy powtarzała: „Psujesz ją, Kees!", a zdarza­
ło się to często. Ku m o j e m u nieustającemu z d u m i e n i u
uśmiechał się tylko i podrzucał m n i e na kolanie. Ośmielał się
ignorować moją m a m ę ! Nie zsadzał m n i e z kolan nawet wte­
dy, kiedy ojciec kpił: „Niewiele wiesz o dzieciach, prawda,
Kees? Trzeba je k r ó t k o trzymać!".
Wujek Kees dal mi małą lalkę u b r a n ą w tradycyjny holen­
derski strój Volendam, którą przechowywałam pieczołowicie
przez wiele lat po tym, jak wujek zniknął nagle z m e g o sześcio­
letniego życia. Kiedy przestał przychodzić, myślałam, że
umarł, ale d o p i e r o kilka lat temu dowiedziałam się, że - b ę d ą c
marynarzem - miał wypadek i doznał urazu mózgu, a p o t e m
wiódł s m u t n e życie włóczęgi aż do śmierci w wieku pięćdzie­
sięciu siedmiu lat. Nieskrywana miłość do mnie, jego pierwszej
siostrzenicy, była prawdziwym d a r e m . Moje życie być m o ż e
ułożyłoby się całkiem inaczej, gdybym nie miała takiego wuj­
ka. Mogłoby o n o też być inne, gdyby nie zniknął. A po jego
odejściu światełka ze wszystkich stron zaczęły gasnąć.
Założyłam, że wujek u m a r ł mniej więcej w tym samym
czasie, co mój ulubiony króliczek. Ojciec przyniósł do d o m u
p u c h a t e g o białego króliczka. Z w i e r z a k został zamknięty
w klatce i o p i e k o w a n i e się nim było m o i m obowiązkiem. Nie
mieliśmy kota ani psa, więc królik stał się czymś wyjątkowym;
był ładny i biały, i taki mięciutki. D a w a ł a m mu jarzyny z du­
żego o g r o d u za naszym nowym d o m e m i liście, i chwasty
z mojego w ł a s n e g o o g r ó d k a . Z b i e r a ł a m najlepsze smakołyki
dla tego królika.
Skąd m i a ł a m wiedzieć, że był tuczony do g a r n k a ? Pewne­
go dnia zniknął, chociaż drzwiczki do klatki były z a m k n i ę t e .
- M a m o ! - krzyknęłam i p o b i e g ł a m do mojej matki. W klatce nie ma królika!
Ale m a t k a nie zwracała na m n i e uwagi i o g a r n ę ł o m n i e
o k r o p n e uczucie, że byłam głupia, obdarzając tego królika
miłością. Co gorsza, został on p o d a n y na obiad. Nikt oczywi­
ście nie mówił, że to ten biały królik. Przyglądałam się, jak
wszyscy nakładają sobie t r o c h ę na talerze, a p o t e m mnie też
nałożyli.
Po l a t a c h , kiedy o g l ą d a ł a m n i e m i e c k i wojenny film
o chłopcu, który bezwiednie zjadł swoich rodziców w zupie
znalezionej w ich opuszczonym d o m u , wróciło do mnie wspo-
mnienie tego obiadu. Nie m o g ł a m wtedy p r o t e s t o w a ć - o b e ­
rwałabym p a s e m , gdybym odmówiła jedzenia i rozbudziła
uczucia, o których nikt nie chciał wiedzieć. M i m o to, jedząc
tego królika - mojego z a m o r d o w a n e g o ulubionego królika w jakiś sposób przyłączyłam się do ich spisku, chociaż było mi
niedobrze. Przyłączyłam się do kłamstwa, że uczucia dzieci
nie mają znaczenia, że moje uczucia nie mają znaczenia.
A przecież rodzice nie byli p o t w o r a m i - ani t r o c h ę . Byli
szczerymi i utalentowanymi ludźmi i mieli świetne poczucie
h u m o r u . Tak się złożyło, że n a l e ż a ł a m do dzieci, których p o ­
czucie sprawiedliwości łatwo urazić i k t ó r e nienawidzą, kiedy
ktoś podaje w wątpliwość ich zdanie. P r a w d o p o d o b n i e otrzy­
m a ł a m te cechy w spadku, j a k o że mój ojciec również niena­
widził, kiedy ktoś p o d a w a ł w w ą t p l i w o ś ć j e g o z d a n i e ,
a zwłaszcza kiedy robiło to m a ł e dziecko. M o ż e b e z r a d n y
gniew, jaki ogarniał go, gdy krytykowała go i lekceważyła j e ­
go ż o n a perfekcjonistka, p o w o d o w a ł , że wyładowywał fru­
strację na swoich dzieciach.
W p r z y p a d k u dziecka g r z e c h e m było u p i e r a ć się przy swo­
im zdaniu, a nawet twierdzić, że się je m a , zwłaszcza jeżeli
dziecko było dziewczynką (w katolickich n a u k a c h nie znala­
złam usprawiedliwienia dla t e g o p o g l ą d u ) . Cały kościół
zresztą był i jest żywym p r z y k ł a d e m męskiej dominacji.
W tamtych czasach dzieci nie mogły sprzeczać się z dorosły­
mi, bo spotykało się to z głębokim o b u r z e n i e m . Jeżeli nie
uciszył nas krzyk, n a s t ę p o w a ł o lanie twardą ręką albo czymś
gorszym. Mój ojciec dał sobie zresztą spokój z m ó w i e n i e m
i spuszczał n a m lanie z wściekłością, n a d k t ó r ą coraz trudniej
było mu z a p a n o w a ć .
A mój u p ó r , nad którym rodzice tak ubolewali - o r a z to­
warzysząca mu pewność siebie - zostały dosyć nagle p o d k o ­
p a n e . P e w n e g o dnia ojciec uznał, że trzeba m n i e u t e m p e r o wać. I dopilnował, żebym albo się p o d d a ł a , albo u m a r ł a .
Pęd chwastu
C h o d z i ł a m do szkoły podstawowej d o p i e r o od kilku m i e ­
sięcy, kiedy nagle zaczęłam lecieć z wagi. O n a tak szybko r o ­
śnie - mówili wszyscy - m o ż e dlatego zrobiła się taka c h u d a ,
i do tego jest taka nieśmiała. Mogli jeszcze d o d a ć „taka nie­
śmiała, że boi się na człowieka p a t r z e ć i wolałaby, żeby jej
nikt nie zauważał".
P o w o d e m nie było to, że zaczęłam szybciej rosnąć, tylko
straszliwy sekret. Nie m o g ł a m się z nikim podzielić tym
mrocznym i s m u t n y m b r z e m i e n i e m .
Nie mogłam nikomu się zwierzyć, nawet księdzu, a zwłaszcza
ojcu Janusowi. Ten powracający koszmarny sen, ten koszmar,
który dręczył mnie od trzech lat, przed którym nie mogłam
uciec; koszmar, w którym mój p a p a wpełzał głęboką nocą do
mojego łóżka jak duch. Zaspaną, półprzytomną, odkrywał
mnie i całował, i przesuwał swoimi szorstkimi rękami po moim
ciele. Ojciec nigdy nie całował swojej małej dziewczynki za
dnia, kiedy wszyscy patrzyli, ale nocą przykładał duże, mokre,
cuchnące tytoniem usta do mojej buzi, gorące, smrodliwe po­
wietrze wydobywało się z jego nosa, pocałunek był nieustępli­
wy, a od zarostu na jego twarzy bolała mnie skóra.
To było takie z a g m a t w a n e ! C u c h n ą ł tak o k r o p n i e , że
wprost nie do zniesienia, ale nie m o g ł a m uciec, kiedy p o c i e ­
rał czymś ś m i e r d z ą c y m i oślizgłym po mojej twarzy, a p o ­
tem - o zgrozo - w k ł a d a ł mi to b r u d n e coś do ust. Czy to
był j e g o język? Nie p o t r a f i ł a m p o w i e d z i e ć . Nie, chyba nie,
ale co to było? M a r z y ł a m , żeby całkiem stracić czucie. Nie
m o g ł a m się odwrócić; przytrzymywał r ę k ą m o j ą twarz,
a zresztą nie ośmieliłabym się. Tak t r u d n o było o d d y c h a ć .
Mój p a p a s a p a ł i pojękiwał, a p o t e m ciepły gęsty s t r u m i e ń
tryskał mi do g a r d ł a . O k r o p n a l e p k o ś ć w u s t a c h . M a r z y ł a m
o czystej w o d z i e , ale jej nie było; była tylko m i ł o s i e r n a nie­
p a m i ę ć snu.
R a n o wciąż c z u ł a m t e n s m a k w u s t a c h . M y ś l a ł a m , że to
o k r o p n y sen. N a p o c z ą t k u , kiedy m i a ł a m trzy lata, c h c i a ł o
m i się w y m i o t o w a ć ; p o t e m z a c z ę ł a m c h o r o w a ć . K a s z l a ł a m
i k a s z l a ł a m c a ł y m i t y g o d n i a m i i m i e s i ą c a m i , ale nie
m o g ł a m p o z b y ć się t e g o , c o m n i e dławiło; nigdy nie p o t r a ­
fiłam d o m y ć g a r d ł a . A l e s t o p n i o w o , p o n i e w a ż b y ł a m
m o c n y m d z i e c k i e m i b a r d z o k o c h a ł a m m o j e g o ojca, j a k o ś
się przyzwyczaiłam. Wytworzyło się m i ę d z y n a m i coś w r o ­
dzaju konspiracji; c z u ł a m , że łączy m n i e z nim j a k a ś tajem­
nica.
M a t k a mogła podejrzewać, że to się musi źle skończyć,
kiedy mówiła mu „ n i e " i to na serio; albo kiedy miała ciężki
o k r e s , a on nie mógł spać, bo cała j e g o uwaga skupiała się na
penisie. Wychodził z łóżka, kiedy myślał, że o n a zasnęła. Po­
trzebowała tego wytchnienia. O n a również miewała kosz­
m a r n e sny i często zmieniały się o n e w n a s t ę p n ą ciążę. M a t ­
ka nie pozwalała sobie na to, żeby wydobyć się z otaczającej
ją mgły, zobaczyć, co się dzieje i położyć t e m u kres. Kiedy
d o s t a ł a m zapalenia p ę c h e r z a , uszyła mi p a r ę ciepłych spod­
ni, żebym je nosiła do szkoły zamiast spódnicy, za specjalnym
pozwoleniem dyrektorki.
Mniej więcej w tym czasie n a m , uczennicom, opowiedzia­
no historię o tym, j a k u m a r ł Jezus. Nauczycielka o p o w i a d a ł a
ze szczegółami, jak Jezusa biczowano i jak pocił się krwią,
i jak wciśnięto mu na głowę cierniową k o r o n ę .
Wszystkie te obrazy wydawały się takie nowe i żywe, i bru­
talne. Nigdy nie słyszałam bardziej przerażającej opowieści
i czułam, że zaczynam tracić przytomność.
- Po tym, jak J e z u s to przecierpiał, przybito go do krzyża.
Ż o ł n i e r z wbił mu m ł o t k i e m gwóźdź w każdą r ę k ę i w każdą
stopę.
Bum, bum, b u m ! - dudnił ten m ł o t e k w mojej głowie.
- P o t e m podnieśli krzyż i postawili go p i o n o w o , a po ja­
kimś czasie inny żołnierz wziął włócznię i wbił ją Jezusowi
w serce, żeby mieć pewność, że on u m a r ł .
Poczułam, jak coś dźga mnie w piersi, zrobiło mi się nie­
dobrze.
To było p o n a d moje siły. G ł o w a o p a d ł a mi na ławkę, nie
byłam w stanie p a t r z e ć na nauczycielkę. P o t e m o n a d o d a ł a
niemal od niechcenia, że Jezus cierpiał to wszystko za nasze
grzechy. My, dzieci, przyczyniłyśmy się do j e g o śmierci! Ja
przyczyniłam się do tego, że on u m a r ł !
Gęsty, palący, mroczny, ciężki wstyd za grzechy uderzył
w moją duszę. C z u ł a m , że ja bardziej niż ktokolwiek inny
zraniłam Jezusa. D l a c z e g o ? Przez tę straszną rzecz, która
wydarzyła się w naszej szopie na węgiel.
Do szopy na węgiel d o b u d o w a n e j do kuchni wchodziło się
z m a l e ń k i e g o z a m k n i ę t e g o p o d w ó r k a , na którym mieściła się
również toaleta nazywana W C , chociaż nie było w niej żad­
nej wody. M u s i a ł a m przejść o b o k szopy na węgiel, żeby sko­
rzystać z toalety.
Ten przenośny klozet o p r ó ż n i a ł o się na p o d w ó r k o za d o ­
m e m , gdzie rosły wspaniałe jarzyny. Z a p a c h z pojemnika był
tak odrażający, że nauczyłam się wstrzymywać o d d e c h . Kie­
dy do toalety szedł mój ojciec, nie m o ż n a było wytrzymać na­
wet na otwartym p o d w ó r k u . M o ż e przez to, że palił cygara
albo że jadł mięso, albo przez to, że zaczynał mu się rak jelit,
albo dlatego że tak często się złościł. Niezależnie z jakiej
przyczyny, s m r ó d był nie do zniesienia.
Szopa na węgiel pełniła również funkcję warsztatu mojego
ojca, który robił i naprawiał nasze buty i tworzył zabawki na
Boże N a r o d z e n i e i urodziny. Ojciec robił p i ę k n e zabawki;
wtedy byt d o k t o r e m Jekyllem. Z r o b i ł mi wózek, cudowny d o ­
mek dla lalek i konia na biegunach, i p o m a l o w a ł je wszystkie
na żywe kolory. M ó w i o n o n a m , że w szopie na węgiel ukry­
wa się również Czarny Piotruś, p o m o c n i k Świętego Mikoła­
ja, żeby dowiedzieć się, czy byliśmy grzecznymi dziećmi, czy
nie. Przebywał tam tylko przez kilka tygodni przed szóstym
grudnia. A l e przeważnie w szopie na węgiel czułam się bez­
piecznie; czasami odwiedzałam p a p ę , by przyglądać mu się
przy pracy.
P e w n e g o dnia zawołał mnie t a m i szybko z a m k n ą ł drzwi,
nie zapalając lampy, tak że do ś r o d k a w p a d a ł o jedynie świa­
tło spod drzwi. Szorstko m n i e chwycił za r a m i ę i czułam, jak
mu się ręka trzęsie, kiedy wciągał m n i e głębiej do szopy.
Udzielił mi się j e g o strach, atakujący mdlącą falą. Nigdy
wcześniej go takim nie widziałam.
Twarz ojca wykrzywiła się w straszliwy sposób, ledwie
mógł wydobyć z siebie słowo. J e g o dłonie przesunęły się naj­
pierw po moich r a m i o n a c h , potrząsając nimi gwałtownie,
a p o t e m nagle znalazły się na szyi i zaczęły m n i e dusić. G ł o s
brzmiał nieprzyjemnie, chrapliwie i z u p e ł n i e inaczej niż
w d o m u . Czułam dotkliwy s m u t e k i strach, i nie m i a ł a m p o ­
jęcia, z jakiego p o w o d u się tak zachowuje. Czy nie m ó g ł spoj­
rzeć w moją twarz? Uwielbiałam go! Mój p a p a ! Proszę, nie
rób tego, papo! Nie rób mi krzywdy! Jestem twoją małą dziew­
czynką! Kocham cię! Ale mój ojciec się bał. Nie d o c i e r a ł o do
niego, że dusi sześcioletnią córkę; chciał tylko j e d n e g o : p o ­
czuć się bezpiecznie.
- N i k o m u o tym nie mów... - wydyszał, wtykając mi palec
do ust, żeby dać do zrozumienia, o co mu chodzi; nie p o t r a ­
fił zdobyć się na to, by u b r a ć w słowa coś, do czego nigdy się
w dzień nie przyznawał. J e g o wykrzywione usta wypowiadały
słowa niewyraźnie, powracał do dialektu, jakiego nauczył się
na ulicach. - Nie rozmawiaj o tym! Zwłaszcza z księdzem!
R o z u m i e s z ? Z nikim! - Żyły nabrzmiały mu na czole, oczy
miał szalone, zgrzytał z ę b a m i . I nagle pozwolił mi opaść na
pokrytą sadzą p o d ł o g ę . U p a d ł a m jak tłumoczek u j e g o stóp,
nie byłam w stanie odpowiedzieć, w jednej chwili chciałam
go przebłagać, w następnej u m r z e ć , aż w końcu zaczęłam się
bać, że n a p r a w d ę u m r ę .
Nie mógł m n i e w ciemnościach zobaczyć, więc nie wie­
dział, czy z r o z u m i a ł a m , k o p n ą ł m n i e , żądając odpowiedzi.
K o p n ą ł m n i e w dół pleców i jakoś u d a ł o mi się usiąść.
Wszystko stało się b a r d z o szybko. Pochylił się n a d e m n ą i był
diabłem i najdroższym na świecie człowiekiem w jednej oso­
bie. Kiwałam głową, prawie nie oddychając, zdezorientowa­
na, nie rozumiejąc, co było we mnie aż tak złego, że mój oj­
ciec to robi. Ani przez chwilę nie przyszło mi na myśl, że to
mój p a p a jest zły. Nie. Jeżeli traktował mnie w taki sposób,
m u s i a ł a m być n a p r a w d ę b a r d z o n i e d o b r ą dziewczynką.
Położyłam się znowu w ciemnej szopie, wyczerpana. O j ­
ciec wyszedł wielkimi k r o k a m i , drzwi za nim się zatrzasnęły.
W tej chwili bezkresnej rozpaczy nie m o g ł a m zawołać matki.
Z a m k n ę ł a m oczy i straciłam przytomność. Kiedy się o c k n ę ­
łam, gdzieś g ł ę b o k o w żołądku zaczęła we m n i e n a r a s t a ć pa­
nika, lęk przed tym, że ktoś się dowie. Nigdy nie mogłabym
wyspowiadać się z mojego przewinienia, bo z r o z u m i a ł a m , że
nie w o l n o mi rozmawiać z księdzem. Byłam złą dziewczynką,
której nie da się wybaczyć. Pozostało mi tylko ukryć jakoś to
swoje zło przed otaczającymi mnie ludźmi. Ale nawet gdyby
u d a ł o mi się p r z e k o n a ć ludzi, że ze m n ą wszystko w porząd­
ku, nie m o g ł a m koniec końców wygrać, bo Bóg wiedział
o mojej niegodziwości. Przerażała m n i e perspektywa śmier­
ci, bo wierzyłam, że pójdę p r o s t o do piekła. M i a ł a m d o p i e r o
sześć lat, nie byłam zbyt m ą d r a .
S n u ł a m się jak we mgle. Nie m o g ł a m poradzić sobie ze
swoimi emocjami, b ó l e m i s t r a c h e m . M o ż e życie stawało się
coraz bardziej n i e r e a l n e , w miarę jak z a m ę t ogarniał moje
myśli. C o r a z trudniej było mi odróżnić j a w ę od snu. Z a s t a n a ­
wiałam się z p r z e r a ż e n i e m , czy o d r o b i ł a m lekcje albo wypeł­
niłam inne obowiązki, czy m o ż e mi się to tylko śniło? Robi­
łam różne rzeczy po dwa razy, bo to, co r e a l n e , o d d a l a ł o się
ode mnie.
P a m i ę t a m ten straszliwy zgiełk w mojej głowie! C z u ł a m się
u d r ę c z o n a , uwięziona. Ojciec J a n u s był m o i m przyjacielem.
Z a c z y n a ł a m mu ufać i rozmawiać z nim, ale teraz koniec
z r o z m o w a m i ! Nie m o g ł a m zwrócić się do niego ani do żad­
nego innego księdza, nie m o g ł a m się wyspowiadać, nie m o ­
głam zwrócić się do Boga.
Pozostawała jeszcze m a t k a . M o ż e o n a zrobi coś, żeby mi
p o m ó c . Ale była zbyt zajęta, by usiąść z którymś ze swoich
dzieci i chociażby zapytać, co słychać. Na jakieś intymne roz­
mowy tym bardziej nie starczało jej czasu.
W rozpaczy znalazłam swoje własne rozwiązanie po tym,
co przeżyłam w szopie na węgiel. K t o ś tak niedobry j a k ja
mógł zwrócić się do diabła i zawrzeć z nim układ. Żarliwie
p r a g n ą c zyskać na czasie i u n i k n ą ć ognia piekielnego, modli­
łam się do Z ł e g o , bo p o t r z e b o w a ł a m o p r z e ć się na kimś p o ­
tężniejszym niż ja sama.
- Lucyferze - zaczęłam z w a h a n i e m , p r z e r a ż o n a , że jesz­
cze bardziej o b r a ż ę Boga tym p r z e r z u c e n i e m się z j e d n e g o
przymierza na drugie - potrzebuję twojej pomocy. J e s t e m
b a r d z o n i e d o b r ą dziewczynką. J e s t e m taka n i e d o b r a , że Bóg
przestał j u ż być m o i m przyjacielem. C h c ę , żebyś ty został
m o i m przyjacielem. Proszę, p o m ó ż mi nie u m r z e ć .
Ta h a n i e b n a modlitwa do diabła wypływała z najczarniej­
szej rozpaczy i o s a m o t n i e n i a . Po jakimś czasie uwierzyłam,
że zostałam wysłuchana. Przeżyłam. A l e m i a ł a m wielkie p o ­
czucie winy w o b e c Boga. Nie pozwalało mi oddychać ani
jeść, przestałam sobie radzić z różnymi rzeczami, co wyśmie­
wali ojciec i dzieci w szkole.
- Co za idiotka! To z a d a n i e , k t ó r e o d d a ł a , jest spóźnione
o cztery dni! - słyszałam.
Spóźniłam się p e w n e g o dnia po obiedzie, bo u t k n ę ł a m
w wysokim krzesełku mojego m ł o d s z e g o brata. Po co ja
w ogóle p r ó b o w a ł a m w nim usiąść? Nie m o g ł a m się wydo­
stać, a śmiech matki, która bawiła się m o i m kosztem, d o p r o ­
wadzał mnie do jeszcze większej rozpaczy. Chyłkiem wy­
m k n ę ł a m się z p o w r o t e m do szkoły, gdzie z a s t a ł a m
z a m k n i ę t e na klucz stalowe bramy. Był tylko j e d e n sposób,
żeby d o s t a ć się do środka: m u s i a ł a m z a p u k a ć do drzwi klasz­
toru i poprosić j a k ą ś zakonnicę, by zaprowadziła m n i e na
przylegający do niego placyk zabaw. Z a p r o w a d z i ł a mnie
w milczeniu. Z a u w a ż y ł a m , że zakonnice robią opłatki do ko­
munii; a wiec stąd brały się te białe kółeczka, k t ó r e zmienia­
ły się w Ciało Chrystusa!
Wróciwszy do klasy, nie potrafiłam wytłumaczyć j a s n o na­
uczycielce, co się stało. Kilka razy w y b ą k a ł a m :
- Ja... ja... ja u t k n ę ł a m w kakkestoel!
W m o i m pomieszaniu użyłam kolokwialnej nazwy wyso­
kiego krzesełka, oznaczającej w d o k ł a d n y m tłumaczeniu
krzesełko do załatwiania się, ponieważ miało na środku dziu­
rę na nocnik dzidziusia. Dzieci zrozumiały i nie mogły p o ­
wstrzymać się od śmiechu. A im bardziej się śmiały, tym go­
rzej mi przychodziło t ł u m a c z e n i e .
Ojciec nie wiedział, że j e g o sześcioletnia córka zwróciła
się do diabła. W mojej rozpaczy diabeł wydawał mi się lep­
szym sprzymierzeńcem niż karzący Bóg. Za każdym r a z e m ,
kiedy ojciec przychodził do m n i e w nocy, wydawało mi się, że
się uduszę. Nie zniosłabym piekła gorszego niż to, w którym
już byłam.
Ten powtarzający się koszmar, o którym wcześniej zaczęłam
już n a p o m y k a ć ojcu Janusowi, niczym zmiętoszona kula
utkwił mi w gardle. U z n a ł a m , że najrozsądniej będzie p o ­
stępować tak, bym stała się niezauważalna, najlepiej niewi­
dzialna. Jeszcze nigdy z taką sumiennością nie zrywałam się
wczesnym rankiem, by uczestniczyć we mszy (nigdy nie opusz­
czałam mszy, chyba że byłam b a r d z o chora i nie mogłam wstać
z łóżka). Musiałam jeść i chodzić do szkoły, i wykonywać swo­
je obowiązki, ale kontakty z ludźmi bardzo mnie stresowały.
Czułam się jak niepotrzebny chwast, który toleruje się w ogro­
dzie dopóty, dopóki nikt nie zwróci na niego uwagi.
Nie potrafiłam zmusić się do zabawy z dziećmi. Przygląda­
łam się z u d r ę k ą , marząc, by się do nich przyłączyć, kiedy
g r u p k a m i skakały na s k a k a n k a c h albo grały w klasy, albo śli­
zgały się na lodowych ścieżkach, k t ó r e przygotowywały, wy­
lewając wiadrami w o d ę na z a m a r z n i ę t ą ziemię.
C z a s e m , kiedy byłam starsza, zdobywałam się na odwagę
i przyłączałam się do nich, zwłaszcza jeżeli ślizgały się po lo-
dzie. Trzeba było wziąć rozbieg, p o t e m wskoczyć na cienki
pasek lodu i p r ó b o w a ć dojechać do końca. W takich chwilach
byłam szczęśliwa. A l e przez dwie zimy, kiedy miałam zapale­
nie p ę c h e r z a wywołane nocnymi wizytami mojego ojca (cho­
ciaż z nieznanych mi p o w o d ó w nigdy we m n i e nie wchodził),
nie m o g ł a m bawić się ha dworze. Przyglądałam się koleżan­
k o m przez o k n a na korytarzu na pierwszym piętrze, popija­
j ą c ciepłe m l e k o z t e r m o s u .
C h u d ł a m coraz bardziej i w końcu nie dało się tego ukryć.
M a t k a nie mogła nie zauważyć, że jej córka całkiem się zmie­
niła, ale jeżeli nawet podejrzewała dlaczego (bo przecież zna­
ła swojego m ę ż a ) , nic nie zrobiła. Ojciec, który przyglądał się,
j a k jego silna dziewczynka więdnie i robi się żałośnie wychu­
dzona, ukrywał sam przed sobą przyczynę, swoją straszliwą
tajemnicę. I w rezultacie jego najstarsza córka, kiedyś tak
grzesznie nieposłuszna, została z a p r o w a d z o n a do lekarza, p o ­
nieważ stała się z niewiadomych p o w o d ó w apatyczna, mizer­
na i miała niedowagę. Po zakończeniu wojny wysłano mnie na
kilka miesięcy do sanatorium, żebym doszła do siebie w towa­
rzystwie wojennych sierot i cierpiących na nerwicę dzieci.
Spędziłam sześć przygnębiających miesięcy w tej prowa­
dzonej przez zakonnice w osobliwie wojskowym stylu instytu­
cji. Wydawały się surowsze niż z a k o n n i c e w mojej szkole.
Strasznie tęskniłam za d o m e m , bolał m n i e brzuch i tak źle
się czułam, że nie m o g ł a m jeść. W refektarzu głos niewidzial­
nej wszystko widzącej zakonnicy huczał z ukrytego głośnika,
dosłownie m n i e paraliżując:
- Carla, zjedz to! Nie próbuj o d d a w a ć j e d z e n i a sąsiadce!
Z a k o n n i c e sprawdzały, czy nie m a m y we włosach wszy,
i czułam się p o n i ż o n a , kiedy po raz pierwszy w życiu obsypa­
ły mi proszkiem D D T moje długie blond włosy. W d o m u
przyzwyczailiśmy się do niemal c o d z i e n n e g o rytuału wybiera­
nia gnid. To była p o w a ż n a sprawa dla mojej matki. Od niej
nauczyliśmy się, j a k zgniatać m a l e ń k i e jajeczka i sporadycz-
nie j a k ą ś wesz uciekinierkę między paznokciami. Nasza czuj­
ność, z której byliśmy d u m n i , p o w o d o w a ł a , że nigdy nie uży­
waliśmy trucizn. A teraz m u s i a ł a m znosić mdlący zapach bia­
łego proszku, m i m o że p r ó b o w a ł a m go nie wdychać.
Z a k o n n i c e sprawdzały nawet, jak u k ł a d a m y się w łóżkach,
z r ę k a m i skrzyżowanymi na piersiach, nie ośmielając się ru­
szyć przez całą noc.
- Nie skub koca, C a r l o ! Dzieci, śpijcie wszystkie na pra­
wym boku, a nie na sercu.
Napisałam list z prośbą o lizaki, zainspirowana przez dziew­
czynkę, do której przysłano kilka lizaków na urodziny. To nie
do wiary, ale moi rodzice przysłali mi p u d e ł k o czekoladek, a ja
schowałam je p o d m a t e r a c e m . Czekoladki zostały niezwłocz­
nie ukradzione, a ja poczułam się okropnie oszukana.
W z d ł u ż całego p o d w ó r k a biegł m u r oddzielający chłop­
ców od dziewczynek. Z z a tego m u r u dobiegały tajemnicze,
hałaśliwe głosy chłopców. Chłopców, z którymi nigdy wcześ­
niej się nie stykałam. Mój świat był d o t ą d niesłychanie mały;
nawet w szkole podstawowej dziewczynki o d d z i e l a n o od
chłopców. To byli dziwni chłopcy i ciekawość wzięła we mnie
g ó r ę , więc któregoś dnia zajrzałam przez szparę w m u r z e .
O zgrozo! Przez tę s a m ą szparę spoglądało na mnie o k o ja­
kiegoś chłopca. U c i e k ł a m za róg, dysząc ciężko, a serce wali­
ło mi jak kopyta nieujeżdżonego konia. Nie m i a ł a m jeszcze
siedmiu lat, byłam za mała, by znać słowo „płeć", ale m i m o
to p o d ś w i a d o m i e czułam, że robię coś z a k a z a n e g o i miałam
wyrzuty sumienia.
Tego dnia na placyku zabaw p o c z u ł a m się tak n i e d o b r a ,
że nie z d o ł a ł a m się p r z e m ó c i przystąpić n a s t ę p n e g o r a n k a
d o k o m u n i i świętej. Z a k o n n i c e c o d z i e n n i e prowadziły nas
do kaplicy, żebyśmy wzięły udział we mszy, a ja przez blisko
tydzień zostawałam na swoim miejscu, kiedy wszyscy inni
kierowali się do balustrady przy ołtarzu. Wierciłam się
w u d r ę c e , żeby ktoś nie zakwestionował m o j e g o osobliwego
z a c h o w a n i a . Personel siedział w r z ę d a c h p r o s t o p a d ł y c h do
mojego; była to d o b r a pozycja, by o b s e r w o w a ć dzieci. Byłam
w takim stanie, że chybabym zaczęła krzyczeć albo z e m d l a -
ta, gdyby ktoś zapytał m n i e , dlaczego nie przystępuję do k o ­
munii.
Ulga przyszła r a z e m z k o ń c e m tygodnia, w dzień spowie­
dzi. Chociaż najcięższy grzech, który tkwił na dnie mojej d u ­
szy, nigdy nie mógł być mi odpuszczony, p o d e s z ł a m do kon­
fesjonału tak jak reszta dzieci i wyznałam wszystko inne.
J a k o katolicka uczennica nie m o g ł a m nie pójść do spowiedzi:
byłyśmy t a m z a g a n i a n e j a k owce i po prostu musiałyśmy się
podporządkować.
Ksiądz chyba nie słyszał ani słowa z tego, co mówiłam.
- M i a ł a m złe myśli o chłopcach - powiedziałam mu łamią­
cym się głosem. D l a c z e g o nie wyczuł mojego niepokoju?
Dlaczego przez całe moje życie ani j e d e n ksiądz podczas któ­
rejś z cotygodniowych spowiedzi go nie wyczuł? Czy za bar­
dzo byli z a a b s o r b o w a n i s o b ą ? K t o wie, co dzieje się w umy­
śle księdza słuchającego spowiedzi dziecka.
Nie muszę chyba mówić, że nie przybrałam na w a d z e p o d ­
czas pobytu w tym przypominającym koszary miejscu. Słowa
„zimny j a k d o b r o c z y n n o ś ć " mają dla m n i e szczególne zna­
czenie. Z a n i m z w a ż o n o nas po raz ostatni, zjadłam tyle, ile
d a ł a m r a d ę , i nie poszłam do toalety. Z a l e ż a ł o mi na tym, by
ucieszyć moich pełnych dobrych chęci rodziców. Waga p o k a ­
zała, że ważę wciąż tyle s a m o . W p a d ł a m w p a n i k ę i błagałam
ich, żeby powiedzieli, że utyłam o dwa funty. N a t u r a l n i e wy­
świadczyli mi tę grzeczność, bo g o r ą c o pragnęli p o d c i ą g n ą ć
d a n e liczbowe do r z ą d o w e g o projektu.
Wreszcie w s a d z o n o m n i e do pociągu i p o j e c h a ł a m do d o ­
m u . Przepełniała m n i e r a d o s n a nadzieja. Kiedy pociąg wje­
chał do Tilburga i z mojego w a g o n u zauważyłam p a p ę , m i m o
woli zaczęłam wrzeszczeć z szalonego podniecenia.
Pociąg się zatrzymał. Ojciec rozglądał się, marszczył brwi,
nie widział m n i e . P o d b i e g ł a m i s t a n ę ł a m przed nim bez tchu,
powstrzymując p e ł n e miłości i radości łkanie. Tak chciałam
go przytulić i żeby on m n i e przytulił! Ale nie ośmieliłam się
zaryzykować, że mnie o d e p c h n i e , poza tym nie chciałam za­
chęcać go do niewłaściwych zachowań, gorszych od ignoro­
wania.
D o t ą d nie wiem, czy mój ojciec z rozmysłem powstrzymał
się od przytulenia swojej roztrzęsionej małej dziewczynki,
czy m o ż e po prostu nie czuł żadnych emocji. Z a p r o w a d z i ł
m n i e do swojego roweru; m i a ł a m pojechać do d o m u na ba­
gażniku.
Stacja była s t o s u n k o w o n i e d a l e k o od naszego d o m u , ale
t e r a z s t a n ę ł a m p r z e d innym d y l e m a t e m : siedząc na bagażni­
ku m u s i a ł a m się czegoś trzymać, żeby nie spaść. Gdyby tylko
powiedział: „Trzymaj się m o c n o ! " , mogłabym objąć go ra­
m i o n a m i podczas jazdy do d o m u , ale nie powiedział tego,
a ja nie chciałam ryzykować, że szorstko każe mi z a b r a ć ręce.
Z n a l a z ł a m z tyłu siodełka coś, czego mogłam się chwycić r ę ­
kami i u d a ł o mi się utrzymać, a serce waliło mi przez całą
d r o g ę . To była wyjątkowa sytuacja! Przecież wróciłam po
długiej nieobecności. Tak się cieszyłam, że j e s t e m w d o m u ra­
z e m z m a m ą i p a p ą . Ale oni byli rozczarowani. Nic się nie
zmieniło. Byłam równie c h u d a j a k p r z e d t e m .
Nigdy nie p r z e s t a ł a m tęsknić za tym, żeby m a m a mnie zro­
zumiała, żeby wiedziała, jak się czuję. Była jak miraż, bliska,
ale niemożliwie daleka, a ja zaczynałam n a b i e r a ć p r z e k o n a ­
nia, że nigdy nie obdarzy m n i e taką miłością i a p r o b a t ą , ja­
kich p r a g n ę ł a m .
D o s t a ł a m szkarlatyny. M a m a nie wiedziała, z jakiego p o ­
w o d u tak gorączkuję. Nie pozwoliła mi pójść do szkoły, p o ­
łożyła mnie dla wygody na k a n a p i e w salonie, bo moje łóżko
na górze było za d a l e k o . Ten sąsiadujący z kuchnią pokój był
nieogrzewany, a k a n a p a wypchana końskim włosiem i b a r d z o
twarda. W kuchni stał piec gazowy i piec na d r e w n o , i o b a
ogrzewały to pomieszczenie, i był duży stół, przy którym sia­
d a ł o się do posiłków i do o d r a b i a n i a lekcji, i przy którym po
obiedzie tata wycinał szablony do skórzanych b u t ó w . K a n a p a
z końskim włosiem stała tuż p o d nieszczelnym o k n e m ,
a chłodny zimowy wiatr wciskał się przez szpary p o d p a r a p e ­
t e m jak niemile widziany gość. C z u ł a m , jak tyknięcia zegara
z kukułką wbijały mi się w głowę niczym u d e r z e n i a młotka.
Za każdym r a z e m , kiedy otwierałam oczy i usiłowałam na
czymś skupić wzrok, natrafiałam na t a p e t ę w j e s i e n n e liście
i kręciło mi się w głowie.
W sąsiednim pomieszczeniu m a m a przez cały dzień zajęta
była trójką dzieci w wieku przedszkolnym. D o p i e r o pod wie­
czór zauważyła, że majaczę, przeraziła się i wezwała lekarza.
Kiedy p a p a wrócił wieczorem z pracy, słyszałam p e ł e n n i e p o ­
koju głos m a m y , gdy mu o p o w i a d a ł a o mojej c h o r o b i e .
Wzruszającym, łagodnym głosem zapytała:
- M o ż e zaniesiemy ją do jej łóżka?
Najwyraźniej miała świadomość, jak zimna i twarda jest
wypchana końskim włosiem sofa, na której leżałam. Z a c z ę ł a
się dyskusja, jakie to będzie kłopotliwe, bo przecież moje łóż­
ko jest na piętrze. Dyskusja zakończyła się słowami:
- Najlepiej nie być dla niej zbyt łagodnym, to ją zepsuje.
G ł o s mojego papy. R o z p ł a k a ł a m się w środku. Na ze­
wnątrz nie było widać nic oprócz gorączki.
L e k a r z wszedł przez drzwi frontowe, przynosząc ze sobą
powiew świeżego powietrza. U b r a n y był na c z a r n o i niósł wa­
lizeczkę. Nie był to widok niecodzienny, dla m n i e j e d n a k nie­
zwykły, bo lekarz prawie nigdy nas nie odwiedzał; zawsze to
my chodziliśmy do niego. Byłam u niego w gabinecie raz, że­
by rzucił okiem na liczne kurzajki, k t ó r e pokrywały moje
u d a . Poprosił, żebym uniosła spódnicę, aby mógł je obejrzeć.
Na tę p r o ś b ę o g a r n ą ł m n i e rozpaczliwy wstyd, bo przypo­
mniał mi się p a p a , więc niechętnie uniosłam spódnicę o d r o ­
binę powyżej kolan, r u m i e n i ą c się m o c n o , oddychając b a r d z o
płytko i bacznie wpatrując się w twarz lekarza. O d n i o s ł a m
wrażenie, że jest s k o n s t e r n o w a n y m o i m w a h a n i e m ; oczywi­
ście d o k t o r nie miał pojęcia, że to mój ojciec zaraził mnie
tymi obrzydliwymi kurzajkami, dotykając mojego ciała p e ­
nisem. Powiedział, że nic nie m o ż e poradzić na kurzajki;
w końcu s a m e zniknęły.
A teraz d o k t o r musiał przyjść do nas, żeby mnie obejrzeć.
Wiedziałam o wszystkim, co się działo, bo moje świadome ja
przebywało poza ciałem; siedziało na skraju sofy i przygląda-
ło się, co lekarz ze m n ą robi. Zmierzył mi t e m p e r a t u r ę i zaj­
rzał do gardła. P o t e m z wyrzutem na twarzy odwrócił się do
m a m y , k t ó r a stała, wykręcając sobie złożone razem dłonie
i przygryzając dolną wargę; zawsze tak p o s t ę p o w a ł a , kiedy
nie wiedziała, co robić.
Przyglądałam się bacznie mojej m a t c e , kiedy powiedział:
- Powinna pani była wezwać mnie wcześniej; wie pani, to
jest szkarlatyna - i d o d a ł : - O n a m o g ł a umrzeć.
Gdybym tylko chciała, m o g ł a m wybrać śmierć. U m a r ł a ­
bym, zaryzykowałabym nawet piekło, gdyby nie okazała, że
mnie kocha. Zobaczyłam, jak na słowa lekarza w poczuciu
winy r u m i e n i się jej twarz. Wydawała się bliska łez. D o s z ł a m
do wniosku, że to wystarczy. O k a z a ł a tyle zatroskania! Tak,
moja m a m a m n i e kochała. W t e d y to wiedziałam. I z p e w n o ­
ścią będzie mi to teraz częściej okazywać. Będzie zwracała na
m n i e więcej uwagi, skoro s t a n ę ł a m na progu śmierci, by ją
wystawić na p r ó b ę .
D o k t o r zalecił, żeby przenieść m n i e do łóżka. Na te słowa
m a m a szybko i z z a ż e n o w a n i e m wciągnęła powietrze. Jesz­
cze j e d n a o z n a k a miłości: było jej przykro, że m n i e zaniedba­
ła, i teraz chciała, żebym wyzdrowiała.
Wróciłam do swojego ciała i zareagowałam na lekarstwa
i na ciepło wygodnego łóżka na górze. M a t k a przyniosła mi
gorącą zupę i nakarmiła mnie. Coś takiego w a r t e było całego
tego kryzysu. Poczułam się o t o c z o n a opieką i wyzdrowiałam.
Wojna i weekendy
W 1944 roku ludzie podjęli walkę, aby zmusić N i e m c ó w
do opuszczenia H o l a n d i i . Wiele było takich nocy, kiedy p a p a
odjechał już swoją ciężarówką, a m a m a nie pozwalała mojej
małej siostrzyczce Liesbet i m n i e pójść spać. Siedziałyśmy
z nią w słabo oświetlonej kuchni; paliła się tylko j e d n a świe­
ca, stojąca w świeczniku na p o d ł o d z e . W takie n o c e m a m a
non stop robiła na d r u t a c h , siedziała z pochyloną głową i nie
patrzyła na nas, kiedy ocierała d u ż ą chustką łzy, k t ó r e toczy­
ły się po jej policzkach. Byłam taka m a l u t k a , kiedy wojna się
zaczęła, a miałam zaledwie sześć lat, kiedy się skończyła.
C z u ł a m się b e z r a d n a , kiedy patrzyłam na m a t k ę p o g r ą ż o n ą
w rozpaczy. Ale miałyśmy d u ż o zajęć. Przy świecy, w delikat­
nym p ó ł m r o k u zwijałyśmy włóczkę i b a w e ł n ę z m o t k ó w na
kłębki. Nakładałyśmy motki na oparcie krzesła i chodziłyśmy
w kółko, zwijając k ł ę b e k po kłębku. W k r ó t c e miałyśmy na­
uczyć się robić na drutach, żeby przyczynić się do powiększe­
nia zapasu udzierganych przez m a t k ę s k a r p e t e k , majteczek
i sweterków.
Niedziela była szczególnym dniem tygodnia, wojna czy
nie. Nie wolno n a m było wykonywać żadnej pracy w niedzielę,
i o b o k zlewu wyrastał stos naczyń. Niedziela n a p r a w d ę była
d n i e m o d p o c z y n k u i relaksu i do dziś p o z o s t a ł o mi poczucie,
że to dzień wyjątkowy - tę przyjemność zawdzięczam katolic­
kiemu wychowaniu.
W dni powszednie pracowaliśmy b a r d z o ciężko. D o r a s t a ­
łam w czasach, kiedy nie było pralek, i jak tylko wyrosłam na
tyle, by stanąć na krześle i dosięgnąć tary, prawie bez przer­
wy miałam ręce z a n u r z o n e w gorących mydlinach zmiękczo­
nych sodą. Moja m a m a pedantycznie dbała o p o r z ą d e k w d o ­
m u , co oznaczało, że o k n a trzeba było myć co tydzień. Na
d o d a t e k należało to do moich obowiązków, a dla m a m y nie
miało znaczenia, czy był mróz, czy p a d a ł śnieg albo deszcz.
W zimie, gdy ręce mi siniały i sztywniały, dolewała trochę
ciepłej wody do w i a d r a z o c t e m .
To właśnie w czasie wojny, kiedy wciąż b r a k o w a ł o pienię­
dzy, rozpaczliwie z a p r a g n ę ł a m mieć g u m o w ą piłkę. Zobaczy­
łam taką piłkę w oknie wystawowym na rynku, gdzie chodzi­
łam o d d a ć rozwiązane krzyżówki z tygodników. Za pierwsze
zgłoszone p o p r a w n e rozwiązanie m o ż n a było wygrać ciasto,
ale mnie nigdy nie wylosowano, taki pech. Piłka kosztowała
d u ż o więcej, niż wynosiło moje kilkutygodniowe kieszonko­
we, a rodzice byli głusi na moje prośby.
Z a p y t a ł a m wtedy p a p ę , czy zabawki, k t ó r e dla mnie zrobił,
są wszystkie moje, naprawdę moje.
- Tak - odpowiedział.
- I m o g ę zrobić z nimi, co zechcę?
Nie wyjawiłam mu swoich zamiarów, a on powiedział
„tak", niemal z r o z t a r g n i e n i e m . Powinien być mądrzejszy,
ale zauważył, co się dzieje d o p i e r o wtedy, kiedy większość za­
bawek o d s p r z e d a ł a m dzieciom z sąsiedztwa. Rozzłościł się
b a r d z o i zażądał, żebym je wszystkie o d e b r a ł a .
O d e b r a ć j e ? Przecież powiedział, że m o g ę z nimi zrobić, co
zechcę. Miałam pójść do tych wszystkich dzieci i powiedzieć
im, że nie wolno mi było sprzedawać zabawek i że muszą je
o d d a ć ? Co za poniżenie! Tego dnia po raz pierwszy i najgor­
szy rozbolała mnie głowa; p ł o n ę ł a m z upokorzenia i gniewu,
kiedy dowiedziałam się, że moje zabawki należą do papy,
a nie do mnie. Dzieci nie byty p r z e k o n a n e , ale oddały mi
wszystkie zabawki co do jednej. N i e k t ó r e były zresztą b a r d z o
zaskoczone, że policzyłam sobie za nie tak niewiarygodnie
m a ł o . Nie wiedziałam, jaką wartość mają rzeczy, a nie chcia­
łam p o d a ć ceny, która mogłaby je odstraszyć.
M i m o wszystko kupiłam sobie tę g u m o w ą piłkę, wykorzy­
stałam na to oszczędności ze wszystkich możliwych źródeł,
łącznie z p o d a r u n k a m i od u k o c h a n e g o wujka Keesa oraz
m o n e t a m i , k t ó r e od czasu do czasu zostawały po z a k u p a c h
i miały być s u m i e n n i e w r z u c a n e do mojej stojącej na gzymsie
nad k u c h e n n y m p i e c e m puszki z p r z e z n a c z e n i e m na w a ż n e
zakupy takie jak książki. M a m a i p a p a nie poczuli ani krztyny rozbawienia, kiedy odkryli, że moja puszka już nie grzechocze - zauważywszy, że bawię się moją piłką, spojrzeli tyl­
ko po sobie, jakby chcieli powiedzieć: „A to co ma znaczyć?".
Chociaż zaczęłam już siódmy rok, wciąż jeszcze j a d ł a m
węgiel, m i m o pogróżek. Ale kiedyś p o d s ł u c h a ł a m przezna­
czoną dla moich uszu r o z m o w ę , k t ó r a d e c h mi o d e b r a ł a na
chwilę, a nałóg j e d z e n i a węgla na zawsze.
- Czy to dziecko diabła, że tak k o c h a coś tak c z a r n e g o ? zapytała z irytacją m a m a mojego p a p ę .
- Tss! - z a r e a g o w a ł szyderczo - b e z w ą t p i e n i a na to wy­
gląda.
Dziecko diabła! Ponieważ zbliżało się Boże N a r o d z e n i e ,
moi rodzice wpadli na pomysł, żeby powiedzieć mi, że Czar­
ny Piotruś donosi Świętemu Mikołajowi o niegrzecznym za­
chowaniu takim jak zjadanie węgla. Na szczęście akurat wte­
dy przyszedł z wizytą mój wujek Kees i zbagatelizował sprawę,
ale zostałam uleczona raz na zawsze z tego uzależnienia.
Nasza dieta poprawiła się, kiedy z a k w a t e r o w a n o u nas
amerykańskiego żołnierza. U p r z e d z o n o nas, że m a m y się cze­
goś takiego spodziewać. M a m a i ja wróciłyśmy p e w n e g o dnia
z zakupów i zobaczyłyśmy, że jakiś duży mężczyzna zasnął
w m o i m łóżku. J e g o stopy w sznurowanych butach wystawały
za p o m a l o w a n ą na biało r a m ę z listewek i kapokowy m a t e r a c .
P a m i ę t a m to dobrze, ponieważ był to j e d e n z rzadkich m o ­
m e n t ó w bliskości między m a m ą a m n ą . M a m a czuła się rów-
nie zaskoczona jak ja, nasze oczy spotkały się na krótko, rów­
nież u niej wyczytałam zaciekawienie i rozbawienie, żeby już
nie w s p o m i n a ć o zatroskaniu, że do naszego d o m u każdy m o ­
że wejść. M a m a słowem się nie odezwała, żeby nie obudzić
żołnierza, a ja nadziwić się nie mogłam, że nie w p a d ł a
w gniew. O d d e c h miała urywany, płytki i szybki i przygryzała
dolną wargę, jakby zastanawiała się nad tym nowym dodat­
kiem do swego pełnego krzątaniny życia. U ś m i e c h n ę ł a się do
m n i e , a mnie podniosła na d u c h u ta chwila rozkosznej kon­
spiracji, kiedy m a t k a i córka przyglądały się razem niczego
niepodejrzewającemu śpiącemu żołnierzowi.
Ted, ten żołnierz, okazał się facetem w p o r z ą d k u i przyjaź­
nił się z nami jeszcze przez całe lata po wojnie, dopóki w 1950
roku nie wyjechaliśmy z Holandii i kontakt się nie urwał.
- Proszę - częstował Ted - skosztujcie!
I w ten sposób zapoznał nas z g u m ą do żucia. Przynosił
żywność z kantyny, gdzie j a d a ł posiłki. Kiedy mieszkał z na­
mi, szczególnie obficie byliśmy z a o p a t r z e n i w płatki owsiane.
- Ted, czy mógłby p a n przynieść n a m masło, proszę? - bła­
gałam.
A l e masła stale b r a k o w a ł o .
- Papo, te kanapki są za suche do jedzenia! - skarżyłam
się, a wtedy p a p a , zamiast mnie zbesztać, przyrzekł, że po
wojnie b ę d ę miała chleb na centymetr g r u b o p o s m a r o w a n y
m a s ł e m . Przypomniałam mu o tym po wojnie, ale niestety nie
dotrzymał obietnicy. Skąd mógł wiedzieć, że przez trzy lata
powtarzałam sobie jego obietnicę i - zanurzając chleb w mle­
ku albo herbacie - wyobrażałam sobie wielkie kawały masła.
Z e e l a n d i a , prowincja na zachód od nas, była o k r u t n i e
b o m b a r d o w a n a . W tym czasie mieszkańcy naszego miastecz­
ka musieli pogodzić się z tym, że my również m o ż e m y zna­
leźć się na linii ognia. Sąsiedzi zdecydowali się na z b u d o ­
wanie p o d z i e m n e g o schronu, wystarczająco d u ż e g o , żeby
wszyscy mogli się w nim pomieścić podczas nalotu.
Codziennie po szkole biegłam prościutko na wykopki,
gdzie p o d ziemią powstawała fantastyczna dziura. Wejście by­
ło nieduże, żeby ludzie mogli gęsiego schodzić na dół albo p o ­
dawać sobie krzesła po jednym. Z i e m i ę wywożono gdzie in­
dziej, żeby nie zdradzić położenia schronu. Nigdy nie m o ż n a
było mieć pewności, kto człowieka będzie b o m b a r d o w a ł ; nie­
j e d e n H o l e n d e r zginął podczas akcji aliantów.
P e w n e g o dnia zeszłam sama do schronu, kiedy wszyscy k o ­
piący skupili się na zewnątrz i z ożywieniem dyskutowali.
Większość stanowili raczej starsi ludzie, niemogący iść na
wojnę. N a t u r a l n i e w schronie było b a r d z o c i e m n o i wilgotno.
Światło p a d a ł o w róg schronu i ku m o j e m u p r z e r a ż e n i u zo­
baczyłam, że zebrała się t a m kałuża wody. D o p i e r o co dowie­
działam się w szkole, że nasza p l a n e t a składa się z cienkiej
warstwy ziemi, a p o d tą warstewką znajduje się b a r d z o głębo­
ka woda, a p o d nią ogień i stopione skały.
Moja pierś zafalowała w panice. Mężczyźni dokopali się
do p o z i o m u wody i o n a j u ż przesącza się na wierzch! Nagle
p o c z u ł a m , że ziemia p o d moimi n o g a m i zrobiła się b a r d z o
niepewna, tak jak topniejący na k a n a l e lód, na którym stałam
p o p r z e d n i e j zimy, kiedy ludzie na brzegu ostrzegali m n i e , że­
bym ostrożnie i p o m a l u t k u przesuwała się z p o w r o t e m .
Na szczęście nigdy nie wykorzystaliśmy tego schronu. Pod­
czas nalotów ludzie uciekali do piwnic - mocnych konstruk­
cji g ł ę b o k o p o d d o m a m i , nakrytych zwykle klatką schodową,
która również była o d p o r n ą konstrukcją.
- Jeżeli trafią b e z p o ś r e d n i o w nas, to ziemny schron i tak
n a m się do niczego nie przyda - dowodził m ą d r y starszy p a n .
U ż y w a n o tego schronu j a k o magazynu na jarzyny, a po woj­
nie został z p o w r o t e m zasypany.
Ja rosłam, a dzieci przybywało, p o d o b n i e jak we wszyst­
kich katolickich rodzinach na p o ł u d n i u H o l a n d i i . Jeżeli
przez dłuższy czas u jakiejś pary nie pojawiały się dzieci, sta­
wało się to t e m a t e m dywagacji: Czemu Bóg nie błogosławi
temu
małżeństwu?
P o n i e w a ż b y ł a m najstarszą dziewczynką w r o d z i n i e ,
o c z e k i w a n o , że b ę d ę m a t k ą zastępczą, a ja przyjęłam tę rolę
b e z s z e m r a n i a . Do mnie n a l e ż a ł o o d c i ą ż e n i e m a t k i i zajęcie
się dziećmi, zwłaszcza po szkole i w czasie wakacji. Kiedy
chciałam o k a z a ć r o d z e ń s t w u szczególne względy, z a b i e r a ­
łam je na długie spacery, zwłaszcza na k ł a d k ę n a d t o r a m i
kolejowymi, do której szło się p r z e z miejski rynek, o b o k
wszystkich d o m ó w i sklepików między nimi, o b o k farmy
i kościoła.
Kościoły i kaplice zawsze m n i e fascynowały i podczas spa­
cerów n a k ł a n i a ł a m moją g r o m a d k ę , żeby szła ze m n ą oglą­
dać te miejsca. J e d n o z nich nie było chyba p r z e z n a c z o n e dla
takich małych gości: była to kaplica o cudownie łagodnym
i s e r d e c z n y m c h a r a k t e r z e , p o ś w i ę c o n a Maryi Dziewicy.
U stóp Maryi klęczały o g r o m n e posągi aniołów z szeroko
rozpostartymi skrzydłami, pochylonych w adoracji. M a ł e
świeczki rozświetlały bliźniacze niebieskie szklane kule po
o b u stronach tego m a l e ń k i e g o pomieszczenia.
Uklękliśmy przed b a l u s t r a d ą p o d o ł t a r z e m , żeby zbliżyć
się do tych pięknych posągów i z a p a c h u białych lilii w wiel­
kich kryształowych w a z o n a c h . W maleńkich wazonach u stóp
M a d o n n y kwitły niebieskie niezapominajki i białe strzępiaste
kwiatki tak słodkie, że nasze serca napełniły się o d d a n i e m
dla Matki Jezusa, która zasługiwała na to całe p i ę k n o , jakie
ją otaczało.
Na samej balustradzie stal na ciężkiej drewnianej skarbo­
nie ze szparką na ofiary mały aniołek. Kiedy wrzuciło się m o ­
n e t ę , główka aniołka kiwała się w p o d z i ę k o w a n i u . Fascynują­
ce! Moi bracia i siostry chcieli, żebym dała im kilka m o n e t do
wrzucenia i kotłowaliśmy się przez chwilę po cichu, dopóki
nie zauważyliśmy w pobliżu uśmiechniętej zakonnicy. Ku na­
s z e m u k o m p l e t n e m u zaskoczeniu wyciągała w naszym kie­
r u n k u talerz z h e r b a t n i k a m i i ciasteczkami! Nie odzywała się,
ale nie było to konieczne - czuliśmy się mile widziani i d o c e ­
nieni i doszliśmy do wniosku, że ta kaplica zdecydowanie
znajdzie się na naszej liście miejsc do odwiedzania!
Jeżeli starczało n a m czasu, szliśmy na kładkę n a d t o r a m i ,
m a ł e rączki ciągnęły mnie za obie ręce, dopóki w końcu tam
nie dotarliśmy. K ł a d k a była d r e w n i a n ą konstrukcją przerzu-
c o n ą n a d c z t e r e m a t o r a m i i co kilka m i n u t przejeżdżał p o d
nią pociąg. Z a t r z y m y w a n o ruch - przeważnie wozy zaprzężo­
ne w konie p o z a jakimś przypadkowym s a m o c h o d e m i ludź­
mi na rowerach - przy drewnianej b r a m i e , obsługiwanej
przez dróżnika, który cały dzień spędzał w b u d c e na skraju
torów. Pięliśmy się po dwóch szerokich kondygnacjach drew­
nianych schodów, dotrzymując kroku rowerzystom, którzy
nie mieli ochoty czekać, tylko pchali swoje rowery p o d g ó r ę
po wąskiej pochylni przy poręczy. Kiedy znaleźliśmy się już
na górze, trzeba było nie tylko domyślić się, z której strony
nadjedzie pociąg, ale d o k ł a d n i e ocenić, w którym miejscu na
moście stanąć, żeby p a r a uderzyła nas p r o s t o w twarze, m o ­
cząc je rozkosznym gorącym s t r u m i e n i e m pełnej sadzy ta­
jemniczej wilgoci i grożąc, że p o c h ł o n i e nas i porwie ze sobą
jej rozszalały strumień. K ł a d k a miała solidne d r e w n i a n e p o ­
ręcze, których mogliśmy się trzymać, i za każdym r a z e m
w cudowny s p o s ó b u d a w a ł o n a m się uratować. Wszyscy wra­
caliśmy w kilka godzin później do d o m u z poczernionymi
twarzami. Nigdy nikt nas za to nie ganił, bo sobota była
d n i e m kąpieli i każdy po kolei wchodził do balii.
Kiedy opowiedzieliśmy m a m i e o zakonnicy z h e r b a t n i k a ­
mi i ciasteczkami w kaplicy, stwierdziła, że źle zrobiliśmy,
w c h o d z ą c t a m , bo to kaplica p r z e z n a c z o n a tylko dla zakon­
nic. Z a k o n n i c a , k t ó r a dała n a m ciasteczka, musiała lubić
dzieci, stanowiła więc dla nas wielką zagadkę - ani t r o c h ę nie
p r z y p o m i n a ł a tych, k t ó r e uczyły nas w szkole. M a m a domy­
ślała się, że mogła to być zakonnica kontemplacyjna. Nie
chciała, żebyśmy przeszkadzali jej i innym siostrom. Z a b r o ­
niła n a m więcej tam chodzić i ze s m u t k i e m muszę powie­
dzieć, że posłuchaliśmy jej. polecenia.
•
•
•
Po kilku miesiącach walk toczonych w okolicy przez alian­
tów p i ą t e g o maja 1945 roku czołgi wyzwolicieli wjechały do
miasta. Przerażająco dudniły po naszym bruku. T ł u m y ma­
chały do zwycięskich amerykańskich żołnierzy, a ci ciskali pa-
pierosy z budzących moją grozę metalowych wieżyczek. Lu­
dzie rzucali się, by pochwycić cenny lup, z a n i m zostanie roz­
d e p t a n y na miazgę. Mały chłopiec stracił całą garść p a p i e r o ­
sów, bo jakiś stary mężczyzna wyrwał mu je z rąk i nawet nie
podziękował. M a l e c stał i patrzył na swoją pustą dłoń.
Wszyscy nasi sąsiedzi wybrali się na spacer, żeby zobaczyć,
j a k wygląda okolica po zakończeniu wojny. M o s t n a d k a n a ­
łem został zniszczony i z a s t ą p i o n o go prowizorką z lin i d e ­
sek. P c h a ł a m przed sobą wózek i szłam z tyłu. Ludzie z oży­
wieniem gawędzili i wolnym k r o k i e m posuwali się do przodu.
N i k o g o chyba nie niepokoiło p r z e c h o d z e n i e n a d k a n a ł e m p o
tym rozkołysanym niby-moście, więc weszłam na niego śmia­
ło, ale o g a r n ą ł m n i e lęk tak wielki, że z a m a r ł a m z szeroko
otwartymi ustami i nie byłam w stanie wołać o p o m o c . J a k a ś
kobieta, k t ó r a już przeszła na drugą stronę, przypadkiem
obejrzała się za siebie i biegiem wróciła, żeby p r z e p r o w a d z i ć
m n i e i wózek.
Nasz p a p a zbierał podczas wojny różnego rodzaju kule
i łuski. W końcu m a m a poustawiała duże wypolerowane m o ­
siężne łuski na gzymsie n a d k o m i n k i e m , żeby trzymać w nich
kompozycje z suszonych kwiatów. Ale nigdy nie czuła się przy
nich całkiem pewnie; były nieustającym p r z y p o m n i e n i e m
grozy b o m b a r d o w a ń . W niedzielne p o p o ł u d n i a mój p a p a r o ­
bił dla nas czasami przedstawienia i podpalał gryzący proch
z kul, które przyniósł do d o m u . M a m a nie była zadowolona.
To niebezpieczne, narzekała, poza tym m o ż e p o d s u w a ć dzie­
ciom n i e d o b r e pomysły, ale ojciec uwielbiał nas zadziwiać.
Chwast rośnie
Był adwent, cztery tygodnie p o k u t y i modlitwy przed na­
szym pierwszym Bożym N a r o d z e n i e m po wyzwoleniu. U k l ę ­
kliśmy, by się p o m o d l i ć przed żłobkiem ustawionym w salo­
nie. W pokoju było l o d o w a t o , ponieważ paliło się w nim
tylko w niedziele, ale rajski z a p a c h sosny i świeżej słomy
w pobliżu żłobka napełniał m n i e szczęściem. N a w e t m a ł e
świeczki, k t ó r e oświetlały woły, osiołka i owieczki, trzech
króli, adorującą Maryję i o s z o ł o m i o n e g o Józefa, wydzielały
błogi pociągający zapach.
Klęczeliśmy na siedzeniach krzeseł z łokciami na o p a r ­
ciach, k a ż d e z nas z r ó ż a ń c e m w r ę k a c h . M i a ł a m s i e d e m lat,
byłam najstarsza, rodzice oczekiwali, że b ę d ę i n t o n o w a ł a
m o d l i t w ę , o d m a w i a j ą c pierwszą część „ Z d r o w a ś M a r i o " .
Reszta rodziny miała włączać się w drugiej połowie. Z każ­
dą z d r o w a ś k ą nasze p a l c e przesuwały się o j e d e n koralik r ó ­
żańca dalej i w ten s p o s ó b je liczyliśmy. Właściwie nic t r u d ­
n e g o , ale kiedy za m o i m i plecami klęczał p a p a , opierając się
ciężko łokciami o krzesło i p o s a p u j ą c z niecierpliwości, po
p r o s t u nie potrafiłam sobie z tym poradzić. Wolałabym zna­
leźć się r a z e m z figurkami w stajence i leżeć na słomie, ską-
p a n a w delikatnym świetle świec, niż m o n o t o n n i e recytować
zdrowaśki.
Z a i n t o n o w a ł a m tych zdrowasiek zdecydowanie za d u ż o
i p a p a bez najmniejszego szacunku przerwał moje n a b o ż n e
rozmarzenie:
- Co ty sobie właściwie myślisz, C a r l o ? !
W panice czekałam, aż znajdujące się za m o i m plecami rę­
ce m n ą p o t r z ą s n ą . Na szczęście i n t o n o w a n i e przejęła m a m a
i tym samym zażegnała a w a n t u r ę . Kiedy podnieśliśmy się
z krzeseł, p a p a wyśmiewał się ze swojej zaspanej córki i sy­
czał p e ł e n d e z a p r o b a t y :
- J a k możesz być taka głupia?
Spuściłam oczy, żeby uciec przed miażdżącym ciężarem
j e g o drwiny. W środku zbierało mi się na płacz; o s t a t n i o za­
częłam zmieniać się w zbiornik cichego s m u t k u . Bolało mnie
p r z e d e wszystkim to, że tata m n i e nie szanuje.
Na każdym k r o k u moją wolę osłabiał lęk p r z e d p o p e ł ­
nieniem błędu. Ale od lęku, że zrobię coś źle, większy był
strach, że ktoś odkryje, j a k ą j e s t e m n i e d o b r ą dziewczynką.
P r z e k o n a n i e , że wszyscy potrafią przejrzeć m n i e na wylot,
pogłębiało jeszcze moje p r z e r a ż e n i e .
Mój siedmioletni umysł płonął. M i a ł a m nieustępliwą o b ­
sesję na punkcie seksu; wydawało mi się, że otacza mnie
ze wszystkich stron. Naszkicowałam p o t a j e m n i e patykowatą
postać na szybie okiennej, u k r a d k i e m dorysowałam jej coś
zwisającego między nogami (nie mając pojęcia, co by to m o ­
gło być, wiedząc natomiast, że to coś złego - widziałam ry­
sunki innych niegrzecznych dzieci), p o t e m pospiesznie ją
starłam, rozglądając się d o o k o ł a , żeby sprawdzić, czy nikt
mnie nie zauważył. Gorzej nawet, miałam o c h o t ę uprowa­
dzać m a ł e dzieci i robić im j a k ą ś o k r o p n ą krzywdę.
K t ó r e g o ś dnia, idąc do d o m u mojej ciotki po swojskich
brukowanych i wysadzanych drzewami ulicach, zauważyłam
w przydomowym o g r ó d k u golutką dziewczynkę. W naszej
okolicy ogródki były b a r d z o m a ł e , odległość między drzwia­
mi frontowymi a ulicą wynosiła zaledwie trzy metry. O n i e ­
miałam na widok odkrytych i wyraźnie widocznych genita-
liów. Nagle o g a r n ę ł o m n i e pragnienie, by p o t r z ą s n ą ć tą
dziewczynką, rozszarpać ją własnymi r ę k a m i , rzucić ją na zie­
mię i dźgać ją n o ż e m , bić ją kijem, cegłą - czymkolwiek. Z a ­
bić ją, ale najpierw ją okaleczyć. To p r z e m o ż n e pragnienie
robiło się coraz silniejsze. Byłam jak w transie, j a k a ś we­
w n ę t r z n a siła popychała m n i e do działania. Nagle uświado­
miłam sobie, że o d d y c h a m ciężko, że twarz m a m czerwoną
i wykrzywioną, i pospiesznie o d e s z ł a m , by nikt m n i e nie za­
uważył. Poczucie winy, k t ó r e mnie wtedy o g a r n ę ł o , było go­
rące, lepkie i o k r o p n e . Nigdy nikomu o tym nie m ó w i ć !
Kiedy p a p a dotykał mnie rękami albo penisem, albo ustami,
dawał mi do zrozumienia, że jestem mila, że mnie lubi, a rów­
nocześnie, że jestem najgorszą, najwstrętniejszą dziewczynką
na świecie. Mówiły mi o tym jego ukradkowe postępki, jego na­
rzucające posłuch ciało. Podczas naszych nocnych spotkań ni­
gdy nie padło ani j e d n o słowo. Zrozumienie tej całej sytuacji
było p o n a d moje siły; w żaden sposób nie potrafiłam się w tym
rozeznać. Rozwiązałam problem, postanawiając, że postaram
się to wszystko ukrywać i udawać, że nic się ze m n ą nie dzieje.
Stań się niewidzialna, Carlo, ukrywaj, kim jesteś naprawdę. To
było trudne, bo czułam się tak, jakbym nie miała własnego ja.
Tak więc kiedy p o d koniec s e m e s t r u w trzeciej klasie przy­
szła p o r a , by zaśpiewać solo przed trzydziestoma koleżanka­
mi, byłam p r z e r a ż o n a nie na żarty. Wszystkie miałyśmy śpie­
wać na o c e n ę i każda miała wystąpić przed klasą z wybraną
przez siebie piosenką. D l a większości dzieci była to nawet
przyjemność: nieczęsto w o l n o było w ogóle wstać ze swojego
miejsca, a poza tym była to okazja, żeby się popisać. M n i e
ogarniała wyłącznie bezbrzeżna rozpacz na myśl o wbitych
we m n i e oczach koleżanek. Ż o ł ą d e k podchodził mi do gar­
dła, wierciłam się, r u m i e n i ł a m i b l a d ł a m , mdliło mnie i czu­
łam się nieszczęśliwa.
W końcu zostałam już tylko ja i nie było ucieczki. Nauczy­
cielka skinęła, żebym wyszła na ś r o d e k klasy. Nie miałam
wyjścia, z d a ł a m sobie sprawę, że opuszczam ławkę, żeby sta­
nąć przed milczącą g r u p ą dzieci. Otworzyłam usta i wydosta­
ło się z nich coś, co według m n i e brzmiało jak zduszony
krzyk, a było pierwszym t a k t e m banalnej piosenki, j a k ą wy­
b r a ł a m : Daar bij die molen („Tam przy młynie"). Mój występ
odznaczał się całkowitym b r a k i e m elegancji; nie p r ó b o w a ­
łam nikogo rozbawić, chciałam tylko m i e ć już tę m ę k ę za so­
bą. Większość moich strun głosowych nie działała i pełną
skupienia salę wypełnił szorstki zgrzytliwy dźwięk. Nauczy­
cielka okazała życzliwość.
- Masz głos jak dzwon - powiedziała i postawiła mi sześć
p u n k t ó w na dziesięć.
•
•
•
Ż o ł n i e r z e wracali do d o m u po wojnie. Wypełniali wszyst­
kie pociągi, także i ten, który wiózł m n i e , moją siostrę i ciot­
kę z p o w r o t e m do d o m u z A m s t e r d a m u . Kiedy nas nie było,
bocian przyniósł naszej m a m i e n a s t ę p n e g o dzidziusia. Był to
chłopczyk, piąty dar, który dostała od Boga. Widywałyśmy
bociany na kalenicach dachów, stały na długich, patykowa­
tych nogach, p o p a t r u j ą c na okolicę. W ich gniazdach było
m n ó s t w o miejsca na dzidziusie. Bociany przynosiły dzidziu­
sie, k t ó r e zwisały im w pieluszkach z dziobów.
Ż o ł n i e r z e wyglądali na zmęczonych, ale p r z e p e ł n i a ł a ich
radość, że wracają do d o m ó w . Z pewnością marzyli o powi­
taniu z rodzinami. Wagony były zatłoczone, a zapach wojsko­
wych m u n d u r ó w nie był nieprzyjemny. Siedziałam w pełnym
mężczyzn wagonie i było mi nawet miło. D o p i e r o kiedy j e d e n
z żołnierzy zwrócił na mnie uwagę, p o c z u ł a m się niepewnie.
Rzucił mi p e ł n e sympatii spojrzenie, bez wątpienia sądząc,
że ma p r z e d sobą j e d n o z tych holenderskich dzieci, za k t ó r e
walczył na wojnie; mój widok dał mu powód, by usprawiedli­
wiać o k r o p n o ś c i , jakie przeżył. Wyczuwałam j e g o życzliwość
i d o b r e intencje, ale nie potrafiłam z a p a n o w a ć n a d r u m i e ń ­
cem, zalewającym policzki, równie palącym jak żyjące w m o ­
im sercu poczucie wstydu. Ciężko mi było rozglądać się d o ­
okoła i marzyłam, żeby wysiąść z pociągu.
•
•
•
Mój ojciec raz był d o k t o r e m Jekyllem, raz p a n e m Hyd e ' e m , ale m a t k a również była z m i e n n a , a to od jej nastroju
zależała na ogół atmosfera w d o m u . Tym, co szczególnie
k o m p e n s o w a ł o w naszych oczach braki rodzicielki, było spo­
radycznie okazywane przez nią poczucie h u m o r u , które roz­
praszało m r o k tak nagle, jak słońce rozświetla okolicę. W ta­
kich m o m e n t a c h ekscentryczny, zaskakujący sposób, w jaki
ujmowała r o z m a i t e sprawy, p o w o d o w a ł , że pokładaliśmy się
ze śmiechu. D o m się przeobrażał, a istnienie zła wydawało
się niemożliwością.
Poczucie h u m o r u matki przyciągało d o naszego d o m u go­
ści. N a w e t wtedy kiedy miała już osiemdziesiąt p a r ę lat i opi­
nię zdziecinniałej staruszki, potrafiła nagle zrzucić z siebie
czterdzieści lat i dowcipkować na t e m a t życia w d o m u o p i e ­
ki, jakby była na pikniku. Chociaż przeważnie p o d a w a n o jej
środki uspokajające, mające przynieść ulgę w bólach wywoła­
nych ostrym a r t r e t y z m e m i skutkami syfilisu, goście często
zachwycali się zabawnymi uwagami matki.
M a m a kochała muzykę i często włączała radio. Muzyka
klasyczna wprawiała ją w doskonały h u m o r i kiedy byłam m a ­
lutka, przyglądałam się, jak się śmieje, pracując i wykorzystu­
j ą c do m a k s i m u m czas, kiedy mąż był w pracy, a ona miała
d o m dla siebie. Śpiewała dzieciom piosenki, wojenne rymo­
wanki, a nawet arie, a te okresy p r o m i e n n e g o nastroju matki
podnosiły nas na d u c h u .
Do wyjątkowych przyjemności należało pójście z m a m ą na
zakupy, kiedy p o d r o s ł a m już na tyle, że m o g ł a m z nią chodzić
p o d r ę k ę zgodnie ze zwyczajem holenderskich kobiet. Oby­
dwie miałyśmy poczucie rozkosznej bliskości, a po d r o d z e
i w trakcie z a k u p ó w m a t k a mówiła zwykle wesoło i z ożywie­
niem. M n i e również życie wydawało się lekkie i przez chwilę
czułam się szczęśliwa, bo z a p o m i n a ł a m o sobie.
M a t k a udała się po r a d ę do księdza, ponieważ nie chciała
aż tylu ciąż. Ksiądz powiedział jej, że nie ma prawa odmawiać
swojemu mężowi, k t ó r e g o przyrzekła szanować i słuchać
w świętym związku małżeńskim. Tak więc m a t k a musiała
ugiąć się przed seksualnymi wymaganiami ojca; ale wiedziała,
sprytna jędza, jak się na nim, niewykształconym, odegrać.
Miała talent do drażnienia go słowami. A on do obrony przed
jej drwiącą inteligencją miał tylko brutalną siłę.
M a m a rzadko wyrażała a p r o b a t ę dla czegoś, co robił papa.
Tak często szydziła z niego, kiedy grał na swoich ukochanych
skrzypcach, że w końcu cisnął nimi o ścianę, i je roztrzaskał.
Dałoby się je naprawić tylko wielkim kosztem, więc za m a r n e
dwadzieścia pięć guldenów odsprzedał je człowiekowi, który
się zajmował n a p r a w a m i - odsprzedał skrzypce, k t ó r e były j e ­
go osobistym stradivariusem. Czy zgrzytał wtedy zębami i pła­
kał w ukryciu, że dopuścił do tego, by jego kobieta wzięła nad
nim g ó r ę ? Czy też znalazł sposób, żeby się zemścić?
Pewnego dnia podczas poważniejszej sprzeczki oboje za­
pomnieli, że przysłuchują im się zza ściany sąsiedzi. M a t k a wy­
śmiewała się z ojca donośnym szydzącym głosem i judziła,
żeby ją zabił. To było coś nowego. Od jakiegoś już czasu obrzu­
cali się obelgami, a teraz oboje wciągnął wir zażartej walki.
Nasza szóstka płakała głośno i żałośnie, siedząc rzędem na ku­
chennym stole. Widzieliśmy rodziców wyraźnie przez drzwi do
salonu. Papa trzymał w rękach duży nóż do krojenia mięsa,
a m a m a , judząc go wzrokiem, powtarzała bez tchu:
- No to już, zrób t o ! Zabij m n i e !
Powtórzyła to tyle razy, że jeżeli chciał ocalić twarz, nie
p o z o s t a ł o mu nic innego, j a k rzeczywiście ją dźgnąć. M a t k a
wrzasnęła, a my, dzieci, zaczęłyśmy zawodzić jeszcze głoś­
niej. Pękła na chwilę p l e m i e n n a więź z rodzicami; zostaliśmy
porzuceni, unosiliśmy się bezwładnie jak jakieś szczątki na
powierzchni kłębiącego się c i e m n e g o o c e a n u .
Widząc krew, p a p a odzyskał rozsądek. Chwycił za ręcznik
i z a t a m o w a ł krew wypływającą z rany na szyi. Z czasem rana
zagoiła się b a r d z o ładnie i została z a p o m n i a n a . Bliznę za­
uważyłam d o p i e r o po latach na fotografii: leżała na łóżku
w d o m u opieki i z czułością patrzyła na ojca, który ją trzymał
za r ę k ę . Tak to było między m o i m i rodzicami - szczerze się
kochali i nigdy nie mieli się rozstać. A przecież równocześnie
znieść się nie mogli. Jeżeli n a m i ę t n o ś ć z natury nie m o ż e być
konstruktywna, niech tak czy owak istnieje.
Kiedy życie stawało się ciężkie, uciekałam w marzenia.
M i a ł a m przyjaciółki, k t ó r e mieszkały ze m n ą na co dzień moje lalki, k t ó r e t r a k t o w a ł a m j a k żywe. M ó w i ł a m do nich,
r o b i ł a m im u b r a n k a , kładłam do łóżka, d a w a ł a m kwiaty i po
prostu k o c h a ł a m . P a p a zrobił mi drewniany d o m e k dla lalek,
p o m a l o w a n y na piękny czerwony kolor. Chociaż mięciutkie
dywaniki były szczątkami mojego u k o c h a n e g o królika, za­
trzymałam je, by mieć czym ozdobić podłogi. Te dywaniki r o ­
biły na mnie niesamowite wrażenie czystej, nieskalanej deli­
katności.
Tylko moje lalki widywały kogoś zbliżonego do prawdziwej
mnie. Dogadywałam się z nimi, chociaż wolałabym w taki
sposób dogadywać się z otaczającymi mnie ludźmi, gdybym
się na to ośmieliła. Dla moich lalek byłam niestrudzenie czu­
łą m a t k ą , siostrą, dzieckiem proszącym o p o m o c , pielęgniar­
ką i twórczo rozwiązywałam ich problemy. Lalki były dla mnie
żywe, dopóki nie ukończyłam dziesięciu lat. Kiedy miałam lat
jedenaście, czasami były żywe, a czasami nie - co dziwne, za­
leżało to od tego, jak zdecydowałam się na nie patrzeć.
Trzymałam swój d o m e k dla lalek na płaskim podeście
w połowie schodów, prawie p o d sufitem. Wystarczało na nim
miejsca na m a t e r a c i p e w n e g o dnia p r z e k o n a ł a m rodziców,
żeby pozwolili mi tam spać z moją rodziną lalek. J e d n a k noc­
ne odwiedziny papy, albo m o ż e koszmarny sen o nich, spo­
wodowały, że się zmoczyłam w nocy. Nigdy słowem o tym nie
w s p o m n i a ł a m , m n i e też nikt nic na ten t e m a t nie powiedział.
Przyjęłam to milczenie z ulgą i n i e p o k o j e m równocześnie, bo
p l a m ę musiała zauważyć moja m a m a , która wyprała prze­
ścieradło i położyła na łóżku czyste. Dlaczego nic nie powie­
działa? Czy cierpiała, bo musiała j a k o ś rozliczyć się z tego
wszystkiego we własnym, z d e z o r i e n t o w a n y m umyśle? Czy
nie wiedziała, co się dzieje? Czy wybrała niewiedzę? Z a m i a s t
mnie chronić, zrobiła się zgorzkniała, i kiedy p o d r o s ł a m , za­
częła t r a k t o w a ć m n i e jak rywalkę, obrzucając hańbiącymi
wyzwiskami jak vuile dwiel, ty b r u d n a s z m a t o .
M a t k a musiała znaleźć jakiś sposób, żeby przeciwstawić
się brutalności, z j a k ą niekiedy traktował ją człowiek d o m a ­
gający się wypełnienia obowiązków małżeńskich. P e w n e g o
dnia cackała się ze swoją nogą, k t ó r a ją w tajemniczy sposób
rozbolała. Nigdy n a m , dzieciom, nie wyjaśniono, dlaczego tę
n o g ę z a b a n d a ż o w a ł a ani dlaczego nie mogła podnieść się
z krzesła. Pojękiwała, kiedy tylko ktoś zbliżył się do jej stopy,
a krzyknęła i zaczęła przewracać oczami, przygryzając z bólu
wargi, kiedy przypadkiem ją potrąciłam. O d c z u w a ł a m ten
ból równie m o c n o jak ona: pełzł w g ó r ę po moich nogach jak
ogniste noże, i p ł a k a ł a m , że ją tak boli. A l e suka, k t ó r a rosła
i żywiła się t ł u m i o n y m gniewem na m a t k ę , była n i e d a l e k o .
Przychodziły chwile, kiedy ta suka wydobywała się na p o ­
wierzchnię, żeby gryźć każdego, kto znajdzie się w pobliżu.
Kończyłam j e d e n a ś c i e lat, kiedy moja m a t k a zdała sobie
sprawę, że nie jest w stanie m n i e okiełznać. Miała się odbyć
sesja zdjęciowa - było nas, dzieci, już wtedy s i e d m i o r o - i fo­
tograf miał przyjść do nas do d o m u . Instynkt podpowiedział
mi, że będzie to dla mojej matki okazja, by się popisać swo­
im u k o c h a n y m synem, M a r k u s e m , czwartym dzieckiem i jej
drugim chłopcem. M a r k u s miał złote loki, k t ó r e ścięto mu
d o p i e r o , kiedy szedł do szkoły, a oboje, i m a t k a , i ojciec, go
uwielbiali. M a r k u s nie mógł zrobić nic złego, ale ja wiedzia­
łam, j a k zrobić j e m u coś złego, i wiedziałam, j a k zepsuć tę
chwilę m a m i e , k t ó r a o wiele bardziej niż p a p a przykładała się
do tego, by rodzina d o b r z e wyszła na fotografiach.
Matka, zajęta maluchami, nie mogła być wszędzie naraz,
dzięki czemu trafiła mi się idealna okazja, by szczypać mojego
brata, dopóki się nie rozpłakał. Z j a d e m , który przyniósłby za­
szczyt pąjęczycy, naśladując moje nauczycielki, chwytałam za
jego ładne policzki paznokciami, wbijając je głęboko raz za ra­
zem, aż w końcu czerwone ślady przestały znikać. Chciałam go
oszpecić i zmusić do płaczu, żeby było to widać na zdjęciach.
U d a ł o się, ale m a t k a się wściekła. Nie potrafiła w ż a d e n
sposób odwrócić tego, co się stało, ale do k o ń c a dnia biła
m n i e po twarzy i przeklinała za każdym razem, kiedy znala­
złam się na wyciągnięcie ręki. Nie p r ó b o w a ł a m usuwać jej się
z drogi, bo m i a ł a m świadomość, że każdy klaps dowodzi m o ­
jej wygranej. W końcu to ojciec - wyjątkowo jak na niego przejął d o w o d z e n i e i kazał m a t c e przestać, na litość boską,
bo się wytrzymać w d o m u nie da.
Teraz często już m a t k a musiała borykać się z zimnym u p o ­
r e m swojej najstarszej córki, k t ó r a przeciwstawiała się rodzi­
cielce, kiedy tylko starczało jej odwagi.
- U p a r t a oślica - wołała na m n i e .
- Nie j e s t e m oślicą - o d p o w i a d a ł a m niby to niewinnie,
a o n a połykała haczyk i zaczynała dowodzić, że d o b r z e wiem,
o co jej chodzi. Tylko nieodstępujący m n i e lęk p r z e d śmier­
cią i pójściem do piekła kazał mi tłumić najgorsze ataki b u n ­
tu, który kipiał we m n i e j a k w szybko nagrzewającym się ko­
tle, od czego serce mi waliło, twarz się wykrzywiała i pot
m n i e oblewał.
C z u ł a m palącą p o k u s ę , żeby zabić oboje rodziców. Wymy­
ślałam s k o m p l i k o w a n e plany m o r d e r s t w a , a raz prawie z d o ­
łałam p r z e k o n a ć s a m ą siebie, że u d a mi się zbrodni d o k o n a ć
i ujdzie mi o n a na sucho. Później z a w a h a ł a m się i uwierzyć
nie m o g ł a m , j a k a j e s t e m n i e d o b r a . „Prawdziwa j a " to była ta
odrażająca osoba, k t ó r a p o k a ż e się, kiedy usunięta zostanie
z e w n ę t r z n a warstewka grzeczności. Byłam p r z e k o n a n a , że
j e s t e m p r z e ż a r t a zgnilizną. Wszystko w wyznawanej przeze
mnie religii utwierdzało mnie w tym p r z e k o n a n i u . Mojego
zdania na swój t e m a t nie zmienił fakt, że ze swojego skąpe­
go kieszonkowego kupiłam b o m b o n i e r k ę dla matki na u r o ­
dziny, bo zjadłam j e d n ą , żeby skosztować, j a k i e są, a p o t e m
zjadłam wszystkie, no bo do czego to p o d o b n e , żeby dawać
jej n a p o c z ę t e p u d e ł k o .
A j e d n a k m i m o wszystko wciąż z a k o c h a n a byłam w Bogu,
ale nie w Bogu przerażającym i karzącym. To uczucie budzi­
ło się w m o i m sercu, kiedy tylko miało ku t e m u okazję. M o ­
że był to Bóg-kochający rodzic, ojciec niebieski, który w wy­
o b r a ź n i dziecka potrafił darzyć życzliwością i miłością.
Zdarzali się w m o i m życiu kochający i życzliwi dorośli - wu-
jek Kees i ojciec J a n u s i czasami nawet rodzice i nauczyciele.
Kiedy czułam Boga w sercu, dreszczem radości przejmowało
mnie przystępowanie do k o m u n i i świętej.
W s p o m n i e n i e szopy na węgiel o d c h o d z i ł o w przeszłość,
znowu byłam w stanie odczuwać lekkość i czystość, jaką da­
wała spowiedź. Przy b i e r z m o w a n i u rozpierała mnie d u m a , że
stałam się żołnierzem Chrystusa. Wierzyłam, że b ę d ę w sta­
nie zadowolić Boga w sposób, w jaki nigdy nie u d a w a ł o mi się
zadowolić ojca. W y o b r a ż a ł a m sobie, jak uzbrojona w światło
i ogniste miecze, gotowa posiekać diabła i zło na kawałeczki,
maszeruję alejką za d o m e m , wymachując zaciśniętymi w pię­
ści r ę k a m i i śpiewając: „My, żołnierze Chrystusa, maszeruje­
my, by Cię b r o n i ć " . Moja niemiecka krew rozkoszowała się
marszowym r y t m e m pieśni na b i e r z m o w a n i e .
W tym okresie z a p o m n i a ł a m o przymierzu z diabłem, ale
w podświadomości tkwiło to n a d a l . D w a u g r u n t o w a n e , ale
przeciwstawne poglądy szarpały m n ą jak brzozą podczas b u ­
rzy, to w j e d n ą , to w drugą s t r o n ę . Byłam d o b r a , dzielna i k o ­
chana; wydawało mi się to równie oczywiste j a k fakt, że kie­
dy indziej j e s t e m najgorszą dziewczynką p o d słońcem. Pod
koniec dzieciństwa nie potrafiłam r o z e z n a ć się w swojej toż­
samości: p r z e k o n a n i e o własnej dobroci stale podkopywały
h a n i e b n e pragnienia, które były dla m n i e d o w o d e m , że na­
p r a w d ę j e s t e m zła. Nie m i a ł a m żadnej kontroli n a d straszli­
wymi myślami, żeby krzywdzić i m o r d o w a ć ludzi. Było to
równie wyczerpujące jak p r ó b y ucieczki p r z e d k o s z m a r n y m
snem.
J e d n a k najbardziej d o k u c z a ł o mi to, że j e s t e m głupia.
Z n i e ś ć nie m o g ł a m myśli, że ktoś m o ż e uważać m n i e za głu­
pią, ale niekiedy nie potrafiłam się powstrzymać i zachowy­
w a ł a m się jak m a t o ł e k . Ciekawa rzecz, że j a k o ś u d a ł o mi się
nie zgłupieć do reszty. W klasie nauczycielka często przyła­
pywała mnie na tym, że gapię się za o k n o , najwyraźniej jej
nie słuchając, że nie j e s t e m w stanie udzielić odpowiedzi na
niespodziewanie skierowane do mnie pytanie, że nie u m i e m
wykonać polecenia, ale przy tym cechowała mnie niesamowi­
ta umiejętność odtwarzania z p e ł n ą precyzją lekcji z klasy
podczas egzaminów. Moje z a c h o w a n i e było dla nauczycielki
tak zagadkowe, że podzieliła się tym p r o b l e m e m z probosz­
czem, odpowiedzialnym za nasze wykształcenie religijne,
który zauważył to s a m o zjawisko. Rozwinęłam w sobie u m i e ­
j ę t n o ś ć włączania się częścią umysłu w lekcje, kiedy reszta
mnie przebywała gdzie indziej - i nawet ja sama nie potrafi­
łabym powiedzieć gdzie. J a k a ś część mojego mózgu zapa­
miętywała wszystko, czego uczyłyśmy się w klasie, przynaj­
mniej do egzaminów. Po egzaminach m o g ł a m sobie pozwolić
na to, by wiedza mi u m k n ę ł a , i zaczynać wszystko od nowa.
Kiedy znowu d o s t a ł a m najlepszą n o t ę , proboszcz i moja
nauczycielka przystanęli, rozmawiając, na podeście schodów
prowadzących do klas na piętrze. Chociaż znajdowali się p o ­
za zasięgiem m o j e g o słuchu, instynktownie w i e d z i a ł a m ,
o czym mówią, odczytywałam język ich ciała i dziwne spoj­
rzenia. Nadziwić się nie mogli m o j e m u zachowaniu i z d u m i e ­
wającym wynikom.
O k a z a ł o się, że skończyły im się nowe n a g r o d y i po raz
drugi m i a ł a m d o s t a ć oprawiony w s k ó r ę mszał. Ten d o w ó d
u z n a n i a dał mi g ł ę b o k ą satysfakcję. C h o c i a ż w oczywisty
s p o s ó b nie na wiele m o g ł a m się przydać, ani r o z u m u mi nie
odjęło, ani nie utraciłam inteligencji. J a k o ś miło mi było, że
się n i e d o c e n i a ł a m , że nie p o z n a ł a m się na własnym p o t e n ­
cjale.
Niemniej często dygotałam z p r z e r a ż e n i a , że „zrobię coś
ź l e " - a „robienie czegoś źle" po trochu zaczynało żyć włas­
nym życiem. Z u p e ł n i e jakbym cząstkę swojego umysłu od­
sprzedała kiedyś diabłu - co oczywiście zrobiłam. Powoli tra­
ciłam n a d sobą kontrolę. J a k a ś przerażająca tajemnicza siła
zmuszała m n i e , bym robiła d o k ł a d n i e coś przeciwnego, niż
p o m n i e oczekiwano.
W p e w i e n lodowato zimny dzień zwrócił się do m n i e p o d
koniec lekcji najstarszy ksiądz w parafii. Trzymał w rękach
gruby plik papierów, który wydawał się go niepokoić. Wyjaś­
nił mi, że ma pilną w i a d o m o ś ć dla parafian B r o e k h o v e n J e ­
den, mojej rodzinnej parafii, i czy byłabym tak d o b r a i wrzu­
ciła w i a d o m o ś ć k a ż d e m u z nich do skrzynki na listy?
Przyglądałam się twarzy księdza. Dlaczego zwrócił się do
m n i e , a nie do kogoś i n n e g o ? A! Pewnie uznał, że j e s t e m
b a r d z o inteligentna, ponieważ omawiał z moją nauczycielką
mój stuprocentowy sukces na egzaminie z religii.
Stojący p r z e d e m n ą ksiądz źle by to przyjął, gdybym mu
odmówiła. W końcu był j e d n y m z k a p ł a n ó w Boga i j e g o
rzecznikiem. J a k tylko otrząsnąłby się z szoku, moi rodzice
zostaliby o wszystkim p o w i a d o m i e n i . Takie myśli przemykały
przez mój zlodowaciały umysł, kiedy p o k o r n i e stałam na
mrozie na placyku zabaw. Z tego, co mówił, z r o z u m i a ł a m , że
pomiędzy parafią B r o e k h o v e n J e d e n a B r o e k h o v e n Dwa
trwa coś w rodzaju rywalizacji.
- W żadnym wypadku nie w o l n o ci - mówił z powagą ten
intrygancki ksiądz - wrzucić ż a d n e g o z tych pism do skrzynek
pocztowych parafian B r o e k h o v e n D w a .
I przystąpił do wyjaśniania, k t ó r ę d y biegnie granica m i ę ­
dzy o b i e m a parafiami. Nazw niektórych ulic nigdy wcześniej
nie słyszałam. Czy on się spodziewał, że b ę d ę znała ulice, na
których nigdy nie byłam? Ksiądz zachowywał się niespokoj­
nie i nerwowo, i nie powiedziałam m u , że nie wiem, o czym
mówi, ponieważ nie chciałam tak szybko stracić opinii m ą ­
drej dziewczynki. Plik p a p i e r ó w został mi przekazany do rąk
i natychmiast wyruszyłam w d r o g ę , z d e z o r i e n t o w a n a i roz­
trzęsiona z zażenowania. N a w e t gdybym wykazała najlepszą
wolę, nie miałam szansy wypełnić tego polecenia d o b r z e .
J e d n a k większości dzieci nie poszłoby t a m t e g o p o p o ł u d n i a
aż tak źle jak m n i e . S u m i e n n i e szłam na każdą z ulic i p o d ­
chodziłam do każdej z nieznanych mi skrzynek - a jak się
później d o w i e d z i a ł a m , n i e m a l wszystkie znajdowały się
w niewłaściwej strefie. Nieumyślnie zemściłam się na żąd­
nym władzy duchownym, który był zadowolony, i to b a r d z o ,
że m o ż e wykorzystać niewinne dziecko. Straciłam przy tym
w j e g o oczach d o b r ą opinię i jeszcze bardziej s k o m p r o m i t o ­
w a ł a m się w oczach ojca. P r z e r a ż e n i e , że „zrobię coś źle",
stało się tożsame z p r z e r a ż e n i e m , że nigdy nie b ę d ę na tyle
d o b r a , by zasłużyć sobie na szacunek.
Dorastanie
Dręczyły m n i e pytania dotyczące religii i duszy. Koniecz­
nie chciałam dowiedzieć się, jakie m a m szanse, żeby się d o ­
stać do nieba. Pytałam księdza w konfesjonale o kary za róż­
ne grzechy, ale on wzdychał albo niecierpliwił się i mówił mi,
żebym zapytała kogoś innego. Szłam p o n o w n i e do spowiedzi
i pytałam, dlaczego Bóg umieścił w rajskim ogrodzie drzewo,
jeżeli chciał, żeby go nikt nie dotykał? Czy nie mógł go u m i e ­
ścić gdzie indziej? I co takiego złego w tym, że z a k a z a n e jabł­
ko pozwoliło p o z n a ć różnicę między d o b r e m a z ł e m ? A czym
w ogóle jest o t c h ł a ń ? Co dusze t a m r o b i ą ? A czyściec - czy
n a p r a w d ę jest tym samym co piekło, tyle że któregoś dnia się
go opuszcza?
P o d o b n e pytania z a d a w a ł a m m o i m rodzicom. Dlaczego
Bóg karze ludzi, jeżeli ich k o c h a i przebacza im? D l a c z e g o
dobrzy ludzie cierpią? Ile dni czyśćca dostaje się za bycie nie­
grzecznym? Próbowali s u m i e n n i e o d p o w i a d a ć na te pytania,
popatrując na siebie, żeby upewnić się, czy to drugie się zga­
dza albo czy ma jakiś lepszy pomysł. S p r a w d z a ł a m ich, zada­
j ą c kilka dni później to s a m o pytanie i obserwując bacznie,
czy się nie pomylą.
Niestety, chociaż chodziło mi o to, żeby w końcu u p o r z ą d ­
kować wszystko w głowie, nieumyślnie zastawiłam p u ł a p k ę ,
w k t ó r ą złapali się pełni wątpliwości rodzice, i d a ł a m sobie
spokój z dorosłymi we wczesnym wieku lat ośmiu. D o s z ł a m
do wniosku, że dorośli nie znają odpowiedzi, więc nie ma co
zadawać im jakichkolwiek pytań. W s t ą p i ł a m na niebezpiecz­
ną ścieżkę, k t ó r ą dochodzi się do własnych wniosków, a r o ­
zumując, o p i e r a ł a m się na informacjach, k t ó r e z e b r a ł a m
wcześniej a l b o k t ó r e p o d s z e p n ę ł o m i wyczucie. Jeśli
uwzględnić, że większość tych informacji była w najlepszym
razie p r z e s ą d e m , a w najgorszym zniekształconą prawdą,
m u s i a ł a m dojść do kilku dziwacznych konkluzji. J e s t e m spod
z n a k u wody, znaku S k o r p i o n a , i m a m skłonność, by wnioski,
do których dojdę, uznawać za ostateczne, a tę tendencję na­
sila jeszcze moja g e r m a ń s k a krew.
M ó j p a p a p r a g n ą ł , aby j e g o p i e r w o r o d n y m dzieckiem był
syn. Musiał powiedzieć to k o m u ś w mojej obecności, p o n i e ­
waż p o ł a p a ł a m się dosyć wcześnie i usilnie p r ó b o w a ł a m za­
stąpić mu chłopca. Nosiłam przedmioty d u ż o dla m n i e za
ciężkie, żeby pokazać, j a k a j e s t e m m o c n a . Miałam miękkie
serce, ale nie pozwalałam sobie, by to okazać. Wręcz prze­
ciwnie, m u s i a ł a m być silniejsza od wszystkich c h ł o p a k ó w
w tym samym wieku i dowodzić tego, bijąc się z nimi! Jeżeli
jakiś niewinny przybysz pojawił się na naszej ulicy, dzieciaki
z sąsiedztwa przyprowadzały go do mojego d o m u , p e ł n e za­
pału, by obejrzeć walkę. Walka n i e o d m i e n n i e kończyła się
tym, że z triumfem stawiałam stopę na rozedrganych plecach
biedaka, a przejęte dzieci wiwatowały i przypominały sobie
nawzajem, by nie wchodzić w d r o g ę tej wariatce.
Z a n i m wyjechaliśmy z H o l a n d i i do Australii, miałam
trzech braci. A d r i a n był najstarszy; mocny, ale nie asertywny.
P e w n e g o dnia przybiegł do m n i e z p r z e r a ż e n i e m w oczach,
ponieważ gonił go czternastoletni H e n k , który był najroślejszy wśród okolicznych dzieci i miał w sobie coś bardziej pa-
s k u d n e g o i w y r a c h o w a n e g o niż cała reszta. A d r i a n przybiegł
i wtulił buzię w moją pierś. Natychmiast objęłam go r a m i e ­
n i e m i zaczekałam, aż wysoki brutal wypadnie zza rogu. I wy­
padł, p r o s t o na moją pięść. Z a b o l a ł o m n i e , ale odniosło sku­
tek, o który mi chodziło. H e n k rozciągnął się jak długi,
a p o t e m uciekł z zakrwawionym n o s e m . W i e c z o r e m j e g o ro­
dzice przyszli, żeby nawymyślać m o i m rodzicom.
Z tego typu wyższością był j e d e n p r o b l e m , a mianowicie
taki, że nie m i a ł a m żadnych prawdziwych przyjaciół. Nie że­
by się m n i e b a n o - nigdy sama nie rozpoczynałam bójki - ale
czułam się w środku j a k a ś taka okaleczona i byłam p r z e k o ­
n a n a , że nikt, kto lepiej m n i e p o z n a , nie zechce się ze m n ą
zaprzyjaźnić. Z y s k a ł a m tylko pewien wątpliwy prestiż.
R e g u l a r n i e wygrywałam c o r o c z n e wyścigi o r g a n i z o w a n e
przez rodziców dla miejscowych dzieci. Biegaliśmy d o o k o ł a
kwartału. To był b a r d z o duży kwartał, obejmujący farmę i kil­
ka sklepów. Niekiedy tak się wysilałam, że czułam się bliska
apopleksji, ale kiedy przyglądał się mój p a p a , p r z e g r a n a była
rzeczą nie do pomyślenia. Po p r o s t u m u s i a ł a m dla niego wy­
grać i chyba wiedzieli o tym wszyscy nasi sąsiedzi b e z wyjąt­
ku i wiwatowali na moją cześć. Na koniec z a s a p a n a p o d n o s i ­
łam na ojca oczy i pokazywałam mu b u t e l k ę sherry czy coś
innego, co wybrałam j a k o n a g r o d ę . Bladłam z niepokoju
i wyczerpania: Czy teraz, papo, uznasz, że jestem wystarczają­
co dobra? Czy będziesz mnie teraz szanowali Nie obchodziło
m n i e , że j a k o nagrody wybierałam rzeczy, z których s a m a nie
m o g ł a m korzystać. J a k i e to miało znaczenie dla mojej duszy,
której tak b r a k o w a ł o miłości. A mój p a p a się śmiał, był ze
mnie d u m n y . N i e m a l m d l a ł a m z radości i z niewytłumaczal­
n e g o bólu w sercu.
Przez całe lata d o b r z e mi również szła zmuszająca do
ostrej rywalizacji gra w kulki, d o p ó k i nie straciłam do niej za­
pału. Dzieci z Tilburga z czasów przedtelewizyjnych d u ż o ba­
wiły się na świeżym powietrzu: grały w piłkę, skakały na skakankach, grały w klasy i w kulki. Graliśmy na gładkim,
ubitym piasku w alejce na tyłach naszych d o m ó w albo na pły­
tach chodnikowych, którymi wyłożono szeroką ścieżkę dla
pieszych po obu stronach b r u k o w a n e j drogi. Kulki były zro­
b i o n e z gliny albo szkła. Te szklane były często w cudownie
wirujące wzory, przejrzyste lub nieprzejrzyste albo przydy­
m i o n e , od małych do całkiem dużych. K a ż d a z nich miała
swoją wartość, d o k ł a d n i e tak s a m o jak b a n k n o t y o różnych
rozmiarach i kolorach.
Byłam a m b i t n a i w kilka miesięcy z g r o m a d z i ł a m z a p a s
kulek, będący o d p o w i e d n i k i e m zasobów o k r ę g o w e g o b a n k u
- całą p e ł n i u t k ą grubą p o ń c z o c h ę , nieprzyzwoicie się wy­
brzuszającą. M n i e się j e d n a k nie wydawała nieprzyzwoita,
przynajmniej do chwili, kiedy p o d n i o s ł a m do góry mój łup,
by zobaczyła go m a m a . Rozpierała mnie d u m a . M a m i e oczy
wyszły na wierzch z takiej samej dumy, a przynajmniej przez
j e d n ą ulotną s e k u n d ę tak myślałam. Ale nie, wyszły jej na
wierzch ze zgrozy.
- Carla! - powiedziała ochryple, bo nagle zabrakło jej
tchu. - To jest pycha! Bóg karze ludzi, którzy są pełni pychy.
Pycha jest g r z e c h e m !
W tym m o m e n c i e mój umysł otwarty był równie szeroko
j a k oczy i nie miał sposobu o b r o n i ć się przed silnie h i p n o ­
tyczną sugestią, k t ó r ą m a m a w nim zasiała. Przyjęłam tę ka­
tolicką m o r a l n o ś ć za p r a w d ę , chociaż groziła p o z b a w i e n i e m
m n i e raz na zawsze chęci do współzawodnictwa.
Moja reakcja była natychmiastowa i heroiczna. Wyszłam
na ś r o d e k ulicy i - kiedy wszyscy mi się przyglądali - o p r ó ż ­
niłam p o ń c z o c h ę z grzesznie zdobytych kulek na bruk. Jak
zauważyłam, dzieci z sąsiedztwa nie miały żadnych skrupu­
łów, żeby, przepychając się, zbierać kulki i chować je do kie­
szeni. J a k a ś cząstka mnie poczuła się z d r a d z o n a , ta część,
k t ó r a była p r z e k o n a n a o własnej racji. Teraz na d o b r e byłam
z d e z o r i e n t o w a n a . Borykałam się już z tak wieloma proble­
m a m i ; d o d a ł a m do rosnącego stosu jeszcze i tę n e u r o z ę ,
i zmieniłam kurs. B ę d ę ceniła ubóstwo, tak j a k Jezus, który
nie miał nawet poduszki do snu, o czym powiedziała mi ma­
ma i moi nauczyciele. Z a p o m n i e l i tylko d o d a ć , że w tamtych
czasach poduszek w ogóle nie używano, a Jezusowi raczej nie
były p o t r z e b n e pieniądze, bo dokądkolwiek poszedł, szły za
nim kochające go kobiety, k t ó r e się nim opiekowały. To o n e
brały r a c h u n e k na siebie. Ale nikt nie nauczył m n i e , że na
tym zasadza się najbardziej świątobliwy styl życia.
•
•
•
Mój p a p a lubił przebywać na świeżym powietrzu, kochał
przyrodę, uprawiał rośliny. To on p o k a z a ł mi pajęczyny poły­
skujące od tysięcy d i a m e n t ó w w p o r a n n y m słońcu. To on za­
bierał m n i e na długie spacery po lesie w wielkim prywatnym
majątku n i e o p o d a l , żebym zobaczyła czarodziejskie grzyby te w d u ż e kropki - i to on nauczył m n i e słuchać wiatru i p t a ­
ków, jakby był dawnym amerykańskim I n d i a n i n e m .
Życie na powietrzu było po p r o s t u d o b r e . Na naszym p r z e ­
s t r o n n y m p o d w ó r k u za d o m e m o p o w i a d a ł mi o r o b a k a c h ,
k o m p o ś c i e , o p a s k u d n y c h żukach, k t ó r e zjadają ziemniaki,
i przyjaznych żuczkach takich jak b i e d r o n k i . Pokazywał mi,
j a k h o d o w a ć nagietki, bratki i goździki, j a k zbierać ich nasio­
na. Jarzyny nie interesowały m n i e tak b a r d z o , p o z a ziemnia­
kami, ponieważ u p r a w i a n o je na rozległym wspólnym polu
spory kawałek od d o m u . Był to duży zagon położony w p o ­
bliżu pól z j ę c z m i e n i e m , owsem, rzepą i kalarepą, k t ó r e far­
merzy hodowali głównie dla swojego bydła.
S a d z e n i e z i e m n i a k ó w r a z e m z p a p ą na wspólnym polu
o z n a c z a ł o dzień na świeżym powietrzu. R a z e m robiliśmy na­
szymi ł o p a t a m i b r u z d ę , odmierzaliśmy k r o k a m i odległość
od j e d n e g o z i e m n i a k a do d r u g i e g o , wrzucaliśmy z r o z m a ­
c h e m s a d z e n i a k a , który był tu najważniejszy, wgniataliśmy
go p i ę t ą w ziemię, a p o t e m robiliśmy n a s t ę p n ą b r u z d ę , zasy­
pując tę pierwszą ziemią. Ojciec był spod z n a k u Panny i za­
wsze zachwycał się tym, co rosło. Rośliny były dla niego j a k
cuda, k t ó r e podtrzymywały j e g o wiarę w Boga. Wyjaśnienia
n a u k o w e były do niczego; to Bóg obdarzył nasienie wiedzą,
czym zostanie. To Bóg, j a k mawiał, dał m a l e ń k i m nasionk o m c u d o w n ą m o c , by mogły r o z p o z n a w a ć pory roku i r e ­
agować na t e m p e r a t u r ę , w o d ę , substancje odżywcze i słoń­
ce. Mój p a p a potrafił robić buty, stoły, zabawki, wszystko,
do czego się przyłożył. A l e tylko Bóg, jak mawiał, potrafi
stworzyć kwiat.
W dzień, kiedy sadziliśmy ziemniaki, puszczaliśmy zwykle
również latawce, co było b a r d z o podniecające. W tej części
Holandii wiatru nie b r a k o w a ł o , a na otwartym polu nie prze­
szkadzały drzewa ani domy. Mój p a p a był niezwykle prak­
tycznym i pomysłowym człowiekiem i umiał się bawić jak
chłopiec. Aż do dnia śmierci cieszyły go wiatraczki, k t ó r e ro­
bił dla siebie i wielu innych ludzi. Pierwsze wiatraczki wiro­
wały dość hałaśliwie. Później ojciec stosował plastikowe czę­
ści, k t ó r e pracowały ciszej i przedłużały życie wiatraków.
Robił też d u ż e latawce - k t ó r e całymi dniami i nocami u n o ­
siły się w powietrzu, i m a ł e , k t ó r e mogliśmy sami nauczyć się
robić, a ich ogony ozdabiał wszelkiego rodzaju wstążkami
i wiązadłami.
J e d n a z ciotek zapytała mnie kiedyś, k o g o wolę, m a m ę czy
t a t ę ? To było t r u d n e pytanie i cała się z namysłem zmarszczy­
łam. Ciotka przyglądała mi się bacznie; dlaczego tak się we
m n i e wpatrywała? C z u ł a m się nieswojo, ale z a d a ł a m sobie
pytanie, z kim lepiej się tego r a n k a bawiłam, i powiedziałam:
p a p ę ! Ciotka zachmurzyła się i nagle mnie zostawiła; widocz­
nie udzieliłam niewłaściwej odpowiedzi. A l e kiedy byliśmy
z p a p ą poza d o m e m , zawsze się z nim d o b r z e bawiłam. Prze­
baczyłam mu nawet to - chociaż nigdy mnie o przebaczenie
nie prosił - że któregoś letniego dnia wrzucił mnie do kana­
łu, by zmusić m n i e , żebym się nauczyła pływać. Z a n i m p o ­
szłam p o d w o d ę , d a ł n u r a i kazał z ł a p a ć się za r a m i o n a , a p o ­
tem skierowaliśmy się do brzegu. Nigdy nie nauczyłam się za
d o b r z e pływać.
Życie byłoby całkiem niezłe, gdyby nie ciągły strach, że
d o k t o r Jekyll zmieni się w p a n a H y d e ' a . Chodzi mi o chwile,
kiedy ojca ponosił gniew. J a k wtedy, gdy rzucił m ł o t k i e m
w mojego najmłodszego brata, chybiając o włos. A l b o kiedy
tłukł mnie po głowie r ę k a m i , jeżeli mu się sprzeciwiłam albo
p o d a w a ł a m w wątpliwość j e g o słowa. I nie przestawał, d o p ó ­
ki niemal nie traciłam przytomności albo ktoś nie zawołał
mamy.
Chodzi o nagłą podejrzliwość, jak wtedy, kiedy mój brat
A d r i a n wrócił do d o m u z kilkoma b a n k n o t a m i w ręku i twier­
dził, że je znalazł. Papa mu nie uwierzył. Z a b r a ł swojego
ośmioletniego syna do salonu i u d e r z a ł skórzanym p a s e m za
każdym r a z e m , kiedy ten upierał się, że pieniądze znalazł.
Pełne złości wypytywanie i lanie trwało godzinami.
Ojciec złamał mi dwa przednie zęby podczas jednej z awan­
tur. Pewnego dnia, kiedy miałam dziesięć lat, nie chciałam
zjeść owsianki. Zwykle smakowała mi gęsta mieszanina, którą
ojciec niemal nieodmiennie przyrządzał na śniadanie; zalewa­
liśmy ją gorącym mlekiem i posypywaliśmy brązowym cukrem.
Ale tego dnia nie miałam apetytu i odmówiłam, co natych­
miast wywołało gniew ojca. Uznał moją o d m o w ę za osobistą
obrazę, lekceważenie jego gotowania i podważenie jego a u t o ­
rytetu. Zawziął się i kazał mi jeść. Ja dalej odmawiałam, stara­
jąc się mówić grzecznie:
- Nie m a m dzisiaj ochoty, pa.
M i a ł a m obstrukcję i instynktownie czułam, że p o w i n n a m
się przegłodzić.
- J e d z albo ci wsadzę w nią twarz! - zagroził z jeszcze
większą furią.
J a k idiotka podjęłam to niesprawiedliwe, śmieszne wyzwa­
nie. Nie ustąpiłam, zmuszając go do odkrycia kart. I wtedy
mój ojciec chwycił m n i e za kark od tyłu i ze straszliwą siłą
w e p c h n ą ł mi twarz w owsiankę tak m o c n o , że gruby biały ta­
lerz pękł, a r a z e m z nim pękły moje dwa p r z e d n i e zęby.
Z owsianką zmieszała się krew z rozbitych warg i dziąseł.
- O c h , J o h n ! - j ę k n ę ł a m a t k a , bliska płaczu. N a s t ę p n i e
oboje wytarli mi twarz i włosy, i u b r a n i e , po czym wysłali
mnie do szkoły.
•
•
•
Niewykluczone, że to Anioły Stróże latami ratowały m n i e
przed sobą samą. P r z e k o n a n a j e s t e m , że wkraczały stanow­
czo, kiedy czasami za b a r d z o obojętniałam, by się czymkol­
wiek przejmować. To p r a w d o p o d o b n i e im zawdzięczam, że
m i m o mojej głupoty nic mi się nie stało, kiedy w wieku j e d e ­
nastu lat zwróciłam na siebie uwagę e r o t o m a n a grasującego
w p a r k u , który często odwiedzaliśmy. Przy wejściu znajdowa­
ła się c e m e n t o w a figura M a t k i Boskiej siedzącej z Dzieciąt­
kiem na kolanach. Na jej kolanie i na rękach zawsze leżały
kwiaty u k r a d k i e m zrywane w p a r k u i u k ł a d a n e przez dzieci,
k t ó r e miały wystarczająco m o c n e nogi, by w d r a p a ć się na
p o s t u m e n t . W p a r k u było też jeziorko, n a d które jeździłam
na rowerze, żeby ł a p a ć kijanki; było b a r d z o często odwiedza­
ne przez rodziny z dziećmi.
Wyczułam o b e c n o ś ć mężczyzny, kiedy j e g o wzrok sparzył
mnie niczym wiązka światła laserowego. Dorastając, nauczy­
łam się wyczuwać związaną z chucią energię i j e g o koncen­
tracja wydała mi się znajoma; to m n i e przerażało, a r ó w n o ­
c z e ś n i e p o d n i e c a ł o . Z a m i a s t u c i e k a ć , o d w r ó c i ł a m się
i u ś m i e c h n ę ł a m do rozwalonego na trawie mężczyzny. Z a ­
prosił m n i e , żebym usiadła o b o k niego, pokazała mu kijanki,
powiedziała, jak m a m na imię. Przez cały ten czas czułam
j e g o zapach, czułam zapach niebezpieczeństwa, widziałam
błysk w jego oczach, ale nie zważałam na to. Poprosił, żebym
wróciła tam n a s t ę p n e g o dnia przed p o ł u d n i e m (niejasno
zdawałam sobie sprawę, że jest m a ł o p r a w d o p o d o b n e , by by­
li t a m wtedy inni ludzie), a ja się zgodziłam.
Pojawiłam się w p a r k u n a s t ę p n e g o r a n k a , nie dlatego że
chciałam, ale ponieważ uważałam, że muszę dotrzymać sło­
wa. Nie było go t a m o uzgodnionej p o r z e . Wystawił mnie do
wiatru, czułam się ośmieszona, nie z d a w a ł a m sobie sprawy,
ile n a p r a w d ę m i a ł a m szczęścia. Wróciłam do d o m u z uczu­
ciem ulgi i rozczarowania, no i oczywiście wstydu. Ten męż­
czyzna odzyskał rozsądek, tak myślałam, a ja nie. R z a d k o
myślałam o sobie życzliwie, nie w t a m t e dni, nie w t a m t e la­
ta. I jeszcze przez dziesiątki lat nie miałam tak myśleć.
Życie w n o w y m kraju
Mieliśmy niedługo zostawić za sobą całą h o l e n d e r s k ą sce­
nerię, śnieg i lodowe kwiaty, Świętego Mikołaja i szopę na
węgiel - i wszystkie moje lalki. M a t k a odziedziczyła t r o c h ę
pieniędzy po śmierci swojego ojca i zamierzała przeznaczyć
je na wydostanie nas z E u r o p y .
L a t e m 1950 roku ojciec zbił d r e w n i a n e skrzynie, w których
miały pojechać za o c e a n nasze m e b l e i dobytek. Z g o d n i e
z przepisami musieliśmy się zmieścić w z góry zadanych wy­
miarach i n i e k t ó r e rzeczy trzeba było zostawić. Rodzice nie
mieli serca uprzedzić m n i e , że nie zabiorą ani jednej mojej
lalki; m i a ł a m wtedy prawie dwanaście lat.
Przechwalaliśmy się przed przyjaciółmi, jakie to będziemy
przeżywali przygody, i obiecywaliśmy pisać. Nasi przyjaciele
byli p o d w r a ż e n i e m . Nie wiedziałam wtedy, jak b a r d z o b ę d ę
tęsknić przez pierwszy rok po przyjeździe do tego dalekiego
kraju za miejscami, do których nigdy nie m i a ł a m powrócić.
W snach o d w i e d z a ł a m swojskie ulice i alejki, w ą c h a ł a m tak
mi drogie bazie i żonkile, czułam w o ń śniegu w rześkim p o ­
wietrzu, widziałam bujne zielone listowie na p l a t a n a c h i pa­
trzyłam na c u d o w n e kwiaty kasztanowca. U n o s i ł a m się nad
d o m e m ze stojącą o b o k krytą p a p ą szopą na węgiel, który był
kiedyś naszym d o m e m i miejscem tak wielkiego s m u t k u . Aż
serce mnie bolało, tak p r a g n ę ł a m znowu tam się znaleźć;
opuściłam to wszystko zbyt niefrasobliwie.
N i e m r a w e m u s t a r e m u transportowcowi zajęło sześć cu­
downych tygodni, żeby dowieźć nas do Sydney. Nigdy wcześ­
niej nie widziałam o c e a n u i moje m ł o d e serce zamarzyło o r o ­
mantycznych uczuciach, którym sprzyja podróż w nieznane.
Powietrze wokół nas przesycone było romantycznością.
Zawinęliśmy do portu w Port Saidzie, w Egipcie. I tam,
przez iluminator w kabinie, k t ó r ą dzieliłam z kilkoma innymi
dziewczynkami, przypadkiem zauważyłam w dole o p a l o n e g o
na brąz, o b n a ż o n e g o do pasa egipskiego boga, który bez wiel­
kiego pośpiechu pracował w skwarze południa na pokładzie
tankowca, uzupełniając zapas paliwa na naszym statku. Niepodejrzewający niczego bóg z zaskoczeniem zobaczył kawa­
łek przywiązanego do białej nitki papieru, który trzepotał n a d
jego głową. Podniósł wzrok, uśmiechnął się i z n a r a ż e n i e m ży­
cia (a przynajmniej tak mi się wydawało) złapał kartkę.
- P o d o b a s z mi się - oznajmiał p r o s t o d u s z n i e liścik w m o ­
jej najlepszej angielszczyźnie. O p a l o n y idol z czarnymi jak
smoła włosami i równie czarnymi oczami błysnął pięknym
u ś m i e c h e m . Poszukał ołówka, a p o t e m - istny cud! - napisał
o d p o w i e d ź po drugiej stronie mojego króciutkiego przesła­
nia. W c i ą g n ę ł a m na g ó r ę tę cząstkę s z a r p a n e g o w i a t r e m r o ­
m a n s u i przeczytałam w i a d o m o ś ć , od której serce zabiło mi
m o c n o : „Ja też cię k o c h a m " . Dla dziewczynki, k t ó r a zwykle
dostawała po uszach za to, że zamiast iść spać, chciała oglą­
dać filmy, był to wspaniały m o m e n t , coś w rodzaju oczyszcze­
nia. Pomyślałam, że muszę być chociaż o d r o b i n ę atrakcyjna,
skoro t a k w s p a n i a ł a istota przyjęła moją p e ł n ą uwielbienia
w i a d o m o ś ć i odpowiedziała życzliwością. Wychyliłam się
przez iluminator i u ś m i e c h n ę ł a m się z wdzięcznością. Wyda­
wał się zadowolony, a p o t e m wrócił do swojej pracy.
Usłyszałam gong. R o m a n t y c z n e uczucia walczyły przez
chwilkę o lepsze z pustym ż o ł ą d k i e m , ale głód wygrał. Wró­
ciłam biegiem po piętnastu m i n u t a c h , ale mój Egipcjanin od-
płynął, jakby to wszystko było tylko s n e m . M i a ł a m j e d n a k na
dowód kawałek p a p i e r u i przechowywałam go w ukryciu jak
skarb.
Ta r o m a n t y c z n a wymiana liścików była najjaśniejszym
p u n k t e m całej podróży, bardziej p a m i ę t n y m niż d w u n a s t e
urodziny na pokładzie statku, bardziej nawet niż chwila, kie­
dy stanęliśmy na australijskiej ziemi.
Nasz statek przybił do F r e m a n t l e w niedzielny p o r a n e k
i stał w porcie przez cały dzień. Był listopad i wszędzie było
p e ł n o m u c h . Znaliśmy m u c h y z H o l a n d i i , ale nie występowa­
ły t a m w takich uprzykrzonych c h m a r a c h j a k te!
M o m e n t , kiedy po raz pierwszy ujrzeliśmy naszą nową
ojczyznę, był p e ł e n magii; ta ziemia była taka inna - obca, ale
przyjazna. Ulice F r e m a n t l e okazały się wyludnione; w polu
widzenia ani j e d n e g o Australijczyka. Puste p a p i e r o w e torby
sunęły i szeleściły po pełnych kurzu, rozedrganych w upale,
pokrytych smołą ulicach - czegoś takiego nigdy nie widzia­
łam w m o i m czystym b r u k o w a n y m kraju.
Wróciliśmy na nasz statek i popłynęliśmy dalej, do Sydney,
zgodnie z p l a n e m . Po długim oczekiwaniu na stacji, wywoła­
nym strajkiem pracowników kolei, wsiedliśmy do pociągu na
p a r ę , który miał zawieźć nas aż za G ó r y Błękitne do obozu
przesiedleńców.
Pociąg z wysiłkiem wdrapywał się w górę po zboczach,
a kiedy j e g o długi k o r p u s brał zakręt na szynach, dostrze­
głam komin na lokomotywie. On się palił! Płomienie bucha­
ły w niebo. Rozejrzałam się po swoim przedziale, żeby spraw­
dzić, czy ktoś jeszcze to zauważył i tak jak ja gotów jest
wyskoczyć. Przyzwyczajona byłam w d o m u do pociągów, do
tego, że ciepła p a r a zwilżała mi twarz i brudziła sadzą. Nigdy
ż a d e n k o m i n nie pluł p ł o m i e n i a m i ! A l e tu chyba nikt się tym
w najmniejszym stopniu nie przejmował i w końcu o p a d ł a m
z p o w r o t e m na miejsce, z a d o w o l o n a , że się nie wygłupiłam
i nie p o d n i o s ł a m a l a r m u .
Spędziliśmy w obozie dla przesiedleńców sześć tygodni,
a ojciec szukał pracy. Życie t a m miało c i e m n e strony, zwłasz­
cza dla dorosłych, całkowicie nieprzyzwyczajonych do gołej
podłogi z gołych desek, k t ó r ą trzeba było codziennie zmywać
na m o k r o , żeby ją odkurzyć, do blaszanych dachów bez żad­
nej izolacji, do szeregów przenośnych toalet oddzielonych
zasłonami z juty i do m u c h we wspólnej kuchni. J e d n a k my,
dzieci, przyjmowałyśmy to ze spokojem, a nawet traktowały­
śmy jak pierwszorzędną przygodę wszystko p o z a odrażają­
cym z a p a c h e m toalet, towarzyszącymi n a m wszędzie m u c h a ­
mi oraz prysznicami na otwartym powietrzu, których n a m
k a z a n o unikać, jeżeli b ę d ą t a m jacyś dorośli. Tylko raz za­
uważyłam p o d prysznicem n a g ą kobietę. Najbardziej zainte­
resowały m n i e i zaszokowały jej piersi, bo własnych jeszcze
nie miałam - chociaż od razu dziwnie zakłuły mnie brodaw­
ki i zrobiły się jakby naelektryzowane, kiedy przycisnęłam je
do z i m n e g o szkła. Nie muszę d o d a w a ć , że p o c z u ł a m się nie­
d o b r a i że wytrąciło mnie z równowagi poczucie winy, wywo­
ł a n e własną u k r a d k o w ą zmysłowością.
C h o d z i ł a m codziennie o szóstej r a n o na mszę, a idąc p o d
górę, widziałam w łagodnym p o r a n n y m świetle zarysy wspa­
niałych australijskich traw. O s z o ł o m i o n a byłam u r o d ą tego,
co widziałam i słyszałam, i czułam. Wielkie pajęczyny p o ­
łyskiwały w p o r a n n y m słońcu. Sroki r a d o ś n i e śpiewały - ich
piosenka m n i e uszczęśliwiała. Przybyłam do p e ł n e g o barw
kraju. Byłam d a l e k o od mrocznych, śmierdzących czasów
i okropieństw, które u t o ż s a m i a ł a m z E u r o p ą . C z u ł a m się lek­
ka jak anioł w niebie. Z b i e r a ł a m dla mojej matki bukiety bla­
dych traw koloru słomy, jakby były jakimiś cennymi kwiata­
mi, by ustawiła je w chacie. Ktoś śmiał się ze m n i e , że zrywam
chwasty, ale na szczęście moja m a t k a się nie śmiała, włożyła
j e d o p u s t e g o słoika p o dżemie.
Mój pierwszy dzień w szkole nie nastroił mnie optymistycz­
nie. Sala szkolna była prowizorką, jak i wszystko inne. Między
drewnianymi ścianami a d a c h e m zostały szpary. Tego pierw­
szego dnia piłka futbolowa w p a d a ł a raz za razem do klasy
przez wysoko umieszczone nieoszklone dziury i raz za razem
p r z e r z u c a n o ją z p o w r o t e m . Nasz nauczyciel był b a r d z o mło­
dy i miał kłopoty z utrzymaniem klasy w ryzach. Połowa dzie­
ci siedziała do niego tyłem, bo u s a d z o n o nas na ławach przy
długich stołach na kozłach ustawionych w rzędy. D o d a t k o w o
sala miała kształt litery L, a jego podopieczni byli w różnym
wieku, przez co nauczycielowi było jeszcze trudniej.
Dostaliśmy m n ó s t w o wolnego czasu na rysowanie, zanim
nauczyciel wymyśli jakieś lepsze zajęcie. On rozmawiał przy
drzwiach z jakimś kolegą, jego futbolówka to pojawiała się,
to znikała. Przestałam się tym wszystkim interesować i zato­
piłam się bez reszty w rysowaniu.
Lubiłam obrazki tancerek. Ż e b y o d d a ć ich hipnotycznie
zmysłowe pozy, m u s i a ł a m j a k o ś u p o r a ć się z krzywiznami
i p r o p o r c j a m i , a zwłaszcza z wygięciem stopy utrzymującej
się na dużym palcu - tak n i e n a t u r a l n i e , tak kobieco i tak ele­
g a n c k o . Panujący wokół h a r m i d e r nie miał dla m n i e znacze­
nia, byłam do tego przyzwyczajona. Potrafiłam k o n c e n t r o ­
wać się nawet na o d r a b i a n i u lekcji w kuchni, kiedy moi
rodzice a k u r a t przyjmowali gościa a l b o siostry i bracia
wrzeszczeli i się bawili. Nauczyłam się całkowicie ignorować
to, co działo się wokół m n i e .
Pochłonięta rysowaniem nie zauważyłam, że w klasie za­
p a n o w a ł a nagle ś m i e r t e l n a cisza. I w tej ciszy, w której dzieci siedziały w k o m p l e t n y m bezruchu, nauczyciel czekał, czy
któreś ośmieli się odezwać, nie p o d n o s z ą c najpierw ręki do
góry. I wtedy o d e z w a ł a m się cicho, ale wyraźnie do dziew­
czynki siedzącej naprzeciw mnie:
- Czy m o g ę pożyczyć czerwoną k r e d k ę ?
Oczy dziewczynki rozszerzyły się, popatrzyła z lękiem naj­
pierw na mnie, a p o t e m na nauczyciela za moimi plecami. Nie
miałam czasu p o ł a p a ć się, o co chodzi; ręce ze stali chwyciły
mnie za r a m i o n a i potrząsnęły nimi bezlitośnie. O b u r z o n y pe­
dagog wyładował swój gniew i frustrację na mnie. Siedziałam
na ławce tuż przed nim, więc byłam łatwym celem. D o b r z e
z n a ł a m siłę takiego gniewu - jak u mojego ojca była równie
wybuchowa i niekontrolowana. Z m i e n i ł a m się w rozdygotany
kłębek. Powstrzymując łzy, p r ó b o w a ł a m siedzieć sztywno, że­
by się nie przygarbić i nie wywołać kolejnego wybuchu.
W k o ń c u na lekcjach sytuacja się poprawiła i w sumie
szkoła w obozie okazała się fajniejsza niż szkoła w Holandii;
w naszej rozwydrzonej niejednolitej grupie znalazło się kil­
k o r o dzieci, k t ó r e ośmielały się być niegrzeczne, inspirując
bardziej nieśmiałych kolegów. Potrzeba było dwóch nauczy­
cieli naraz, żeby nas o p a n o w a ć i nauczyć podstaw angielskie­
go. Kiedy uczyli nas, jak się wymawia „th", śmialiśmy się
z nich i pokazywaliśmy języki.
•
•
•
Od razu w pierwszym tygodniu wybraliśmy się popływać
w towarzystwie ludzi z australijskiego kościoła. Z a p r o p o n o ­
wali, że z a b i o r ą dzieci do B a t h u r s t (najbliższego m i a s t a ) do
kąpieli, j a k nazywali basen, żeby n a m zrobić przyjemność,
i wszyscy przyjęliśmy to z wielkim e n t u z j a z m e m . Kąpaliśmy
się g o d z i n a m i , figlując w u p a l e . C h o c i a ż z n i e b a lał się żar,
nikt sobie nie z d a w a ł z t e g o sprawy, i straszliwie się spiekli­
śmy. M n i e zrobiły się na plecach p ę c h e r z e ; o b o z o w y lekarz
nic na to nie m ó g ł p o r a d z i ć . U c z y ł a m się Australii na wła­
snej s k ó r z e .
W ł a d z e w Holandii poinformowały nas, że m a m y k r ó t k o
obciąć włosy i sprzedać futra i koce, „bo w Australii jest tak
g o r ą c o " . Ponieważ koniec końców zdecydowaliśmy się osie­
dlić w M e l b o u r n e , d o b r z e się stało, że zatrzymaliśmy przynaj­
mniej wełniane koce. W obozie w Bathurst, leżącym na pół­
noc od M e l b o u r n e , ale wysoko na płaskowyżu, noce były
równie zimne, jak dni gorące. Układaliśmy na sobie nocami
po sześć wydanych przez wojsko koców. A tajemniczych zwie­
rząt, o których n a m tyle o p o w i a d a n o , kangurów, nigdzie nie
było widać.
W obozie kultury różnych n a r o d ó w ujawniały się na roz­
maite i nieoczekiwane sposoby. Chociaż większość z nas by­
ła H o l e n d r a m i , mieszkali t a m też imigranci włoscy i rosyjscy.
Co wieczór o zachodzie słońca n a d pobliskie pagórki wzbija­
ła się dźwięczna, niesamowita rosyjska piosenka. O tej porze
powietrze przepajał spokój, dzięki c z e m u dźwięk łagodnie
spływał z p a g ó r k a p r o s t o do naszych pełnych zadziwienia
uszu. Zachwycał nas ten śpiew, chociaż równocześnie p r z e -
chodziły nas ciarki. Nigdy nie zobaczyliśmy mężczyzny, który
śpiewał. Ludzie mówili, że p r ó b o w a ł wyśpiewać t ę s k n o t ę za
d o m e m albo m o ż e miał z ł a m a n e serce.
Do naszej rodziny przyszedł z wizytą pewien holenderski
katolicki ksiądz z Victorii, ojciec M a a s .
- W klasztorze w M e l b o u r n e jest p r a c a dla o g r o d n i k a ,
m o ż e to sam Bóg ją p a n u zsyła, J o h n i e .
Mój ojciec słuchał, oczy mu pałały. Praca na świeżym p o ­
wietrzu! Nigdy się tego nie spodziewał.
- Nie brak tam nawet d o m u dla całej rodziny.
Ojciec i ksiądz pojechali r a z e m sprawdzić wszystko na
miejscu. Ten „ o g r ó d " to było o k o ł o osiemnastu akrów ziemi,
zaniedbanych przez lata, otaczających wyniosły klasztor.
Klasztor nosił nazwę G e n a z z a n o i znajdowała się w nim rów­
nież szkoła dla dziewcząt z zamożnych rodzin.
D o m e k stał n a ziemi k l a s z t o r n e j , wciąż zajmował g o p o ­
p r z e d n i o g r o d n i k , k t ó r y p r a c o w a ł t a m o d d w u d z i e s t u lat
i nie chciał przyjąć do w i a d o m o ś c i , że został wyrzucony,
ani się w y p r o w a d z i ć , c h o c i a ż pracy z a n i e c h a ł . O t a c z a ł y go
wysokie chwasty, d o s t a r c z a j ą c s c h r o n i e n i a w ę ż o m i króli­
k o m . N i e z r a ż o n a tym n a s z a r o d z i n a z a m i e s z k a ł a w n a m i o ­
t a c h , k t ó r e z d e s p e r o w a n e z a k o n n i c e rozbiły tuż p r z e z
p r z e d d o m k i e m o g r o d n i k a , kiedy wyjechał z r o d z i n ą na
w a k a c j e . P o z w o l o n o n a m korzystać z toalety w j e g o d o m u .
Po tej biwakowej p r z y g o d z i e u l o k o w a l i ś m y się w przyjem­
nym d o m u o n a z w i e G r a n g e Hill n a t e r e n i e klasztoru. D o ­
p i e r o kiedy s t a ł o się oczywiste, że zamieszkaliśmy t a m na
d o b r e i że ojciec p r z e j m u j e o b o w i ą z k i , k t ó r e tak d ł u g o za­
niedbywał stary o g r o d n i k , z d e c y d o w a ł się on wyjechać ra­
zem z rodziną.
Tego pierwszego dnia, kiedy wprowadziliśmy się do d o m ­
ku wdzięczne zakonnice ugotowały dla nas obiad. W i e l e b n a
m a t k a zaszła do n a s i p o d a l i ś m y s o b i e wszyscy r ę c e .
U ś m i e c h n i ę t ą , sympatyczną zakonnicę moja m a t k a z miejsca
polubiła. O k a z a ł o się, że m a t k a p r z e ł o ż o n a często bywa na­
iwna i niepraktyczna, ale wybaczano jej wady, bo była istnym
a n i o ł e m . Wyrażała się m i ę k k o i potoczyście. Z kolei towarzy-
sząca jej zastępczyni - wysoka i wyprostowana - p r e z e n t o w a ­
ła nieskazitelne wychowanie, ale bez cienia snobizmu.
Posługiwaliśmy się ł a m a n ą angielszczyzną, ale rozumieliśmy
nie najgorzej. Ojciec otrzymał do dyspozycji cały teren i miał
zrobić, co w jego mocy, żeby poprawić sytuację, korzystając
przy tym ze sporego budżetu, który przeznaczono na odtworze­
nie klasztornych ogrodów. My, dzieci, miałyśmy chodzić do
prowadzonej przez zakonnice szkoły podstawowej w parafii
i byłyśmy zwolnione z opłat. Za d o m e k nie pobierano czynszu,
nie było też żadnych opłat za elektryczność. Miała n a m zostać
dostarczona farba do odmalowania d o m u , żeby się milej miesz­
kało, a poza tym trochę innych materiałów, na przykład płyta
gipsowa do załatania dużej dziury w jednej ze ścian.
Z a r a z po przybyciu rozejrzeliśmy się po d o m k u i własnym
o c z o m nie mogliśmy uwierzyć.
- Spójrzcie tylko! D r e w n i a n e deski po wewnętrznej stro­
nie ścian, nawet nieprzybite p r o s t o , o b l e p i o n e tłuszczem,
a tłuszcz cały zakurzony!
Te deski to był szalunek przeznaczony na ściany zewnętrz­
n e . Podłogi pokrywały albo porysowane deski, albo przetarte
linoleum. Na ścianach sypialni widać było p a s k u d n e plamy;
okien najwyraźniej nikt nie mył od miesięcy, a m o ż e nawet lat.
Moja matka, moja siostra Liesbet i ja miałyśmy wziąć na sie­
bie większość roboty przy sprzątaniu. Przyglądałyśmy się oto­
czeniu, wpatrując się w nie z niedowierzaniem i wzdychając.
- Da się to wyszorować, żeby było przyzwoicie - filozofo­
wałyśmy. P o t r z e b a było tylko t r o c h ę kobiecej pracy i kobie­
cej wyobraźni; nic n o w e g o .
Rodzina zostawiła po sobie trochę mebli i p o d starą kana­
pą w salonie znaleźliśmy dużą Biblię z mosiężną klamrą, zło­
conymi brzegami i zmysłowymi nagimi postaciami A d a m a
i Ewy oraz innymi na wpół ubranymi b o h a t e r a m i żydowskiej
historii. Była tam Betszeba i p o r w a n e Sabinki. Biblia, przynaj­
mniej dla katolika z południowej Holandii, była księgą niemal
heretycką, czymś, co czytywali tylko protestanci. Niestety,
przez nasze uprzedzenia nie poznaliśmy się na historycznej ani
artystycznej wartości cennej księgi. Została o n a szybko spalo-
na na podwórku za d o m e m w kotle do palenia śmieci, metalo­
wym bębnie o pojemności p o n a d stusześćdziesięciu litrów.
W y t ę s k n i o n e skrzynie z m e b l a m i i innym d o b y t k i e m
w końcu dojechały do nas z wybrzeża, ale były o t w a r t e . A u ­
stralijscy dokerzy musieli zabrać nasze srebra. Większości
cennych haftów matki, k t ó r e wykonała, zanim urodziła dzie­
ci, również b r a k o w a ł o . To było takie s m u t n e , ale nie p o z o s t a ­
wało n a m nic innego, j a k pogodzić się z sytuacją; p o d o b n y
los spotkał b a g a ż e większości przesiedleńców. W tamtych
czasach „ d o k e r z M e l b o u r n e " był s y n o n i m e m złodzieja.
Moich lalek, jak już w s p o m n i a ł a m , w ogóle nie z a b r a n o .
- B r a k o w a ł o miejsca - powiedzieli cichym głosem rodzi­
ce. P ł a k a ł a m rzewnymi łzami nie tylko z p o w o d u poniesionej
straty, ale również ich zdrady.
- Kupię ci kiedyś nową lalkę - obiecał ojciec, k t ó r e m u by­
ło m n i e żal.
Ale musiał liczyć na to, że o obietnicy z a p o m n ę , bo pew­
n e g o dnia, kiedy oglądaliśmy wystawy, powiedział mi ze
s m u t k i e m , że lalki są za drogie i że m u s z ę poczekać.
- Do kiedy? - p r ó b o w a ł a m zmusić go do p o d a n i a kon­
kretnej daty. A l e wiedziałam już, że przyszedł czas, bym p o ­
godziła się z życiem bez lalek.
Moja m a t k a , siostra i ja przystąpiłyśmy z niesamowitą siłą
woli do działania, żeby w tydzień zmienić lepiącą się od b r u ­
du c h a t ę w lśniący czystością d o m e k . Trzech starszych c h ł o p ­
ców - przysadzisty A d r i a n , lat dziewięć; M a r k u s z głową w lo­
kach, lat siedem; i mały pięcioletni Willem - zbierało d r e w n o
do pieca i p o m a g a ł o ojcu. Wszyscy opiekowaliśmy się malu­
c h a m i - brązowowłosą i b r ą z o w o o k ą dwuletnią Bertą i j a s n o ­
włosą Teresą, k t ó r a uczyła się chodzić i miała d o p i e r o rok.
Często zachodził do nas brat L e o z klasztoru r e d e m p t o r y ­
stów na tej samej ulicy. O p i e r a ł swój rower o płot na tyłach
d o m u , przyglądał się, jak wspinamy się na olbrzymią sosnę
na p o d w ó r k u . To on powiedział n a m o gazecie „ T h e A g e " .
- C z e r w o n a m a p a Australii w y d r u k o w a n a w lewym gór­
nym rogu na stronie tytułowej dowodzi, że „ T h e A g e " jest
własnością k o m u n i s t ó w i najlepiej jej nie kupować.
Były to czasy Boba S a n t a m a r i a i kwestia „katolicy kontra
k o m u n i ś c i " zajmowała umysły i polityków, i katolików.
Po kilku tygodniach d o m e k został o d n o w i o n y ; d o b u d o w a ­
liśmy szopę, żeby m i e ć gdzie n a p r a w i a ć buty, i umieściliśmy
wiatraki w o k n a c h . P o t e m w y b u d o w a n y został garaż dla na­
szego chevroleta, a jeszcze później d o b u d ó w k a dla moich
trzech u r o d z o n y c h w Australii braci. Pojawili się, nim m i n ę ­
ło s i e d e m lat, i zawsze robili, co chcieli, odrzucając s t a r o ­
świecką, związaną z innym światem dyscyplinę rodziców.
Z a r o ś n i ę t y chwastami p a d o k w pobliżu d o m u został p r z e ­
kształcony w niesłychanie wydajny o g r ó d warzywny, zasadzi­
liśmy też drzewa. Najlepsza była wierzba, k t ó r a w k r ó t c e tak
wyrosła, że m o ż n a na niej było wieszać h u ś t a w k ę .
C o d o t e r e n ó w G e n a z z a n o , ojciec, ciężko pracując, zro­
bił z nich o g r ó d , jaki m o ż n a było stawiać za wzór. N i e tylko
o p i e k o w a ł się o g r o d a m i , ale był r ó w n i e ż klasztornym elek­
trykiem, h y d r a u l i k i e m i s t o l a r z e m . Taką złotą rączką dla
trzydziestu z a k o n n i c , Wiernych Towarzyszek J e z u s a , k t ó r e
mieszkały w p i ę k n y m trzypiętrowym d o m u z d a c h e m kry­
tym ł u p k o w ą d a c h ó w k ą . Z a k o n n i c e doceniały j e g o p r a c ę ,
a ojciec był wdzięczny za to, że powierzyły mu te o d p o ­
wiedzialne obowiązki. Potrafił puścić w o d z e fantazji przy
j a k i m ś projekcie, a równocześnie d o k ł a d a ł s t a r a ń , by oszczę­
dzić z a k o n n i c o m zbyt dużych wydatków. Założył szkółkę,
żeby nie musiały k u p o w a ć s a d z o n e k . I h o d o w a ł p r z e z n a c z o ­
ne do kaplicy kwiaty na specjalnie wyznaczonej do t e g o celu
g r z ą d c e , aby resztę kwiatów w ogrodzie z o s t a w i o n o w spo­
koju.
C h y b a nigdy jeszcze mój ojciec nie był taki szczęśliwy.
Przez jakiś czas rzadziej miał te swoje nieprzewidywalne ata­
ki gniewu i j u ż nie przychodził do m n i e w nocy. Skończyłam
dwanaście lat, mieszkaliśmy w słonecznym, chociaż małym
d o m k u o wytapetowanych ścianach, a z pewnym nowym oby­
czajem zapoznał ojca G e o r g e , zrzędliwy p o m o c n i k o g r o d n i ­
ka. Był to obyczaj odwiedzania „męskiego pokoju". Z a k o n ­
nice i dziewczęta nie miały tam wstępu. Ściany obwieszone
były nie świętymi o b r a z a m i , tylko pikantnymi fotografiami
z kalendarzy. Wszelkiego typu i rodzaju ilustrowane magazy­
ny leżały w szufladach, a wypełniały je ogłoszenia z zakładów
w M e l b o u r n e , które obiecywały, że zadowolą wszystkich p o ­
trzebujących.
Mój ojciec zaznajomił się w końcu z bardziej wymyślnym i bardziej kosztownym - s p o s o b e m zaspokajania swojego
nieustającego p o p ę d u seksualnego, niczego takiego nie znał
dotychczas. W swojej naiwności musiał sądzić, że jest to spo­
sób bezpieczniejszy i coś, co uda mu się utrzymać w tajemni­
cy. A n i przez m o m e n t nie podejrzewał, że po wielu latach,
kiedy zrobi się bardziej nieostrożny, zarazi swoją ż o n ę syfili­
sem, ani że o n a , po okresie wielkiego z d u m i e n i a i d e z o r i e n ­
tacji swoim s t a n e m (ojciec słowa nie powiedział, d o p ó k i go
do tego nie zmusiła), w e ź m i e taksówkę, pojedzie na Lygon
Street i ze łzami rzuci oskarżenie w twarz prostytutce, k t ó r ą
tam zastanie. Chociaż była w tak żałosnym stanie, rodzice
uzgodnili między sobą, że zachowają sprawę w sekrecie. A l e
sekret był zbyt ciężki, by m a t k a udźwignęła go s a m a . W koń­
cu zwierzyła się mojej siostrze, Liesbet, k t ó r a była już wtedy
dorosła. A Liesbet w końcu opowiedziała o tym wszystkim
siostrom.
B ę d ą c w Australii, nadal hołdowaliśmy h o l e n d e r s k i e m u
zwyczajowi niedzielnego składania wizyt, a ponieważ nie m o ­
gliśmy pójść do dziadka, odwiedzaliśmy inne h o l e n d e r s k i e
rodziny. W dziesięć miesięcy po przybyciu do G e n a z z a n o
wsiedliśmy wszyscy do pociągu, żeby odwiedzić liczną rodzi­
nę, k t ó r a przypłynęła r a z e m z nami, i p r z e k o n a ć się, jak im
się wiedzie. Rozmowy dotyczyły strajku włoskiego, którym
związki groziły ciężko pracującym n o w o przybyłym za to, że
pokazali, jak niedbale pracują miejscowi; albo m a ł e g o wybo­
ru w delikatesach oraz jedzenia z ojczyzny, za którym wszy­
scy tęskniliśmy. Dorośli rozmawiali o nastoletnich c ó r k a c h
i synach, i o tym, że są przeciwni ich przyjaźni z tymi nieso­
lidnymi Australijczykami.
My, dzieci, miałyśmy się bawić w swoim towarzystwie. By­
ła nas spora g r o m a d k a , a ja, m i m o że miałam już trzynaście
lat i należałam do najstarszych dzieci, jak zwykle czułam nie­
pokój, czy z o s t a n ę z a a k c e p t o w a n a przez innych. Ż e b y się
włączyć do zabawy, wystarczyło głośno mówić i wykazać się
odwagą, a tego dnia nie miałam nastroju. Na p o d w ó r k u r o ­
sło drzewo. M i a ł a m na sobie sukienkę, ale nie powstrzymało
m n i e to i w d r a p a ł a m się na sam czubek. Chociaż był to spo­
ry wyczyn, nikt nie zwrócił na m n i e uwagi. Z r o b i ł o mi się
ciężko na sercu; siedziałam na czubku drzewa i rozpaczliwie
chciałam być taka j a k inne dzieci, ale coś nie pozwalało mi
się do nich zbliżyć i czułam się dziwnie o s a m o t n i o n a . Poczu­
łam łzy p o d p o w i e k a m i i nagle z a p r a g n ę ł a m dać wyraz mojej
głębokiej, nienazwanej rozpaczy.
Płacz musieli usłyszeć wszyscy, łącznie z dorosłymi w d o ­
m u . Przez m o m e n t widziałam głowę mojej m a t k i przy
drzwiach kuchennych. Chyba natychmiast wróciła do środka.
Wyobraziłam sobie, jak wszem i wobec ogłasza, że Carla ma
n a p a d złości i najlepiej nie zwracać na nią uwagi. Poczułam
piekące u p o k o r z e n i e i pogrążyłam się w beznadziejnym smut­
ku. Nie potrafiłabym powiedzieć wyraźnie, dlaczego płaczę.
Od przyjazdu do Australii ustały n o c n e wizyty mojego ojca
i uwolniłam się od grozy, z którą wcześniej żyłam. Z o s t a ł a m
wykorzystana i o d r z u c o n a , czułam się pusta. Ojciec przestał
się m n ą interesować, więc nie byłam już jego wyjątkową
dziewczynką. Chociaż na jawie nie p a m i ę t a ł a m o nocnych wi­
zytach, podświadomie tęskniłam za jakąkolwiek bliskością oj­
ca i czułam się dziwnie p o r z u c o n a . Zawodziłam coraz głoś­
niej. I n n e dzieci nie zwracały na to najmniejszej uwagi.
Z r e s z t ą co mogłyby zrobić? Widziały, że jeżeli zechcę zejść na
dół, nie b ę d ę z tym miała większych trudności. Ta zagadkowa
sytuacja była zbyt t r u d n a , by potrafiły się z nią u p o r a ć .
W rezultacie moi rodzice - co zrozumiałe - wstydzili się swo­
jego dziwacznego dziecka, które zawodziło, chcąc zwrócić na
siebie uwagę, zamiast dobrze się bawić jak pozostałe dzieci.
Rodzice nie byli w stanie zrozumieć moich emocji, a nawet
nie próbowali, zajęci przystosowywaniem się do nowej sytuacji.
Nowe wino w starych bukłakach
W H o l a n d i i chodziliśmy do naszego parafialnego kościoła
p o d w e z w a n i e m M a t k i Boskiej D o b r e j Rady. N a j e g o bocz­
nej ścianie znajdowała się wspaniała bizantyjska mozaika,
przedstawiająca M a t k ę J e z u s a z przytulonym do niej Dzie­
ciątkiem, przed k t ó r ą stale paliły się m a ł e świeczki. Ludzie
modlili się do niej, a p o t e m odchodzili i robili swoje.
Nasza p o d r ó ż na drugi koniec świata trwała sześć tygodni
i przez niesamowity zbieg okoliczności w osiemnaście tysięcy
kilometrów później zakończyła się w parafii p o d tym samym
wezwaniem. Znaleźliśmy się na obcej ziemi, w innej kulturze,
ale nie do wiary, o b r a z przedstawiający M a t k ę Boską D o b r e j
R a d y był taki sam, chociaż nie z prawdziwej mozaiki. Z tego
p o w o d u czułam się tak, jakby w jakiś dziwny s p o s ó b nic się
nie zmieniło. M a t k a Boska podążyła za n a m i do Australii, ta
M a t k a Boska, k t ó r a miała udzielać n a m dobrych rad. Dla­
czego ten o m e n j a k o ś nieszczególnie m n i e pocieszał?
Na pierwszy dzień w parafialnej szkole nasza m a t k a u b r a ­
ła nas tak, jak zawsze nas ubierała w Holandii: zawiązała
n a m we włosach d u ż e kokardy, na nogach miałyśmy lśniące
s z n u r o w a n e buciki z r o b i o n e przez ojca. Przez te kokardy wy-
różniałyśmy się, ale nasze u b r a n i a nie miały najmniejszego
znaczenia: australijskie dzieci, katolickie i inne, pogardzały
n o w o przybyłymi po prostu dlatego, że byliśmy inni. Nie p o ­
trafiły nas zrozumieć, więc się z nas wyśmiewały.
Miały r ó ż n e obraźliwe przezwiska dla przesiedleńców.
„ M a k a r o n i a r z e " z a r e z e r w o w a n e było dla W ł o c h ó w , którzy
po 1950 roku zjeżdżali się do Australii dużymi g r u p a m i . N a s
nazywali „ c h o d a k a m i " , co było dosyć łagodnym o k r e ś l e n i e m
w p o r ó w n a n i u z tym, k t ó r e g o używali w o b e c a u t o c h t o n ó w ,
bo oni również byli inni. Jeżeli chciałyśmy im o k a z a ć bezczel­
ność, pytałyśmy, jaki n u m e r nosił w więzieniu ich dziadek.
W końcu niemal wszystkie te dzieci były p o t o m k a m i Angli­
ków i Irlandczyków zesłanych do kolonii karnych zaledwie
dwa albo trzy p o k o l e n i a t e m u . Większość koleżanek nie r o ­
zumiała naszych obelg, dopóki nie nauczyłyśmy się lepiej
mówić po angielsku.
Paliłam się, by nauczyć się tego nowego języka i przekona­
łam się, że jest zdumiewająco łatwy. Angielski p o d o b n i e jak
holenderski ma swoje korzenie w łacinie, więc często opłacało
mi się zgadywać. Jeśli chodzi o mówienie, to przysłuchiwałam
się m o c n e m u akcentowi miejscowych dzieci, porównywałam
go z wykształconymi lektorami z A B C i postanowiłam, że
nigdy nie b ę d ę mówiła australijską angielszczyzną, zwaną
„strine", tylko wybiorę angielszczyznę króla. Skończyło się na
tym, że moja wymowa przypominała skundloną wersję oficjal­
nego języka, ale uważałam, że przynajmniej m a m klasę.
Z a k o n n i c a odpowiadająca za naszą klasę, m a t k a Mary
L u k e , uczyła na trzech różnych p o z i o m a c h równocześnie
w j e d n e j sali. Czytała nasze p r a c e p i s e m n e i chwaliła niezwy­
kły sposób, w jaki przedstawiałyśmy różne rzeczy, j a k o świad­
czący o wyobraźni.
Zachwycał mnie wiersz K e a t s a wypisany kaligraficznie
wielkimi literami na żółknącym afiszu na ścianie klasy: „Po­
ro mgieł i łagodnej pełni urodzaju! Przyjaciółko serdeczna
słońca, co dojrzewa... "•. To ten wiersz zachęcił m n i e , żebym
John Keats, oda „Do jesieni" (przyp. tłum. ).
doceniła język angielski, k t ó r e g o tak się b a ł a m . Chociaż czę­
sto angielszczyzna przyprawiała m n i e o konsternację; dlacze­
go na przykład wymawiamy niektóre słowa w taki sposób,
skoro wyraźnie rymują się o n e z czym innym?
W ciągu tego pierwszego roku wszyscy wyróżnialiśmy się
z matematyki, ponieważ poziom w Australii był d u ż o niższy
niż ten, do k t ó r e g o przyzwyczajeni byliśmy w H o l a n d i i . M a t ­
ka Mary Luke stawiała nas za przykład i zapraszała do tabli­
cy, byśmy dodawali słupki. Prestiż p o m ó g ł - zaczęto nas sza­
nować. Nie m i n ę ł o kilka miesięcy, a wspólnie z innymi
mogłyśmy p i ę t n o w a ć nowych przesiedleńców z innych kra­
jów i w ten sposób stałyśmy się cząstką tkanki szkolnej spo­
łeczności.
W klasie o b o k moi bracia zetknęli się z siostrą B a r t h o l o m e w i nie szło im tak d o b r z e . Ta siostra zawsze nosiła przy
sobie długą d r e w n i a n ą linijkę z metalowym brzegiem i biła
swoich uczniów po rękach i nogach, aż pojawiały się g r u b e
c z e r w o n e pręgi. Siostra B a r t h o l o m e w była w swojej klasie
szefem i dzieci musiały o tym wiedzieć; urodziła się w buszu
i miała ciężką r ę k ę . Kiedy wszyscy chłopcy - M a r k u s , A d r i a n
i Willem - wrócili do d o m u ze śladami na rękach i nogach,
nasza m a t k a , m i m o że mówiła ł a m a n ą angielszczyzną, zdecy­
dowała się p o m a s z e r o w a ć do szkoły i z a p r o t e s t o w a ć .
Siostra B a r t h o l o m e w broniła się głośno. W tamtych cza­
sach s a m o niezgadzanie się z zakonnicą było g r z e c h e m i mat­
ka n a p r a w d ę wykazała d u ż o odwagi, narażając się z a r ó w n o
na drwiny, j a k i r e p r y m e n d ę siostry p r z e k o n a n e j o własnej
nieomylności. Wstydziliśmy się wszyscy, że nasza m a t k a tak
słabo mówi po angielsku, ale d u m n i byliśmy z jej śmiałości.
Przy naszym nastawieniu „oni i m y " do „my" zaliczała się te­
raz nasza m a t k a , a do „oni" siostra B a r t h o l o m e w . Życie sta­
wało się coraz bardziej ekscytujące.
M a t k a Mary Luke, która nie lubiła się gniewać, wyznacza­
ła mojej siostrze i mnie zadania wymagające pewnej odpowie­
dzialności, takie jak opieka nad kwiatami ustawianymi na oł­
t a r z u w kościele. N a s z ą klasę o d d z i e l a ł o od kościoła
d r e w n i a n e harmonijkowe przepierzenie; w niedzielę ściankę
o d s u w a n o na bok, żeby pomieścili się liczni parafianie, którzy
siedzieli w naszych ławkach. D a w a ł o to n a m błogie uczucie,
że jesteśmy tak blisko Jezusa w t a b e r n a k u l u m . P o t e m awan­
sowałam i powierzono mi odpowiedzialne zadanie, miałam
przygotować ołtarz na następny dzień do porannej mszy, co
trzeba było zrobić po szkole. Musiałam też przygotować
wszystko dla księdza w zakrystii, gdzie się przebierał. Nauczy­
łam się takich słów, jak ornat, alba, manipularz, cingulum, hu­
merał, czyli amikt, i stuła - części ubioru katolickiego księdza.
Co r a n o uczestniczyłam we mszy i nawet służyłam j a k o mi­
nistrant, kiedy nie pokazywał się ż a d e n chłopiec. C o r a z czę­
ściej się nie pokazywał, wiedząc, że b ę d ę t a m i go zastąpię.
C z u ł a m się uprzywilejowana, że z tak bliska uczestniczę w ry­
tuałach mszy. Moje o d d a n i e dla Jezusa rosło.
Koleżanki nie były takie p o b o ż n e , zwłaszcza Jill, najlepsza
przyjaciółka mojej siostry Liesbet. P e w n e g o p o p o ł u d n i a
wpadły obydwie do zakrystii i narobiły z a m ę t u , bo p r z e w r ó ­
ciły p o j e m n i k z białymi o p ł a t k a m i . Jeżeli spadły na p o d ł o g ę ,
nie m o ż n a ich już było użyć i trzeba je było usunąć, więc Lies­
bet i Jill wypchały sobie nimi buzie, śmiejąc się głośno, co by­
ło b a r d z o niegrzeczne. P o t e m Jill postanowiła s p r ó b o w a ć
również wina. Z ł a p a ł a b u t e l k ę z w i n e m i kielich i oświadczy­
ła, że b a r d z o jej to smakuje. Ciekawość wzięła górę i ja też
t r o c h ę s p r ó b o w a ł a m . Był to specjalny rodzaj portwajnu, na­
p r a w d ę pysznego, poczułyśmy się po nim b a r d z o szczęśliwe
i zuchwałe. Bezczelna i prześmiewcza dwójka zajrzała jesz­
cze p o d każdą s u t a n n ę i do każdej szuflady i w końcu zniknę­
ła za drzwiami zakrystii.
C z u ł a m się rozbawiona, ale również p r z e r a ż o n a ; w końcu
ja też w tym uczestniczyłam i łyczek portwajnu zdumiewają­
co podniósł m n i e na duchu. Później nigdy się już w zakrystii
nie czułam tak s a m o : zawsze towarzyszyła mi pokusa i od
czasu do czasu u k r a d k i e m jej ulegałam. W końcu istniała
spowiedź, pozwalająca wszystko naprawić - tyle że z czegoś
takiego człowiek spowiadał się w innej parafii.
M a t k a Mary Luke była d o b r a , chociaż trochę za stara do
takiej pracy i o d r o b i n ę m a r u d n a z p o w o d u ciągłych migren.
Nie miała już zębów, ale jej bladawy uśmiech był szczery.
M a t k ę M a r y Luke c e c h o w a ł a m ą d r o ś ć z r o d z o n a z wielolet­
niego doświadczenia w uczeniu i s t o s u n k a c h z rodzicami
i dziećmi. Przemierzając kilka razy dziennie odległość m i ę ­
dzy klasą a p o k o j e m nauczycielskim, nigdy nie szła, tylko za­
wsze biegła, w y p r o s t o w a n a w r a m i o n a c h , z trzepoczącym się
w e l o n e m . To właśnie p o d c z a s j e d n e g o z tych błyskawicznych
sprintów rzuciła mi u ś m i e c h i powiedziała:
- Kiedy ty się zamierzasz obudzić, Carlo?
P o c z u ł a m się ogłuszona. Coś w tym pytaniu było takiego,
że moje procesy umysłowe stanęły jak wryte. Nie powiedzia­
ła: „Kiedy ty zamierzasz d o r o s n ą ć ? " , tylko: „Kiedy ty z a m i e ­
rzasz się obudzić?". Z n a ł a m już angielski na tyle d o b r z e , że
potrafiłam zauważyć różnicę. M a t k a M a r y Luke sugerowała,
że śpię, że istnieje coś, do czego m o ż n a się obudzić. Co to
mogło być? Nie wiedziałam, j a k wygląda świat ludzi, którzy
się obudzili. Jej słowa nie dawały mi spokoju, ale z a b r a k ł o mi
czasu, żeby się nad tym głębiej zastanowić, a przez n a s t ę p n e
dwa lata do szkoły chodziłam z p r z e r w a m i .
P e w n e g o d n i a , kiedy wróciliśmy ze szkoły, zastaliśmy
m a t k ę w łóżku. L e ż a ł a w kałuży krwi, jęczała i majaczyła.
Wiedzieliśmy, co zrobić, i pobiegliśmy do klasztoru po
siostrę Victoire, infirmariuszkę. Siostra Victoire rzuciła
wszystko i pospieszyła do n a s . N i e tracąc czasu, wezwała
k a r e t k ę , k t ó r a przyjechała niezwłocznie i z a b r a ł a naszą
m a t k ę d o szpitala. P o d r o d z e moja m a t k a otworzyła z m ę t niałe oczy i p o w i e d z i a ł a n a m , żebyśmy nie płakali. Była
o s ł a b i o n a o d u t r a t y krwi p o d c z a s p o r o n i e n i a z a a w a n s o w a ­
nej ciąży, ale troszczyła się o to, żebyśmy się o nią nie m a r t ­
wili. Serce mi p ę k a ł o , kiedy widziałam ją t a k ą słabą, taką
b e z r a d n ą i troskliwą.
Siostra Victoire wydawała się sądzić, że sytuacja nie jest aż
taka poważna. Była c h u d ą u t a l e n t o w a n ą kobietą, miała ser­
ce z czystego złota i ze swoim spokojnym c h a r a k t e r e m n a d a -
wata się wprost idealnie do tej pracy. Jej uśmiech s p o w o d o ­
wał, że przestaliśmy czuć się tak tragicznie. Siostra zdjęła za­
krwawione prześcieradła z łóżka, zupełnie jakby to robiła co­
dziennie, i z ożywieniem rozmawiała z nami, kiedy je zwijała
i zabierała ze sobą. Tego wieczoru przyniesiono dla całej ro­
dziny obiad ugotowany przez zakonnice.
M a t c e z r o b i o n o transfuzję, ale użyto krwi n i e o d p o w i e d ­
niej grupy, co niemal ją zabiło. Przez kilka tygodni, kiedy p o ­
woli wracała do zdrowia, m u s i a ł a m zajmować się rodziną.
Odgrywanie w wieku lat trzynastu roli matki dla sześciorga
dzieci i do tego zajmowanie się ojcem było nie lada wyczy­
n e m . K o m p l e t n i e nie u m i a ł a m gotować, więc kupiłam książ­
kę kucharską i kilka nowych sztuk sprzętu k u c h e n n e g o i za­
częłam e k s p e r y m e n t o w a ć na naszym gazowym piecyku. Ktoś
powinien był mnie uprzedzić, że nic z tego nie będzie, jeżeli
drzwiczki piecyka się nie domykają. Poza tym nie m i a ł a m
ż a d n e g o miernika t e m p e r a t u r y , więc czekały m n i e s p o r e
trudności. A l e byłam pełna determinacji i przez b a r d z o dłu­
gi czas się nie p o d d a w a ł a m .
M o i m b r a c i o m wydawało się to w ogóle nie przeszkadzać
i zjadali wszystko, co wychodziło z pieca, niezależnie od t e ­
go, j a k b a r d z o j e d z e n i e przypaliłam. K o c h a ł a m ich za to,
a m i m o to n a b a w i ł a m się k o m p l e k s ó w , jeśli chodzi o g o t o ­
w a n i e . Przygotowywałam p o d s t a w o w e potrawy: p o l a n e syro­
p e m racuchy z p l a s t e r k a m i j a b ł k a , zupy i g o t o w a n e jarzyny
z ogrodu.
Mięso przyrządzał ojciec, ja nie miałam o tym zielonego
pojęcia i wciąż nie m a m . Potrafię j e d n a k zrobić pulpety w zu­
pie selerowej, co było specjalnością mojej matki. Pokazała
n a m , dziewczynkom, z wielką d u m ą , j a k je robić, ale nie wie­
dzieć c z e m u zawsze lepiej jej ta z u p a wychodziła niż mnie czy
k o m u k o l w i e k i n n e m u . Po p r o s t u miała szczególną smykałkę
do zupy selerowej z p u l p e t a m i .
Chciałam nauczyć moich braci - którzy spali na pryczach
w pokoju z linoleum na p o d ł o d z e - żeby r a n o ścielili łóżka,
a wieczorem myli się przed spaniem, żeby ich prześcieradła
nie robiły się b r u d n e natychmiast po praniu. Ale to była bez-
nadziejna sprawa. Przyzwyczaili się do męskich obowiązków,
takich jak przygotowywanie d r e w n a do pieca, a ścielenie łó­
żek do tych obowiązków się nie zaliczało. A j u ż co do mycia
nóg przed spaniem - m o ż e kiedyś to robili, ale skoro w d o m u
nie było prysznica, prosiłam o zbyt wiele. Wszyscy kąpaliśmy
się raz na tydzień, a codziennie myliśmy się przy zlewie. Jed­
nak w „ m o i m " d o m u nie m o g ł o być niepościelonych łóżek,
więc rygorystycznie trzymałam się ustalonego planu. Chociaż
w moim wnętrzu panował ciągły zamęt, potrafiłam przynaj­
mniej zaprowadzić p o r z ą d e k w najbliższym otoczeniu!
Wieczorami k ł a d ł a m maluchy do łóżka. Często czytałam
m o i m d w ó m najmłodszym siostrom, k t ó r e były o d e m n i e
młodsze o dziewięć i dziesięć lat, albo po prostu wymyślałam
różne historie. Na śmierć przeraziłam je opowieściami o Si­
n o b r o d y m - te s a m e bajki przerażały m n i e , kiedy je po raz
pierwszy czytałam - ale gdy niebo dygotało w czasie burzy,
pocieszałam moje siostrzyczki, mówiąc im, że to p o k a z p o t ę ­
gi Boga i że nasi aniołowie są blisko, by nas strzec.
W końcu m a t k a wróciła, ale ja nadal nie chodziłam do
szkoły, tylko zostałam w d o m u na czas jej rekonwalescencji.
Szkoła niewiele chyba dla m n i e znaczyła, bo wyszłam j u ż p o ­
za poziom, na którym nas uczono, i k o n t y n u o w a ł a m n a u k ę ,
czytając angielskie książki i z z a p a ł e m słuchając radia.
Mieszkaliśmy w d o m u na t e r e n a c h klasztornych, i nie mie­
liśmy n o r m a l n e g o k o n t a k t u z sąsiadami. Klasztor, mieszczą­
cy się na j e d n y m z najbardziej ekskluzywnych p r z e d m i e ś ć
M e l b o u r n e , po obu stronach otoczony był dużymi rezyden­
cjami w większości zamieszkanymi przez starszych ludzi, któ­
rych dzieci opuściły już d o m .
Naprzeciwko naszej s k r o m n e j , wychodzącej na m a ł ą ulicz­
kę b r a m y stał niewielki d o m z kilkoma zaledwie sypialniami,
ale d u ż ą ilością witraży i wysokimi sufitami. Mieszkała w nim
b a r d z o stara d a m a z Anglii i jej córka. Nie miały żadnej ro­
dziny i były b a r d z o s a m o t n e . Ich mężowie umarli, młodsza
kobieta nie miała dzieci. A l e p a n i G r e i g i pani Taylor miały
klasę i t r o c h ę pieniędzy, i dzięki t e m u po raz pierwszy za­
kosztowałam angielskiej elegancji i wrażliwości. Moja siostra
i ja zostałyśmy z a p r o s z o n e któregoś dnia na h e r b a t ę i wysłu­
chałyśmy cudownych historii, j a k i e z rozkoszą opowiadały
gospodynie. Z a p o z n a ł y ś m y się z K u b u s i e m P u c h a t k i e m ,
z Beatrix Potter, z Alicją w Krainie Czarów i z b a b e c z k a m i .
Często nas zapraszały, kilkakrotnie nawet na noc, i spałyśmy
w dużych wygodnych łóżkach, co było radykalną o d m i a n ą , bo
w d o m u miałyśmy z siostrą wspólne łóżko, dopóki się nie wy­
prowadziłam.
W niedzielę towarzyszyłyśmy im niekiedy podczas przejaż­
dżek starym czarnym fordem, którym kierował ich wierny
Bertie. Kiedy p a n i e wracały do d o m u , Bertie musiał skontro­
lować każdy pokój i zajrzeć p o d każde łóżko, żeby sprawdzić,
czy nie ma intruzów, zanim p a n i e zdecydowały się osobiście
przekroczyć próg. P o t e m robiły mu h e r b a t ę , płaciły i pozwa­
lały mu odejść.
Ponieważ damy nie miały większej rodziny, zawierzyły
swojemu księgowemu, i to on właśnie odziedziczył na koniec
ich majątek. Pierwszą rzeczą, k t ó r ą ten niegodziwiec zrobił,
kiedy z m a r ł a młodsza z d a m , było zburzenie d o m u , wbrew
wyraźnym życzeniom obu p a ń . P o t e m na j e g o miejscu wybu­
dował kilka willi.
Pani G r e i g zrobiła dla m n i e szydełkiem pled z wielu
obrzeżonych na czarno kwadratów. B a r d z o go sobie ceniłam
i na szczęście m a t k a przechowała go dla m n i e , kiedy „żyłam
nie dla tego świata", i później mi go oddała. Wciąż m a m ten
pled, tę p a m i ą t k ę po dwóch sympatycznych angielskich da­
mach, k t ó r e r e k o m p e n s o w a ł y mi brak bliskich przyjaciół.
W r a c a ł a m do szkoły, ale tylko sporadycznie, j a k o że moja
m a t k a z t r u d e m radziła sobie z trójką najmłodszych dzieci.
I to właśnie po d r o d z e do szkoły zobaczyłam czarnuszkę,
b a r d z o delikatny niebieski przypominający gwiazdę kwiatek
otoczony mgiełką delikatnych zielonych witek podkreślają­
cych jeszcze j e g o błękitną subtelność. Moje r o m a n t y c z n e ser­
ce stopniało na widok tego cudu. Gdybym go nie widziała na
własne oczy - gdybym po raz pierwszy zobaczyła go na rysun­
ku - nie uwierzyłabym, że m o ż e istnieć n a p r a w d ę . Angielskie
przydomowe kwiaty, k t ó r e tak d o b r z e rosły w M e l b o u r n e ,
nie były dla m n i e niczym nowym.
Właścicielka ogrodu zerwała dla mnie gałązkę i powiedzia­
ła mi, jak się to c u d o nazywa. Przytuliłam kwiat do serca i ża­
łowałam, że nie m o ż e się znaleźć w jego wnętrzu. P o t e m przy­
szło mi na myśl, by dać go mojej przepracowanej nauczycielce,
matce Mary John, której od jakiegoś czasu nie widziałam.
M a t k a Mary J o h n miała na nosie okrągłe okulary w czarnej
oprawie, a jej twarz była b a r d z o blada, kiedy złapałam ją przed
apelem w połowie biegu między klasą a salą jadalną. P o d a r o ­
wałam jej ten kwiatek o ślicznej nazwie. Była tak miła, że zwol­
niła na m o m e n t , p o t e m włożyła z p o w r o t e m wspaniały błękit­
ny kwiat w moje dłonie. Jeżeli zechcę, mogę wziąć wazon
i postawić go przed figurą Matki Boskiej w naszej klasie.
Z r a n i ł a m n i e jej rzeczowość i łzy napłynęły mi do oczu.
Byłam d z i e c k i e m - m a t k ą i miałam nadzieję, że ktoś będzie mi
chociaż t r o c h ę m a t k o w a ł ; m i a ł a m nadzieję, że składając
w d a r z e mój wyjątkowy kwiat, wymienię go na o d r o b i n ę wy­
jątkowej miłości mojej nauczycielki. C z u ł a m się taka z m ę ­
czona. A l e uświadomiłam sobie, że nie p o w i n n a m się zbyt
wiele spodziewać po ludziach.
Skierowałam więc swoje myśli ku Jezusowi, który na swój
mistyczny sposób obecny był w t a b e r n a k u l u m w naszym ko­
ściele, zamknięty t a m w o p ł a t k a c h komunijnych i większym
o p ł a t k u w monstrancji. Tak, wiedziałam, że miłość istnieje.
Jedyny p r o b l e m w tym, że ludziom jej nie dostawało.
Przeniosłam moje p r a g n i e n i e miłości na Jezusa, kiedy
m i a ł a m lat trzynaście i zaczynałam dojrzewać. P o k o c h a ł a m
go r o m a n t y c z n ą miłością. O t w i e r a ł a m przed nim serce w ko­
ściele w czasie wolnym i podczas lunchu. Jezus musi m n i e
kochać, nawet jeżeli nikt inny m n i e nie kocha, tak więc mój
urojony związek kwitł. To była moja wersja związku z b o s k o ścią: k o c h a ł a m Jezusa, chociaż nigdy go nie spotkałam, w ża­
d e n sposób nie m o g ł a m wiedzieć, jak wygląda i nie miałam
pojęcia, kim n a p r a w d ę jest.
Ten związek uchronił m n i e i nie pozwolił, żeby moje serce
się z a m k n ę ł o . Cieszyłam się nim przez cały romantyczny
o k r e s bycia nastolatką. Utrzymywał mnie przy życiu. A kiedy
rozpowszechniano te ckliwe święte obrazki, na których J e z u s
pokazywał wprost na m n i e ze słowami: „Ty, tak, ty, chcę cie­
bie!", serce we m n i e t o p n i a ł o , że m n i e chce, i o d p o w i a d a ł a m :
„ D o b r z e , J e z u ! Porzucę moją m a t k ę i m e g o ojca, i braci,
i siostry, i cały świat i pójdę za tobą!". Przypięłam sobie ten
o b r a z e k po wewnętrznej stronie szafy i codziennie modliłam
się przed nim na kolanach, a serce biło mi coraz mocniej,
w m i a r ę jak zyskiwałam pewność, że p e w n e g o dnia z o s t a n ę
zakonnicą, oblubienicą Jezusa.
W sumie więcej czasu s p ę d z a ł a m w d o m u niż w szkole.
Moja o b e c n o ś ć stanowiła z a p e w n e dla matki coś w rodzaju
zabezpieczenia; p o m a g a ł a jej unikać erotycznych awansów
męża, kiedy przychodził codziennie na obiad. Była stanow­
czo zbyt d o s t ę p n a , a b a r d z o bała się kolejnych cierpień zwią­
zanych z ciążą. Ojciec j e d n a k nie potrafił zostawić jej w spo­
koju, ponownie zaszła w ciążę i p o n o w n i e p o r o n i ł a w piątym
miesiącu. Po tym wydarzeniu m a t k ę p o d d a n o operacji, by
naprawić te organy, k t ó r e za b a r d z o się porozciągały. O c h ,
co za słodko-gorzkie uczucie, że znowu jest zdrowa! Nie mia­
ła już teraz wytłumaczenia i urodziła jeszcze troje dzieci,
chłopców; ostatnie dziecko p o c z ę t e zostało, kiedy opuściłam
już d o m .
Chociaż tyle było zajęć w d o m u , moja siostra Liesbet i ja
chodziłyśmy w soboty po p o ł u d n i u p o m ó c w prasowaniu sio­
strze Kevin, żeby d o r o b i ć sobie t r o c h ę do kieszonkowego.
Praca w sobotnie p o p o ł u d n i a była dużym poświęceniem i ku
wielkiemu rozdrażnieniu siostry Kevin nie zawsze się poja­
wiałyśmy. Na górze nad klasztorną pralnią prasowałyśmy
bieliznę stołową i pościelową, i dziwaczną bieliznę zakonnic,
i odkładałyśmy na b o k wszystko, co trzeba było naprawić.
Siostra Kevin przyłapała nas p e w n e g o p o p o ł u d n i a na tym,
jak się poprzebierałyśmy. Chichotałyśmy przy tym tak, że nie
usłyszałyśmy, jak wchodzi po długich schodach. N a s t ą p i ł o
nieuniknione kazanie. Zaczerwieniłyśmy się i obiecałyśmy,
że nigdy więcej tego nie zrobimy, ale tym bardziej śmiałyśmy
się, kiedy wyszła. Siostra Kevin miała d o b r e serce i zawsze
częstowała nas h e r b a t ą i ciastem.
Zajmowała się k u r a m i , więc chłopcy p o r z ą d n i e dawali jej
się we znaki. Wybieg dla kurcząt sąsiadował z naszym b o ­
iskiem, był tuż za cyprysowym żywopłotem, a j e g o zadaszenie
stanowiło łatwy cel. Chłopcy r e g u l a r n i e obrzucali go patyka­
mi, k a m i e n i a m i i śmieciami z wysokości żywopłotu, strasząc
każdą nieszczęsną k u r ę , k t ó r a właśnie miała znieść jajko. Tak
n a p r a w d ę robili to po to, żeby zobaczyć j a k siostra Kevin
w p a d a w złość. Podśmiewali się, kiedy o b u r z o n a zakonnica
robiła z siebie widowisko, bo jej - jak to mawiali - „ o d b i ł o " .
•
•
•
I w ten sposób minęły mi pierwsze dwa lata w Australii.
Moja siostra, chociaż młodsza, dostała pierwszy o k r e s co naj­
mniej o sześć miesięcy p r z e d e m n ą . Zauważyła krew na swo­
ich reformach i przestraszona poszła do matki, k t ó r a wyja­
śniła jej rzeczowo, że to oznaka, iż później będzie mogła
mieć dzieci. Liesbet nauczyła się, jak używać bawełnianych
szmatek - ze starego, cienkiego, ale c h ł o n n e g o m a t e r i a ł u na
pieluszki - k t ó r e musiała przypinać po wewnętrznej stronie
reform. Czułam się gorsza od mojej siostry i często d a w a ł a m
n u r a w gęstwę cyprysowego żywopłotu w pobliżu d o m u , żeby
sprawdzić stan własnych majtek. Moja siostra d u ż o bardziej
niż ja interesowała się seksem i j a k o oszałamiająco piękna
nastolatka zwracała na siebie p o w s z e c h n ą uwagę. Nigdy nie
miałam być do niej p o d o b n a . T ł u m i ł a m własną seksualność
ze wszystkich sił, czułam się niezręcznie w towarzystwie
chłopców i mężczyzn.
Miesiączka zaczęła mi się po trzynastych urodzinach ra­
czej w m a ł o pomyślnych okolicznościach. Pewna d u ż a holen­
derska rodzina, którą moi rodzice d o b r z e znali, mieszkała na
farmie n i e d a l e k o od morza. Zgodzili się, żebym pobyła
u nich przez tydzień czy coś kolo tego. Pani t a m t e g o d o m u
była krzepka, pracowita i niewiele mówiła, miała ochrypły
głos i d o b r e serce. Kilkakrotnie pojechaliśmy na plażę, a któ­
regoś dnia postanowiłam pojechać tam s a m a na rowerze, za­
bierając na bagażniku jej najmłodsze dziecko, trzyletniego
chłopca. Z a p a k o w a ł a dla nas lunch i pojechaliśmy. Spędzili­
śmy kilka słonecznych godzin na plaży, a p o t e m przyszła p o ­
ra, żeby wracać. J e d n a k kiedy dojechałam do gościńca, nie
byłam całkiem pewna, w k t ó r ą stronę skręcić. J e d n a i d r u g a
wydawała mi się znajoma. Z d e c y d o w a ł a m się skręcić w p r a ­
wo i ruszyłam z niepokojem, bojąc się, że znów zrobię coś nie
tak, jak trzeba. D o p i e r o kiedy d o t a r ł a m na sam koniec pół­
wyspu, gdzie d r o g a się kończyła, zyskałam pewność, że wy­
b r a ł a m zły kierunek. Teraz z n a ł a m drogę p o w r o t n ą , ale o d l e ­
głość była przerażająco wielka! Po p o ł u d n i u p a n o w a ł upał,
j a z d a w ruchu była niebezpieczna i b a r d z o bolały mnie nogi.
A l e nie w o l n o było mi się p o d d a ć , chociaż serce tłukło się
w piersiach, nogi paliły żywym ogniem, a oczy piekły z wy­
czerpania, u p a ł u i wstydu.
W k o ń c u stała p r z e d e m n ą m a t k a m o j e g o m a ł e g o p o d ­
o p i e c z n e g o , który w milczeniu p r z e z cały ten czas kurczowo
trzymał się bagażnika. J u ż miała chwycić swojego synka
w objęcia i postawić go na ziemi, kiedy zauważyła coś jesz­
cze: tył mojej sukienki przesiąknięty był krwią. K a z a ł a mi ją
zdjąć, a s a m a poszła po j e d n ą z s u k i e n e k swojej córki. Nie
beształa mnie ani nie kazała mi się d o p r o w a d z i ć do p o r z ą d ­
ku, tylko po p r o s t u wypłukała moją s u k i e n k ę , halkę i majtki
w zimnej wodzie, a p o t e m zanurzyła je w balii z mydlinami
na p o d w ó r k u za d o m e m , gdzie p r a c o w a ł a , d o p ó k i nie przy­
jechaliśmy.
W k r ó t c e p o d jej opieką doszłam do siebie. Chociaż bar­
dzo niewiele mówiła, liczyło się jej nastawienie i czyny. By­
ł a m p r z e r a ż o n a na widok mojej kobiecej krwi, ale jej n a t u r a l ­
na akceptacja sytuacji potwierdziła, że kobiecość jest d o b r a .
Nie domyśliła się tylko j e d n e g o , że to był mój pierwszy raz.
D a ł a mi zwiniętą w pasek czystą szmatkę i dwie agrafki, że-
bym przypięła go do pary reform, i m o g ł a m odprężyć się
w pożyczonej sukience, kiedy moja własna schła na sznurze.
To pierwsze krwawienie miesięczne mogło być lepsze, ale
mogło również być gorsze, gdyby zdarzyło mi się w obecności
matki. Moja m a t k a często wołała na swoje córki „ty zdziro",
kiedy krwawiłyśmy albo w każdym innym m o m e n c i e , gdy na­
sza kobiecość stawała się oczywista. M o ż e nasza młodość przy­
pominała jej tę „niedobrą dziewczynę", którą sama kiedyś by­
ła. Wystarczyło, że o p a r ł a m się dla zabicia czasu o drzwi, żeby
przyjrzeć się hydraulikowi, który wykonywał jakieś prace w na­
szym d o m u , by urazić jej poczucie przyzwoitości.
- Ty b r u d n a s z m a t o - powiedziała z j a d e m w nagle ochry­
płym głosie. - Przestań tak stać i popisywać się p r z e d obcym
mężczyzną!
O d e z w a ł a się po h o l e n d e r s k u , więc hydraulik jej nie zro­
zumiał. Popatrzyłam na siebie zaskoczona, uświadomiłam
sobie, w jakiej pozycji stoję, z p e ł n ą m o c ą uderzyło we mnie
jej poczucie winy. Oczy napełniły mi się łzami. W okresie
dojrzewania p o t r z e b o w a ł a m matki, d o której m o g ł a b y m p o ­
biec, by się u niej schronić, ale moja m a t k a mnie a t a k o w a ł a .
Od pocałunków zachodzi się w ciążę
Po sąsiedzku z naszym imponującym kościołem na najwyż­
szym wzgórzu na R i c h m o n d C h u r c h Street znajdował się
przyjemny klasztor Vaucluse wraz ze Szkolą dla D a m . Kiero­
wały nią również W i e r n e Towarzyszki Jezusa, adresując swo­
ją ofertę do przesiedleńców i ludzi mniej zamożnych i p r o p o ­
nując im kształcenie na zdecydowanie niższym poziomie niż
w Genazzano.
Gdyby Jezus, który był ubogi, kiedykolwiek miał dzieci,
nie zostałyby o n e przyjęte do G e n a z z a n o . I do niczego nie
byłoby to również p o d o b n e , gdyby chodziły tam córki ogrod­
nika. Z a k o n n i c e składały śluby ubóstwa, równocześnie ściśle
trzymając się systemu klasowego, który to u b ó s t w o p o m a g a
utrwalać. A j e d n a k to ten system pozwalał im zajmować się
ubogimi, i my, dziewczynki, otrzymałyśmy wykształcenie gra­
tis j a k o dzieci dozorcy w G e n a z z a n o . Po szkole podstawowej
moich sześciu braci poszło do Christian B r o t h e r s .
Tego pierwszego r a n k a z a k o n n i c e w Vaucluse nie wiedzia­
ły, gdzie umieścić dziewczynki przesiedleńców, Carlę i Lies­
bet. Przez kilka minut naradzały się, a p o t e m m a t k a E l e a n o r
ogłosiła ze swoim najlepszym angielskim a k c e n t e m :
- Wy, Carlo i Liesbet, pójdziecie obie do klasy ósmej
(pierwszy rok w szkole średniej), ponieważ zdajemy sobie
sprawę, że musicie mieć braki, j a k o że językiem ojczystym wa­
szej matki nie jest angielski, poza tym ty, Carlo, tak często
opuszczałaś szkołę przez ostatnie dwa lata. - Słowa padały jak
z ambony. - Dzięki temu, że znajdziecie się obie w tej samej
klasie, będziecie się mogły nawzajem podtrzymywać na duchu
w nowym i obcym środowisku - powiedziała zakonnica.
Z a k o n n i c o m ani przez myśl nie przeszło, żeby którąś z nas
przepytać przed podjęciem zasadniczej decyzji. Większość
dzieci w klasie ósmej miało lat dwanaście, a ja czternaście.
Serce mi z a m a r ł o , ale nie zdobyłam się na to, żeby coś powie­
dzieć.
Sypiałyśmy w j e d n y m łóżku, moja ciemnowłosa siostra i ja,
ale nie zawsze się przyjaźniłyśmy, bo byłyśmy... n o , takie róż­
ne. Nasze podwójne łóżko stało na j e d n y m końcu długiego
wąskiego pokoju, na j e g o drugim końcu stało drugie podwój­
ne łóżko, na którym spały moje dwie najmłodsze siostry. J e ­
dyną przestrzenią osobistą, do jakiej m o g ł a m rościć sobie
pretensje, była ściana nad naszym łóżkiem, gdzie powiesiłam
neonowy krzyż, który dostałam na urodziny, oraz j e d n a ścia­
na szafy, którą zapełniłam świętymi obrazkami - im większe,
tym lepsze - oraz tekstami modlitw, jakie codziennie o d m a ­
wiałam. To, że k a z a n o n a m chodzić do tej samej klas, o d e ­
b r a ł a m jak rozszerzenie wspólnoty, która już obejmowała na­
sze łóżko, jak wymuszone przemieszanie naszych osobowości.
Boleśnie odczuwałam fakt, że umieszczono mnie w tej samej
klasie, co moją młodszą siostrę, i że nikt mnie nie zapytał
o zdanie. Przez długie cztery lata totalnie się nudziłam i czu­
łam się za stara, za wysoka - innymi słowy, nie pasowałam.
Z a n i m wpuszczono nas do klasy na piętrze, wszystkie sta­
wałyśmy r z ę d e m na szerokiej zadaszonej w e r a n d z i e z p o m a ­
lowaną na zielono balustradą.
- Proszę p o d n i e ś ć spódnice, dziewczęta, żebyśmy mogły
sprawdzić wasze reformy.
Te reformy miały nas ustrzec przed e w e n t u a l n y m o b n a ż e ­
niem się podczas gry w siatkówkę albo podczas w c h o d z e n i a
czy schodzenia ze schodów, a rąbek spódnicy musiał sięgać
tuż za kolana. Nosiłyśmy pończochy z cienkiego b r ą z o w e g o
fildekosu, s z n u r o w a n e buty, białe bluzki ze świeżo wypraso­
wanymi, białymi, okrągłymi, wykrochmalonymi kołnierzyka­
mi oraz krawat szkoły.
- Wiecie, oczywiście, że jeżeli wychodzicie w m u n d u r k u p o ­
za teren szkoły, macie nosić szkolne rękawiczki i kapelusiki.
P r o w a d z o n e przez zakonnice i starsze uczennice inspekcje
trwały dopóty, d o p ó k i się nie podporządkowałyśmy.
M a t k a E l e a n o r byłą d o b r ą nauczycielką i wierzyła w dia­
gramy, k t ó r e z p r z e k o n a n i e m sama sporządzała. Klasa była
nimi obwieszona, co robiło takie wrażenie, jakby poziom na­
uki był wysoki. Zawsze p o w t a r z a ł a wszystko, co mówiła, co
najmniej trzy razy, znając zasady powtórki i p o d s u m o w a n i a .
Ale ja nudziłam się śmiertelnie. G a p i ł a m się za o k n a , k t ó r e
umieszczone były powyżej p o z i o m u głowy, żeby nie dopusz­
czać widoku świata z e w n ę t r z n e g o , i sięgały aż do sufitu. Mia­
ł a m o c h o t ę wrzeszczeć albo przez te o k n a wyskoczyć. Z a ­
miast t e g o dusiłam w sobie frustrację, zaciskałam zęby
i d o s t a w a ł a m bez t r u d u d o b r e stopnie. D o b r e stopnie to by­
ła pestka; nigdy nie potrafiłam być z nich d u m n a .
Miałyśmy zakaz w s t ę p u do wszelkich niekatolickich ko­
ściołów. Z d a r z a ł o się, że zamiast czekać w długim o g o n k u na
tramwaj, w r a c a ł a m na p i e c h o t ę ze szkoły do d o m u , mijając
po d r o d z e grecki kościół prawosławny. Ten kościół, wciśnię­
ty ciasno między stare budynki, k t ó r e służyły j a k o biura, był
dla mnie tylko b u d y n k i e m , dopóki p e w n e g o p o p o ł u d n i a nie
dobiegła z niego niesamowita muzyka, która poruszyła coś
g ł ę b o k o w mojej duszy.
- M a r i o - o d e z w a ł a m się do włoskiej przyjaciółki, z którą
często kawałek szłyśmy razem - wejdźmy do środka.
Ku mojej radości zgodziła się; grzeszny duch przygody był
w niej chwilowo silniejszy od p r z e s ą d n e g o lęku. To nie su­
m i e n i e trapiło M a r i ę - zalecenia kościelne i przepisy szkolne
t r a k t o w a n e były b a r d z o elastycznie przez nią i jej wioską ro­
dzinę oraz przyjaciół (człowiek stosował się do nich, jeżeli
mu to pasowało) - tylko przesądy związane z zagrożeniami,
jakie niosły o b c e religie, a to coś całkiem innego.
R a z e m pchnęłyśmy wielkie drzwi, weszłyśmy do przed­
sionka i znalazłyśmy się w innym świecie. Było to mistyczne
miejsce, w którym rozkołysani, rozśpiewani wierni d o p e ł n i a ­
li jakiegoś p e ł n e g o powagi o b r z ą d k u . Wielkie świeczniki,
n a d n a t u r a l n e j wielkości księga, k t ó r ą wymachiwano, hafto­
w a n e sztandary, obcy śpiew, który zdawał się p o r u s z a ć w nas
w s p o m n i e n i a z życia, k t ó r e d a w n o m i n ę ł o , i tęsknota, jaką
wyrażała ta muzyka - wszystko to wydawało mi się d u ż o bar­
dziej p o t ę ż n e , n a m i ę t n e i rzeczywiste niż modlitwy w m o i m
własnym kościele i n i e m ą d r e słowa pieśni, jakie śpiewałyśmy.
Tak, trawa na p o d w ó r k u sąsiada zawsze wydaje się bardziej
zielona.
Niemal na p e w n o nie było to jakieś c o d z i e n n e n a b o ż e ń ­
stwo, tylko szczególna uroczystość, bo tego dnia obecny był
stary patriarcha. Starzec szedł powoli nawą, kierując się ku
wyjściu z kościoła. U ś m i e c h a ł się po d r o d z e , przystawał, że­
by p o r o z m a w i a ć ze swymi parafianami. M a r i a i ja stałyśmy
w pobliżu drzwi, gotowe rzucić się do ucieczki, jeżeli będzie
trzeba - jeżeli na przykład o k a ż e się, że to diabeł p r ó b o w a ł
nas skusić, byśmy weszły do „ p o g a ń s k i e g o " kościoła. Starzec
podszedł bliżej i w końcu nas zauważył. Podszedł i ujął obie
moje dłonie.
- J a k masz na imię? - zapytał poważnie, zaglądając mi
w oczy.
- Carla - odpowiedziałam, bo podbiło mnie j e g o zacho­
wanie, k t ó r e w najmniejszym stopniu nie wydawało się dia­
belskie. Starzec, k t ó r e g o językiem ojczystym był język j e g o
rodzinnej Grecji i który pewnie na d o d a t e k nie najlepiej sły­
szał, wydawał się b a r d z o zadowolony z mojego imienia
i m o c n o uścisnął mi dłonie.
- A - rzekł znacząco - to znaczy dobra!
Byłam z d u m i o n a . C a ł e ciało przepełniło mi rozkoszne
uczucie ulgi, zarumieniły mi się policzki, rozbłysły oczy. Ten
człowiek uznał mnie za d o b r ą ! Jak to możliwe? Ale to praw­
da, byłam d o b r a ! Inaczej nie czułabym się tak d o b r z e ! Ten
m ą d r y święty człowiek udzielił mi swego błogosławieństwa.
Chyba był świadom własnej dobroci, więc dostrzegał ją w in­
nych. Przekazał mi to swoim d o t k n i ę c i e m i spojrzeniem.
C z u ł a m się tak tylko przez chwilę, bo p r z e k o n a n i e o własnej
marności było we mnie d o b r z e u g r u n t o w a n e i miało wkrótce
powrócić.
Starzec pozdrowił serdecznie M a r i ę i wyszłyśmy na ze­
wnątrz o s z o ł o m i o n e , nie śmiejąc się, nie chichocząc, nie
kpiąc, tylko p o d głębokim w r a ż e n i e m . Nigdy więcej nie p o ­
szłam do tego kościoła, chociaż mijałam go wielokrotnie. Nie
chciałam p o d e j m o w a ć ryzyka, że drzwi m o g ą o k a z a ć się za­
m k n i ę t e albo że z wnętrza mógł ulotnić się czar, który t a m
był t a m t e g o dnia.
W szkole bezlitośnie k o n t y n u o w a n o n a u k ę n i k o m u niepo­
trzebnych rzeczy. Dziewczęta, k t ó r e miały d o b r e oceny, za­
c h ę c a n o , by uczyły się łaciny, tak więc przez trzy lata wbija­
łam sobie do głowy deklinacje i r ó ż n e takie. Tak tego
nienawidziłam, że m a t k a zwróciła się do klasztoru.
- Czy nie ma przypadkiem czegoś, czym z większym pożyt­
kiem mogłaby się zajmować?
Dlaczego, u licha, nie p o p r o s i ł a m , żeby m n i e p r z e n i e s i o n o
do wyższej klasy? Za b a r d z o przyzwyczajona byłam do ule­
głości, wątpiłam w wartość własnego zdania, zbyt głęboko
tkwiłam w koleinach przyzwyczajenia.
- Ł a c i n a - tłumaczyła z e n t u z j a z m e m m a t k a E l e a n o r - to
podstawa wielu języków, a Carla nawet angielski będzie r o ­
zumiała lepiej, kontynuując n a u k ę .
M a t k a dala się p r z e k o n a ć , i mozoliłam się dalej - aż do
dnia egzaminu w klasie dziesiątej, kiedy wyparowała mi z pa­
mięci cała łacina, jakiej się kiedykolwiek nauczyłam.
E g z a m i n odbywał się tego dnia tak jak n o r m a l n i e : ławki
p o r o z s u w a n o , żeby z a p o b i e c ściąganiu; siedziałam jak zwy-
kle prawie na końcu klasy, ponieważ byłam wysoka. był ślicz­
ny słoneczny dzień, przez wysokie o k n a widziałam m a ł e
chmurki s u n ą c e po niebieskim niebie. R o z d a n o w milczeniu
arkusze egzaminacyjne i usłyszałyśmy krótkie ostre polece­
nie, by zaczynać.
Popatrzyłam na pytania. W ogóle mi się z niczym nie ko­
jarzyły. Nic mi nie przychodziło do głowy. Dziwne, ale nie
zmartwiło m n i e to, i p o s t a n o w i ł a m wykorzystać czas, żeby
napisać list do p e w n e g o chłopca, k t ó r e g o z n a ł a m w Holandii,
a k t ó r e m u wszystko, o czym o p o w i a d a ł a m , z pewnością wyda
się frapujące. Pisałam pilnie z nisko pochyloną głową, stronę
za stroną.
O s o b a , k t ó r a tego dnia o d p o w i a d a ł a za przebieg egzami­
nu, p r a w d o p o d o b n i e w ogóle nie znała łaciny. Chodziła t a m
i z p o w r o t e m między r z ę d a m i ławek i niczego nadzwyczajne­
go nie zauważyła. Na koniec nie o d d a ł a m w ogóle żadnej
kartki, ale nikt na to nie zwrócił uwagi. A nawet z a ł o ż o n o , że
mój egzamin gdzieś się zapodział! C z u ł a m na sobie pytające
spojrzenie matki Franceski, wychowawczyni klasy dziesiątej,
czułam je w tyle głowy, kiedy czytałam wywieszone na ścianie
w klasie arkusze wyników. O t r z y m a ł a m osiemdziesiąt p r o ­
cent! Nie z a d a w a n o mi żadnych pytań, zakonnice nie za­
mierzały n a r a ż a ć się na konsekwencje. Ich zmowa była roz­
kosznym p o d s t ę p e m , a wysoka o c e n a wyrazem uznania.
Ż a ł o w a ł a m tylko, że nie mogła być wyższa.
J e d n ą z największych moich radości w wieku kilkunastu
lat była biblioteka. To o n a pozwalała na ucieczkę w świat wy­
obraźni w przedtelewizyjnym M e l b o u r n e . Były tam książki
G. K. C h e s t e r t o n a , faworyzowane przez zakonnice, ponieważ
a u t o r nawrócił się na katolicyzm. Zachwycał mnie cykl o p o ­
wiadań o ojcu Brownie, stworzony na długo przed czasami
narkotyków, kiedy nawet najgorszy oszust obdarzony był jakąś
zaletą, k t ó r a ratowała go w naszych oczach. Poza tym była
Scarlet P i m p e r n e l i wszystkie książki M a d a m e Orczy, k t ó r e
czytałam po dwa razy, a w ostatniej klasie cudownie opisowe
dzieła T h o m a s a H a r d y ' e g o .
Biblioteka była tajemniczym ciemnym pokojem z dębową
boazerią, w którym książki t r z y m a n o głównie w szafach za
zamkniętymi na klucz szklanymi drzwiami, zabezpieczając je
przed przypadkowym d o t k n i ę c i e m . Prowadziła ją m a t k a X a vier, łagodna i wytworna zakonnica, k t ó r ą nieczęsto widywa­
łam, bo była wychowawczynią klasy dwunastej. Na przenikli­
wie inteligentnej twarzy miała szczery uśmiech, odsłaniający
dosyć wystające zęby, a okulary w wąskich o p r a w k a c h p o ­
wodowały, że iskierki w jej oczach wydawały się jeszcze wy­
raźniejsze. P o d o b a ł mi się zwłaszcza jej zapach. M o ż e o n e
wszystkie używały tego s a m e g o mydła, ale pachniały różnie!
M a t k a Xavier nosiła swój związek z Bogiem g ł ę b o k o w ser­
cu, k t ó r e kiedyś złamała wielka ludzka miłość. Z tego p o w o ­
du różniła się od innych, i to pozytywnie.
W żadnej katolickiej szkole nie m o ż e zabraknąć wychowa­
nia seksualnego. Mówię to z wielką ironią, bo chociaż o seksie
w ogóle się w szkole nie wspominało, chociaż go ignorowano,
miał dla katolicyzmu kluczowe znaczenie. Słowa „seks" ani ra­
zu nie wypowiedziano w klasie; kształcono nas na przykładach
i pominięciach. Jest takie powiedzenie, że milczenie przema­
wia głośniej niż słowa, a otoczone byłyśmy przez kobiety, któ­
re wyrzekły się seksu dla miłości Boga. Gdzie w związku z tym
plasował się na skali wartości seks i związki seksualne?
Ale co te zakonnice mogły n a m o seksie powiedzieć? Swo­
j ą świątobliwą i g n o r a n c j ę p r e z e n t o w a ł y j a k o m ą d r o ś ć .
Z pewnością nie byłam jedyną uczennicą k o m p l e t n i e zdezo­
r i e n t o w a n ą ich m ę t n y m i wywodami.
Najbardziej przejrzystą aluzję do seksu, j a k ą kiedykolwiek
usłyszałam, wygłosiła m a t k a A n t h o n y , k t ó r a uczyła nas ma­
tematyki. M a t k a A n t h o n y była kościstą, śniadą, zmysłową
kobietą, najprawdopodobniej pochodzenia irlandzkiego,
k t ó r a powinna była wykazać się większą mądrością. D ł o n i e
o wystających kostkach chowała nieustannie p o d fartuchem,
obracając w palcach paciorki różańca. Poinformowała p e ł n ą
skupienia klasę dziewcząt, czekających na lato 1956 roku:
- Od p o c a ł u n k ó w zachodzi się w ciążę.
W zapadłej ciszy m a t k a A n t h o n y przyglądała się badaw­
czo, jakie wrażenie wywarło jej g r o ź n e oświadczenie. Czeka­
łyśmy na więcej, a kiedy nic nie usłyszałyśmy, zaczęłyśmy chi­
c h o t a ć , wiercić się i p r z y p a t r y w a ć jej twarzy, usiłując
wyczytać z niej to, co dla matki A n t h o n y najwyraźniej było
oczywiste. M a t k ę A n t h o n y c e c h o w a ł o dziwaczne poczucie
h u m o r u , bardziej pasujące do cynicznych dorosłych niż do
młodych dziewcząt. A l e nie, tym r a z e m nie żartowała. Po jej
słowach zobaczyłam w wyobraźni, jak nasienie spływa z m o ­
ich ust po gardle do łona.
Jeśli chodzi o m a t k ę M a r y Paul, naszą wychowawczynię
w klasie j e d e n a s t e j , wszystko, co miała do powiedzenia po
sprawdzeniu naszych sukien balowych przed corocznym ba­
lem, z a m k n ę ł o się w stwierdzeniu, że powinnyśmy zasłaniać
rowek między piersiami, by uchronić chłopców przed p o k u ­
są. Przez nieuwagę p o i n f o r m o w a ł a nas tym samym d o k ł a d ­
nie, co powinnyśmy zrobić, gdybyśmy kiedyś (niegrzecznie,
rozpustnie i grzesznie) zapragnęły wodzić jakiegoś chłopca na
pokuszenie. Nie żebym się kiedykolwiek na coś takiego
ośmieliła!
Później tego s a m e g o lata p o z n a ł a m Keitha, na trzy miesią­
ce przed p l a n o w a n y m wstąpieniem do klasztoru, i tak jakby
chodziliśmy ze sobą, a Keith urzeczony był tym, co nieosią­
galne. Biedy Keith. Nigdy nie pozwoliłam mu się pocałować
w usta ze strachu przed ciążą.
Poza moją włoską przyjaciółką M a r i ą zaprzyjaźniłam się
jeszcze z B a r b a r ą . Była niewysoka, miała krzywe nogi i d o ­
brze rozwinięte piersi, obwisłe już w wieku lat czternastu. Jej
czarne włosy się kręciły i po m ę s k u rzucała piłkę lewą ręką
przy grze w zbijanego. Pisywałyśmy do siebie wiersze w te
ospałe letnie dni, kiedy muchy plujki pętały się po o k n a c h
cienistej w e r a n d y nazywanej a m b u l a c r u m . Nasze wiersze by­
ły słodkie, n a m i ę t n e i b a r d z o kwieciste.
- C h o d ź do m n i e , B a r b - m ó w i ł a m i w p a d ł a kilka razy,
ale było to t r u d n e , bo tramwaje r z a d k o chodziły w w e e k e n ­
dy. Ja p o s z ł a m do d o m u Barbary raz, kiedy się u p a r ł a m .
Tam p o z n a ł a m jej m a t k ę , która tak nie znosiła słońca, że za­
wsze jak najszczelniej z a c i e m n i a ł a d o m , o r a z starszego nie­
z g r a b n e g o b r a t a , który natychmiast się we m n i e zakochał.
Z m a t k ą Barbary nie d a ł o się prowadzić żadnej rozmowy, bo
wydawało jej się, że p r o w a d z e n i e rozmowy jest tym samym
co bycie p r z e s ł u c h i w a n y m . Z o r i e n t o w a ł a m się, że jej m ą ż
jest gdzieś d a l e k o . Ale d o m p e ł e n był wspaniałych kwiatów:
lilii białych i tygrysich, i ostróżek. Te kwiaty h o d o w a ł a B a r b ,
a ciasteczka, k t ó r e p o d a n o , też o n a upiekła. B a r b była zdol­
ną dziewczyną.
Jej c i e m n e oczy rozbłyskiwały radością na mój widok, ale
m n i e zaczęło n i e p o k o i ć to, że j a k o ś różniła się od nas, że na
jej twarzy o haczykowatym nosie wyrastały czarne włoski. Po­
d o b n i e jak wszyscy inni opuściłam ją. B a r b nigdy nie wyszła
za mąż, ale została kobietą interesu i odniosła sukces, wyko­
rzystując umiejętności stenograficzne, jakich nabyła w szko­
le, oraz w r o d z o n ą inteligencję, dzięki której p o s t ę p o w a ł a
praktycznie i m o ż n a było na niej polegać. S p o t k a ł a m się z nią
raz po wielu latach, kiedy się ze m n ą skontaktowała. O b i e c a ­
łam, że do niej zadzwonię, ale nigdy tego nie zrobiłam. To
o k r u t n e , ale nie potrafiłam pogodzić się nawet z własną od­
miennością, a co d o p i e r o z jej.
Moja o d m i e n n o ś ć miała swoje ź r ó d ł o po części w tym, że
ojciec był o g r o d n i k i e m przy innym klasztorze. Uważał, że ma
obowiązek publicznie okazywać wdzięczność za kształcenie
córek z a k o n n i c o m w Vaucluse i okazywał ją, robiąc z nas
swoich posłańców. Liesbet i ja musiałyśmy dla wielebnej
matki zanosić wielkie pęki kwiatów albo rośliny w donicach.
P r o b l e m w tym, że wielebna m a t k a pojawiała się wyłącznie
podczas p o r a n n e g o apelu. Jeżeli chciałyśmy ją złapać, trzeba
było ustawić się między korytarzem a drzwiami, za którymi
znikała. J e d n a k po pierwszym razie mijała nas niczym królo­
wa, z powiewającym w e l o n e m , udając, że nas nie widzi. Przy­
g n ę b i o n e zostawiałyśmy rośliny p o d drzwiami; p r z e ł o ż o n a
przekazywała n a m w ten sposób, że w niczym nie różnimy się
od innych uczennic, k t ó r e s u m i e n n i e chodziły słuchać, jak
przemawiała. Ceniła sobie szacunek okazywany w słuchaniu
i spełnianiu poleceń, a nie za p o m o c ą roślin i kwiatów.
Uczucie o d m i e n n o ś c i m o ż e wynikać z drobnych spraw.
J a k na przykład z nieposiadania stanika w wieku lat piętna­
stu. Kiedy po wyjściu z klasy na piętrze na wpół zbiegałam,
na wpół zeskakiwałam z drewnianych schodów, czułam, jak
piersi poruszają mi się p o d koszulką, bluzką i tuniką. Czy
moja m a t k a nie zauważyła, że d o r a s t a m ? Odzież zawsze by­
ła jej d o m e n ą : co znalazło się w naszej g a r d e r o b i e , zależało
tylko i wyłącznie od decyzji matki; niemal wszystko robiła sa­
ma. Ale nie staniki. Czy b ę d ę ją musiała poprosić o stanik,
czy s a m a zaoszczędzić z kieszonkowego, które na ogół szło
na cotygodniowe t a ń c e ? Oczy mnie piekły od łez. Byłam
pewna, że matki wszystkich innych dziewcząt wiedziały, że
ich córki mają piersi, i kupiły im już staniki.
Tymczasem r e g u l a r n e okresy potwierdzały, że wkroczyłam
na d r o g ę do dorosłości. Stało się to d o p i e r o n i e d a w n o i nie
zawsze u d a w a ł o mi się znaleźć agrafki, p o t r z e b n e do przy­
pięcia p o t r z e b n e j szmatki do majtek. Rozwiązałam ten p r o ­
blem, zakładając d o d a t k o w ą p a r ę reform z nadzieją, że g u m ­
ka utrzyma na miejscu wszystko, co się t a m u t r z y m a ć
powinno. Przez cały dzień prawie nic nie musiałam p o p r a ­
wiać i wreszcie przyszła p o r a , by pojechać do d o m u .
D o s z ł a m szczęśliwie do pierwszego tramwaju, p o t e m ru­
szyłam do drugiego, ale m u s i a ł a m zaczekać przy przejściu na
światłach. Światło zmieniło się na zielone - i ja również p o ­
zieleniałam, bo poczułam, że p o d p a s k a wypada mi spod
spódnicy. Z a n i m zdążyłam ją podnieść, jakiś d ż e n t e l m e n chcę powiedzieć, że prawdziwy d ż e n t e l m e n , nauczony bły­
skawicznie r e a g o w a ć na potrzeby d a m y w opałach - pochylił
się, by ją podnieść, nie zdążywszy się zorientować, co to jest.
Gdzieś w połowie swego rycerskiego gestu rozpoznał obiekt
i wzdrygnął się lekko, zaszokowany, ale odwrócił się ku mnie
energicznie i p o d a ł mi tę p o k r w a w i o n ą szmatkę, jakby nie
dostrzegał jej wyglądu.
W e p c h n ę ł a m ją do szkolnej torby, w y m a m r o t a ł a m jakieś
p o d z i ę k o w a n i a i odwróciłam się gwałtownie, by rzucić się do
ucieczki, ale światło zmieniło się na czerwone, a ja poczer­
wieniałam r a z e m z nim. Ten incydent w najmniejszym stop­
niu nie p o m ó g ł mi we wchodzeniu w wiek kobiecy. C z u ł a m
wstyd z p o w o d u tego zdarzenia, wstyd, że mężczyzna zoba­
czył d o w ó d mojej „nieczystości".
M a t k a w końcu poczuła się z m u s z o n a opowiedzieć mi
o ptaszkach i pszczółkach.
- C h o d ź do salonu - zawołała. To, że zabrała mnie do salo­
nu, by porozmawiać w cztery oczy, było świadectwem powagi,
z jaką traktowała swoje zamierzenie, ale skończyło się na tym,
że wepchnęła mi w ręce jakąś broszurkę i pospiesznie wyszła
z pokoju, przygryzając dolną wargę. „ R o z m n a ż a n i e " - taki al­
bo p o d o b n y tytuł widniał na okładce. Taka byłam zła na mat­
kę, że mnie w ten sposób zbyła, że cisnęłam broszurkę w kąt
i zostawiłam ją tam. I dlatego przez jeszcze przynajmniej
czternaście lat niewiele więcej wiedziałam na ten temat.
•
•
•
Wyrosłam na całkiem atrakcyjną n a s t o l a t k ę - wysoką,
o idealnie kształtnych nogach, gęstych kręcących się włosach
i cudownie czystej cerze, ale nie u w a ż a ł a m siebie za ł a d n ą .
Najgorszy dla m n i e był rozmiar moich butów. Byłam za sta­
ra, żeby chodzić do swojej klasy, za c h u d a , stopy m i a ł a m za
d u ż e i - zaczekajcie tylko na to - uważałam, że m a m za duży
o d s t ę p między nogami w kroku. Poza tymi bijącymi w oczy
ułomnościami miałam jeszcze dwa czarne zęby z przodu,
p a m i ą t k ę po dniu, kiedy o d m ó w i ł a m j e d z e n i a śniadania.
Moje zęby powoli czerniały, w miarę j a k o b u m i e r a ł y w nich
nerwy, i uśmiechy stały się, niestety, straszliwie ryzykowne.
Były i inne ryzykowne rzeczy. Po pierwsze, noszenie ko­
stiumu kąpielowego przez ten o d s t ę p między n o g a m i w kro­
ku i przez żylaki, które zaczęły się pojawiać tuż po moich
szesnastych urodzinach. Poza tym c h o d z e n i e na tańce, j a k o
że chusteczki, którymi wypychałam stanik, jaki w końcu ku-
pita mi m a t k a , z łatwością mogły się wysunąć. Aż się kuliłam,
tak się czułam n i e d o s k o n a ł a . Gdyby ktoś nawet przypadkiem
spojrzał na mnie drugi raz dzięki mojej pięknej twarzy (taką
przynajmniej m i a ł a m nadzieję i tak sobie wyobrażałam pod­
czas długiej jazdy tramwajami), to jak tylko zobaczy moje
stopy albo to, jak wstaję i góruję nad większością innych lu­
dzi w tramwaju, z pewnością westchnie tylko i się odwróci.
Sposób poruszania się to całkiem inna sprawa. M a t k a p o ­
kazała n a m , jak chodzić z książką na głowie, żebyśmy trzy­
mały się prosto. S a m a uczęszczała do szkoły m o d e l e k i p r z e ­
kazała n a m cząstkę swojej wiedzy, na przykład jak ćwiczyć
mięśnie brzucha, żeby był płaski. A l e nigdy nie p r ó b o w a ł a
nauczyć nas, jak a k c e p t o w a ć swoją kobiecość. W dni szkolne
nasze brzuchy opinały g u m o w a n e paski, k t ó r e zwijały się
w upale i pachniały tak, jakby g u m a się topiła.
G d y miałam osiemnaście lat o w ł a d n ę ł o m n ą nowe r o m a n ­
tyczne uczucie. Z a k o c h a ł a m się w dziewczynie z klasztorne­
go internatu, która grywała regularnie w tenisa na k o r t a c h
w pobliżu naszego d o m u . Miała rosyjskie nazwisko i już sa­
mo to wystarczyło, by rozpalić moją wyobraźnię, a na d o d a ­
tek ślicznie się śmiała i poruszała. Nie potrafiłam wtedy tak
tego sformułować, ale r e p r e z e n t o w a ł a to wszystko, co ja p r a ­
g n ę ł a m mieć: była p e w n a siebie, z klasą, s w o b o d n a w o b e c
przyjaciół, z a m o ż n a , inteligentna i o d p o w i e d n i o wykształco­
na, żeby być prawdziwą kobietą.
Miała na imię A l a n a i nie była snobką. Zauważyła moje
atencje, bo wychodziłam na korty, żeby jej od czasu do czasu
p o m a c h a ć . Jeżeli d o b r z e wyciągnęłam szyję, m o g ł a m zoba­
czyć korty tenisowe z o k n a mojej sypialni, tak więc wypatry­
wałam Alany. P e w n e g o p o p o ł u d n i a tak n a p i e r a ł a m na o k n o ,
że o p r a w i o n a w d r e w n i a n ą r a m ę siatka przeciw o w a d o m wy­
padła z łoskotem, a A l a n a odwróciła się i roześmiała. Wie­
działa, co się dzieje.
A l a n a okazała mi wiele życzliwości, bo nie wyśmiewała się
ze m n i e , a nawet jeszcze więcej, bo zaprosiła m n i e na kilka
dni wakacji do swoich rodziców n a d L a k e s E n t r a n c e . Nie p o ­
siadałam się ze szczęścia. Czułam się przy niej s w o b o d n i e , bo
nie okazywała mi swojej wyższości ani nie zachowywała się
sarkastycznie. Była o d e mnie tylko o rok starsza, ale o niebo
bardziej wyrobiona i dojrzała. Przy p o ż e g n a n i u dała mi cera­
miczną p a m i ą t k ę z miejsca, k t ó r e odwiedziłyśmy razem, nie
b r a k o w a ł o w niej mchu, muszelek i koralu. Żarliwe uczucie,
jakim o b d a r z a ł a m A l a n ę , wkrótce dojrzało i przerodziło się
w zdrowe uznanie, później m a c h a ł a m czasami do niej i to
wszystko.
Kiedy wróciłam do d o m u z L a k e s E n t r a n c e , moja m a t k a
wzięła mnie na stronę:
- Pamiętasz ten n e o n o w y krzyż, który d a ł a m ci na urodzi­
ny, Carlo? No cóż, rozbił się.
To był ten krzyż, który wisiał na ścianie mojej sypialni
i w nocy p r o m i e n i o w a ł delikatnym blaskiem. Nie powiedzia­
ła mi, kto to zrobił, ale wiedziałam, że to moja siostra. C h o ­
ciaż Liesbet miała wielu chłopaków, była z a z d r o s n a o moją
przyjaźń z A l a n ą i znalazła sposób, żeby się zemścić. Z a z d r o ­
ściła mi również przyjaźni z B a r b a r ą i p r ó b o w a ł a ją o d e m n i e
oderwać. Z e p s u ł a mi też p a m i ą t k ę od Alany. Ta siostra, któ­
ra m o i m z d a n i e m miała wszystko, bo była taka p o p u l a r n a
i j a k o ś nie musiała b r a ć na siebie ani połowy tych d o m o w y c h
obowiązków co ja, uważała że j e s t e m lepsza od niej. Nic
w tym zdumiewającego, jeśli uwzględnić nasze wychowanie,
zgodnie z którym szacunek do s a m e g o siebie był niemal grze­
c h e m . Nasza m a t k a z rozmysłem p o p i e r a ł a rozdźwięk mię­
dzy córkami; dlaczego - tego nie j e s t e m p e w n a . Nie chciała
dopuścić, byśmy się zmówiły przeciw niej? R o z m a w i a m y nie­
kiedy o przeszłości, moja siostra Liesbet i ja. K o c h a m y się
szczerze i jest teraz j e d n ą z moich najlepszych przyjaciółek,
o n a , k t ó r a kiedyś nie zgodziła się podzielić ze m n ą ukradzio­
ną szminką.
- Nie, nie możesz jej użyć; ty nie masz warg!
M u z y k a i śpiew były g ł ó w n y m i a t r a k c j a m i t y g o d n i a
w szkole średniej. M i a ł a m dobry i czysty głos. Nasza nauczy-
cielka muzyki, m a t k a M a r g a r e t Mary, była tak mała, że mu­
siała stawać na p o d i u m koło pianina, żeby ją klasa widziała.
Najbardziej niezwykłe w jej twarzy były wrażliwe usta. G ó r ­
na warga, większa niż dolna, u k ł a d a ł a się tak, jakby prosiła
się o p o c a ł u n e k . Z a z d r o ś c i ł a m jej tych w a r g i p r ó b o w a ł a m
ukształtować moje p o d o b n i e .
M a t k a M a r g a r e t Mary dała n a m z a d a n i e . Miałyśmy opisać
swoje wrażenia po wysłuchaniu p r e l u d i u m do „ P o p o ł u d n i a
fauna", lirycznego utworu C l a u d e ' a D e b u s s y ' e g o . O w ł a d n ę ­
ły m n ą tak silne emocje, że przez kilka dni nie m o g ł a m nic
napisać. Kiedy w k o ń c u znalazłam o d p o w i e d n i e słowa - ależ
o n e były poetyczne i delikatne - zrobiło się za p ó ź n o ; nie
chciała przyjąć spóźnionej pracy. Dzięki niej zapoznałyśmy
się z „ G d z i e jest Sylvia?" i „Już śpiewa skowroneczek p o d
sklepami n i e b a " • oraz wszystkimi p i o s e n k a m i , które są od­
powiednie dla młodych d a m . W ciągu czterech lat w szkole
średniej w pewien s p o s ó b związałam się z k o l e ż a n k a m i z kla­
sy. M i m o to nie potrafiłam uczestniczyć w ich ożywionych
potajemnych r o z m o w a c h o chłopcach. Nie tylko o d r z u c a ł a m
ten t e m a t j a k o coś, co m n i e nie dotyczy, bo z a m i e r z a ł a m zo­
stać zakonnicą, ale napełniał mnie on szczerym niesmakiem.
Nie wiedziałam, o czym te dziewczyny mówią; nie potrafiłam
sobie nawet tego wyobrazić. Seks był czymś o k r o p n y m , tak
p o d p o w i a d a ł a mi p o d ś w i a d o m o ś ć , a nie pozwalałam sobie
na to, by dowiedzieć się, jak się sprawy mają w rzeczywisto­
ści. A przecież często śniłam o Bingu Cosbym, d u ż o starszym
o d e m n i e gwiazdorze, k t ó r e g o słodki głos urzekał moją d u ­
szę. M o g ł a m płynąć przez o c e a n i pojawiałam się nie wie­
dzieć skąd w j e g o b a s e n i e kąpielowym, a on siedział na tara­
sie i uprzejmie p o m a g a ł mi wyjść z wody. W y o b r a ż a ł a m
sobie, że dotyka mojej ręki i to dotknięcie oraz dźwięk j e g o
głosu przejmowały m n i e dreszczem radości.
Poza Barb mój d o m odwiedziły tylko dwie dziewczyny. Po­
ruszone były, kiedy dowiedziały się, że śpię r a z e m ze swoją
siostrą, i wcale nie zrobiło na nich d o b r e g o wrażenia, że do
W. Szekspir „Cymbelin", tłum. L. Ulrich (przyp. tłum. ).
herbaty nie p o d a n o ciasta ani herbatników. Moja m a t k a nie
należała do kobiet, k t ó r e przygotowują słodycze, a były to
czasy, zanim moi najmłodsi bracia urośli i w naszym d o m u
pojawiło się niezdrowe j e d z e n i e .
J e d e n jedyny raz odniosłam niebywały sukces w „lepszym
towarzystwie", a było to tego dnia, kiedy u d a ł a m , że wrzu­
c a m aspirynę do butelki z colą, k t ó r ą przyniosłam do szkoły.
P o d s ł u c h a ł a m , kiedy koleżanki mówiły, że od aspiryny w co­
li m o ż n a p o s t r a d a ć zmysły, poczuć się pijanym albo coś
w tym rodzaju. Trzeba tylko p o t r z ą s n ą ć butelką, żeby aspiry­
na się rozpuściła. Ż a d n a z nich nie była na tyle o d w a ż n a , że­
by spróbować, ale ja oznajmiłam, że to zrobię. Przyglądały
się, jak w k ł a d a m tabletkę, a p o t e m m o c n o p o t r z ą s a m butel­
ką. Gapiły się zafascynowane, kiedy powoli wypiłam musują­
cą ciecz i zaczęłam się zataczać i b e ł k o t a ć . D o s k o n a l e mi p o ­
szło to u d a w a n i e - cola wcale na m n i e nie podziałała - i aż
do końca przerwy na lunch byłam p r z e d m i o t e m c u d o w n e g o
zainteresowania koleżanek. D z w o n e k p o m ó g ł mi bezzwłocz­
nie się o p a n o w a ć .
V
V
V
Praca była na p o r z ą d k u dziennym z a r ó w n o po szkole, j a k
i w weekendy, p o z a niedzielą. Zawsze było tyle do zrobienia.
Nie mieliśmy pralki, więc szorowałyśmy u b r a n i a m i i p r z e ­
ścieradłami po tarze, trzymając je w gołych rękach, p r o s t o po
wyjęciu ich z m i e d z i a n e g o kotła do gotowania. Po harówce
w d o m u p r z e c h o d z i ł a m na d r u g ą s t r o n ę ulicy do d o k t o r a Billingsa, żeby tam wykąpać j e g o trójkę dzieci - k t ó r a zmieniła
się w piątkę, kiedy urodziły się bliźniaki, a w szóstkę, kiedy
adoptowali u p o ś l e d z o n e dziecko.
O b o j e rodzice byli lekarzami i katolikami, i o d d a n ą sobie
parą. C z u ł a m się koszmarnie, kiedy patrzyłam, j a k obejmują
się po powrocie z pracy do d o m u ; m o i m rodzicom nigdy się
coś takiego nie zdarzało. Kiedy Billingsowie okazywali sobie
przy m n i e uczucia, p o t w o r n i e ściskało m n i e w żołądku.
O g a r n i a ł o m n i e poczucie onieśmielenia, a równocześnie
zbierało mi się na płacz. Płacili mi dziesięć szylingów na ko­
niec każdego tygodnia, a ja o d d a w a ł a m wszystko m a t c e . To
od niej zależało, czy łaskawie o d d a mi dwa szylingi, żebym
mogła pójść na t a ń c e albo do kina.
Kiedy byłyśmy nastolatkami, ratowały nas tylko tańce.
Liesbet i ja chodziłyśmy tańczyć co s o b o t ę i w większość śro­
dowych wieczorów. Musiałyśmy dosyć d a l e k o jechać, żeby
dotrzeć do sal miejskich w Box Hill o dwa przedmieścia da­
lej. Trzeba było złapać tramwaj i a u t o b u s , ale często decydo­
wałyśmy się na spacer, żeby t r o c h ę oszczędzić.
W salach grały dwie orkiestry: na górze t a ń c e towarzy­
skie, a na dole rock a n d roli; dwa całkowicie o d m i e n n e świa­
ty. Na dół szli wszyscy ci, którzy nie umieli tańczyć, tak sobie
m ó w i ł a m . Ja z a c h o d z i ł a m t a m do czasu od czasu z ciekawo­
ści, ale odstraszała m n i e wrzaskliwość muzyki i c h a o s na
parkiecie.
Na piętrze t a ń c e były d u ż o bardziej wdzięczne i przewidy­
walne. M o i włoscy przyjaciele przedkładali fokstroty i walce
nad inne t a ń c e i mieli d o b r e wyczucie rytmu. D l a wielu nie­
śmiałych australijskich c h ł o p a k ó w byłam za wysoka, żeby
mnie poprosili, ale Włosi to co innego, nigdy się nie p r z e j m o ­
wali, p o d o b n i e jak ja, że są znacznie o d e mnie niżsi. Bawiłam
się z nimi co tydzień i zostali m o i m i przyjaciółmi.
Nauczyłam się ich piosenek, dawali n a m kawę espresso,
od której kręgosłup topniał jak wosk, i odprowadzali nas na
ostatni a u t o b u s . Nikt n a m się nie narzucał, nawet taksówkarz
Luciano. Zaprzyjaźnił się z moją m a t k ą i dzwoniła po niego,
kiedy p o t r z e b o w a ł a taksówki, bo nigdy sama nie nauczyła się
prowadzić. Luciano, przystojny ze swoimi blond falistymi
włosami i idealnymi z ę b a m i , był szczególnie uprzejmy dla
młodych dziewcząt. Miał świadomość, że nastolatki p o t r z e ­
bują, żeby z nimi romantycznie poflirtować, a p o t e m zosta­
wić je w spokoju. Niech Bóg błogosławi Luciano - na począt­
ku o d s ą d z a n e g o od czci i wiary przez moją m a t k ę , d o p ó k i nie
udowodnił jej, jaki jest n a p r a w d ę .
We środy bywałyśmy w M a n r e s a Hall, który znajdował się
w pobliżu p r o w a d z o n e j przez jezuitów szkoły średniej dla
chłopców. Chodzili t a m przeważnie katolicy i Włosi, inni niż
ci, których z n a ł a m .
Przy moich włoskich przyjaciołach m o g ł a m czuć się swo­
b o d n i e , tacy byli ekstrawertyczni i zalotni. Przyjaźniłam się
z nimi, ale nie miałam c h ł o p a k a , co p o d koniec, zanim mia­
łam ich opuścić na d o b r e , obudziło ich podejrzenia.
M a r i a n o , taki dosyć samotny W ł o c h , zaczął przynosić mi
czekoladki i kwiaty, k t ó r e przyjmowałam, ale nigdy nie przy­
j ę ł a m j e g o propozycji, żeby się z nim umówić. K t ó r e g o ś wie­
czoru zbili się w krąg i rozmawiali z p o d n i e c e n i e m po wło­
sku, zanim postawili mi pytanie:
- Czy ty mieszkasz na Lygon Street?
Powiedziałam, że nie, że mieszkam na Kew, ale nie chcie­
li mi uwierzyć. J e d e n z nich był pewien, że j e s t e m dziwką,
którą kiedyś widział na Lygon Street; odwrócili się do m n i e
plecami. M a r i a n o patrzył na mnie ze s m u t k i e m , ale nic nie
mógł zrobić. Dla niego takie przypuszczenie wyjaśniało
wszystko. C h c i a ł a m powiedzieć j e m u i j e g o przyjaciołom, że
idę do klasztoru i że to dlatego się z nikim nie u m a w i a m . Wy­
chodząc, w s p o m n i a ł a m o tym j e d n e m u z W ł o c h ó w , który stał
z dala od całej grupy. Nigdy m n i e więcej nie zobaczyli, bo
czas wstąpienia do klasztoru był już blisko, i nie wiem, czy
moje imię zostało ostatecznie oczyszczone, czy nie. Włosi!
Gdyby tylko nie byli tacy podejrzliwi!
Skończyłam osiemnaście lat i zaczęłam miewać koszmar­
ne sny o szkole, śniło mi się, że nigdy nie b ę d ę jej mogła o p u ­
ścić. Pod koniec klasy jedenastej wciąż nosiłam te o k r o p n e
ciężkie s z n u r o w a n e buty, w których moje stopy robiły w r a ż e ­
nie jeszcze większych. Klasa j e d e n a s t a miała być ostatnią,
a przed k o ń c e m roku m i a ł a m zagrać główną rolę w corocz­
nym szkolnym przedstawieniu.
„Les Cloches de Corneville" było o k l e p a n ą sztuką, k t ó r a
zgodnie z oczekiwaniami nie powinna wystawić na zbyt cięż­
ką p r ó b ę wyobraźni realizatora ani matki Eleonory. C z u ł a m
się równocześnie p r z e r a ż o n a i mile p o ł e c h t a n a , że w y b r a n o
mnie do roli h r a b i e g o w atłasowych spodniach i falbaniastym
żakiecie. G ł ó w n ą rolę żeńską grała A n n H a t h a w a y , m a ł a d e ­
likatna dziewczyna z głosem, dzięki k t ó r e m u została później
aktorką. Nie było wtedy systemów nagłaśniających na scenie,
i głos musiał być ustawiony tak, żeby rolę słychać było na
końcu sali. Moje holenderskie struny głosowe doprowadzały
m a t k ę E l e a n o r niemal do rozpaczy; osłabiały i zamazywały
wszystko, co p r ó b o w a ł o wydostać się z moich ust.
Miałyśmy z A n n H a t h a w a y zatańczyć m e n u e t a , t r u d n e to
były m a n e w r y i nigdy ich w pełni nie o p a n o w a ł a m . Przedsta­
wienie koniec końców zostało u z n a n e za sukces, ale przygo­
towania wystawiały na ciężką p r ó b ę wytrzymałość z d e s p e r o ­
wanych zakonnic.
- Jakież to cudownie grubiańskie z twojej strony. A m o ż e
od razu włożysz saboty i zaczniesz t u p a ć jak k o ń ?
Ta sarkastyczna uwaga jednej z z a k o n n i c zraniła m n i e tak
dotkliwie, że ta, lekko s k o n s t e r n o w a n a , zaczęła m n i e pocie­
szać, że nie jest tak źle. Byłam tylko człowiekiem, więc to za­
działało d u ż o lepiej.
Poświęciłam w w e e k e n d y wiele godzin, żeby nauczyć się
roli i całymi tygodniami bliska byłam k r a ń c o w e g o wyczerpa­
nia. Z a k o n n i c e to w końcu zauważyły i kiedy nadarzyła się
okazja, posłały m n i e do d o m u , żebym t r o c h ę o d p o c z ę ł a . Naj­
bardziej męczyła m n i e i wszystkich innych moja nieśmiałość.
Trema to d o b r z e z n a n e uczucie, ale mój strach sięgał korze­
niami głęboko, aż do b e z d e n n e g o lęku, że ujawni się to, czym
w istocie j e s t e m : zgniłym jabłkiem. C z u ł a m się przezroczysta
i starałam się grać jak najlepiej, aby się za tą rolą ukryć. Bied­
ne z a k o n n i c e : jak miałyby się domyślić, że mają do czynienia
z tak wielkim lękiem przed innymi? „Wszystko dla Jezusa za
wstawiennictwem Maryi" oraz „ O d w a g a i ufność" - z takich
haseł czerpały siłę, kiedy potrzebowały p o m o c y podczas wie­
lu męczących dni przygotowywania przedstawienia.
Widownia ciepło przyjęła spektakl i uznała, że to zabaw­
ne, kiedy zaplątały mi się nogi w połowie zawiłego m e n u e t a .
Ich życzliwość m n i e p r z e k o n a ł a i u d a ł o mi się cieszyć przed-
stawieniem. Na koniec, zgodnie ze zwyczajem, zebrał się
chór najstarszych dziewcząt. Stanęłyśmy na specjalnie usta­
wionych, nakrytych m a t e r i a ł e m pudłach, stołkach i schod­
kach i zaśpiewałyśmy c u d o w n ą pieśń do Maryi, „Magnificat"
G o u n o d a . Śpiewałyśmy jak anioły, uskrzydlone sukcesem
u d a n e g o przedstawienia i p i ę k n e m muzyki.
Później podszedł do m n i e jakiś zażywny młody człowiek
o brązowych oczach i czarnych włosach otaczających pulch­
ną, ale p o w a ż n ą twarz.
- C a r l o , to jest Keith - przedstawiła mi go j e g o siostra. Był
na widowni. Wzruszony tym, co zobaczył i usłyszał, chciał p o ­
znać m n i e , gwiazdę przedstawienia.
Kiedy zostaliśmy we dwójkę, Keith zachowywał się nie­
śmiało, ale z p e ł n ą stanowczości determinacją.
- Czy pozwolisz, że złożę ci wizytę, Carlo? Moglibyśmy się
gdzieś przejechać albo coś.
Nie m r u g n ą ł nawet o k i e m , kiedy z miejsca odpowiedzia­
łam:
- Keith, nie ma sensu się wiązać, bo za trzy miesiące wstę­
puję do klasztoru.
Niezniechęcony, pojawił się przy naszej b r a m i e już w na­
stępny w e e k e n d , by z a b r a ć m n i e na wyprawę motocyklem.
Co za fantastyczna zabawa! W k r ó t c e załatwił sobie h o l d e n a
z k a n a p ą z p r z o d u i jeździliśmy na długie przejażdżki; p r z e ­
ważnie nic nie mówiliśmy, ale nasze ciała płonęły z p o ż ą d a ­
nia. U k r a d k i e m spoglądałam na niego, czułam, że jest tego
świadom i zastanawiałam się, j a k długo u d a n a m się wytrwać
w czystości.
- Święta M a r i o G o r e t t i , przyjdź mi z p o m o c ą ! - szeptałam
cicho. M a r i a G o r e t t i , m ł o d a Włoszka, została ostatnio ogło­
szona świętą po tym, jak z a m o r d o w a n o ją, kiedy nie zgodziła
się na współżycie. Jej olbrzymi p o r t r e t zajmował dużą część
ściany w sali apelów, oczy wznosiła żałośnie ku niebu z błaga­
niem o p o m o c , a do piersi tuliła pęk lilii. Z o s t a ł a ogłoszona
„świętą naszych czasów", w z o r e m dla wszystkich dziewcząt
grzesznie wodzonych na pokuszenie - co chyba zdarzało się
częściej w naszych czasach niż kiedykolwiek p r z e d t e m .
Keith miał platfusa, więc nie chodziliśmy dużo na spacery,
poza tym miał skłonność do otyłości i nie lubił wysiłku. J e g o
uczucie do m n i e było coraz silniejsze, a ja k o c h a ł a m go za to,
że tak szczodrze obdarowuje mnie swoją przyjaźnią i podzi­
wem. Zapytał, dlaczego chcę iść do klasztoru. Nie p a m i ę t a m
już, jakiej odpowiedzi mu udzieliłam - to była wola Boga czy
coś p o d o b n e g o - ale nigdy nie próbował mi tego wyperswa­
dować. Czekał na m n i e przez osiem lat i zrezygnował dopie­
ro wtedy, kiedy powiedziano m u , że złożyłam śluby wieczyste.
•
•
•
Z a ł o ż e n i e , że r a z e m z p i ę c i o m a innymi dziewczynami
wstąpię do klasztoru, było na ślepo przyjmowane przez
wszystkie z a k o n n i c e i koleżanki z klasy. W ostatniej klasie
szkoły zyskałam najwyższe uznanie, jakie mogła zyskać star­
sza, odpowiedzialna za dyscyplinę uczennica: o t r z y m a ł a m
N a g r o d ę imienia Louise Grieve, figurkę Matki Boskiej.
Louise Grieve, jak n a m powiedziano, była przed wielu laty
wybitną uczennicą tej szkoły i ufundowała n a g r o d ę dla dziew­
czyny najlepiej wyczuwającej „ducha szkoły". Wiedziałam, że
to nie ja; byłam cyniczna, zarówno jeśli chodzi o d u c h a szkoły,
jak i o nagrodę za jego wyczucie, która trąciła mi przekup­
stwem. Byłam dziewczyną, która zdejmowała rękawiczki po
drodze ze szkoły do d o m u , odwiedziła raz grecki kościół pra­
wosławny i regularnie składała w m u n d u r k u wizyty swoim wło­
skim przyjaciołom. Poza tym często spóźniałam się do szkoły,
nic nie robiłam w czasie kwesty i nie wyrażałam zbyt pochleb­
nej opinii o zakonnicach. J e d n a k nagroda w tym samym stop­
niu była i n s t r u m e n t e m do wpajania tego tak okrzyczanego
„ducha", co n a g r o d ą za jego wyczucie. M a t k a zatrzymała fi­
gurkę. Spadła o n a kiedyś i się rozbiła, a m a t k a kazała ją po mi­
strzowsku wielkim kosztem naprawić tylko po to, by później
dowiedzieć się, że ja jej już nie chcę. Moja siostra Mary uzna­
ła ją za symbol kobiecości i ustawiła w swoim ogrodzie.
Wszystkie starsze dziewczęta miały obowiązek należeć do
Sodalicji Mariańskiej Dzieci Maryi. Nosiłyśmy srebrny m e -
dalik z M a t k ą Boską na błyszczącej niebieskiej wstążce, a na­
sze twarze spowijał delikatny biały tiul, co d a w a ł o n a m złu­
dzenie, że jesteśmy aniołami. Dziewczęta z Sodalicji spotyka­
ły się po szkole w kaplicy, a t a m u c z o n o j e , czym jest
s k r o m n o ś ć i inne cnoty, za którymi o p o w i a d a ł a się M a t k a
Boska. Chodziłyśmy p o d jej niebiesko-białą figurę do groty
w ogrodzie. Miała złożone ręce, oczy wzniesione ku niebu,
jej stopy nie dotykały ziemi.
Ó s m e g o grudnia, w dzień święta N i e p o k a l a n e g o Poczęcia,
Dzieci Maryi całymi godzinami zajęte były d e k o r o w a n i e m jej
ołtarza w auli. Przyniosłam pęk późnych niezapominajek,
kropla w tym m o r z u lilii, ostróżek, orlików, gipsówki i róż,
których egzotyczny zapach uderzał jeszcze silniej do głowy
w pełnym wilgoci zamkniętym pomieszczeniu. Umyłyśmy
p o d ł o g ę w auli i jeszcze przed p o ł u d n i e m spływałyśmy p o ­
t e m . O drugiej zaczęła się długa procesja. „ P a n n o Święta,
bez grzechu poczęta, módl się za nami, którzy się do ciebie
uciekamy", t a k a specjalna modlitwa za nasze p o c z ę t e w grze­
chu dusze obowiązywała w ten dzień.
W dni świąteczne podczas długiej podróży do d o m u t r a m ­
waje były jeszcze bardziej zatłoczone niż zwykle, ponieważ
j e c h a ł a m później i ludzie wracali z pracy. W takich chwilach
niemożliwością było czytać czy nawet usiąść; musiało n a m
wystarczyć, że trzymamy się kurczowo za uchwyty i staramy
się zachować r ó w n o w a g ę . Jeżeli p a d a ł o , z ludzi unosił się za­
pach biura, trocin i oleju, perfum, talku, ciepłych u b r a ń i m o ­
krych od deszczu płaszczy. Prawie nikt się nie odzywał, a rzu­
cało nas jednych o drugich za każdym razem, kiedy tramwaj
h a m o w a ł albo ruszał. Niektórym u d a w a ł o się w tych w a r u n ­
kach czytać gazety, trzymali je tuż przed n o s e m ciasno zwi­
nięte, żeby nie dźgnąć w o k o sąsiada, k t ó r e g o m i m o woli
tłum do nich przyciskał.
W j e d e n z tych tłocznych dni j a k i e m u ś chłopcu u d a ł o się
w s u n ą ć mi rękę w majtki. Czułam j e g o palce, ale u d a w a ł a m ,
że mi się to śni, że jego n a p r a w d ę t a m nie ma. Wszyscy wo­
kół m n i e również udawali, udawali, że inni ludzie w t r a m w a ­
ju po p r o s t u nie istnieją. Co do m n i e p o s u n ę ł a m się o krok
dalej i z a m a r ł a m . A b s o l u t n i e nie byłam w stanie go powstrzy­
mać. Mój umysł przestawił się na reakcję a u t o m a t y c z n ą i wy­
pierał się wszystkiego tak jak wtedy, kiedy przychodził do
mnie w nocy mój ojciec. Nie m o g ł a m zaryzykować pełnej
wiedzy, nie m o g ł a m się o d s u n ą ć ; najlepszy sposób, żeby so­
bie z tym poradzić, to w m i a r ę możliwości wyzbyć się wszel­
kiej świadomości.
Nie obejrzałam się ani razu na chłopca, który pchał się na
m n i e , ale widziałam go, kiedy wysiadł z tramwaju w euforii,
że udał mu się taki p o d s t ę p . P o c z u ł a m wstyd i wyrzuty sumie­
nia, i zrobiłam się szkarłatna. Kiedy wysiadłam i szłam do d o ­
m u , starałam się przez ten krótki czas wymazać to wydarze­
nie z pamięci.
Ż a d e n medalik z M a t k ą Boską na niebieskiej wstążce nie
mógł uchronić m n i e przed niezdolnością do stawienia czoła
własnej seksualności; p o d o b n i e jak nie mógł d o k o n a ć tego
brązowy o b r a z e k na m a t e r i a l e z M a t k ą Boską z G ó r y Kar­
mel, który miałyśmy obowiązek nosić p o d u b r a n i e m . Wstąpi­
łam do klasztoru z wielu różnych p o w o d ó w - a j e d n y m z nich
był fakt, że absolutnie nie czułam się z d o l n a stawić czoła ży­
ciu j a k o o s o b a dorosła.
Od kiedy tylko m i a ł a m do czynienia z zakonnicami, słysza­
łam ich rozmowy o powołaniu i grozą napełniała m n i e myśl,
że kiedyś takie przekleństwo mogłoby spaść na m n i e . Z a k o n ­
nice wydawały się z i m n e j a k lód. W H o l a n d i i były o k r u t n e
i egocentryczne; w Australii wiele z nich wydawało się z a r o ­
zumiałych i p r z e k o n a n y c h o własnej nieomylności. Więk­
szość nie zachowywała się jak ludzie z krwi i kości, nie były
n a t u r a l n e , i ostatnią rzeczą, jakiej p r a g n ę ł a m , to stać się jed­
ną z nich. J u ż w wieku lat sześciu, kiedy m u s i a ł a m przejść
w pobliżu klasztornych m u r ó w , ciarki mi po plecach chodzi­
ły. Te ciarki miały coś wspólnego z przeczuciem, że w b r e w ca­
łemu swojemu p r z e r a ż e n i u k t ó r e g o ś dnia z o s t a n ę zakonnicą,
że tego losu nie da się uniknąć.
Kiedy m i a ł a m s i e d e m n a ś c i e lat i zaprzyjaźniłam się
z K e i t h e m , zakonnice - bojąc się, by przypadkiem nie osłabła
w nas motywacja wstąpienia do klasztoru - zadbały o m a ł o
elegancki doping, który miał wzbudzić w nas strach. Wszyst­
kie kończące szkołę m ł o d e kobiety k a r m i o n e były opowie­
ściami o dziewczętach, k t ó r e nie poszły za swoim religijnym
powołaniem. Ich życie, jak n a m mówiono, p e ł n e było nie­
szczęść, ponieważ s a m e siebie pozbawiły łaski Boga. To było
tak, jakby zeszły z wytyczonej ścieżki, jedynej drogi o p r o m i e ­
nionej Bożą łaską. Wynikiem tej odmowy były nieszczęśliwe
małżeństwa, m a r t w o u r o d z o n e dzieci, straszliwe choroby
i pech. Niemniej j e d n a k żołądek kurczył mi się za każdym ra­
zem, kiedy widziałam jakąś m a t k ę z dzidziusiem. Dzieci nie
były mi przeznaczone i płakałam w środku.
Ż y ł a m w o g r o m n y m napięciu, ponieważ m i m o całej odczu­
wanej odrazy wiedziałam, że nie ma ucieczki: b ę d ę musiała
wstąpić. Taka była wola Boga, powtarzałam sobie. Bóg będzie
m n i e kochał za moje poświęcenie. Bóg pobłogosławi też m o ­
jej rodzinie, jak obiecały zakonnice. Nie dążyłam tak po p r o ­
stu do Prawdy; dążyłam do tego, żeby mnie ktoś kochał, na­
p r a w d ę kochał. Byłam jak ten młody człowiek z opowieści,
który szukał zgubionego klucza. Szukał go p ó ź n ą nocą p o d la­
tarnią, kiedy podszedł jakiś nieznajomy i zapytał, gdzie zgubił
klucz. Młody człowiek pokazał, że gdzieś w m r o k u .
- A więc dlaczego szukasz go tutaj, skoro zgubiłeś go
w ciemnościach? - zapytał obcy.
- Bo - odrzekł młody człowiek - światło jest tutaj.
Czułam, że muszę się starać z całych sił i gotowa byłam zro­
bić wszystko, żeby tylko nie rezygnować z nadziei, że klucz się
znajdzie. I miałam o t o doskonałe rozwiązanie. Boża m o c p o ­
trafiła j a k o ś sprawić, że wszystko zapięte było na ostatni gu­
zik, nawet wtedy kiedy mnie się zdawało, że korzystam z wol­
nej woli w taki paradoksalny sposób. Wejście do społeczności
zakonnej wydawało mi się najlepszym rozwiązaniem.
Mniej więcej na miesiąc przed p l a n o w a n y m wstąpieniem
do klasztoru do mojego pokoju w p a d ł a m a t k a . Usłyszała
głośny szloch i z p r z e r a ż e n i e m zastała m n i e w ataku szału;
szarpałam na sobie u b r a n i a i p ł a k a ł a m histerycznie. Powie­
działam jej, łkając, j a k i e to dla m n i e o k r o p n e , że m a m wstą­
pić. Słuchała, j a k r o z p a c z a ł a m k o m p l e t n i e zagubiona:
- Nie chcę wstępować, ale n a p r a w d ę chcę!
Ż a l jej m n i e było i pocieszała m n i e , ale co więcej mogła
zrobić? Osobiście p r a g n ę ł a zaszczytu, jaki miał spłynąć na
rodzinę, kiedy wstąpię do klasztoru, o p r ó c z tego wierzyła
niezachwianie w „ p o d p o r z ą d k o w a n i e się woli B o ż e j " .
Po mistrzowsku władała igłą i spokojnie p o m o g ł a mi się
przygotować. Uszyła mi p r o s t ą czarną sukienkę, fartuch
i k r ó t k ą p e l e r y n k ę , k t ó r a stanowiła część stroju postulantki.
Potrzebny mi był siatkowy czepeczek, żeby włosy nie rozwie­
wały się na wietrze i nie opadały na twarz, w e ł n i a n e p o ń c z o ­
chy i znienawidzone stare czarne s z n u r o w a n e buty, w których
chodziłam do szkoły, z nowymi p o d e s z w a m i przyklejonymi
przez tatę. Bielizna j a k zwykle. Koszule n o c n e miały być
gładkie i białe. Moja m a t k a i ja uszyłyśmy n i e k t ó r e z białej
flanelki, a n i e k t ó r e z bawełnianych prześcieradeł.
Pozwoliłam sobie przed wstąpieniem na j e d n ą manifesta­
cję: do każdej z moich nocnych koszul przyszyłam d u ż e jaskrawoczerwone guziki.
Proszę się o kłopoty
Tego dnia w lutym 1957 roku w M e l b o u r n e był upalny
dzień. A ja, a raczej z u p e ł n i e mi n i e z n a n a wersja mojej oso­
by w towarzystwie d u m n y c h i uśmiechniętych rodziców szła
wyprostowana wzdłuż cyprysowego żywopłotu, który ciągnął
się od m o j e g o d o m u aż do klasztoru. D o t a r ł a m do drzwi na
tyłach, gdzie przyjęła m n i e d u m n i e u ś m i e c h n i ę t a wielebna
m a t k a . To był dzień spod z n a k u K o t a z C h e s h i r e ; takich
uśmiechów nigdy nie widziałam, a najszerszy należał do wie­
lebnej m a t k i Winifred, k t ó r a s a m a p r z y p o m i n a ł a K o t a
z C h e s h i r e , i tak ją (wyłącznie na użytek własny) nazywałam.
Z o s t a ł a m p o s t u l a n t k ą , „tą, k t ó r a prosi"; w tym przypadku
tą, k t ó r a prosi, by ją przyjąć na zakonnicę. R a z e m ze m n ą by­
ło pięć innych „postek", świeżo po szkole, tak jak i ja. Nie p o ­
szłam nawet do klasy m a t u r a l n e j ; n i e k t ó r e z pozostałych
dziewcząt również. Za kilka lat moja p e ł n a z a p a ł u siostra
B e r t a miała zostać przyjęta do klasztoru w wieku zaledwie
szesnastu lat. Była zachwycona, że m o ż e wyrwać się z d o m u
i wciąż mieć dach n a d głową.
„Bo głupcy p ę d z ą , gdzie anioły boją się s t ą p n ą ć " , napisał
A l e x a n d e r P o p e . Gdyby ktoś w tamtych czasach nazwał m n i e
głupią, odpowiedziałabym: „O tak, jestem głupia, jestem głu­
pia dla Chrystusa".
Byłam pełna determinacji; eufemizm oznaczający ślepotę.
Nie m o g ł a m pozwolić sobie na to, by zgłębiać motywy wła­
snego postępowania. Motywami nie martwiły się chyba rów­
nież zakonnice. I nawet gdyby dysponowały psychologiczną
wiedzą pozwalającą wytropić ukryte p o b u d k i dziewcząt,
p r a w d o p o d o b n i e wcale by z niej nie skorzystały. W końcu
mnie zajęło trzydzieści lat, zanim w pełni z r o z u m i a ł a m , dla­
czego pójście do klasztoru u z n a ł a m za jedyną drogę.
„Bóg widzi każdego człowieka z osobna, kimkolwiek on
jest. Woła cię po imieniu. Widzi cię i rozumie, j a k o że cię
stworzył... " Te słowa przyfrunęły do mnie na niesionym po
ulicy w i a t r e m kawałku p a p i e r u , który znalazłam p e w n e g o
dnia po d r o d z e ze szkoły do d o m u . Wzruszyły m n i e g ł ę b o k o
i pilnowałam tego skrawka p a p i e r u , jakby był m a p ą poszuki­
wacza skarbów. Na p e w n o p o t r z e b n y był mi ktoś, kto znałby
mnie tak, jak s a m a siebie nie z n a ł a m i jak chyba nie znał
m n i e nikt inny. P o t r z e b n a była mi obietnica, że „Bóg mnie
widzi", ten Bóg, który - jak n a p i s a n o - zna m n i e po imieniu.
Nie m o g ł a m sobie pozwolić, by się do czegoś takiego o d w r ó ­
cić plecami. „Nie zdołasz k o c h a ć siebie tak, jak On kocha
ciebie... Obejmuje cię i zamyka w swoich r a m i o n a c h " . Takie
pocieszające słowa dla kogoś, kto powątpiewał w miłość.
P o ż e g n a ł a m się z rodzicami, wiedząc, że ojca b ę d ę zapew­
ne widywała codziennie w klasztornym ogrodzie, a jeżeli nie,
to on zadba, by w jakiś s p o s ó b spotykać się ze m n ą . A m a t k a
o d d a l o n a będzie tylko o m i n u t k ę spacerowym k r o k i e m . R o ­
dzicie mieli łzy w oczach. Gdyby wiedzieli, jaki los m n i e cze­
ka, ryczeliby na cały głos albo zabrali mnie s t a m t ą d siłą. A l e
nic takiego się nie stało. T a m t e g o dnia p a n o w a ł a nierealna
atmosfera świętej ofiary i ślepej ufności.
W p r o w a d z o n o m n i e do najświętszego miejsca, gdzie tak
często na moich oczach znikały zakonnice; do królestwa,
w którym - j a k sobie wyobrażałam - zmieniały się o n e w bez­
cielesne nie-ludzkie istoty. C z u ł a m się wstrząśnięta, kiedy
m a t k a A n t h o n y z b e z d e n n e j kieszeni w swojej spódnicy wy-
jęta chusteczkę i energicznie wysiąkała nos na oczach całej
klasy. Tym, co m n ą wstrząsnęło, była jej nieestetyczna ciele­
sność. C z u ł a m się dziwnie, kiedy wreszcie zostałam dopusz­
czona „za kulisy". Co z r o z u m i a ł e , wstąpiłam do z a k o n u , któ­
ry mnie kształcił.
N a s t ę p n e g o dnia na zewnątrz, na słońcu, z r o b i o n o zdjęcie
każdej z k a n d y d a t e k z białą siatką na włosach, w czarnej ba­
wełnianej sukience, fartuchu i krótkiej pelerynce - tegorocz­
na nowoczesna p a m i ą t k a dla rodziców.
Konieczna byłaby surowa dyscyplina w e w n ę t r z n a , żebym
powstrzymała się od korzystania z okazji i nie odwiedziła
matki, s k o r o mieszkała tak blisko. Niekiedy śniło mi się to.
Pewnego r a n k a p r z e m k n ę ł a m na w e w n ę t r z n ą s t r o n ę cypry­
sowego żywopłotu, m i n ę ł a m sznury, na których zakonnice
wieszały p r a n i e , oraz p o d w ó r k o z kurczakami siostry Kevin,
i wypatrzyłam m a t k ę , j a k wieszała nasze u b r a n i a na p o d w ó r ­
ku za d o m e m . Z a w o ł a ł a m do niej. Spojrzała na m n i e zasko­
czona i na jej twarzy o d m a l o w a ł o się tak wielkie poczucie wi­
ny, że w y r a ź n i e z r o z u m i a ł a m , iż nie j e s t za b a r d z o
zadowolona, że się tak w y m k n ę ł a m . Niemniej po latach d o ­
wiedziałam się, że często z a u w a ż a n o , jak m a t k a p r z e m y k a
wzdłuż tego s a m e g o żywopłotu o b o k moich braci i sióstr, że­
by u k r a d k i e m rzucić na m n i e o k i e m , kiedy sądziła, że zakon­
nice jej nie przyłapią.
W pierwszym liście do d o m u opisywałam fakty z mojego
n o w e g o życia.
„Wstaję tak, jakby się łóżko p o d e m n ą paliło - pisałam a p o t e m z i m n ą w o d ą zmywamy z siebie całe lenistwo".
Przez pierwsze kilka miesięcy wstawałyśmy o szóstej pięt­
naście, żeby zdążyć na d w u d z i e s t o m i n u t o w ą medytację p r z e d
mszą o siódmej. J e d n a z nowicjuszek przebiegała przez
d o r m i t o r i u m , przerywając ciszę o wczesnym p o r a n k u woła­
niem: „Niech będzie pochwalony J e z u s ! " z całą pobożnością
i niecierpliwością, na jakie mogła się zdobyć. I nie opuszcza­
ła sali, dopóki nie usłyszała „ A m e n ! " zza każdej zasłonki.
W s t a w a n i e było pierwszym r a d o s n y m a k t e m posłuszeństwa.
Ja dosłownie wyskakiwałam z łóżka.
D o r m i t o r i u m dla p o s t u l a n t e k i nowicjuszek było pomiesz­
czeniem przeznaczonym p o c z ą t k o w o na kaplicę, ale nigdy go
w tym celu nie wykorzystano, ponieważ znajdowało się na
d r u g i m piętrze. Spowijały je białe zasłony wydzielające dwa­
naście j e d n o o s o b o w y c h kabinek, przez co całość robiła ra­
czej wrażenie k o m n a t y , w której mogłyby śnić anioły albo
wróżki. D u ż e , łukowate, p o d w ó j n e d ę b o w e drzwi wyglądały
j a k skrzydła, a na drugim końcu znajdowały się wysokie, pio­
n o w o o t w i e r a n e o k n a , o s a d z o n e w pięciokątnej ścianie, któ­
ra n a d a w a ł a pokojowi obły wygląd. Podłogi, jak w całym bu­
dynku, były z w y p o l e r o w a n e g o d r e w n a . Na metalowych
łóżkach ze stalową siatką leżały b a r d z o prozaiczne m a t e r a c e
wypchane końskim włosiem. Trzeba się było do niego przy­
zwyczaić i nikt się nie skarżył.
R a n o , zimą i latem, myłyśmy się w zimnej wodzie. W o d ę
przynosiło się p o p r z e d n i e g o wieczoru w d z b a n k u i r a n o na­
lewało się do metalowej miednicy stojącej na drewnianej
szafce. Zdejmowałyśmy z łóżek całą pościel i układałyśmy ją
na krześle, k t ó r e wpasowywało się d o k ł a d n i e w niewielką
przestrzeń między łóżkami, a p o t e m , wychodząc, odsuwałyś­
my zasłony. Dwie osoby na końcach d o r m i t o r i u m miały
więcej miejsca dzięki zaokrąglonej ścianie. N a l e ż a ł a m do
szczęśliwców, którym trafiło się takie łóżko i s p a ł a m przy
otwartym oknie, przez k t ó r e widziałam księżyc i gwiazdy.
„Widok z o k n a lepszy jest nawet niż widok ze szczytu d r z e ­
wa na naszym p o d w ó r k u - pisałam, żeby p o w i a d o m i ć rodzi­
n ę , j a k jest cudownie. - F C J to skrót od First Class Jailbirds• " - o d p i s a ł a m m o j e m u b r a t u Willemowi.
O k r e s postulatu był w sumie dosyć łagodnym w s t ę p e m do
życia z a k o n n e g o . Miałyśmy wspólną kwaterę z nowicjuszkami, k t ó r e przebywały t a m już od całego roku i nosiły pełny
habit, ale z białym c z e p c e m i welonikiem. Poza chwilami,
kiedy spotykałyśmy się w kaplicy, oraz niektórymi czytania­
mi, my, postulantki, r a z e m z nowicjuszkami byłyśmy o d s e p a ­
r o w a n e od zakonnic. O z n a c z a ł o to, że chwilowo c h r o n i o n o
First Class Jailbirds - Kryminalistki Pierwszej Klasy (przyp. tłum. ).
nas przed codzienną rutyną obowiązującą kobiety, k t ó r e zło­
żyły śluby wieczyste - a m o ż e wręcz przeciwnie, c h r o n i o n o je
przed nami! Chociaż byłam p e ł n a optymizmu, wciąż jeszcze
lękiem przejmowała mnie j e d n o l i t a czerń habitu zakonnicy.
Jedynym jasnym e l e m e n t e m tego stroju był „ b a n d e a u " ,
kawałek białej bawełny w kształcie półksiężyca, wpasowany
między brwi a linię włosów, p o d białym sztywno n a k r o c h m a ­
lonym p a s e m okalającym twarz, widoczny na czole. P o m i m o
usilnych zaleceń papieża Piusa X I I podczas Kongresu Z a ­
konników w Rzymie w 1950 roku, żeby zakonnice zmodyfi­
kowały swoje stroje, dostosowując je do współczesnego życia,
nie d o k o n a n o żadnych zmian. W dziesięć lat po wstąpieniu
do klasztoru miewałam k o s z m a r n e sny o tej o d r o b i n i e bieli
na czole, jedynej części m n i e , k t ó r a symbolicznie pozostała
nietknięta.
Podczas tego k o s z m a r u śniło mi się, że zakonnice, k t ó r e
wszystkie mieszkały na szczycie drzewa w chwiejnym d o m k u
z usianą niebezpiecznymi dziurami p o d ł o g ą , kazały mi o b e ­
drzeć ze skóry kota. Kot był czarny, ale miał m a ł ą białą p l a m ­
kę w kształcie r o m b u na czole. P o d a n o mi kota i skalpel; kot
był bezwładny, ale ciepły. W b r e w wszystkim swoim s k ł o n n o ­
ściom, o g a r n i ę t a totalną grozą, przystąpiłam do wypełnienia
polecenia, k t ó r e g o nie p o z w a l a ł a m sobie kwestionować.
Przystąpiłam do wypełniania „woli B o ż e j " . Na widok skalpe­
la zwykle bliska byłam o m d l e n i a , ale w m o i m k o s z m a r n y m
śnie u d a ł o mi się j e d n y m z nich o b e d r z e ć kota ze skóry. O b ­
d a r ł a m go całego z c i e m n e g o futra, ale z a w a h a ł a m się, kiedy
d o t a r ł a m do białej plamki na czole. Tego nie m o g ł a m zrobić!
I nie zrobiłam, nie naruszyłam tej o d r o b i n y bieli.
Budziłam się z łomoczącym s e r c e m , ale i z czymś w rodza­
ju ulgi. Kot m o c n o ucierpiał (z moich własnych rąk), ale nie
został do końca o b d a r t y ze skóry.
Początki p o s t u l a t u były słodkie; p a n o w a ł o lato; mali
uczniowie się rozjechali, a stawiane n a m wymagania nie były
surowe. D a w a n o n a m dość d u ż o swobody, żebyśmy stopnio­
wo przyzwyczajały się do reguły milczenia, a dla m n i e pocie­
chę stanowiło towarzystwo innych dziewcząt, k t ó r e były tam
równie nowe j a k ja.
Sala zajmowana przez nowicjat była duża, kwadratowa
i słoneczna, miała skrzypiącą p o d ł o g ę , zastawioną dużymi
drewnianymi b i u r k a m i . K a ż d a z nas miała swoje własne biur­
ko na tej przyjaznej sali, gdzie uczyłyśmy się reguł z a k o n u ,
Pisma Świętego, życiorysu naszej założycielki, m a d a m e de
B a n n a u l t d ' H o u e t , oraz żywotów świętych. To t a m pisywały­
śmy listy i trzymałyśmy nasze mszały i książki z r e g u l a m i n e m .
Figura świętego p a t r o n a nowicjuszek stała na piedestale
u d e k o r o w a n y m świeżymi kwiatami. N a s t ę p n y święty Stani­
sław stał w naszym d o r m i t o r i u m , dzieląc się tym zaszczytem
ze świętym A n t o n i m , p a t r o n e m rzeczy zagubionych, naszym
ulubionym świętym. Dlaczego ciągle n a m się wydawało, że
coś gubimy?
Spotykałyśmy się codziennie w czasie rekreacji, na godzi­
nę po lunchu i na pół godziny wieczorem p r z e d modlitwą.
Z e s t a w i a n o wtedy r a z e m dwa d u ż e stoły, żebyśmy wszystkie
- postulantki i nowicjuszki - mogły przy nich usiąść. J a k tyl­
ko p o g o d a pozwalała, wychodziłyśmy na zewnątrz i s p a c e r o ­
wałyśmy w cieniu d u ż e g o drzewa albo podlewałyśmy dwa
m a ł e dęby, k t ó r e posadziłyśmy w pobliżu na p a d o k u dla k o ­
ni. Wzięłyśmy p o d o p i e k ę trzy dynie, k t ó r e rosły na pryzmie
k o m p o s t o w e j , ale p e w n e g o dnia zobaczyłyśmy, że dwie
z nich wyrwał ogrodnik, mój ojciec. Poskarżyłam się na to
w liście do niego i o t r z y m a ł a m o d p o w i e d ź z wyjaśnieniem, że
mogła tam dojrzeć tylko j e d n a dynia. Mój ojciec nie był sen­
tymentalnym człowiekiem.
Miałyśmy w tamtych czasach wyostrzone poczucie h u m o ­
ru. H u m o r nie pozwalał, by wydarzenia dziwne i niezwykłe
zmieniły się w makabryczne. M i m o to, kiedy po raz pierwszy
przyłączyłyśmy się do zakonnic na wspólnej sali na codzien­
ne czytanie i j e d n a z nich uklękła na p o d ł o d z e , oskarżając się
głośno o p o p e ł n i e n i e jakiegoś p r z e k r o c z e n i a i prosząc prze­
łożoną oraz nas o przebaczenie i modlitwę za nią, zrobiłam
się szkarłatna. Sam fakt, że byłam świadkiem tego wyznania,
wystarczył, bym poczuła się tak, jakbym zrobiła coś nieprzy­
zwoitego. Po czytaniu na chwiejnych nogach poszłam do ka­
plicy. Kiedy się już tam znalazłam, czekał m n i e następny
szok: zakonnice, w c h o d z ą c i wychodząc, całowały p o d ł o g ę
w kaplicy! Później widziałam, jak całowały p o d ł o g ę w refek­
tarzu - nigdy nie z r o z u m i a ł a m po co - a przy jakiejś szczegól­
nej pokucie całowały buty starych czcigodnych z a k o n n i c najczęściej wielebnej matki prowincjonalnej - wysuwając je
z uniżeniem dłońmi spod jej spódnicy.
M i a ł a m wyraźne wrażenie, że cofnęłam się do ś r e d n i o ­
wiecza. Wstrząsnął m n ą widok jakiejś nowicjuszki, k t ó r a
jadła posiłek, klęcząc na p o d ł o d z e i zmieniając swoje krzesło
w stół. Klęczała w pewnej odległości od całej reszty i nie m o ­
gła s a m a wziąć sobie jedzenia. Z r o z u m i a ł a m , że coś takiego
dzieje się całkiem często i jest o z n a k ą d o b r o w o l n e g o usunię­
cia się ze społeczności za to, że z ł a m a ł o się regułę. Jeżeli na­
karmiła ją o g a r n i ę t a współczuciem ochotniczka, oznaczało
to, że jej p o k o r n e przeprosiny zostały przyjęte. Czasami pod­
czas posiłku p r z e ł o ż o n a pozwalała takiej siostrze wrócić do
społeczności i znowu zająć miejsce przy stole. Zawsze m o ż n a
było liczyć, że człowieka n a k a r m i ą i mu przebaczą, więc ten
rytuał był w rzeczywistości dosyć łagodny.
Nasza pierwsza wychowawczyni nowicjuszek e m a n o w a ł a
m a j e s t a t e m i kulturą, bo była starszą, b a r d z o p r o s t o trzyma­
jącą się, w y m i z e r o w a n ą d a m ą , k t ó r ą cechowała spostrze­
gawczość, poczucie h u m o r u , inteligencja oraz h a r t d u c h a .
M a t k a P h i l o m e n a u m i e r a ł a n a r a k a powoli, c o d a ł o jej m o ż ­
liwość u p o r z ą d k o w a n i a wszystkich spraw w swoim b a r d z o
przenikliwym umyśle. Kiedyś o b a w i a n o się jej, bo była zwo­
lenniczką surowej dyscypliny w szkole, ale n a m okazywała
nieczęsto s p o t y k a n e współczucie. Z a b i e r a ł a nas na spacery
po t e r e n a c h klasztornych, którym wspaniałości przydawały
olbrzymie d r z e w a iglaste, dęby, wiązy oraz p e ł n a o d d a n i a
działalność m o j e g o p r z e d s i ę b i o r c z e g o ojca. Z n a ł a nazwy
wszystkich tych drzew i nas też ich nauczyła. M a t k a Philo­
m e n a była niewyczerpanym ź r ó d ł e m opowieści o życiu w in-
nych klasztorach w innych krajach oraz o kobietach, k t ó r e
t a m mieszkały.
K o c h a ł a naszą żywiołowość, chociaż zmuszała nas do
przestrzegania reguł. Tylko j e d n a osoba mogła w danej chwi­
li mówić. Na swój wspaniale łagodny sposób pilnowała, by
każda miała szansę włączyć się do rozmowy.
Było wiele słonecznych dni, kiedy czas rekreacji spędzały­
śmy na zewnątrz, i czułam się szczęśliwa. Rekreacja wydawa­
ła mi się taka cywilizowana; nie przywykłam do tego, najbliż­
sza jej była wytworność i dystynkcja, o jakich czytałam
w książce E. M. Forstera „Pokój z w i d o k i e m " ; zawsze p o t e m
z tęsknotą w s p o m i n a ł a m u t r a c o n e dziedzictwo mojej matki.
Często zabierałyśmy ze sobą krzesła i siadałyśmy w cieniu
drzewa, żeby haftować albo cerować. U b ó s t w o oznaczało, że
musiałyśmy naprawiać swoje u b r a n i a . A skoro miałyśmy to
robić na chwałę Bożą, trzeba było wykonywać r o b o t ę dosko­
nale; cery na naszych p o ń c z o c h a c h g o d n e były rąk kobiety po
mistrzowsku władającej igłą. Nasze hafty były dziełami p o ­
bożności. S p r z e d a w a n o je Bóg wie gdzie albo przekazywano
Bóg wie k o m u , a my uczyłyśmy się cnoty o p a n o w a n i a , kiedy
bez w a h a n i a oddawałyśmy te dzieła naszych rąk i serc. Póź­
niej, d u ż o później, p o c z u ł a m się zaskoczona i rozgniewana,
kiedy dowiedziałam się, że moja rodzina płaciła za moje
hafty swoimi ciężko zarobionymi pieniędzmi.
Rekreacja była również o d p o w i e d n i ą p o r ą na o p o w i a d a ­
nie n i e p r a w d o p o d o b n y c h historyjek, z a d a w a n i e podchwytli­
wych pytań na t e m a t zakonnic i d u ż o wesołości. Wiele się
śmiałyśmy - byłyśmy m ł o d e , pełnej tłumionej chęci do psot
i p o t r z e b n a n a m była ulga od niepokojącego przystosowywa­
nia się do n o w e g o życia. Śmiech wspaniale rozpraszał n a p i ę ­
cie, utrzymywał nas przy zdrowych zmysłach i przywracał
naszym policzkom r u m i e ń c e . Moje w r o d z o n e poczucie hu­
m o r u znalazło ujście podczas tych codziennych spotkań,
kiedy wszyscy człowieka słuchali, gdy przyszła j e g o kolej. D o ­
p i e r o na trzecim roku nowicjatu, po tym, jak nowa wycho­
wawczyni poleciła mi, żebym pielęgnowała swoje poczucie
h u m o r u albo je utracę, zaczęłam z a p o m i n a ć o śmiechu.
Obudziła we m n i e coś, co ostrzegało przed pychą - czułam
się tak, jakbym za d u ż o wygrywała w kulki.
Z a n i m mi tak niefortunnie przypomniała o m o i m poczu­
ciu h u m o r u , nauczyłam się z t a l e n t e m o p o w i a d a ć kawały,
a nowe zapisywałam i wysyłałam do d o m u , żeby i rodzina się
pośmiała.
„Bóg wyjrzał zza m u r ó w nieba na dusze w piekle, k t ó r e wi­
ły się w straszliwych męczarniach, kiedy d e m o n y oblewały je
smołą i dźgały rozpalonymi do czerwoności pogrzebaczami".
Tak zaczynał się kawał p o c h o d z e n i a szkockiego ( m o ż e był to
j e d e n z żartów B e r t r a n d a Russella, który na p e w n o opowia­
dał go lepiej niż j a ) . „Szukał wzrokiem dusz wśród płomieni
i dymu. O, Boże - jęczały dusze - nie wiedzieliśmy, że będzie
aż tak źle. Bóg przyjrzał im się i powiedział: No to teraz już
wiecie, n i e ? " .
Zawsze uważałam, że to dosyć ryzykowny kawał; zawarta
w nim była taka niezachwiana wiara w piekło i wieczysty
gniew Boga. Musiałyśmy być dosyć z a d o w o l o n e z siebie
i pewne, żeby śmiać się z takich kawałów. Gdzieś w m o i m
wnętrzu p r z e k r ę c a ł się jakiś klucz, ale prawie nie zwracałam
na to uwagi. Śmiech był s p o s o b e m na p r z e g n a n i e diabła, na­
wet jeżeli tylko chwilowe.
W ciągu p o n a d dwunastu lat mojego klasztornego życia to
właśnie śmiech i poczucie jedności powodowały, że to wszyst­
ko stawało się w a r t e z a c h o d u . Kiedy śmiałyśmy się r a z e m ,
między n a m i tworzyła się więź; tylko ten śmiech dawał n a m
prawdziwe poczucie tożsamości. Założyłyśmy nawet wspólną
tablicę, gdzie m o ż n a było wywieszać kawały i anegdoty, któ­
re każdy mógł sobie przeczytać, nie tylko „postki" i nowicjuszki. Był to przyjazny łącznik między d w o m a o b o z a m i ,
tych nieopierzonych i tych w pełni opierzonych.
Czasami mignął mi gdzieś któryś z małych braci. Kiedyś
mój dwuletni braciszek P e t e r przywędrował z misiem w ra­
m i o n a c h w poszukiwaniu tatusia. Wyprawiłam go do ojca,
chociaż sama wcale nie byłam pewna, gdzie jest, a on
uśmiechnął się s z e r o k o i, odchodząc, przesyłał mi pocałunki.
W kilka tygodni później podczas p o p o ł u d n i o w e j rekreacji
usiadł w pobliżu nas na c e m e n t o w y m krawężniku i siedział
t a m , zadowolony. Mniej więcej co m i n u t ę powtarzał:
- H e j , Ca-la! - i uśmiechał się. Pozwolono mi go ucałować
i odesłać do d o m u , i p o d c i ą g n ą ć mu spodenki, bo miał brzu­
szek na wierzchu.
- Nigdzie nie m o g ę znaleźć m a m u s i , Ca-la - powiedział.
Biedaczek.
Koniec rekreacji przepełniał mnie na ogół poczuciem
wielkiej straty, a nawet zagrożenia. Dlaczego nie mogłyśmy
jeszcze przez kilka godzin marzyć i tworzyć świata na n o w o ?
Skąd to żałosne posłuszeństwo zegarowi? Ale godzina d r u g a
r ó w n o z n a c z n a była z ciszą nagłą jak nagła śmierć. Czas się
skończył; spuścić oczy, ruszać szybko do obowiązków.
A roboty było mnóstwo. Praca postulantek i nowicjuszek
musiała klasztorowi oszczędzać potężnych wydatków na
sprzątanie. Pracowałyśmy ciężko w pralni, w kuchni, w kapli­
cy, w dormitoriach, w magazynie z bielizną - sortując ubrania,
szyjąc nowe, dokonując poważniejszych napraw na maszynach
do szycia; praktycznie wszędzie w tym ogromnym budynku.
Przez lata, jakie tam spędziłam, nie było w klasztorze ani
jednej najętej służącej, całą p r a c ę wykonywały nowicjuszki
i zakonnice, którym diagram dyżurów w czasie wolnym od
uczenia układała k o m p e t e n t n a siostra Kevin. Nie m o g ł a m
uwierzyć, kiedy mi to w k o ń c u p o w i e d z i a n o na długo po tym,
jak opuściłam klasztor, że od mojej rodziny d o m a g a n o się
opłat za lata mojego nowicjatu, a p o t e m za p e ł n e osiem lat
aż do ślubów wieczystych. Miało to coś wspólnego z b r a k i e m
posagu, który mogłabym wnieść klasztorowi; d y s p o n o w a ł a m
tylko cząstką s p a d k u po moich rodzicach, którzy zrobili zapis
na klasztor, a to u z n a n o za niewystarczające. Nie miałam p o ­
jęcia o takim zdzierstwie.
- Biedni zawsze płacą, p a n i van R a a y - mówiła mojej mat'ce siostra, której wyznaczono to p a s k u d n e zajęcie, zbieranie
pieniędzy. - Bogacze sobie tym głowy nie zawracają; oni ni­
gdy nie płacą.
Wyglądało na to, że całkiem s p o r o dziewcząt nie wniosło
posagu, nawet te, k t ó r e na to było stać. Ale ludzie zamożni
byli na tyle mądrzy, że nie dawali się zastraszyć ż ą d a n i e m
opłat, kiedy ich córki oddały życie Bogu i niekończącej się
Bożej pracy.
Ja p r z e d e wszystkim miałam obowiązek pilnować, by kory­
tarze i sale były wolne od kurzu i lśniące. P o k a z a n o mi, jak
rozsypywać zużyte wilgotne listki h e r b a c i a n e na początku ko­
rytarza, a p o t e m metodycznie je zmiatać, by ściągnęły cały
kurz. Nauczyłam się p o s k r a m i a ć wielką ręczną froterkę, któ­
ra wyrywała się z moich niedoświadczonych rąk, oraz dbać
o m a h o n i o w e stoły, o krzesła w stylu królowej A n n y i o każdy
drobiazg w wystawnych salach, k t ó r e kazały myśleć mi o dwo­
rze Ludwika X I V (nie byłam przyzwyczajona do zabytkowych
waz, a niektóre z nich miały prawie po metrze wysokości).
Kiedy pojawiał się jakiś gość, nie p o w i n n o się było sprzą­
tać, ale czasami nie d a w a ł o się tego uniknąć. P e w n e g o dnia,
kiedy zmywałam właśnie korytarz, zobaczyłam, jak z salonu
wychodzi mężczyzna o dosyć ważnym wyglądzie, i d a ł a m n u ­
ra do łazienki wielebnej, do której prowadziły w b u d o w a n e
we w n ę k ę w ścianie drzwi. Ta łazienka była p r z e s t r o n n y m
otaczanym czcią p o m i e s z c z e n i e m , do k t ó r e g o zwykle nie
miały w s t ę p u takie pospolite sprzątaczki jak ja. G o ś ć j e d n a k
skierował się do tego s a m e g o pomieszczenia, a kiedy m n i e
zobaczył, o m a ł o nie rzucił się do ucieczki. Z m i a t a j ą c kurz
jak szalona, powiedziałam, że właśnie skończyłam i n a p r a w ­
dę, nic nie szkodzi!
Refektarz, w którym jadałyśmy posiłki, przyprawiał m n i e
o n i e p o k ó j . My, nowicjuszki, miałyśmy swój własny refektarz
po przeciwnej stronie korytarza niż z a k o n n i c e . Nasza wy­
chowawczyni zwykle czyniła h o n o r y podczas posiłku, a my
postępowałyśmy w e d ł u g jej wskazówek. Założycielka zgro­
m a d z e n i a była Francuzką, ale w jej z a k o n a c h p a n o w a ł a zde­
cydowanie wiktoriańska etykieta. S z a r p a ł o n a m to nerwy.
P e w n e g o dnia wychowawczyni zjadła jabłko, posługując się
nożykiem i widelczykiem. U z n a ł a m , że k o m p l e t n y osioł ze
m n i e , jeżeli chodzi o maniery przy jedzeniu, i przypuszcza­
łam, że wszystkie inne dziewczęta poza mną, córką o g r o d n i ­
ka, zostały d o b r z e wychowane. A l e kto uczy się w d o m u jeść
p o m a r a ń c z ę łyżeczką, a j a b ł k o nożykiem i widelczykiem?
Musiałyśmy więc wszystkie czuć się p o d o b n i e i podglądały­
śmy u k r a d k i e m , j a k zachowuje się reszta.
Nabrałyśmy całkiem sporej wprawy w niedotykaniu jabłek
palcami, kiedy nasza wychowawczyni miała czelność ogłosić
od szczytu stołu:
- Wiecie, nie ma takiej konieczności, by przy j e d z e n i u
j a b ł k a używać nożyka i widelczyka.
O t a r ł a cienkie wargi dużą białą serwetką i wyszła z sali. Ni­
gdy nie p o ł a p a ł a m się, co miała oznaczać ta k o n k r e t n a lekcja.
•
•
•
Przez całe wieki życie z a k o n n e było edukacją w odczłowieczaniu. Setki razy ojcowie kościoła definiowali je j a k o dąże­
nie do doskonałości, t o ż s a m e z wyrzeczeniem się świata.
„Świat" nie oznaczał przy tym wyłącznie d ó b r materialnych,
zakonnice miały również minimalizować swoje kontakty
z ludźmi. „ S u r o w o ś ć " jest tym słowem, k t ó r e przychodzi na
myśl. S u r o w a p o b o ż n o ś ć . Wysiłki, by zerwać z tym ascetycz­
nym przywiązaniem do reguł, p o d e j m o w a n e przez p a p i e ż a
Piusa X I I i papieża J a n a X X I I I - zapraszali oni do siebie
przełożonych wszystkich z a k o n ó w w latach 1957, 1961 i zno­
wu w 1965 - spotkały się z uprzejmą niezdolnością do wy­
o b r a ż e n i a sobie czegokolwiek innego niż ta droga d o s k o n a ­
łości, którą przełożeni już pojęli.
W końcu życie zgodne z regułą i codziennym r o z k ł a d e m
zajęć stało się łatwiejsze - a nawet stało się czymś w rodzaju
kuli dla kulawego. Ż e b y postąpić właściwie, wystarczyło od­
wołać się do zwyczaju albo reguły; w przypadku najmniej­
szych wątpliwości radziłyśmy się wychowawczyni nowicjuszek.
„ K a ż d a najdrobniejsza wykonywana przeze mnie czynność
jest tym, czego w d a n y m m o m e n c i e oczekuje o d e mnie nasz
Pan, i oczywiście jest to zachwycające uczucie" - pisałam
w m o i m pierwszym z cotygodniowych listów do rodziny. Im
więcej reguł poznawałyśmy, tym łatwiej było p o s t ę p o w a ć
„właściwie". Oczywiście d o p ó k i s a m a ilość reguł oraz k o m -
plikacje związane ze stosowaniem się do nich wszystkich nie
zmniejszyły szans na p o w o d z e n i e .
Teraz każda z nas czuła się wspaniale, bo należałyśmy do
„społeczności". M ł o d a kobieta, k t ó r a walczyła o jakąkolwiek
tożsamość, rozkoszowała się tym poczuciem. M o j a zdolność
do „zadowalania B o g a " wydawała się niepodważalna. U d a ł o
mi się przenieść pragnienie uzyskania a p r o b a t y rodziców na
dowolną o s o b ę , k t ó r a stała n a d e m n ą w zakonnej hierarchii,
na „rzeczniczki Boga". Otwarcie z a c h ę c a n o nas do takiego
p o s t ę p o w a n i a ; nawet te tytuły: „wielebna m a t k a " , „wielebna
m a t k a prowincjonalna" oraz „wielebna m a t k a g e n e r a l n a " ,
były jawnym ż ą d a n i e m dziecięcej lojalności.
Naszą wielebną m a t k ę t r a k t o w a n o z wielką rewerencją.
Musiała zajmować się organizacją wielu spraw i c h r o n i o n a
była jak królowa pszczół. „Szarą m a s ę " z a c h ę c a n o , by kocha­
ła również m a t k ę prowincjonalną, niezależnie od tego, kto
w danej chwili zajmował to stanowisko, a już najbardziej wie­
lebną m a t k ę g e n e r a l n ą , tkliwie nazywaną „ N o t r e M e r e " . Ją
najtrudniej było s p o t k a ć czy poznać, j a k o że mieszkała
w Broadstairs, w Anglii. Polecano n a m wysyłać p e ł n e uczucia
listy do tej nieznanej, otaczanej czcią matczynej postaci, z za­
pewnieniami o naszych nieustających modlitwach, naszej lo­
jalności oraz naszej miłości do niej.
Wielebna m a t k a Winifred miała usta pełne dużych zębów,
ale po pierwszym szerokim uśmiechu, z jakim mnie przyjęła,
chyba poczuła do mnie chłodną antypatię. Na ogół niewiele
miała czasu dla p o s t u l a n t e k i nowicjuszek i na szczęście poka­
zywała się tylko sporadycznie, by zapoznać nas z regułą albo
wygłosić mającą n a m d o d a ć energii mowę, nazywaną rozpra­
wą. Wygłaszała ją z oczami spuszczonymi na przygotowany na
piśmie tekst, a my, m ł o d e dziewczyny, siedziałyśmy w dwóch
rzędach pod k ą t e m prostym do niej, ze wzrokiem wbitym
w swoje złożone na kolanach dłonie.
Czasami j e d n a k musiałyśmy osobiście złożyć r a p o r t m a t c e
przełożonej. J e d n a za drugą klękałyśmy o b o k niej w otacza­
nym czcią prywatnym gabinecie, w którym aż śmierdziało od
nagan, środków dyscyplinujących, powtarzanych reguł i p r z e -
pisów, godnych pożałowania decyzji, u p o k o r z e ń , nawoływań,
by coś zrobić, oraz n a p o m n i e ń - a wszystko to prędzej czy
później p o z n a ł a m na własnej skórze.
W i e l e b n a m a t k a siedziała w fotelu, tak że klęcząca postulantka, taka jak ja, mogła podnieść wzrok na jej dużą twarz.
Myślę, że to moja szczególna naiwność tak wytrącała m a t k ę
Winifred z równowagi. M i m o woli jej duży nos drgał, a krza­
czaste brwi mrocznie się ściągały, kiedy bez uśmiechu o d p o ­
wiadała na moje pytania.
•
•
•
Kiedy m a t k a P h i l o m e n a , nasza elegancka wychowawczyni
nowicjuszek, u m a r ł a , na jakiś czas pozostałyśmy bez matki.
U m a r ł a na raka, a ż a d n e z jej „dzieci" nie było o b e c n e przy
zgonie ani nie opłakiwało jej przy łożu śmierci. Z g o d n i e ze
zwyczajem ofiarowywano msze święte za jej duszę, o d p r a ­
wiono ich sześć p o d rząd pierwszego dnia w podwójnym
a m o ż e nawet potrójnym t e m p i e . K a z a ł o mi to zastanowić
się, dlaczego nie m o ż e m y p o s t ę p o w a ć w ten s p o s ó b co r a n o
i zaoszczędzić m n ó s t w o czasu. Po mniej więcej tygodniu wy­
z n a c z o n o n a m nową wychowawczynię.
M a t k a R o s a była m ł o d s z a i dość otwarcie okazywała e m o ­
cje. Miała życzliwe oczy i uważała, że p o w i n n a p r z e d e wszyst­
kim starać się nas rozweselić, chociaż czasami s a m a nie czu­
ła się zbyt d o b r z e . M a t k a Rosa miała za sobą fatalne
doświadczenie - j e d n a ze starszych nowicjuszek zapałała do
niej gwałtowną niechęcią. Mówię „gwałtowną", bo siostra
Miriam głośno sprzeczała się z m a t k ą Rosą i nawet przekli­
nała. M i r i a m z o p o r a m i o d e s ł a n o do d o m u do jej szacow­
nych rodziców po niemal dwóch i pół roku w nowicjacie. O d ­
jechała, nie żegnając się z nami.
M a t k a Rosa d o k ł a d a ł a wielkich starań, żeby p o d o ł a ć swo­
im obowiązkom, ale zbyt często płakała przez brak k o m p e ­
tencji, więc wyznaczono n a m trzecią wychowawczynię nowi­
cjuszek, m a t k ę I m m a c u l a t ę , kobietę w dużych okularach,
spoza których jej oczy połyskiwały zwodniczo, z pomarszczo-
nymi ustami osadzonymi w kwadratowej szczęce. Urzekająco
zadarty nosek zadawał kłam jej n a t u r z e . Lubiła psoty, nie ma
co, i starała się zachowywać wesoło, ale ktoś powinien był się
dwa razy zastanowić, widząc, jak nerwowo, nieustannie p o ­
prawia okulary na nosie i jak, nawet uśmiechając się, nie
przestaje być świętoszkowata. Nie miałyśmy tej wychowaw­
czyni na d o b r ą sprawę nic do zarzucenia poza tym, że nie ma
pojęcia, co robi. Ślepo wierzyła w Boga, który przemawiał
przez jej przełożonych. Przełożeni kazali jej zostać wycho­
wawczynią nowicjuszek; najmniejszego znaczenia nie miał
fakt, że nic o tej robocie nie wiedziała, wiara mówiła jej, że
stanie się cud i że nią pokierują. Była świętym niewiniątkiem.
Była również w każdym calu dzieckiem - p o d o b n i e jak ja.
Wyszkolono ją na nauczycielkę szkoły podstawowej, przywy­
kła radzić sobie z małymi dziećmi, a teraz miała kilkoro
większych p o d swoimi skrzydłami, to wszystko.
W tym czasie przyjechała z Anglii do Australii tajemnicza
i budząca cześć wielebna m a t k a generalna, żeby odwiedzić
swoje trzy domy. Z a b r a k ł o n a m czasu, żeby sklecić na jej p o ­
witanie jakieś przedstawienie, więc po prostu odbyło się czy­
tanie tekstów religijnych na naszej wspólnej sali, a p o t e m roz­
mowa, podczas której m a t k a g e n e r a l n a zadała kilka pytań,
przeprowadzając coś w rodzaju wywiadu. D o t a r ł a do nas póź­
niej wiadomość, jakie odniosła wrażenie: sześciu centów by
nie dała za nas wszystkie! Kiedy to usłyszałyśmy, przygryzały­
śmy wargi, chichotałyśmy i parskałyśmy. Co zaskakujące, ten
sąd nie popsuł n a m h u m o r u - był tak obraźliwy, że aż śmiesz­
ny. Po prostu nie mogłyśmy uwierzyć, że w tak krótkim czasie
potrafiła uczciwie ocenić, czy jesteśmy coś warte, czy nie.
Nasze chichoty t r a k t o w a n o j a k o sposób p o s t u l a n t e k na
pozbycie się s k u m u l o w a n e g o napięcia i przez jakiś czas je to­
l e r o w a n o . Miałyśmy n a p a d y chichotów w kaplicy, bo nie by­
łyśmy przyzwyczajone do przedłużającego się milczenia, cho­
ciaż medytacje p o c z ą t k o w o trwały tylko po dwadzieścia
minut. Po miesiącu ich czas p r z e d ł u ż o n o do trzech kwadran­
sów. Nasze żywe m ł o d e umysły nie potrafiły poradzić sobie
z t ł u m i e n i e m myśli przez tak długi czas. Z d a r z a ł o się, że jed-
na z nas zaczynała chichotać cicho i b e z r a d n i e , p o t e m reszta
przyłączała się solidarnie do niej, r a m i o n a trzęsły n a m się tak
b a r d z o , że wibrację d a w a ł o się wyczuć przez d r e w n i a n e
klęczniki. I nagle któraś wybuchała ś m i e c h e m . To szokujące
uwolnienie energii uspokajało nas wszystkie, jakby wspólne
napięcie znalazło ujście p o p r z e z j e d n ą z nas.
W gorące wilgotne dni wiotczałyśmy i cierpiałyśmy w ide­
alnej ciszy. Czarny m a t e r i a ł sukienek lepił się do oparcia ła­
wek, jeżeli ośmieliłyśmy się oprzeć, zamiast siedzieć prosto,
czego od nas w y m a g a n o . P e w n e g o r a n k a o p i e r a ł a m się przez
całe pięć minut, zanim wielebna m a t k a podeszła i zapytała,
czy źle się czuję, a ja po prostu błądziłam myślami i z a p o ­
m n i a ł a m , gdzie j e s t e m .
Medytacje były k r a ń c o w o n u d n e . Odczytywane zawsze
z tej samej księgi, w staroświeckim języku, dotyczyły t e m a ­
tów, takich jak wskrzeszenie Łazarza, Sąd Ostateczny, świę­
ty Patryk, diabeł i A n i o ł Stróż, uwielbione Ciało Chrystusa,
Eucharystia, milczenie, to, j a k ciało będzie wyglądało i czuło
się po zmartwychwstaniu... Po kilku latach słuchanie stało się
w pewien przewrotny s p o s ó b łatwiejsze, bo medytacje się nie
zmieniały, p o w t a r z a n e były wielokrotnie!
Po śniadaniu zawsze słuchałyśmy fragmentów „O naślado­
waniu Chrystusa", nawet wtedy, kiedy już wstrząsnęła nami
wiadomość, że Tomasz a K e m p i s , ten szacowny pisarz, nigdy
nie zostanie kanonizowany. A stało się tak, ponieważ odkry­
to po ekshumacji, że u m a r ł , zatopiwszy zęby w swoim r a m i e ­
niu. Musiał stracić p o k ł a d a n ą w Bogu nadzieję, kiedy ocknął
się w dusznej t r u m n i e po tym, j a k p o g r z e b a n o go żywcem,
a tego by nie zrobił ż a d e n święty.
Podczas przyciszonej krzątaniny przy p o d a w a n i u i jedzeniu
lunchu odbywały się czytania z pism założycielki do chwili,
kiedy przełożona nie wypowiedziała magicznych słów: „Niech
będzie pochwalony Jezus!". To był sygnał, że m o ż n a rozpo­
cząć kilka minut ożywionej rozmowy, przy czym mówić mogła
wyłącznie j e d n a osoba, a reszta grzecznie powściągała słowa,
k t ó r e doczekać się nie mogły, by wyrwać się na swobodę. Tyl­
ko świeckie siostry, k t ó r e nie złożyły takich samym ślubów
i zwykle siedziały najdalej od przełożonej, łamały zasadę, że
mówi j e d n a osoba naraz. Często nie były w stanie nadążyć za
sensem rozmowy osób wtajemniczonych, więc gawędziły ci­
cho między sobą, na co zwykle zwracała im bezskutecznie
uwagę przełożona. W święta m o ż n a było liczyć na to, że czy­
tania b ę d ą b a r d z o krótkie, co przynosiło rozkoszną ulgę. Przy
obiedzie n a s t ę p n e czytania i w ogóle żadnych rozmów, bo po
zmywaniu przychodziła p o r a na rekreację.
Przy wieczornych czytaniach, między kaplicą a obiadem,
obowiązywał rygorystyczny porządek. Dwa razy w tygodniu ra­
czono nas pismami Alfonsa Rodrigueza. Napisał on kilka ksią­
żek zebranych w cykl zatytułowany „Ćwiczenia w doskonałości
i cnocie chrześcijańskiej". Książki te były przejrzyście szczere
i z łatwością przyswajałyśmy sobie prezentowany w nich osobli­
wy sposób rozumowania oraz godne podziwu zalecenia, jak
prowadzić życie doskonałe. Ż a d n e inne książki nie zdołałyby
tak kompetentnie uświadomić nam, jak żałosne i bezwartościo­
we byłyśmy j a k o istoty ludzkie; jak nieczyste, plugawe i nieprzy­
zwoite były nasze ludzkie ciała, które siłą nakłaniać trzeba, by
nabrały zwyczaju „podążania za D u c h e m " .
W inne dni teksty wybierano z krótkiej listy żywotów ulu­
bionych świętych, przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Po
wizycie matki generalnej wtykano n a m przez kilka miesięcy
pod nos książki pióra o p a t a M a r m i o n a , o p r o m i e n i o n e osobi­
stym wyborem, jakiego d o k o n a ł a m a t k a generalna, która p o ­
dziwiała pełen erudycji styl opata. Przeciętne umysły takie jak
nasze miały kłopoty ze zrozumieniem jego myśli. Od czasu do
czasu czytano n a m prawdziwy dreszczowiec - na przykład ży­
wot dowcipnego misjonarza z Afryki, którego nazwiska zapo­
mniałam; ten tekst przynajmniej wywoływał uśmiech na na­
szych twarzach. Poza tym były historie świętych takich jak
Alojzy, który nigdy nie spojrzał na kobietę, nie spojrzał nawet
własnej matce w twarz; i historia ojca Petit. Ojciec Petit nigdy
nie tknął jabłka przez jego skojarzenia z grzechem pierworod­
nym, który świat zawdzięcza Ewie. Prosił, by po śmierci wycię­
to mu czyste serce i zachowano je dla siostry X, jego przyja­
ciółki. Nikomu do głowy nie przyszło, by wyśmiewać się z tych
historii; przyjmowaliśmy je tak, jak pacjent przyjmuje lekar­
stwo: miały paskudny smak, ale powinny n a m dobrze zrobić.
Oczywiście na liście znajdował się również żywot założy­
cielki. Prowadziła o n a niezwykle, o d w a ż n e i tajemnicze ży­
cie, w którym p o d koniec miały miejsce niewytłumaczalne
zdarzenia, takie jak przebywanie w dwóch miejscach naraz,
słyszenie głosów o r a z p r z e p o w i e d n i e , k t ó r e się później
sprawdziły. Była pionierką w kształceniu dziewcząt z nieza­
możnych rodzin, bo zdawała sobie sprawę, że edukacja to
droga do wyzwolenia z wąskiego s p e k t r u m ról dostępnych
dla kobiet na początku dziewiętnastego wieku.
W 1820 roku ufundowała swój pierwszy klasztor, a wkrótce
po tym cztery następne, wszystkie we Francji. Nie minęło wie­
le czasu, a założono klasztory w Anglii i Irlandii. Pierwszy
australijski klasztor znajdował się w R i c h m o n d , w M e l b o u r n e ,
a założono go w 1882 roku, dwadzieścia cztery lata po śmierci
fundatorki. Gdyby żyła w naszych czasach, w latach sześćdzie­
siątych, kiedy edukacja dostępna była dla każdego, z pew­
nością skończyłaby ze szkołami i zajęła się czymś bardziej
pożytecznym. Ale to przekraczało możliwości zrozumienia za­
konnic. Rola nauczycielek-zakonnic pod koniec dwudziestego
wieku z r e d u k o w a n a została niemal do zera, powołań było co­
raz mniej. O wszystko to obwiniano raczej bezbożność czasów
niż brak wykazanej w p o r ę inicjatywy.
Sześć miesięcy postulatu, pełnych podniecenia, p r z e r a ż e ­
nia i h u m o r u , przeleciało migiem, i wkrótce gotowe byłyśmy
zrobić następny krok: czekało nas wielkie przeżycie, związa­
ne ze z r z u c e n i e m prostych czarnych bawełnianych sukienek
i siatkowych czepeczków i z a m i a n ą ich na szalenie profesjo­
nalnie wyglądające habity nowicjuszek.
O d b y ł o się to podczas oficjalnej ceremonii, a miała o n a
uświadomić naszym r o d z i n o m rosnącą powagę wyboru d o k o ­
n a n e g o przez ich córki, k t ó r e postanowiły poświęcić życie
Bogu.
Więcej kłopotów
Pobłażliwy o k r e s p o s t u l a t u zakończył się ó s m e g o września
1957 roku w święto N i e p o k a l a n e g o Poczęcia. Ż e b y ten dzień
j a k o ś się wyróżniał, odbyła się w kaplicy publiczna uroczy­
stość, oficjalna i imponująca, w której wzięły udział wszystkie
nasze rodziny i przyjaciele. Nie mieli oni n a t o m i a s t oglądać
nieco bardziej drastycznej części za kulisami, kiedy przyszło
do obcinania włosów.
My, sześć oblubienic Chrystusa, szłyśmy uroczyście nawą,
włosy miałyśmy jeszcze n i e n a r u s z o n e i okryte takim samym
welonikiem j a k dzieci przy pierwszej komunii. D ł o n i e złączo­
ne czubkami palców trzymałyśmy przy piersi i szłyśmy z p o ­
chylonymi głowami. Moją p s e u d o ś l u b n ą suknię uszyła mi
m a t k a ; z r o b i o n a była z cienkiego białego atłasu z delikatny­
mi k r o p e c z k a m i - to, że nie m i a ł a m głębokiego dekoltu ani
o b n a ż o n y c h r a m i o n , jest chyba oczywiste. W y o b r a ż a ł a m so­
bie, że wyglądam jak M a r i a G o r e t t i albo j e d n a ze świętych
z moich świętych obrazków.
W kaplicy tłoczno było od krewnych sześciu dziewcząt,
k t ó r e płynęły po czerwonym dywanie w stronę ołtarza. D o ­
puszczono do uroczystości również kilka starszych uczennic,
k t ó r e - jak s ą d z o n o - mogły zostać w przyszłości „kandydat­
k a m i " . G d z i e ś w tym tłumie byli moi rodzice i siostra.
K a p l i c ę wypełniał z a p a c h wielu kwiatów, w przeważają­
cej m i e r z e białych: b i a ł e r ó ż e , b i a ł e goździki, lilie, g l a d i o le, g i p s ó w k a i k o n w a l i e . D z i w n e mi się to t e r a z wydaje, ale
z a p a c h tych kwiatów, k t ó r y tak wyraźnie sobie p r z y p o ­
m i n a m , p o d n o s i ł m n i e w t e d y n a d u c h u . Ich w o n n a o b e c ­
n o ś ć niosła ze s o b ą informację, że wszystko jest d o b r z e .
I wszystko było d o b r z e - nie d l a t e g o żebym m i a ł a p e w n o ś ć ,
że p o s t ę p u j ę właściwie, by sprawić p r z y j e m n o ś ć B o g u , bo
nie m i a ł a m , a B ó g nie p o t r z e b u j e t e g o , by mu s p r a w i a ć
p r z y j e m n o ś ć , ale d l a t e g o że r o b i ł a m coś, co z g o d n i e z włas­
nym p r z e k o n a n i e m m u s i a ł a m w t e d y zrobić. Z c z a s e m znaj­
dą się i n n e rzeczy do z r o b i e n i a . M i a ł a m przyjaciół, czuwa­
no nade mną.
Powtarzałyśmy sobie wcześniej to, co miałyśmy powie­
dzieć, wyrzekając się świata, prosząc o habit, który miałyśmy
nosić, i oświadczając gotowość zostania oblubienicą Chrystu­
sa, W i e r n ą Towarzyszką Jezusa.
Biskup uroczyście pytał każdą z nas, kiedy klękałyśmy
przed nim:
- Moje dziecko, o co prosisz?
- Wasza ekscelencjo, p r o s z ę o miłosierdzie Boże i łaskę
świętego habitu.
- Czy prosisz o to z całego serca i z wolnej woli?
- Tak, wasza ekscelencjo.
N a s z e słowa dochodziły do uszu przysłuchujących się
w kaplicy ludzi.
- Z a ś l u b i a m cię Jezusowi Chrystusowi, Synowi Wiecznego
Ojca, w Z g r o m a d z e n i u Wiernych Towarzyszek Jezusa. Niech
B ó g obdarzy cię wytrwałością, dziecko.
N a s t ę p n i e , zaślubiwszy nas Jezusowi, biskup kładł na na­
szych wyciągniętych dłoniach schludnie złożony habit zakon­
nicy. Kiedy wszystkie otrzymałyśmy już nasze nowe ubrania,
podniosłyśmy się i s k r o m n i e , z pochylonymi głowami p o ­
dreptałyśmy z p o w r o t e m nawą, kierując się ku drzwiom na
tyłach kaplicy.
Wyszedłszy z kaplicy, dałyśmy sobie spokój ze statecznym
t e m p e m i popędziłyśmy do pokoju, który nazwałyśmy p o k o ­
j e m nowożeńców. J e z u s a o b d a r o w a n o tego d n i a sześcioma
następnymi oblubienicami; była to tajemnica, k t ó r ą z a a k c e p ­
t o w a ł a m z równą łatwością jak pojęcie D u c h a Świętego
i „okrzyki". Włosy trzeba było obciąć szybko, żeby wierni nie
musieli zbyt długo czekać, aż każda oblubienica po obłóczy­
nach wróci do kaplicy z głową okrytą białym czepcem i welo­
n e m i całą resztą ciała spowitą w czerń.
O g a r n ę ł o m n i e dziwne uczucie, kiedy wychowawczyni o b ­
cinała mi włosy, symbol mojej kobiecości. Kobiecość znika ze
złożeniem ślubów. M o g ł a m być oblubienicą, ale nie kobietą.
Co ta m a t k a I m m a c u l a t a wyprawia? Jej n e r w o w e dłonie
wydawały się jeszcze bardziej niezręczne niż zwykle, kiedy
męczyła się n a d obcinaniem moich gęstych zdrowych wło­
sów. To będzie trwało wieki! Tymczasem w kaplicy baśń nie
miała końca. Muzyka o r g a n o w a podtrzymywała nastrój deli­
katnej świętości, zadając kłam p o r u s z e n i u za kulisami. Ktoś,
k t o miał mocniejsze d ł o n i e i większe nożyczki, przejął o b o ­
wiązki mającej trudności wychowawczyni. Kiedy moje włosy
zaczęły o p a d a ć na ziemię, coś we m n i e d r g n ę ł o i przypo­
mniał mi się sen, jaki miałam p o p r z e d n i e j nocy.
Śnił mi się Keith, delikatny zmysłowy Keith, z j e g o czarny­
mi kręconymi włosami i życzliwą m ą d r ą twarzą. Chociaż nie
z n a ł a m nawet wyrażenia „stosunek płciowy", nie mówiąc już
o tym, bym rozumiała, co m o g ł o znaczyć, śniłam, że we m n i e
wszedł. W tym śnie wchodził j a k o ś w moje ciało i docierał do
serca. J e g o o b e c n o ś ć odczuwałam tak realistycznie i żywo,
i sprawiała mi taką przyjemność, że chciałam, by już zawsze
tak było. To s k o n s u m o w a n i e małżeństwa, taka myśl plątała
mi się po głowie, wciąż byłam przy tym p o g r ą ż o n a we śnie,
w rozkoszy.
Kiedy się o b u d z i ł a m w ciemnościach, świadoma, że ktoś
w d o r m i t o r i u m mógł się przysłuchiwać, zastanawiałam się,
czy wciąż m o g ę zostać zakonnicą. Ale to był tylko sen.
M a t k a Mary Luke, która była moją wychowawczynią
w szkole podstawowej, uśmiechnęła się do mnie znacząco na-
stępnego ranka, a ja lustrowałam twarze wokół siebie, żeby
wypatrzyć dziewczynę, która mogła słyszeć mnie w nocy, i dy­
szałam ze zdenerwowania. Ale nie miałam wątpliwości co do
swojej decyzji, by poświęcić się bez reszty Jezusowi, Bogu O j ­
cu i Duchowi Świętemu; Trójcy, która zgodnie z wiarą chrze­
ścijańską była jednością, ale która niestety dla mnie nie była
realna cieleśnie, więc nie potrafiłam nawiązać z nią kontaktu.
Strzyżenie moich włosów trwało i trwało, towarzyszyło mu
stękanie i sapnięcia. Nagle przyszła mi do głowy p o s ę p n a
myśl, że nigdy nie b ę d ę miała dziecka. Przychodziła jeszcze
wielokrotnie w następnych latach i za każdym r a z e m , kiedy
d o p u ś c i ł a m do siebie ten smutek, coś z d a w a ł o się u m i e r a ć
w m o i m ciele.
W końcu zakonnice dokonały dzieła i nakryły moją na­
stroszoną głowę c z e p c e m . Weszłyśmy p o n o w n i e do kaplicy
spowite w ciężkie czarne szaty z serży i w białych czepcach;
czułyśmy się przy tym dziwnie i wyglądałyśmy tak nieziem­
sko, że niektórzy ludzie zalali się łzami.
Kiedy wspaniała c e r e m o n i a dobiegła końca, pojawiła się
moja rodzina, by mi p o g r a t u l o w a ć . Ojciec przytulił m n i e
m o c n o i całował w usta, dopóki m a t k a natarczywym szeptem
nie zwróciła mu uwagi, żeby przestał. Czując wciąż na war­
gach j e g o usta, otworzyłam oczy i zobaczyłam w z b u r z o n ą
twarz matki. Rozglądała się, by sprawdzić, kto m ó g ł zauwa­
żyć tę scenę. W tej dziwnej chwili p o t a j e m n e g o p o r o z u m i e ­
nia z ojcem p o c z u ł a m , że wreszcie po wielu koszmarnych p o ­
tajemnych p o r o z u m i e n i a c h z przeszłości mój ojciec był ze
mnie d u m n y . W końcu odniosłam sukces! Osiągnięcie córki
podnieciło go seksualnie. Nie było to stosowne, ale nie nawy­
kłam do tego, by g ł ę b o k o się n a d czymś zastanawiać. Moje
rozpaczliwe p r a g n i e n i e miłości i a p r o b a t y więziło m n i e w p o ­
tajemnym seksualnym p o r o z u m i e n i u z ojcem, o d k ą d miałam
trzy lata - chociaż j a k o m ł o d a nowicjuszka nie miałam o tym
pojęcia.
W końcu rwetes związany z przyjęciem w sali głównej
skończył się i wszyscy poszli do d o m u . Lśniące p a s m a moich
gęstych jasnych włosów - k t ó r e po tym, jak przez sześć mie-
sięcy trzymane były p o d siateczką, b a r d z o przypominały wło­
sy G r a c e Kelly - o d d a n o mojej m a t c e . Schowała te włosy do
w y k ł a d a n e g o j e d w a b i e m p u d e ł k a stojącego koło mojej p o ­
większonej fotografii i często brała je na kolana i płakała.
Kiedy moje młodsze siostry widziały, że płacze, uznawały, że
o k r a d ł a m je z m a t c z y n e g o uczucia i że są gorsze. Czuły do
mnie j e d n o c z e ś n i e szacunek i niechęć.
Z o s t a ł a m zakonnicą z nie do końca świątobliwych p o w o ­
dów, z których sama nie z d a w a ł a m sobie sprawy. Moja towa­
rzyska, finansowa i e m o c j o n a l n a pozycja w świecie nie m o ­
głaby chyba być mniej obiecująca. Gdybym miała choć
o d r o b i n ę pewności siebie, o p a r t e j na zdrowej znajomości
świata i dobrym zdaniu o sobie, m o g ł a b y m stawić czoło przy­
szłości - ale ja czułam się b a n k r u t e m . Przyłączając się do za­
konnic, robiłam to, co robi polityk, który zadaje się ze sław­
nymi i potężnymi ludźmi, żeby z a d b a ć o swoją karierę. Bycie
oblubienicą Chrystusa daje nie najgorsze powiązania. Bycie
oblubienicą Chrystusa w zakonie F C J dawało nawet większe
szanse! A l e ja ś w i a d o m a byłam tylko tego, że poświęcam
zwyczajne życie, by podjąć życie w posłuszeństwie. Podziwia­
no m n i e za to i g r a t u l o w a n o mi. Byłam jak niewinny młody
żołnierz gotów bez w a h a n i a wykonywać rozkazy.
O d k r y ł a m to wiele lat później, p e w n e g o wieczoru w 1992
roku, kiedy d o k u m e n t a l n y film o p e w n y m m ł o d y m żołnierzu
sprawił, że wlepiłam oczy w e k r a n i nie m o g ł a m ich od nie­
go o d e r w a ć . Film mówił o F r a n z u L a n g u , niemieckim ofice­
rze, który nie mógł nie p o s ł u c h a ć rozkazu swojego przełożo­
n e g o . O p o w i a d a ł , j a k a b s o l u t n a lojalność F r a n z a w o b e c
F u h r e r a pozwoliła mu ze s p o k o j e m zastrzelić swego wielo­
letniego przyjaciela Klausa, który wstąpił do partii k o m u n i ­
stycznej. Klaus stał w szeregu r a z e m z innymi zatrzymanymi
k o m u n i s t a m i i p o z n a ł swego niegdysiejszego k u m p l a , F r a n ­
za. Myślał, że b ę d z i e mógł w y m k n ą ć się bezpiecznie z grupy,
p o n i e w a ż w straży tylnej szedł Franz. U m a r ł z kulą F r a n z a
w głowie, z n i e d o w i e r z a n i e m malującym się na twarzy.
F r a n z z a r e a g o w a ł bez w a h a n i a ; nie uważał, żeby miał jakiś
wybór.
W kilka dni po mojej inicjacji n a t k n ę ł a m się na m a ł ą
p r z y g n ę b i o n ą dziewczynkę, k t ó r a była pierwszy raz w szko­
le i się zgubiła. W i e d z i a ł a m , w k t ó r y m k i e r u n k u p o w i n n a
pójść. U k l ę k ł a m o b o k niej, żeby jej to powiedzieć, i przypo­
m n i a ł a m sobie o regule milczenia. S m u t n o mi było, że nie
m o g ę jej p o m ó c , ale się nie o d e z w a ł a m . Tylko w s t a ł a m i p o ­
szłam swoją d r o g ą , p r z e k o n a n a że w y b r a ł a m to co w a ż n i e j ­
sze, bo p o s t ą p i ł a m z g o d n i e z r e g u ł ą . P o t r z e b a s ł u c h a n i a
r o z k a z ó w była mocniejsza niż życzliwość i d u ż o silniejsza
niż zdrowy r o z s ą d e k . D o p i e r o w 1967 r o k u , na d ł u g o po r e ­
f o r m a c h , d o jakich n a k ł a n i a ł p a p i e ż J a n X X I I I , prysł dla
m n i e ten u r o k .
Ślubowałam posłuszeństwo na m o d ł ę świętego Ignacego
Loyoli i jezuitów, których reguła była p o d s t a w ą reguły moje­
go z a k o n u . Nasze p r z e ł o ż o n e spowijała a u r a nieomylności,
b a r d z o p o d o b n i e jak papieży. Nie z d a w a ł a m sobie wtedy
sprawy z dziwnej i mrocznej historii katolickiego kościoła,
p r o w a d z o n e g o czasem przez papieży o wątpliwej reputacji
i całkowicie światowych ambicjach. N i e wiedziałam również,
że zakon jezuitów powstał w odpowiedzi na działalność Lu­
tra, tego arcykrytyka, który wywołał tak powszechny odwrót
od kościoła, kiedy ośmielił się publicznie zwrócić uwagę na
zinstytucjonalizowaną korupcję. Na tę ignorancję n a k ł a d a ł a
się moja zależność e m o c j o n a l n a i niedojrzałość. Do zależno­
ści z a c h ę c a n o nas na każdym kroku. Do młodszych sióstr
zwracano się „dziecko", a my w naturalny sposób mówiłyśmy
do naszych przełożonych „ m a t k o " .
Byłam teraz siostrą Mary Carla, bo o takie imię prosiłam.
Nie dla mnie święci płci męskiej. Tak wiele moich sióstr p o ­
grzebało jeszcze głębiej swoją kobiecość, przybierając imię
mężczyzny.
Surowość w traktowaniu nowicjuszek zwiększyła się d r a ­
stycznie. Nasze nowe życie zaczęło się na d o b r e . Listy do ro­
dziców, pisane po h o l e n d e r s k u , ale zawsze t ł u m a c z o n e , dla
cenzury, d o z w o l o n e były tylko raz w miesiącu, a nie co ty­
dzień. Z ł a m a n i e m reguły czy to przez ignorancję, czy nie­
ostrożność r a d z o n o sobie z d u ż o większą srogością. Repry-
m e n d y były bardziej upokarzające, a kary ostrzejsze. Pokory
często u c z o n o , doprowadzając nowicjuszki do łez. Doświad­
czone zakonnice były mistrzyniami w rozdzieraniu naszych
wrażliwych dusz na strzępy.
- Precz mi z oczu! - W taki s p o s ó b często p o w i a d a m i a n o
nas, że zrobiłyśmy coś złego. - Idź i wysprzątaj kuchnię, i pil­
nuj, żebyś dla o d m i a n y zrobiła coś pożytecznego.
- Co my m a m y o tobie myśleć? Czy jesteś za b a r d z o tępa,
by zrozumieć, że reguła to reguła, nawet jeżeli nie masz
ochoty się do niej zastosować?
Im więcej reguł poznawałyśmy, tym większe było p r a w d o ­
p o d o b i e ń s t w o niepowodzenia. Zrobiłyśmy się nadwrażliwe,
udzielano n a m nagany za to, że się rozejrzałyśmy d o o k o ł a , że
spóźniłyśmy się o kilka chwil, że szeptałyśmy w kaplicy, że nie
wykonałyśmy obowiązków w sposób doskonały, że miałyśmy
p l a m k ę albo jakiś kłaczek na obszernych czarnych szatach, że
nie wyczyściłyśmy butów do połysku albo że nie zwracałyśmy
się do przełożonych z wystarczającą grzecznością.
D o s t a ł a m bicz sztywno spleciony z pięciu sznurków szpa­
gatu, żebym biła się nim po nogach i w ten sposób karała się
za p e w n e przekroczenia, na przykład za spóźnienia. Od bi­
czowania nogi się p o d e m n ą na p o c z ą t k u uginały, ale w zimie
nawet miło je to rozgrzewało. Do końca pobytu w zakonie
zatrzymałam ten bicz, znajdował się na mojej n o r m a l n e j li­
ście kar i wykorzystywałam go zwłaszcza po to, by stłumić
pragnienia erotyczne. Lista k a r obejmowała również klęcze­
nie z wyciągniętymi r ę k a m i , d o p ó k i strasznie nie rozbolały
m n i e ręce i kolana.
C o d z i e n n y m o b o w i ą z k i e m było o d m a w i a n i e m o d l i t w
p r z e d c z t e r n a s t o m a stacjami D r o g i Krzyżowej. Tam wielbi­
łyśmy cierpiącego, umierającego i u m a r ł e g o J e z u s a . Każdy
z wykonanych na świecie miliardów krzyży z u d r ę c z o n y m
ciałem J e z u s a jest świadectwem tego uwielbienia dla cier­
pienia.
Tygodnie poprzedzające Boże N a r o d z e n i e i Wielkanoc
były o k r e s a m i , kiedy własnoręcznie wymierzałyśmy sobie d o ­
d a t k o w e kary. Twórczo myślałyśmy, j a k ą by zadać sobie p o ­
k u t ę , i przedstawiałyśmy ją przełożonej, by zyskała jej błogo­
sławieństwo, a p o t e m zapisywałyśmy w małym notesiku,
noszącym nazwę Zeszytu Zezwoleń. Nabrałyśmy zwyczaju,
żeby jeść chleb bez masła, pić h e r b a t ę bez cukru czy mleka,
dodając do niej zamiast t e g o soli, i obywać się b e z soli i pie­
przu w j e d z e n i u , jak również bez wody.
M e l b o u r n e nie cieszy się w lecie d o b r ą sławą, bo warstwy
powietrza układają się t a m w taki sposób, że noc nie przyno­
si żadnej ulgi po gorącym i wilgotnym dniu. W m o i m szczel­
nie d o p a s o w a n y m czarnym wełnianym czepcu było mi tak
gorąco, że zataczałam się i niemal m d l a ł a m . Pot plamił na­
k r o c h m a l o n e białe p ł ó t n o okalające moją twarz i ciągle mnie
od niego swędziała głowa. N a w e t o d d y c h a ć było t r u d n o p o d
tymi wszystkimi warstwami czarnej serży na koszuli i p o ń c z o ­
chach. Wyobraźcie sobie, że w takich okolicznościach trzeba
się obyć bez wody, bo taka jest kara. J e d n y m z możliwych do
przewidzenia rezultatów było to, że moja okrężnica literalnie
wyschła (nie żebym wtedy wiedziała, czym jest okrężnica
i gdzie ją m a m ) . Nie wiązałam b r a k u wody z nieustępliwymi
zaparciami, na k t ó r e cierpiałam.
P e w n e g o b a r d z o gorącego dnia p o z w o l o n o n a m się ochło­
dzić i wziąć d o d a t k o w y prysznic. Było to lato 1959 roku, naj­
gorętsze od pięćdziesięciu lat, i całymi dniami p a n o w a ł a tem­
p e r a t u r a 40 stopni. N o r m a l n i e kąpałyśmy się albo brałyśmy
prysznic tylko raz na tydzień ( u b r a n e w koszule, żebyśmy nie
mogły zobaczyć własnych ciał); p o z a tym myłyśmy się
w miednicach z zimną w o d ą r a n o i gorącą w o d ą wieczorem,
tak że ten dodatkowy prysznic stanowił wyjątkowe ustęp­
stwo. Szkoda tylko, że musiałyśmy z p o w r o t e m założyć p r z e p o c o n ą bieliznę i czarną serżę. To w połowie tego lata zmie­
n i o n o n a m wreszcie habity na k r e m o w o b i a ł e .
W lecie często zdarzało się, że zasypiałyśmy z czystego wy­
czerpania. Do łóżka zakładałyśmy koszule i czepeczki. Na
szafce przy łóżku stała miednica wody do porannych ablucji
oraz szklanka wody do mycia zębów. Ta szklanka wody wy­
woływała u m n i e halucynacje, budziłam się po kilka razy
w nocy i stwierdzałam, że ręka s a m a pełznie mi w jej kierun­
ku. A l e miałam żelazną wolę, więc raz za razem o d n o s i ł a m
zwycięstwo przy o d p r a w i a n i u p o k u t y polegającej na pozba­
wieniu wody.
Przez dziesięć lat nie miałam n o r m a l n e g o wypróżnienia
z p o w o d u o d w o d n i e n i a . Nigdy nie znosiłam toalet. Jeszcze
w H o l a n d i i często w o l a ł a m zatrzymać to, co chciało się wy­
dostać, niż p o d d a ć się nieznośnej torturze, j a k ą było c h o d z e ­
nie do przenośnej toalety. W G e n a z z a n o toalety robiły odpy­
chające wrażenie z innych powodów. Z b u d o w a n o je po sześć
w rzędzie na zwykłej c e m e n t o w e j p o d ł o d z e i miały rozkleko­
t a n e d r e w n i a n e drzwiczki, z a m y k a n e na dużą m e t a l o w ą za­
suwkę. Drzwi p o m a l o w a n e były na trawiastozielony kolor,
dosyć nawet stosownie, j a k o że znajdowały się na świeżym
powietrzu. Po całym pomieszczeniu hulały przenikliwe wia­
try, a zimowe deszcze M e l b o u r n e rozpryskiwały się wokół
naszych stóp, kiedy szłyśmy t a m i z p o w r o t e m . Korzystanie
ze staroświeckich łańcuszków do spuszczania wody było rów­
nież osobliwie beznadziejnym doświadczeniem. U n i k a ł a m
tego wszystkiego i zapłaciłam za to wysoką c e n ę .
Jeszcze zanim wstąpiłam do klasztoru, brałam od czasu do
czasu środki przeczyszczające, a teraz stało się to codzienną ko­
niecznością. Czasami środki te nie działały i wtedy przychodzi­
ła pora na korę z szakłaka, rośliny, której nie potrafią oprzeć
się żadne wnętrzności. Dostawałam od niego okropnych skur­
czów żołądka, a p o t e m musiałam oddalać się biegiem; siostra
Victoire, która dawała mi napar, łagodnie się ze mnie śmiała.
Siostra Victoire. Przy każdym z medycznych kryzysów, j a ­
kie mi się przez lata zdarzyły, jej uśmiech i cichy chichot czę­
sto podnosiły m n i e na d u c h u . W a r t o było zachorować, żeby
zwrócić na siebie uwagę siostry Victoire. Od czasu do czasu
zdarzało mi się to, d o s t a w a ł a m t e m p e r a t u r y i skarżyłam się
przez kilka dni na ból gardła, żebym mogła położyć się na
specjalnym łóżku w infirmerii, dawnym salonie o wysokim
suficie, wykorzystywanym przy innych okazjach j a k o pokój
muzyczny. Po j e d n e j stronie miał p i ę k n e wysokie o k n a i był
d u ż o bardziej przytulny niż d o r m i t o r i u m . Siostra Victoire
przygotowywała mieszankę z m i o d u i cytryny i doprawiała ją
swoim n i e o d m i e n n i e d o b r y m h u m o r e m i życzliwą n a t u r ą .
Zawsze było mi szkoda, kiedy robiło mi się lepiej i w r a c a ł a m
do n o r m a l n e g o życia.
Wielki Post d o b i e g a ! końca, dzieci pojechały do d o m u na
ferie wielkanocne, a my wszystkie krzątałyśmy się, żeby wszę­
dzie było wyjątkowo czysto i odświętnie. Siostra Victoire
miała p o d swoją o p i e k ą kwiaty do kaplicy i nauczyła m n i e ,
jak przedłużyć życie h o r t e n s j o m i gladiolom, miażdżąc ich ło­
dygi i zanurzając je we wrzątku. Mój ojciec hodował kwiaty
do kaplicy na specjalnej grządce w pobliżu szkółki. Nigdy ich
nie b r a k o w a ł o . Piękne kompozycje były na p o r z ą d k u dzien­
nym, a w dni wyjątkowo uroczyste ołtarz tonął w kwiatach
elegancko ułożonych w wazonach.
W Wielki Piątek s p r z ą t a ł a m właśnie korytarze, wcześniej
wyfroterowałam już pięknie do połysku podłogi elektryczną
froterką, a teraz p o l e r o w a ł a m m o s i ę ż n e klamki na każdych
drzwiach po d r o d z e , kiedy zza rogu z okolic gabinetu matki
prowincjonalnej dobiegł m n i e jakiś wstrząsający odgłos.
Przystanęłam w pół k r o k u , żeby p o s ł u c h a ć i rozeznać się, co
się dzieje.
Zza rogu podtrzymywana przez rosłą wielebną m a t k ę wy­
chynęła p o m a r s z c z o n a stara m a t k a prowincjonalna. Miała
wtedy m o ż e z osiemdziesiąt pięć lat i ledwo trzymała się na
nogach. Zachowywała się o k r o p n i e hałaśliwe, zawodziła na
cały głos i l a m e n t o w a ł a n a d smutkiem Maryi Dziewicy u stóp
krzyża, przez cały czas obracając w palcach różaniec. Człapa­
ła korytarzem, a kiedy znalazła się bliżej, rozpoznałam słowa:
- Święta M a t k a Boża, j a k ż e o n a musiała cierpieć! Widząc,
że z takim o k r u c i e ń s t w e m traktują jej Syna, Jezusa! Święta
M a t k a Boża!
Ta starucha niemal przez całe życie przestrzegała ślubu
milczenia, a teraz robiła z siebie pośmiewisko. Nie o d e b r a ł a m
tego j a k o szczerej duchowej empatii wobec Matki Boskiej;
wręcz przeciwnie, uważałam, że to jej przedstawienie trąci
najpaskudniejszym d ą ż e n i e m do zwrócenia na siebie uwagi,
typowym dla podeszłego wieku i w niczym nie lepszym od
dziecięcego. Stałam w milczeniu, trzymając prosto m o p , kie­
dy obydwie przechodziły do kaplicy, a tam rwetes ucichł.
Z a s t a n a w i a ł a m się, czy to miała być demonstracja wielkiej
pobożności? J a k o s u m i e n n a nowicjuszka p o w i n n a m była da­
rzyć szacunkiem osoby starsze, ale nie potrafiłam kontrolo­
wać swoich myśli. Ta stara nietoperzyca po prostu p r ó b o w a ł a
n a m wszystkim z a i m p o n o w a ć swoją wyjątkową świątobliwo­
ścią. Przedstawienie mnie nie p r z e k o n a ł o . M a t k a prowin­
cjonalna była słaba, to prawda, ale zawsze okazywała się wy­
starczająco zdecydowana, żeby ingerować w każdą sprawę,
o której przypadkiem usłyszała. Jej tytuł stał się tytułem h o ­
norowym, od kiedy nie była już w stanie działać j a k o przeło­
żona prowincji; wszyscy wyczuwali, że mogłaby popaść w p o ­
ważny kryzys tożsamości, gdyby całkowicie o d e b r a ć jej tę
funkcję.
Później tego s a m e g o dnia m a t k a prowincjonalna u p a r ł a
się, że uklęknie na p o d ł o d z e w refektarzu i będzie jadła p o ­
siłek z krzesła. I znowu zrobiło się niezłe zamieszanie, bo
wszyscy próbowali się dowiedzieć, czego jej p o t r z e b a :
- Soli?
- Nie.
- P i e p r z u ? W o d y ? M a s ł a ? Za d u ż o ziemniaków, p r a w d a ?
- M o ż e zamiast tego więcej groszku?
- O c h , upuściła m a t k a widelec, proszę pozwolić, ja go
m a t c e podniosę...
Nie m o g ł a b y m już bardziej p o g a r d z a ć tą starą zakonnicą.
N a w e t jej wieloletnia k u m p e l k a , wielebna m a t k a , z a t r o s k a n a
p o c z ą t k o w o o stare kolana na nagiej zimnej p o d ł o d z e , prze­
stała r e a g o w a ć i siedziała w milczeniu ze spuszczonymi ocza­
mi, kiedy wokół niej trwał ten cyrk. Nie zawstydziłam się na­
w e t , kiedy p o c z u ł a m z a d o w o l e n i e , gdy p r o w i n c j o n a l n a
wreszcie u m a r ł a i przestała nas raczyć swoimi niekończącymi
się b a n a ł a m i .
P r ó b o w a ł a m być j a k najlepszą nowicjuszką. D o p r o w a d z a ­
łam sale do takiego wyglądu, jakby ich nikt nigdy nie używał,
podłogi na korytarzach lśniły po m o i m pastowaniu, frotero­
waniu i zmywaniu. Niemniej j e d n a k dręczył mnie powtarza­
jący się koszmarny sen, że zapomniałam p o s p r z ą t a ć koryta­
rze. Kurzu i śladów od b u t ó w było coraz więcej i wszyscy
wiedzieli, że to siostra Mary Carla opuściła się w pracy. J a k
to możliwe, żeby robić coś codziennie, a p o t e m nagle z a p o ­
m n i e ć to zrobić? Było w tym coś z samospełniającej się prze­
powiedni. Im bardziej się tego obawiałam, tym większe było
ryzyko, że tak się stanie.
I przyszedł wreszcie dzień, kiedy o d k r y ł a m na moich k o ­
rytarzach m n ó s t w o kurzu i u ś w i a d o m i ł a m sobie ze zgrozą,
że od wielu dni nie wypełniałam swoich obowiązków! Nikt
mi słowa nie powiedział. P r z e ł k n ę ł a m to z t r u d e m . M u s z ę to
j a k o ś ukryć! W pierwszej wolnej chwili chwyciłam dwa wiel­
kie m o p y i awaryjnie p r z e j e c h a ł a m nimi p o d ł o g ę . C z u ł a m ,
że kark pali m n i e ze wstydu. R a m i o n a mi zesztywniały od
n a d m i e r n e g o napięcia, k t ó r e z m u s z a ł o m n i e d o j a k najszyb­
szej pracy.
Kiedy p a t r z ę z perspektywy czasu, wszystko to wydaje mi
się częścią jakiegoś snu. Siostra Kevin, kiedy s p o t k a ł a m się
z nią po latach, zapewniła m n i e , że kiedy to ja s p r z ą t a ł a m , ni­
gdy nie było na korytarzach ż a d n e g o kurzu.
- M o g ę za to ręczyć - powiedziała; a jeżeli ktokolwiek
mógł ręczyć, to na p e w n o siostra Kevin, która zarządzała
wszystkimi pracami porządkowymi i była b a r d z o wymagająca.
•
•
•
M a t k a Patricia przywołała mnie do siebie. Zbliżał się
dzień, kiedy miałam opuścić nowicjat.
- Czas już, by nowa p o s t u l a n t k a przejęła twoją p r a c ę na
salach, siostro. Czy byłabyś tak uprzejma i pokazała siostrze
C a t h e r i n e , j a k to się robi?
- Tak, m a t k o , oczywiście.
Kończył się mój status królowej podłóg.
C a t h e r i n e była wrażliwą dziewczyną, muzykiem, i nawet
bardziej niż ja paliła się, by „zrobić to jak należy". R o z p o z n a ­
łam w jej wielkich niewinnych oczach, w jej pociągłej twarzy
z głębokimi b r u z d a m i , które już wyryły się po o b u stronach
ust. O t o b e z b r o n n e stworzenie, k t ó r e miało dostać wszystko,
o co się chyba prosiło. Nie z a m i e r z a ł a m z rozmysłem być
o k r u t n a , ale twarz C a t h e r i n e po prostu zachęcała do tego.
Poza tym kto miałby siłą wedrzeć się do mojego królestwa?
Tak łatwo było w d a ć się w m a ł o s t k o w e rozgrywki w tej wylę­
garni miernych osobowości. Ślubowałyśmy, że będziemy bar­
dziej świątobliwe niż reszta ludzkości, a p o t e m maltretowały­
śmy się wzajemnie, chociaż nie wprost.
Z a p o z n a ł a m siostrę C a t h e r i n e z rutynowymi czynnościa­
mi i p o k a z a ł a m , co p o w i n n a robić, jeżeli podczas sprzątania
pojawi się jakiś gość. Niby nic wielkiego, ale słowa nie d a ł a m
jej na piśmie, a o n a wydawała się mieć wątpliwości, czy zdo­
ła z a p a m i ę t a ć szczegóły. Gdyby nie była z niej taka ofiara, sa­
ma mogłaby to sobie zapisać. Ale nie zapisała; tylko jak głup­
tasek miotała się po mojej dającej niegdyś tyle komfortu
psychicznego strefie i zalewała się łzami. C a t h e r i n e p o c h o ­
dziła z szanowanej i zamożnej rodziny, przez co jej przygnę­
bienie wydawało mi się jeszcze bardziej nielogiczne. M a ł o
p r a w d o p o d o b n e , by ojciec ją kiedyś bił, p r a w d a ? Przez myśl
mi nawet nie przeszło, że jeżeli C a t h e r i n e tak się zachowywa­
ła, mogła być m a l t r e t o w a n a na inne sposoby.
Wychowawczyni nowicjuszek z zasznurowanymi ustami
odwołała mnie na s t r o n ę w związku z m o i m b r a k i e m chęci do
współpracy. U k l ę k ł a m jak należy o b o k jej krzesła i wysłucha­
łam, co ma do powiedzenia.
- Siostro M a r i o C a r l o - rzekła, spoglądając nawet życzli­
wie znad swego niekończącego się szycia - siostra C a t h e r i n e
nie radzi sobie najlepiej ze swoim nowym z a d a n i e m . Powie­
działa mi, że udzieliłaś jej niezbyt wyraźnych wskazówek. Czy
zechciałabyś o k a z a ć się bardziej p o m o c n a ?
A więc C a t h e r i n e w p a d ł a w p a n i k ę i to ja byłam winna jej
przygnębieniu! Spuściłam wzrok i z t r u d e m o p a n o w a ł a m
uśmiech. W y d a w a ł o mi się niedorzeczne, żeby zmartwienie
C a t h e r i n e było takie w a ż n e , i nie potrafiłam zdobyć się na
współczucie.
- M a t k o - powiedziałam - p o k a z a ł a m jej, co jest do zro­
bienia, i wszystko jej o tym powiedziałam. To przecież nic
wielkiego. - Z g o d n i e z oczekiwaniami m a t k a nie odpowie­
działa na moje słowa i pozwoliła mi odejść.
K o n i e c końców błogi uśmiech wrócił znowu na twarz Ca­
t h e r i n e . J a k ja nienawidziłam jej tragicznie świętoszkowatego zachowania! Wyraz twarzy miała taki, że serce się ściska­
ło, po prostu błagała swoją miną, by nie dawać jej żadnych
prac poza grą na fortepianie. A teraz o p a n o w a ł a o d k u r z a n i e
korytarzy i froterowanie p o d ł ó g - prosta sprawa. Pogardza­
łam nią za to, że była rozpieszczanym dzieckiem, k t ó r e nigdy
w życiu nie musiało niczego sprzątać i k t ó r e ugięło się p o d
wyzwaniem b ę d ą c y m dla mnie czymś tak prostym. W końcu
j e d n a k to C a t h e r i n e została, a ja o d e s z ł a m . Ale raczej już ni­
gdy nie brudziła sobie rączek i n a d a l uczy muzyki.
Czasami zdarzały się sytuacje, k t ó r e zakłócały c o d z i e n n ą
rutynę, a wtedy my, nowicjuszki, musiałyśmy wypełniać nie­
spodziewanie powstałe luki. Taki właśnie kryzys przydarzył
się p e w n e g o r a n k a : ż a d n a z z a k o n n i c nie mogła p o p r o w a d z i ć
apelu dla dziewcząt w przylegającej do G r a n g e Hill szkole
podstawowej. W tym a k u r a t m o m e n c i e byłam p o d ręką i p o ­
p r o s z o n o m n i e , żebym prowadziła apel na otwartym placyku,
d o p ó k i nie przyjdzie ktoś, żeby m n i e zmienić. Nie m i a ł a m
pojęcia, jak to zrobić, wiedziałam tylko, że m u s z ę trzymać
wszystkich w ryzach. Przypuszczam, że nie zaszkodziłoby,
gdybyśmy t r o c h ę postały na spocznij, ale przyłapałam się na
tym, że wpatruję się w dziewczynki z p o s ę p n ą determinacją,
wywołaną p r z e r a ż e n i e m , że przypadkiem któraś się poruszy
i nie b ę d ę w stanie n a d nimi z a p a n o w a ć . J a k się okazało, żad­
na słowem się nie odezwała, pozwalały sobie tylko na niespo­
kojne oddechy. Zastępczyni wychowawczyni p o k a z a ł a się
w końcu, u ś m i e c h n ę ł a się, rozpraszając nieco napięcie, i p o ­
zwoliła mi się ulotnić.
My, zakonnice, okazywałyśmy wyjątkowe o d d a n i e księ­
żom, a zwłaszcza miejscowemu biskupowi i arcybiskupowi.
Przez całe wieki kobiety w z a k o n a c h uważały siebie za coś
gorszego od księży, a po tym, jak w 1917 roku w p r o w a d z o n o
poprawki do prawa k a n o n i c z n e g o , to nastawienie jeszcze
bardziej się ugruntowało. Nie tylko u w a ż a n o zakonnice za
mniej inteligentne od księży, z a k ł a d a n o również, że są takie
nieśmiałe. Najgorsze j e d n a k było to, że mogły zostać u z n a n e
za zagrożenie dla celibatu księdza. Tak więc, co prawda, za­
k o n n i c o m w o l n o było czcić księży i skakać koło nich, ale m u ­
siały uważać, żeby nie przekroczyć pewnej dopuszczalnej
granicy w sposób, który mógłby zostać źle zrozumiany.
Arcybiskup Mannix, który później został k a r d y n a ł e m i sil­
nie przyczynił się do zachowania konserwatywnego sposobu
myślenia w katolicyzmie, rezydował w Kew. Zaprosiłyśmy go,
by w swoje dziewięćdziesiąte p i ą t e urodziny odwiedził G e n a z z a n o , klasztor na przedmieściach swego d o m u . Ku p e ł n e ­
mu zgrozy zachwytowi naszej społeczności czcigodny starzec
przyjął zaproszenie, więc n a t u r a l n i e należało obmyślić, jak
go ugościć. Był Irlandczykiem, niewykluczone, że z hrabstwa
L o n d o n d e r r y , i miał na imię Daniel, a to p o d s u n ę ł o grupce
Irlandek p o ś r ó d nas niecny pomysł, by zaśpiewać mu piosen­
kę „ D a n n y Boy".
M o c n o siwiejący arcybiskup nie pokazywał nic po sobie,
kiedy siedział i słuchał słów tej sentymentalnej piosenki miło­
snej, banalnej, ale wyszlifowanej do połysku jak p e n s prosto
z mennicy dzięki zdolnościom muzycznym i zapałowi dobrze
wyćwiczonego chóru. Przyglądałyśmy się jego beznamiętnej
twarzy. Tą piosenką chciałyśmy przekazać mu naszą lojalność
i wdzięczność; czy pozwoliłyśmy sobie na zbyt dużą poufa­
łość? Daniel M a n n i x trzymał w prawej dłoni pastorał, a kiedy
p o d p a r ł się nim, by wstać i n a m podziękować, nasze wspania­
le wyszkolone oczy wypatrzyły cień uśmiechu na j e g o ustach.
Westchnienie ulgi, k t ó r e rozeszło się wśród nas, słychać było
niemal na całej sali.
Przez cały ten czas w odległości stu m e t r ó w o d e mnie ży­
cie w m o i m rodzinnym d o m u biegło swoim t o r e m . W chacie
za cyprysowym żywopłotem m a t k a w wieku czterdziestu czte­
rech lat była w ciąży po raz dwunasty. To był niespokojny
okres; świętemu G e r a r d o w i , p a t r o n o w i m a t e k w stanie bło­
gosławionym ( z a p o m n i a ł a m z j a k i e g o p o w o d u ) , o b i e c a n o , że
jeżeli wszystko pójdzie d o b r z e , dziecko będzie nosiło j e g o
imię. I tak się stało, a mój braciszek Gary, znany później ja­
ko Gazza, stał się rozpuszczonym dzieciakiem. J a k o dorosły
podjął nieodwołalną decyzję, że nigdy nie będzie miał wła­
snych dzieci.
W s p ó ł c z u ł a m m o j e m u braciszkowi, kiedy p e w n e g o dnia
czepiał się ręki taty, wlokąc za sobą króciutkie z m ę c z o n e
nóżki. Tato spalił właśnie w piecu szczura. Twarz G a r y ' e g o
była czerwona z gorąca, umysł miał chyba pochłonięty tym,
co się stało ze szczurem - p a s k u d n y m stworzeniem dla d o r o ­
słego, ale dla dziecka po p r o s t u zwierzęciem.
Po s p l e n d o r z e , jaki towarzyszył wstąpieniu do nowicjatu,
c e r e m o n i a przyjęcia na siebie pierwszych zobowiązań przy
składaniu potrójnych ślubów ubóstwa, czystości i posłuszeń­
stwa w dwa lata później, okazała się w y d a r z e n i e m prostym
i s k r o m n y m . P o n o w n i e wypowiadałyśmy słowa przysięgi
p r z e d miejscowym b i s k u p e m w kaplicy, ale tym r a z e m j a k o
świadkowie o b e c n e były tylko moje z a k o n n e siostry. O k r e s
nowicjatu dawał czas na z a p o z n a n i e się z regułą z a k o n u , dwa
lata na podjęcie decyzji, czy n a p r a w d ę całe swoje życie chcę
spędzić w zakonie. M i a ł a m prawie dwadzieścia j e d e n lat
i przyzwyczaiłam się do tego trybu życia; teraz wszystko inne
wydawało mi się niewyobrażalne. Szczerze k o c h a ł a m Boga
i poczucie wspólnoty w naszej społeczności.
Tak więc w b a r d z o zwykły zimowy dzień, kiedy czarna serża była mile widzianym okryciem, wymieniłam biały czepiec
i welon na czarne, o t r z y m a ł a m duży różaniec, który m i a ł a m
zawiesić u pasa, oraz krzyż umierającego Jezusa. M ę k a Pań­
ska p o ł ą c z o n a z poświęceniem Carli. D w a cierpienia, żeby
lepiej zbawić ten świat.
Anglia
M a d a m e de B o n n a u l t d ' H o u e t była wdową, kiedy założy­
ła Z g r o m a d z e n i e Wiernych Towarzyszek Jezusa, a po jej
śmierci jej stronniczki ubierały się nadal tak jak o n a , by od­
d a ć tym samym hołd wielkiemu duchowi swej nauczycielki
i pokazać, że zobowiązują się p o d ą ż a ć za jej przykładem. Po­
za tym dzięki t e m u strojowi wyróżniały się spośród innych.
Tak więc w latach sześćdziesiątych wyglądałyśmy d o k ł a d ­
nie tak s a m o jak nasza francuska założycielka na początku
dziewiętnastego wieku, nie b r a k o w a ł o n a m nawet czepka
z riuszką i długiego spiczastego szala. Ż e b y staroświeckość
naszego stroju była autentyczna, nosiłyśmy białe b a w e ł n i a n e
staniki zamiast biustonoszy, a na nich białe b a w e ł n i a n e sza­
le, k t ó r e krzyżowały się d w u k r o t n i e na naszych piersiach,
tworząc na tyle g r u b ą warstwę, że nie było widać sutków. Na­
sza założycielka n a p r a w d ę była n o w a t o r k ą i s p o r o wyprze­
dzała swoją e p o k ę . Naśladowczyniom m a d a m e u d a ł o się na­
tomiast zachować bez zmian jej sposób życia i u b i e r a n a ,
jakby to był jakiś absolut.
Chociaż złożyłyśmy już śluby pierwszej profesji, nie miały­
śmy być u w a ż a n e za p e ł n o p r a w n e zakonnice, d o p ó k i nie
skończą się dwa n a s t ę p n e okresy probacji, z których każdy
trwał dwa lata. Takie surowe zasady pozwalały zyskać pew­
ność co do c h a r a k t e r u zakonnicy, zanim złoży o n a śluby wie­
czyste i nie będzie j u ż m o ż n a jej wyrzucić.
Nasi przełożeni (którzy nigdy nie konsultowali z n a m i
swoich p o s t a n o w i e ń ) podjęli decyzję, że niektóre z nowicjuszek pójdą po ślubach na Uniwersytet L a t r o b e w M e l b o u r n e ,
a sześć z nas, mieszana g r u p a zakonnic świeżo po ślubach
oraz starszych, zostanie wysłanych do M a n c h e s t e r w Anglii
do należącego do z a k o n u college'u kształcącego nauczyciel­
ki. Ponieważ nie ukończyłam ostatniej klasy szkoły średniej,
nie byłam m a t e r i a ł e m nadającym się na uniwersytet, i zosta­
łam wysłana do college'u.
Miałyśmy t a m p o p ł y n ą ć statkiem. P o t r z e b n e były fotogra­
fie do p a s z p o r t ó w i fotograf przyszedł do klasztoru. Ja wciąż
miałam paszport h o l e n d e r s k i , ponieważ wyprowadziłam się
z d o m u , zanim moja rodzina uzyskała obywatelstwo austra­
lijskie w 1958 roku, w rok po tym jak wstąpiłam do klasztoru.
W r a m a c h przygotowań wysłano mnie do lekarza, żeby
zbadał mi słuch. Towarzyszyła mi m a t k a M a r y Luke, niegdy­
siejsza dyrektorka mojej szkoły podstawowej, ta z ironicznym
u ś m i e c h e m i wiecznie zaaferowana, oraz jeszcze j e d n a zakon­
nica. Nie skarżyłam się nigdy na uszy; to inni skarżyli się, że
chyba nie słyszę, co się do mnie mówi. Często zbyt głęboko się
zamyślałam, a to nie jest najlepszy pomysł, jeżeli ktoś a k u r a t
wetknie głowę do pokoju, by coś znienacka oznajmić. Wielo­
krotnie zauważano, że nie do końca poprawnie wykonuję
polecenia albo r o z u m i e m je nieco niezgodnie z ich intencją,
i bez wątpienia działało to niektórym zakonnicom na nerwy.
L e k a r z miał nie tylko z b a d a ć mi uszy - mógł to zrobić p o d ­
czas każdej wizyty w klasztorze - ale p o l e c o n o m u , by je
przepłukał. Z a s t o s o w a ł się do polecenia niechętnie, bo j e g o
z d a n i e m moje uszy nie były b r u d n e , a już na p e w n o nie były
tak z a p c h a n e , żeby nie docierały do mnie dźwięki. Podczas
zabiegu zauważyłam u k r a d k o w e uśmiechy moich dwóch to­
warzyszek i z r o z u m i a ł a m : odgrywały k o m e d i ę , to była wyso­
ce żenująca kara, k t ó r a w założeniu miała nauczyć m n i e słu-
chać! W e s t c h n ę ł a m s k o n s t e r n o w a n a . Ł a t w o było mnie w p r a ­
wić w zażenowanie, ale o n e s a m e siebie poniżyły, uciekając
się do takiej podłości, by wbić mi coś do głowy. W d r o d z e p o ­
w r o t n e j do tramwaju słowa na ten t e m a t nie powiedziałyśmy.
Miałyśmy popłynąć do Anglii na statku P & O „ O r i a n a " .
O p i e k o w a ć się nami miała wielebna m a t k a Winifred - ta
z u ś m i e c h e m jak Kot z Cheshire, która żywiła do mnie szcze­
gólną antypatię i k t ó r a miała bzika na p u n k c i e przepisów.
Ale nawet o n a nie zamierzała gasić p o d n i e c e n i a , j a k i e ogar­
n ę ł o całą naszą szóstkę na myśl, że będziemy płynąć przez
wielki otwarty o c e a n . A ja m i a ł a m wracać drogą, którą już
kiedyś przebyłam j a k o dziecko, przed dziewięciu laty, p o d ­
czas emigracji do Australii.
Orkiestra grała wesołego marsza, kiedy w p o ł u d n i e statek
odbijał powoli od nabrzeża, a my zbiłyśmy się w g r o m a d k ę ,
by p o m o d l i ć się o bezpieczeństwo dla nas i naszych współto­
warzyszy podróży. Ta pięciotygodniowa p o d r ó ż miała być
niezłą przygodą, chociaż nasze kontakty z innymi p a s a ż e r a m i
były o g r a n i c z o n e lub ż a d n e .
Miałyśmy dla siebie dwie d u ż e kabiny na pokładzie D; ja
dzieliłam k a b i n ę z t r z e m a innymi siostrami i s p a ł a m na gór­
nej koi. Podłoga pokryta była grubym dywanem, iluminator
zasłonięty pięknie k o r d o n k i e m , mydło na statku stanowiło
miłą o d m i a n ę po zwyczajnym żółtym Velvet, do k t ó r e g o by­
łyśmy przyzwyczajone. Reguła milczenia została złagodzona,
więc mogłyśmy rozmawiać ze sobą o tym, co widzimy, ale nie
do tego stopnia, żeby w o l n o n a m było p o r o z u m i e w a ć się
z p a s a ż e r a m i . Dysponowałyśmy m a p ą , więc mogłyśmy roz­
p o z n a w a ć wyspy i miejsca, k t ó r e mijałyśmy.
Na p o k ł a d z i e znajdowało się czterech księży, którzy od­
prawiali razem co r a n o mszę; uczestniczyło w niej gdzieś z tu­
zin pasażerów. My, zakonnice, przygotowywałyśmy ołtarz
i prasowałyśmy szaty dla księży. Na najstarszym z księży, któ­
ry zajmował c e n t r a l n ą pozycję przy ołtarzu, trzeba je było
upinać, bo wszystkie miały r o z m i a r X L , a on był szczupły.
Miałyśmy j a d a l n i ę dla siebie, a obsługiwał nas kelner, ni­
ski młody człowiek, k t ó r e m u oczy na wierzch wychodziły na
n i e d o r z e c z n e rozmowy zakonnic. Wydaje mi się, że z a d a ł o to
druzgocący cios j e g o katolickim wyobrażeniom o zakonni­
cach, ich r z e k o m y m o p a n o w a n i u i inteligencji. Uwierzyć nie
mógł w naszą niefrasobliwą zdolność do zamawiania potraw,
o których nie miałyśmy pojęcia. Niemal nigdy nie zasięgały­
śmy jego rady w sprawie znaczenia słów na obszernym m e n u ,
dzięki czemu dokonywałyśmy najdziwaczniejszych wyborów.
- G o r g o n z o l a - co za interesująca nazwa. M o ż e zamówi­
my sobie t r o c h ę ? Wszystkie się zgadzają?
Nasz młodziutki kelner wznosił oczy do nieba i p r z e s t ę p o wał z nogi na nogę, d a r e m n i e usiłując dać n a m do zrozumie­
nia, że nie jest to m ą d r y wybór dla niewtajemniczonych, ale
musiał otrzymać zalecenie, by się do nas nie odzywał, a już
w żadnym razie n a m się nie przeciwstawiał.
Pojawiła się gorgonzola, przyjrzałyśmy się dziwacznie wy­
glądającemu serowi.
- D l a c z e g o on ma takie niebieskie żyłki? - Którejś z n a s
starczyło r o z u m u , by o to zapytać.
Naszemu m ł o d e m u asystentowi język się wreszcie rozwiązał.
- To te pleśniowe robaczki - zaczął z e n t u z j a z m e m . - O n e
p e ł z n ą przez ser, a właściwie przegryzają się przez niego.
M n o ż ą się po d r o d z e i... i... - zawahał się, jakby rozważając,
czy nas o tym poinformować, czy nie, i musiał chyba dojść do
wniosku, że ma obowiązek powiedzieć n a m p r a w d ę jak naj­
bardziej uprzejmym językiem. - Poza tym po d r o d z e o n e
również defekują. To właśnie to nadaje serowi j e g o wyjątko­
wy smak - d o d a ł pospiesznie. O p i s okazał się na tyle dobry,
że ser odesłałyśmy do kuchni.
Podczas podróży p o g o d a była b a r d z o z m i e n n a , a to budzi­
ło we mnie wiele w s p o m n i e ń . Po parnym dniu w C o l o m b o ,
kiedy wypływaliśmy na m o r z e , zaczęła się p o t ę ż n a burza. Ol­
brzymie błyskawice rozjaśniały c i e m n e c h m u r y pokrywające
całe n i e b o , po czym natychmiast rozlegały się ogłuszające
grzmoty. Przyglądałyśmy się, jak błyskawica zmienia się
w p i o r u n kulisty, który natychmiast poleciał w naszą stronę.
U p a d ł w w o d ę w niewielkiej odległości, sycząc i parując, jak­
by był zły, że nie u d a ł o mu się trafić w statek.
- Niewiele b r a k o w a ł o - mówili ze zgrozą pasażerowie.
N o c przyniosła n a s t ę p n ą b u r z ę z wyładowaniami, k t ó r e
zniszczyły a n t e n ę . Straszny huk, a p o t e m dziwny p o d m u c h
wiatru kazał n a m uwierzyć, że statek płonie. Niemal płakały­
śmy ze szczęścia, kiedy dowiedziałyśmy się, że wcale nie,
a p o t e m tak m o c n o spałyśmy, że prawie spóźniłyśmy się na
śniadanie.
I znowu znalazłam się w tym samym porcie, w którym
przed dziewięciu laty młody Egipcjanin uzupełniał zapas pa­
liwa na statku przesiedleńców. Tym razem, kiedy na k r ó t k o
zeszłyśmy z liniowca, żeby p r z e s p a c e r o w a ć się po kei, zwró­
ciłam uwagę na ubóstwo ludzi. U d e r z y ł o mnie j e d n a k to, że
byli radośni i żywo reagowali na życzliwość. Po powrocie na
p o k ł a d z zaskoczeniem zauważyłyśmy, że do kabiny zagląda
czyjaś c i e m n a twarz, i postanowiłyśmy zasunąć firanki na iluminatorze.
Statek sunął majestatycznie przez Kanał Sueski. To była
taka rozkosz - dorosłymi oczami patrzeć na ten obcy i zdu­
miewający świat, który kiedyś ukazał się oczom dziecka. Nasz
konwój ośmiu statków opłynął zakręt i kiedy obejrzeliśmy
się za siebie, widzieliśmy wszystkie podążające za „ O r i a n ą "
statki, s u n ą c e dostojnie i precyzyjnie, jakby należały do floty
Nelsona.
A p o t e m na pełnym m o r z u trafiliśmy na równikową strefę
flauty. Nie wiedzieć c z e m u określenie to skojarzyło mi się
z c h a n d r ą , z uczuciem t ę p e g o niepokoju i niezdecydowania,
czymś w rodzaju depresji, ale kiedy r o z m a w i a n o o tej „flaucie", z o r i e n t o w a ł a m się, że musi to być jakiś t e r m i n morski.
Po lunchu p o p i s a ł a m się typowym przykładem naiwnej igno­
rancji, której tak nienawidziła we m n i e przełożona. Wszyst­
kie wpatrywałyśmy się w w o d ę , szukając w niej - jak zakłada­
łam - tych „flaut". M i n ę ł a chwila i m u s i a ł a m się przyznać, że
nie potrafię ich wypatrzyć.
- Czy ktoś mógłby mi, proszę, te flauty p o k a z a ć ?
M a t k a Winifred poczuła się o b r a ż o n a , p r a w d o p o d o b n i e
podejrzewała, że robię z niej balona. Nie potrafiła sobie wy­
obrazić, że moja ignorancja m o ż e być szczera.
- Flauta to strefa ciszy, spokojnej wody, dawnym żegla­
rzom często zdarzało się u t k n ą ć w takiej strefie, bo nie było
wiatru, który popychałby żagle - wyjaśniła j e d n a z pozosta­
łych zakonnic. Tę informację z a p a m i ę t a m na zawsze!
C o d z i e n n i e chodziłyśmy na spacer długości p ó ł t o r a kilo­
m e t r a - s i e d e m razy n a o k o ł o p o k ł a d u . Ani razu nie miałam
choroby morskiej.
Dopłynęliśmy do Francji w Wielkanoc, było b a r d z o z i m n o .
O p e r a t o r z y dźwigów nie mieli świątecznego nastroju i nie r e ­
agowali, kiedy próbowałyśmy ich rozweselić miłymi uśmie­
chami.
Do S o u t h a m p t o n przybiliśmy o piątej trzydzieści r a n o
27 marca 1960 roku, w typowy deszczowy dzień, który gasił
wszystkie kolory. D r o g a przez p o r t roiła się od szarych budyn­
ków przemysłowych i przygnębiającej maszynerii. Na kei cze­
kała na nas o b r o t n a siostra, której z a d a n i e m było przeprowa­
dzić prowincjuszki przez zgiełk i z a m ę t wielkiego miasta do
bezpiecznego schronienia za m u r a m i klasztoru w Londynie.
Kiedy bagaże przeszły już przez kontrolę celną, zostały zała­
d o w a n e do pociągu. Nasza o p i e k u n k a dźwignęła walizy, któ­
rych dźwigania odmówił tragarz - z b u d o w a n a była jak dwóch
tragarzy, a ciężkiego bagażu było dużo. Istniała więcej niż
pięćdziesięcioprocentowa szansa, że o czymś zapomnimy.
- O d m ó w c i e króciutką modlitwę za bezpieczeństwo na­
szego bagażu - poleciła wielebna m a t k a najwyraźniej na­
tchniona przeczuciem. M i n ę ł a tylko chwilka, a usłyszałyśmy
nazwisko „siostra R a a y " d o c h o d z ą c e z działu bagażowego.
Już miałyśmy pójść dowiedzieć się, o co chodzi, kiedy jakiś
spostrzegawczy i p e ł e n z r o z u m i e n i a tragarz wytknął głowę
przez o k n o w pobliżu i oznajmił:
- Siostro Raay, siostry bagaż znaleziono na p o d ł o d z e
w kabinie statku, ale teraz z a ł a d o w a n o go już na pociąg.
Czy ja n a p r a w d ę zostawiłam walizkę w kabinie? Dzięki
Bogu została znaleziona przez tego życzliwego bagażowego
i była teraz bezpieczna. Pewnie Bóg nas wysłuchał, bo p o m o ­
dliłyśmy się w s a m ą p o r ę . Bagażowy nie czekał na napiwek,
tylko szybko cofnął głowę.
W pociągu było dosyć tłoczno. Tuż za naszymi plecami ja­
kaś kobieta bez przerwy i b a r d z o hałaśliwie paplała. S p r ó b o ­
wałam znowu tej sztuczki z modlitwą i znowu się u d a ł o : istny
cud, bo kobieta powiedziała:
- Chyba sobie teraz trochę pomilczę.
I dzięki Bogu tak właśnie zrobiła.
O s t a t n i ą część podróży odbyłyśmy taksówką, przywołaną
przez naszą n i e u s t r a s z o n ą londyńską siostrę; przejechały­
śmy o b o k kilku słynnych obiektów, o których wcześniej sły­
szałyśmy: Pall Mail, k a t e d r a Westminsterska, mosty n a d Ta­
mizą, osławiona Tower, z m i a n a warty p r z e d p a ł a c e m . Wiele
u d a ł o n a m się dostrzec m i m o reguły nakazującej, by oczy
były spuszczone. A l e przecież n i e p a t r z e n i e z pewnością bar­
dziej by nas r o z p r a s z a ł o d u c h o w o niż z e r k a n i e przez o k n o
taksówki? W s z ę d z i e mieniły się k o l o r a m i tulipany, jakby to
była H o l a n d i a .
Dojechałyśmy. Pierwszym pomieszczeniem, jakie każda
z nas p o t r z e b o w a ł a znaleźć, była toaleta. W londyńskim
klasztorze znajdowała się szkoła dla starszych dziewcząt. J e ­
żeli choć t r o c h ę dopisze n a m szczęście, u d a się n a m skorzy­
stać z najbliższej toalety, zanim w p a d n ą do niej dziewczęta
w czasie przerwy. Ale szczęście nie dopisało; cztery z nas z o ­
stały przyłapane.
Co za dylemat! Nie miałyśmy pojęcia, co robić. Ż a d n a
z nas nie odezwała się ani nie wydała dźwięku; wszystkie m a ­
rzyłyśmy, by się rozpłynąć w powietrzu. Kiedy po minucie czy
dwóch nic takiego nie nastąpiło, wszystkie razem własnym
ciężarem zablokowałyśmy drzwi do toalety, żeby się nie
otworzyły. Dziewczęta po drugiej stronie pchały ze wszyst­
kich sił, a my pchałyśmy tak s a m o od swojej strony! Myślały,
że to jakiś kawał, nie wiedząc, kto jest za drzwiami.
W końcu nie było rady; musiałyśmy wypić piwo, k t ó r e g o
nawarzyłyśmy, i przyznać się nie tylko do tego, że jesteśmy
ludźmi i czasami musimy o p r ó ż n i a ć p ę c h e r z e , ale i do tego,
że wstydzimy się to robić. Wychynęłyśmy ze spuszczonymi
oczami, nie odzywając się słowem. D z i e w c z ę t o m dech za­
parło.
- Przepraszamy, siostry! - Z a c h o w a ł y się z wielką przy­
zwoitością, bo przeprosiły, zamiast w y b u c h n ą ć śmiechem. To
my powinnyśmy były przeprosić! Często zastanawiałam się,
jakie wnioski mogły te dziewczęta wyciągnąć z naszego dziw­
n e g o zachowania: m o ż e - t a k i e , że bycie człowiekiem jest
czymś h a n i e b n y m ? A l b o że zakonnice nie powinny o d d a w a ć
moczu i się wypróżniać?
Po lunchu pojechałyśmy a u t o b u s e m do klasztoru w B r o a d stairs w K e n t - do Stella Maris, d o m u wielebnej matki g e n e ­
ralnej. Była w tym m o m e n c i e n i e o b e c n a , ale i tak o g r o m n e
wrażenie zrobiło na nas skupisko rozkwitłych pięknie na wio­
snę o g r o d ó w i budynków. Tulipany wydawały się wyrastać na
każdym k r o k u jak chwasty. D r z e w a owocowe stały w kwia­
tach, na topolach pokazywały się pierwsze listki, a setki żon­
kili obrzeżały wąskie ścieżki o g r o d o w e . J e d e n z budynków
był starym nowicjatem. Miałyśmy się t a m po p o ł u d n i u napić
herbaty, a spać w małej okrągłej sypialni w Knoll.
Charakterystyczne mury Knoll z czerwonej cegły wznosiły
się na wysokość czterech pięter, zwężając się u góry do j e d n e ­
go pokoju, który stał się sypialnią dla trzech osób. Pozwolono
n a m p o s p a ć n a s t ę p n e g o ranka i o ósmej trzydzieści o b u d z o ­
no mnie w niezwykle przyjemny sposób, śniadaniem p o d a ­
nym do łóżka! Taka życzliwość była niesłychana. J a k a ś sio­
strzyczka, k t ó r a zauważyła, jaki malutki kawałeczek mydła
został mi po podróży przez ocean, o b d a r o w a ł a mnie nawet
nową kostką, ale kiedy p o k a z a ł a m jej moją kolekcję kawa­
łeczków, zlepionych w j e d e n większy kawałek, natychmiast
wycofała się ze swoją propozycją.
Zajęcia w Sedgley Park miały rozpocząć się d o p i e r o
w czerwcu, więc spędzałyśmy czas w Stella Maris, starając się
przydać w ogrodzie, pralni i kuchni, a od czasu do czasu
ucząc się łaciny i francuskiego. W tym czasie przywiązałam
się do młodej siostry Dehlii, jeszcze nowicjuszki, której roz­
koszne angielskie poczucie h u m o r u p o b u d z a ł o i mój dowcip.
Kiedy p e w n e g o dnia spacerowałyśmy wczesnym rankiem na
świeżym powietrzu, p o k a z a ł a m jej moje dłonie, k t ó r e posiniały z zimna.
- M a m w sobie błękitną krew, wyraźnie to widać - powie­
działam figlarnie.
Dehlia spojrzała na moje dłonie, popatrzyła na mnie i d o ­
strzegła w moich oczach coś, co nią wstrząsnęło. Spuściła
wzrok, o d s u n ę ł a się i do końca mojego pobytu więcej się do
mnie nie odezwała. Szybko postarałam się puścić w niepa­
mięć myśl, że p r ó b o w a ł a m ją skusić - do czego? Do rozmowy,
kiedy zabraniała tego reguła milczenia? A m o ż e do „szcze­
gólnej przyjaźni", której explicite zakazywał j e d e n z p u n k t ó w
reguły? Przykro mi było, że ją wytrąciłam z równowagi.
Z p o c z ą t k i e m maja pojechałyśmy na p ó ł n o c n y zachód do
M a n c h e s t e r u , d o naszego n o w e g o d o m u . N a d c h o d z i ł o lato
i mogłyśmy przez kilka tygodni o d p o c z ą ć sobie i lepiej z a p o ­
znać się z wesołą Anglią i tymi trzydziestoma siostrami,
z którymi miałyśmy spędzić n a s t ę p n e trzy lata.
Zakazana miłość
Tam, gdzie kiedyś rosła w wielkiej obfitości turzyca, w któ­
rej gnieździła się niezliczona ilość p t a k ó w różnych gatunków,
stoi teraz dwór i college Sedgley Park. Większości p t a k ó w już
nie ma, ale to tu, to t a m turzyca próbuje odzyskać p r a w o wła­
sności do ziemi.
Pierwszy dwór wybudowany został w dziewiętnastym wie­
ku przez greckiego m a g n a t a o k r ę t o w e g o i chociaż z zewnątrz
wcale nie ostentacyjny, w ś r o d k u był bardziej bogaty. W 1906
roku Z g r o m a d z e n i e Wiernych Towarzyszek Jezusa kupiło
ten dwór, dodając do niego po jakimś czasie kilka gustow­
nych przybudówek, łącznie z kaplicą. Z a d b a ł y o to, żeby pa­
sowały do architektury d o m u , a nawet przedłużyły m o z a i k o ­
wy wzór z holu na szerokie korytarze tego, co miało zostać
college'em. Schody przy wejściu do college'u były dosyć
s k r o m n e i prowadziły do dębowych drzwi, co g w a r a n t o w a ł o ,
że sąsiadujący z nimi dwór nie będzie miał rywala.
M a t k a p r z e ł o ż o n a zajęła wspaniałe p i ę t r o , a złocone p o ­
koje na p a r t e r z e , po o b u stronach holu, przekształcono w p o ­
koje muzyczne i historyczne. Wysokie wykuszowe o k n a
z ciemnozielonymi aksamitnymi zasłonami i olbrzymimi kar-
niszami odbijały się w lustrach, k t ó r e czasami zajmowały p o ­
łowę ściany, a oświetlane były przez k i l k u r a m i e n n e kinkiety
po o b u stronach ich wspaniałych r a m .
W 1960 roku, kiedy my, Australijki, przybyłyśmy do Sedgley, siostry wprowadziły n o w a t o r s k i trzyletni p r o g r a m
kształcenia nauczycielek. College miał powiązania z U n i ­
w e r s y t e t e m M a n c h e s t e r , a p r o g r a m był pierwszym takim
w swoim rodzaju. Sedgley był c o l l e g e ' e m dla dziewcząt, k t ó ­
re nie były na tyle d o b r e , by iść na uniwersytet, albo nie
chciały t a m iść, a m a t u r a nie była w a r u n k i e m koniecznym,
by się do college'u dostać. Związki Sedgley z uniwersytetem
przydawały mu pewnej fałszywej atrakcyjności. F i n a n s o w a ­
ny głównie ze ś r o d k ó w brytyjskiego rządu, a d m i n i s t r o w a n y
był przez siostry F C J , k t ó r e angażowały swój własny p e r s o ­
nel. Z a k o n n i c e swobodnie ingerowały w p r o g r a m n a u c z a n i a
- bez żadnych wyjaśnień skreślały z listy lektur dzieła O s k a ­
r a W i l d e ' a , j a k również „ K o c h a n k a L a d y C h a t t e r l a y " D . H .
L a w r e n c e ' a . W konsekwencji literatura angielska zaczęła
wydawać mi się t r o c h ę p o d e j r z a n a ; szkoda, bo uwielbiałam
czytać.
C z u ł a m , że to ważne, by m ą d r z e wybrać p r z e d m i o t stu­
diów, ale nie wiedziałam, jak m a m wybierać. I nagle, nie­
spodziewanie, wszystkie wolne zakonnice zostały zwołane na
z a i m p r o w i z o w a n e zebranie na głównym korytarzu, a t a m
usłyszałyśmy, że wielebna m a t k a g e n e r a l n a M a r g a r e t Win­
chester p r a g n i e , byśmy zajęły się geografią. P o n o ć miało to
coś w s p ó l n e g o z tym, jak ważne jest z r o z u m i e n i e świata. Pro­
b l e m został więc rozwiązany.
Byłam zaskoczona, że nie wszystkie zakonnice się do tego
zobowiązały. Teraz r o z u m i e m to, co o n e zrozumiały od razu:
przesłanie matki generalnej było p o d s t ę p e m . Geografii uczy­
ła zakonnica wątpliwych zalet (stara, zdziwaczała i brzydka)
i p o t r z e b n y był przyzwoity n a b ó r , by zagwarantować, że
utrzyma się o n a na liście p ł a t n e g o p e r s o n e l u . M a t k a G e r t r u ­
da była tęga i z a s a p a n a , miała ziemistą cerę i krzaczaste brwi,
a co gorsze, robiła wrażenie zarozumiałej i z p r z e s a d n ą wyż­
szością przekazywała n a m swą wiedzę.
C i ą g n ę ł o m n i e do n a u k ścisłych, chociaż b r a k o w a ł o mi
podstaw. ( N a u k i ścisłe dla dziewcząt? M u s i a ł a m pójść do
niewłaściwej szkoły!) Bez zapisywania się słuchałam wielu
wykładów na ochotnika, dopóki w i a d o m o ś ć o tym nie d o t a r ­
ła do matki G e r t r u d y , a o n a zwróciła się do mojej przełożo­
nej, żeby zakazała mi uczęszczać na te wykłady. W końcu
o t r z y m a ł a m m a k s y m a l n e noty z geografii. Mojej olbrzymiej
nauczycielce aż pierś się wydęła z dumy, a jej wąsata twarz
zalśniła z a d o w o l e n i e m z siebie.
W y b r a ł a m francuski, ponieważ k o c h a ł a m ten język i mia­
łam do niego d o b r e ucho. N a s t ę p n i e trzeba było wybrać
p r z e d m i o t podstawowy! Chciałam robić dyplom z rysunków,
bo marzyłam, by wykorzystać swoją kreatywność. Ktoś powi­
nien był mnie uprzedzić, że p a n n a Nagel, twarda nauczyciel­
ka w średnim wieku, po prostu nienawidzi zakonnic.
- Z a s t a n a w i a m się nad zapisaniem się na rysunek - p o ­
wiedziałam jej niewinnie. - Czy mogłaby pani powiedzieć mi
coś o p r o g r a m i e n a u c z a n i a ?
P a n n a Nagel rzuciła mi gniewne spojrzenie.
- Większość z a k o n n i c nie potrafi stanąć na wysokości za­
dania - oznajmiła mrocznie. - Nie mają wyobraźni i... - Nie
dokończyła, ale m i m o to wiedziałam, co myśli: /' kontakty z ni­
mi są nudne. - Proszę n a m a l o w a ć muszlę - d o d a ł a . - To p o ­
zwoli mi z o r i e n t o w a ć się w pani zdolnościach.
Nie m i a ł a m wysokiego m n i e m a n i a o sobie, ale kiedy w go­
dzinę później pokazywałam moje m a ł e delikatne dzieło, wy­
d a w a ł o mi się, że nie jest złe. P a n n a Nagel była zaskoczona,
że znowu mnie widzi, ale nie miała litości.
- To do niczego - wybuchnęła. - Jeżeli chce się pani wyży­
wać w sztuce, niech pani lepiej spróbuje robót ręcznych i odwróciła się o d e m n i e .
No cóż, roboty ręczne to również coś twórczego, ale za
m a ł o , by stanowić wyzwanie dla mojego umysłu. Uświadomi­
łam sobie, co się stało, d o p i e r o podczas oglądania wystawy,
na której uczennice prezentowały swoje pierwsze i ostatnie
dzieła, żeby m o ż n a było ocenić, na ile poprawiły się przez
trzy lata.
- Mój o b r a z e k muszli był d u ż o lepszy od tych tutaj! - Wy­
rwały mi się te słowa spontanicznie, taka byłam niemile zdu­
m i o n a . P a n n a Nagel przypadkiem stała akurat o b o k m n i e .
Nic nie powiedziała i odeszła.
A l b o tak powoli się uczyłam, albo c h o w a ł a m głowę w pia­
sek. Z a s t a n a w i a ł a m się, w jaki sposób inne siostry potrafią
kogoś takiego przejrzeć. Czy łamały regułę milczenia i roz­
mawiały ze s o b ą ? D o m y ś l a ł a m się, że są wystarczająco spryt­
n e , by coś takiego robić. P r a w d o p o d o b n i e musiały też roz­
mawiać z innymi dziewczętami, k t ó r e wiedziały d u ż o więcej
niż my, zakonnice. Byłam zbyt grzeczna, zbyt naiwna i za bar­
dzo zaaferowana swoim własnym w n ę t r z e m , w którym chyba
bez przerwy wrzało.
Sedgley Park wrył mi się w p a m i ę ć z dwóch różnych p o w o ­
dów: ż a d e n nie miał nic wspólnego z p r o g r a m e m nauczania.
Byłam p o d w r a ż e n i e m wspaniałych wyniosłych r o d o d e n d r o ­
nów, k t ó r e wyrastały na o g r o m n ą wysokość p o d ścianą bu­
dynku i wzdłuż chłodnych cienistych ścieżek. W lecie ich wi­
d o k zapierał mi dech, a widziałam jak kwitły trzykrotnie; po
jakimś czasie zaczęłam uważać je za swoje.
D r u g i p o w ó d był d u ż o bardziej osobisty. Z a k o c h a ł a m się
tam, bez reszty, n i e p o h a m o w a n i e , potajemnie. P o k o c h a ł a m
zielonooką siostrę Alice, buntowniczą irlandzką piękność,
o b d a r z o n ą zuchwałym poczuciem h u m o r u i inteligencją, któ­
ra w końcu wzięła górę nad lojalnością w o b e c zakonu. Alice
była o j e d e n a ś c i e lat starsza o d e m n i e i odeszła z początkiem
lat siedemdziesiątych.
Siostra Alice była nauczycielką p r z e d m i o t ó w ścisłych
w średniej szkole prowadzonej przez Wierne Towarzyszki Jezu­
sa w pobliskim Manchesterze. W weekendy o n a i jej koleżanki
nauczycielki przyłączały się do społeczności w Sedgley, ponie­
waż były zbyt nieliczne, by zbudowano dla nich osobny klasztor.
K o c h a ł a m głęboki, śpiewny irlandzki głos Alice, jej sta­
nowczy rzymski nos, jej ciemne brwi, ironiczne poczucie hu-
m o r u , miły towarzyski c h a r a k t e r i wrodzoną skłonność do
żartobliwego sarkazmu. Wszystko w niej wzruszało do głębi
moją romantyczną, n a m i ę t n ą n a t u r ę . A n a d e wszystko kocha­
łam jej zielone jak m o r z e oczy. Przez większość czasu były
brązowe, ale kiedy czymś się emocjonowała, błyskały cudow­
ną zielenią, i czułam się w jej towarzystwie b e z r a d n a . W nor­
malnych okolicznościach mogłabym rozmawiać z nią jak
z przyjaciółką albo śmiać się z nią i żartować. Ale zamykałam
te uczucia w sobie z p o w o d u naszej reguły milczenia i z powo­
du innej reguły, jeszcze bardziej przerażającej: reguły doty­
czącej „szczególnej przyjaźni". Tego należało unikać; taka
przyjaźń była nieszczęściem w życiu zakonnicy. Tak więc czu­
łam się zobowiązana walczyć z rozkosznym uczuciem uznania
dla tej niezwykłej kobiety. Im silniej z nim walczyłam, tym
bardziej narastało. To, czemu się opieramy, uporczywie trwa,
ten fakt z psychologii u m k n ą ł chyba naszej skrupulatnej, mą­
drej założycielce, która była a u t o r k ą reguły o szczególnej
przyjaźni. A jej następczynie nie okazały się mądrzejsze.
Siostra Alice p o d żadnym względem nie p r z y p o m i n a ł a in­
nych zakonnic. M a s z e r o w a ł a po wyfroterowanych koryta­
rzach z taką swobodą, jakby była na farmie a nie w klaszto­
rze, i nie uważała się z tego p o w o d u za złą zakonnicę.
Uchodziły jej r ó ż n e rzeczy na sucho, ponieważ uważano, że
ma d o b r e serce, i ponieważ była genialną i p o p u l a r n ą na­
uczycielką. Tak czy owak zresztą t r u d n o było o p r z e ć się jej ir­
landzkiej logice. Widziałam, jak p r z e ł o ż o n e ratowały twarz,
przerywając dyskusję, w której i tak by nie wygrały. A kole­
żanki reagowały tak, jakby Alice przekraczała wszelkie d o ­
puszczalne granice. Nie bała się kary; chyba się z czymś ta­
kim wcale nie liczyła. D l a niej d o b r ą z a k o n n i c ą była
zakonnica, k t ó r a u m i a ł a b a r d z o k o c h a ć . O n a umiała, i głów­
nie d l a t e g o cieszyła się taką p o p u l a r n o ś c i ą wśród dzieci. Jak
się w końcu okazało, z tego też p o w o d u odeszła: z rozczaro­
wania regułą, k t ó r a ją p r ó b o w a ł a powstrzymywać, i którą ce­
niono wyżej niż samą miłość.
U d a w a ł o mi się ukrywać moje uczucia na tyle dobrze, że­
by nie obudzić podejrzeń Alice. M i m o to nie przepuszczałam
okazji, by przebywać w jej pobliżu - stąd d o d a t k o w e lekcje
francuskiego. Siedziałyśmy razem, wciśnięte w szkolną ławkę
przewidzianą dla jednej osoby.
- Ca va tres bon, n 'est ce pas?
U ś m i e c h a ł a się do m n i e swoim szerokim przyjemnym
u ś m i e c h e m , a we mnie serce topniało. Świetnie znała fran­
cuski, a i ja s t a r a ł a m się jak m o g ł a m w nadziei, że jej zaim­
p o n u j ę . Alice n i e o d m i e n n i e p o z o s t a w a ł a życzliwa, ale n e u ­
tralna.
Chciałam, żeby zwróciła na mnie uwagę, kiedy więc p o ­
prosiła o p o m o c w oprawianiu książek do nauk ścisłych,
szybko się zgłosiłam, by pobyć w jej towarzystwie. Stałam
w klasie Alice, owładnięta nagłą namiętnością, gdy o n a p o ­
kazywała mi dziwaczną żarówkę, którą właśnie zdobyła j a k o
p o m o c n a u k o w ą . Pieściła tę żarówkę tak zmysłowo, że usta
mi się otworzyły, i spojrzałam w jej oczy, by wyczytać z nich
to, co wyrażały dłonie. Alice o p a n o w a ł a się, czując, że wy­
wołała we m n i e reakcję, która nie do końca pasowała do jej
, własnego czystego entuzjazmu dla nauki.
Z p o w o d u miłości do Alice n a r a s t a ł o we m n i e poczucie
winy. W końcu stało się zbyt wielkie, bym go mogła unieść.
To było z ł a m a n i e reguły, z czego muszę się wyspowiadać
p r z e ł o ż o n e j . O t r z y m a ł a m zgodę na prywatną audiencję i w e ­
szłam do jej gabinetu. M o ż e rozmyśliłabym się, gdybym wie­
działa, że p o p e ł n i a m samobójstwo.
M a t k a T h e r e s a , nasza p r z e ł o ż o n a , nie została wybrana ze
względu na intelekt. M o ż e to nieżyczliwe z mojej strony, ale
nie wykluczam, że zajmowała to stanowisko, bo była d o b r ą
zakonnicą; ale z pewnością nie była d o b r ą nauczycielką ani
p e d a g o g i e m , a o psychologii nie miała w ogóle pojęcia. U k l ę ­
kłam przy jej krześle, twarzą do niej, j e d n a k nie na wprost,
tylko na ukos, zgodnie z wymogami. Ku m o j e m u przerażeniu
uświadomiłam sobie, że nie z n a m kobiety, której miałam p o ­
wierzyć swój najgłębszy sekret, i że o n a również niewiele
o m n i e wie. Nie łączyło nas nic oprócz reguły.
Kiedy otwierałam usta, by ściągnąć na siebie nieszczęście,
serce m i a ł a m pełne najgłębszego przerażenia.
- M a t k o - zaczęłam, doszedłszy do wniosku, że m o g ę się
podzielić z nią tą wiadomością tylko w j e d e n sposób, mówiąc
wprost i otwarcie - z a k o c h a ł a m się w jednej z sióstr.
Milczenie. Cała moja uwaga skupiała się na mojej p r z e ł o ­
żonej i na tym, jak pociło się jej k o r p u l e n t n e ciało. Czułam
zapach jej potu, widziałam, jak urywany płytki o d d e c h p o r u ­
sza czarny m a t e r i a ł habitu w g ó r ę i w dół. Na twarzy matki
Theresy o d m a l o w a ł o się szalone zaskoczenie, dezorientacja,
a p o t e m - jak mi się wydawało - g o r ą c e choć beznadziejne
pragnienie, żeby nie musiała się niczym takim zajmować. Po­
nieważ o d e b r a ł o jej m o w ę , o d p o w i e d z i a ł a m na n i e z a d a n e
pytanie:
- To siostra Alice.
M a t k a T h e r e s a nie odpowiedziała od razu. O d d e c h miała
nadal przyspieszony i siedziała przez chwilę z przymkniętymi
oczami, miętosząc w palcach różaniec. Tymczasem ja czułam
się tak, jakbym się zaraz miała udusić. Wiedziałam, że p o s t ę ­
puję właściwie i równocześnie p o p e ł n i a m olbrzymi błąd. By­
łam szczera, uczciwa i d o b r a , ale przyznałam się do czegoś
b a r d z o złego. Tak więc w ż a d e n sposób nie m o g ł a m za to
zdobyć p u n k t ó w . W k o ń c u m a t k a T h e r e s a odzyskała o p a n o ­
wanie i uniosła głowę, by na m n i e spojrzeć. Jej spojrzenie by­
ło b a r d z o surowe, a słowa równie b e z p o ś r e d n i e jak moje.
- Siostro, wiesz, że to p o w a ż n e naruszenie naszej reguły.
M u s z ę wyznaczyć ci k a r ę . Będziesz używała swojego bicza za
każdym r a z e m , kiedy najdzie cię pokusa, by myśleć o siostrze
Alice. Czy z r o z u m i a n o ?
- Tak, wielebna m a t k o . Żałuję i d o ł o ż ę wszelkich starań,
by p o d p o r z ą d k o w a ć się naszej świętej regule.
Było p ó ź n e p o p o ł u d n i e , kiedy opuściłam jej gabinet. Tego
wieczoru przy kolacji nie m o g ł a m jeść. W nocy nie m o g ł a m
spać. A w środku nocy w najdalszej toalecie, j a k ą u d a ł o mi
się znaleźć, po raz pierwszy użyłam bicza, by z a p a n o w a ć nad
swoimi myślami o Alice. Kiedy wróciłam na łóżko w d o r m i t o r i u m , p ł a k a ł a m , t ł u m i ą c k o c e m łkanie i pociąganie n o s e m .
Łzy trochę mi p o m o g ł y i z poczuciem ulgi z a p a d ł a m w błogo­
sławiony sen.
N a s t ę p n e g o ranka, zaraz po mszy, kiedy cała nasza spo­
łeczność szła na śniadanie, Alice została p o i n f o r m o w a n a
przez naszą p r z e ł o ż o n ą o mojej haniebnej miłości do niej. Ja
miałam tego nie zauważyć, m i a ł a m nie widzieć ani nie sły­
szeć. Ale p o d n i o s ł a m oczy a k u r a t w tym m o m e n c i e , kiedy
ktoś wywoływał siostrę Alice do wnęki przy drzwiach, żeby
jej coś na osobności powiedzieć, a p o t e m słyszałam, jak od­
chodziła, stukając b u t a m i energicznie, ale z przygnębieniem,
i wtedy z r o z u m i a ł a m , że wie. Bez wątpienia czyn ten w za­
miarze matki Theresy miał p o m ó c n a m obu. Ale zauważyłam
na jej twarzy p e ł e n u d r ę k i wyraz, kiedy patrzyła, jak Alice
odchodzi. W tym m o m e n c i e mogła zwątpić w słuszność swo­
jej decyzji. To był głupi uczynek, nawet jeżeli intencja była
d o b r a , a o n a nigdy nie p r ó b o w a ł a go naprawić.
Siostra Alice została teraz w p l ą t a n a w moje przestępstwo.
Chociaż u m i a ł a kochać, to t r u d n o jej było poradzić sobie
z miłością, k t ó r ą / a czułam do niej. Byłam p r z e k o n a n a , że nie
doszłoby do tego, gdybyśmy tylko miały okazję ze sobą p o ­
rozmawiać. To, że m a t k a p r z e ł o ż o n a nie powiedziała mi
o p o i n f o r m o w a n i u Alice, Alice nie powiedziała mi, że wie,
a ja nie m o g ł a m powiedzieć ani słowa, p r z y p o m i n a ł o j a k ą ś
niezdrową konspirację. Przez to cała sprawa robiła się tak
obrzydliwa, że serce zaczynało mi p ę k a ć .
Nasza n a u k a francuskiego nagle się skończyła i Alice za­
częła m n i e unikać. Jeżeli p r z y p a d k i e m nadchodziłyśmy kory­
tarzem z dwóch różnych stron - a korytarze w Sedgley były
długie - zawracała. W kaplicy pilnowała się, żeby znaleźć
ławkę po drugiej stronie. W refektarzu zajmowała takie
miejsce, żebym, p o d n o s z ą c oczy, nie mogła jej zobaczyć.
Mniej odzywała się w czasie rekreacji, jakby bała się, że
zwróci na siebie moją uwagę, i zawsze u d a w a ł o jej się ustawić
plecami do mnie. Ból, jaki odczuwałam, był t r u d n y do znie­
sienia, nie tylko dlatego że p o z b a w i o n o m n i e zwykłego kon­
taktu z Alice, który mi sprawiał tyle radości, ale d l a t e g o że
widziałam, jak b a r d z o jest przygnębiona. M i m o że miała wol­
ną, pozbawioną ograniczeń n a t u r ę , instynktownie wzdragała
się przed n a m i ę t n y m podziwem osoby tej samej płci, a ja od­
czuwałam to o d r z u c e n i e osobiście, aż do mdłości. Równie
d o b r z e m o g ł a m zawiesić sobie dzwonek na szyi, żeby u p r z e ­
dzać ją o mojej obecności.
Ze względu na Alice, żeby jej było lżej, starałam się nigdy
nie p o d c h o d z i ć blisko, chociaż tęskniłam całą duszą, żeby
chociaż na nią zerknąć. Nie patrzyłam na nią, kiedy m i a ł a m
okazję, a p ł a k a ł a m , kiedy okazji j u ż nie było. Miłość zmieni­
ła się w rozpacz szarpiącą moje serce. O b r a z Alice stał się dla
m n i e wizerunkiem wszystkich nieodwzajemnionych miłości,
splątanych w j e d n ą niekończącą się t ę s k n o t ę za p o j e d n a ­
niem.
M i a ł a m dwadzieścia j e d e n lat i nigdy nie słyszałam słowa
„lesbijka" ani nawet „orgazm". Przez wszystkie lata, j a k o za­
konnica i dziewica, nigdy się nie m a s t u r b o w a ł a m , ponieważ
nic o tym nie wiedziałam. A l e w kaplicy całe moje ciało prze­
szywały m i m o w o l n e skurcze za każdym r a z e m , kiedy siostra
Alice się zbliżała. Klęcząc przy modlitwie, natychmiast wie­
działam, kiedy weszła do kaplicy, i słyszałam każdy krok, któ­
ry ją do mnie przybliżał.
Oto nadchodzj; poznaję jej krok, nawet kiedy próbuje go
zamaskować, stąpając lekko. Jest jeszcze o kilka metrów ode
mnie, a ja wyczuwam jej zapach, cos' w rodzaju dzikiego wrzo­
su i wilgoci po deszczu.
Co ja teraz mam zrobić?! W podbrzuszu pulsuje mi i narasta
jakaś szalona energia... O Boże, może, jeżeli skrzyżuję nogi, uda
mi się nad tym zapanować. Tak trudno skrzyżować nogi, kiedy
klęczę! Chwieję się, raz opierając się jednym, raz drugim kola­
nem. Energia chce się uwolnić... teraz biodra zaczynają mi się
kołysać... O Boże, już dłużej nie dam rady!
J a k a ś m o c potężniejsza od mojej woli eksplodowała i p o ­
płynęła po kręgosłupie. G ł o w ę s z a r p n ę ł o mi do góry; to cud,
że nie zaczęłam krzyczeć na całą kaplicę. Nogi rozpaczliwie
chwiały się p o d e m n ą w reakcji na tę t ł u m i o n ą ekstazę. Przy­
garbiłam się w r a m i o n a c h ze wstydu. Niemożliwością było
ukryć mój stan. U m i e r a ł a m z zażenowania na myśl, że k t ó r a ś
m o ż e zauważyć, co się ze m n ą dzieje, ale jak mogłyby nie za­
uważyć? Z a m a r ł a m , słysząc za sobą cichy okrzyk i kogoś
m a m r o c z ą c e g o głośno:
- Święta M a r i o , M a t k o Boża; Jezus, Maryja, Józefie świę­
ty! - tu zagrzechotały koraliki różańca.
Nikt ze m n ą nigdy nie rozmawiał o tym, chociaż incydent
powtórzył się kilkakrotnie. A ja z d e s p e r a c k ą , b r u t a l n ą siłą
tłumiłam krzyk.
R a z na tydzień studiujące zakonnice spotykały się, j a k na­
kazywała tradycja, z b e z p o ś r e d n i ą przełożoną, by mogła nas
nakłaniać i u p o m i n a ć . Siedziałyśmy ze spuszczonymi oczami
i z r ę k a m i na p o d o ł k a c h . M ó w i o n o n a m na przykład coś ta­
kiego:
- N i e zwracajcie uwagi na dziewczęta, k t ó r e przyprowa­
dzają chłopców do szkoły.
W p r o w a d z a n i e na t e r e n szkoły mężczyzn było sprzeczne
z r e g u l a m i n e m , ale dziewczęta się tym nie przejmowały i czę­
sto natykałyśmy się na pary, k t ó r e całowały się na do widze­
nia n a s c h o d a c h prowadzących d o g ł ó w n e g o wejścia. A l e
któregoś dnia nasza p r z e ł o ż o n a powiedziała n a m coś, co
m i a ł o być ostrzeżeniem, ale odniosło odwrotny skutek.
- C h c ę w a m p r z y p o m n i e ć o zasadach wiążących się z wa­
szym ślubem czystości - zaczęła. - Macie stawić o p ó r poku­
sie, żeby o d w i e d z a ć się nawzajem w kabinkach w d o r m i t o ­
rium. A także macie nie prowadzić dyskusji na osobności.
(O rany! Co za pomysł - żeby odwiedzać się osobiście w ka­
binkach d o r m i t o r i u m ! )
Nie w y m i e n i o n o żadnych imion, ale ja wiedziałam, że nie
jest to tylko ostrzeżenie, że coś takiego musiało się zdarzyć,
inaczej nasza p r z e ł o ż o n a nie byłaby taka p o d e n e r w o w a n a ,
a atmosfera taka napięta. W b r e w regule „oczy w dół", rozej­
rzałam się d o o k o ł a . K t ó r a była w i n n a ? Dlaczego nie p o r o z ­
m a w i a n o z nią na osobności? D l a c z e g o chyba tylko ja o ni­
czym nie w i e m ? Z perspektywy czasu z a s t a n a w i a m się, czy
nie była to zawoalowana w i a d o m o ś ć dla mnie, gdyby przy­
p a d k i e m przyszło mi coś takiego na myśl. A l b o m o ż e podej­
rzewano, że już to robiłam.
Nigdy nie dowiedziałam się prawdy, ale tak czy owak u p o ­
m n i e n i e przełożonej p o b u d z i ł o moją wyobraźnię. Od tamtej
chwili marzyłam o tym, że w c h o d z ę do kabinki siostry Alice,
zastaję ją śpiącą i przyglądam jej się b a r d z o długo, a p o t e m
całuję ją jak najdelikatniej w usta. Z a m i a s t medytować,
marzyłam w kaplicy, że o n a przychodzi do mojej kabinki, że
wchodzi do m n i e do łóżka i obejmuje m n i e tak m o c n o , że
czuję jej solidne irlandzkie ciało, w ą c h a m wrzos w jej o d d e ­
chu, czuję jej piersi tuż przy swoich - byłam bliska o m d l e n i a
z grzesznej rozkoszy.
Po takich rozpasanych marzeniach d o p a d a ł o mnie poczu­
cie winy. Niekiedy u d a w a ł o mi się je stłumić, ale wcześniej czy
później musiałam się ukarać. Wykorzystywałam m o c n o sple­
ciony i zasupłany szpagat, żeby bez litości smagać się po g o ­
łych nogach i udach. Czasami było to b a r d z o bolesne i aż ca­
ła dygotałam, zwłaszcza jeżeli w nogi było mi zimno; kiedy
indziej robiło mi się ciepło i miło. Biczowanie pogarszało stan
żylaków, które pojawiły się, kiedy miałam kilkanaście lat.
Po j a k i m ś czasie Alice chyba j a k o ś łagodniej zaczęła p o d ­
chodzić do sprawy. M o ż e wyczuła k r a ń c o w e i stałe przygnę­
bienie, w którym żyłam, chociaż p r z y k ł a d a ł a m się do studiów
i w m i a r ę możliwości starałam się n o r m a l n i e uczestniczyć
w życiu społeczności. P e w n e g o r a n k a podczas medytacji
z wielką odwagą zamanifestowała swoje stanowisko. Z roz­
mysłem uklękła o b o k m n i e w kaplicy, jakby chciała wyrazić
solidarność albo p o p a r c i e dla m n i e , a l b o m o ż e nawet - na li­
tość! - uważała, że przyda jej się o d r o b i n a miłości w tej z a p o ­
mnianej od Boga instytucji. P r o b l e m w tym, że nie wiedzia­
łam, co o n a mi chce przekazać, i u d a w a ł a m , że jej nie
z a u w a ż a m . Nie trwało to długo; wielebna m a t k a wypatrzyła
Alice i podeszła, by s t u k n ą ć ją w r a m i ę i szeptem polecić, by
przeszła na d r u g ą stronę. Alice posłuchała.
W p ó ź n e piątkowe p o p o ł u d n i a przychodził czas na błogo­
sławienie wiernych monstrancją. Te zakonnice, k t ó r e były
w chórze, szły na g ó r ę śpiewać. K o c h a ł a m te h a r m o n i j n e
dźwięki, tę słodycz. Cieszyły m n i e melodyjne dźwięki wydo­
bywające się z moich ust, k t ó r e przez niemal cały dzień mu-
siaty pozostawać n i e m e . Dla m n i e śpiewać znaczyło wyrażać
głębię mojej duszy i czuć swobodny przepływ energii. Wyda­
wało mi się, że śpiewamy jak anioły.
O r g a n i s t ą o zręcznych palcach był nie kto inny j a k nasza
n i e z d a r n a siostra G e r t r u d a , osławiona nauczycielka geogra­
fii. Jej k o r p u l e n t n e ciało kiwało się pompatycznie, kiedy na­
ciskała pedały starych o r g a n ó w i grała piękną muzykę; asy­
stowała jej u m i e j ę t n i e o p e r a t o r k a miechów. To siostra
G e r t r u d a o d p o w i a d a ł a za d o b ó r i wykonanie, a miała dość
r o z u m u , by wybierać s a m e p i ę k n e utwory. Oczarowywała
nas, kiedy jej tłuste palce odtwarzały bezbłędnie wszystko, od
Palestrina p o Paganiniego, o d H a y d n a p o M o z a r t a , o d Brucha przez A l b i n o n i e g o po Verdiego. Nasz stale rozszerzający
się r e p e r t u a r obejmował dzieła W e b e r a , Scarlattiego, C e s a r a
F r a n c k a i S c h u b e r t a , a wszystko to p o z a chorałami grego­
riańskimi, w których śpiewaniu wyszkolili nas poważni b e n e ­
dyktyni, śpiewający niekiedy z nami w chórze.
Z a k o n n i c e często przychodziły ze szkoły do d o m u a k u r a t
na błogosławieństwo, a n i e k t ó r e z nich dołączały do nas na
górze. I tak się złożyło, że Alice lekkim k r o k i e m weszła na
c h ó r i p o n o w n i e uklękła o b o k m n i e . Na c h ó r z e nie było
w tym m o m e n c i e wielebnej matki; została na d o l e wśród
starszych z a k o n n i c i s t u d e n t e k . Alice miała j e s i e n n e m a n chesterskie k r o p l e deszczu na u b r a n i u i rozkosznie p a c h n i a ­
ła. Nie ośmieliłam się p o p a t r z e ć na nią ani się u ś m i e c h n ą ć .
M o g ł a m tylko upajać się jej wspaniałą obecnością i wolnym
d u c h e m , k t ó r e g o tak jej zazdrościłam. O Boże, to takie cu­
downe, ale i w najwyższym stopniu bolesne! Łzy bez p r z e ­
szkód zaczęły spływać mi po policzkach, nie d a w a ł o się n a d
nimi z a p a n o w a ć , wsiąkały w n a k r o c h m a l o n y p a s e k p ł ó t n a
p o d b r o d ą . Nie p r z e s t a w a ł a m śpiewać. Od miłości głos mój
zrobił się słodszy i czystszy. C h c i a ł a m , żeby ona go słyszała!
Wyśpiewywałam moją miłość do Alice w trakcie „Te D e u m "
i „Ave M a r i a " , serce jej od tego p o w i n n o było p ę k n ą ć . Póź­
niej, p o d c z a s k o n t e m p l a c y j n e g o milczenia, zanim zeszłyśmy
po s c h o d a c h , połączyłam się z moją klęczącą o b o k m n i e
u k o c h a n ą w j e d n o , zamykając nas w p r o m i e n n y m , nieogar-
nionym świetle miłości, chociaż o n a go nie widziała ani nie
czuła.
Niewiele m a m wyrazistych w s p o m n i e ń z Sedgley Park in­
nych niż kojarzące się z Alice. Oczywiście p a m i ę t a m zgiełk
towarzyszący chodzeniu na wykłady, wielkie pokoje o wyso­
kich sufitach i odgłos kroków dzwoniących na pięknie kafelkowanych podłogach głównego holu. Były a u t o b u s o w e wy­
cieczki i spacery na uniwersytet w M a n c h e s t e r z e , między
innymi na wykłady o Freudzie. D o w i e d z i a ł a m się z tych wy­
kładów, że maleńkie dzieci mają świadomość seksualną i że
ich pragnienie b e z p o ś r e d n i e g o k o n t a k t u , ciepła i czułości,
jak również ich zmysłowe b a d a n i a to formy autoerotycznej
seksualności.
Wykładowczyni, świadoma obecności z a k o n n i c wśród słu­
chaczy, dążyła do tego, by wstrząsnąć nami i wytrącić nas
z naiwności czy - w jej m n i e m a n i u - ignorancji, albo j e d n e ­
go i drugiego. W college'u nie z e t k n ę ł a m się z kimś tak a p o ­
dyktycznym i szorstkim. Z a p a m i ę t a ł a m spacery z p o w r o t e m
na przystanek autobusowy, a p o t e m , późnym wieczorem, do
klasztoru. Szłyśmy w milczeniu z głową pochyloną, zgodnie
z regułą. Nic na to nie m o g ł a m poradzić, że z a u w a ż a ł a m d o ­
my, k t ó r e mijałyśmy, ich żywopłoty i o g r o d z e n i a , i furtki, d o ­
wody zwykłego ludzkiego życia i ludzkich k o n t a k t ó w . P o d n o ­
siłam wzrok znad cegieł albo ze ścieżki p o d stopami, żeby
rzucić o k i e m na niebo, często c i e m n e i skłębione, a kiedyś
wpadł mi w o k o krzew głogu, rysujący się w świetle latarni
ulicznej. Czcią przejęła mnie j e g o u r o d a - gałęzie miał nagie
i kolczaste, takie s a m o t n e , majestatyczne, d o s k o n a ł e w swo­
jej symetrii. D r z e w o po prostu t a m stało, n i e p o m n e na to, czy
ktoś je zauważa, promieniujące p i ę k n e m . Ten o b r a z wypalił
się w m o i m sercu i często o nim myślałam w taki sam sposób,
w jaki żołnierz na polu bitwy p o d p i e r a się wizerunkiem u k o ­
c h a n e j . Pocieszał m n i e .
P e w n e g o s o b o t n i e g o p o r a n k a Alice p o w i e r z o n o obowią­
zek obejścia klasztoru z pilną wiadomością od naszej p r z e ł o ­
żonej. Nie p a m i ę t a m w ogóle, o co w tej wiadomości chodzi­
ło, ale do tego stopnia niczego takiego się nie spodziewałam,
że zaskoczyła m n i e k o m p l e t n i e : o t o stała tuż p r z e d e m n ą ,
patrzyła mi w oczy, żeby upewnić się, czy usłyszałam wiado­
mość, przechylała głowę na bok, g e s t e m zadając mi to pyta­
nie. Chyba p o w i n n a m była jej odpowiedzieć, ale zdobyłam
się tylko na szept:
- Jesteś taka piękna.
J a k idiotka z a t o p i ł a m się w jej oczach i chyba wpatrywała­
bym się w nie bez końca, gdyby nie to, że przymrużyły się
i zrobiły się zielone w brązowe cętki. Alice wytrzymywała
moje spojrzenie z całym spokojem, na jaki mogła się zdobyć,
dopóki nie zorientowała się, że żadnej rozsądnej odpowiedzi
nie otrzyma, n a s t ę p n i e zostawiła m n i e , a ja stałam, jakbym
doznała jakieś wizji. J a k a ż byłam n i e p o p r a w n a ! Alice o d e ­
szła wielkimi k r o k a m i - świadoma, że się na nią gapię - stu­
kając o b c a s a m i po parkiecie i kołysząc szerokimi b i o d r a m i .
Nadeszły letnie wakacje; wypełniały je rozrywki, do których
należały również przedstawienia. Z a k o n n i c e często spędzały
wakacje w innych klasztorach, a o tym, kto tam pojedzie, de­
cydowały przełożone. Te, które zostawały na miejscu, czekała
przyjemność planowania przedstawień dla gości i dla starszych
członków społeczności. Były to nieczęste okresy większej kre­
atywności i świetnej zabawy. Odgrzałyśmy kilka skeczów z ze­
szłorocznych przedstawień, które odbyły się gdzie indziej, ale
dla mnie wszystkie były nowe, i śmiałam się głośno i serdecz­
nie z głupstewek, jakie wymyślałyśmy. Pamiętam, od śmiechu
bolał mnie brzuch i twarz, która przywykła do zbyt częstej po­
wagi i łez. Śmiałam się ze wszystkiego. Z najbłahszego powo­
du zginało mnie wpół, wdzięczna byłam za tę ulgę. A na ko­
niec miałam od tego śmiechu ciężką głowę.
W tym okresie Alice była szczególnie rozdokazywana,
chociaż mnie wydawała się nie dostrzegać. Tylko raz z e t k n ę ­
łyśmy się znowu twarzą w twarz za kulisami teatrzyku, gdzie
obijało się kilka z nas. Pieszczotliwe o b r a c a ł a w palcach j e ­
dwabisty kawałek m a t e r i a ł u , przykładając go do twarzy i wypróbowując, czy nadałby się na przybranie głowy. J e d w a b
miał fioletowawy kolor, ale o n a określała go j a k o odcień fuksji. Miał d o k ł a d n i e taki sam kolor jak j e d e n ze znanych mi
r o d o d e n d r o n ó w n a t e r e n i e o g r o d ó w . Oszołomił m n i e obraz,
jaki m i a ł a m p r z e d oczami: odcień fuksji idealnie p o d k r e ś l a ł
c i e m n ą barwę brwi i oczu. Alice zmieniła się w Cygankę! Z a ­
uważyła mój p e ł e n oszołomienia podziw i wątłe usiłowania,
by się jak należy u ś m i e c h n ą ć . Rzuciła j e d w a b na p o d ł o g ę
i odwróciła się plecami. Z m a r t w i a ł a m z zażenowania, byłam
bliska łez. Tak nie m o ż n a , p o w t a r z a ł a m sobie, nie w o l n o
mieć takiej obsesji na punkcie Alice. Wymierzyłam sobie n o ­
wą karę: już nigdy nie m i a ł a m spojrzeć na r o d o d e n d r o n
w kolorze fuksji.
•
•
•
N a s t ę p n e dwa razy wysłano mnie na letnie wakacje gdzie
indziej i cieszyłam się wspaniałością wiejskiego krajobrazu
Anglii. C h o d z i ł a m z m o i m i towarzyszkami na spacery wzdłuż
wysokich żywopłotów pełnych przeróżnych g a t u n k ó w kwia­
tów, z b i e r a ł a m bukieciki i n a p e ł n i a ł a m koszyki jeżynami.
Siadywałam p o d prastarymi drzewami na wielkich majesta­
tycznych trawnikach i czytałam albo szkicowałam. M o i m ulu­
bionym t e m a t e m były drzewa - szkicowałam je węglem
i ołówkiem. Były takie p i ę k n e ! Ich d u m n e nagie pnie, ich o b ­
n a ż o n e m u s k u l a r n e r a m i o n a , fałdy białego ciała, szepczące
liście... P o d o b n i e jak w kaplicy, kiedy Alice p o d c h o d z i ł a bli­
żej, całe moje ciało przechodził rozkoszny dreszcz. Pozwala­
łam sobie na to tutaj, gdzie nikt tego nie widział.
Przebywanie podczas letnich wakacji w społeczności o b ­
cych z a k o n n i c n a p r a w d ę nie było łatwe. R ó ż n e angielskie
zwroty i subtelności, k t ó r e m o i m towarzyszkom nie sprawia­
ły w czasie rozmowy najmniejszych trudności, a nawet wy­
strój pokoi, miały w sobie urok, ale i deprymowały mnie tak,
że wdzięczna byłam za regułę milczenia. Ponieważ nikogo
tam nie z n a ł a m , siostry zostawiały m n i e samą, bym w milcze­
niu syciła się przejawami kultury tak o d m i e n n e j od zwycza­
jów holenderskich i australijskich.
Wiele letnich wakacji s p ę d z a ł a m z zakonnicami, z którymi
nigdy nie przebywałam na tyle długo, by z a p a m i ę t a ć ich
imiona czy twarze. P a m i ę t a m j e d n a k j e d e n d r o b n y incydent.
Siedziałam przy długim stole, n a o k o ł o hałasowały p o d n i e c o ­
ne kobiety, k t ó r e przynajmniej tym razem bez skrępowania,
z przyjemnością rozmawiały z przyjaciółkami. Ponieważ by­
ł a m obca, nikt nie wykrzykiwał w m o i m kierunku:
- O, hej, jak miło cię znowu widzieć!
A j e d n a k ktoś zauważył moje o s a m o t n i e n i e . Z a k o n n i c a
była stara i pomarszczona, ale poruszała się zwinnie. S a m a
nigdy bym na nią nie zwróciła uwagi; kręciła się w tle, n a p e ł ­
niając patery ciastkami, i nie uczestniczyła w r o z m o w a c h .
A zrobiła coś takiego: położyła mi po prostu życzliwą dłoń na
plecach między r a m i o n a m i . Dotknięcie było tak serdeczne,
tak niesłychanie p e ł n e dobroci, że nigdy o nim nie z a p o m n i a ­
łam. S t o p n i a ł a m wewnątrz i o d p r ę ż y ł a m się; to dotknięcie
trafiło mi wprost do serca, przypominając, że j e s t e m kocha­
na i że wszystko jest w p o r z ą d k u . Zawsze łatwo się r u m i e n i ­
ł a m i oczywiście o b l a ł a m się r u m i e ń c e m przez nagłość i in­
t e n s y w n o ś ć u c z u c i a , k t ó r e p r z e n i k n ę ł o m n i e całą j a k
. błogosławieństwo. O d w r ó c i ł a m się, zauważyłam jej uśmiech
i już jej nie było, tego anioła w postaci starej pomarszczonej
zakonnicy.
W college'u wykluczano nas z imprez organizowanych dla
uczennic i nie zadawałyśmy się wiele ani z nimi, ani ze świec­
kimi pracownicami. Wszystko to się zmieniło, kiedy Sedgley
Park p o d t o p i ł a ulewa, która trwała całymi d n i a m i . O g a r n i a ­
ła nas panika, bo w o g r o d a c h zaczął się podnosić poziom wo­
dy, k t ó r a chlupała p o d ścianami wewnętrznych dziedzińców,
a p o t e m zaczęła zalewać podłogi w college'u.
Dlaczego, m i m o że byłam tak niepraktyczna, domyśliłam
się, że po lecie studzienki pozatykały się śmieciami? W o d a
nie przestawała się p o d n o s i ć i w k r ó t c e na zewnątrz sięgała
do pasa, p o s t a n o w i ł a m więc coś zrobić. Stałam na korytarzu
z moją nauczycielką angielskiego panią G r e e n , k t ó r a miała
pięćdziesiąt p a r ę lat - kobietą o silnym c h a r a k t e r z e , nie­
skłonną do s e n t y m e n t ó w - oraz jej młodszą przyjaciółką,
również nauczycielką. Przecież te kobiety są chyba na tyle
dojrzałe, by zdawać sobie sprawę, że zakonnice to też ludzie
i mają takie s a m e ciała jak one, tak sobie pomyślałam, zdję­
łam szal i czarny czepiec i je im p o d a ł a m . M i a ł a m taki plan,
żeby wyjść przez o k n o , dać n u r a do wody i po o m a c k u szukać
s t u d z i e n e k . N i e c h c i a ł a m zniszczyć d e l i k a t n y c h szwów
i riuszki na czepcu, a szal przeszkadzałby mi ruszać rękami.
M u s i a ł a m wyglądać, jakbym się urwała z jakiegoś komiksu
z tą k r ó t k o ostrzyżoną głową okrytą s p o d n i m białym czepeczkiem, bo kobiety były p r z e r a ż o n e . Wszystko j e d n o , p o ­
myślałam, zakasałam spódnicę, wygramoliłam się przez o k n o
i natychmiast zanurzyłam w poszukiwaniu studzienek. W sto­
s u n k o w o krótkim czasie znalazłam j e d n ą , p o t e m jeszcze
dwie, u s u n ę ł a m śmieci, w d r a p a ł a m się z p o w r o t e m , ocieka­
jąc wodą, i odzyskałam suche fragmenty garderoby. Poziom
wody natychmiast opadł, przynajmniej w tej części college'u,
miałam więc wszelkie powody poczuć zadowolenie z siebie.
Włożyłam na m o k r e u b r a n i a czepiec i szal i, ociekając w o d ą ,
przeszłam o b o k innych zakonnic, p e r s o n e l u nauczycielskiego
i uczennic, k t ó r e czerpały w o d ę w i a d r a m i . C z u ł a m się jak b o ­
h a t e r k a , ale nikt mi nigdy w oczy słowa nie powiedział na te­
m a t m e g o r z e k o m e g o h e r o i z m u . No cóż, im mniej o tym m ó ­
wiono, tym lepiej!
Mój wyczyn stał się n a j p r a w d o p o d o b n i e j t e m a t e m kilku
interesujących dyskusji w pokoju nauczycielskim. N a l e ż a ł a m
do ulubienic p a n i G r e e n , ponieważ o d z n a c z a ł a m się przeni­
kliwym, analitycznym umysłem, jaki podziwiała. Wyszukiwa­
ła dla m n i e coraz trudniejsze fragmenty do czytania na głos,
całe akapity stanowiące j e d n o zdanie, bardziej zawiłe niż j ę ­
zyk prawniczy. M i a ł a m w r a ż e n i e , że chyba zakłada się z inny­
mi nauczycielkami o to, jak szybko p o g u b i ę się w treści, czy­
tając dany fragment, ale mnie radość sprawiał fakt, że ktoś
zmusza m n i e do gimnastyki umysłowej. Z o s t a ł a m przedsta­
wiona do wyróżnienia, ale o k r o p n i e zawiodłam panią G r e e n
na egzaminach, bo opuściłam cały j e d e n paragraf. Sądziłam,
że jest nieobowiązkowy, a był, i w ten sposób obniżyłam so­
bie ostateczną o c e n ę . Wywołana tym d e z a p r o b a t a naturalnie
m n i e bolała, ale łatwiej przychodziło mi znosić d e z a p r o b a t ę
niż przyjmować pochwały.
W czasie m o j e g o pobytu w Sedgley z e t k n ę ł a m się z u m i e ­
r a n i e m i śmiercią, a do tego swego rodzaju szaleństwem.
W klasztorze mieszkało kilka starych zakonnic, m o ż e po
to, żeby zrównoważyć o b e c n o ś ć dużej liczby młodych ludzi.
Były to nauczycielki na e m e r y t u r z e oraz stare siostry świec­
kie. Siostry świeckie często były gorzej wykształconymi k o ­
bietami, k t ó r e służyły Bogu i społeczności, wykonując prace
r z e k o m o niewymagające inteligencji, takie j a k gotowanie,
p r o w a d z e n i e pralni, sprzątanie i prasowanie.
System klasowy w Anglii trzyma się dobrze, snobizm jest
m o c n o zakorzeniony i niekwestionowany, a w zakonie oprócz
oficjalnej hierarchii istniała inna, o p a r t a na p r z e k o n a n i u
0 własnej wyższości. Siostry świeckie były mniej p o w a ż a n e niż
wykształcone matki i siostry.
J e d n a z sióstr świeckich, siostra Jeromy, całymi dniami
1 tygodniami skarżyła się na ból w piersiach. Była stara gdzieś p o d osiemdziesiątkę - i b r a k o w a ł o jej tchu. M i a ł a
"szorstkie dłonie, niskie przygarbione ciało, d u ż e p o m a r s z ­
czone usta i p o m a r s z c z o n ą twarz o grubych rysach. D o r a s t a ­
ła gdzieś na błotnistej angielskiej wsi i j a k o ś tak żałośnie o b ­
stawała przy tym, że nie jest z d r o w a . Świeckie siostry
należały zwykle do najcichszych i najmniej zauważalnych ze
wszystkich. Były tam po to, żeby służyć, i w m i a r ę możliwości
powinny być niewidzialne, nie wspominając już o tym, że nie­
słyszalne. Tak więc na błagania siostry J e r o m y przeważnie
nie z w r a c a n o uwagi, z irytacją je lekceważąc. Infirmariuszka
najwyraźniej nie dysponowała żadnym lekarstwem na jej d o ­
legliwość, a lekarza nigdy nie wezwano.
Po mszy, kiedy wchodziłyśmy po szerokich schodach p r o ­
wadzących do refektarza, siostra J e r o m y osunęła się na stop­
nie i tak już została, twarzą do dołu. Wszystkie przechodziły­
śmy gęsiego o b o k niej, łącznie z m a t k ą przełożoną, która
niewątpliwie miała siostrze J e r o m y za złe tak t e a t r a l n e symulanctwo. I w taki właśnie sposób siostra J e r o m y u m a r ł a t a m ,
na schodach. L e ż a ł a w t r u m n i e na podeście przez dwa dni,
żebyśmy mogły się za nią modlić i o k a z a ć szacunek, j a k i e g o
nigdy nie o k a z a n o jej za życia. U k l ę k ł a m przy jej ciele,
w k o ń c u uwolnionym od b r z e m i e n i a nieustannej ciężkiej
pracy, u p o k o r z e ń i bólu i pochyliłam się, by p o c a ł o w a ć sple­
cione z i m n e dłonie. Do warg przylgnął mi zatęchły smak,
k t ó r e g o nigdy nie z a p o m n ę . Wykrzywiłam się i p o b i e g ł a m ,
żeby go wypluć i pozbyć się wraz z wszelkimi sentymentalny­
mi uczuciami dla zmarłych z a k o n n i c w t r u m n a c h .
W k r ó t c e po tym byłam świadkiem koszmarnej śmierci in­
nej zakonnicy z tejże społeczności. Z a j m o w a ł a pokój na
szczycie schodów w pobliżu p o d e s t u i n i e d a l e k o refektarza,
więc często przechodziłyśmy o b o k niej. Kiedy ją odwiedzi­
łam, była niesłychanie niespokojna, oddychała chrapliwie,
przewracała oczami, nie mogła mówić, ale chyba świadoma
była swego stanu i otoczenia. Na m a ł y m p o d r ę c z n y m stoliku
stała buteleczka z gliceryną i zakraplacz, żeby miała czym
złagodzić suchość w gardle, od której chrypiała i rzęziła.
W z i ę ł a m zakraplacz i p o d n i o s ł a m do oczu umierającej za­
konnicy. Zobaczyła go i otworzyła usta, jak umierające z gło­
du pisklę. Ciągle za m a ł o było jej gliceryny i otwierała usta,
żeby d o s t a ć więcej.
J a k a ś inna zakonnica powiedziała:
- Nie dawaj jej za d u ż o , to jej szkodzi!
U s z a n o w a ł a m zdanie siostry, sądząc, że zna się lepiej na
medycynie o d e m n i e . U m i e r a j ą c e ciało na łóżku chyba się
z tym nie zgadzało. Oczy zakonnicy robiły się coraz bardziej
szalone, usta były rozdziawione, a o d d e c h coraz bardziej
chrapliwy.
Wyczuwałam jej k r a ń c o w e p r z e r a ż e n i e i z zimnym zdzi­
wieniem uświadomiłam sobie, że w obliczu śmierci nic z te­
go, czego nauczyła się w życiu z a k o n n y m , nie ma dla niej zna­
c z e n i a . W s z e l k a myśl o wiecznej n a g r o d z i e za p e ł n e
poświęcenia życie ulotniła się chyba z jej umysłu; ulotniła się
też wiara, że jest k o c h a n a przez Boga. W godzinie tak wiel­
kiej potrzeby jej wiara zdawała się kruszyć i tracić na znacze­
niu, jej wyrzeczenia okazywały się egoistyczną b z d u r ą i nie
nauczyły jej, czym jest prawdziwe p o d d a n i e . Z o s t a ł a porzu-
e o n a - albo tak przynajmniej mi się wydawało. Dziesiątki ty­
sięcy błagań, jakie w każdej zdrowaśce kierowała do Matki
Boskiej, by ta modliła się za nią w godzinie śmierci, nie zo­
stały chyba wysłuchane.
Nie umiałyśmy niczego, co byłoby przydatne w czasie ago­
nii, nie potrafiłyśmy w żaden sposób p o m ó c tej kobiecie, jed­
nej z naszych sióstr. Mogłyśmy tylko m a m r o t a ć banały, recyto­
wać codzienne modlitwy z książeczki i wykrzykiwać ze zgrozą:
- Boże, jakie to straszne!
- Jezus, M a r i o , Józefie święty, pomóżcie jej!
Trwało t o wiele dni, z a n i m b i e d n a k o b i e t a u m a r ł a ,
w straszliwych męczarniach. Nie wiem, jak ludzie umierają
w zwyczajnych szpitalach, ale nie potrafię wyobrazić sobie
nic straszniejszego niż takie p o w o l n e u m i e r a n i e z uczuciem
przeraźliwej grozy, kiedy jest się w pełni przytomnym, ale nie
jest się w stanie prosić o złagodzenie cierpienia, a otoczenie
d o z a p r o p o n o w a n i a m a jedynie mieszankę pełnych współ­
czucia i banalnych sentencji. My, zakonnice, k t ó r e przez kil• ka dni byłyśmy świadkami tej agonii, powinnyśmy były zasta­
nowić się, co jest z naszym życiem nie tak, jeżeli musi się o n o
kończyć w taki sposób - ale nie zastanowiłyśmy się, bo u p o d ­
staw naszego życia leżała ignorancja i zaprzeczenie. Prawda
b a r d z o powoli przesącza się do naszej świadomości, jeżeli
p r z e k o n a n i jesteśmy, że wszystko wiemy najlepiej.
Jesień i zima nauczyły mnie czegoś o rezygnacji. Często sia­
dywałam w wielkim oknie wykuszowym na pierwszym piętrze
pomiędzy gałęziami lip. Jesienią gałęzie zrzucały wszystkie li­
ście, a zimą leżało na nich kilka centymetrów śniegu. Sercem
przylgnęłam do nich, a zwłaszcza do tej najbliższej mnie lipy.
Wydawała się taka cierpliwa, cierpiała bez skargi. Na tę myśl
łzy mi napływały do oczu. Napisałam wiersz, w którym pyta­
łam drzewo, co takiego zrobiło, że skazano je na zamarzanie
i noszenie brzemienia śniegu zamiast liści. Ludzie, którzy nie
dzielą się z nikim swoimi smutkami, łatwo popadają w senty-
mentalizm. Mówiłam t e m u drzewu, że przyjdzie dzień, kiedy
ptaki znowu przylecą, by śpiewać wśród jego liści i że znowu
poczuje ciepło słońca na swoich gałęziach.
Dla mnie p o r a s m u t k u miała trwać d u ż o dłużej niż do
końca tamtej zimy. Minie jeszcze wiele lat, zanim o b u d z ę się
o p r o m i e n i o n a od w e w n ą t r z słońcem, k t ó r e g o nikt mi nie
zdoła nigdy o d e b r a ć .
•
•
•
O t r z y m a ł a m dyplom nauczycielki po trzech latach s p ę d z o ­
nych w Sedgley Park. Przyszedł dzień p o ż e g n a ń . W końcu zo­
baczę Alice i odezwę się do niej, i przynajmniej tym razem
nie zrobię nic złego! M i a ł a m nadzieję, że będzie to szczegól­
nie miły m o m e n t , usprawiedliwienie dla p e ł n e g o miłości
uścisku. Ale nie. S t a ł a m przed nią, dygocąc j a k liść i starając
się to ukryć, p o d a ł a m jej rękę; zachowywałam się przy tym
z jak największą swobodą.
- Do widzenia, j u ż wyjeżdżam - powiedziałam i nie byłam
w stanie powiedzieć nic więcej. J a k ż e nienawidziłam mojej
niezdarności! Dlaczego m u s i a ł a m być taką otępiałą, o n i e ­
miałą, ciołkowatą H o l e n d e r k ą , przeciwieństwem irlandzkiej
ogłady?
Alice uprzejmie ujęła moją dłoń. S ą d z ą c po jej twarzy, ni­
czym szczególnym się dla niej nie wyróżniałam. Martwiła się,
że traci inną przyjaciółkę, siostrę I m e l d ę , Kanadyjkę, k t ó r a
p o d o b n i e jak o n a pobłogosławiona została d a r e m wymowy.
Stojąc przed Alice, m i a ł a m wrażenie, że potrafię czytać w jej
myślach, w jej uczuciach, i nagle u p r z y t o m n i ł a m sobie coś, co
przepełniło m n i e rozczarowaniem. Alice nie czuła do mnie
nic p o z a sporadyczną litością. U n i k a ł a m n i e nie dlatego, że
moja miłość do niej sprzeczna była z regułą, ale dlatego że po
prostu mnie nie ceniła. M o c n e przywiązanie do kogoś o p o ­
dobnych zamiłowaniach wcale nie wykraczało p o z a jej moż­
liwości. G o r z k a była ta chwila zrozumienia, kiedy wygasała
cała nadzieja, j a k ą kiedykolwiek m o g ł a m żywić, że Alice od­
wzajemni moją miłość.
J a k to możliwe, że wielka miłość nie budzi w odpowiedzi
miłości?
Wybiegłam, żeby p o ż e g n a ć się z krzewem r o d o d e n d r o n u
w kolorze fuksji, wbrew rozsądkowi mając nadzieję, że
w czerwcu będzie na nim kilka kwiatów, ale oczywiście nie
było.
L a t a s p ę d z o n e w Sedgley były latami fascynacji siostrą
Alice. Kiedy w końcu w 1965 roku s t a n ę ł a m p r z e d klasą, m o ­
głam równie d o b r z e przyjść tam p r o s t o z ulicy, tak bezowoc­
ne o k a z a ł o się cale szkolenie dla mojego z a a b s o r b o w a n e g o
czym innym umysłu.
Cichy obłęd
Stella M a r i s , G w i a z d a M o r z a , klasztor w pobliżu B r o a d stairs. O d e s ł a n o m n i e tam, bym odświeżyła wiedzę, co zna­
czy być W i e r n ą Towarzyszką Jezusa, przez rok lub dłużej ćwi­
czyła się w posłuszeństwie i milczeniu.
Nie byłam sama. C a ł a szóstka Australijek, k t ó r e przybyły
do Angli przed t r z e m a laty, pojechała na p o ł u d n i e r a z e m ze
m n ą . Opuściłyśmy przyprószony sadzą M a n c h e s t e r , wyjecha­
łyśmy na wspaniałe zielone pola Anglii, a p o t e m dotarłyśmy
do L o n d y n u , gdzie znowu czekała na nas o b r o t n a siostra
przewodniczka, i t a m przenocowałyśmy.
Wyruszyłyśmy p o n o w n i e o świcie, żeby u n i k n ą ć t ł u m ó w .
Starczyło mi czasu, by zachwycać się, kiedy w s p a n i a ł e sta­
re stropy na Victoria S t a t i o n wypełniały się p a r ą ; cieszyć
się g r z m i ą c y m s t u k i e m nadjeżdżających p o c i ą g ó w o r a z p e ł ­
n y m g o d n o ś c i g w i z d a n i e m innych, k t ó r e oznajmiały o swo­
im o d j e ź d z i e . U p a j a ł a m się p i ę k n e m kutych w żelazie b r a m
i ławek S t a r e g o Świata, d e t a l a m i na p o m a l o w a n y c h p o c i ą ­
g a c h , a kiedy w p r o w a d z o n o n a s do w y d z i e l o n e g o w a g o n u
pierwszej klasy - k o m f o r t e m obitych s k ó r ą foteli.
Wysiadłyśmy z pociągu po wielu godzinach i wsiadłyśmy
d o a u t o b u s u . Piętrus przejeżdżał krętą drogą przez m a ł e
wioski z b u d o w a n e na długo przed e p o k ą aut i kołysał się po
wąskich uliczkach, pozwalając p a s a ż e r o m z bliska obejrzeć
oryginalne szydełkowe firaneczki w o k n a c h na górnych pię­
trach d o m ó w .
Z miasteczka Broadstairs kierowca zawiózł n a s do N o r t h
Foreland, ten fragment wybrzeża niemal w całości należał do
z a k o n u . W końcu dotarłyśmy na miejsce.
Poczułam się tak, jakbym widziała je po raz pierwszy. Z a ­
p o m n i a ł a m , jak d u ż o czasu zajmowało przejście z j e d n e g o
końca majątku na drugi i że d r o g a publiczna przebiegała
przez ś r o d e k zespołu o g r o d ó w i budynków.
- Witamy nasze australijskie siostry w Stella M a r i s ! Czy
miałyście d o b r ą p o d r ó ż ?
To zgrabne powitanie wygłosiła ta s a m a s t a r e ń k a z a k o n n i ­
ca, k t ó r a pozdrawiała nas przy drzwiach przed t r z e m a laty.
Była m a t k ą prowincjonalną, czyli wiceprzełożoną, i wiedzia• ła, jak szybko doprowadzić do tego, żebyśmy poczuły się swo­
b o d n i e . Stara d a m a była kiedyś wielką księżną i nie k a z a n o
jej rezygnować z towarzyskiego wyrobienia.
D o m matki prowincjonalnej był dawnym d w o r e m , w któ­
rym zachowała się atmosfera angielskiej wiejskiej przytulności. P o k a z a n o n a m , gdzie będziemy spały: w wielkich p o k o ­
jach na piętrze przerobionych na d o r m i t o r i a . B u d y n e k stał
w pobliżu ekskluzywnej małej szkoły z a k o n u i z o k n a nasze­
go d o r m i t o r i u m z wyjątkową przyjemnością przysłuchiwały­
śmy się, jak dzieci z K e n t odmawiają podczas apelu pacierze.
Mówiły z tak czystą i śpiewną intonacją, że łzy mi napływały
do oczu.
N a s z a k s i ę ż n a - m a t k a prowincjonalna kazała n a m p o d a ć
h e r b a t ę , po czym przez sady i ogrody z a p r o w a d z o n o nas do
głównej rezydencji. Chociaż miałyśmy spać w d o m u matki
prowincjonalnej, uczyć się, p r a c o w a ć i jeść miałyśmy w głów­
nym budynku.
Była pełnia lata i rozpięte na treliażu na południowych
ścianach o g r o d u warzywnego grusze, jabłonie i brzoskwinie
owocowały. Róże we wszystkich kolorach pięły się po każdej
dostępnej ścianie, na grządkach u p r a w i a n o o d m i a n y wielko­
kwiatowe. L a k wonny ozdabiał słoneczne wykusze na froncie
g ł ó w n e g o d o m u , słodko p a c h n ą c późnym p o p o ł u d n i e m .
Bluszcz piął się po czerwonych cegłach ścian, p r ó b o w a ł wci­
snąć się w o k n a na piętrze i sięgnąć p o n a d kominy.
O p r o w a d z o n o nas po całym skrzypiącym kompleksie: p o ­
kojach do nauki, magazynie z bielizną, kuchni, jasnej sali ze­
b r a ń i w osobnym budynku, pralni. D w a główne d o m y łączył
kryty drewniany chodnik. Trafiały się w nich dziwaczne p o k o ­
iki i bezużyteczne przestrzenie, a toalet w rządku było pięć.
I były nowe: sosnowe d r e w n o wciąż wydzielało świeży za­
pach. Nie p o k a z a n o n a m saloników na froncie d o m u ani sy­
pialni miejscowych zakonnic, ani a p a r t a m e n t ó w matki g e n e ­
ralnej. M a t k a g e n e r a l n a mieszkała w wydzielonej części
k o m p l e k s u (miała wrócić z podróży w następnym tygodniu).
Tak chciałam, żeby to p i ę k n e miejsce o k a z a ł o się d o b r e .
Precyzyjnie wytyczony ogród kontrastował z kruszejącą wspa­
niałością starych rezydencji; wszystko to zapewniało o przytulności, wygodzie i nawet życzliwości. I czasami to zapewnie­
nie okazywało się prawdą. N a d wszystkim j e d n a k dominowały
bez reszty wpływy M a r g a r e t Winchester, surowej wielebnej
matki generalnej. Traktowana była z nadzwyczajnym szacun­
kiem, nie tylko ze względu na zajmowaną pozycję, ale i siłę
c h a r a k t e r u - czego doświadczyć miałam na własnej skórze.
Była b a r d z o wysoka, miała szeroką twarz i wytrzeszczone
oczy, k t ó r e wydawały się jeszcze większe, bo okalały je kręgi
obwisłych z m a r s z c z e k . P r z y p o m i n a ł a m i o r a n g u t a n a .
U ś m i e c h n ę ł a m się do niej, kiedy spotkała się z n a m i po swo­
im powrocie do klasztoru, sądząc, że z rozmysłem próbuje
nas rozbawić, ale w k r ó t c e jej spokojne spojrzenie kazało mi
odwrócić wzrok. A n i m ę s k a , ani kobieca, była zagadkową
osobowością i stąd b r a ł a się jej m o c . Chociaż imponująca,
poruszała się p o k o r n i e na obolałych od artretyzmu stopach,
z pochyloną głową, p a t r z ą c p o d nogi. J a k prawdziwy o r a n g u ­
tan wymachiwała r ę k a m i , żeby podczas chodzenia utrzymać
w r ó w n o w a d z e swoje rozkołysane ciało; my czegoś takiego
w życiu nie ośmieliłybyśmy się zrobić, choćbyśmy nie wiem
jak traciły równowagę, bo wyglądałoby to na ostentację albo
brak o p a n o w a n i a .
Kiedy p o z n a ł a m m a t k ę generalną, była już w b a r d z o złym
stanie. Odbijało jej się bez przerwy, a o d d a n a m a t c e osobista
asystentka z a d a w a ł a sobie nieskończenie wiele t r u d u , żeby
wyszukać o d p o w i e d n i e przepisy i gotować posiłki, k t ó r e by
nie szkodziły jej na żołądek. M a t k a g e n e r a l n a traktowała
swoją p r a c ę nadzwyczaj poważnie. Z czasem m i a ł a m dowie­
dzieć się, że ta kobieta, do której podczas postulatu i nowi­
cjatu wysyłałam p e ł n e miłości listy, p r z e k o n a n a była, że
głównym celem jej życia jest dopilnowanie, by żadnej z nas
nie uderzyła w o d a sodowa do głowy, by każda z sióstr p o z o ­
stała p o k o r n a .
Być p o k o r n ą oznaczało być niewolniczo uległą, nigdy się
nie wypowiadać, nigdy się nie skarżyć ani nie sprzeczać. Mia­
łyśmy również być ślepo posłuszne, a nasze posłuszeństwo
m i e r z o n e było p o z i o m e m wyrzeczeń albo cierpienia umysło­
wego, e m o c j o n a l n e g o czy fizycznego, k t ó r e sprawiało n a m
wykonywanie rozkazów. Otrzymywałyśmy często sprzeczne
polecenia, k t ó r e miały nas zmieszać i z d e z o r i e n t o w a ć i były­
śmy publicznie u p o k a r z a n e za każdym r a z e m , kiedy nie u d a ­
ło n a m się tych opartych na niemożliwych oczekiwaniach
rozkazów spełnić.
M a t c e g e n e r a l n e j uchodziło to na sucho, ponieważ jej
p o d w ł a d n e skwapliwie wierzyły, że j a k o rzeczniczka Boga
jest o b d a r z o n a czymś w rodzaju nieomylności - chociaż po to
by przypisywać szczególną świątobliwość k a p r y ś n e m u szaleń­
stwu starzejącej się ekscentrycznej kobiety, konieczna była
spora dawka angielskiego stoicyzmu (którego mnie b r a k o w a ­
ło) w z m o c n i o n e g o sporymi d a w k a m i zapału religijnego (któ­
rego m n i e b r a k o w a ł o ) - a p o z a tym Stella Maris, tak czy
owak, była o ś r o d k i e m , gdzie siostry p o d d a w a n o p r ó b i e . To
t a m k r n ą b r n e zakonnice u c z o n o m o r e s u , a te jeszcze nieukształtowane, czy m o ż e spaczone, j a k my, absolwentki
college'u, p o d wpływem świeckich studiów, kształtowano
w prawdziwym d u c h u zgromadzenia. W p r o w a d z a n e przez
nią innowacje były o k r u t n e , ale miały p e w n ą wartość wywo­
łującą szacunek dla pomysłodawczyni. Co dziwniejsze, m a t ­
kę g e n e r a l n ą cechowało poczucie h u m o r u i niekiedy w jej
oczach malowała się życzliwość, k t ó r a zadawała k ł a m szaleń­
stwu. Niewykluczone, że kiedyś była wyjątkowo utalentowa­
ną kobietą, ale stała się ofiarą p r o w a d z o n e j przez siebie in­
stytucji i swoich p r z e k o n a ń . Często bywała z nami w kaplicy
i co najmniej raz na tydzień wygłaszała do nas m o w ę , a prze­
cież pozostawała przerażającą tajemnicą, p o n i e w a ż r z a d k o
kiedy rozmawiała z n a m i indywidualnie.
Trzeciorocznymi nowicjuszkami o p i e k o w a ł a się m a t k a
M a r y J o h n ; m i a ł a o k o ł o sześćdziesięciu pięciu lat, była
o k r ą g ł a i p o w a ż n a , ale z leciutkim u ś m i e c h e m w oczach.
Oliwkowa c e r a n a d a w a ł a jej wygląd Włoszki a l b o H i s z p a n ­
ki, a g ó r n ą w a r g ę p o r a s t a ł m a l e ń k i czarny wąsik. Była istną
o p o k ą stabilności i życzliwości, ale k o n s e k w e n t n i e wzbra­
niała się przyjmować na siebie rolę pocieszycielki, do czego
m o g ł a m i e ć w r o d z o n e skłonności. O k a z y w a ł a s u r o w o ś ć za­
wsze, kiedy uważała to za k o n i e c z n e , ale nie n a ł o g o w o , j a k
m a t k a g e n e r a l n a . Siadywała u szczytu długiego w ą s k i e g o
stołu w kształcie litery L, przy k t ó r y m w r e f e k t a r z u j a d a ł y
nowicjuszki i siostry świeckie. L e d w o starczało dla nas
miejsca.
Podczas rozmowy, kiedy na nią zezwalano, wypowiedzi na­
leżało kierować za róg stołu do osób, które się nawzajem nie
widziały. To szczególne zalecenie zachęcało nas do dowcip­
nych uwag na stronie, które m a t k a M a r y J o h n tolerowała, j e ­
żeli nie dochodziły zbyt wyraźnie do jej uszu. Nie wzbraniała
n a m śmiechu i to nas ratowało. Fakt, że mogłyśmy sobie p o ­
zwalać na tę wesołość przy stole i w czasie rekreacji, działał
jak balsam na nasze dusze. Tęgie ciało matki Mary J o h n trzę­
sło się, kiedy się śmiała; oczy jej się zamykały, wargi łagodnia­
ły i podnosiła serwetkę, by ukryć usta. Uwielbiałam, gdy nie
potrafiła z a p a n o w a ć nad wesołością; najwyraźniej cieszyło ją
nasze towarzystwo. Niespodziewane przebłyski jej p e ł n e g o
ironii h u m o r u potrafiły nas również rozśmieszyć tak, że zry­
wałyśmy boki ze śmiechu. Przeważnie j e d n a k była milcząca,
miała o k o na dynamikę grupy, pilnowała, czy każda z jej p o d ­
opiecznych jest na miejscu i czy wszystko z nią w porządku.
M a t k a M a r y J o h n miała obowiązek zwracać n a m uwagę
n a zalecenia matki generalnej, k o o r d y n o w a ć prace d o m o w e ,
odbywać comiesięczne rozmowy z każdą z nas, żeby spraw­
dzić, jakie robimy postępy czy wręcz przeciwnie, poprawiać
nas, kiedy to konieczne, oraz n a k ł a d a ć kary. N a d z o r o w a ł a
nas też niekiedy podczas p o p o ł u d n i o w y c h rekreacji. O d n o s i ­
łam wrażenie, że chociaż b a r d z o s u m i e n n i e wypełniała uciąż­
liwy obowiązek karania, robiła to wbrew swojej n a t u r z e . Ja­
koś dzięki t e m u k a r a otrzymywana z jej rąk była łatwiejsza
do przełknięcia - i bardziej bolała. Pojawiało się pytanie:
„Dlaczego karać, jeżeli ma się uczucie, że to źle?".
A o d p o w i e d ź musiała brzmieć: „Wyroki Boże (to znaczy
nakazy i wyroki matki generalnej) są n i e z b a d a n e , a my jeste­
śmy tu nie po to, by je kwestionować, ale by składać ofiarę ze
swego posłuszeństwa".
M a t k a M a r y J o h n p e ł n a była współczucia, ale p o b o ż n o ś ć
miała a b s o l u t n e pierwszeństwo.
Ponieważ w Stella Maris było m a ł o miejsca, my, Australij­
ki, żeby zmniejszyć tłok w głównej kaplicy, często odbywały­
śmy p o r a n n e medytacje w kaplicy matki prowincjonalnej. Był
to niewielki k a m i e n n y b u d y n e k stojący na uboczu w ogrodzie
z m a l e ń k i m i starodawnymi o k i e n k a m i nieco powyżej pozio­
mu oczu. Po każdej stronie nawy stały tylko po dwa wiklino­
we klęczniki i było ich w sumie chyba osiem rzędów. O k n a
były na ogół otwarte, zimą i latem, i napływało przez nie naj­
słodsze świeże powietrze. O szóstej r a n o nawet rosa miała
swój z a p a c h i wiele moich medytacji zasadzało się na czystej
wdzięczności za róże i lak wonny, i piosenki ptaków. To p o ­
wietrze było czyste jak anioł, chłodziło umysł i s p r o w a d z a ł o
na m n i e coś w rodzaju euforii.
Folgowałam swojej poetycznej n a t u r z e i moje serce wypeł­
niała radość. P r z y p o m i n a ł a m sobie jakiś wers z G e r a r d a
Manleya H o p k i n s a , na przykład: „Świat jest przesycony
wspaniałością B o g a . . . " , albo coś innego, co kiedyś czytałam.
Ta m a ł a k a m i e n n a kaplica była jak cenny klejnot, przesycona
niezwykłą atmosferą spokoju w przeciwieństwie do ciemniej­
szej i większej kaplicy w Stella Maris, chociaż ta ostatnia wy­
p o s a ż o n a była w p r z e p i ę k n i e rzeźbioną i wypolerowaną
d r e w n i a n ą b a l u s t r a d ę i a m b o n ę w prezbiterium, p i ę k n e skle­
pienie z architrawami, d r e w n i a n e ławki i parkiet na p o d ł o ­
dze. Tam zapachy były tradycyjne - p a c h n i a ł o d r e w n e m
i resztkami kadzidła. W i e l e b n a m a t k a g e n e r a l n a klęczała
z tyłu - d o b r a pozycja, by czujnie nas obserwować.
•
•
•
Stella Maris zatrudniała z a w o d o w e g o ogrodnika, który
umiał h o d o w a ć jarzyny i kwiaty przez cały rok. Często był
zdegustowany, kiedy z tygodnia na tydzień otrzymywał
sprzeczne polecenia i sporą część roboty wykonywał na dar­
m o . W c z e s n ą jesienią zrezygnował i odszedł. Tego się nikt po
zwykłym pracowniku nie spodziewał! Z a k o n n i c e z a p o m n i a ­
ły, że o g r o d n i k nie składał ślubów posłuszeństwa.
- K o c h a swój ogród i ma wielki szacunek dla własnej pra­
cy. Wróci - słyszałam, jak mówiły, ale się myliły. G r z ą d k i z ja­
rzynami porosły chwastami, a o g r o d n i k nie wracał. I wtedy
p o p r o s z o n o nas, żebyśmy wypełniły j e d e n z szalonych rozka­
zów matki generalnej - około dziesięciu siostrom p o l e c o n o
wyrywać pokrzywy gołymi r ę k a m i . Miałyśmy nie przerywać,
dopóki nie powyrywamy ich do ostatniej.
Jeżeli kiedyś sparzyliście się angielską pokrzywą, k t ó r e j
p a r z y d e ł k a zostają p o d skórą, to wiecie, że ból m o ż e utrzy­
mywać się przez dłuższy czas. W zależności od wrażliwości
skóry o p a r z e n i e o d c z u w a się j a k leciutkie - albo nie cał­
k i e m leciutkie - p o r a ż e n i e p r ą d e m . Wahałyśmy się p r z e z
chwilę, ale tylko po to, by zyskać p e w n o ś ć , czego od nas żą­
dano.
Chwyciłam pokrzywę o b i e m a r ę k a m i i oczywiście poraził
m n i e nagły palący ból, ale doszłam do wniosku, że najlepszą
strategią będzie przyłożyć się i k o n t y n u o w a ć r o b o t ę . Pokrzy­
wy na p a r u dużych grządkach wyrosły wysokie i gęste, jakby
je t a m specjalnie s a d z o n o . W k r ó t c e dłonie i ręce poczerwie-
niaty n a m od o p a r z e ń . Pracowałyśmy ze dwie godziny, d o p ó ­
ki nie wyrwałyśmy ostatniego chwastu. P o t e m próbowałyśmy
spłukać ból z rąk - i nie mogłyśmy. W o d a spływała jak chłod­
ne błogosławieństwo na wściekle palące zaczerwienienia, ale
przenikliwe pieczenie nie chciało ustąpić. Nie m o g ł a m spać
tej nocy, tak m n i e paliły i rwały ręce, i dowiedziałam się, że
nikt inny też nie mógł spać.
- Dlaczego wyrywałyśmy te wszystkie pokrzywy bez ręka­
wiczek?
To pytanie zadała m a ł a irlandzka zakonnica, wypowiedzia­
ła je łagodnym głosem podczas rekreacji.
Wszystkie byłyśmy z a i n t e r e s o w a n e odpowiedzią i w ocze­
kiwaniu nadstawiłyśmy uszu. M a t k a Mary J o h n słyszała pyta­
nie, ale p o n i e w a ż nie mogła udzielić racjonalnej odpowiedzi,
nie udzieliła żadnej i tylko wpatrywała się uporczywie w swo­
ją r o b ó t k ę .
Często musiałyśmy słuchać wypowiedzi, jak wielką war­
tość ma cierpienie. Koncepcja, żeby zbliżać się do Jezusa p o ­
przez cierpienie, była o g r o m n i e atrakcyjna dla naszego zgro­
m a d z e n i a . W Stella Maris żyło się intensywnie; cierpienie
było codzienną pozycją w jadłospisie.
W głównej kaplicy m i a ł a m zawsze uczucie, że lepiej sie­
dzieć cicho, by nie ściągnąć na siebie niczyjej uwagi. Wystar­
czająco fatalne było to, że przez mój wzrost i fakt, że się tak
p r o s t o trzymałam, mylono mnie czasami z m a t k ą C l a r e , oso­
bistą asystentką matki g e n e r a l n e j , która chodziła wyprosto­
w a n a jakby kij połknęła i miała b a r d z o k w a d r a t o w e r a m i o n a .
Byłyśmy obie b a r d z o szczupłe i w butach miałyśmy niemal po
dwa metry wzrostu. Tu wszelkie p o d o b i e ń s t w o się kończyło,
chyba że z rozmysłem p a r o d i o w a ł a m jej c h ó d .
,
M a t k a Clare miała klasyczne rysy, była śniadą, surową
pięknością, a jej oczy połyskiwały za dużymi o k u l a r a m i , da­
j ą c p e w n e pojęcie o błyskotliwości umysłu. C e c h o w a ł a ją
o g r o m n a inteligencja i w swoim czasie była wspaniałą orga-
nizatorką i fantastycznie utrzymywała dyscyplinę. Wyobra­
ż a m sobie, że b a r d z o b r a k o w a ł o jej w szkole, w której uczy­
ła. F e n o m e n a l n e zdolności matki Clare wykorzystywane były
teraz do rozwiązywania p r o b l e m u , w jaki s p o s ó b ulżyć m a t c e
generalnej w jej wielu dolegliwościach.
W kaplicy czułam się b a r d z o nieswojo, wiedząc, że ktoś
m n i e bez przerwy obserwuje. Jeżeli usiadłam, kiedy powin­
n a m była klęczeć, m o g ł a m się spodziewać u p o m n i e n i a . Bole­
sna m e n s t r u a c j a i ból brzucha nie były żadnym usprawiedli­
wieniem. M a t k a g e n e r a l n a chodziła między ławkami, żeby
sprawdzić, kto przysnął, a kto nie, i ocenić jakość naszych
medytacji. Wolała, żebyśmy przy medytacji nie korzystały
z żadnych książek p o z a tą, k t ó r ą n a m czytano w kaplicy, cho­
ciaż p r z y p o m n i e n i a na piśmie nie były całkowicie z a k a z a n e .
Kiedy p e w n e g o r a n k a skorzystałam z mszału, żeby zmobili­
zować swój umysł, p o r u s z o n a s p a c e r o w a ł a t a m i z p o w r o t e m
o b o k m n i e . Siedziałam zwykle na końcu rzędu przy przejściu,
żeby nie zasłaniać innym widoku na ołtarz. H a b i t matki ge­
neralnej szeleścił, kiedy m n i e mijała, ale nie p o d n o s i ł a m
oczu. Wymachiwała r ę k a m i , aż różaniec grzechotał, abym
zwróciła na nią uwagę. U d a w a ł a m , że nic nie słyszę, jakbym
chciała ją sprowokować, by s p r ó b o w a ł a mi wyrwać z rąk
książkę. I chyba niewiele b r a k o w a ł o .
Później tego s a m e g o dnia zostałyśmy w e z w a n e na salę z e ­
b r a ń , by wysłuchać matki g e n e r a l n e j . W pokoju, w którym le­
dwo starczało dla nas miejsca, ustawiono w rzędach lawy,
a p r z e d nimi stół i krzesło. Ja jak zwykle siedziałam na koń­
cu rzędu, tym r a z e m nie przy drzwiach tylko po drugiej stro­
nie, o b o k wielkiego o k n a z szybkami oprawionymi w ołowia­
ne ramki.
M a t k a g e n e r a l n a zaczęła od tego, że zarzuciła niektórym
z sióstr, iż w niewłaściwy sposób wykonują zalecenia reguły
i prowadzą życie religijne. Siostra Bridget, genialna nauczy­
cielka historii, była d o b r z e z n a n a ze swoich nowatorskich
wykresów, a jej uczennice osiągały wyjątkowo d o b r e wyniki.
Ta irlandzka trzydziestoparoletnia zakonnica koordynowała
pracę w swojej szkole i najwyraźniej odchodziła od zmysłów
z niepokoju, że niespodziewanie musiała zostawić bez opieki
swoją klasę. Widziałam jej rozpacz, kiedy na rozkaz matki ge­
neralnej p o d a r t o wykresy na strzępy i z a k a z a n o jej w ogóle
wracać do szkoły. Siostra Bridget wyglądała na oszołomioną.
Nagle uwaga matki generalnej skupiła się na m n i e .
- Siostro Mary C a r l o - d o t a r ł do mnie głos przerywany ci­
chym b e k a n i e m , wywołanym niestrawnością - o czym siostra
myśli podczas medytacji?
W p a d ł a m w p a n i k ę i odpowiedzi udzieliłam natychmiast.
- O niczym - oznajmiłam i oblałam się szkarłatnym ru­
mieńcem, raz, że zwrócono na mnie uwagę, a dwa, że moja
odpowiedź była taka n i e m ą d r a . Udzieliłam jej instynktownie,
wypierając się wszystkiego, jak w klasycznej o p e r z e mydlanej,
chociaż niczego takiego w życiu nie widziałam.
M a t k a g e n e r a l n a skwapliwie wykorzystała mój błąd.
- Takie o d n i o s ł a m w r a ż e n i e - stwierdziła, na co słuchacz­
ki się rozchichotały.
.
Siedziałam ze spuszczoną głową, zdecydowana nie o d e ­
zwać się więcej słowem. Poczułam się przytłoczona tym na­
głym atakiem, m ó z g m i a ł a m sparaliżowany i nie zdołałabym
zareagować, nawet gdybym chciała. Matki generalnej nie ba­
wiło p r z e m a w i a n i e do t u m a n a , zostawiła mnie więc w s p o k o ­
ju i zaczął się wykład na t e m a t medytacji.
Po tym zdarzeniu uświadomiłam sobie, jak wątpliwa jest
n a t u r a transów, w k t ó r e spontanicznie w p a d a ł a m . M o g ł a m
na przykład czytać książkę i jakiś akapit trafiał do mnie z ta­
ką siłą, że k o m p l e t n i e z a p o m i n a ł a m o otoczeniu. W takim
transie m o g ł a m być dłuższą chwilę i d o p i e r o dzwonek m n i e
z tego wyrywał.
P e w n e g o letniego p o p o ł u d n i a poszłam na spacer aż na k o ­
niec ścieżki dochodzącej do płotu, za którym znajdowało się
pole pszenicy. Ponieważ byłam wysoka, z łatwością m o g ł a m
wyjrzeć za płot; zachwyciłam się falującą na lekkim wietrze
pszenicą, czerwonymi m a k a m i i niebieskimi bławatkami,
które j a k o dziecko widywałam w H o l a n d i i . Tego dnia śpiewał
skowronek, który wydawał się niestrudzony. Jeżeli nawet
o p a d a ł na krótki odpoczynek między źdźbła pszenicy, wkrót-
ce znowu wzbijał się w niebo, śpiewając, jakby mu piuca lada
chwila miały p ę k n ą ć , świergocząc na c h w a ł ę . . . swojego
Stwórcy? Niewidzialnej p a r t n e r k i ? W o l a ł a m wyobrażać so­
bie, że śpiewa na chwałę Boga i sercem przyłączyłam się do
tej melodii.
Skowronek d a w n o umilkł, słońce zaczęło zachodzić, a ja
d o p i e r o wtedy przypomniałam sobie, gdzie j e s t e m . Tkwiłam
w tym miejscu jak zaczarowana. Moje osobliwe zachowanie
nie u m k n ę ł o uwadze innych sióstr. Kiedy m a t k a g e n e r a l n a
zapytała m n i e , co się dzieje, kilka zakonnic ze zdziwieniem
i ciekawością czekało na moją odpowiedź. No cóż, nic nie
usłyszały. I nie było u p o k o r z e ń , które zdołałyby powstrzymać
mnie od stosowania tego m e c h a n i z m u ucieczki. Już j a k o ma­
lutkie dziecko nauczyłam się uciekać do m a l o w a n e g o lasu na
b o g a t o złoconym obrazie w naszym salonie. Ojciec i ja space­
rowaliśmy po prawdziwym lesie, który tam n a m a l o w a n o , z ła­
twością więc wyobrażałam sobie, że stoję na leśnej ścieżce,
chłonę zapach szeleszczących p o d stopami liści, szukam mu­
c h o m o r ó w i m a m się na baczności przed elfami i g n o m a m i .
•
•
•
D o s t a ł a m z a d a n i e specjalne. M a t k a g e n e r a l n a udzielała
instrukcji osobiście, co było absolutnie niezwykle. Siostra
A n g e l a i ja słuchałyśmy jej razem, a ja z fascynacją przyglą­
d a ł a m się „ o r a n g u t a n o w i " . P o d o b i e ń s t w o było tak uderzają­
ce, że nie słyszałam udzielanych cichym głosem poleceń.
U w a ż a ł a m , że prośba o ich powtórzenie nie byłaby zbyt roz­
sądna; poza tym p r z e k o n a n a już byłam, że z rozmysłem p o ­
łyka większość słów, żebyśmy jej przypadkiem zbyt d o k ł a d n i e
nie zrozumiały. Z tego spotkania z a p a m i ę t a ł a m tylko j e d n o :
jej silną osobowość.
Miałam nadzieję, że siostra Angela słuchała i zrozumiała
więcej niż ja. Z r o z u m i a ł a m tylko tyle, że o d p o w i a d a m za
zebranie pomidorów, k t ó r e trzeba rozesłać do wszystkich
domów, i że siostra Angela ma mi p o m a g a ć . Trzeba było
uwzględnić aż pięć adresów, łącznie ze szkołą z internatem dla
dzieci. Czy m a t k a generalna powiedziała nam, ile ludzi jest
w każdym z domów, żebyśmy mogły porozdzielać pomidory
w odpowiedniej proporcji? Nie potrafiłam przypomnieć sobie
nic poza tym, że m a m r o t a ł a coś na temat „tutaj" i „tam".
Z b i e r a n i e dojrzałych p o m i d o r ó w z tryskającą życiem sio­
strą A n g e l ą (którą z n a ł a m od czasów p o s t u l a t u ) było czystą
przyjemnością. Z a p a c h liści ocierających się o nasze u b r a n i a
nas upajał. Każdy zerwany z krzaka dojrzały p o m i d o r (kawa­
łek łodyżki zostawiałam, u d a ł o mi się z a p a m i ę t a ć tę część
polecenia!) wypełniający mi dłoń zdrową czerwoną krągłością wydawał się małym c u d e m . Szklarnie pełne były mistycz­
n e g o przepychu i słonecznego, ciepłego światła.
Kiedy płócienna torba pełna była łupów, zaczęły się schody.
- Siostro A n g e l o - powiedziałam - jak siostra sądzi, ile
o s ó b przebywa teraz w Stella Maris? Czy siostra wie, ile
mieszka w d o m u matki prowincjonalnej, a ile gdzie indziej?
Niestety, była nie lepiej p o i n f o r m o w a n a o d e m n i e , więc
z g r u b s z a oszacowałyśmy liczbę i ruszyłyśmy w o b c h ó d , za­
skakując mieszkańców naszymi d a r a m i . Nikt nie pogardził
pomidorami, to pewne!
Na rozmowy nie miałyśmy zezwolenia, i czułam się taka
winna, że z ł a m a ł a m regułę milczenia z siostrą Angelą, że
szłam z nisko pochyloną głową. Mijał nas powoli jakiś a u t o ­
kar - p r a w d o p o d o b n i e pełny turystów, którym trafiła się grat­
ka, bo zobaczyli dwa „pingwiny"; byłyśmy obie tak zażenowa­
ne i szłyśmy z tak nisko opuszczonymi głowami, że zamiast
ramię w ramię przechodziłyśmy przez jezdnię p o d b a r d z o
różnymi kątami. Ten widok wywołał z a p e w n e rozbawienie
w a u t o k a r z e , a ja, wstydząc się, że zachowujemy się tak nie­
m ą d r z e , zaciskałam zęby.
Wypełniałyśmy nasz p o m i d o r o w y obowiązek przez blisko
dwa tygodnie, a p o t e m dowiedziałyśmy się, że wcale nie ro­
bimy tego d o b r z e . W i a d o m o ś ć d o t a r ł a do nas, kiedy m a t k a
g e n e r a l n a przemawiała na ogólnym zebraniu. Liczne uczest­
niczki u r a c z o n e zostały sarkastycznym o p i s e m naszej głupo­
ty, który zakończył się słowami:
- Cienia sensu nie było w tym, co o n e robiły. Przydzielając
pomidory, wykazały się k o m p l e t n y m b r a k i e m z d r o w e g o roz­
sądku.
Czy cała sprawa została u k a r t o w a n a po to, by p o k a z a ć nas
w złym świetle? Nie miałam pojęcia. Siostra A n g e l a nie za
b a r d z o się tym przejęła; była o s o b ą p e ł n ą wigoru, z cudownie
dobrym sercem i niewielkim rozsądkiem, zawsze uśmiech­
niętą i taką, która p ę d e m w p a d a tam, gdzie anioły obawiają
się s t ą p n ą ć . N a t o m i a s t m n i e ogarniała rozpacz, bo niejasno
z d a w a ł a m sobie sprawę, że tylko w j e d e n , jedyny sposób w tej
skrorpnej instytucji m o ż n a dostać odpowiedzialną pracę trzeba zrobić wrażenie na przełożonych.
Siostra Angela i ja zostałyśmy zwolnione z obowiązku zbie­
rania p o m i d o r ó w .
Były to czasy Soboru Watykańskiego II i pierwszych roz­
mów w d u c h u e k u m e n i z m u , co oznaczało, że chrześcijańskie
kościoły uczyły się szanować wzajemnie swoje p o d o b i e ń s t w a
i różnice.
W styczniu 1959 roku, w trzy miesiące po objęciu urzędu,
papież J a n X X I I I zwołał Sobór Watykański. Było to niezmier­
nie t r u d n o osiągnąć; Sobór zaczął obrady d o p i e r o w paździer­
niku 1962 roku, a większość dzieła papieża została ukończona
dopiero po jego śmierci.
Papież J a n X X I I I zdołał j a k o ś p r z e ł a m a ć konserwatywny
sposób myślenia Kurii. W wyniku tego powstał ruch zwany
Aggiornamento.
Tak więc miałyśmy zgłębiać wyniki b a d a ń nad Biblią, d o ­
konanych przez kościół anglikański (katolicy nie palili się za
b a r d z o do Świętej Księgi po tym, jak na swój użytek wydru­
kował ją H e n r y k V I I I ) . M a t k a Clare odpowiedzialna była za
studia biblijne i zdecydowanie reagowała na nasze p e ł n e
zgorszenia reakcje.
- To chyba oczywiste, że J e z u s mógł mieć braci!
- Bez wątpienia jest prawdą, że nie mógi urodzić się
25 grudnia, ponieważ w tym czasie w okolicach Betlejem jest
za zimno, by owce mogły pozostawać na zewnątrz. M ę d r c y ze
W s c h o d u to p r a w d o p o d o b n i e tylko symbole, p o d o b n i e j a k
ich dary, złoto, kadzidło i mirra.
U r a c z o n o nas pewnymi koncepcjami, od których n a p r a w ­
dę oczy n a m na wierzch wychodziły.
- Jezus mógł być nieślubnym synem rzymskiego żołnierza
i to dlatego Józef tak się dręczył tym, czy kazać swoją narze­
czoną u k a m i e n o w a ć , czy nie. Mogłoby to tłumaczyć, dlacze­
go J e z u s dorastał wśród eseńczyków i uczył się, by zostać ka­
p ł a n e m , k t ó r e to nauki później zdradził, kiedy ujawnił ich
tajemnice dotyczące zdrowia i inną z a k a z a n ą wiedzę.
Cóż za gorszące hipotezy! Z takich śmiałych, jawnych dys­
kusji kościół katolicki w dużej mierze się wycofał, kiedy wiel­
ki d u c h papieża J a n a opuścił ziemię, a n a d m i e r n i e szczery
następca Pawła VI u m a r ł w zaledwie trzydzieści trzy dni po
rozpoczęciu pontyfikatu.
N i e k t ó r e z W i e r n y c h Towarzyszek J e z u s a były w tym
k o n k r e t n y m czasie o t w a r t e na n o w e k o n c e p c j e , ale w więk­
szości p o s t ę p w z a k o n i e stawał się coraz wolniejszy, aż
wreszcie uległ z a h a m o w a n i u . Szczególnie w Irlandii p o z o ­
stał wierny t e m u , co w y d a w a ł o się całkiem d o b r e od n i e p a ­
miętnych czasów.
Kiedy nie uczyłyśmy się ani nie modliłyśmy, w y p e ł n i a ­
łyśmy liczne o b o w i ą z k i . Pozwolę sobie p o w i e d z i e ć , że z a r a ­
białyśmy na swoje u t r z y m a n i e , p r a c u j ą c w d o m u i w o g r o ­
d a c h . W czasie rekreacji wykonywałyśmy r ó w n i e ż c u d o w n e
hafty. J a u b r a ł a m całą serię lalek, o z d o b i ł a m h a f t a m i n a ­
wet ich haleczki. Co się s t a ł o z nimi czy z o b r u s a m i , ser­
w e t a m i a l b o s e r w e t k a m i , k t ó r e tak p o m i s t r z o w s k u o z d a ­
białyśmy?
Niespodziewanie trafiła mi się całkiem inna praca. M a t k a
Mary J o h n zatrzymała m n i e n a korytarzu.
- Siostro Carlo, siostra, która zwykle przygotowuje pokój do
śniadania dla księdza, jest chora. Czy pod jej nieobecność ze­
chciałaby siostra wykonywać tę posługę?
P o p r o s z o n o m n i e , a nie r o z k a z a n o , zauważyłam to i o d p o ­
wiedziałam, że z radością ją zastąpię. N a p r a w d ę nie sądziłam
d o t ą d , że dysponuję czymś tak wyrafinowanym jak salonowe
maniery. Cóż, nie ma co zwlekać, przystąpiłam więc do pra­
cy z odwagą, ale i m a ł ą pewnością siebie.
Do tej pracy p o t r z e b a było dwóch kobiet: j e d n a siostra
przygotowywała tacę ze śniadaniem w kuchni, a druga zaj­
m o w a ł a się p o d a w a n i e m . R o z k o ł a t a n e nerwy koiło tylko jed­
no - z dnia na dzień nic się nie zmieniało, to s a m o j e d z e n i e ,
sztućce, naczynia i serwetki, tace, ta s a m a p r o c e d u r a . J e d y n ą
rzeczą, j a k a w ogóle się zmieniała, były kwiaty w m a ł y m fla­
koniku. Z d e c y d o w a n i e najbardziej w tej pracy lubiłam zry­
wanie kwiatków w bujnym ogrodzie, j e d n e g o tu, drugiego
t a m , by ozdobić nimi nakrycie.
Wszystko było d o b r z e , tylko że nie byłam przygotowana
na to, że ksiądz się do m n i e odezwie. W tamtym tygodniu
a k u r a t ksiądz był całkiem ludzki i p e w n i e chciał p o z n a ć n o ­
wą siostrę. R z u c a ł sporadycznie jakieś uwagi towarzyskie, co
wydawało się t r o c h ę niestosowne, bo przecież musiał wie­
dzieć o regule milczenia obowiązującej podczas trzeciego r o ­
ku nowicjatu. O d p o w i a d a ł a m , uprzejmie i k r ó t k o , i tak minął
tydzień. C h o r a zakonnica, k t ó r ą z a s t ę p o w a ł a m , albo nie p o ­
prosiła, by przywrócić ją do obowiązków, albo nie wyzdro­
wiała, bo zaczęłam obsługiwać księdza drugi tydzień. N a ­
p r a w d ę wciągnęłam się w tę r o b o t ę . Księża się czasem
zmieniali, ale zwykle zachowywali się z rezerwą, byli u p r z e j ­
mi i nieabsorbujący.
Nie trwało to długo. Pewien irlandzki ksiądz zaczął pytać
m n i e o plany na ten dzień i o to, skąd się wzięłam w Anglii.
B a r d z o to było denerwujące - j a k o ś z a n a d t o ludzkie, z a n a d ­
to przyjazne - ale nie pomyślałam, by szukać p o r a d y u moich
przełożonych. I k t ó r e g o ś r a n k a nie z d o ł a ł a m się powstrzy­
m a ć i opowiedziałam mu stary kawał o rolls-roysie. W c z e ś ­
niej on opowiedział mi dowcip i u z n a ł a m , że m o g ę mu się
zrewanżować tym samym.
Wybuch śmiechu musiało być słychać na całym piętrze.
M a t k a g e n e r a l n a j a d ł a śniadanie w pobliskiej sali i, jak było
d o przewidzenia, tego s a m e g o ranka m a t k a M a r y J o h n
wezwała m n i e do siebie. U k l ę k ł a m zgodnie ze zwyczajem
i wysłuchałam reprymendy. Usłyszałam, że o p o w i a d a n i e ka­
wałów nie należy do moich obowiązków i jest poważnym na­
ruszeniem reguły milczenia. M i a ł a m natychmiast zostać od­
sunięta od obowiązków „na salonach".
Nie zmartwiło mnie to z a n a d t o - tak czy owak nie za bar­
dzo wiedziałabym, jak się zachować n a s t ę p n e g o ranka. P r o ­
blem w tym, że cała praca spadła teraz na moją p a r t n e r k ę ,
a o n a miała wielkie kłopoty, by samodzielnie u p o r a ć się ze
wszystkim. Widywałam ją, jak pędzi przez refektarz z tacą
sztućców i naczyń, a p o t e m z tacą jedzenia; s a m a zasiadała
do śniadania d o p i e r o wtedy, jak już wszystko wystygło.
Ta sytuacja ciągnęła się przez wiele dni, aż wreszcie m a t k a
M a r y J o h n wzięła mnie na stronę i zasugerowała, że powin­
n a m przeprosić i wrócić do pracy. Co takiego? Ten pomysł
był tak niedorzeczny, że stanowczo go o d r z u c i ł a m .
' - Nie, dziękuję m a t c e , nigdy już nie wrócę do tej pracy.
Jeżeli nie byłam wystarczająco d o b r a wtedy, to nie byłam
wystarczająco d o b r a i teraz, a fakt, że t a m t a siostra borykała
się z t r u d n o ś c i a m i , nie miał ze m n ą nic wspólnego. Jeżeli
p o d d a n o mnie j a k i e m u ś dziwacznemu testowi, z miłą chęcią
byłam gotowa go oblać!
•
•
>
•
Przyszła zima, p o r a potężnych wichrów i sztormów. Bezli­
tośnie smagały cypel. Musiałyśmy przechodzić z d o m u matki
prowincjonalnej do głównej rezydencji i z p o w r o t e m co r a n o
i co wieczór, pilnując się, aby nie spaść po d r o d z e z urwiska.
Parasole przy takiej wichurze okazywały się bezużyteczne,
więc zostawiałyśmy je w d o m u . Trzymałyśmy się za dłonie,
idąc gęsiego w sześć czy coś koło tego, i podnosiłyśmy się na
d u c h u ! R a z e m ciągnęłyśmy j e d n a drugą p o d wiatr, peleiyny
lepiły n a m się do ciała, mozolnie człapałyśmy przed siebie
w kaloszach. J a k nas cieszyły te szalone i wietrzne dni! To
p r a w d a , mokłyśmy, ale peleryny były z dobrej serży, a plasti-
kowe czepki na głowach chroniły przed najgorszym desz­
czem. Nie ma to jak odświeżający wysiłek fizyczny, żeby z p o ­
w r o t e m uczłowieczyć uduchowionych ludzi. W oczach nobli­
wych, starszych członkiń naszej społeczności Australijki
zyskały coś zbliżonego do statusu b o h a t e r e k , gdyż dzielnie
stawiały czoło n a t u r z e . To już nie najgorzej. Cztery razy
dziennie przemierzałyśmy trasę pomiędzy głównym d o m e m
a d o m e m matki prowincjonalnej, co p r a w d o p o d o b n i e przy­
czyniło się do tego, że zachowałyśmy zdrowe zmysły. Z a s a d a
spuszczonych oczu pozwalała mi na stały kontakt ze wszyst­
kim, co rosło na ziemi na trasie. N a t u r a była m o i m sprzymie­
r z e ń c e m j a k zawsze.
Boże N a r o d z e n i e było coraz bliżej, p o d o b n i e jak ciężkie
od śniegu niebo i przytulne ciepło w ogrzewanej sali r e a k r e acyjnej. Podczas sześciu tygodni adwentu decydowałyśmy się
na d o d a t k o w ą p o k u t ę , nic t r u d n e g o , jeżeli było się wrażli­
wym na z i m n o . J e d n a k wszystkie pokutowałyśmy przymuso­
wo, kiedy do śniadania p o d a w a n o zimną h e r b a t ę . Usłyszały­
śmy, że to gotowa p o k u t a . A miało być jeszcze gorzej: m a t k a
g e n e r a l n a doszła przy lunchu do wniosku, że na czas adwen­
tu b r a k herbaty w ogóle mógłby być jeszcze bardziej o d p o ­
wiednią p o k u t ą .
Wyczułam, że kilka o s ó b wokół mnie się zjeżyło, zwłaszcza
świecka siostra rezydentka odpowiedzialna za pralnię, która
od lat doprosić się nie mogła, żeby p r a n i e m o ż n a było płukać
w ciepłej wodzie. Mieszkała w Stella Maris od kilku lat i ota­
czająca to miejsce mistyczna a u r a t r o c h ę zaczęła blednąc.
Poza tym ta siostra miała donośny głos.
- Wszystkie się pochorujemy! - wykrzyknęła.
I miała rację - zaczęły się pojawiać p r z e r ó ż n e g o rodzaju
objawy abstynencyjne. Po tygodniu przywrócono g o r ą c ą her­
batę, co przyjęłyśmy z wielką ulgą. Wszystkie byłyśmy od niej
m o c n o uzależnione. Byłyśmy normalnymi kobietami, cho­
ciaż żywiłyśmy g ó r n o l o t n e p r z e k o n a n i e , że żyjemy w o d e r w a ­
niu od spraw ziemskich.
W dzień Bożego N a r o d z e n i a doczekać się nie mogłyśmy,
aż zacznie się zabawa. Długie uroczystości w kaplicy dobieg-
ty końca i wszystkie tłoczyłyśmy się na sali rekreacyjnej, wpa­
trując się w liczne miski ze słodyczami na stole i czekając, aż
pojawi się m a t k a generalna, żebyśmy mogły złożyć jej życze­
nia wesołych świąt i zabrać się do czekoladek, m i ę t ó w e k i li­
zaków.
M a t k a g e n e r a l n a n a p r a w d ę obawiała się, że zbyt wiele
rzeczy przyjmujemy za oczywiste. M a t k a Clare w p a d ł a na sa­
lę, jakby się paliło, i zmiotła ze stołu wszystkie miski. D o p i e ­
ro jak słodycze zniknęły, pojawiła się m a t k a g e n e r a l n a
i sztywno, jak jakiś król na zamku, usadowiła swoją p o t ę ż n ą
o s o b ę na krześle u szczytu stołu, j e d n ą dłoń o p a r ł a na kola­
nie, p r z e d r a m i ę drugiej ułożyła na blacie.
- J e z u s - powiedziała (przerwa) - urodził się w zimnej sta­
j e n c e - przerwa - a my - przerwa - jesteśmy j e g o towarzysz­
kami. O b j a d a n i e się słodyczami nie jest właściwym sposo­
b e m świętowania Bożego N a r o d z e n i a !
Jej zachowanie było d o k ł a d n i e wyreżyserowane. Przyglą­
d a j ą c się n a m , d o d a ł a :
- Jest na świecie wielu głodujących ludzi. Pomyślmy o nich
dzisiaj.
To właśnie takie wzniosłe sentencje i śmiałość, z j a k ą gło­
siła swoją p r a w d ę , przynosiły jej szczególny szacunek. Kaza­
ła n a m wierzyć, że jeżeli któraś nie r o z u m i e tego, co o n a m ó ­
wi, to jest głupia. M a t k a g e n e r a l n a miała wiele pewności
siebie i niezaprzeczalne zdolności dyktatorskie, k t ó r e w peł­
ni wykorzystywała.
•
•
•
Z i m a była p o r ą przeziębień i grypy. Przez jakiś czas p o m a ­
gałam innym z a k o n n i c o m , kiedy chorowały, a p o t e m s a m a
z a p a d ł a m na j a k ą ś tajemniczą dolegliwość. D o s t a ł a m tak wy­
sokiej gorączki, że przydzielono mi siostrę, k t ó r a miała n a d e
m n ą czuwać i p o d a w a ć mi o określonej p o r z e lekarstwa. By­
ła to m ł o d a zakonnica najwyraźniej p o c h ł o n i ę t a czymś in­
nym niż to chwilowe zajęcie. Miałam oczy z a m k n i ę t e , ale wy­
czuwałam jej n i e p o k ó j . W końcu przemówiła.
- Niech siostra posłucha - zwróciła się do mnie poważnie czy m o ż e siostra sama zażyć te tabletki? - tu wymieniła p o r ę .
Majaczyłam, ale uznałam, że p o r a d z ę sobie z tabletkami
zgodnie z instrukcją. Po jakimś czasie nie miałam j e d n a k p o ­
jęcia, co zażyłam, a czego nie. Czy p o ł k n ę ł a m te tabletki, czy
tylko to sobie wyobraziłam? I o której miałam je zażyć? Po­
stanowiłam zażyć tabletki, które leżały przygotowane na tale­
rzyku. Kiedy moja o p i e k u n k a wróciła, przeraziła się. Wybie­
gła znowu, b a r d z o poruszona, a ja natychmiast zasnęłam.
O b u d z i ł a m się, jak mi się zdawało, w środku nocy, musia­
łam iść do toalety. Było c i e m n o , choć o k o wykol. Nic nie wi­
działam, ale wiedziałam, którędy iść, więc po o m a c k u opuści­
łam d o r m i t o r i u m i korytarzem przeszłam do toalety.
P r ó b o w a ł a m włączyć światło, ale światła nie było. Poszłam
dalej, ale znowu nie m i a ł a m szczęścia. Założyłam, że widocz­
nie jest j a k a ś awaria p r ą d u albo wszystkie żarówki się prze­
paliły. U d a ł o mi się skorzystać z toalety, d o t a r ł a m j a k o ś do
łóżka i z a s n ę ł a m znowu. Mój świat był czarny jak smoła, ale
z o r i e n t o w a ł a m się, że jest już dzień, bo wokół m n i e hałaso­
wały siostry. Niezależnie od tego, co to były za tabletki, ośle­
p ł a m p o nich.
Ktoś przyszedł zapytać, j a k je zażywałam, zbeształ m n i e za
g ł u p o t ę i zostawił w spokoju. Nie m i a ł a m pojęcia, czy odzy­
skam wzrok czy nie, i z dziwną rezygnacją myślałam o tym, co
m o ż e m n i e czekać. Przez wiele dni budziłam się w c i e m n o ­
ściach i s p r a w d z a ł a m , co słyszę, by zorientować się, czy jest
dzień czy noc.
Aż wreszcie p e w n e g o r a n k a zobaczyłam znowu na oczy
wyblakły świat. Z a c z y n a ł a m przychodzić do siebie. Prosiłam
o d r o b n e p r a c e , k t ó r e m o g ł a m wykonywać w łóżku podczas
rekonwalescencji, j a k obieranie ziemniaków, j a b ł e k czy łu­
skanie grochu. Z d u m i e w a j ą c e cieplarnie p r o d u k o w a ł y jarzy­
ny przez cały rok.
Siostra, k t ó r a popełniła błąd, przyszła przeprosić, co było
jej obowiązkiem, i na tym się sprawa skończyła. W sumie cie­
szyłam się swoją c h o r o b ą , bo dała mi wytchnienie od co­
dziennej rutyny.
Z n o w u d o s t a ł a m silnego zatwardzenia, p o d o b n i e jak nie­
gdyś w Australii, kiedy byłam nowicjuszka. Tym r a z e m środ­
ki przeczyszczające nie zadziałały, więc p o d a n o mi duży ku­
bek b a r d z o słodkiej herbaty i k a z a n o położyć się na b o k u na
stole w infirmerii, z odsłoniętymi p o ś l a d k a m i .
Infirmariuszka popatrzyła na m n i e , jakby zastanawiała się,
czy wiem, jak się to wszystko skończy, ale reguła milczenia
najwyraźniej nie pozwalała jej na ż a d n e wyjaśnienia. Włoży­
ła rękawiczki, zanurzyła r ę k ę w słoiku z wazeliną i podeszła
do mnie tak, jakby trzymała n a ł a d o w a n ą broń. Przyglądałam
się jej twarzy podczas całej operacji: nie patrzyła na to, co r o ­
bi, obserwowała m n i e j e d n a k , a wyraz jej twarzy niczego nie
zdradzał.
Kiedy ta strategia zaczęła działać, p o c z u ł a m w końcu
obrzydliwe objawy ulgi, ale d o p i e r o po chwili p o l e c o n o mi,
•żebym usiadła na sedes. D o s z ł a m do wniosku, że lepiej dać
sobie spokój z p o k u t n y m soleniem herbaty, a zamiast tego
m o c n o ją słodzić.
Później tego s a m e g o roku zatrzymał mi się okres. Nie
m a r t w i ł a m się tym, bo przeżyłam p o d o b n ą przerwę j a k o p o stulantka w klasztorze G e n a z z a n o . Klęcząc przy fotelu wie­
lebnej matki Winifred i p o d n o s z ą c oczy na jej szeroką twarz,
nieśmiało poruszyłam t e m a t , który mnie niepokoił.
- W i e l e b n a m a t k o - zaczęłam nieśmiało - od czterech
miesięcy nie m i a ł a m okresu.
Ciało matki zakołysało się w fotelu, a p o t e m o d p a r ł a z ca­
łym p r z e k o n a n i e m człowieka, który w p r o w a d z a cię w błąd:
- To absolutnie nic nie znaczy, siostro Carlo.
Ale siostry w Stella Maris potraktowały sprawę zupełnie
inaczej!
M a t k a Mary J o h n zareagowała na doniesienie siostry m a gazynierki, że od pięciu miesięcy nie p o b i e r a ł a m p o d p a s e k ,
wzywając mnie do swojego g a b i n e t u . Tam obydwie z magazynierką wypytywały, co robiłam.
- D o k ą d siostra chodziła?
Dokąd chodziłam? Nigdzie specjalnie nie chodziłam. Prze­
słuchujące m n i e zakonnice przyglądały mi się bacznie. At­
mosfera była pełna napięcia.
M a t k a M a r y J o h n w k o ń c u wyraziła się bardziej precy­
zyjnie.
- Czy bywałaś w ogóle we wsi, siostro?
- Nie, nie bywałam we wsi. W c a l e . Dlaczego?
C h y b a poczuły ulgę i przekazały mnie infirmariuszce, któ­
ra oceniła, że cierpię na brak żelaza i dała mi jakieś tabletki.
Po krótkim czasie okresy wróciły i „wszystko było d o b r z e " .
Minęły lata, zanim z r o z u m i a ł a m , z jakiego p o w o d u tak się
niepokoiły: zastanawiały się, czy nie jestem w ciążył Był to nie­
dorzeczny pomysł, ale u ś m i e c h n ę ł a m się, myśląc o implika­
cjach - domyślałam się, że jeżeli mnie podejrzewały, to coś
takiego musiało się kiedyś zdarzyć.
Przyszła wiosna. M i a ł a m o c h o t ę krzyczeć z zachwytu, kie­
dy widziałam, jak kiełkują przebiśniegi; a p o t e m narcyzy
i żonkile, k t ó r e m a c h a ł y do m n i e en masse, kiedy je mijałam,
i hiacynty, tulipany i dzwonki. W rześkim powietrzu ich woń
wydawała się przenikliwa i rozkoszna. Marzyłam, żeby p o ­
rozmawiać z kimś o całym pięknie, które wokół siebie wi­
działam, z u p e ł n i e jakby inaczej m o g ł o przepaść. Oczywiście
m o g ł a m to zrobić d o p i e r o w porze rekreacji. Ale mówiąc
wtedy na ten t e m a t , czułam się b a r d z o głupio, bo od chwili,
kiedy moje uczucia były takie osobiste i poetyczne, m i n ę ł o
już wiele godzin. Nie wstydziłam się płakać, kiedy s p a c e r o ­
w a ł a m wśród kwiatów. J e d n a k przynajmniej w takich chwi­
lach rozpaczliwie żałowałam, że nie m a m s e r d e c z n e g o przy­
jaciela, z którym dzieliłabym życie, kogoś, z kim mogłabym
podzielić się najgłębszymi d o z n a n i a m i mojej duszy. J e z u s był
za d a l e k o ; p o t r z e b n y był mi ktoś realny, z kim mogłabym p o ­
rozmawiać. Najżarliwszym przywiązaniem darzyłam coś, co
wyczuwałam w głębi serca, ale jeśli chodzi o Jezusa - nie p o ­
trafiłam obdarzyć go twarzą. Nigdzie nie d a w a ł o się znaleźć
opisu, j a k wyglądał, a s e n t y m e n t a l n e święte obrazki pokazy­
wały zniewieściałego p o t u l n e g o mężczyznę, nie takiego Jezu­
sa, w j a k i e g o m o g ł a m wierzyć. W Ewangeliach nie znalazłam
opisu J e z u s a śmiejącego się, u ś m i e c h n i ę t e g o czy tulącego
tych, którzy przy nim byli.
Przebywałam w Stella Maris od około dziewięciu miesięcy,
kiedy F o r e l a n d ogarnęła e p i d e m i a grypy objawiającej się
ostrą biegunką. Całkiem sporo sióstr się zaraziło, ale ja trzy­
m a ł a m się nieco dłużej. Z g o d n i e ze zwyczajem p o r o z u m i e w a ­
łyśmy się z infirmariuszką na piśmie, zostawiając informację
w skrzynce. Działało to dobrze, jeśli infirmariuszką zadała so­
bie trud, by systematycznie opróżniać skrzynkę, albo nie było
sytuacji kryzysowej.
Kiedy w końcu d o s t a ł a m skurczów żołądka, w e t k n ę ł a m
n o t k ę z o p i s e m objawów do skrzynki. P o t e m czekałam na re­
akcję. Wiedziałam, że to głupota, a nawet p r z e k o r a - im
szybciej się ktoś m n ą zajmie, tym lepiej - ale chciałam p o k a .zać, czym n a p r a w d ę jest ten system i reguła milczenia, k t ó r a
nie pozwalała mi w żadnej sprawie wypowiedzieć się b e z p o ­
średnio i na głos. W końcu zaczynałam się złościć.
Spędziłam większość dnia w pobliżu toalet. Była Wielka­
noc, d o m p ę k a ł w szwach od gości; wszyscy plątali się tu
i tam, przygotowując wszystko do o b c h o d ó w Wielkiejnocy
w kaplicy. Nie wzięłam udziału w modlitwach i nie pokaza­
łam się na lunchu, ale nikt tego nie zauważył.
Toalety w Stella M a r i s fascynowały m n i e w p e w i e n
szczególny s p o s ó b , bo w s o ś n i e , k t ó r ą o b i t e były drzwi
i ściany, zwidywały mi się r ó ż n e obrazy - takie j a k i e m o ż n a
zobaczyć w c h m u r a c h . Był t a m warczący wilk, s m o k , nimfa,
t w a r z e , d r z e w a , cały k r a j o b r a z w słojach s ę k a t e g o d r e w n a .
U m i l a ł a m sobie czas, podziwiając z w i e r z ę t a i elfy w s o s n o ­
wych listewkach, p o t e m p o s t a n o w i ł a m n a r y s o w a ć t o , c o wi­
d z i a ł a m , więc z a b r a ł a m do toalety swój szkicownik. I w t e ­
dy wydarzyła się z d u m i e w a j ą c a rzecz: z w i e r z ę t a i elfy
zniknęły! Było to p r z e d z i w n e przeżycie: w j e d n e j chwili je
w i d z i a ł a m , a z a r a z p o t e m , j a k c h c i a ł a m je n a r y s o w a ć , j u ż
ich nie było, c h o c i a ż s p u ś c i ł a m je z oczu tylko na m o m e n t .
Z u p e ł n i e j a k b y bawiły się ze m n ą w c h o w a n e g o . C z u ł a m
się o g ł u p i a ł a i zbita z t r o p u ; n i e w y k l u c z o n e , że na tym e t a ­
pie j u ż majaczyłam.
Skurcze dokuczały mi coraz bardziej i całymi godzinami
chodziłam t a m i z p o w r o t e m po wyludnionych korytarzach
i pustych pokojach, kiedy wszyscy byli w kaplicy. I nagle p o ­
jawiła się p o d e n e r w o w a n a infirmariuszka. Moja n o t k a d o t a r ­
ła do niej po całych dwóch dniach i nie mogła uwierzyć, że
nic jej nie powiedziałam. Weszłyśmy do pokoju o b o k , gdzie
wypytała m n i e o objawy, a p o t e m kazała mi zaczekać. W r ó ­
ciła z m a t k ą C l a r e , której oczy zrobiły się wielkie z z a k ł o p o ­
tania, i w rezultacie zostałam odizolowana od wszystkich,
umieszczono mnie w Knoll.
Knoll służył od czasu do czasu j a k o d o m gościnny, ale
przez większość roku stał pusty. Był najdalej p o ł o ż o n y m od
g ł ó w n e g o d o m u b u d y n k i e m z czerwonej cegły, c z t e r o p i ę t r o ­
wym, z k r ę t ą klatką schodową. Przypominał j e d e n z tych wy­
sokich szkieletowatych d o m ó w , jakie o g l ą d a się na filmach
o d u c h a c h ; kolejne piętra miały coraz mniejsze rozmiary,
tak że w p o k o i k u na samej górze mieściły się tylko trzy łóż­
ka. M i a ł a m spać w tym p o k o i k u na samej górze, który nie­
wiele był lepszy od stryszku i nie miał zasłon w o k n a c h . Nie
było światła - ż a r ó w k a spaliła się d a w n o t e m u i nikt nie za­
dał sobie t r u d u , by ją zmienić. A l e nie m o ż n a powiedzieć,
żeby w nocy było t a m c i e m n o . L a t a r n i a m o r s k a N o r t h F o r e land r e g u l a r n i e o m i a t a ł a wszechogarniającym światłem cały
pokój.
Poza m n ą nikt w tym s a m o t n y m b u d y n k u nie mieszkał.
Drzwi na p a r t e r z e zawsze z a m k n i ę t e były na klucz. J a k a ś n o wicjuszka trzy razy dziennie zostawiała dla m n i e tacę z j e d z e ­
niem i czystą bieliznę. Infirmariuszka przyszła raz, by p o p r o ­
sić m n i e o p r ó b k ę kału, p o t e m kazała milczącej zakonnicy
o d b i e r a ć je raz na kilka dni. Nigdy nie p o w i a d a m i a n o mnie
o wynikach, a na tacy z j e d z e n i e m pojawiały się p o d filiżan­
ką herbaty polecenia na piśmie, takie jak: „Posprzątaj dziś,
siostro, na s c h o d a c h " ; albo m o ż e n a s t ę p n e g o dnia: „Dziś nic
nie r ó b " ; albo „Leż dzisiaj w łóżku"; a raz liścik od matki
Mary J o h n z pytaniem, czy nie potrzebuję jakichś książek.
Ten liścik wskazywał, że przynajmniej wie, gdzie j e s t e m , i że
0 mnie nie z a p o m n i a ł a . Z a b r a ł a m ze sobą życiorys naszej za­
łożycielki, biografię świętej Teresy z Avila oraz regulamin.
Nie miałam pojęcia, o j a k ą książkę mogłabym prosić, skoro
m a m wybór. Przez myśl mi nie przeszło, by poprosić o p o ­
wieść. W końcu poprosiłam o książkę o życiu świętych.
Mój umysł wyłączał się coraz bardziej, jak nigdy d o t ą d .
Nie m i a ł a m jak dowiedzieć się, kiedy zakończy się moja izo­
lacja, i pogodziłam się z myślą, że m o ż e jeszcze potrwać. Nie
p r z e s t a w a ł a m sprzątać w pokojach i na schodach, zabierałam
j e d z e n i e spod drzwi kuchennych, zwykle zjadałam je zimne,
d u ż o czytałam, m e d y t o w a ł a m n a d tym, co przeczytałam. N a ­
p r a w d ę chciałam zrozumieć zasady i znaczenie życia ma­
d a m e de B o n n a u l t d'Hoiiet. W nocy r o z b i e r a ł a m się między
j e d n y m błyskiem latarni morskiej a drugim i s a m o t n i e kła­
d ł a m się spać.
• Tygodnie mijały mi jak we śnie. Biegunka d a w n o ustąpiła,
ale czułam się straszliwie słaba. Byłam taka g ł o d n a ! M o g ­
łabym zjeść trzy razy więcej niż to, co zostawiano mi p o d
drzwiami.
C z u ł a m , że j e d y n ą osobą, k t ó r a zachowała jeszcze choćby
szczątkową wiarę w moją szczerość, j e s t e m ja s a m a . To bole­
sne uczucie, ale radziłam sobie z nim, poddając się wszystkie­
mu, co się działo. Nie w p a d a ł a m w szał, nie n a r z e k a ł a m , ni­
gdy nawet nie sprawdzałam drzwi, żeby p r z e k o n a ć się, czy
b ę d ę mogła wyjść albo uciec. Byłam ślepo i przerażająco p o ­
słuszna. Niewykluczone, że rzucałam m a t c e generalnej wy­
zwanie, niech mnie spróbuje zabić albo niech robi ze m n ą , co
chce. Ż a d e n jej p o s t ę p e k nie naruszyłby w najmniejszym
stopniu spokoju mojego umysłu.
Przyszedł dzień, kiedy p o w i e d z i a n o mi, że m a m wrócić
d o społeczności z a k o n n e j . Byłam j a k d u c h , k t ó r e m u k a z a n o
opuścić w i d m o w y d o m w krainie cieni i wrócić do krainy
żyjących. Świat się zmienił. Wszystko było za j a s k r a w e !
1 wszystko p o r u s z a ł o się tak szybko! M a t k a M a r y J o h n wy­
jaśniła mi, że p o d e j r z e w a n o , iż z a p a d ł a m na j a k ą ś zaraźliwą
c h o r o b ę , ale z a g r o ż e n i e już m i n ę ł o . S p r a w d z i ł a m n a k a l e n ­
d a r z u i o k a z a ł o się, że p r z e b y w a ł a m w izolacji p r z e z sześć
tygodni.
Straszliwie wychudłam; nadgarstki m i a ł a m przezroczyste;
została ze mnie sama skóra i kości. Marzyłam o T Ł U S Z ­
C Z U ! Przy śniadaniu n a s t ę p n e g o r a n k a , a musiała to być
niedziela, bo dostałyśmy b e k o n , o d e s ł a ł a m swój talerz
z p r o ś b ą o d o k ł a d k ę i wyszeptałam: „Z tłuszczykiem, p r o ­
szę". Moja p r o ś b a nie d o t a r ł a do adresatki, a ja c h ę t n i e wy­
lizałabym talerz do czysta, tak b a r d z o ł a k n ę ł a m tłuszczu.
Przyszła p o r a rekreacji. J a k ja się cieszyłam, że słyszę
ludzkie głosy! Przyłączałam się do nich, kiedy tylko m o ­
głam, ż a r t o w a ł a m , ś m i a ł a m się i z z a s k o c z e n i e m usłyszałam
p r o ś b ę m a t k i M a r y J o h n , k t ó r a nas pilnowała, żebym się
więcej odzywała. Tak k i e r o w a ł a r o z m o w ą , żeby z a p e w n i ć mi
możliwość w y p o w i a d a n i a się! Ten jej gest g ł ę b o k o m n i e
wzruszył.
Wykształcił się we mnie teraz jeszcze silniejszy o d r u c h , by
ze względu na posłuszeństwo znosić wszystko i wykonywać
każde choćby najgłupsze polecenie. Nastawiłam się, że to, co
dziwaczne, będzie n o r m a l n e . Rozkazy wydawały mi się głu­
pie, nawet jeżeli takie nie były, i często źle r o z u m i a ł a m p o ­
lecenia. Za każdym razem, kiedy tej deszczowej wiosny wy­
chodziłam na zewnątrz, w k ł a d a ł a m d u ż e kalosze, a p o t e m
zachodziłam do d o m u od frontu, m i m o że wyraźnie poleca­
no n a m tego nie robić. Straciłam r o z e z n a n i e i niefrasobliwie
się tym nie przejmowałam.
W k o ń c u m a t k a Mary J o h n wezwała m n i e na r o z m o w ę .
Siedziałyśmy w wykładanej p o d u s z k a m i w n ę c e sali rekreacyj­
nej. Spojrzała na m n i e znad o k u l a r ó w i po jej brązowych
oczach p o z n a ł a m , że nie gniewa się, tylko jest nieco z a n i e p o ­
kojona.
- M u s z ę niedługo złożyć r a p o r t o wszystkich trzeciorocznych nowicjuszkach - zaczęła. - Co m a m powiedzieć m a t c e
g e n e r a l n e j o tobie? Że zgłupiałaś?
Wyczuwałam, że to nie brak życzliwości. Po prostu beszta­
ła m n i e , zachęcając tym samym, bym się broniła. Poczułam,
że zbiera mi się na śmiech, którego nie potrafię o p a n o w a ć .
Miat swoje ź r ó d ł o w zrozumieniu, że jest ktoś, kto się o mnie
troszczy; m a t k a Mary J o h n p r z y p o m n i a ł a mi, że j e s t e m k o ­
c h a n a przez Boga i że wszystko jest w p o r z ą d k u . Z a l a ł o m n i e
poczucie ulgi i s p o w o d o w a ł o , że zrobiłam się lekkomyślna.
- D o b r z e ! W p o r z ą d k u ! Niech m a t k a tak zrobi! - R o z e ­
śmiałam się, a p o t e m zdusiłam śmiech i d o d a ł a m : - O c h , nie!
Proszę jej tego nie mówić! - ale nie m o g ł a m się powstrzy­
m a ć . - O Boże! - wykrztusiłam, teraz już pękając ze śmie­
chu - chyba m u s i a ł a m zwariować!
A p o t e m d o d a ł a m coś, co w danym m o m e n c i e było abso­
lutną p r a w d ą :
- Nie obchodzi m n i e , co m a t k a g e n e r a l n a o mnie myśli! i dalej się śmiałam. Moja przełożona rzuciła mi z a g a d k o w e ,
p e ł n e współczucia spojrzenie, przez chwilę było o n o nawet
rozbawione, a p o t e m błysk w jej oczach zgasł i odwróciła się.
Bez wątpienia wiedziała już, że z takim nastawieniem d a l e k o
nie zajdę. W j e d n y m i tym samym m o m e n c i e byłam r ó w n o ­
cześnie n o r m a l n a i n i e n o r m a l n a . Czułam, jak pulsuje we
m n i e świeża n i e p o h a m o w a n a wesołość, p o d o b n a d o wolno­
ści, oraz lekkomyślność, p o d o b n a do wyroku śmierci.
Nie miałam pojęcia, że kości już zostały r z u c o n e . Miało
wyglądać na to, że nie j e s t e m wystarczająco d o b r z e przygoto­
w a n a z a w o d o w o , by wrócić do Australii, ale n a p r a w d ę rzecz
w tym, że m i a ł a m holenderski paszport i dla australijskich
u r z ę d n i k ó w byłam c u d z o z i e m k ą . Po p o n a d c z t e r o l e t n i e j nie­
obecności musiałabym starać się o pozwolenie na p o n o w n y
wjazd do kraju j a k o przesiedleniec. Ponieważ nie m i a ł a m p o ­
jęcia o tych kwestiach - nikt mi nie powiedział - d a ł o to mat­
ce generalnej okazję, by zastosować w stosunku do m n i e
upiorny n u m e r z ł a m a n i e m c h a r a k t e r u .
Z o s t a ł a m do niej wezwana. Przyglądała mi się z p o g a r d ą
w wielkich oczach, kiedy przed nią n e r w o w o klękałam. Z a ­
uważyłam z fascynacją, że ma szare, załzawione oczy i że ba­
wi się m o i m kosztem.
- Nie pojedzie siostra z p o w r o t e m do Australii. - Te słowa
zabrzmiały j a k wyrok. - Nie m o ż e m y n i k o m u zwalać na gło-
we siostry w takim stanie. - Tu o t r z e p a ł a j e d n ą p o m a r s z c z o ­
ną d i o ń d r u g ą dłonią. - Pojedzie siostra do Brukseli, gdzie
będzie siostrę szkoliła m a t k a J o s e p h i n e .
Przygryzłam wargę i walczyłam ze łzami. Pozostałe A u ­
stralijki miały za miesiąc popłynąć do d o m u . Będzie mi ich
b r a k o w a ć , oraz przyjemności, j a k ą dawała s w o b o d a na p o ­
kładzie statku. Poza tym od imienia m a t k i J o s e p h i n e zrobiło
mi się ciężko na sercu; była to Irlandka p r a g n ą c a się wybić,
bystra i energiczna.
Kiedy bluszcz na m u r a c h zaczynał zmieniać kolor, moje
australijskie towarzyszki opuściły Broadstairs i pojechały do
d o m u . Ta szczęśliwa piątka właśnie miała za sobą angielskie
lato i j e c h a ł a do d o m u do Australii, gdzie znowu będzie lato.
Od n o w e g o s e m e s t r u zaczną uczyć. Pożegnałyśmy się szybko,
przygnębione. A n i o n e , ani ja nie potrafiłyśmy wyobrazić so­
bie, z j a k i e g o d o k ł a d n i e p o w o d u k a z a n o mi zostać w Anglii
ani na jak długo. Nie n a m zadawać pytania.
Zima złych snów
Jakiś smętny, samotny p r o m zabrai nas z D o v e r do Calais;
p o t e m moja nowa m a t k a p r z e ł o ż o n a i ja wsiadłyśmy do sza­
rego, b r u d n e g o pociągu, by pojechać do Brukseli. P o d r ó ż o ­
wałyśmy przez całą drogę w milczeniu, co wydawało się dziw­
nie, niegrzeczne, a m a t k a J o s e p h i n e była istnym wcieleniem
elegancji. M o ż e po prostu pogrążyła się g ł ę b o k o w myślach.
M a t k ę J o s e p h i n e czekała po powrocie ciężka praca. Kie­
rowanie klasztorem w Brukseli to była wielka odpowiedzial­
ność; p o t r z e b o w a ł a całego swojego f e n o m e n a l n e g o rozsąd­
ku, odwagi i wytrwałości, by wyjść na prostą.
W i e l e b n a m a t k a była kobietą nieprzeciętną. Miała o k o ł o
czterdziestu lat, kiedy ją p o z n a ł a m , była d o b r z e z b u d o w a n ą
Irlandką o b a r d z o bladej, ale pięknej, zaokrąglonej twarzy.
U wielu o s ó b bladość nie byłaby atrakcyjna, ale do matki J o ­
sephine jakoś wyjątkowo pasowała, przydając eterycznej u r o ­
dy jej regularnym rysom i otaczając ją a u r ą zwodniczej deli­
katności. Na jej twarzy najbardziej wyróżniały się p e ł n e ,
różowe, ruchliwe usta. Wargi, k t ó r e aż prosiły się o pocału­
nek! Byłam pewna, że ofiara celibatu była w jej przypadku
d u ż o trudniejsza niż w m o i m ; przecież m a t k a J o s e p h i n e m o -
gta o d n o s i ć o g r o m n e sukcesy towarzyskie! Kiedy otwierała
usta, łatwo było d a ć się urzec melodyjnemu irlandzkiemu ak­
centowi, przywodzącemu na myśl opowieści o celtyckich cza­
rownicach, elfach i wróżkach. W o k u l a r a c h jej wyraziste oczy
wydawały się jeszcze większe, a niektórym co bardziej p r o ­
stodusznym ludziom, intrygująco niewinne.
M a t k a J o s e p h i n e zdecydowanie nie była ani naiwna, ani
delikatna. Mogłaby odnieść sukces j a k o polityk, gdyby w la­
tach sześćdziesiątych kobiety brały czynny udział w polityce.
W czasach M a r g a r e t T h a t c h e r z łatwością prześcignęłaby tę
d a m ę w inteligencji, zdolnościach strategicznych i s p r a w n o ­
ści werbalnej, a poza tym całej Wysokiej Izbie z a m k n ę ł a b y
usta swym irlandzkim u r o k i e m . M a t k a J o s e p h i n e wykorzy­
stywała te umiejętności w swojej własnej d o m e n i e wpływów,
dla przetrwania klasztoru.
Miała w r o d z o n e zdolności psychologiczne i nauczyła się
wykorzystywać ludzi, zachowując przy tym dla nich p e w n e
współczucie.
Belgijki p o d o b n i e jak H o l e n d e r k i , k t ó r e kiedyś z n a ł a m ,
uwielbiają plotkować, a na salonach ludzi zamożnych wyro­
b i o n o lub zniszczono reputację niejednej osoby. Dla matki
J o s e p h i n e ważne było, by o niej d o b r z e m ó w i o n o . Z drugiej
strony wysoki lub niski stan klasztornego k o n t a b a n k o w e g o
w dużym stopniu zależał od mężczyzn.
Montjoie był klasztorem o wielkich rozmiarach. J e g o
front zajmował o g r o m n ą przestrzeń na A v e n u e Montjoie,
n a t o m i a s t dwie sąsiadujące n i e r u c h o m o ś c i , L o n g c h a m p s
oraz Le C h a t e a u , wychodziły na inną ulicę. Ż e b y utrzymać tę
staroświecką trzypiętrową b u d o w l ę , p o t r z e b n e były niewy­
c z e r p a n e fundusze. O g r z e w a n i e o g r o m n e g o k o m p l e k s u zimą
dotował szczodrze j e d e n z brukselskich bogaczy. R a c h u n e k
za r o p ę musiał być bajoński, j a k o że we w n ę t r z a c h przez
całą zimę utrzymywano stałą t e m p e r a t u r ę dwudziestu stopni.
Klasztor przyjmował o k o ł o dziewięciuset mieszkających
w internacie uczniów i do tego wielu uczniów dziennych.
W kwaterach internatu wszystko było n a d n a t u r a l n e j wielko­
ści: dormitoria, j a d a l n i e , klasy, korytarze, nawet kaplica. Su-
fity znajdowały się tak wysoko, że o k n a o s a d z o n o powyżej
p o z i o m u giowy, by zachować proporcje.
Kaplica na drugim piętrze była klejnotem gotyku. Mieści­
ło się w niej o k o ł o tysiąca ludzi i niemal utraciła przez to
przytulność, j a k ą wiąże się z kaplicami. D r e w n i a n e łuki wygi­
nały się od j e d n e g o końca w drugi, kierując uwagę p a t r z ą c e ­
go na imponujące wykładane marmurami prezbiterium.
Wszędzie widziało się dzieła snycerki, a b a l u s t r a d a przy ołta­
rzu była z rzeźbionego d r e w n a i m a r m u r u . Figury w kaplicy
zachwycały; Dziewica Maryja miała najsłodszą bladą m a r ­
m u r o w ą twarz, j a k ą w życiu widziałam. W p e w n y m sensie
przypominała m a t k ę J o s e p h i n e . To była p r z e p i ę k n a kaplica,
ale odgłos k r o k ó w odbijał się w niej e c h e m . Tak b a r d z o b r a ­
kowało mi intymnej przytulności maleńkiej k a m i e n n e j kapli­
cy w Broadstairs.
P r z e d s t a w i o n o mnie wszystkim w refektarzu podczas cza­
su na rozmowy i p o s a d z o n o o b o k sióstr świeckich, zgodnie
z m o i m poślednim statusem. W końcu nigdy d o t ą d nie p r a ­
cowałam j a k o nauczycielka i na razie nie wyrobiłam sobie
o d p o w i e d n i e g o image'u. Nie p r a g n ę ł a m niczego takiego, j e ­
śli już o tym mowa, ale moje nastawienie było b ł ę d e m : jeżeli
ktoś potrafił się sprawdzić przy wyrabianiu sobie wizerunku,
stawał się pożyteczną i b a r d z o s z a n o w a n ą j e d n o s t k ą w syste­
mie. A ja czułam, że takie gry k o m p l e t n i e mnie przerastają.
M o g ł a m jedynie żywić nadzieję, że p r z e k o n a m wszystkich
o moich dobrych intencjach i d o w i o d ę moich dotychczas nie­
sprawdzonych zdolności j a k o nauczycielka.
Długie stoły w refektarzu ustawione były w literę U, przy
czym u szczytu siedziała j e d n a osoba, a wzdłuż ramion siedzia­
łyśmy po obu stronach. W ten sposób widziałyśmy się wszyst­
kie, a podającym łatwo było wypełniać swoje obowiązki. Sama
sala była b a r d z o stara, ciemna, z trzeszczącą podłogą, p o d o b ­
nie jak wszystkie inne. Co r a n o do czytania z książki „O na­
śladowaniu Chrystusa" zgłaszała się ochotniczka i to pod
wpływem chwili - coś zaskakującego w tak rygorystycznej in­
stytucji. Paliłam się, by ćwiczyć swoją francuszczyznę i popisy­
wać się nią, więc często zgłaszałam się na ochotnika. Kocha-
lam melodyjne brzmienie francuskiego. Mnie, cudzoziemce,
sprawiało to wyjątkową przyjemność, że mogę słuchać, jak in­
ni mówią po francusku w tym dwujęzycznym mieście, nawet
jeżeli reguła zabraniała się przyłączać do rozmowy.
•
•
•
Klasztor M o u n t j o i e przystępował do śmiałego n o w e g o
przedsięwzięcia: chodziło o kształcenie małych dzieci boga­
tych amerykańskich b i z n e s m e n ó w . A m e r y k a ń s k i e rodziny
nie chciały n a r a ż a ć swoich dzieci na g ł ę b o k o z a k o r z e n i o n e
i niekiedy ostre u p r z e d z e n i a Belgów do A m e r y k a n ó w (Ame­
rykanie to nowobogaccy karierowicze, którym się wydaje, że są
mądrzejsi od nas, i okradają nas z okazji do robienia intere­
sów). Wysyłając dzieci do specjalnie założonej szkoły, A m e ­
rykanie pogłębiali jeszcze rozłam w społeczeństwie, a m a t k a
J o s e p h i n e musiała o d p i e r a ć zarzuty swoich poirytowanych
belgijskich dobroczyńców. Robiła to z charakterystycznym
dla siebie wdziękiem i dyplomacją.
W szkole St. J o h n ' s , jak ją nazywano, p r o w a d z o n o n a b ó r
do wszystkich klas podstawówki, ale od s a m e g o powstania
b r a k o w a ł o w niej miejsca. P o w i e r z o n o mi z a d a n i e uczenia
robót ręcznych we wszystkich klasach. Materiały do r o b ó t
i p r a c e dzieci często kończyły na p o d ł o d z e , bo nie m i a ł a m ich
gdzie przechowywać, j a k o że wolne miejsca zajęte już były
przez książki.
Ambicje matki J o s e p h i n e odzwierciedlały się w jej żąda­
niu, żeby dzieci d o b r z e sobie radziły; zwłaszcza w r o b o t a c h
ręcznych. W k o ń c u dzieła własnych rąk to coś k o n k r e t n e g o .
Koordynacja pięciolatka nie jest tak z a a w a n s o w a n a jak dziewięciolatka, ale c z e m u by ich nie zmusić, by poszerzały grani­
ce swoich umiejętności? Dzieci stały się pożywką dla maszy­
ny produkującej wizerunek klasztoru, a ja i tak przyjechałam
t a m po to, by m n i e p o d d a n o p r ó b i e , nie miało więc znacze­
nia, w jakim stopniu z a d a n i e było niewykonalne.
Skończyło się na tym, że sporą część pracy wykonywałam
własnoręcznie, b e z końca starając się poprawić n i e u n i k n i o n e
błędy p o p e ł n i a n e przez maluchy. M i m o to zauważyłam, że
amerykańskie dzieci mają p e w n ą cechę, k t ó r a odróżnia je od
australijskich, angielskich czy belgijskich rówieśników, a mia­
nowicie nie zrażały się n i e p o w o d z e n i e m . Była w nich pew­
ność siebie, zdumiewająca i świeża. O t w a r t e , r o z m o w n e i to­
warzyskie, najwyraźniej nie przywykły wchodzić do klasy
w milczeniu, jak u c z o n o nas wszystkich. W d u c h u m i a ł a m na­
dzieję, że nigdy nikt nie każe im p o d p o r z ą d k o w a ć się takim
arbitralnie przyjętym r e g u ł o m .
Nie trzeba chyba mówić, że nie miałam nic w s p ó l n e g o
z p o d e j m o w a n i e m decyzji. Nie o d d a n o mi p o d o p i e k ę żadnej
klasy. Siostra S t e p h e n , szczupła, bystra, m ł o d a irlandzka dy­
r e k t o r k a , najwyraźniej otrzymała informacje, k t ó r e nie sta­
wiały mnie w najlepszym świetle. Wykrzywiała z lekceważe­
niem cienkie wargi, unosiła b r o d ę do góry i nie zwracała
uwagi na ż a d n e moje słowa. U t r z y m a n i e p o r z ą d k u w m a t e ­
riałach do r o b ó t e k ręcznych i dziełach dzieci było niemożli­
wością, miała więc bez liku okazji, żeby m n i e besztać. Osta­
tecznie p o w k ł a d a ł a m wszystko do p u d e l i p o u s t a w i a ł a m je
w klasie na przestrzeni oficjalnie zarezerwowanej dla nauczy­
cielki, gdzie nikt nie mógł na nie n a d e p n ą ć .
. Byłam d u m n a z osiągnięć dzieci przy szyciu, podobnie jak
większość ich rodziców. Byłam nawet d u m n a z siebie, że p o m o ­
głam im tak dobrze się tego nauczyć, dopóki nie zauważyłam,
że kilkoro z nich, którym poszło nieco gorzej, straciło nieco
pewności siebie, którą te zajęcia z założenia miały im wpoić.
O k a z a ł a b y m zbytnią małostkowość, opisując, jak p o d w a ­
ż a n o niemal chyba wszystko, czego p r ó b o w a ł a m . Ciągłą kry­
tykę siostry S t e p h e n o d b i e r a ł a m jak n i e u s t a n n e n ę k a n i e .
Przyjechałam t a m , by p o d d a n o mnie próbie, ale jakim cu­
d e m miałam sobie poradzić? P o d d a ł a m się i p o s t a n o w i ł a m
z rezygnacją przyjmować to, co się dzieje. Niech moi przeło­
żeni osądzą mnie wedle swojej woli i niech przyszłość będzie
taka, j a k a będzie.
Poczułam się zaskoczona, kiedy p o p r o s z o n o m n i e , bym
uczyła angielskiego. Moje szkolenie o b e j m o w a ł o n a u c z a n i e
angielskiego, więc była to propozycja rozsądna. Nie m o g ł a m
znaleźć ż a d n e g o p r o g r a m u , więc pospiesznie przygotowałam
kilka lekcji. Cieszyło mnie to wyzwanie, ale uczenie angiel­
skiego skończyło się nagle r a z e m z niespodzianą inspekcją
matki J o s e p h i n e . Na tablicy wypisałam formy czasownika „to
eat". Czas przeszły zapisałam j a k o „ate": „She ate an apple
this m o r n i n g " .
Powiedziano mi b e z o g r ó d e k przy całej klasie, że p o p e ł n i ­
łam błąd. „ A t e " w p o p r a w n e j angielszczyźnie p o w i n n o było
zostać zapisane j a k o „eat", twierdziła m a t k a J o s e p h i n e .
O p o n o w a ł a m uprzejmie, ale o n a nie chciała zmienić zdania.
- Siostro, p r a w d o p o d o b n i e u m k n ę ł o siostrze coś podczas
nauki, ponieważ język angielski nie jest siostry językiem oj­
czystym. Proszę to poprawić.
Przyglądała się, jak z a m i e n i a m „ a t e " na „eat". W tym m o ­
m e n c i e wyzbyłam się n a s t ę p n e j cząstki swojej uczciwości na
rzecz posłuszeństwa, a r a z e m z nią straciłam jeszcze więcej
szacunku do siebie. Do dziś nie wiem, czy m a t k a J o s e p h i n e
była p e d a n t k ą - j a k o że „ e a t " jest staroświecką formą czasu
przeszłego - czy też m o ż e chciała p r z e k o n a ć się, czy się zała­
mię, czy b ę d ę obstawała przy swoim. Tak czy owak, o d e b r a ­
no mi n a u k ę angielskiego.
Powodem mojej obecności w Montjoie, jak mi powiedziano,
było przekonanie matki generalnej, że nie jestem wystarczają­
co dobrze przygotowana, by wracać do Australii, i to w Belgii
miano nadać mi ostatni szlif. Tak więc nastawiałam się, że bę­
dę traktowana szorstko. Gdybym miała inne nastawienie, m o ­
je doświadczenia mogły być całkowicie o d m i e n n e . Najpewniej
nie traktowałabym nękania i niemądrej małostkowości j a k o
czegoś oczywistego. Gdybyśmy chociaż raz mogły z matką J o ­
sephine porozmawiać jak dwie istoty ludzkie, kto wie, jak od­
mienne mogły być moje doświadczenia w Mountjoie.
Z e p s u ł mi się zegarek. Pozornie nic takiego, gdyby nie
fakt, że w klasztorze nie było żadnych zegarów p o z a j e d n y m
w kaplicy na drugim piętrze.
- Siostro, nie da się naprawić siostry zegarka, a u nas nie
ma fabryki zegarków dla ludzi, którzy je psują.
Moja p r z e ł o ż o n a powiedziała to w pośpiechu i odeszła.
Z a s a d a milczenia nie pozwoliła mi pytać innych sióstr, k t ó r a
godzina - a przynajmniej ja pozwoliłam na to, żeby mnie p o ­
wstrzymała od pytania. C z e k a ł o mnie kilka interesujących
miesięcy, kiedy musiałam domyślać się, k t ó r a m o ż e być go­
dzina, często nieprawidłowo, i z p o z o r n y m s p o k o j e m ponosi­
łam konsekwencje pomyłek. Co stało się z m o i m u m y s ł e m ?
Dlaczego na przykład nie p o s z u k a ł a m sobie budzika i nie n o ­
siłam go przy sobie? P o p a d ł a m w coś w rodzaju hipnotyczne­
go transu w reakcji na wydany na mnie bez słów wyrok: przy­
byłam t a m po to, by p o d d a n o mnie p r ó b i e , ale o s ą d z o n o
m n i e z góry i nic nie u d a mi się zrobić d o b r z e .
Któregoś dnia m a t k a J o s e p h i n e kazała mi zejść sobie
z oczu. D o p a d ł a m ją, kiedy wychodziła z refektarza, rozpacz­
liwie pragnąc z nią porozmawiać. Byłam w Mountjoie od p o ­
n a d miesiąca i ani razu nie rozmawiałam w cztery oczy ani
z moją przełożoną, ani z kimkolwiek innym. M i a ł a m wraże­
nie, że w ogóle nic nie znaczę. Chcąc się mnie pozbyć, poleci­
ła, żebym przeszła się na świeżym powietrzu. Był przenikliwie
chtodny zimowy dzień, niebo się zachmurzyło. Włożyłam rę­
kawiczki (pojawiły się w nich całkiem nagle dziurki, jakby je
wygryzły niewidzialne m o l e ) i wyszłam na boisko, a t a m spa­
cerowałam i spacerowałam. Nie zapytałam, jak długo m a m
spacerować, i nie zamierzałam przestać, dopóki nie otrzy­
m a m od matki J o s e p h i n e polecenia, by wrócić do środka. Ale
jak m o g ł a m się spodziewać, że m a t k a J o s e p h i n e , odpowie­
dzialna za tysiąc osób, będzie pamiętała, że spaceruję na ze­
w n ą t r z w chłodzie? U p a r c i e nie dopuszczałam do siebie
możliwości powrotu, by zapytać ją, czy już dość. Nie, spacero­
wałam zawzięcie przez pięć godzin, aż do zmierzchu, i pewnie
spacerowałabym jeszcze do późnych godzin nocnych albo d o ­
póki bym się nie przewróciła, w oczekiwaniu, aż moja przeło­
ż o n a w końcu przyzna, że zachowała się nierozsądnie.
- Siostro! - zatrzymał m n i e głos młodej zakonnicy biegną­
cej w moją stronę. - M a t k a J o s e p h i n e mówi, że ma siostra
już teraz wracać. - Podeszła bliżej i spojrzała na moją zlodo­
waciałą twarz. - Zobaczyłam siostrę przez o k n o - wyjaśniła i zapytałam m a t k ę J o s e p h i n e , dlaczego właściwie siostra tak
długo przebywa na zimnie i do tego w ciemnościach.
M a t k a J o s e p h i n e chyba w tym m o m e n c i e dała się zasko­
czyć, ale powiedziała tylko:
- M o ż e siostra po nią pójść.
Kiedy r a z e m wchodziłyśmy do środka, zaczął p a d a ć śnieg.
Zsiniałymi z zimna wargami p o d z i ę k o w a ł a m zakonnicy za jej
życzliwość. Poprosiła j e d n ą ze świeckich sióstr, żeby przygo­
towała mi k u b e k gorącej herbaty, a p o t e m zniknęła. P o d a n o
mi r a z e m z gorącą h e r b a t ą jakieś resztki z kolacji.
N a s t ę p n e g o dnia miałam t e m p e r a t u r ę , nic dziwnego po
tak długim przebywaniu na mrozie. W głębi serca p o c z u ł a m
ulgę, bo myślałam, że b ę d ę miała przerwę w uczeniu. Kaza­
no mi pójść do infirmariuszki, żeby mnie z b a d a ł a i p o d a ł a le­
karstwo, jeżeli trzeba. Ku m o j e m u zaskoczeniu oznajmiła, że
wcale nie m a m t e m p e r a t u r y ! Siedziałam tam o s z o ł o m i o n a ,
policzki i czoło m n i e paliły, wargi m i a ł a m s p ę k a n e i suche.
O ś m i e l i ł a m się zapytać, czy t e r m o m e t r nie jest przypadkiem
zepsuty, ale moja sugestia została szorstko o d r z u c o n a . Czy
k a z a n o jej ignorować m n i e ? Czy to była część mojej kary?
Stałam przed infirmerią, nie wiedząc, co m a m teraz zrobić.
Infirmariuszka burczała coś w środku, więc z e b r a ł a m się na
odwagę i poprosiłam, by jeszcze raz zmierzyła mi t e m p e r a t u ­
rę. Zgodziła się niechętnie, ale rezultat był taki sam: t e m p e ­
r a t u r a nie odbiegała od normy. Z a c z ę ł a m zastanawiać się, czy
przypadkiem t e m p e r a t u r a mojego ciała nie jest zwykle niższa
niż u innych ludzi, tak że po podwyższeniu m o ż e wydawać się
n o r m a l n a . Nie spotkałam się ze współczuciem, nie dostałam
ż a d n e g o lekarstwa, siedziałam otępiała, było mi gorąco, od­
czuwałam p r z e m o ż n ą chęć, by wejść p o d koc i zasnąć. Szybko
rozwinął mi się paskudny katar i k a z a n o mi trzymać się z da­
leka od innych; tak więc zyskałam kilka dni przerwy od ucze­
nia, ale bez przyjemności wylegiwania się w łóżku.
P o t e m pojawiło się n a s t ę p n i e wyzwanie. J e d n a z z a k o n n i c
powiedziała d o m n i e :
- Stara siostra N o r b e r t potrzebuje nowego czepca. Nie ra­
dzi sobie już z drobnymi szwami, a nikt inny nie ma czasu, by
się tym zająć. Czy zechciałaby siostra to zrobić?
M o g ł a m odmówić; to była prośba, nie rozkaz. M o g ł a m od­
mówić chociażby z tego p o w o d u , że nigdy w życiu czegoś ta­
kiego nie robiłam. Ale czemu by nie s p r ó b o w a ć ? Przyjęłam
propozycję z a p e w n e w nadziei, że jeżeli przyjmę ją bez sprze­
ciwu, to p o m o ż e mi to zyskać lepszą reputację.
Problem w tym, że musiałam szyć po zajęciach szkolnych.
Była zima, więc światło dzienne szybko przygasało. Pracowa­
łam p o d o k n e m , dopóki nie włączono oświetlenia i dopóki
czerń na czerni nie stała się niewidoczna. Trwało to miesią­
cami, ale w końcu u d a ł o mi się skończyć czepiec i stara sio­
stra była wdzięczna, że wreszcie go dostała. Tego s a m e g o
wieczoru zobaczyłam, jak został popruty. Najwyraźniej nie
o d p o w i a d a ł s t a n d a r d o m . Z e r k n ę ł a m na tę starą siostrę,
a o n a z a r u m i e n i ł a się z z a k ł o p o t a n i e m i p r ó b o w a ł a życzliwie
do mnie u ś m i e c h n ą ć . Nikt mi w oczy słowa nie powiedział na
t e m a t tego n i e f o r t u n n e g o czepca, nikt również nie pokazał
mi, jak p o w i n n a m go była zrobić.
Moi rodzice wybrali się w p o d r ó ż z Australii do Holandii
i postanowili odwiedzić mnie w Belgii. To było c u d o w n e : na
ich widok o g a r n ę ł o mnie t r u d n e do opisania uczucie, a oni
widząc m n i e , tak się cieszyli.
- J a k się masz, C a r l o ? - zapytała m a t k a , przyglądając mi
się bacznie. Z a w a h a ł a m się. M i a ł a m o g r o m n ą o c h o t ę wyznać
jej, j a k a j e s t e m nieszczęśliwa, ale u d a ł o mi się zachować na
twarzy wyraz ś m i e r t e l n e g o spokoju. Lojalność w o b e c z a k o n u
wyznaczała nieprzekraczalne granice: nigdy nie wyjawiać
żadnych przykrych incydentów n i k o m u z zewnątrz.
M a t k a J o s e p h i n e okazała m o i m rodzicom taką gościnność,
jakby byli królem i królową. W p r o s t ociekała łaskawością.
Nie z a b r a k ł o ciast przy podwieczorku, o p r o w a d z o n o ich po
klasztorze, przy czym p u n k t e m kulminacyjnym wycieczki była
kaplica. Nie p o k a z a n o im j e d n a k kwater zakonnic ani miej­
sca, gdzie spala ich córka. Gdyby to zrobiono, ojciec wyraził­
by a p r o b a t ę dla wypchanych końskim włosiem materacy!
Przez cały ten czas marzyłam o tym, żeby wyznać im prawdę
i opowiedzieć o swoim życiu. W z b i e r a ł o we mnie p o t ę ż n e
pragnienie, by poprosić ich, żeby m n i e stamtąd zabrali! Ogar­
nęła mnie znowu p o t w o r n a tęsknota, którą odczuwałam j a k o
sześciolatka, żeby rodzice mnie przytulili i okazali, że j e s t e m
p o t r z e b n a . Nic takiego się nie wydarzyło, kiedy miałam sześć
lat, i nic takiego się nie wydarzyło teraz. Stało się, jak się mu­
siało stać, przyszedł czas pożegnania, i już ich nie było.
O b u d z i ł a m się r a n o w Boże N a r o d z e n i e w m o i m d o r m i t o ­
rium na stryszku i wyjrzałam przez o k i e n k a o s a d z o n e w u k o ­
śnym dachu; w świetle przedświtu zobaczyłam, że śnieg cichą
o p o ń c z ą okrył dachy i ulice w dole. To był czarodziejski ra­
nek. R o z b i ł a m lód w miednicy z w o d ą i u m y ł a m się.
W b o ż o n a r o d z e n i o w e p o p o ł u d n i e m ł o d e z a k o n n i c e świet­
nie się bawiły, odgarniając i odmiatając śnieg z szerokiej wy­
kładanej k a m i e n n y m i płytami ścieżki p r z e d klasztorem. D u ­
że szufle i sztywne miotły p o m a g a ł y n a m nagarniać śnieg do
rynsztoka. Było nas kilkanaście i pracowałyśmy przez p o n a d
trzy godziny.
Kilka dni później znowu spadł śnieg. Trochę się stopił,
a p o t e m znowu zamarzł i wysłano nas, żebyśmy go zeskroba­
ły za p o m o c ą soli i łopat. J a k a ś starsza p a r a , mijając nas,
przyglądała się naszej pracy. G d y b y m tylko nie podniosła
oczu, by spojrzeć starszemu p a n u w twarz. Z u p e ł n i e jakbym
przeklęła go wzrokiem, poślizgnął się i u p a d ł ciężko na lód.
Ż o n a p o m o g ł a mu p o d n i e ś ć się z p o w r o t e m na nogi, a on p o ­
jękiwał z zaskoczenia i bólu. Ż a d n a z nas nie odezwała się
ani nie poszła na r a t u n e k : z a s a d a milczenia kazała n a m trzy­
m a ć się na uboczu, nie pozwalała na ludzkie uczucia.
U c z n i o w i e z i n t e r n a t u rozjechali się do d o m u , więc cała
s p o ł e c z n o ś ć u d a ł a się na rekolekcje, j a k zwykle w święta.
Rekolekcje p r o w a d z i ł ksiądz jezuita, dwa razy d z i e n n i e wy­
głaszając n a t c h n i o n e k a z a n i a w kaplicy. O t o s p o s o b n o ś ć ,
żeby zrobić p o s t ę p y we francuszczyźnie: nigdy wcześniej nie
m i a ł a m okazji tak d ł u g o t e g o języka słuchać! B ó g j e d e n
wie, jak czuł się ten nieszczęsny ksiądz, od k t ó r e g o w y m a ­
g a n o , by p r z e m a w i a ł z e n t u z j a z m e m do grupy kobiet, k t ó r e
siedziały t a m j a k posągi i zgodnie z n a k a z a m i p r u d e r i i na­
wet na niego nie patrzyły. Ja j e d n a k czasami z e r k a ł a m
i u ś w i a d o m i ł a m sobie, że m u s i a n o pouczyć go, że spojrze­
nia zakonnicy i księdza nie powinny się skrzyżować. Tak
więc z e n t u z j a z m e m zwracał się do p o s ą g ó w i do ściany na
tyłach kaplicy!
Po rekolekcjach przez w o l n ą od c o d z i e n n e j harówki
w szkole resztę dnia uciekałam w błogi trans. Kiedy nie naci­
skano, bym czegoś d o k o n a ł a , w m o i m sercu r o z p a l a ł o się
słońce, napełniając je radością. D o ś ć było najlżejszej zachę­
ty, by ciało natychmiast się odprężyło, p e ł n e rozkosznych
uczuć: wystarczył widok pojedynczego kwiatka, śpiew p t a k a .
Z a c z ę ł a m podczas b o ż o n a r o d z e n i o w e j przerwy pisać list
do mojej rodziny; jedyny list, jaki u d a ł o mi się wysłać p o d ­
czas całego sześciomiesięcznego pobytu w Mountjoie. Trwa­
ło to p o n a d dwa miesiące, zanim go skończyłam, p o n i e w a ż nie do wiary - za każdym razem, kiedy prosiłam o papier, da­
w a n o mi tylko j e d n ą kartkę, a zanim kolejną p r o ś b ę (na pi­
śmie) s p e ł n i o n o , mijało kilka dni. P a p e t e r i a była p o d o p i e k ą
zakonnicy, k t ó r a po m e n o p a u z i e stała się gderliwa i niełaskawa. Wydawała się sądzić, że do jej obowiązków należy o b r a ­
canie wniwecz wszelkich moich starań o papier, k o p e r t ę
i znaczek, przez co cała p r o c e d u r a zmieniała się w milczącą,
zawiłą sagę.
Moja m a t k a zauważyła, że długi na cztery kartki list nosił
d a t ę 26 grudnia, ale d o t a r ł do niej d o p i e r o w marcu. Ten fakt
w połączeniu z treścią listu spowodował, że się zaniepokoiła.
Podziwiam m a t k ę za jej przenikliwość, bo starałam się, by list
był dosyć pogodny. J e d n a k dzwonki a l a r m o w e rozdzwoniły
się, kiedy przeczytała uwagi, jakie zamieściłam na t e m a t
ostatnich rekolekcji:
Wiesz, człowiek może być smutny i przygnębiony, i samotny,
i biedny jak mysz kościelna, a jednak szczęśliwy, dopóki go Bóg
nie opuści.
M a t k a zaczęła z a d a w a ć pytania, dlaczego nie wróciłam do
Australii r a z e m z innymi siostrami. Kierowała swoje pytania
do przełożonej G e n a z z a n o , nalegając, by ta napisała do A n ­
glii. Po jakimś czasie postawiła się i zażądała odpowiedzi, wy­
czuwając, że n a p r a w d ę dzieje się coś złego. To moja m a t k a
wydostała m n i e z Brukseli; ale miały upłynąć jeszcze dwa
miesiące.
•
•
•
W tym okresie o lekcje angielskiego poprosiła uczennica,
k t ó r a miała wkrótce zamieszkać w Anglii. Z a p y t a n o , czy by­
łabym z a i n t e r e s o w a n a udzielaniem korepetycji, a ja z przy­
j e m n o ś c i ą się zgodziłam. Kiedy jej rodzice chcieli się dowie­
dzieć, ile b ę d ę sobie liczyć - zupełnie jakbym mogła mieć
jakieś pojęcie o belgijskich pieniądzach czy bieżących staw­
kach za godzinę uczenia - o d p o w i e d z i a ł a m po prostu:
- Niewiele.
I to było wszystko, czego się przez kilka następnych tygo­
dni o d e m n i e dowiedzieli.
Dziewczyna miała o k o ł o szesnastu lat i nawiązałyśmy
wspaniały k o n t a k t . Nauczyła mnie s p o r o po francusku, więc
c z u ł a m się godziwie w y n a g r o d z o n a . Miałyśmy lekcje w ma­
leńkim pokoju muzycznym, w którym p a c h n i a ł o tekową b o ­
azerią. Była w nim jak wszędzie skrzypiąca podłoga, a niskie
o k n a wychodziły na boisko. N a u k a szła d o b r z e i cudownie
p o d b u d o w a ł a mój szacunek do siebie, bo o t o znalazł się ktoś,
kto wyrażał mi wyłącznie wdzięczność! Bawiłam się świetnie.
Kiedy przyszła p o r a wyjazdu, a ja wciąż nie określiłam wyso­
kości zapłaty, jej ojciec ofiarował stosunkową dużą s u m ę na
klasztor. Z a k o n n i c a zajmująca się rachunkowością ogłosiła
publicznie przy stole przy lunchu w i a d o m o ś ć o szczodrym
d a r z e , wyrażając u z n a n i e dla wniesionego przeze m n i e wkła­
du. Z r e h a b i l i t o w a ł a m się za j e d n y m z a m a c h e m w tym klasz-
torze i było to b a r d z o miłe uczucie. Nigdy nie dowiedziałam
się, ile pieniędzy dla nich zarobiłam.
Po tym doświadczeniu coś się we m n i e zmieniło. Nie sto­
sunki z całą społecznością - wszystkie zakonnice były b a r d z o
z a p r a c o w a n e , a przestrzenie w klasztorze były tak o g r o m n e ,
że wydawały się w nich rozpływać i niemal stawały się niewi­
dzialne - ale zaczęłam rozmawiać ze świeckimi siostrami, by
nie utracić n o w o zyskanego poczucia, że j e s t e m człowiekiem.
W przeciwieństwie do sióstr nauczycielek siostry świeckie
były d u ż o bardziej spójną grupą. Pracowały r a z e m w pralni,
kuchni i pomywalni. Jeżeli tylko m o g ł a m , przyłączałam się
do nich po posiłkach i p o m a g a ł a m wycierać naczynia. Cieszy­
ło mnie ich towarzystwo, wyczuwałam w nich również p e w n ą
niezależność i asertywność. Były to proste, życzliwe, nienarzekające i o d d a n e kobiety, p o z a j e d n y m wyjątkiem.
Ta j e d n a za d u ż o gadała, zawsze odzywała się wtedy, kiedy
świeckich sióstr nie p o w i n n o być widać ani słychać. Mogły co
najwyżej od czasu do czasu włączać się do rozmowy z j a k ą ś
z a b a w n ą a n e g d o t k ą , tego się spodziewano; z góry natomiast
z a k ł a d a n o , że są istotami o niższej inteligencji, więc przez
resztę czasu powinny ulegle milczeć. Świeckie siostry godzi­
ły się że swoim niskim statusem, poza gadatliwą siostrą, Patrice. Siostra Patrice w charakterystyczny dla siebie sposób
mówiła p r a w d ę ku częstemu z a ż e n o w a n i u matki J o s e p h i n e
i jej współpracownic. Do tego wcale nie przeszkadzało jej
sprzeczanie się z nimi i często nie p o d p o r z ą d k o w y w a ł a się
poleceniu, by zamilkła. U w a ż a ł a m , że jest zabawna, śmiała,
odważna, głupia i budująca. Z d e c y d o w a n i e przyczyniała się
do osłabienia tej niekwestionowanej przez nikogo rewerencji
dla królującej w chateau przełożonej i sprowadzała na ziemię
wszystkie sprawy, przynajmniej t r o c h ę .
P e w n e g o dnia siostra Patrice oznajmiła, że dziewczęta d o ­
stają n i e o d p o w i e d n i e j e d z e n i e . M a t k a J o s e p h i n e p r ó b o w a ł a
oszczędzać, obcinając wydatki na żywność. N i e d ł u g o po tym
w refektarzu starszych dziewcząt zaczął się b u n t : uczennice
oświadczyły, że dostają psie j e d z e n i e , i odmówiły spożywania
posiłku. Incydent postawił klasztor w kłopotliwym położe-
niu. M a t k a J o s e p h i n e musiała wykorzystać całe swoje u m i e ­
jętności, by kryzys zażegnać. Przetrwałyśmy burzę, p o d o b n i e
jak wiele innych, ale z łatwością m o ż n a jej było zapobiec,
gdyby choć trochę liczono się z m ą d r o ś c i ą i uczciwością jed­
nej świeckiej siostry.
W ś r ó d świeckich sióstr zaczęłam nasiąkać poczuciem k o ­
leżeństwa; na nim opierał się sekret, który pozwalał im wy­
trwać, m i m o że były tak wyzyskiwane. Wszystkie miały za so­
bą chłopską flamandzką przeszłość i przyzwyczajone były do
ciężkiej harówki. P r a w d o p o d o b n i e wiedziały, że życie p o z a
klasztorem nie byłoby wcale lepsze, a pewnie nawet gorsze.
Tu przynajmniej były w pewnym sensie bezpieczne, a na sta­
rość miał się nimi kto zająć, jeżeli potrzebowały opieki.
W tamtych czasach zdecydowanie się na s t a r o p a n i e ń s t w o
niekoniecznie było złe: bystre kobiety mogły wybrać życie
w klasztorze. Z czasem p o z n a ł a m je d o b r z e i w żadnym razie
nie były o n e naiwne.
J e d n ą z nich, siostrę H e l e n ę , cechowała bezgraniczna
s k r o m n o ś ć . Była delikatna, miała anielską twarz i uśmiech
w o d r o b i n ę zezowatych, ale spokojnych oczach. Nigdy nie
słyszałam, by się odezwała; albo z wielką lojalnością prze­
strzegała reguły milczenia, albo m o ż e miała j a k ą ś w a d ę wy­
mowy. Robiła takie wrażenie, jakby nie p o t r z e b o w a ł a mówić.
Ta siostrzyczka działała jak balsam na moją duszę; otaczała
ją n i e z m i e n n i e a u r a spokoju i życzliwości. Popatrywała na
m n i e niekiedy swoimi spokojnymi oczami, a z mojego serca
ulatniało się poczucie bólu.
Pracując ze świeckimi siostrami, zaczęłam z nimi r o z m a ­
wiać. Było to wbrew r e g u ł o m , ale ta g r u p k a pomywaczek
zgadzała się, że rozmowy są konieczne, jeżeli mają nie zwa­
riować. Mówiły o tym, co ich z d a n i e m działo się na górnych
piętrach ( o n e pracowały w piwnicy), a ponieważ sióstr świec­
kich nigdy nie p o w i a d a m i a n o o sprawach, które ich nie p o ­
winny dotyczyć, na przykład o wydarzeniach z życia szkoły,
same się tego dowiadywały. Zawsze było s p o r o ploteczek
i śmiechu. Przyłączałam się, porykując z rozbawienia tak, że
musiały zwracać mi uwagę, bym zachowywała się ciszej!
Była to g r u p a , z k t ó r ą m o g ł a m się utożsamiać. Wydawały
się rozumieć, że chociaż przebywam w klasztorze j a k o gość
i nauczycielka, nie cieszę się d o b r ą opinią przełożonych i że
j e s t e m m ł o d a i b e z b r o n n a . Ufały mi i dawały mi do zrozu­
mienia, że są po mojej stronie.
Siostra H e l e n ę pokazała mi p e w n e g o dnia coś dziwnego
i c u d o w n e g o . Skinęła na m n i e , żebym za nią poszła, i o t w o ­
rzyła szafę z rzeczami do sprzątania. D o s t r z e g ł a m w niej fi­
g u r k ę Czarnej M a d o n n y , ukrytą w rogu. Wystarczyło, że na
nią spojrzałam, a włosy stanęły mi d ę b a . O t a c z a ł a ją a u r a
dziwnej energii; rysy miała m o c n e , nie ładniutkie czy słodkie,
a twarz czarną, wypolerowaną do połysku, przez co robiła ta­
kie wrażenie, jakby była spocona, i o n a , i Jezus, k t ó r e g o trzy­
mała w ramionach.
Dlaczego tę figurkę ukryto w szafie, a nie p o s t a w i o n o na
j a k i m ś o t o c z o n y m czcią miejscu j a k wiele innych, na przy­
kład D z i e c i ą t k o z Pragi, świętą F i l o m e n ę , świętego A n t o n i e ­
go, świętego Józefa, M a t k ę Boską taką czy i n n ą ? I dlaczego
ta siostrzyczka p o k a z a ł a mi ją u k r a d k i e m ? O b s e r w o w a ł a
p r z e z cały czas bacznie moją twarz, a ja o d n i o s ł a m w r a ż e n i e ,
że figurka musi być w jakiś s p o s ó b „poza k a n o n e m " . Teraz
z a s t a n a w i a m się, czy zastrzeżenia nie miały związku z rasiz­
m e m . Czarna M a d o n n a ! Słyszałam o czymś takim chyba
gdzieś w Rosji, gdzie p o t a j e m n a działalność katolików rzu­
cała wyzwanie k o m u n i z m o w i , ale Rosjanie nie byli tacy j a k
cała reszta świata - o b a w i a n o się ich j a k o wywrotowców.
H i s z p a n i e również czcili C z a r n ą M a d o n n ę , ale w tym czasie
o niej nie wiedziałam; nie wiedział też n a j p r a w d o p o d o b n i e j
nikt inny w p r z e s ą d n e j i krytycznie nastawionej Belgii lat
sześćdziesiątych.
P o k o c h a ł a m tę figurkę tak b a r d z o , że z a s t a n a w i a ł a m się,
czy by jej nie ukraść. Łzy mi napływały do oczu na myśl, że
tak ją u t k n i ę t o w ciemnej szafie r a z e m z rzeczami do sprzą­
tania, jakby była n i e d o b r a , tylko d l a t e g o że była inna. M u ­
siałam identyfikować się z jej t r u d n y m p o ł o ż e n i e m i porywa­
j ą c ją, symbolicznie chciałam u r a t o w a ć siebie. To s m u t n e ,
ale nie sądziłam, bym miała do tego prawo, i zostawiłam fi-
g u r k ę t a m , gdzie byia. Po latach często z a s t a n a w i a ł a m się,
co się z nią stało.
Zaczęły dręczyć mnie k o s z m a r n e sny. Stary stryszek, na
którym spałam, był nie tylko trzeszczący, zakurzony, wietrzny
i zimny, ale i pełen ciemnych, niezbadanych zakątków. W no­
cy łatwo było wyobrazić sobie, że grasuje t a m ktoś obcy. M o ­
że jakiś mężczyzna przedostał się przez niepodbity niczym
dach nad stryszkiem. W Brukseli tak wielu Belgów było nie­
zadowolonych z tego, że klasztor zadaje się z A m e r y k a n a m i ,
że m a t k a J o s e p h i n e potraktowała m n i e poważnie, kiedy pew­
nej nocy z a p u k a ł a m roztrzęsiona do jej drzwi, p r z e k o n a n a , że
słyszałam kroki mężczyzny.
Z a w o ł a ł a furtiankę i r a z e m , przyświecając sobie latarka­
mi, przeszukały strych. N i k o g o t a m nie było, p o z a m o ż e wie­
loma d u c h a m i minionych stuleci, k t ó r e nie dawały mi s p o k o ­
ju w inne n o c e .
P e w n e g o d n i a , kiedy szłam k o r y t a r z e m p o skrzypiącej
podłodze, zatrzymała mnie matka Josephine i stanęła
p r z e d e m n ą . Była niższa i m u s i a ł a p a t r z e ć na m n i e do góry.
Na jej twarzy m a l o w a ł się wyraz, k t ó r e g o nie p o t r a f i ł a m
odczytać, a to, co p o w i e d z i a ł a , k o m p l e t n i e m n i e z a s z o k o ­
wało.
- Siostro Carlo, przykro mi... - zaczęła.
- Wszystko w p o r z ą d k u - p r z e r w a ł a m pospiesznie, chcąc
ją oszczędzić, by nie musiała mówić tego czegoś, co z a m i e ­
rzała powiedzieć.
M a t k a J o s e p h i n e wyglądała tak, jakby p r ó b o w a ł a o p a n o ­
wać irytację. Zaczęła z n o w u :
- Przykro mi...
I znowu jej p r z e r w a ł a m , ogarnięta dziwną paniką. M a t k a
J o s e p h i n e p o d d a ł a się i odeszła. C z u ł a m się o s z o ł o m i o n a .
Czy miało to być jakieś wyznanie? Czy p r ó b o w a ł a mi coś
wynagrodzić? Nigdy się nie dowiedziałam. Wybawiłam ją
z opresji, co ani m n i e , ani jej nie zrobiło wcale d o b r z e .
Niespodziewanie p o w i a d o m i o n o m n i e , że m a m wyjechać,
a wszystko dzięki n a l e g a n i o m mojej matki, by o d e s ł a n o m n i e
d o Australii albo s a m a p o mnie pojedzie. W z b u r z o n a m a t k a
J o s e p h i n e przyszła do m n i e z informacją, że n a s t ę p n e g o ran­
ka m a m u d a ć się do Broadstairs. Nie było czasu, by zorgani­
zować za m n i e jakieś zastępstwo, miałam wyjechać jak naj­
szybciej; taki był rozkaz m a t k i g e n e r a l n e j . M a t k a J o s e p h i n e
zachowywała się z niezwykłym n i e p o k o j e m i niecierpliwością
i miała niezdrowo bladą cerę. C z u ł a m się o s z o ł o m i o n a , zde­
z o r i e n t o w a n a , zadowolona, ale nie starczyło czasu na emocje
ani na p o ż e g n a n i a , ani nic p o d o b n e g o . Mój p a s z p o r t był te­
raz w p o r z ą d k u , m a t k a J o s e p h i n e miała go w swoich rękach.
O d z y s k a n o moją walizkę z przechowalni i szybko ją z a p a k o ­
wano.
Wstałyśmy o czwartej r a n o . Wtłoczyłam w swój o p o r n y żo­
ł ą d e k trochę płatków na m l e k u i niedojrzałego b a n a n a , na­
ciągnęłam rękawiczki z patetycznymi dziurkami i z m a t k ą J o ­
s e p h i n e ruszyłyśmy taksówką w d r o g ę do p o r t u .
Z n o w u znalazłam się na p r o m i e , tym r a z e m miałyśmy pły­
n ą ć z . O s t e n d y do D o v e r w towarzystwie jakichś farmerów.
Skłonni byli do współczucia dla p a s a ż e r e k zakonnic, k t ó r e
wyglądały j a k o ś nieswojo.
- Cest dur - powiedział j e d e n z nich po chwili. Przyglądał
się bacznie naszym twarzom, k t ó r e były blade i wymizerowan e . Walczyłam z c h o r o b ą morską, czymś, czego nigdy wcześ­
niej nie doświadczyłam na oceanicznym liniowcu, ale zielony
b a n a n w żołądku nie chciał się uspokoić.
W końcu n a t u r a wzięła g ó r ę . Nie było czasu na wyjaśnie­
nia, nie było czasu pytać, gdzie są toalety - a zawsze w miej­
scach publicznych udawałyśmy, że ich nie potrzebujemy. Po
o m a c k u trafiłam na korytarz, w p a d ł a m do łazienki i zwymio­
t o w a ł a m . N i e d o b r z e mi się znowu zrobiło na widok tego pa­
skudztwa w umywalce. W c a l e nie dawało się go p o r z ą d n i e
spłukać. Wróciłam po cichu na swoje miejsce u b o k u matki
J o s e p h i n e , która wydawała się zaaferowana własnymi myśla-
mi. Od strony, gdzie siedzieli farmerzy, dobiegały ciche glo­
sy współczucia, ale nie ośmieliłam się p o d n i e ś ć na nich oczu.
Siedziałyśmy t a m , kołysząc się łagodnie, kiedy m a t k a J o ­
sephine p o d a ł a mi coś do czytania. Była to niewielka b r o ­
szurka zatytułowana „Jak wzmocnić swoją siłę woli". Pisano
w niej wiele na t e m a t tego, co psychologia mówi o korzy­
ściach płynących z posiadania silnej woli; w tamtej chwili
wzięłam to do siebie, zwłaszcza że o t r z y m a ł a m b r o s z u r k ę od
mojej przełożonej. Założyłam, że wybrała ją specjalnie, by mi
p o m ó c . Byłam t a k a wdzięczna, o d n i o s ł a m nawet w r a ż e n i e ,
że m a t k a J o s e p h i n e dzieli się ze m n ą swoją tajemnicą - m o ­
że którąś ze swoich osobistych strategii p o s t ę p o w a n i a . Impli­
kacja, że moja wola jest słaba, nie miała znaczenia!
Z a c h o w a ł a m tę b r o s z u r k ę przez kilka lat. Przy każdym
ćwiczeniu - jak p o w o l n e darcie dziesięciu k a r t e k p a p i e r u na
sto kawałków - wywoływałam w sobie poczucie, że m a m sil­
ną wolę. Wydawało mi się, że to d o k ł a d n i e coś, czego mi
trzeba: większej kontroli n a d własnymi uczuciami. Ż e l a z n a
wola matki J o s e p h i n e stała się dla m n i e w z o r c e m ; d e s p e r a c ­
ką nadzieją, że zyskam n a d swoim życiem k o n t r o l ę , k t ó r a
w końcu miała się rozpaść. A l e przez całe lata p o m o g ł a mi
zachować stoicyzm, nie dać się wytrącić z równowagi. Tego
zawsze p r a g n ę ł a m . Bogowie czy Bóg mieli inne plany.
•
•
•
Po powrocie do londyńskiego klasztoru s p o t k a ł a m się
z zakonnicą, z którą m i a ł a m wracać do Australii. Siostra M a ­
rian kończyła właśnie kilkumiesięczny kurs szkoleniowy
w Stella Maris. Była introwertyczką, ale w każdej chwili świa­
d o m ą swego otoczenia. Lubiła usta trzymać z a m k n i ę t e nawet
wtedy, kiedy reguła pozwalała jej rozmawiać, na przykład
podczas podróży na m o r z u .
Nasza d r o g a p o w r o t n a do M e l b o u r n e odbyła się bez przy­
gód. Milcząca siostra M a r i a n przez większość czasu siedzia­
ła z n o s e m w książce, ale w jej milczeniu nastąpiła j e d n a pa­
m i ę t n a przerwa, kiedy zeszłyśmy ze statku podczas postoju
w Kalkucie, żeby poszukać klasztoru jezuitów i pójść do spo­
wiedzi.
Widok H i n d u s ó w głęboko mnie poruszył. Z naszego stat­
ku przyglądałam się, jak grupka dzieci tańczy na świeżym p o ­
wietrzu r a z e m z nauczycielem. Oczarowały m n i e wdzięk
i swoboda ich ruchów. Kiedy przybiliśmy do brzegu, wyszła
po nas kobieta. Na zawsze z a p a m i ę t a m uścisk jej ręki, taki
był po k o b i e c e m u łagodnie płynny. Z a m y k a ł w sobie wdzięk
G a n g e s u , delikatne wiatry jej kraju, wszystko, co z natury
swojej płynie. U ś m i e c h a ł a się serdecznie, chociaż nieśmiało,
a ja opuściłam p e ł e n ciekawości wzrok, żeby jej nie wprawiać
z zakłopotanie.
Siostra M a r i a n i ja wyruszyłyśmy w długą drogę do klaszto­
ru. M a r i a n miała chyba m a p ę w głowie i p a r ł a przed siebie
z d e c y d o w a n i e , jakby to robiła c o d z i e n n i e . Najwyraźniej
otrzymała b a r d z o d o k ł a d n e instrukcje, którędy iść, jak trafić
i jak zachowywać się w tym nieznanym kraju. Wystarczyło, że
b ę d ę ją naśladowała. Po drodze słowem się do siebie nie o d e ­
zwałyśmy. Ignorowałyśmy grupy dzieci, k t ó r e tłoczyły się w o ­
kół nas, prosząc o pieniądze. Nie widziały w nas świętych dlaczego miałyby tak myśleć? Po naszych strojach i twarzach
poznawały jedynie, że jesteśmy cudzoziemkami. Z a u w a ż y ł a m
ciała w rynsztokach Kalkuty, n i e r u c h o m e , pijane, śpiące albo
martwe. Widziałam muchy na mięsie, k t ó r e wisiało na straga­
nach otwartych na ulicę. Widziałam wielu ludzi tłoczących się
na bruku - to wszystko utrwaliło się w m o i m umyśle.
Dotarłyśmy do klasztoru i zostałyśmy przyjęte serdecznie
przez zawiadującego nim ojca. Siostrze M a r i a n rozwiązał się
język i to o n a mówiła przez cały czas, i d o b r z e , bo ja chyba
z a p o m n i a ł a m , jak prowadzić n o r m a l n ą r o z m o w ę .
W p r o w a d z o n o nas do c h ł o d n e g o saloniku i p o c z ę s t o w a n o
filiżanką najwspanialszej herbaty, jaką w życiu piłam. Nie p o ­
trafię powiedzieć, czy to z p o w o d u upału, czy d l a t e g o że by­
ła to najczystsza h e r b a t a cejlońska, czy m o ż e wreszcie dlate­
go że została przygotowana z taką uwagą przez m ł o d e g o
księdza, który ją p o d a w a ł . Niewykluczone, że wpływ miała
j e d y n a w swoim rodzaju kombinacja tych wszystkich czynni-
ków. Z pewnością natomiast wielkie znaczenie mial urok
m ł o d e g o księdza, który oczarował mnie swoim dotknięciem,
kiedy potrząsał moją dłonią. W y d a w a ł o się, że przepłynęły
między n a m i jakieś nieuchwytne fluidy, wytwarzając natych­
miastową więź, i u ś m i e c h n ę ł a m się radośnie p r o s t o w j e g o
m ł o d ą twarz, k t ó r a r o z p r o m i e n i ł a się w odpowiedzi. Był
szczerze zachwycony, że tak smakuje mi ta h e r b a t a .
Z a p r o w a d z o n o nas do konfesjonałów w cichej przystani,
j a k ą była ich kaplica, chłodna, p a c h n ą c a słodkim k a d z i d ł e m .
S a m a spowiedź okazała się doświadczeniem wyczerpującym
i upokarzającym. Z a p o z n a ł a m się z tym starszym księdzem,
a teraz m u s i a ł a m wyznać m u , j a k a j e s t e m o k r o p n a . Z uczu­
ciem k o s z m a r n e g o zażenowania w sercu powiedziałam, że
m i e w a m erotyczne fantazje. Szybko d o d a ł a m , że m i e w a m też
buntownicze myśli - były mniej w s t r ę t n e niż erotyczne fanta­
zje... to takie żałosne. Dlaczego p i ę k n e p o p o ł u d n i e musiało
zostać p o p s u t e przez to o b n a ż a n i e duszy? Przecież k o n t r a k t
był taki j e d n o s t r o n n y : spowiednik żadnej z nas nie mówił, ja­
kie tajemnice skrywa j e g o umysł! Nigdy, przenigdy ksiądz nie
wyspowiadałby się oficjalnie ze swoich grzechów kobiecie.
Z n o w u podaliśmy sobie ręce, ten młody ksiądz i ja i p o ż e ­
gnaliśmy się. J e g o m ę s k a dłoń objęła moją serdecznie i moc­
n o . Trzy lata później pojawił się w m o i m klasztorze w Austra­
lii, by m n i e odwiedzić. Nie było m n i e t a m w tym m o m e n c i e ,
a powiedziano mi o j e g o wizycie d o p i e r o w kilka miesięcy
później, kiedy nikt już sobie nie mógł przypomnieć, jak on się
nazywał i skąd przyjechał. To j e d e n z tych dziwnych przypad­
ków, k t ó r e kazały mi się zastanawiać, czy było n a m pisane
s p o t k a n i e . A l e jeżeli tak, dlaczego się nie spotkaliśmy? Co by
to zmieniło, gdybyśmy się znowu zetknęli?
Dlaczego ludzie się nad takimi sprawami zastanawiają?
Witaj w domu, siostro
Twarz mi p o b l a d ł a od tej najdłuższej w m o i m życiu zimy,
ale moja m a t k a wiedziała, że wszystko będzie znowu d o b r z e ,
skoro wróciłam do Australii - n a w e t jeżeli zaczynała się t a m
właśnie zima. Twarz jej p ł o n ę ł a triumfem, kiedy r a z e m z oj­
c e m przyszli m n i e odwiedzić. Ojciec s z e r o k o uśmiechał się
z zadowolenia. Nie zostałam j e d n a k w G e n a z z a n o . P o t r z e b ­
na byłam w wiejskiej szkole i b e z zwłoki m n i e tam zawiezio­
n o . Była połowa 1965 roku.
Siostra M a r i a n i ja pojechałyśmy s a m o c h o d e m do sennej
Benalli, miasteczka w Victorii, z j e d n y m katolickim kościo­
łem i dwiema przylegającymi do siebie szkołami, będącymi
pod opieką FCJ.
Ten dzień - pierwszy w mojej nowej społeczności, składa­
jącej się z j e d e n a s t u z a k o n n i c nauczycielek i j e d n e j siostry
świeckiej - był szansą na n o w e życie, życie o w o c n e , b e z
przeszłości, a przynajmniej tak myślałam. Tylko dwie osoby
znały m n i e wcześniej - siostra A n n a , k t ó r a wstąpiła w rok
po m n i e , o r a z siostra M a d e l e i n e , o rok o d e m n i e starsza,
a do o b u m o g ł a m m i e ć z a u f a n i e . Siostra M a r i a n była moją
współtowarzyszką p o d r ó ż y , ale t e g o k r ó t k i e g o o k r e s u nie li-
czyłam. W i e l e b n a m a t k a nigdy m n i e w życiu na oczy nie wi­
działa.
Istniały oczywiście takie rzeczy jak opinie indywidualne,
k t ó r e pozwalały wyrobić sobie zdanie o kimś na razie niezna­
nym w d a n e j społeczności, kto nie dowiódł jeszcze, ile jest
wart, i taka opinia n a t u r a l n i e m n i e poprzedziła. Oczekując
z z a p a ł e m na nowy p o c z ą t e k klasztornego życia, z a p o m n i a ­
łam o tym.
Podczas pierwszego wieczornego zebrania przy stole we
wspólnym pokoju, k t ó r e kończyło się ogłoszeniami dotyczą­
cymi spraw praktycznych, wielebna m a t k a Clare z a m k n ę ł a
s p o t k a n i e słowami:
- P o t r z e b a n a m kogoś, kto weźmie na siebie obowiązek
b u d z e n i a nas o piątej trzydzieści r a n o . Czy m a m y o c h o t n i k a ?
D o s t r z e g ł a m szansę, by dowieść, że j e s t e m c h ę t n a i uży­
teczna.
- D o b r z e , ja to zrobię - zgłosiłam się szybko; zastanowiło
m n i e , dlaczego moja propozycja nie została z miejsca przyję­
ta. W i e l e b n a m a t k a Clare u ś m i e c h n ę ł a się smętnie, ale nie
do m n i e , a p o t e m powiedziała do wszystkich słuchaczek:
- W p o r z ą d k u , siostra Mary Carla otrzyma dzwonek. Te­
raz m o ż e m y się już wszystkiego spodziewać.
Serce m i z a m a r ł o . D l a c z e g o o n a t o powiedziała? W ś r ó d
zebranych sióstr rozległ się szmer chichotów. O n e rozumiały
żart, który w oczywisty sposób musiał o p i e r a ć się na informa­
cji rozpowszechnionej, zanim się pojawiłam. Reputacja m ł o ­
dej osoby nie miała dla wielebnej matki ż a d n e g o znaczenia.
M a t k a Clare nie była z rozmysłem o k r u t n a , tyle że żyła p o d
presją obowiązków, do których wypełniania niezbyt d o b r z e
się nadawała. Z r o b i ł o mi się ciężko na sercu, ale wiedziałam,
że sobie z tym d o s k o n a l e p o r a d z ę .
Klasztor zajmował niewielki t e r e n p o ł o ż o n y o p a r ę s e t ki­
l o m e t r ó w na p ó ł n o c od M e l b o u r n e , w głębi lądu. Zimy były
t a m l o d o w a t e . N a k a m i e n n y m reliefie n a łuku n a d głównym
wejściem została wyrzeźbiona M a t k a Boska od A n i o ł ó w .
Przed b u d y n k i e m znajdował się o g r ó d na tyle duży, że sa­
m o c h ó d m ó g ł w nim zawrócić; na tyłach było boisko dla
uczniów o r a z klasztorny warzywnik i wybieg dla kur. N i e ­
wielkie rozmiary tej społeczności sprzyjały przyjaznym sto­
s u n k o m ; p o k o j e były tak p i ę k n e i j a s n e , że wydawały się
przytulne i bez t r u d u człowiek się w nich o d p r ę ż a ł . To była
t a k a o d m i a n a po zimnych, obszernych p r z e s t r z e n i a c h w G e nazzano.
Mniej więcej trzydzieści mieszkających w internacie dziew­
czynek było córkami farmerów, których domy znajdowały się
za daleko, by mogły codziennie dojeżdżać do szkoły. W szko­
le uczyło się też kilku chłopców, ale to byli uczniowie dzienni.
Wszystkie dormitoria znajdowały się na piętrze, prowadziło
do nich dwoje schodów: j e d n e na tyłach budynku, i tych uży­
wały uczennice oraz m ł o d e i sprawne zakonnice, a drugie
w pobliżu drzwi do kaplicy, pięknie wypolerowane, kręcone,
d r e w n i a n e , z których korzystała tylko przełożona i starsze sio­
stry, żeby oszczędzać nogi. Poza A n n ą , M a d e l e i n e , M a r i a n
i m n ą domownicy byli w średnim lub starszym wieku.
Siostra M a r i a n była infirmariuszka, ale wiele z a k o n n i c
przeszło o d p o w i e d n i e przeszkolenie, żeby mogły o p i e k o w a ć
się chorymi po to, by zminimalizować kontakty z lekarzami
płci męskiej. Siostra M a d e l e i n e była niską, słodką zakonnicą,
z krągłymi bladymi policzkami, błagalnym spojrzeniem, nie­
śmiałym bladym u ś m i e c h e m i delikatnym głosem. Miała
skłonność do chowania się po kątach. O n a i siostra A n n a bystra, dosyć wysoka, z t a l e n t e m do angielskiego i szycia, p o d
każdym względem od M a d e l e i n e silniejsza - zostały m o i m i
przyjaciółkami. Wszystkie byłyśmy m ł o d e , więc połączyła nas
świeżość umysłu, a później miałyśmy sprzymierzyć się p r z e ­
ciw siłom, k t ó r e nieufnie traktowały młodość.
Najstarszą zakonnicą w naszej społeczności była siostra
Imelda, d r o b n i u t k a kobieta o pomarszczonych dłoniach, któ­
ra potrafiła czynić cuda, grając na pianinie i o r g a n a c h . Była
b e z p r e t e n s j o n a l n ą nauczycielką muzyki, starszą z dwóch
uczących tego p r z e d m i o t u . Prawie niewidoma, miała życzli-
wą twarz całą w zmarszczkach, duży gąbczasty nos i szeroki
uśmiech. Kiedy siostra I m e l d a się odzywała, a nie zdarzało
się to często, z jej ust płynęła czysta muzyka; miała prawdzi­
wie melodyjny głos. J e d n ą z rzeczy, przed jakimi się zawsze
wzbraniała, było kierowanie czymkolwiek. Kiedy p r o s z o n o
ją, by zgodziła się czymś zarządzać, chociażby podczas chwi­
lowej nieobecności wielebnej, z u ś m i e c h e m potrząsała tylko
głową, nie wypowiadając nawet słowa „nie".
Ponieważ byłam najnowszą z przybyłych, natychmiast
spadł na m n i e obowiązek utrzymywania korytarzy i wspólne­
go pokoju w nieskazitelnej czystości. W takich p r a c a c h mia­
łam m n ó s t w o doświadczenia! A ponieważ w college'u wyćwi­
czyłam się w r o b ó t k a c h ręcznych, przydzielono mi rozkoszne
z a d a n i e , polegające na wymyślaniu i wykonywaniu tematycz­
nych dekoracji na r ó ż n e uroczystości. P e w n e g o świątecznego
dnia klasztor zmienił się w ul: cały refektarz przystrojony był
m n ó s t w e m pszczół, pouczepianych na sznurkach do krokwi
i każdy musiał wybrać sobie kartę ze z d a n i e m zaczynającym
się na „Psz", na przykład: „Pszczółka pracowita nie marnuje
d n i a " albo „Pszczelego mleczka ci nie b r a k n i e " . P o t e m poja­
wił się cudowny motyw motyli; i n n e g o dnia wyczarowany
w refektarzu o c e a n wypełnił to pomieszczenie rybami. Bez­
p o ś r e d n i m n a s t ę p s t w e m takich radosnych zajęć był fakt, że
przestałam mieć obstrukcję; po p o n a d dziesięciu latach m o ­
je wnętrzności zaczęły niespodziewanie funkcjonować bez
zarzutu. M i a ł a m c e n n e poczucie, że j e s t e m przydatna.
Byłam uszczęśliwiona, że z l e c o n o mi uczenie rysunków
i r o b ó t ręcznych w kilku klasach z dziećmi w różnym wieku.
Tak d o b r z e m i e ć z n o w u b e z p o ś r e d n i k o n t a k t z ludźmi i czuć
się użyteczną. Z a u w a ż y ł a m j e d n a k , że nie z o s t a ł a m wycho­
wawczynią i nie p o w i e r z o n o mi opieki n a d klasą. N a w e t
tymczasowo, kiedy pojawiła się nagła p o t r z e b a , bo ktoś za­
c h o r o w a ł . Czy takie p o l e c e n i e przyszło z góry? Wszystko
j e d n o , s t a r a ł a m się o tym nie myśleć. M o ż e lepiej by mi to
zrobiło, gdyby z a c h ę c a n o m n i e , żebym n a b r a ł a zaufania do
siebie, ale autoafirmacji w z a k o n i e nie sprzyjano. Z całą
pewnością w wyniku tej milczącej i nieugiętej nieufności ni­
gdy się w pełni nie z i n t e g r o w a ł a m z tą społecznością, c h o ­
ciaż s t a r a ł a m się o to ze wszystkich sił i p o d innymi względa­
mi moje o t o c z e n i e było b a r d z o miłe.
W k r ó t c e m i a ł a m p r z e k o n a ć się, że szkolenie w Sedgley
College nie przygotowało m n i e na d y n a m i k ę szkoły średniej
ani nie nauczyło umiejętności organizacyjnych. U c z o n o nas,
czego uczyć oraz w jaki sposób dzieci się uczą. Dzięki Bogu
nabyłam nieco doświadczenia w szkołach w M a n c h e s t e r z e ,
przyglądając się nauczycielkom w e t e r a n k o m przy pracy, i sa­
ma też p r ó b o w a ł a m swoich sił w uczeniu.
To było przed d w o m a laty. Teraz m u s i a ł a m uczyć się na
bieżąco i cieszyło m n i e to wyzwanie. W k o ń c u utrzymywanie
dyscypliny wśród katolickich dziewczynek to b e t k a . Te dziew­
częta były takie bierne! Podczas lekcji rysunków m i a ł a m kło­
poty, żeby je w jakikolwiek sposób rozruszać i skłonić do wy­
rażenia swoich uczuć za p o m o c ą farb i kolorów. Przynosiłam
do klasy m a g n e t o f o n i puszczałam sugestywną muzykę, ale
o n e tylko patrzyły na m n i e b e z r a d n i e i to, co potrafiły z sie­
bie wykrzesać, było zaledwie bladym cieniem koncepcji, któ­
rą im p r o p o n o w a ł a m . J a k o praktyczne córki farmerów p o d ­
chodziły do kreatywności z nastawieniem: „ M a m nadzieję, że
to wystarczy". Im starsze, tym mniejszą wykazywały zdolność
do e k s p e r y m e n t o w a n i a . Tak więc zdecydowałam się na krzy­
kliwe kolory i na koniec roku u d a ł o n a m się stworzyć barw­
ną wystawę.
M o i m drugim p r z e d m i o t e m było szycie i haftowanie,
a m i a ł a m bogate doświadczenie w tej dziedzinie. K o c h a ł a m
tworzenie p i ę k n a za p o m o c ą ściegów i materiałów. Niestety,
córki f a r m e r ó w bez entuzjazmu podchodziły do bardziej wy­
myślnych haftów - angielskiego, l e w o s t r o n n e g o i t e m u p o ­
dobnych - k t ó r e robiło się tylko dla ozdoby. Lepiej wyszłyby
na tym, gdybym uczyła je, jak przygotować k o m b i n e z o n y
i fartuchy. Poziom, jaki z moją p o m o c ą osiągnęły, został za­
kwestionowany przez wizytatora. Nie wiem, k t ó r e dzieła
skrytykował, ponieważ nie było m n i e tam, kiedy oglądał ich
prace. Wyjechał, nie udzielając mi żadnych rad, jak sytuację
poprawić. M o ż e on również należał do wielbicieli k o m b i n e ­
zonów i fartuchów.
Z czasem p o c z u ł a m się tak, jakbym niemal należała do
rodziny. Między członkiniami naszej małej społeczności p o ­
m i m o reguły milczenia p a n o w a ł o koleżeństwo. Sprzątały­
śmy kaplicę jak zgrany zespół, p o d k i e r u n k i e m j e d n e j z za­
konnic. W słoneczny dzień wszystkie razem dźwigałyśmy
ławy i wynosiłyśmy je na trawnik p r z e d klasztorem. Czyści­
łyśmy i polerowałyśmy stare d r e w n o , zmywałyśmy z podłogi
p a s t ę i pastowałyśmy ją na n o w o , myłyśmy witrażowe o k n a
i polerowałyśmy wszystkie wyroby ze srebra i miedzi na oł­
tarzu. Ż e b y m i e ć w o l n e ręce, podwiązywałyśmy szale i fartu­
chy. W takich chwilach byłam nieznośnie świadoma, że mi­
mo woli i ja, i m o j e siostry o d s ł a n i a m y swoje kształty. Jakiś
komiwojażer p r z y p a d k i e m odwiedził klasztor w czasie, kie­
dy o g a r n ą ł nas szał sprzątania, i przyłapał kilka z nas na ze­
w n ą t r z w „stroju r o b o c z y m " . S p o w o d o w a ł p o s p i e s z n ą rejte­
r a d ę i został sam w ś r ó d n i e o d k u r z o n y c h ławek.
Przywykłam, że należę do grupy osób, k t ó r e swoje życie
poświęciły Bogu i k t ó r e przeważnie były życzliwe i wesołe.
Moje wyobrażenia na t e m a t życia z a k o n n e g o wreszcie ziściły
się w tej małej wiejskiej miejscowości. Przez wiele lat po
odejściu z klasztoru właśnie tego intensywnego i wyidealizo­
w a n e g o poczucia wspólnoty szukałam we snach. M i a ł a m ta­
ki powtarzający się sen: śniło mi się, że zakonnice, których
szukałam, stoją na grządce z jarzynami. Zbliżałam się do
nich, a wtedy podnosiły wzrok i mówiły do siebie:
- Z n o w u przyszła. Ciekawe, jak długo zostanie tym r a z e m ?
I wtedy z a s t a n a w i a ł a m się, ile razy tak n a p r a w d ę w r a c a ­
ł a m i dlaczego za każdym r a z e m o d c h o d z i ł a m . P a d a ł a m na
k o l a n a i m ó w i ł a m im, jak b a r d z o k o c h a m Boga i jak p r a g n ę
mu służyć, a o n e zawsze pozwalały mi s p r ó b o w a ć jeszcze
raz. W tych snach n o s i ł a m dziwaczne p o ł ą c z e n i e h a b i t u
i świeckiego u b r a n i a , a znalazłszy się t a m , z a s t a n a w i a ł a m
się, d l a c z e g o w r ó c i ł a m . Kiedy byłam już b a r d z o blisko za-
konnic, u d e r z a ł a we m n i e niczym gniewny wiatr j a k a ś
m r o c z n a przenikliwie z i m n a m o c i w i e d z i a ł a m , że nie wy­
trwam.
Nasza świecka siostra w Benalli była d r o b n i u t k ą kobietą
z zajęczą wargą, której oczy wesoło połyskiwały zza okularów
w metalowej o p r a w c e . Kiedy p o z n a ł a m siostrę A n t o i n e t t e ,
miała już m ł o d o ś ć za sobą, ale p o m i m o niewielkiego wzrostu
i ś r e d n i e g o wieku niestraszna jej była ż a d n a r o b o t a . Pełniła
funkcję kucharki i z p o l o t e m przygotowywała posiłki dla
wszystkich z a k o n n i c i dla dzieci w internacie. Była Irlandką
i b a r d z o tęskniła za swoją ojczyzną, a wysłano ją do Austra­
lii, kiedy miała zaledwie dwadzieścia lat. J a k o jedyna siostra
świecka była podwójnie o s a m o t n i o n a . Nie z a p r a s z a n o jej do
żadnych dyskusji o najważniejszych dla klasztoru sprawach j a k kierowanie i n t e r n a t e m czy parafialną szkołą p o d s t a w o ­
wą. Była k o n i e m roboczym i tyle.
Zaprzyjaźniłyśmy się z siostrą A n t o i n e t t e . Z przyjemno­
ścią p o m a g a ł a m jej w kuchni. P e w n e g o tygodnia przygotowy­
wałyśmy r a z e m piwo imbirowe. Przepis był zwodniczo prosty
i przez mniej więcej osiem dni dosypywałyśmy cukru do na­
szej „kadzj". W końcu przyszedł czas, by zlać płyn do b u t e ­
lek, które zbierałyśmy, gdzie p o p a d ł o . Na razie wszystko by­
ło w p o r z ą d k u .
W kilka tygodni później, kiedy w milczeniu jadłyśmy śnia­
danie, z zamyślenia wyrwała nas eksplozja. Dochodziła z piw­
nicy p o d kuchnią i j e d n o spojrzenie na siostrę A n t o i n e t t e p o ­
zwoliło mi zrozumieć, co się dzieje. Zauważyłam, że spogląda
na wielebną m a t k ę bezradnie, ale z błyskiem rozbawienia
w oku, m i m o tej katastrofy p o d podłogą.
W chwilę po pierwszej eksplozji n a s t ą p i ł a n a s t ę p n a
i wkrótce zaczęła się istna k a n o n a d a . Śniadanie kontynuowa­
łyśmy w milczeniu, jakby nic się nie działo. Mogłyśmy tylko
czekać, aż eksploduje ostatnia butelka, a p o t e m p o s p r z ą t a ć
b a ł a g a n . Siostra A n t o i n e t t e nie musiała prosić o p o m o c przy
tej pracy, wszyscy zakasali rękawy, żeby u s u n ą ć o d ł a m k i
szkła, które powbijały się w jarzyny i sery oraz w ściany. To
była gigantyczna robota. Nigdy j u ż nie próbowałyśmy robić
piwa imbirowego, chociażby d l a t e g o że o k a z a ł o się o n o na­
pojem alkoholowym, a nie imbirową l e m o n i a d ą o miłym
smaku.
Z r o b i ł a b y m dla siostry A n t o i n e t t e wszystko, ponieważ by­
ła p o k o r n a i zwyczajna, i przyjazna, i nikogo nie p o t ę p i a ł a .
Miała również n i e z a w o d n e poczucie h u m o r u . Często p o m a ­
gała mi śmiać się z siebie samej, niech Bóg błogosławi jej
życzliwą duszę. W końcu musiała przyglądać się m o j e m u co­
raz silniejszemu, niedającemu się niczym uśmierzyć cierpie­
niu i patrzyła na to z typowym dla siebie spokojem. Ale za­
wsze była przy m n i e , kiedy jej p o t r z e b o w a ł a m , zawsze się za
m n i e modliła, a te modlitwy były szczere.
Obydwie kochałyśmy ogród i wybieg dla kur. Warzywnik
nie zdołałby w ż a d e n sposób nastarczyć p r o d u k t ó w dla nie­
mal czterdziestu pięciu osób, ale kury znosiły tyle jaj, że na­
wet miałyśmy ich w n a d m i a r z e . Wiele godzin spędzałyśmy,
smarując skorupki wazeliną, żeby jaja zachowały świeżość do
ciast i innych p o t r a w na później, kiedy kury p r z e s t a n ą się
nieść. Prosiłam siostrę A n t o i n e t t e , żeby nauczyła m n i e robić
ciasteczka „patty c a k e " . Do dziś trzymam jej przepis w albu­
mie ze „ s k a r b a m i " .
- Siostro - o d e z w a ł a m się któregoś dnia, kiedy miała t r o ­
chę w o l n e g o czasu - umyję siostrze o k n a w kuchni.
- Niech się siostra o to w tej chwili nie martwi - o d p a r ł a
szybko A n t o i n e t t e . - O k n a są b r u d n e , bo są d u ż o za wysoko,
żeby ktoś mógł do nich dosięgnąć.
Miała rację; o k n a sięgały niemal sufitu, który n a p r a w d ę
był b a r d z o wysoko. Nie myto ich od lat, a u góry m o ż e nawet
nigdy, co oznaczało, że kuchnia nie lśniła czystością tak, jak
p o r z ą d n a kuchnia powinna.
A n t o i n e t t e wiedziała, że kiedy wbiję sobie do głowy, by
spełnić jakiś dobry uczynek, nie da się mnie powstrzymać, ale
p r ó b o w a ł a m n i e ostrzec:
- Uważaj tylko, Carlo. - Patrzyła na d r e w n i a n ą d r a b i n ę ,
którą przywlokłam do kuchni. - Te szczeble robią się b a r d z o
śliskie, kiedy poleje się je wodą. Staraj się ich nie zmoczyć.
I pilnuj się, żebyś nie d o t k n ę ł a gorącego zbiornika.
W s p i n a ł a m się z w i a d r e m w j e d n e j ręce, a szmatą w dru­
giej. Popatrzyłam w dół - siostra A n t o i n e t t e modliła się za
m n i e , widziałam to! Tuż na lewo o d e mnie był duży elek­
tryczny zbiornik, p e ł e n niemal wrzącej wody.
D o t a r ł a m już prawie do szczytu drabiny, kiedy mój sznu­
rowany but z lśniącą skórkową podeszwą się ześlizgnął. Wia­
d r o wypadło mi z ręki i poleciało w dół, a ja s p a d ł a m równie
szybko, zaczepiając r ę k a w e m habitu o r a m ę bojlera. Bojler
mnie puścił - jakby c u d e m - ale wylądowałam bokiem na
skraju d u ż e g o stalowego zlewu na dole.
H a ł a s w kuchni zwrócił uwagę infirmariuszki. Prawe u d o
m i a ł a m silnie posiniaczone; ciało wyraźnie wgięło się w miej­
scu u d e r z e n i a .
- Idź, z r ó b sobie kąpiel i wymocz się - zaleciła mi siostra
M a r i a n zdawkowo, jak to o n a .
No cóż, i tak nie najgorzej, skoro jej dewiza brzmiała:
„W tym klasztorze nie będzie żadnego symulowania!". Po­
mógłby mi pewnie trochę okład z arniki albo nawet d o d a t e k
gorzkiej soli do kąpieli, ale niestety klasztorne infirmariuszki
nie były zielarkami. N o w o m o d n y szacunek do nauki spowodo­
wał, że za• n i e d b a n o wiedzę zielarzy, będącą niegdyś d o m e n ą
m o n a s t e r ó w i klasztorów. Na udzie została mi głęboka, pokry­
ta uszkodzoną tkanką blizna. Przez kilka dni kulałam, p o t e m
przemogłam się i zaczęłam tę dolegliwość ignorować, p o d o b ­
nie jak zmuszałam się do ignorowania reszty mojego ciała.
Była j e d n a k dolegliwość, która natarczywie d o m a g a ł a się
uwagi, a mianowicie nieprzyjemne oszpecenie rąk: kurzajki.
M i a ł a m kiedyś tak piękne dłonie, że siostra M a r i a n robiła im
zdjęcia, a wychowawczyni nowicjuszek siadywała i się w nie
wpatrywała. Nie p o w i n n a m była o tym wiedzieć, ale wiedzia­
łam, tak s a m o jak wiedzą o różnych sprawach ludzie, którzy
- chcąc przeżyć - muszą przez cały czas zgadywać, co myślą
inni wokół nich. Schlebiało mi to, ale p o t e m pojawiało się
poczucie winy z p o w o d u d u m y i nieunikniona kara. Tak więc
wyrosły mi kurzajki, j e d n a duża na lewym kciuku, a kilka
mniejszych rozsiało się po palcach. Niezbyt o d p o w i e d n i a
przypadłość dla nauczycielki szycia i r o b ó t e k ręcznych, któ-
rej ręce są zawsze na widoku. Kurzajki mogiy również okazać
się niebezpieczne, gdyby stykały się z j e d z e n i e m , więc posta­
nowiono, że trzeba je u s u n ą ć - w szpitalu.
Szpital w Benalli nigdy nie gościł wcześniej w swoich mu­
rach zakonnicy. Usypiając m n i e , lekarze starali się, jak m o ­
gli. Być m o ż e anestezjolog sądził, że zakonnica nie straci
przytomności od byle czego, bo p o d a ł mi tak wielką d a w k ę ,
że o b u d z i ł a m się d o p i e r o po b a r d z o długim czasie i tylko na
króciutko, tyle że zdążyłam zwymiotować na p o d ł o g ę . Pa­
cjentka, która dzieliła ze m n ą pokój, patrzyła b e z r a d n i e , jak
próbuję o p a n o w a ć nudności i nie udaje mi się. Z a n i m poja­
wiła się p o m o c , znowu straciłam przytomność.
- Siostra M a r i a Carla wróci do d o m u najwcześniej j u t r o powiedziano mojej przełożonej, kiedy przyszła dowiedzieć
się o mój stan.
Kiedy wróciłam, o b c h o d z o n o się ze m n ą jak ze Śpiącą K r ó ­
lewną i przez kilka dni nie pozwolono mi zabandażowanymi
rękami wykonywać żadnej pracy. Podczas rekreacji siostry
droczyły się ze m n ą :
- Siostro, p o d n a r k o z ą złamała siostra regułę milczenia!
- Co takiego? Co m ó w i ł a m ?
Nikt nie chciał mi powiedzieć, a ja r u m i e n i ł a m się, wy­
obrażając sobie, jakie słowa aż tak b a r d z o nie nadawały się
do powtórzenia. Ach, cóż, que sera, sera; nie p o z o s t a w a ł o mi
nic, jak tylko zlekceważyć tę niepokojącą myśl i śmiać się ra­
zem z innymi.
•
•
•
Stałym p r o b l e m e m dla klasztoru i szkoły było g r o m a d z e n i e
funduszy i rok po roku organizowałyśmy w tym celu loterię.
S p o r o miałyśmy przy tych imprezach krzątaniny, ale nie były
o n e j a k o ś szczególnie p a m i ę t n e poza tą, kiedy to ja miałam
p o d opieką j e d n o ze stoisk. Liczby odpowiadające p o n u m e r o ­
wanym n a g r o d o m nagryzmoliłyśmy na skrawkach papieru
i r a z e m z kilkoma pustymi losami umieściłyśmy w ściąganej
na sznurek bawełnianej torbie. Za dwadzieścia centów ludzie
mogli p r ó b o w a ć szczęścia. Najbardziej p o ż ą d a n ą nagrodą by­
ła butelka sherry. Szybko zauważyłam, że to ta butelka przy­
ciąga hazardzistów, więc nie chciałam jej stracić zbyt szybko.
Z n a l a z ł a m los z n u m e r e m butelki i schowałam go do kiesze­
ni. Ktoś mnie zastąpił na czas, kiedy w ę d r o w a ł a m po terenie,
oglądałam widoki i korzystałam ze złagodzenia reguły milcze­
nia, by p o r o z m a w i a ć z rodzicami i dziećmi.
Kiedy się obejrzałam na swoje stoisko, zauważyłam zagad­
kowe i na wpół p r z e r a ż o n e spojrzenie mojej pomocnicy; z o ­
stały już tylko trzy nagrody, przy czym butelka tkwiła coraz
bardziej s a m o t n i e na najwyższej półce, a j a k a ś p e ł n a deter­
minacji kobieta bliska była szaleństwa, tak się uparła, żeby ją
zdobyć! Szybko chwyciłam t o r b ę i ani się obejrzała, a już
wrzuciłam los do środka - tak szybko, że nikt nie mógłby
podejrzewać, że go o s z u k a n o . M i a ł a m szczęście, bo butelka
trafiła w k o ń c u do właściwej osoby, a o n a nie skarżyła się,
chociaż musiała zapłacić za tyle losów. D l a c z e g o nic nie p o ­
dejrzewała? Czy było dla niej nie do pomyślenia, że zakon­
nice m o g ą oszukiwać? P r a w d o p o d o b n i e . O k a z a ł a m się niez d e k o n s p i r o w a n ą z a k o n n i c ą spod c i e m n e j gwiazdy, ale
c h w a l o n o mnie za wielki sukces, jaki odniosło moje stoisko,
i tylko to miało znaczenie.
•
•
•
Kiedy j a k o dziewczynka chodziłam do Vaucluse College,
od siostry A n t h o n y dowiedziałam się, że od p o c a ł u n k ó w za­
chodzi się w ciążę. W sumie ta b ę d ą c a p ó ł p r a w d ą informacja
nie była taka zła, tyle że początkowej wstrząsającej rewelacji
nigdy niczym nie u z u p e ł n i o n o . Siostra A n t h o n y albo sama
nic więcej nie wiedziała, albo nie miała chęci niczego więcej
wyjawiać. Teraz ja również uczestniczyłam w kulcie z a k a m u ­
flowanej ignorancji.
M i a ł a m już blisko trzydzieści j e d e n lat, kiedy dowiedzia­
łam się, skąd biorą się dzieci - a pięćdziesiąt cztery, kiedy od­
kryłam, dlaczego sformułowanie „od p o c a ł u n k ó w zachodzi
się w ciążę" wytworzyło w umyśle siedemnastolatki żywy o b -
raz nasienia spływającego do gardła. Moja wiedza o spra­
wach związanych z seksem p o s u n ę ł a się skokowo do przodu,
kiedy w następstwie reform, jakie wszczął papież J a n X X I I I ,
zakon w końcu zastosował się do wytycznej biskupa, żeby za­
pewnić uczennicom o d p o w i e d n i ą edukację seksualną.
Miał im to wyłożyć ojciec Gregory, najstarszy w naszej pa­
rafii ksiądz, k t ó r e g o wcześniej długo i usilnie przekonywały
do tego zakonnice. L a t e m 1967 roku, cały spocony ze zde­
nerwowania, złożył w klasztorze wizytę, by wyjaśnić sprawę
poczęcia wypełnionej uczennicami sali. J a k o nauczycielce
wolno mi było się przysłuchiwać.
Ojciec G r e g o r y p o k a z a ł przeźrocze z p o s ą g i e m D a w i d a
dłuta Michała Anioła. Slajd był niewyraźny, z t r u d e m m o ż n a
było się domyślić, czym i gdzie są te j ą d r a , o których mówił.
Czy znajdowały się wewnątrz ciała? A co to jest m o s z n a ?
J e d n o było p e w n e : penis znajdował się na zewnątrz i powie­
dziano n a m , że musi zagłębić się w najbardziej intymną część
kobiecego ciała o nazwie pochwa, by doszło do zapłodnienia.
Co jak co, ale ta informacja z pewnością nie m o g ł a być
prawdziwa! Sam pomysł był tak ordynarny, że mój umysł nie
potrafił się z nim pogodzić. W głowie mi się kręciło na myśl,
że kobieta miałaby zdjąć z siebie reformy i obnażyć się przed
mężczyzną, który również był bez kalesonów, i że on miałby
w e t k n ą ć swój... penis? Co za o h y d n e słowo! - powiedzmy, to
paskudztwo, to coś, czym o d d a w a ł mocz, do jej wnętrza!
Oburzające! W s t r ę t n e ! Nic dziwnego, że Jezus wolał n a r o ­
dzić się z dziewicy, k t ó r a nigdy nie musiała cierpieć p o d o b ­
nego poniżenia!
Mój płonący umysł rozpaczliwie czepiał się tego, czego n a ­
uczyłam się, mając siedemnaście lat: to od p o c a ł u n k ó w za­
chodzi się w ciążę! M o ż e ksiądz się mylił. Popatrzcie tylko,
jak on się poci! Coś tu jest nie w p o r z ą d k u , bez dwóch zdań.
Na szczęście puszczono w obieg p u d e ł k o na pytania, a pyta­
nia mogły być a n o n i m o w e .
„Czy jest jakiś inny sposób, żeby p o c z ę ł o się d z i e c k o ? " .
Ksiądz w p ó ł m r o k u odczytał moje pytanie. Serce mi za­
m a r ł o . Pytanie świadczyło o wielkiej ignorancji, i rzeczywi-
ście tak było. O d p o w i e d ź brzmiała jak ogłoszony przez sę­
dziego wyrok - ostateczna, nieodwołalna, której już dłużej
nie dało się zaprzeczać.
- Nie, to jedyny znany sposób, poza N i e p o k a l a n y m Po­
częciem.
D a ł a m się n a b r a ć ! Z a k i p i a l a we mnie wściekłość na e d u ­
kację seksualną siostry A n t h o n y , ale najbardziej przytłoczyło
m n i e miażdżące poczucie u p o k o r z e n i a i wstydu. Wstydu za
własną ignorancję; wstydu za rodziców; wstydu za wszystkich
rodziców, którzy zostali teraz z d e m a s k o w a n i . C z u ł a m wstyd
na myśl o dorosłych, którzy kopulowali na całym świecie, by
płodzić te wszystkie dzieci; wstyd, że zniszczone zostało r o ­
mantyczne p i ę k n o . Buntownicze myśli kłębiły mi się w gło­
wie, grożąc zwarciem w mózgu. A u d r e y H e p b u r n , Bing Crosby, G r a c e Kelly - jak oni mogli coś takiego robić? J a k m o ż e
ktoś wyglądać tak niewinnie i coś takiego robić?
M a t k a jednej z dziewczynek wstała. O t o kobieta, k t ó r a
„ t o " robiła. Kiedy patrzyłam na nią, nie pytałam siebie w my­
śli, „czy to ją z d e p r a w o w a ł o ? " (deprawację przyjmowałam za
pewnik), tylko „czym się jej z d e p r a w o w a n i e objawia?".
Miała o k o ł o czterdziestu lat i całkiem pewnie trzymała się
na nogach. Nie była ł a d n a i nie bała się wypowiadać. Panują­
ce na sali napięcie wydawało się nie mieć na nią wpływu.
- Nie powiedział ksiądz - zwróciła się do niego - że stosu­
nek płciowy jest b a r d z o przyjemny.
Cisza. K o b i e t a ciągnęła dalej.
- Nie pełni wyłącznie funkcji praktycznej. M o ż e dawać
b a r d z o d u ż o radości, a ksiądz o tym w ogóle nie wspomniał.
Słowa kobiety wywołały we mnie jeszcze większy wstrząs.
M i a ł a m wrażenie, że swoim oświadczeniem otwarcie zdra­
dziła innych dorosłych. Ujawniła sekret, sekret dorosłych, na
sali pełnej p o d l o t k ó w . To było tak, jakby publicznie oświad­
czyła dzieciom, że Święty Mikołaj nie jest prawdziwy; jej wy­
powiedź przypieczętowała utratę niewinności.
Ojciec G r e g o r y p r z e k ł a d a ł trzymane w r ę k a c h papiery.
Słowem się nie odezwał, tylko kiwnął głową na znak a p r o b a ­
ty albo zgody. Nie zapytał:
- Czy tak?
A powinien był, bo j a k o ksiądz nie miał prawa o takich
sprawach wiedzieć. A l e ktoś mógł mu powiedzieć albo mógł
gdzieś o tym przeczytać... Mój płonący umysł starał się go ja­
koś u r a t o w a ć . To w oczywisty sposób znaczące, że nie wspo­
mniał o przyjemnej stronie seksu. Przekazywał tym samym
pewną informację, która wsączała się do każdego umysłu na
tej zatłoczonej i dusznej sali, i każdy miał ją zinterpretować
po swojemu.
Kobieta d o t k n ę ł a podstawowej przyczyny, dla której seks
był czymś n a g a n n y m : najwyraźniej była to perwersyjna przy­
j e m n o ś ć . Najwyraźniej perwersyjna? O tak, inaczej o tej jego
stronie w s p o m n i a n o by na samym początku.
N a t u r a l n i e J e z u s nie został poczęty j a k inni ludzie; urodził
się z dziewicy, nietkniętej męskim p e n i s e m . Wnioski były jas­
ne: poczęcie jest skażone stosunkiem płciowym, a n o r m a l n e
narodziny człowieka tym samym są czymś gorszym.
Ludzie nie wymyślili jeszcze, jak płodzić dzieci bez stosun­
ku płciowego. Ponieważ t r u d n o bez seksu zaludnić ziemię
(a tym samym przyczynić się do rozrostu kościoła katolickie­
go), trzeba wybaczać czynności związane z seksem. Tak więc
kościół katolicki stworzył s a k r a m e n t o nazwie „święty zwią­
zek m a ł ż e ń s k i " , b ę d ą c y u s t ę p s t w e m w o b e c człowieczej
ułomności. Seks ma służyć wyłącznie prokreacji. A kościół,
który tyle energii włożył w to, by uświęcić ból, nie mógł raczej
uświęcać przyjemności płynącej z seksu...
Wykład się skończył. Wyszłam z sali, nie m o g ł a m zdobyć
się na to, by spojrzeć w oczy którejś z dziewcząt czy zakonnic,
wślizgnęłam się do kaplicy. Tam uklękłam - wyprostowana
jak struna, sztywna z zażenowania swoją własną ignorancją,
z płonącymi policzkami. W b i ł a m wzrok w t a b e r n a k u l u m z ol­
brzymim znakiem zapytania na twarzy, ale z milczącej prze­
strzeni nad o ł t a r z e m nie spłynęło na m n i e ż a d n e oświecenie.
Mój dylemat, jak znieść ten wstyd, wydawał się całkowicie
obojętny Bogu.
To prawda, ja... stworzyłem ludzi w taki sposób, tak, ale... no
cóż... przynajmniej mój Syn narodził się z Dziewicy! Nic lepsze-
go nie mogłem zrobić. Przynajmniej zesłałem mojego Syna, że­
by wybawił was od waszej grzeszności. Stworzyłem pokusę, ale
Adam i Ewa powinni być na tyle silni, by się jej oprzeć. Fatalna
sprawa; stało się. A czy ty sama nie wyrzuciłaś broszurki, którą
wręczyła ci matka, kiedy miałaś siedemnaście lat? W twoim
świecie istniały biblioteki - dlaczego nie pożyczyłaś sobie książ­
ki o seksie?
Tak, to prawda! Chyba z rozmysłem nie chciałam się ni­
czego dowiedzieć. Dlaczego?
Czas płynął, a ja nie zwracałam na to uwagi. W końcu od
drzwi dobiegł mnie natarczywy szept siostry Madeleine:
- Siostro Mary Carlo, czas na czytanie!
Była szósta. Szkoła skończyła się o czwartej. Popędziłam
na wspólną salę i zajęłam miejsce między moimi siostrami,
które na szczęście spuściły głowy, żeby wysłuchać czytanego
przez naszą przełożoną tekstu. Nie słyszałam ani jednego
słowa z tego, co czytała. Po raz setny próbowałam pozbyć się
obrazu penisa wchodzącego w pochwę.
Przez kilka najbliższych miesięcy miały często nawiedzać
mnie burzliwe sny, po których następowały pełne powtórzeń
spowiedzi u księdza. Kto wie, jakie słowa wyrywały się ciem­
ną nocą z moich ust podczas tych snów? Nie bez powodu ni­
gdy nie wybrano mnie na opiekunkę dormitorium, która spa­
ła w tym samym pokoju co dzieci w internacie. Ale to, co
mnie tamtego popołudnia tak poruszyło, zaczęło w moim
wnętrzu roztapiać jakąś zlodowaciałą bryłę, budząc uczucia,
których nie znielubiłam tak do końca.
Nie minęło kilka tygodni, a charakter moich spowiedzi się
zmienił.
- Ojcze, nie wydaje mi się, żeby te uczucia miały być złe.
Wydaje mi się, że są naturalne.
Ksiądz westchnął. Nie był na tyle odważny, by wypowie­
dzieć swoje zdanie.
- Myślę, że powinna siostra omówić to ze swoim bisku­
pem - taka była jego ostrożna odpowiedź.
Nie tak szybko, siostro
W 1965 roku nastąpiły w Anglii burzliwe wydarzenia, o któ­
rych gdzie indziej mówiło się jak najmniej, a po których nasza
matka generalna została nagle usunięta ze stanowiska. W Au­
stralii powiedziano n a m tylko, że zrezygnowała ze względów
zdrowotnych. Przez kilka miesięcy zakon pozbawiony był mat­
ki generalnej, a p o t e m w następnym roku przejęła to stanowi­
sko Irlandka, m a t k a R a p h a e l , kobieta o błyskotliwych zdolno­
ściach towarzyskich i genialnym zmyśle organizacyjnym. Teraz
od niej zależało, czy w klasztorze zajdą jakieś zmiany; przypo­
minało to trochę p r ó b ę zamienienia dinozaura w gazelę. M a r ­
garet Winchester została m a t k ą generalną w 1948 roku i utrzy­
mała się na tym stanowisku przez dziewiętnaście lat.
W 1967 r o k u m a t k a g e n e r a l n a u m a r ł a , a związane z jej
śmiercią uroczystości były tak s k r o m n e , że nie całkiem p o t r a ­
fię sobie przypomnieć, kiedy nastąpiły. P a m i ę t a m n a t o m i a s t
szokujące oświadczenie, jakie m a t k a Clare wygłosiła na jej
t e m a t w dzień, kiedy dowiedziałyśmy się o więcej niż j e d n e j
sprawie, k t ó r a miała zmienić nasze życie.
W i e l e b n a m a t k a Clare d e n e r w o w a ł a się - widać to było po
kolorze jej policzków. Zwykle okrywał je delikatny r u m i e -
niec, który ciemniał, kiedy była p o d n i e c o n a lub zestresowa­
na. Tego dnia twarz miała w p l a m a c h , a na ustach z a g a d k o ­
wy uśmiech i bawiła się trzymanymi w rękach p a p i e r a m i . Po­
ruszając się, plecy i kark trzymała sztywno - jeszcze j e d n a
o z n a k a stresu.
Poprosiła nas, żebyśmy odłożyły szycie, by uważniej wysłu­
chać specjalnego k o m u n i k a t u . W t e d y wszystkie już wiedzia­
łyśmy, że dzieje się coś p o w a ż n e g o i w pokoju z a p a d ł a ideal­
na cisza. Siedziałyśmy ze spuszczonymi oczami, opanowując
napięcie.
- K o m u n i k a t , który m a m w a m przekazać, to oficjalna, p o ­
d a n a do publicznej wiadomości notatka, sformułowana w j ę ­
zyku prawa - zaczęła m a t k a Clare. P o t e m , zanim przeczyta­
ła w i a d o m o ś ć , d o d a ł a surowym t o n e m : - Macie nigdy nie
k o m e n t o w a ć tego, co za chwilę usłyszycie, w imię lojalności
w o b e c świętej pamięci matki generalnej, k t ó r ą wszystkie sza­
nowałyśmy.
Własnym uszom nie mogłyśmy uwierzyć, słysząc te słowa,
a potem następne.
- Stwierdza się, że przez ostatnie trzy lata swojego życia
M a r g a r e t Ellen W i n c h e s t e r - czytała m a t k a Clare - pełniąca
jak w i a d o m o w latach 1948-1965 funkcję matki generalnej
Z g r o m a d z e n i a Wiernych Towarzyszek Jezusa, była niepoczy­
talna. Mając na względzie jej c h o r o b ę umysłową, nie m o ż n a
zarzucać jej p o p e ł n i a n i a z rozmysłem jakichkolwiek n a g a n ­
nych uczynków.
W s p ó l n i e zaczerpnęłyśmy powietrza. Czy d o b r z e słyszały­
śmy? Niepoczytalna! Nasza m a t k a g e n e r a l n a c h o r a umysło­
wo, nieodpowiadająca za swoje czyny? U ś m i e c h n ę ł a m się
z oczami wbitymi w p o d o ł e k , s m ę t n i e wdzięczna, że słyszę,
jak ktoś wypowiada te słowa publicznie w naszym prywatnym
królestwie. Czy n o t a t k a będzie się musiała u k a z a ć w gaze­
tach? Ale sięgałam myślą za d a l e k o . Wydarzenia o d n o s z ą c e
się do rządów i detronizacji m a d a m e W i n c h e s t e r miały zo­
stać utajnione w archiwach biskupa L o n d y n u . Podejrzewam,
że m a t k a Clare popełniła błąd, odczytując to oświadczenie
swojej społeczności. Na ile się z d o ł a ł a m zorientować, nie p o -
wtórzyło się to w żadnym innym klasztorze. A z a k o n u nigdy
nie p o z w a n o d o sądu.
Powoływanie się na niepoczytalność, by uniknąć sprawy
sądowej, to j e d n o , ale wypieranie się wyrządzonej niespra­
wiedliwości to coś całkiem innego. Oświadczenie było przy­
z n a n i e m się do winy, ale dzięki c h o r o b i e umysłowej m a t k a
g e n e r a l n a u z n a n a została za o s o b ę niewinną i bez zarzutu!
Nie znalazła się t a m ż a d n a w z m i a n k a o przeprosinach, za­
dośćuczynieniu czy p o m o c y psychologa dla nieszczęsnych za­
konnic, k t ó r e ucierpiały z rąk osoby umysłowo chorej. Ta
w i a d o m o ś ć wywołała we m n i e b u r z ę e m o c j o n a l n ą - triumf,
złość, poczucie zdrady i szyderczą p o g a r d ę .
D r u g i e ogłoszenie s p a d ł o na nas jak grom z j a s n e g o nieba.
M a t k a Clare trzymała w r ę k u papiery, dotyczące brze­
miennej w skutki dyskusji, o t r z y m a n e od biskupa prowincji,
który otrzymał jej od swoich przełożonych w M e l b o u r n e ,
którzy z kolei otrzymali je z R z y m u . Były to o p ó ź n i o n e doku­
menty o p a r t e na D e k r e c i e o Przystosowanej O d n o w i e Życia
Z a k o n n e g o (Perfectae Caritatis), ogłoszonym w 1965 roku.
W Broadstairs odbył się zjazd. Z a k o n F C J , tak odważny
na początku odnowy, ustąpił przed o p o r e m zwykłych za­
konnic. Bo przecież zakonnice w klasztorach F C J na całym
świecie u c z o n o tego, by milczały, a nie mówiły. Po przecią­
gających się deliberacjach Kapituła G e n e r a l n a F C J podjęła
decyzję: należy z a c h o w a ć się jak najbardziej konserwatywnie
w o b e c odnoszących się do zakonnic sugestii Soboru Waty­
kańskiego II, co w praktyce oznaczało: nie robić prawie nic.
Kościół założył, że zakonnice są na tyle dojrzałe, że s a m e za­
inicjują i w p r o w a d z ą sensowne zmiany, które pozwolą im
odgrywać większą rolę w świecie i zachowywać się bardziej
po ludzku. Ale sprawy miały się zupełnie inaczej.
W dalekiej Australii nie wiedziałyśmy nawet, że zasugero­
w a n o jakieś zmiany. Lokalni biskupi, odpowiedzialni za roz­
powszechnienie wiadomości, zareagowali na nie bez więk­
szego entuzjazmu i o niczym nas nie poinformowali. Ale
teraz przełożeni mieli obowiązek p r z e k a z a ć swoim społecz­
nościom, jakie zmiany należy wprowadzić, i poinformować,
że w każdym klasztorze cała społeczność ma p r o p o n o w a ć ,
w jaki sposób je wprowadzi.
- P o p r o s z o n o nas, byśmy się poważnie zastanowiły i prze­
dyskutowały sprawę - mówiła m a t k a Clare, z t r u d e m p a n u ­
j ą c nad głosem. - Będziemy sobie w d u c h u odnowy zadawa­
ły pytanie, jaki jest cel naszego z a k o n n e g o życia. P o d d a m y
również na n o w o ocenie nasze trzy śluby, a zwłaszcza ślub
posłuszeństwa. - Z a c z e k a ł a , aż te słowa do nas d o t r ą . Wszystkie b ę d z i e m y w tym brały udział. G ł o s każdej będzie
się liczył tak s a m o .
To była d i a m e t r a l n a zmiana! Ale czekało nas jeszcze coś
więcej. M a t k a Clare zamierzała chyba t e g o dnia zniszczyć
n o r m a l n o ś ć do cna.
- J a k o z a k o n - ciągnęła - F C J opierały się z m i a n o m , za­
sugerowanym w przeszłości przez S o b ó r Watykański II. To
ma się skończyć. Teraz zmiany zostaną nie tylko rozważone,
ale i w p r o w a d z o n e w życie, albo nasze z g r o m a d z e n i e zosta­
nie rozwiązane lub p o ł ą c z o n e z innym z a k o n e m .
R o z w i ą z a n e ! P o ł ą c z o n e z innym z a k o n e m ! D w a n a ś c i e za­
k o n n i c wokół stołu zachwiało się i z a d r ż a ł o . Większość
z nich, Jącznie z kilkoma we władzach, p r z e k o n a n y c h było,
że to od nich zależy z a c h o w a n i e prawdziwych zakonnych
ideałów i zwyczajów i że zmiany, o jakich s z e p t a ł o się na
u c h o , są u s t ę p s t w a m i na rzecz ludzkiej słabości. D l a nich
nieznajomość świata r ó w n o z n a c z n a była z m ą d r o ś c i ą . Jedy­
ne wieści z szerokiego świata, jakie do nas docierały, to te,
o których p r z y p a d k i e m wspomniały dzieci, albo informacje
na tyle w a ż n e i u n i w e r s a l n e , że ogłaszano je na wspólnej sali.
P a m i ę t a m d o b r z e dzień, kiedy z a m o r d o w a n o J o h n a F. Ken­
n e d y e g o ; byłam jeszcze w Stella Maris i o śmierci p r e z y d e n ­
ta p o w i a d o m i o n o wszystkie siostry, k t ó r e a k u r a t znalazły się
w tym czasie na wspólnej sali. Z w o l n i o n o nas ze zwyczajo­
wego oczekiwania na czytanie, żebyśmy natychmiast mogły
modlić się za duszę p r e z y d e n t a . Oczywiście K e n n e d y był ka­
tolikiem.
Z a l e d w i e na miesiąc przed szokującym k o m u n i k a t e m
m a t k i C l a r e , s i o s t r a Patrycja, a p o d y k t y c z n a z a k o n n i c a
w ś r e d n i m wieku opiekująca się szkołą podstawową, opowie­
działa n a m o dziecku, k t ó r e przyniosło w piątek do szkoły ka­
napkę z mięsem.
- P o w i e d z i a ł a m m u , że to grzech ś m i e r t e l n y jeść m i ę s o
w piątki - mówiła (już nie, z g o d n i e z S o b o r e m Watykań­
skim II) - a on zaczął się trząść, m o w ę mu o d e b r a ł o ze stra­
chu, bo zdążył k a w a ł e k ugryźć. - U w a ż a ł a , że to o k r o p n i e
zabawne.
J e d n ą z najtrudniejszych ofiar, jakie składałyśmy w p r z e ­
szłości, było powstrzymywanie się nie tylko od krytyki, ale
nawet od wyrabiania sobie własnego zdania - główny skutek
uboczny dziecinnego posłuszeństwa. Przylgnęłam do tego
z instynktem g o d n y m męczennicy. Co było wystarczająco d o ­
b r e dla jezuitów, było również wystarczająco d o b r e dla nas,
tak n a m powiedziano. Przeoczyłam tylko j e d n o , a mianowi­
cie że jezuitów z a c h ę c a n o nie tylko do posłuszeństwa, ale
i do b a r d z o przenikliwego myślenia.
„Nie krytykuj" powodowało, że ignorowałam fakt, iż wiele
starszych zakonnic nie zawsze trzymało się reguł narzucanych
młodszym. Gromadziły się we w n ę k a c h drzwiowych i z oży­
wieniem łamały regułę milczenia, kiedy sądziły, że nikt ich nie
widzi. Pielęgnowały „szczególne przyjaźni", które w naszym
regulaminie nazywano zgubą życia z a k o n n e g o . Chociaż tyle
musiałam przecierpieć, żeby zostać wierną tej regule, nadal
ich nie krytykowałam. Czytały czasopisma i książki, do któ­
rych my nie miałyśmy dostępu. Piły h e r b a t ę , kiedy miały na
nią ochotę, ignorując obecność świeckiej siostry, której zada­
niem było niczego nie krytykować.
Kiedy wreszcie z ł a g o d z o n o w p e w n y m stopniu regułę mil­
czenia, a ja p o c z u ł a m , że m o g ę ją złagodzić jeszcze o d r o b i n ę
bardziej, siostra A n t o i n e t t e i ja często śmiałyśmy się z tego
wszystkiego.
Siostra A n t o i n e t t e była lekarstwem dla mojej duszy, rów­
nie skutecznym j a k maść Rawleigha, którą dawała ż e b r a k o m ,
kiedy przychodzili do drzwi kuchennych, skarżąc się na he­
moroidy. Poczuła się wytrącona z równowagi, kiedy powie­
dziano jej, że ma już więcej ż e b r a k o m nie p o m a g a ć :
- Jesteśmy z a k o n e m uczącym, a nie instytucją charytatyw­
ną, siostro. A ci żebracy m o g ą być niebezpieczni dla uczniów
i mieszkańców internatu!
Siostra A n t o i n e t t e nie była głupia. Z d a w a ł a sobie spra­
w ę , ż e o b e c n o ś ć ż e b r a k ó w przy drzwiach k u c h e n n y c h m o ­
gła zaszargać r e p u t a c j ę klasztoru. A l e żebracy byli jej d o ­
b r z e z n a n i , przychodzili od wielu lat, p o z a tym niektórzy
przybywali z d a l e k a . W z a m i a n za j e d z e n i e , u b r a n i a i leki
trzepali ciężkie maty, z którymi s a m a by sobie nie p o r a d z i ­
ła, i wykonywali takie p r a c e , jak czyszczenie k o m i n ó w . Na­
dal p o m a g a ł a im u k r a d k i e m , tylko prosiła, żeby p o t e m
szybko odeszli.
W d u c h u r e f o r m nie do przyjęcia było już „ślepe p o s ł u ­
s z e ń s t w o " , z g o d n i e z k t ó r y m siostra nie p o n o s i ł a żadnej od­
powiedzialności za swoje czyny, jeśli s t a r a ł a się wypełniać
w o l ę Bożą, p o p r o s t u słuchając rozkazów. Stwierdzenia:
„ R o b i ę tylko t o , c o d o m n i e należy", nie m o ż n a już było
u z n a ć za usprawiedliwienie g ł u p i e g o czy n i e m o r a l n e g o za­
c h o w a n i a . D l a pełnych uległości z a k o n n i c takich j a k ja
przejście od dzieciństwa do dorosłości s t a n o w i ł o wyzwanie,
było b o l e s n y m d o j r z e w a n i e m . D l a innych t a k a z m i a n a oka­
zywała się niemożliwa. D z i e c k o albo nic, i n n e g o wyboru nie
miały. S z a m o t a ł y się żałośnie, ale z tym m ó g ł się u p o r a ć
klasztor, od tak d a w n a b ę d ą c y ich d o m e m . Prawdziwym
u t r a p i e n i e m okazały się te „ d o j r z e w a j ą c e " - g ł o ś n e , wyga­
dane i buntownicze.
I tak zaczęły się czasy w y p a d ó w na tereny konserwatyw­
n e g o myślenia oraz status quo. Kiedy czytałam r o z d a w a n e
n a m do s t u d i o w a n i a notatki na różowym, zielonym i niebie­
skim p a p i e r z e - j e d e n kolor dla k a ż d e g o ślubu - o g a r n i a ł o
m n i e niemiłe poczucie, że p o t ę ż n i e d a ł a m się n a b r a ć . A l e
kto postanowił zrezygnować z odpowiedzialności, j a k ą nio­
sło myślenie za siebie? Tylko ja, i to z k r a ń c o w ą ulgą i skwapliwością!
O d t a m t e g o p a m i ę t n e g o dnia, kiedy z a p o z n a n o nas z e
z m i a n a m i , na stole we wspólnej sali codziennie pojawiała się
gazeta, a w małym pokoju przy drzwiach zainstalowano tele­
wizor. Równocześnie p o w i e d z i a n o n a m , że chociaż teraz m a ­
my obowiązek p o s i a d a ć coś takiego w d o m u , lepiej ani jed­
n e g o , ani drugiego nie tykać.
Ja oczywiście czytałam gazetę i to na oczach wszystkich,
milcząca d e z a p r o b a t a sióstr przewalała się n a d e m n ą jak fa­
la, kiedy m n i e mijały. Silniej docierała do mnie ich reakcja
niż słowa, jakie czytałam, a kiedy wiadomości wreszcie się
przebiły, m u s i a ł a m u d a w a ć , że czuję się g ł ę b o k o wstrząśnię­
ta tym, co przytrafia się ludziom na całym świecie.
Poza tym oglądałam telewizję. Na p o c z ą t k u wybierałam
s t o s u n k o w o niewinne programy, takie jak n a b o ż e ń s t w a od­
prawiane przez inne wyznania w niedzielę. Wydawały się
raczej nieszkodliwe. P o m i m o tak b a r d z o okrzyczanego postwatykańskiego e k u m e n i z m u , usłyszałam, że zakonnice p o t ę ­
piają ten p r o g r a m j a k o podkopujący wiarę katolicką. Od na­
s t ę p n e g o tygodnia, dzięki łagodzącym wpływom j e d n e j ze
starszych zakonnic, k t ó r a zwróciła uwagę, że d o b r z e byłoby
zrozumieć naszych protestanckich braci i siostry i p r z e k o n a ć
się, co nas łączy - a t a k ż e być m o ż e po to, żeby z a p o b i e c cał­
kowitej izolacji ich przedsiębiorczej siostry - kilka z a k o n n i c
oglądało przez kilka tygodni ten niedzielny p r o g r a m . W pew­
nym stopniu p o c z u ł a m się zrehabilitowana.
Filmy t o c o i n n e g o . N a w e t A n n a stawiała t u g r a n i c ę .
M o g ł a m liczyć na nią, że ze m n ą p o r o z m a w i a , p o m o ż e mi
skrócić r ą b e k h a b i t u , a n a w e t p r z e m o d e l o w a ć cały habit,
ale nie chciała o g l ą d a ć r a z e m ze m n ą h o r r o r ó w o p ó ł n o c y .
Tak więc o g l ą d a ł a m je s a m a . M o i m pierwszym filmem t e l e ­
wizyjnym był dreszczowiec psychologiczny o m o r d e r s t w i e ,
k t ó r e p o p r z e z wibracje z a p i s a ł o się w k a m i e n n y c h ścianach
piwnicy. Kiedy k a m i e n i e się aktywowały, m o r d e r c z e wy­
d a r z e n i a p o w t a r z a ł y się, n i e u c h r o n n i e p r z y n o s z ą c f a t a l n e
skutki.
Światła gaszono o dziesiątej wieczorem, ale ja siedziałam
w pokoiku, oczarowana tą historią. S p o r o po północy przy­
chodziła p o r a , żebym się położyła. Wychodziłam na ciemny
korytarz i nic nie widziałam. Podłoga trzeszczała pod moimi
stopami rozpaczliwie głośno. Nie było mowy, żebym o tej go­
dzinie wdrapywała się po nocy po schodach zewnętrznych. Po
o m a c k u , wodząc ręką po ścianie szukałam głównych scho­
dów. Stopnie również trzeszczały, ale jeżeli któraś z sióstr
mnie słyszała, żadna nie wyszła popatrzeć, kto tak hałasuje.
D o c h o d z i ł a m do podestu i teraz byłam już pewna, że trafię do
d o r m i t o r i u m . Po podnieceniu oglądanym filmem i przeraża­
jącej d r o d z e do łóżka tyle miałam w żyłach adrenaliny, że go­
dzinami nie m o g ł a m zasnąć. Mówiłam sobie, że w a r t o było.
N a s t ę p n e g o dnia głowa mi ciążyła z niewyspania, ale miałam
n i e m ą d r e poczucie wyższości. Nikt mnie nie pytał, czy p o d o ­
bał mi się film, więc n a p a w a ł a m się swoim pozornym zwycię­
stwem w samotności. Większe byłoby to j e d n a k zwycięstwo,
gdybym oglądała coś użytecznego, jak programy o wydarze­
niach bieżących oraz lokalne i światowe wiadomości.
•
•
•
S p ó d n i c e naszych habitów były bardzo o b s z e r n e i porusza­
nie się w nich w taki sposób, by materiał nie okręcał się w o ­
kół bawełnianych pończoch, stanowiło umiejętność, k t ó r ą
p e w n e zakonnice potrafiły przyswoić sobie lepiej niż inne. Ja
d o p r o w a d z i ł a m ją do takiej perfekcji, że m o ż n a by pomyśleć,
iż p o d spódnicą m a m kółka a nie nogi.
Pewnego ranka po nabożeństwie w kaplicy przechodziłam
przez hol, gdzie nasza p r z e ł o ż o n a właśnie żegnała się z księ­
d z e m , który odprawił dla nas mszę. Nie patrzyłam ani w le­
w o , ani w p r a w o , ale zauważyłam, że r o z m o w a gwałtownie
się urwała, kiedy ich mijałam. P o t e m rozległa się pełna zdu­
mienia uwaga księdza:
- Czy to jest n o r m a l n e ?
Szokujące słowa. Nie m o g ł a m p o t r a k t o w a ć ich jak komple­
m e n t u dla mojego płynnego „ślizgania się" po posadzkach.
Czasami zwalniałam, bo przypominał mi się werset z wier­
sza, który słyszałam w szkole j a k o dziecko: „ N i e z r ó w n a n a
świetność swobody". Wciągałam powietrze, pozwalałam, by
te słowa dotarły do mojej świadomości, i odzyskiwałam p o ­
czucie swobody. P o t e m ćwiczyłam bardziej powolny krok
i pozwalałam sobie o d r o b i n ę poruszać b i o d r a m i , czując się
jak królowa.
N o w a reguła stwierdzała, że jeżeli co najmniej dwie za­
konnice zgodzą się na jakiś fason habitu, to nowy m o d e l m o ­
że być noszony przez te, k t ó r e innowację wprowadziły. A n n a
i ja r a z e m zabrałyśmy się do szycia habitów o nowym fasonie.
Szycie wychodziło jej lepiej niż m n i e ; umiała zrobić tak, by
ubrania pasowały. Stosowałam się więc do jej instrukcji i bar­
dzo byłam wdzięczna za współpracę, bo narażała się na kry­
tykę tych zakonnic, k t ó r e w naszym działaniu widziały spisek.
Spisek wymierzony przeciwko nim.
A n n a uznała, że m ą d r z e będzie naszkicować nasz m o d e l ,
a p o t e m zasięgnąć opinii innych zakonnic. Narysowała smu­
kłej wyglądającą spódnicę, z r ą b k i e m ani długim, ani krót­
kim, ale oscylującym niezdecydowanie pomiędzy j e d n ą dłu­
gością a drugą, a do tego luźny żakiet, dochodzący w talii do
spódnicy. Z a m i a s t czepca wybrałyśmy welon na sztywnej bia­
łej o p a s c e . Był to już strój regulaminowy, ale nikt go dotych­
czas nie stosował.
Nasz nowy projekt nie wzbudził najmniejszego nawet za­
interesowania i nie napłynęły ż a d n e sugestie, jak m o ż n a by
go poprawić, więc wzięłyśmy się do roboty i uszyłyśmy sobie
te habity z białawego m a t e r i a ł u na lato.
Założyłam nowy habit po raz pierwszy na ślub mojej naj­
młodszej siostry. Do tego czasu włosy odrosły mi już na tyle,
że widać było p o s t r z ę p i o n ą grzywkę. Dziwnie się czułam, za­
puszczając znowu włosy, kiedy przez tyle lat co tydzień golo­
no n a m głowę. Czy wciąż b ę d ą j a s n e ? Żeby zachęcić skórę na
głowie do działania, wystawiałam ją do słońca na m a l e ń k i m ,
wychodzącym na podjazd balkoniku na piętrze na końcu na­
szego d o r m i t o r i u m . Musiałam kulić się przy samej ziemi, że­
by mnie nikt nie zobaczył (balkonik widoczny był z drogi
i dosyć niski) i wybierać taką p o r ę , kiedy w d o r m i t o r i u m ni­
k o g o innego nie było. Gorący, piekący pot szybko kazał mi
schodzić z o s t r e g o siońca, ale tylko o d r o b i n ę osłabiał grzesz­
ną zmysłową radość, j a k ą przynosił dotyk świeżego powietrza
na skórze głowy.
Na ślubie siostry czułam się szalenie b e z b r o n n a bez zbroi,
j a k ą tworzyły o b s z e r n e fałdy starego habitu.
A n n a i ja założyłyśmy również nasze nowe habity na p o ­
grzeb w kaplicy. Wzięło w nim udział kilku księży jezuitów,
którzy pojawili się tam, by o k a z a ć wykształconą podczas wie­
loletnich k o n t a k t ó w solidarność z F C J . Przez wiele dziesiąt­
ków lat tworzyli towarzystwo wzajemnej adoracji. Na nic nie
przydały się próby ukrycia nas na tyłach; to właśnie tam by­
łyśmy najbardziej widoczne dla ludzi siedzących w ostatnich
ławkach oraz tych, którzy mieli miejsca stojące.
- Skąd o n e są? - zadał s z e p t e m to niełaskawe pytanie na­
szej przełożonej jakiś jezuita. Z e r k n ę ł a m u k r a d k i e m na pyta­
jącego i zauważyłam reakcję rozgoryczonej przełożonej.
- To te n o w e habity - wyszeptała i, mówiąc to, odwróciła
się od nas, co świadczyło o bezradności, z j a k ą musiała pa­
trzeć na te absurdy i a k c e p t o w a ć j e , i o nadziei, że ksiądz
z płaczliwym głosem z r o z u m i e , że to nie jej pomysł.
Nikt nie przywdział nowego habitu poza A n n ą i m n ą . Nikt
nie p r ó b o w a ł b r a ć przykładu z naszej odwagi, przez niektó­
rych nazywanej zuchwałością. „ O d p o w i e d n i " fason nowego
habitu został uważnie rozpatrzony w G e n a z z a n o i ostatecz­
nie tamtejsze zakonnice wymyśliły m o d e l , w którym zmiany
w p r o w a d z a n o bardziej s t o p n i o w o ; taki, który z m i e n i a n o
mniej więcej co dwa lata, w miarę jak rosła akceptacja dla
elegancji. M n i e wtedy d a w n o już w zakonie nie było.
•
•
>
•
Dyskusje na t e m a t odnowy były ożywione. C z u ł a m się jak
jakaś wizjonerka; moja wyobraźnia płonęła; z łatwością wy­
o b r a ż a ł a m sobie, j a k mogłybyśmy bez zbędnych kajdan
wkroczyć w przyszłość. Byłam również idealistką i przystępo-
w a ł a m do rozważania różnych t e m a t ó w oraz pomysłów, nie
zwracając uwagi na uczucia innych, nie akceptując ani nie
szanując faktu, że nie wszystkie moje siostry są takie jak ja
i że m o g ą p o t r z e b o w a ć więcej czasu, by się zmienić.
Sprzeciw w o b e c mojej zuchwałości w y r a ż a n o z a r ó w n o
otwarcie, j a k i w bardziej wyrafinowany sposób. Im łatwiej
n a m się rozmawiało, tym łatwiej też było „uprawiać politykę"
- łączyć się w grupy. Odizolowanie kogoś w społeczności jest
łatwe: wystarczy z kimś takim przestać rozmawiać. M o ż e s z
u t r u d n i a ć nawiązanie rozmowy, udając, że się spieszysz. M o ­
żesz u k ł a d a ć plany tak, by ta osoba się o nich nie dowiedzia­
ła, ogłaszając je p o d jej n i e o b e c n o ś ć i tak dalej. S t o p n i o w o
siostry wyrzuciły m n i e poza nawias.
Poskarżyłam się na z e b r a n i u , że m n i e nie akceptują. Prze­
ł o ż o n a p r z e r w a ł a coś, co było o d p o w i e d n i k i e m linczu. Bu­
rza gniewnych uwag utwierdziła m n i e tylko w moich p r z e k o ­
naniach.
Otrzymywałam listy od różnych przełożonych, k t ó r e znały
mnie w przeszłości.
„ B ą d ź cierpliwa i życzliwa, s i o s t r o " . Taki był ton k a ż d e ­
go z nich. A l e m o j e s e r c e s t w a r d n i a ł o . O d p o w i a d a ł a m bez
ogródek:
„Nikt nie chce mnie wysłuchać; a wy wszystkie chcecie wy­
łącznie miło i słodko nakłonić m n i e , żebym była 'grzeczna',
żebym siedziała cicho i przestała uprzykrzać ludziom życie".
Wcale tego d o b r z e nie przyjęto. Nie w takim d u c h u byłam
szkolona w F C J .
Mieszkałam z g r u p ą kobiet bardziej zrównoważonych, ale
niekoniecznie dojrzalszych. Potrafiły poświęcić się dla wspól­
n e g o d o b r a , żeby p r z e t r w a ć b u r z ę , i czuły urazę do kogoś,
kto rozhuśtywał ich łódkę.
Nowe ustępstwo pozwoliło z a k o n n i c o m wybierać księdza,
który będzie ich spowiednikiem i m e n t o r e m , co oznaczało, że
nie tylko uniezależniły się od miejscowego proboszcza i ludzi
jego pokroju w sprawach spowiedzi oraz zwierzchnictwa, ale
również zyskały p e w n ą niezależność od matki przełożonej.
Ojciec D o h e r t y , który tego roku prowadził nasze siedmio­
dniowe rekolekcje, został m o i m m e n t o r e m . Lubiłam go za
podziw, jaki okazywał Teihardowi de C h a r d i n , t e m u ekskom u n i k o w a n e m u heretykowi z j e g o naukowym i lirycznym
uwielbieniem dla Boga. Ojciec D o h e r t y stacjonował w Mel­
b o u r n e , w związku z czym kontaktowaliśmy się listownie.
Przelewałam swoje frustracje na papier, a on o d p o w i a d a ł ko­
jącymi listami, obdarzając mnie z r o z u m i e n i e m i b e z n a m i ę t ­
nymi, dobrymi r a d a m i .
„Ufam, że będzie siostra p a m i ę t a ł a - pisał - że to cierpli­
wość ludzi, takich jak C o n g a r , de L u b a c i Karl R a h n e r u m o ż ­
liwiła koniec końców zrealizowanie wielkiego dzieła, jakim
był S o b ó r Watykański II".
No cóż, po takich słowach czułam się b a r d z o p o k o r n a
i nieistotna! Nie byłam ż a d n ą wielką myślicielką w p o r ó w n a ­
niu z tymi słynnymi osobistościami; ksiądz łagodnie zwracał
mi uwagę, że j e s t e m tylko zakonnicą (nie najlepiej poinfor­
m o w a n ą ) i nie p o w i n n a m b r a ć na siebie zbyt wiele o d p o w i e ­
dzialności przy zmienianiu czegokolwiek.
„ P r ó s z ę , siostro, p o s t a r a j się być cierpliwa. S p r ó b u j s p o j ­
rzeć na sprawy z p u n k t u w i d z e n i a innych. D r o g a p r z e d n a ­
mi wznosi się ł a g o d n i e , a to o z n a c z a , że m u s i m y kroczyć
nią r a z e m , o k a z u j ą c sobie w z a j e m n i e s z a c u n e k i miłość
bliźniego".
N a p r a w d ę p r ó b o w a ł a m . Ale p ł o n ę ł a m i nie r o z u m i a ł a m
w a h a n i a moich sióstr.
„Ojcze - odpowiedziałam - moje siostry z rozmysłem stają
w poprzek zmianom, a wszystko po to, by przeszkodzić mnieV
Nie odpowiedział na to. Co m o ż n a napisać do zakonnicy,
u której rozwijają się pierwsze oznaki p a r a n o i ?
Nie byłam j e d y n y m u t r a p i e n i e m z a k o n u . Jeżeli ja chcia­
łam kroczyć n a p r z ó d zbyt szybko, inne nie chciały się
w ogóle ruszyć. N i e k t ó r e ze starszych, b a r d z o wiernych za­
k o n n i c cierpiały dotkliwie. Czuły, że to, na czym o p i e r a ł a
się ich d r o g a do świętości, rozsypuje się w p r o c h . Z m i a n y
dowodziły, że p o d s t a w y reguły przez cały czas były niewła­
ściwe - p o d o b n i e j a k na przykład kościelna d o k t r y n a o ot­
c h ł a n i . Poddały się t e m u , co - jak sądziły - było c n o t ą , a t e ­
raz p o d a w a n o w wątpliwość ich wybór. Czy całe ich życie
zamiast p r o w a d z i ć d o o s t a t e c z n e j d o s k o n a ł o ś c i s p r o w a d z a ­
ło się do głupstw?
Kilka zakonnic, kiedy zniszczono ich w e w n ę t r z n e poczucie
bezpieczeństwa, zdziecinniało i zniedołężniało. J e d n a spę­
dziła resztę swych dni na najwyższym piętrze klasztoru przy
bieliźnie. N i e u s t a n n i e brała pakiety bielizny z j e d n e g o miej­
sca i przenosiła je w inne. Ze swoją b a r d z o delikatną twarzą,
o g r o m n y m i s z e r o k o otwartymi oczami i zaciśniętymi ustami
wyglądała jak żywy d u c h klasztoru.
N o w a reguła pozwalała z a k o n n i c o m spędzać czas p o z a
klasztorem i odwiedzać rodzinę. W przeszłości p o w t a r z a n o
n a m w kółko, że jeżeli chcesz być zakonnicą, to „opuść swe­
go ojca i m a t k ę , i braci, i siostry i pójdź za m n ą " - słowa przy­
pisywane Jezusowi. Teraz p o z w a l a n o n a m odwiedzać krew­
nych, a nawet spędzać u nich po kilka dni.
Nasze rodziny były zachwycone i nieco z a k ł o p o t a n e , m o i
rodzice nie mniej niż inni. C ó r k a , której od tak d a w n a nie by­
ło, pojawiła się znowu wśród nich!
Chodziłyśmy r a z e m do kina, moja m a t k a , moja siostra
Liesbet i ja. Obejrzałyśmy „Far F r o m t h e M a d d e n i n g
C r o w d " oraz „ T h e S o u n d of Musie".
Nas, zakonnice, n a d a l obowiązywał surowy zakaz wyjawia­
nia jakichkolwiek „spraw związanych ze społecznością za­
k o n n ą " . Byłam w pełni lojalna i nigdy przy mojej rodzinie nie
wypowiedziałam ani słowa skargi czy krytyki. U m a c n i a ł a m
ich w p r z e k o n a n i u , że j e s t e m szczęśliwą zakonnicą, tym sa­
mym p r z e k o n a n i u , k t ó r e g o nabrali, czytając listy, jakie im r e ­
gularnie wysyłałam. Ze swej strony rodzina nie dzieliła się ze
m n ą żadnymi swoimi zmartwieniami, bo uważała, że ma o b o ­
wiązek m n i e rozerwać.
Na fali zmian w m o i m zakonie, przyszło mi do głowy, by
poprosić o n a u k ę gry na fortepianie. Zawsze pociągał mnie
fortepian, ale w d o m u niczego takiego nie było, a kiedy Billingsowie mieszkający po drugiej stronie drogi z a p r o p o n o ­
wali, że pozwolą mi korzystać ze swojego i n s t r u m e n t u , pani
od muzyki w Vaucluse stwierdziła, że w wieku szesnastu lat
j e s t e m za stara, by zaczynać.
A teraz miałam dwadzieścia osiem lat i aż się rwałam do
tego, by moje długie palce nauczyły się poruszać po klawia­
turze. U k l ę k ł a m przy fotelu przełożonej i przedstawiłam jej
swoją p r o ś b ę . Rozważając ją, zajmowała się jakimiś p a p i e r a ­
mi. Nie wydawała się szczególnie skłonna do odmowy, ale też
nie potrafiła wykrzesać z siebie entuzjazmu dla tego pomy­
słu. W końcu z a p r o p o n o w a ł a :
- Poproszę siostrę Cecilię, żeby siostrę przesłuchała i oce­
niła siostry zdolności.
Ucieszyła mnie ta o d p o w i e d ź i p o c z u ł a m się pewnie, bo
przynajmniej co do tego byłam przeświadczona: poczucie
rytmu t melodii miałam we krwi; potrafiłam śpiewać i altem,
i s o p r a n e m . Przyszedł wyznaczony dzień i siostra Cecilia - to
była ta siostra, k t ó r a kiedyś zdobyła n a g r o d ę za to, że prawi­
dłowo myła szczoteczką zęby - zagrała kilka fraz, k t ó r e mia­
łam powtórzyć, p o t e m jeszcze kilka i jeszcze. Nic nie powie­
działa, ale jej werdykt p o z n a ł a m w jakiś tydzień później,
kiedy poszłam zapytać p r z e ł o ż o n ą .
- O b a w i a m się, że nie wykazuje siostra najmniejszych
zdolności do muzyki - tak brzmiała c h ł o d n a odpowiedź. Siostrze Cecilii jest b a r d z o przykro, ale jej z d a n i e m tak się
sprawy mają. Nie stać mnie na to, by dawać lekcje muzyki ko­
muś, kto nie ma talentu, siostro.
Moje serce nie chciało się z tym pogodzić. Mogły mi o d m ó ­
wić, ale nie powiadamiać mnie, że nie m a m żadnych muzycz­
nych zdolności. To nie była prawda, lecz nic w tej sprawie nie
m o g ł a m zrobić. Podstępny wąż gniewu wstrzyknął mi trochę
j a d u do serca; n a s t ę p n a kropla w zbiorniku trucizny.
W k r ó t c e p o t e m przyszło mi do głowy coś innego: tym ra­
z e m chciałam się nauczyć prowadzić s a m o c h ó d . Po wprowa­
dzeniu reform klasztor zakupił s a m o c h ó d i teraz z a k o n n i c e
mogły jeździć na wizyty do lekarza czy dentysty. S a m o c h ó d
wykorzystywany był też do robienia z a k u p ó w i na wycieczki.
Na początku j e d n a k nikt go nie umiał prowadzić! Kiedy trze­
ba było, wiozła nas zawsze świecka nauczycielka albo przyja­
ciółka klasztoru. U z n a n o , że zakonnica, k t ó r a nauczy się
prowadzić i będzie na usługi, wyświadczy swojej społeczności
przysługę. Zgłosiłam się z wielkim e n t u z j a z m e m i zaskoczo­
na byłam kompletnym brakiem aprobaty. Otrzymałam
z miejsca stanowczą o d m o w ę z krótkim „dziękujemy", tym
r a z e m p r z e ł o ż o n a nawet nie p o d n i o s ł a głowy.
Jeżeli p r z e ł o ż e n i nie mogli k o n t r o l o w a ć t e g o , w jaki s p o ­
sób d y s k u t o w a ł a m o ślubach o r a z życiu z a k o n n y m , z pew­
nością mogli p o k r z y ż o w a ć m o j e plany, by stać się bardziej
użyteczną i rozwiniętą istotą ludzką, czy o d m ó w i ć p r o ś b i e
o cokolwiek. W rozpaczliwej frustracji serce waliło mi jak
oszalałe, ale j a k i e m i a ł a m p r a w o oczekiwać, ż e o t r z y m a m
p o z w o l e n i e n a p r o w a d z e n i e a u t a ? Tak b a r d z o c h c i a ł a m roz­
p o s t r z e ć skrzydła, ale inne z a k o n n i c e mogły radzić sobie
z tym lepiej.
Mniej więcej w tydzień później zauważyłam, że siostra
M a d e l e i n e nosi r ę k ę na t e m b l a k u .
- Zaczepiłam ręką o układ kierowniczy - wyznała uczciwie.
U ś m i e c h n ę ł a m się z ironią. Powiedziałam sobie, że mnie
by się coś takiego nie zdarzyło. Wciąż paliło mnie w s p o m n i e ­
nie odmowy, ale zabawnie było patrzeć, j a k ta, na którą padł
wybór mojej przełożonej, chodzi ze z ł a m a n ą ręką. A przecież
wiedziałam, że nawet gdyby wszystkie zakonnice w klaszto­
rze p o ł a m a ł y sobie ręce, i tak by m n i e nie wybrano.
Jeżeli nie miałam grać na fortepianie, wolno mi było przy­
najmniej w czasie rekreacji puszczać płyty, zgodnie z nową
regułą. S t a n ę ł a m tak, by wszystkie siostry mogły usłyszeć, co
m a m d o powiedzenia.
- Czy któraś z was ma o c h o t ę pójść ze m n ą do sali muzycz­
nej, posłuchać muzyki i potańczyć?
Z a m i l k ł a m , żeby wszystkie mogły zastanowić się nad m o ­
ją propozycją, ale ż a d n a nie chciała ze m n ą pójść. Tak na­
p r a w d ę nie s p o d z i e w a ł a m się, by któraś poszła. Walce, m e ­
nuety i muzyka baletowa - p r z e t a ń c z y ł a m je wszystkie,
c u d o w n i e i całkowicie s a m a , przy czym muzykę puściłam tak
głośno, że musiała dochodzić do uszu sióstr we wspólnym
pokoju. Myślałam, że m o ż e n a b i o r ą ochoty do tańca, kiedy
usłyszą muzykę, ale nigdy się tak nie stało i z tygodnia na ty­
dzień moje t a ń c e były c o r a z bardziej s a m o t n e i gorzkie. Li­
towanie się nad sobą przyzywało mnie uwodzicielsko; p o ­
krywka na puszce P a n d o r y z ukrytymi emocjami powoli się
uchylała.
Kiedy n a s t ę p n y m r a z e m poszłam na cotygodniowe spo­
tkanie z m a t k ą p r z e ł o ż o n ą , zapytałam ją, czy zechciałaby
przez chwilkę być dla mnie m a t k ą . Co m a m na myśli, zapyta­
ła chłodnym t o n e m , przy czym policzki jej nabrały bardziej
intensywnego koloru, a oczy błysnęły, gdy starała się nie pa­
trzeć iła m n i e zbyt uważnie.
- Chciałabym, żeby m a t k a m n i e przytuliła - powiedzia­
łam - jak m a t k a . - I zrobiła to, niech ją Bóg błogosławi za
życzliwość, a ja b e z r a d n i e się rozpłakałam.
Moje łkania przemawiały do serca matki Clare i tuliła
mnie cierpliwie do łona, tak że czułam z a p a c h mydła, k t ó r e ­
go używała, i jej miękkość. Ż a d n a z nas nie miała pojęcia,
skąd te łzy, ale wydawały się niewyczerpane, jakby wypływa­
ły z jakiegoś zbiornika s m u t k u . M a t k a Clare miała nadzieję,
że w k r ó t c e p r z e k o n a m się, iż ten zbiornik nie jest bezdenny.
A ja zamiast t e g o zaczęłam coraz bardziej p o t r z e b o w a ć czu­
łości. C z a s a m i w ogóle nie m o g ł a m funkcjonować, jeżeli
p r z e d t e m nie przytuliła m n i e jak dziecka, kiedy klęczałam
o b o k niej na p o d ł o d z e , mocząc jej habit i szal, i zajmując
cenny czas.
Ujawniłam przed naszymi uczniami fakt, że ich nauczy­
cielka zakonnica jest człowiekiem: przychodziłam do klasy
z zaczerwienionymi oczami i n o s e m . M o ż e rozmawiali o tym
w swoim gronie, ale nic z tego nie wynikało. Traktowali mnie
bardziej jak użyteczną maszynę niż o s o b ę i jeżeli czegoś nie
mogli zrozumieć, z łatwością się tego pozbywali z pamięci.
To, że zakonnice cierpią, było n o r m a l n e .
Z m i a n y nie skasowały kar; cieszyły się one nadal popular­
nością. Temu obszarowi z a k o n n e g o życia nie rzucałam wy­
zwania. Wyznaczyłam sobie natomiast nową p o k u t ę , która
polegała na tym, że p o m i m o zmęczenia stałam w klasie tak
długo, aż z t r u d e m m o g ł a m się utrzymać na nogach. M i a ł a m
żylaki, a to bolało.
Jeszcze bardziej bolesne, chociaż n i e p l a n o w a n e , były ata­
ki przedmiesiączkowych skurczów, k t ó r e zdarzały mi się cza­
sami w połowie lekcji. Krew odpływała mi z głowy, robiłam
się blada jak śmierć i zaczynałam chwiać się na nogach. Wy­
szłam któregoś dnia, potykając się, z klasy i p o p r o s i ł a m jed­
ną z dziewczynek, żeby pobiegła do dyrektorki. Nie wiedzia­
łam, że to napięcie przedmiesiączkowe; myślałam, że po
prostu brzuch m n i e boli. Infirmariuszką dała mi rozsądnie
butelkę z gorącą w o d ą i kazała przyłożyć ją do brzucha, kie­
dy leżałam skurczona na łóżku.
W ciągu tego roku w m o i m wnętrzu wrzały b u d z ą c e się
emocje, z a k a z a n e i niebezpieczne. D e s p e r a c k o usiłowałam
je zdusić, aby m ó c j a k o ś funkcjonować, ale w e w n ę t r z n e wul­
kany dążyły do wybuchu. Robiłam się coraz bardziej zdezo­
r i e n t o w a n a i z radością wtuliłabym się w moją p r z e ł o ż o n ą
i zapłakała na śmierć.
J e d n a ze starszych zakonnic zaczepiła mnie i powiedziała,
że martwi się b a r d z o o m a t k ę Clare.
- Zajmuje jej siostra zbyt wiele czasu - stwierdziła. - Sio­
stry zachowanie ją martwi. Błagam, by bardziej siostra liczy­
ła się z innymi.
Siostrze A n t o i n e t t e udawało się mnie pocieszyć. Podnosi­
ła na m n i e oczy i szeptała słowa otuchy. Właściwie była
w procesie odnowy osobą p o s t r o n n ą - j a k o świecka siostra
praktycznie się nie liczyła - miała m n ó s t w o czasu na reflek­
sje i lepiej niż większość z nas potrafiła ocenić, co się dzieje.
- Nie zwracaj na nie najmniejszej uwagi - mówiła z tym
swoim wdzięcznym u ś m i e c h e m . - Nie zdołają cię skrzywdzić,
jeżeli nie będziesz na nie zwracała uwagi.
Takie proste, m ą d r e słowa. I d o k ł a d n i e tak sama p o s t ę p o ­
wała: pozwalała, by każda nowość spływała po niej jak woda.
Siostra A n t o i n e t t e wiedziała, że ważne jest to, by kochać Bo­
ga i trzymać usta z a m k n i ę t e , ale w tajemnicy podziwiała mnie,
że tak głośno wyrażam swoje zdanie. Z g a d z a ł a się z moimi
poglądami, ale była na tyle m ą d r a , że znała swoje miejsce.
•
•
•
M a t k a Winifred była już d o b r z e z n a n ą rezydentką B r o a d stairs, kiedy wysłano ją z oficjalną wizytą do klasztoru M a t k i
Boskiej od Aniołów. Przygotowałyśmy dla niej koncert. R a ­
z e m z innymi z całego serca wyśpiewywałam moje o d d a n i e
dla Boga, dla z g r o m a d z e n i a i dla niej. Szczerze p r a g n ę ł a m ,
by poznała po m o i m śpiewie, że intencje m a m d o b r e ; że mi­
mo wszystko wykazuję „właściwego d u c h a " . Ale niestety
m a t k a Winifred wydawała się m n i e nie zauważać. Jej spoj­
rzenie kierowało się wszędzie, kiedy uśmiechała się, p o k a z u ­
jąc k o m p l e t zdrowych zębów, ale nasze spojrzenia nie spo­
tkały się ani razu. C z u ł a m się, jakbym krzyczała w próżnię.
C e l e m jej odwiedzin była o c e n a naszych p o s t ę p ó w i złoże­
nie r a p o r t u w Broadstairs. Przyjmowała nas j e d n ą po drugiej.
Kiedy przyszła kolej na m n i e , jak tylko uklękłam u jej boku,
przestrzegła m n i e , bym nie krytykowała władz.
- Siostro C a r l o , jest m o i m obowiązkiem przypomnieć sio­
strze o duchu naszego z g r o m a d z e n i a i prosić, by siostra go
uszanowała.
Jej krzaczaste brwi zmarszczyły się, kiedy najpierw prosi­
ła, a p o t e m rozkazywała mi się p o d p o r z ą d k o w a ć . Najbar­
dziej byłaby z a d o w o l o n a , gdybym nigdy więcej nie otworzyła
ust, by wypowiedzieć się na jakiś t e m a t , tylko czekała n i e m o ,
aż p o p r a w a nastąpi sama, j a k przyjdzie na nią p o r a .
Wiedziałam, że nie ma co otwierać przed nią serca i p r o ­
sić o z r o z u m i e n i e , nie wspominając już o poparciu. Nie była
nieżyczliwa, ale najwyraźniej z góry zaplanowała całą wizytę
w Benalli. Nie d o k ł a d a ł a żadnych starań, by się ze m n ą za­
przyjaźnić albo dać mi do zrozumienia, że jest we mnie coś,
cokolwiek, co sobie ceni. G d z i e ś wysoko d o k o n y w a n o być
m o ż e przewartościowań, ale nie stało się nic, co mogłoby od­
mienić jej nastawienie do mnie; nie okazywała też najmniej­
szego szacunku siostrom, k t ó r e p o d o b n i e jak ja chciały
z energią angażować się w p r o p o n o w a n i e i dokonywanie
zmian na lepsze.
Wyjeżdżając, nie pożegnała się ze m n ą osobiście i zostawi­
ła mnie z przenikliwym b ó l e m w sercu.
•
•
•
P o n o w n i e zostałam wezwana d o matki Clare.
- Siostro - powiedziała - ma siostra przestać pisać do swo­
jej siostry w G e n a z z a n o . Od jej przełożonej dowiedziałam
się, że źle siostra na nią wpływa. To polecenie i oczekuję, że
go siostra posłucha.
Ten rozkaz był b a r d z o bolesny, bo listy do siostry były dla
m n i e czymś w rodzaju katharsis. P r ó b o w a ł a m się p o d p o r z ą d ­
kować, ale p o t r z e b o w a ł a m tego, by ktoś mnie wysłuchał. Ż e ­
by nikt m n i e nie przyłapał, pisałam do niej na p a p i e r z e toa­
letowym, siedząc w ubikacji. U k r a d ł a m k o p e r t ę i znaczek
z biurka mojej przełożonej i patrzyłam, co dzieje się z lista­
mi, k t ó r e zostawiałyśmy w holu, by je s t a m t ą d z a b r a n o .
Dowiedziałam się, o jakiej d o k ł a d n i e porze je z a b i e r a n o
i u k r a d k i e m d o k ł a d a ł a m swoje listy na chwilę p r z e d t e m . G e ­
n a z z a n o był dużym klasztorem. Moja siostra otrzymywała te
listy i nikt nie zauważył, że przyszły z Benalli.
•
•
•
W rezultacie o d n o w y u c z e n n i c o m z i n t e r n a t u w o l n o było
częściej wychodzić na z e w n ą t r z . P e w n e g o d n i a starsze
dziewczęta poszły na k o n c e r t w c e n t r u m administracyjno-kulturalnym. Po kraju jeździła g r u p a niemieckich śpiewa-
czek, p r o m o w a n a przez Victorian A r t s Council, i p r z e d s t a ­
wiała swoje pieśni z towarzyszeniem f o r t e p i a n u . My, z a k o n ­
nice, wybrałyśmy się z u c z e n n i c a m i .
Nie byłam przygotowana na to, jak p o t ę ż n e wrażenie zro­
bi na m n i e muzyka. Kobiety wykonały cały szereg n a m i ę t ­
nych pieśni: pieśni sławiących ukochanych, pieśni o nie­
odwzajemnionej miłości i pieśni o wzajemnym przywiązaniu.
Czysta świeża energia tej muzyki trafiła mi niespodziewanie
p r o s t o do serca i tak je zraniła, że dech mi z a p a r ł o , a z oczu
popłynęły łzy. Nie m o g ł a m ich powstrzymać i tak n a p r a w d ę
wcale nie chciałam.
Nie pomogły dwie olbrzymie b a w e ł n i a n e chusteczki, k t ó r e
wyciągnęłam z b e z d e n n y c h kieszeni habitu, od s m u t k u p r z e ­
m o k ł o n a k r o c h m a l o n e p ł ó t n o p o d b r o d ą , s m u t e k spływał aż
na kołnierz. Ż a d n a z nas się nie odzywała, kiedy wychodziły­
śmy z przejścia pomiędzy drewnianymi krzesłami na zalaną
światłem p ó ź n e g o p o p o ł u d n i a ulicę. Każda była na swój spo­
sób p o r u s z o n a i nikt do m n i e słowa nie powiedział; ani wte­
dy, ani p o t e m .
Musiał to j e d n a k być niezwykły widok, żeby zakonnica tak
się wzrus"zyła pieśniami o ludzkiej miłości. A cóż innego m o ­
gło wywołać taką reakcję, jeśli nie poczucie zaprzepaszczenia
szansy, rozpaczliwa chęć, by przeżyć miłość; pragnienie, by
z ufnością d a ć się z a m k n ą ć w serdecznych, radosnych obję­
ciach, pełnych uczucia i przywiązania, i w z a j e m n e g o uzna­
nia? Nigdy wcześniej nie potrafiłam sobie czegoś takiego
wyobrazić, nawet kiedy czytałam powieści J a n e A u s t e n czy
sióstr B r o n t e . Tę muzykę s k o m p o n o w a ł człowiek zakochany,
i po raz pierwszy poczułam, jak p o t ę ż n a jest miłość.
Czy to tę miłość mężczyzny do kobiety, kobiety do mężczy­
zny poświęciłam dla Boga? Takie poświęcenie z a k r a w a ł o na
szaleństwo. Z czego ja właściwie zrezygnowałam dla Boga
i dlaczego? W ciągu mojego n o r m a l n e g o życia doświadczy­
łam tylko takiej miłości, bez której łatwo się obejść. Wszyst­
ko, co poza nią wykracza, tak sobie w m a w i a ł a m , to czysta
m r z o n k a . Ale skąd m i a ł a m wziąć pewność, że życie dla Bo­
ga, w klasztorze, jest n a p r a w d ę życiem najwyższą miłością?
Kości zostały rzucone
Z d a r z y ł o się wreszcie coś, co przeważyło szalę - chociaż
wtedy nie z o r i e n t o w a ł a m się, że tak się stało - i p o p c h n ę ł o
m n i e na ścieżkę, z której nie było p o w r o t u .
Z o s t a ł a m w e z w a n a d o szczytu d u ż e g o w y p o l e r o w a n e g o
stołu we wspólnej sali, gdzie czasami siadywała m a t k a p r z e ­
łożona, żeby przeczytać swoją k o r e s p o n d e n c j ę albo umożli­
wić n a m zwrócenie się z jakąś prośbą, wystąpienie o pozwo­
lenie na coś albo złożenie r a p o r t u . Była już niemal p o r a na
czytanie o szóstej, kiedy zbierałyśmy się wokół tego stołu, by
słuchać i szyć. Przyszłam na salę, bo z a m i e r z a ł a m wcześniej
wziąć się do szycia, i wtedy wielebna m a t k a Clare mnie we­
zwała. Podeszłam i uklękłam o b o k niej.
- O d b i e r a m siostrze lekcję rysunków, siostro Mary Carlo oznajmiła spokojnie. - Słyszałam, że wczoraj po lekcjach roz­
mawiała siostra z uczennicami o religii. Chcę, by uczniowie
mieli gwarancję, że kiedy mają być uczeni rysunków, b ę d ą
uczeni rysunków, a nie religii.
Wszystko to powiedziała, zajmując się równocześnie k o r e ­
spondencją, t o n e m ni to gniewnym, ni to cnotliwym, i unika­
ła p a t r z e n i a mi w twarz, dopóki nie skończyła.
Poczułam, że wzbiera we mnie wściekłość. Tak, to prawda:
trzy uczennice zadawały mi po szkole pytania, wywołane dys­
kusją o klasycznym p o r t r e c i e A d a m a i Ewy. Czytałam niektó­
re prace Teiharda de C h a r d i n i przedstawiłam w klasie j e g o
koncepcje j a k o alternatywną interpretację oficjalnej wersji
stworzenia. Dziewczęta słyszały o Teihardzie de C h a r d i n ,
e k s k o m u n i k o w a n y m księdzu poecie i myślicielu, i aż się pali­
ły, by dowiedzieć się czegoś na t e m a t bardziej otwartych p o ­
glądów. Budził się w nich pociąg do feminizmu, a poza tym
chciały również p o z n a ć moją opinię na t e m a t noszenia k a p e ­
luszy w kościele. Nie miałam żadnych p r o b l e m ó w z poinfor­
m o w a n i e m ich, że p r a w d o p o d o b n i e zwyczaj ten wprowadził
Paweł z Tarsu, który, jak czytałam, miał kobiety w pogardzie.
Porozmawiałyśmy sobie przyjaźnie przez o k o ł o pół godziny.
A l b o nas ktoś podsłuchał, albo któraś z dziewczynek mnie
zdradziła. N o w a reguła pozwalała mi się wypowiadać swo­
b o d n i e , ale najwyraźniej nie w sprawach religii! Z r o b i ł o mi
się g o r ą c o od gniewu, który z miejsca d o d a ł mi odwagi.
- W p o r z ą d k u - powiedziałam bez tchu. - Jeżeli chce m a t ­
ka mieć^pewność, że uczennice b ę d ą uczyły się tego, czego
się uczyć mają, proszę p o s z u k a ć sobie kogoś, kto się tym zaj­
mie. Ja rezygnuję!
Z d ą ż y ł a m jeszcze zauważyć jej k o m p l e t n e zaskoczenie
i p e ł n ą oszołomienia reakcję zakonnic, k t ó r e właśnie wcho­
dziły na salę, a p o t e m opuściłam pokój i poszłam na górę do
mojej kabinki z łóżkiem. I t a m zostałam.
Schodziłam na dół na posiłki, sprawdzając wcześniej, czy
siostra A n t o i n e t t e wie, że się pojawię, i tym samym nie p o ­
zwalając, by zakonnice mogły udawać, że nie przyjdę, i tak
wszystkim pokierować, by przy stole nie było dla mnie nakry­
cia. Z e s z ł a m na dół na medytację i mszę n a s t ę p n e g o ranka,
zjadłam śniadanie i wróciłam do mojego pokoju, zdecydowa­
na strajkować, d o p ó k i nie zostanie cofnięta decyzja o o d e ­
braniu mi lekcji rysunków.
Wiedziałam, że o d c h o d z ą c tak nagle, n a r o b i ę wielkich
kłopotów, bo uczyłam w pełnym wymiarze godzin i siostrom
niełatwo będzie zatuszować moją n i e o b e c n o ś ć czy znaleźć
zastępczynię. G n i e w pozwolił mi wytrwać do trzeciego dnia,
kiedy wysłały na g ó r ę do m n i e siostrę M a d e l e i n e - tę malut­
ką, nieśmiałą, moją przyjaciółkę, bo nie potrafiła być m o i m
wrogiem - by ze m n ą p e r t r a k t o w a ł a . Błagały, bym zeszła na
dół i p o m o g ł a , bo wszystkie są p r z e p r a c o w a n e ; ani słowa
o przywróceniu lekcji rysunków. O d e s ł a ł a m M a d e l e i n e z wy­
razami współczucia i informacją, że p o d e j m ę pracę natych­
miast, jak tylko o d d a d z ą mi moje lekcje.
Siostra M a d e l e i n e kilkakrotnie przychodziła na g ó r ę p r z e ­
konywać m n i e i błagać, i w końcu się p o d d a ł a m . Chociaż nie
m i a ł a m żadnych skrupułów, pomyślałam, że lepiej będzie
postąpić tak, jak p o w i n n a m , bo moje siostry dość już wycier­
piały. C h c ą c zyskać ich a p r o b a t ę , zrobiłam bolesny zawód sa­
mej sobie, bo nie o d d a n o mi moich lekcji.
- Wszystko j e d n o - mówiłam sobie - m a m teraz więcej
wolnego czasu. - 1 poświęciłam g o n a tworzenie n o w e g o p r o ­
j e k t u habitu. A l e znieważono mnie i z r a n i o n o p r o s t o w serce
tak b a r d z o , że r a n a nie mogła się zagoić.
W k r ó t c e na m o i m biurku zaczęły pojawiać się listy od
wcześniejszych przełożonych z Australii, Anglii i Brukseli,
a nawet od miejscowego biskupa. Kiedy strajkowałam, zakon­
nice nie zasypiały gruszek w popiele.
„ O g r o m n i e się czuję rozczarowana wiadomością, że sio­
stra opuszcza n i e k t ó r e ze swoich lekcji z dziećmi i nie zawsze
jest w tych miejscach, do których w o ł a j ą obowiązek". Tak za­
czynał się list od mojej niegdysiejszej nauczycielki geografii
w Sedgley Park, siostry G e r t r u d y , k t ó r a kiedyś była taka
d u m n a z najwyższych ocen, jakie uzyskałam z końcowych eg­
zaminów.
„Siostro, to krańcowy brak profesjonalizmu z siostry stro­
ny i wielki zawód dla Sedgley! Siostro, co siostrę n a p a d ł o , że
tak t r u d n o zachowywać się siostrze jak wszyscy inni? Czy nie
sądzi siostra, że jeżeli życie jest dla siostry tak stresujące, p o ­
winna siostra pójść do psychiatry?" I jeszcze: „Musi siostra
myśleć o swojej społeczności. To takie s m u t n e dla nich
mieszkać razem z siostrą, jeżeli nie z a m i e r z a siostra w o d p o ­
wiedni sposób żyć naszym życiem".
Z a c n a G e r t r u d a pytała na koniec, czy nie byłoby najlepiej
poprosić, bym mogła odejść. Odejść] To słowo zadziałało jak
czerwona płachta na byka, p o d o b n i e jak wszystko inne,
o czym pisała o n a czy pozostali. Występowali przeciw m n i e ,
nie mając pojęcia, j a k a jest n a p r a w d ę sytuacja. Nie poruszy­
ły mnie p o d e j m o w a n e przez nich próby zastraszania.
Z a m i a s t o k a z a ć skruchę, chciałam się j a k o ś zrehabilito­
wać. Wysłałam oświadczenie do mojego m e n t o r a ; przypomi­
n a ł o o n o nieco r a p o r t policyjny, ze szczegółowym, słowo
w słowo, przytoczeniem mojej rozmowy z tymi t r z e m a uczen­
nicami. Byłam już nie tylko zła; byłam o b u r z o n a . C h c i a ł a m
pokazać, j a k niewłaściwie wykorzystuje się władzę, by oczer­
niać niewinnych ludzi takich jak ja. Z a p r o p o n o w a ł a m utwo­
rzenie trybunału, który zajmowałby się taką niesprawiedli­
wością. Moja argumentacja była całkiem składna i mogła się
o k a z a ć skuteczna, tylko że to był klasztor, na miłość boską,
a nie placówka polityczna, strefa zmilitaryzowana czy zebra­
nie przestępców wojennych, których s ą d z o n o za z b r o d n i e
przeciw ludzkości. Niestety, p o k o r a i potulność, te tradycyj­
ne lekarstwa na obolałe serce, stały się dla m n i e pojęciami
obcymi, bezużytecznymi.
Najgorszy list, długi na trzy kartki, przyszedł od osoby,
która, jak sądziłam, stała po mojej stronie: od siostry Albion,
niskiej, nerwowej zakonnicy z sympatycznym u ś m i e c h e m ,
wyrazistą twarzą i b a r d z o ciemnymi brwiami. Siostra Albion
ćwiczyła na nas techniki przemawiania w miejscach publicz­
nych; wygłaszała p o g a d a n k i , zgłaszała wnioski i o d p o w i a d a ł a
na wyimaginowane pytania, a wszystko po to, by zyskać pew­
ność siebie i nauczyć się poruszać w systemie westminsterskim. Czy gotowa była zająć się polityką? Nie do końca, ale
kiedy została moją n a s t ę p n ą m a t k ą przełożoną, jej nieśmia­
łość zniknęła na d o b r e , a zastąpiła ją nieugięta siła c h a r a k t e ­
ru, gotowa ł a m a ć wolę i serca.
Wysłała list, b ę d ą c na wakacjach, gdzie w tajemnicy przy­
gotowywano ją do nowej roli. Ton tego listu był przyjemny,
prosiła, bym bardziej się udzielała i nie spędzała tyle czasu
sama. To była zdrowa rada, ale nie potrafiłam się do niej za-
stosować, p o n i e w a ż nie przyznano mi racji w żadnej z moich
skarg.
„Niech siostra uświadomi ludziom, że siostra o nich d b a "
- pisała, stroniąc od podstawowej kwestii, przez którą się
o s t a t n i o z b u n t o w a ł a m . „Nigdy nie w o l n o n a m nikogo osą­
dzać - ciągnęła, o d n o s z ą c się do skarg na to, jak m n i e trak­
t o w a n o - a jeżeli rozwinie się w nas nawyk, by wszystkich p o ­
dejrzewać, p r z e k o n a n i e , że nas niedoceniają albo że zawsze
są przeciw n a m , to nasza dusza nie zazna spokoju. Poza tym
to nie po chrześcijańsku".
Oczywiście miała rację. D a w a ł a mi do zrozumienia, że je­
stem paranoiczką, i byłam nią. Świadczyła o tym moja nie­
u s t a n n a i nasilająca się rozpacz na widok „ d o w o d ó w " , że
wszyscy mnie źle rozumieją, źle traktują i nie doceniają, a d o ­
strzegałam je na każdym kroku.
„Kiedy kurczowo trzyma się siostra własnego zdania, u ko­
rzeni takiego p o s t ę p o w a n i a leży d u m a - przekonywała. Proszę z a p o m n i e ć o sobie, całą swoją energię skierować na
p o m a g a n i e innym, a p r z e k o n a się siostra, że nie będzie się
już siostra martwić ani smucić, bo największego cierpienia
przysparzamy sobie najczęściej sami. O Boże, ależ kazanie
wygłosiłam!" - przyznała. Nie było wątpliwości, że intencje
miała d o b r e , ale nie rozumiała, że nic nie da odwoływanie się
do mojej dobrej strony, skoro tyloma p r o b l e m a m i nikt się nie
zajął. Jej list równoznaczny był z z a p r o s z e n i e m , by zamieść
wszystko p o d dywan i znowu stać się grzeczną zakonnicą. Jak
o n a mogła sobie wyobrażać, że to się u d a ?
•
•
•
N a B o ż e N a r o d z e n i e t a m t e g o roku rozwieszałam j a k
zwykle d e k o r a c j e , z radością zatracając się w twórczej z a b a ­
wie, k t ó r ą była dla m n i e ta p r a c a . Do moich o b o w i ą z k ó w
n a l e ż a ł o również p o s k ł a d a n i e ich w kilka tygodni później
d o p u d e l trzymanych n a strychu. M a t k a A l b i o n , k t ó r a obję­
ła s t a n o w i s k o z p o c z ą t k i e m stycznia, przyszła zobaczyć, j a k
sobie r a d z ę . Przyjrzała się b a c z n i e p u d l o m , a p o t e m ku m o -
j e m u z a s k o c z e n i u i żałości, b e z t r o s k o odwróciła je wszyst­
kie do góry n o g a m i i zaczęła p a k o w a ć w ł a s n o r ę c z n i e , n a l e ­
gając, bym się t e m u przyglądała. Szybko z a l a ł a m się łzami,
ale o n a nie zwracała na to uwagi. M i a ł a chyba m n ó s t w o
czasu, gawędziła p o d c z a s pracy z ludźmi, którzy przycho­
dzili do niej po to czy o w o , z a n i m wreszcie p o p r o s i ł a m n i e ,
bym o d n i o s ł a p u d ł a .
Przez kilka n a s t ę p n y c h lat w ł a d z a matki A l b i o n się roz­
rastała, p r z e n o s z o n o ją z j e d n e g o d o m u do d r u g i e g o , żeby
p r z e z j e d n ą k a d e n c j ę to tu, to t a m , to gdzie indziej wypeł­
niała obowiązki surowej zwierzchniczki. To dzięki niej p o d ­
u p a d a j ą c e z g r o m a d z e n i e w r ó c i ł o w końcu do z a m o ż n o ś c i ,
j a k ą cieszyło się w o k r e s i e , kiedy wiele k o b i e t szło za swo­
im p o w o ł a n i e m . M a t k a A l b i o n doszła do władzy w czasach,
kiedy liczba nowych k a n d y d a t e k p o w a ż n i e z m a l a ł a , z czego
wynikała k o n i e c z n o ś ć z a t r u d n i a n i a coraz większej liczby
świeckich nauczycielek. R o z u m i a ł a , jak istotne jest a n g a ż o ­
w a n i e tylko najlepszych nauczycielek - przynajmniej dla n a ­
d e r w a ż n e g o klasztoru G e n a z z a n o - by przyciągnąć j a k n a j ­
lepszych uczniów ( t o znaczy tych, którzy najlepiej płacili)
i w rezultacie z a g w a r a n t o w a ć przyszłą p o m y ś l n o ś ć z a k o n o ­
wi F C J w Australii. Przez jakiś czas ta strategia działała.
J e d n a k k o n i e c k o ń c ó w świeckie nauczycielki zaczęły okazy­
wać n i e z a d o w o l e n i e , ż e m u s z ą p r a c o w a ć p o d kierownic­
t w e m gorzej od nich wykwalifikowanych z a k o n n i c , tak więc
z a r z ą d z a n i e d u ż ą częścią szkół przejęły świeckie d y r e k t o r k i
o r a z zarządy.
Mój ojciec z całego serca nienawidził matki Albion, p r z e ­
konany, że to o n a ponosi winę za cierpienia, których spraw­
cą był zarząd w G e n a z z a n o .
Członkowie tego zarządu nie docenili tego, że mój ojciec
poświęcił czterdzieści lat, by stworzyć w klasztornych o g r o ­
dach feerię oszałamiającego piękna, ani kosztów, jakich wy­
m a g a ł o ich utrzymanie. I nawet się nie zawahali, kiedy burzy­
li j e g o garaż i warsztat, bo p o t r z e b n y był im t e r e n p o d basen
o olimpijskich wymiarach. Mój ojciec był prostym człowie­
kiem. Patrząc, jak wycinają s a d z o n e przez niego przed trzy-
dziestu laty drzewa, ponieważ przeszkadzały w wytyczeniu
prostej ścieżki, obwinia! za to m a t k ę Albion, która tymcza­
sem została j u ż m a t k ą prowincjonalną. Z a p e w n e nie mogta
zawetować decyzji zarządu, ale mój ojciec nigdy tego nie zro­
zumiał. Szczęki mu się zaciskały, oczy wychodziły z orbit
z wściekłości, a dłonie i ręce, m u s k u l a r n e i żylaste od o g r o m ­
n e g o wysiłku, jaki wkładał w swoją p r a c ę , opadały w poczu­
ciu koszmarnej bezsilności.
•
•
•
O b u d z i ł a m się w pewien zwyczajny, chociaż chłodny p o r a ­
n e k i nie m o g ł a m się ruszyć. C z u ł a m się tak, jakbym u t k n ę ł a
w j a k i m ś kiepskim h o r r o r z e . Siostra, która w r a m a c h co­
dziennej p o b u d k i wołała: „Niech będzie pochwalony Jezus!",
p o w i n n a była zaczekać, aż o d p o w i e m „ A m e n " , z a n i m sobie
poszła, ale ponieważ zwykle wyskakiwałam z łóżka pierwsza,
nie zawracała sobie głowy oczekiwaniem na d o b r z e z n a n e
potwierdzenie. I n n e siostry w kabinkach sąsiadujących z m o ­
ją (zasłony zostały zastąpione przez cienkie ścianki) przystą­
piły do codziennych zajęć, krzątając się w milczeniu. P r ó b o ­
w a ł a m wołać, ale cichy głos, jaki wydobył się z moich ust,
został zagłuszony szuraniem b u t ó w po p o d ł o d z e i szelestem
pościeli układanej w stosy na krzesłach. Z wielkim wysiłkiem
wyciągnęłam rękę, by zastukać w ściankę o b o k łóżka, ale na­
dal nikt nie reagował.
Po śniadaniu weszła do mojej kabinki p o d e n e r w o w a n a in­
firmariuszka. Wezwała ją siostra M a d e l e i n e , k t ó r a zauważy­
ła, że m n i e nie ma i zajrzała do m n i e , kiedy wróciła na górę.
Po twarzy siostry M a r i a n wyraźnie było widać, że podejrzewa
mnie o symulowanie choroby, ale ponieważ nie u d a ł o jej się
zmusić m n i e , bym się podniosła, w e z w a n o lekarza. L e k a r z
przepisał tabletki rozkurczowe, k t ó r e miały nakłonić moje
mięśnie, by dały sobie spokój z tym katatonicznym s t a n e m .
Ciało po prostu o d m ó w i ł o posłuszeństwa niczym zatarty sil­
nik i d o p a s o w a ł o się do poczucia, że n a ł o ż o n o mi kaftan bez­
pieczeństwa.
Po kilku dniach wróciłam do siebie na tyle, że m o g ł a m
podjąć swoje obowiązki, za co wszyscy byli wdzięczni. Dzieci
w internacie powitały mnie słowami:
- Cieszymy się, że siostrze już lepiej.
U ś m i e c h a ł y się, widząc m n i e znowu w refektarzu, kiedy
p o d a w a ł a m im obiad. Ten drobny ludzki o d r u c h b a r d z o p o ­
mógł mi przy rozluźnianiu napiętych pleców.
•
•
•
Z polecenia biskupa miałyśmy więcej rozrywek. J e d n ą
z najcenniejszych innowacji, które powoli przesączały się do
nas po Soborze Watykańskim II, były d o d a t k o w e atrakcje
podczas wakacji; nie b r a k o w a ł o rozmów i śmiechu, grania na
gitarze, tenisa, tańców grupowych - tańczyłyśmy w kręgach
tak, jak to mogły robić elfy w Irlandii - oraz pływania. Nasze
z g r o m a d z e n i e zakupiło p o d nową szkołę czterdziestoakrową, p o ł o ż o n ą przy plaży część pola golfowego wraz z pensjo­
n a t e m Penisula we F r a n k s t o n niedaleko M e l b o u r n e . Pensjo­
nat z łatwością d a ł o się p r z e r o b i ć na klasztor i spędziłam t a m
wakacje w 1967 roku. Chodziłyśmy na plażę wcześnie r a n o ,
u b r a n e w czarne kostiumy kąpielowe; z założenia miały o n e
nie zwracać niczyjej uwagi, ale tylko podkreślały z d r a d z i e c k o
biały kolor naszej skóry.
Moja siostra i ja nigdy nie mieszkałyśmy w tym samym
klasztorze przez te pięć lat, kiedy była w okresie probacji. Jej
przyjaciółką w G e n a z z a n o była siostra A n n a ; obydwie miały
obrazoburcze poglądy, chociaż siostra A n n a dysponowała
większym potencjałem intelektualnym, dzięki czemu zacho­
wywała się w sposób bardziej dyplomatyczny i akceptowalny.
A n n a wykazywała także c u d o w n e poczucie h u m o r u w stosun­
ku do wszystkiego, z czego szydziła. Moja siostra natomiast
przekuła swoje idee w czyn i to na nic nie czekając. W końcu,
chociaż tak brakowało powołań, z mojej winy u z n a n o , że pew­
nie ma „złą k r e w " i nie pozwolono jej zostać w klasztorze.
J e d n a k jesienią 1968 roku mieszkała w G e n a z z a n o , a ja
chciałam znaleźć się w pobliżu kogoś, kto mógłby mnie zro-
z u m i e ć i rozśmieszyć. Zbliżały się ferie wielkanocne. Stawi­
łam się bez większej nadziei p r z e d m a t k ą Albion i zapytałam,
czy m o g ł a b y m w czasie ferii pobyć r a z e m z siostrą. Tak jak się
spodziewałam, mojej b e z p r e c e d e n s o w e j prośbie o d m ó w i o ­
n o , p o s t a n o w i ł a m więc wziąć sprawy w swoje ręce.
Na dzień p r z e d Wielkim Piątkiem s p a k o w a ł a m m a ł ą tor­
bę z przyborami toaletowymi i kilkoma sztukami bielizny
i ruszyłam w k i e r u n k u szosy, k t ó r a przechodziła w pobliżu
naszej frontowej b r a m y . Nikt nie widział, jak wychodziłam,
bo wszystkie siostry były na modlitwie; opuściłam kaplicę
p o d p r e t e k s t e m , że m u s z ę pójść do toalety. N a p i s a ł a m liścik
i zostawiłam go na talerzu śniadaniowym mojej przełożonej,
równocześnie mając i nie mając nadziei, że przyprawi ją
0 niestrawność.
„Wybrałam się z wizytą do mojej siostry w G e n a z z a n o przeczytała później m a t k a Albion, własnym o c z o m nie wie­
rząc. - J a d ę z przyjaciółmi, więc proszę się nie martwić. Sio­
stra M a r y C a r l a " .
Napomykając o „przyjaciołach", miałam na myśli każdego,
kto podwiózłby m n i e na p o ł u d n i e . P o k ł a d a ł a m zaufanie
w Bogu, że ześle jakichś przyjaznych ludzi, by się m n ą zaopie­
kowali.
Tego dnia mżyło i s t a n ę ł a m p o d jakimś liściastym d r z e ­
w e m , by się schronić. Patrzyłam na b i t u m e n o w ą szosę, jedy­
ną d r o g ę szybkiego ruchu, k t ó r a prowadziła na p o ł u d n i e ,
1 serce mi z a ł o m o t a ł o , kiedy zobaczyłam, że w moją stronę
jedzie lśniący czarny s a m o c h ó d . Kiedy się zbliżył, p o d n i o ­
słam kciuk prawej ręki, zupełnie jakbym to robiła przez całe
życie. Mój biały habit p o w o d o w a ł , że byłam chyba najlepiej
widocznym o b i e k t e m na świecie, nawet p o d tym cienistym
d r z e w e m w szary dzień.
S a m o c h ó d zwolnił i zatrzymał się w pobliżu, na poboczu.
Siedziało w nim trzech mężczyzn; z miejsca, gdzie stałam,
domyśliłam się, że kierowca jest W ł o c h e m - natychmiast
u z n a ł a m , że to d o b r z e , bo przypomnieli mi się serdeczni wło­
scy przyjaciele z młodości. Z a u f a ł a m instynktowi, który
w przyszłości miał m n i e w tylu sytuacjach chronić, i wiedzia-
łam, że z tymi ludźmi b ę d ę bezpieczna. Tylne drzwi uchyliły
się, by mnie wpuścić - było to zaproszenie, bym dzieliła ka­
n a p ę z australijskim wymownym f a r m e r e m , tęgim mężczyzną
z wielkim b r z u c h e m i szeroko rozstawionymi nogami.
Ujechaliśmy już spory kawałek, kiedy zapytali:
- D o k ą d siostra jedzie?
- Do M e l b o u r n e - o d p o w i e d z i a ł a m . - Czy to będzie w p o ­
rządku?
- Jeśli o nas chodzi, całkiem w p o r z ą d k u - odpowiedział
kierowca stanowczo, powstrzymując chwilowo pozostałych
od zadawania pytań.
Jechali do M e l b o u r n e , ale niekoniecznie do Kew, gdzie
mieścił się G e n a z z a n o . N a w e t mi przez myśl nie przeszło, że
celem ich podróży m o ż e być jakieś inne miejsce w tej o g r o m ­
nej metropolii. Byłam im g ł ę b o k o wdzięczna i podziękowa­
łam serdecznie za życzliwość. Z a c h o w y w a ł a m się przy tym
z przekonującym o p a n o w a n i e m , a przynajmniej taką m i a ł a m
nadzieję.
Ż e b y m się czuła swobodniej, mężczyźni powiedzieli, że są
katolikami. Musieli domyślać się, że ta j a d ą c a z nimi wysoka
siostra o bladej twarzy schodzi na złą d r o g ę . Przecież na pew­
no klasztor wsadziłby ją przynajmniej do a u t o b u s u - a już
z pewnością nie p o w i n n a p o d r ó ż o w a ć sama.
- A do jakiego miejsca w M e l b o u r n e się siostra udaje? odezwał się znowu kierowca.
Wyjaśniłam, że do klasztoru na szczycie wzgórza w Kew,
i j e d e n z nich przypomniał sobie rząd cyprysów wzdłuż C o tham Road.
- Ż e b y zobaczyć się z moją siostrą - d o d a ł a m , zupełnie
jakby to było jakieś r o z s ą d n e wyjaśnienie.
Panowie wyjęli m a p ę drogową, a kiedy już byli pewni, któ­
rędy jechać, z a p a d ł o milczenie. Okazali się tak uprzejmi, że
nie poruszali t e m a t ó w światowych, wiedząc, że nie mogła­
bym przyłączyć się do rozmowy. Siedzieli zatopieni w my­
ślach, rzucając niekiedy spojrzenia na zakonnicę na tylnym
siedzeniu, która niemal wtulała się w drzwiczki, ustawiwszy
swoją brązową t o r b ę niczym b a r i e r ę między sobą a siedzą-
cym o b o k mężczyzną. Poza jakąś sporadyczną b a n a l n ą uwa­
gą nikt się nie odzywał, jakby wszyscy spontanicznie zdecydo­
wali się na rekolekcje.
P o d r ó ż była s t o s u n k o w o długa - o k o ł o stu osiemdziesię­
ciu k i l o m e t r ó w - ale nie zatrzymywaliśmy się po d r o d z e .
Kierowca nie tracił ani odrobiny czasu, starając się dostar­
czyć m n i e na miejsce najprędzej, j a k Bóg pozwoli. Szosa d o ­
prowadziła nas na ruchliwe przedmieścia. Kierowca wie­
dział d o k ł a d n i e , gdzie jedzie. J a k tylko zauważyłam znajomą
linię tramwajową, wyraziłam gotowość przesiadki, ale nie
chcieli o tym słyszeć. Kiedy pojawiły się o z d o b n e b r a m y na
Cotham Road, zaproponowałam, że pójdę na piechotę pod­
j a z d e m , po o b u s t r o n a c h k t ó r e g o ciągnęły się w s p a n i a ł e
grządki z kwiatami sadzonymi przez m o j e g o ojca, ale znowu
nie chcieli ryzykować utraty p a s a ż e r k i , zwłaszcza teraz, tak
blisko celu. C z a r n y s a m o c h ó d sunął k r ę t y m p o d j a z d e m , o b ­
j e c h a ł owal wysadzany dostojnymi d r z e w a m i i zatrzymał się
p r z e d g a n k i e m . Zaczekali, aż zadźwięczy naciśnięty przeze
m n i e d z w o n e k . Kiedy ciężkie d ę b o w e drzwi się uchyliły, za­
wołali do widzenia i odjechali - n a p r a w d ę okazali się przy­
jaciółmi.
F u r t i a n k a d o z n a ł a szoku na mój widok i zawołała wieleb­
ną m a t k ę , k t ó r a została u p r z e d z o n a , ale nie spodziewała się
zobaczyć mnie tak szybko. W jej małym gabinecie, który pa­
m i ę t a ł a m z czasów postulatu i nowicjatu, wyjaśniłam powód,
dla k t ó r e g o przybyłam, i zapytałam, czy mogłabym zatrzymać
się na kilka dni. Było już oczywiste, w jaki sposób się do G e n a z z a n o d o s t a ł a m . Przełożona, m i m o że szczerze skonster­
n o w a n a całą sprawą, postanowiła mi ustąpić i zrobiła to życz­
liwie. Wezwała moją siostrę i poprosiła ją, by poczęstowała
mnie h e r b a t ą i z a o p i e k o w a ł a się m n ą .
Siostra była zachwycona, że m n i e widzi. Usiadłyśmy r a z e m
na ławie w kuchni i zaczęła wyciągać ze mnie wszystko, co
m i a ł a m do powiedzenia na ten i inne tematy, powtarzając
„ojej!". Słusznie liczyłam na to, że będzie po mojej stronie!
Zaparzyła h e r b a t ę , zrobiła nalot na puszki z h e r b a t n i k a m i ,
znalazła w lodówce jakieś ciasto, a wszystko to p o c h ł o n ę ł a m
z apetytem, chociaż obowiązywał akurat o k r e s surowej poku­
ty przed Wielkanocą. D o c h o d z i ł o p o ł u d n i e , a ja jeszcze nie
j a d ł a m śniadania.
W Wielki Piątek wzięłam znowu na siebie obowiązek za­
miatania korytarza. Rozsypałam listki h e r b a c i a n e na całą
szerokość krytych linoleum podłóg, żeby wchłonęły kurz,
i systematycznie je z m i a t a ł a m . W s p o m n i e n i a długich, nie­
kończących się korytarzy tłoczyły się w mojej głowie razem
ze w s p o m n i e n i a m i o przerażających koszmarnych snach, jak
to z a p o m n i a ł a m zmyć p o d ł o g ę i zobaczyłam kurz, który zbi­
jał się w wirujące p u c h a t e koty.
Po Wielkiejnocy wróciłam do Benalli s a m o c h o d e m z czte­
r e m a zakonnicami z G e n a z z a n o , które miały u nas spędzić
wakacje. Po r o z m o w a c h z siostrą p o c z u ł a m się zdecydowanie
lepiej, bo tak dla o d m i a n y ktoś mnie z sympatią wysłuchał.
Kiedy wróciłam, nikt słowa mi nie powiedział. J e d y n ą oso­
bą, której ze wszystkiego się zwierzyłam, była siostra A n ­
toinette, a moja przygoda ją rozbawiła, chociaż dech jej
w piersiach zapierało. Wiedziała, że tak dłużej nie m o ż e być.
Tymczasem ścisły krąg współpracownic matki Albion d o r a ­
dził jej, by wysłać m n i e do psychiatry na b a d a n i e .
Był taki emerytowany, b a r d z o szanowany psychiatra, dok­
t o r Brown, który miał bliskie powiązania z G e n a z z a n o .
Mieszkał w M e l b o u r n e o kilka minut na p i e c h o t ę od klaszto­
ru. U m ó w i o n o wizytę i znowu pojechałam na p o ł u d n i e w t o ­
warzystwie tych samych czterech milczących zakonnic, k t ó r e
wcześniej przyjechały ze m n ą .
W p r o w a d z o n o mnie d o gabinetu tego czcigodnego stare­
go człowieka w towarzystwie oskarżycielskiej i p o n u r e j m a t ­
ki prowincjonalnej G e n a z z a n o . Miała zaciśnięte usta, ale jej
zwykle o t ę p i a ł e oczy patrzyły czujnie. O b e c n a była jeszcze
j e d n a n i e z n a n a mi osoba, która pojawiła się w G e n a z z a n o ,
kiedy byłam za granicą. Pełniła funkcję tak z w a n e g o n e u t r a l ­
n e g o obserwatora, ale n a p r a w d ę obie pojawiły się tam po to,
by otrzymać takie orzeczenie, jakie chciały usłyszeć.
D o k t o r Brown był człowiekiem łagodnym i miał wielki
szacunek dla prawdziwego cierpienia, a obserwował je u wie-
lu swoich pacjentów. M i m o że siwowłosy, delikatny i lekko
przygarbiony, nosił się z wyjątkową godnością.
- Siostro Mary Carlo - zwrócił się do m n i e - proszę mi p o ­
wiedzieć, co siostrę martwi. - Usiadł i robił wrażenie, że wy­
słucha m n i e z o g r o m n ą uwagą.
- O d s ą d z o n o m n i e od czci i wiary, jeszcze zanim przyby­
łam do Benalli - zaczęłam, zerkając spod oka na moje towa­
rzyszki. Czy mogły coś o tym wiedzieć? Nie należały nawet
do mojej społeczności! D o k t o r Brown poprosił o wyjaśnie­
nia, a ja w obecności dwóch świadków o d p o w i a d a ł a m uczci­
wie i bez w a h a n i a . O p o w i e d z i a ł a m mu o niesprawiedliwo­
ściach, jakie m u s i a ł a m ścierpieć; o tym, jak się n a d e m n ą
latami z rozmysłem z n ę c a n o . W końcu m i a ł a m okazję, by wy­
powiedzieć się z pasją i szczerze przed człowiekiem, który
miał pewien autorytet, a k t ó r e g o obowiązkiem było słuchać.
Kilka razy moje towarzyszki próbowały mi przerwać, za­
przeczając z o b u r z e n i e m , ale zostały uciszone. W końcu dok­
tor zadał pytanie:
- Czego tak n a p r a w d ę siostra chce? J a k siostra sądzi, w ja­
ki sposób m o ż n a by rozwiązać siostry p r o b l e m y ?
J a k tylko zadał mi to pytanie, wiedziałam, co o d p o w i e m .
- Chciałabym zostać wysłana do innego klasztoru, z daleka
od matki Albion, najchętniej do G e n a z z a n o , gdzie mogłabym
być z moją siostrą. - Natychmiast przyszło mi na myśl, że nie
ma szans, by tę p r o ś b ę spełniono, więc d o d a ł a m : - Chciała­
bym zacząć od nowa wśród ludzi, którzy mnie nie znają.
P o t e m d o k t o r Brown p o r o z m a w i a ł z m o i m i d w i e m a towa­
rzyszkami i przedstawił im swoją opinię.
Nie m i a ł a m pojęcia, że p r o s z o n o go, by postawił diagnozę,
że nie nadaję się na zakonnicę i p o w i n n o się m n i e wyrzucić.
Niesłychanie t r u d n o zmusić do odejścia zakonnicę, k t ó r a
złożyła śluby wieczyste; właściwie to niemożliwe, chyba że
ktoś z o d p o w i e d n i m i kwalifikacjami gotów jest oświadczyć,
że sie psychicznie nie nadaje do klasztoru. Ale d o k t o r B r o w n
nic takiego nie zrobił.
W mojej obecności powiedział tamtym d w ó m z a k o n n i ­
com, że m a m objawy p a r a n o i . Kiedy wypowiedziały się i p o -
daty ich z d a n i e m prawdziwą wersję wydarzeń (chociaż ż a d n a
z nich nie mieszkała w m o i m klasztorze), wyjaśnił, że jest to
dowód, iż interpretuję rzeczywistość w sposób paranoidalny.
Równocześnie zwrócił im uwagę, że j e s t e m żarliwie o d d a n a
życiu z a k o n n e m u , inteligentna i że m a m d o b r z e rozwinięte
poczucie prawości i idealizmu. Od razu napisał n o t k ę - któ­
rą pokazał mi, zanim przekazał ją m a t c e prowincjonalnej z zaleceniem, by wysłano mnie do niewielkiej społeczności
we Frankston, gdzie nikt mnie nie znał i gdzie mogłabym roz­
począć wszystko od nowa, tak jak chciałam.
Była to sensowna rada, możliwa do spełnienia; z p e w n o ­
ścią właśnie po coś takiego przyszły moje towarzyszki? A l e
na ich cierpkich twarzach m a l o w a ł o się rozczarowanie. Kie­
dy wróciłam już do Benalli, nie zaskoczyła mnie decyzja
władz: nie p o d e j m i e się żadnych kroków. M a m zostać tam,
gdzie j e s t e m .
P r o w a d z o n a z zagranicy obserwacja trwała nadal, a na
moim biurku lądowały n a s t ę p n e listy. P o w i a d o m i o n o siostry
o m o i m najnowszym wyczynie - j a z d a a u t o s t o p e m do Mel­
b o u r n e , niesłychane! - i n a m ó w i o n o je, by prawiły mi kaza­
nia. Nikt nie rozumiał, j a k a rozpacz p c h n ę ł a m n i e do tego
czynu; widziały w m o i m p o s t ę p k u rzecz oburzającą, zniewa­
gę dla zwierzchności.
Najbardziej b e z p o ś r e d n i list napisała m a t k a Winifred. Nie
przebierała w słowach:
„ N o t r e M e r e martwi się, że jest Siostra przyczyną takiej
zgryzoty w społeczności i życzy sobie, bym przekazała Sio­
strze, że tak nie m o ż e dłużej być. Siostro, jest Siostra nieza­
dowolona z O d n o w y ustalonej przez Kapitułę i krytykuje
Siostra swoją zwierzchność. To w a ż n e , by Siostra zajrzała
w głąb swojej duszy. Ponieważ nie jest Siostra szczęśliwa
w zgromadzeniu, istnieje możliwość, że minęła się Siostra ze
swoim p o w o ł a n i e m . Siostry s p o s ó b zachowania i brak sza­
cunku dla zwierzchności są całkowicie sprzeczne z naszym
d u c h e m . Siostro, jeżeli czuje się Siostra nieszczęśliwa i nieza­
dowolona, to w życiu zakonnym Siostry musi być coś funda­
m e n t a l n i e niewłaściwego, i czas by Siostra p o w a ż n i e z a s t a n o -
wiła się, czy jest Siostra na właściwym miejscu. Niech Cię
Bóg błogosławi, Siostro.
Z serdecznym pozdrowieniem w Chrystusie, M. Winifred".
Ten list z datą 25 m a r c a 1969 roku był przemyślany, uprzej­
my i dyplomatyczny, i n a p r a w d ę kazał mi się zastanowić. M o ­
ja lojalność w stosunku do z g r o m a d z e n i a pozostawała wciąż
niewzruszona - do tego stopnia, że nigdy słówka nie pisnęłam
do nikogo z zewnątrz, nawet do moich rodziców - ale p r a w d ą
było, że nie znajdował już we m n i e odbicia duch z g r o m a d z e ­
nia, który zasadzał się na radosnym posłuszeństwie oraz peł­
nym szacunku i bliskim stosunku z przełożonymi.
Pod koniec kwietnia minął rok, od kiedy złapałam tę oka­
zję do M e l b o u r n e , i moje n i e u s t a n n e modlitwy zostały wysłu­
c h a n e - a przy sposobności p r a w d o p o d o b n i e również modli­
twy całej społeczności. Moja rozpaczliwa m a n t r a w tamtych
dniach, tygodniach, miesiącach brzmiała: „Panie, daj mi
przejrzeć!" J u ż od dłuższego czasu czułam, że j e s t e m ślepa
tak jak kiedyś w Broadstairs, kiedy zażyłam leki o niewłaści­
wej p o r z e .
Jak zwykle o szóstej r a n o poszłam do kaplicy i pogrążyłam
się w medytacji, kiedy nagle zobaczyłam całą naszą społecz­
ność, jakbym patrzyła na nią z wysoka. Wizja ukazywała moje
siostry pracujące z zaangażowaniem, modlące się z zaangażo­
waniem, oraz ich jedność ostro kontrastującą z moją izolacją.
Wyczuwałam żywo normalny dla nich stan szczęśliwości - nie­
gdyś również mój - i ich zmartwienie nieustannym zakłóca­
niem przeze mnie spokoju. Z r o z u m i a ł a m wyraźnie, że im bar­
dziej b ę d ę walczyć o odnowę, tym bardziej b ę d ę wyrzucana
poza nawias. Nie było drogi powrotnej. Nie potrafiłam już
p o d p o r z ą d k o w a ć się i żyć w spokoju. Narastało we mnie pra­
gnienie, by iść naprzód, by zapuścić się w nieznane. Było to
ważniejsze niż próby dostosowania się czy zadowolenie bez za­
dawania pytań. Z r o z u m i a ł a m również, że żadna z nich nie pój­
dzie razem ze mną.
Nie była to m r o c z n a wizja, wręcz przeciwnie, przesycało ją
c u d o w n e światło, k t ó r e n a p e ł n i a ł o m n i e p o d n i e c e n i e m .
W tamtej chwili z r o z u m i a ł a m , że p o w i n n a m odejść; że tęsk­
ni za tym moje serce i mój duch. P r o b l e m nie w tym, że prze­
stałam pasować j a k o zakonnica, chociaż wtedy o tym nie wie­
działam. Musiały zagoić się we m n i e rany z dzieciństwa,
a klasztor nie był miejscem, w którym mogły się zagoić. Dzię­
ki A g g i o r n a m e n t o stał się miejscem, w którym tylko na n o w o
się otworzyły.
Wyszłam z kaplicy, znalazłam papier, k o p e r t ę i znaczek
i od razu napisałam do biskupa, informując go o swoim za­
miarze. Położyłam list na m a ł y m sekretarzyku, w miejscu,
z k t ó r e g o z a b i e r a n o pocztę p o r a n n ą . D o p i e r o po śniadaniu
p o i n f o r m o w a ł a m wielebną m a t k ę . Zaskoczyła m n i e jej iryta­
cja, że nie p o p r o s i ł a m wcześniej o r a d ę ; myślałam, że moją
decyzję przyjmie z ulgą! Po krótkim czasie tak się rzeczywi­
ście stało i wkrótce w i a d o m o ś ć rozeszła się po naszej spo­
łeczności.
Tylko siostra A n t o i n e t t e oraz siostry Imelda, M a d e l e i n e
i A n n a przyszły do m n i e , by życzyć mi szczęścia. Pozostałe
musiały z r ó w n ą siłą odczuwać rozczarowanie, co ulgę; tyle
ich ciężkiej pracy, by załagodzić moją nerwicę, cały ten czas,
jaki z a b i e r a ł a m przełożonym, k t ó r e próbowały j a k o ś mi p o ­
m ó c - wszystko na p r ó ż n o . I b ę d ą musiały rozdzielić między
siebie obowiązki nauczycielskie oraz wiele prac, k t ó r e p o r z u ­
całam w połowie r o k u szkolnego.
Biskup przesłał swoją odpowiedź na ręce matki Albion,
p r o p o n u j ą c n a s t ę p n y krok, którym było napisanie do Stolicy
Apostolskiej z p r o ś b ą o dyspensę. Ja miałam wystosować ofi­
cjalne p i s m o do wielebnej matki generalnej, co zrobiłam. O j ­
ciec D o h e r t y p o w i a d o m i o n y został, co się dzieje, i przyjechał
zobaczyć się ze m n ą i udzielić mi rady, jak sformułować list
do Watykanu.
- Nie zawsze udzielana jest dyspensa, siostro - powie­
dział - ale gdyby siostra znalazła sposób, by oświadczyć, że
się siostra nie nadaje do życia z a k o n n e g o , miałaby siostra
sporą szansę.
Z a u w a ż y ł a m , na co kładzie nacisk, a na tym etapie byłam
już na tyle z a a w a n s o w a n a w polityce, że z r o z u m i a ł a m , iż
ksiądz próbuje nie dopuścić, by p r z e d s t a w i a n a przeze mnie
sytuacja obejmowała moje poglądy na t e m a t niestosowania
się m o j e g o z a k o n u do dictum odnowy, co mogłoby przyczy­
nić F C J niepotrzebnych kłopotów.
Tak więc p o s t a r a ł a m się tak sprawę przedstawić, jakby do
odejścia skłaniały m n i e wyłącznie moje własne błędy.
„Nigdy wcześniej nie u ś w i a d a m i a ł a m sobie, z jakich p o b u ­
d e k wstąpiłam do z a k o n u - pisałam. - O d k r y ł a m , że chodzi­
ło nie tylko o czystą c h ę ć służenia Bogu, ale że p o w o d o w a ł
m n ą b r a k pewności siebie oraz b ł ę d n e rozumienie tego, co
oznacza p o d p o r z ą d k o w a n i e się woli Bożej. Kiedy wstępowa­
łam do z a k o n u , nie wiedziałam d o k ł a d n i e , dlaczego chcę być
zakonnicą".
N a p i s a ł a m jeszcze kilka z d a ń tego rodzaju, ale nie do koń­
ca b r z m i a ł o to właściwie. Nie m o g ł a m się powstrzymać i d o ­
dałam:
„Ojcze Święty, p r a g n ę ł a m wprowadzić w czyn o d n o w ę ,
a w wyniku moich pragnień napięcie w naszej społeczności
stało się nie do zniesienia. Nie m o g ę wśród nich zostać i czuć
się szczęśliwa. N i e m o g ę zostać i oczekiwać, że moja społecz­
ność będzie szczęśliwa".
List z a a p r o b o w a n o i wysłano, co przypieczętowało mój los
w oczach wszystkich zainteresowanych. Po b a r d z o lakonicz­
nym p o ż e g n a n i u u s u n i ę t o m n i e z Benalli, by moja p r z e d ł u ­
żająca się o b e c n o ś ć nie wywoływała dalszego zamieszania
wśród sióstr, i wysłano do klasztoru, w którym s p ę d z a ł a m
czas j a k o uczennica szkoły średniej, do Vaucluse.
Pobyt tam był dla m n i e przyjemny. O t o nowa społeczność,
chociaż wiele twarzy i imion z n a ł a m z czasów szkolnych.
Vaucluse miał swoją własną i o d r ę b n ą tożsamość. W klaszto­
rze były nawet o z d o b n e klozety, takie jakie kiedyś widywa­
łam w Anglii, z wymalowanymi piwoniami i różami.
- Chciałabym powitać wśród nas siostrę M a r y Carlę, któ­
ra przez kilka tygodni będzie naszym gościem - takie krótkie
oficjalne oświadczenie wygłosiła przy śniadaniu wysoka p o -
marszczona wielebna m a t k a . Na jej m ą d r e j twarzy malował
się niepokój i dotykała ust chusteczką, zanim się odezwała. Siostra Mary Carla jest na wakacjach, tak więc nie obowiązu­
je jej trzymanie się h a r m o n o g r a m u .
Rozległ się szmer powitań. Jeżeli nawet ktoś ciekaw był,
dlaczego jestem „na wakacjach" w połowie semestru, nikt o to
nie zapytał. Zaledwie kilka osób podejrzewało, jaki jest praw­
dziwy powód, dla którego zatrzymałam się w Vaucluse, a któ­
rym było oczekiwanie na odpowiedź ze Stolicy Apostolskiej.
Nikt d o k ł a d n i e nie wiedział, jak długo to potrwa, a nigdy
nie przyszło mi na myśl - chociaż byłam taką buntowniczką
- żeby odejść bez oficjalnego pozwolenia. P o m i m o wszyst­
kich skierowanych przeciw zwierzchnictwu gestów, posłu­
szeństwo miałam we krwi i chciałam wypełniać wolę Boga.
Tak więc dni mijały, a ja ciągle miałam czas wolny. Niekie­
dy p o m a g a ł a m przy zmywaniu, ale nie wyznaczono mi żad­
nych stałych obowiązków, k t ó r e musiałabym nagle porzucić,
kiedy b ę d ę odchodzić. Pozwolono mi korzystać z p u s t e g o p o ­
koju, u m e b l o w a ł a m go stołem i krzesłem, pożyczyłam m a ­
szynę do szycia, a d a p t e r i wszystko, co p o t r z e b n e do p r o d u k ­
cji klaunów. Przeważnie siedziałam na p o d ł o d z e , zszywając
klaunów z wielu kolorowych kawałeczków m a t e r i a ł u i pusz­
czając sobie hiszpańską muzykę, którą n i e d a w n o przesłała
mi moja siostra Liesbet.
„La P a l o m a " wypełniała cały pokój i moje serce. Byłam
szczęśliwa, d u ż o szczęśliwsza niż za kilka tygodni w ś r o d k u
zimy w M e l b o u r n e , kiedy p o c z u ł a m się osierocona. Robiłam
klaunów dla sióstr w Vaucluse, żeby je mogły sprzedać na na­
stępnym kiermaszu, a j e d n e g o zatrzymałam na p r e z e n t dla
mojej matki. U b r a n y był w złotą kurteczkę z falbankami przy
nadgarstkach. M a t k a wysoko sobie tego klauna ceniła i trzy­
m a ł a go w swoim saloniku, gdzie robi! takie wrażenie, jakby
gawędził wesoło z niewidzianym towarzystwem. Z a p r o p o n o ­
w a n o mi, żebym go po jej śmierci zabrała, ale o d m ó w i ł a m ,
a teraz moja siostra Liesbet jest właścicielką j e d n e g o z naj­
dziwniejszych klaunów na świecie. Ma w sobie hiszpańską
krew, tak jej powiedziałam, i dlatego go lubi.
M i a ł a m p r o b l e m , w co p o w i n n a m się ubrać, kiedy b ę d ę
stawiała czoło światu. D o p i e r o po raz drugi j a k a ś siostra
opuszczała klasztor. Pierwszy raz stało się to przed c z t e r e m a
laty, w 1965 roku. Ponieważ obowiązywała reguła milczenia,
niewiele się o tym wydarzeniu mówiło. Ta siostra była kiedyś
dyrektorką szkoły w G e n a z z a n o i postanowiła odejść po dłu­
gich sporach o jej p o s t ę p o w a n i e z uczniami. Moje odejście
miało wywołać liczne dyskusje - i z a p o c z ą t k o w a ć prawdziwy
exodus. Nim rok się skończył, odeszło jeszcze sześć sióstr.
P o p r o s z o n o moją m a t k ę , żeby poszła ze m n ą na zakupy
i z u p o w a ż n i e n i a matki prowincjonalnej w G e n a z z a n o wyko­
rzystała 200 dolarów na moją nową g a r d e r o b ę .
Nie było to dla mojej matki łatwe, ponieważ nie prowadzi­
ła s a m o c h o d u , ale nie przygotowała się jeszcze do tego, by
przekazać swojemu mężowi w i a d o m o ś ć , że ich córka wraca
znowu do d o m u . O b a w i a ł a się awantur, k t ó r e mogły wybuch­
nąć, kiedy ojciec będzie zadawał pytania, na k t ó r e o n a na ra­
zie nie znała odpowiedzi, i j e g o wzburzenia, kiedy będzie
protestował, widząc, jak tracę a u r e o l ę , którą już rysował wo­
kół mojej głowy. Z a m ó w i ł a taksówkę na własny koszt. Nie
p o s i a d a ł a m się z radości, widząc ją i widząc, że cieszy się na
mój widok; bardziej się cieszy, niż jest z d e z o r i e n t o w a n a czy
z m a r t w i o n a m o i m coraz bliższym odejściem z życia zakon­
n e g o . Był maj, b a r d z o zimny. P o t r z e b o w a ł a m płaszcza, który
kosztował 45 dolarów. O p r ó c z tego pieniędzy starczyło na
kapelusz, rękawiczki, buty, bieliznę i j e d n ą sukienkę.
Moja rodzina mieszkała w Kew, więc to tam udałyśmy się
na zakupy - nie najtańsze miejsce, ale tego nie m o g ł a m wie­
dzieć! M a t k a musiała uznać, że d o m towarowy czy sklep
z używanymi rzeczami nie nadają się do tego, by zakonnica
zdejmowała welon i habit i przymierzała u b r a n i a . Tak więc
zamiast szokować szarych ludzi, przyprawiałyśmy o ataki
n e r w o w e właścicieli butików, kiedy spod mojej świętej czer­
ni wyłaniało się ciało oraz krótkie włosy, a my udawałyśmy,
że to dla nas coś powszedniego.
Sukienka, k t ó r ą wybrałam, miała kolor nieba, biały koł­
nierzyk i pasek. Podświadomie wybrałam kolory Dzieci Ma­
ryi, k t ó r e nosiłam j a k o dziewczynka. Uszyto ją z g r u b e g o , d o ­
syć sztywnego poliestru, a r ą b e k sięga! t r o c h ę za kolano.
M a t k a prowincjonalna w G e n a z z a n o poprosiła, żebyśmy
pokazały jej nasze zakupy, r a z e m z pokwitowaniami. Ta
skwaszona kobieta skrzyczała nas, nie robiąc różnicy między
moją m a t k ą a m n ą , że wydałyśmy tak d u ż o pieniędzy na jed­
ną rzecz, na płaszcz. D a ł a n a m wyraźnie do zrozumienia, że
nie będzie żadnej więcej p o m o c y finansowej na u b r a n i a czy
cokolwiek innego.
- Proszę podziękować, C a r l o , i zejść mi z oczu, ponieważ
zniszczyłaś moją wiarę, że do czegoś takiego nigdy dojść nie
m o ż e . Ż e g n a m , p a n i van Raay, ż e g n a m .
•
•
•
List z Watykanu m o ż n a streścić krótko: „Idź, C a r l o , idź!".
Przyszedł w sześć tygodni po tym, jak wysłałam swój list
i był napisany po łacinie, której odcyfrowaniem po dziś dzień
nie zawracałam sobie głowy. Wysłano m n i e na górę do moje­
go pokoju, żebym zdjęła habit. Zostawiałam wszystko p o z a
kilkoma przyborami toaletowymi i modlitewnikami.
Rytuał zdejmowania habitu niespodziewanie m n i e p o r u ­
szył. Po raz ostatni o d k ł a d a ł a m welonik, zauważając przy
tym, że włosy odrosły mi j a k u chłopaka. Z a p a k o w a ł a m m o ­
dlitewnik i p o d wpływem chwili ten solidny, wierny bicz, po
którym widać było, że go używałam. Nie miałam najmniej­
szego z a m i a r u p o n o w n i e go użyć, ale nikt inny by go nie
chciał!
Kiedy schodziłam po szerokich krętych schodach zwykle
zastrzeżonych dla klasztornej arystokracji, w cywilnym ubra­
niu, niosąc m a ł ą brązową walizeczkę, wszystkie zakonnice
z Vaucluse stanęły w szeregu, by m n i e pożegnać. Z a p a m i ę t a ­
łam na zawsze tę scenę: twarze odwracały się w moją stronę
z nadzieją, że będzie po nich widać, do jakich aniołów należą.
Wzruszona byłam, że p r a g n ą pożegnać mnie szczerym ser-
cem, chociaż nie należałam do ich społeczności. Każda ser­
decznie ściskała moją dłoń i kiedy ją mijałam, wypowiadała
jakieś dodające otuchy słowa. Tylko siostra A n t h o n y , moja
pani od matematyki sprzed lat, nie zdołała się powstrzymać.
- Niech ci Bóg wybaczy! - wyrwało jej się. - Teraz widzisz,
jakie są owoce nieposłuszeństwa!
I n n e zakonnice m a m r o t a ł y z d e z a p r o b a t ą na jej wybuch.
- Nie zwracaj uwagi, C a r l o .
Czułość, j a k ą mnie otoczyły, k o m p l e t n i e mnie zaskoczyła.
Nie przywykłam do tego, by znajdować się w c e n t r u m ser­
decznej uwagi. Tego dnia życzliwość ich p o ż e g n a n i a była
błogosławieństwem, k t ó r e g o aż do bólu p o t r z e b o w a ł a m . Nie
pozwoliła, by całe moje serce wypełnił smutek, że mnie od­
rzucono.
CZĘŚĆ TRZECIA
Wolna!
Nareszcie wolna! O d d y c h a ł a m z ulgą na tylnym siedzeniu
w starym chevrolecie mojego ojca i z wielką o c h o t ą zaśpiewa­
łabym coś n i e m ą d r e g o , gdyby tylko ojciec i m a t k a nie trakto­
wali sprawy tak poważnie. Wracałam do rodziców, do mojego
starego d o m u . Był pierwszy czerwca 1969 roku, dzień pięć­
dziesiątych szóstych urodzin matki, słodki i gorzki z a r a z e m .
Biedni ci m o i rodzice. M a t k a wykazywała tyle optymizmu,
kiedy wybierałyśmy się r a z e m na zakupy, ale teraz wyglądała
tak, jakby spadła z o b ł o k ó w na ziemię p o d g r a d e m głośnych,
pełnych niedowierzania słów ojca. P a m i ę t a m j e d e n z niezwy­
kle rzadkich listów ojca, jaki ułożył w przypływie dumy:
„Czujemy się bezpieczni i szczęśliwi, ilekroć p r z y p o m n i ­
my sobie, że nasza najstarsza c ó r k a m o d l i się za n a s " - tak
napisał.
D l a niego moje modlitwy miały większą m o c niż j e g o wła­
sne. Byłam czymś w rodzaju polisy ubezpieczeniowej u P a n a
Boga; m o ż n a by powiedzieć, że spieniężonej zbyt wcześnie
i z poważnymi stratami. Ale b a ń k a mydlana ich słodkich m a ­
rzeń musiała kiedyś p ę k n ą ć i właśnie teraz przyszła na to p o ­
ra. Zaczynali godzić się z faktem, że córka, którą ubóstwiali,
nie spełni ich oczekiwań. Widziałam w ich oczach ból i głę­
boki zawód.
Ojciec, który niewątpliwie boleśnie odczul to, że ukrywa­
no przed nim moje wystąpienie z klasztoru, zachowywał się
opryskliwie.
- Czy zechciałabyś wyjaśnić mi, co się stało - zaczął z cha­
rakterystyczną dla siebie bezpośredniością i niecierpliwością,
jak tylko przestąpiliśmy p r ó g d o m u . - Co ci odbiło, że nie
mogłaś wysiedzieć tam, gdzie byłaś? Co było tam dla ciebie
niewystarczająco d o b r e ?
Te słowa były dla mnie sygnałem. Po raz pierwszy doświad­
czałam dziwnego, oczyszczającego i c u d o w n e g o uczucia, że
powiem im p r a w d ę o tych ostatnich kilku latach, czego aż do
bólu p r a g n ę ł a m .
- C z u ł a m się tak nieszczęśliwa i tak niespełniona, że chęt­
nie bym u m a r ł a .
Patrzyli na mnie z szeroko otwartymi oczami i ustami.
- Co to za g a d a n i e ? - odezwał się mój ojciec, opierając
pięści na biodrach. - Nic n a m nie mówiłaś, kiedy cię odwie­
dziliśmy, ani kiedy tu przyjeżdżałaś na wakacje. K ł a m a ł a ś
nam!
Na jego twarzy malowały się na p r z e m i a n to szyderstwo, to
szczera dezorientacja. Wyglądał tak, jakby nie mógł się zde­
cydować, czy wyśmiać m n i e , czy zapłakać. Popatrzyłam na
m a t k ę . Z jej twarzy t r u d n o było coś wyczytać. O d d y c h a ł a
płytko, usilnie starając się mnie zrozumieć. Ich ból w końcu
dotarł do mnie i serce mi pękło. Z a l a ł a m się Izami, rozszlo­
c h a ł a m się o k r o p n i e , aż mnie wpół zgięło, że tak ich zasmu­
ciłam.
Słowa ojca były prawdziwe. Mogli się czuć dotknięci, że im
się nigdy nie zwierzyłam. Musiałam spróbować całą sprawę
wyjaśnić, nawet jeżeli nie m i a ł o to sensu.
- Tato, nigdy nie słyszałeś o d e mnie słowa skargi dlatego,
że musiałam być lojalna w o b e c z a k o n u . - G l o s mi się zała­
mał; a gdzie była wtedy moja lojalność w o b e c nich? A l b o wo­
bec prawdy? - To j e d n a z reguł, których musiałyśmy p r z e ­
strzegać.
Lojalność stalą na samym czele zasad w żeńskim zakonie.
Była to niepisana reguła, ale - o ironio - właśnie do prze­
strzegania lojalności w d r a ż a n a byłam od dzieciństwa: nigdy
nie zdradzaj rodziny, rozmawiając z obcymi o tym, co na­
p r a w d ę się dzieje. Nie pierz b r u d ó w przy ludziach, którzy nie
należą do twojego plemienia. Klasztorna społeczność stała
mi się najbliższa kosztem rodzinnych więzów krwi.
O p o w i e d z i a ł a m im, jak chciałam w p r o w a d z a ć zmiany
i j a k moje siostry miały mi za złe, że tak s a m o t n i e wyrywam
się do p r z o d u . J a k niesłychanie frustrujące było dla mnie to
wszystko. Stało się tak, jakbym otworzyła śluzę i uwolniła
w o d ę , s t a r a n n i e t a m o w a n ą przez lata. Wreszcie mogły roz­
luźnić się n a p i ę t e mięśnie twarzy, k t ó r e tak ciężko pracowa­
ły, żebym trzymała usta z a m k n i ę t e . M o j e ciało wypełniała
świeża czysta energia, kiedy zwierzałam się i wyznawałam
prawdę.
Rodzice słuchali z p e ł n ą koncentracją. Ojciec klął i na
p r z e m i a n parskał „tss! tss!" albo głośno z niedowierzaniem
rechotał. O d d e c h matki stał się szybki i płytki, od czasu do
czasu wydawała gardłowe odgłosy zrozumienia, tuląc zwinię­
te dłonie m o c n o do piersi. W końcu się odezwała.
- Wiedziałam, że dzieje się coś złego, kiedy przez dłuższy
czas nie mieliśmy od ciebie listu, a p o t e m opisywałaś tylko,
j a k a p i ę k n a jest okolica w tamtym angielskim klasztorze.
W i d z i a ł a m jej współczujące spojrzenie; b e z r a d n ą m a t ­
czyną miłość i s m u t e k . A co m i a ł a t e r a z ? U k o c h a n ą c ó r k ę ,
której opowieści niszczyły jej w y o b r a ż e n i a o życiu w klasz­
t o r z e i groziły, że wywrócą religijne p r z e k o n a n i a do góry
nogami.
Słusznie coś przeczuwała, zwłaszcza kiedy odwiedziła
m n i e w Brukseli. O k ł a m a ł a m ją tam, kiedy zadawała mi py­
tania. Wydawało mi się to wtedy najlepszym wyjściem. A te­
raz, patrząc p r o s t o w jej pełną bólu twarz, m o g ł a m wyjaśnić,
jakiej wierności w o b e c klasztoru w y m a g a n o o d e mnie; mat­
ka wydawała się rozumieć. P o t e m , wbijając nóż jeszcze głę­
biej, zaczęłam wyjaśniać, co znaczył ślub ubóstwa i że musia­
łam o d d a w a ć wszystko, co mi przysyłali w prezencie.
M a t k a przypomniała mi o jednym szczególnie cennym da­
rze - o kolekcji płyt R e a d e r ' s Digest z muzyką klasyczną, ko­
lekcji nie do zastąpienia, wysłanej do mnie podczas trzeciego
roku, jaki s p ę d z a ł a m w Benalli.
- Co się z nią stało, C a r l o ?
- P r o b l e m w tym, że czasami pozwalano n a m zatrzymać
prezenty, a czasami nie. Nigdy nie wiedziałyśmy tego z góry powiedziałam. Byłam wtedy zbyt nieszczęśliwa, by uprzedzić
moich rodziców. - Przykro mi, m a m o .
Moja b i e d n a m a t k a zdusiła łkanie. Te płyty kupiła za oso­
biste oszczędności i teraz nie d a ł o się ich już dostać.
B e z p o ś r e d n i m s k u t k i e m moich zwierzeń było to, że rodzi­
ce tak się oboje rozczarowali do zakonnic i religii, którą r e ­
prezentowały, że przestali na jakiś czas chodzić do kościoła.
Ojciec zmiękł pierwszy. Nie miał w życiu niczego lepszego
i powiedział sobie, że nawet jeżeli zakonnice są złe, to Bóg
niekoniecznie musi być taki sam.
Ale m a t k a nigdy w pełni nie odzyskała zaufania do religii.
Nie prowadziła s a m o c h o d u , nie mogła więc s a m a jeździć do
kościoła, a jej kiedyś sporadyczne wyjaśnienia, że nie dała ra­
dy przyjechać z m ę ż e m , bo musiała zostać w d o m u i zająć się
dziećmi, stały się d u ż o częstsze. Przestała też spowiadać się
z grzechów; a jej cynizm sięgnął wyżyn, kiedy dowiedziała się
o wyczynach miejscowego proboszcza, w r e d n e g o m a ł e g o
człowieczka,, który głaskał jej przyjaciółkę po udzie, kiedy
przyszła d o niego p o r a d ę .
Było j e d n a k coś, co m a t k a przede mną ukrywała; coś,
o czym jeszcze przez lata nie miałam się dowiedzieć. Przez
osiem i pół roku, dopóki nie złożyłam ślubów wieczystych, moi
rodzice i moja siostra Liesbet wysyłali pieniądze na pokrycie
listy „wydatków", którą zakonnice regularnie przedstawiały im
do zapłacenia. Przez cały ten czas, kiedy ja pracowałam jako
sprzątaczka i harowałam jak wół w klasztorze, i produkowa­
łam wiele cudownie pięknych haftów, naciągano ich, by mnie
utrzymywali. Moja siostra podeszła do tego spokojnie, ale bra­
cia nie byli skłonni do wybaczenia - i dało się to poznać po na­
stawieniu, jakie mieli do mnie zaraz po opuszczeniu klasztoru.
•
Tak więc opuściłam klasztor z j e d n ą sukienką na grzbie­
cie. Włożyłam ten n i e p r a w d o p o d o b n y m o d e l a la M a d o n n a
na s p o t k a n i e z m o i m i b r a ć m i i siostrami i ich zaciekawiony­
mi m ę ż a m i i ż o n a m i . Z r o b i ł a m z siebie widowisko. Wszyscy
przyglądali się, jak siedzę - wyglądałam t r o c h ę jak G r a c e
Kelly na p o d i u m , nogi r a z e m i u k o s e m , kostki skrzyżowane,
ręce złożone na p o d o ł k u , w y p r o s t o w a n a szyja. Nie dzieliłam
się żadnymi soczystymi p l o t e c z k a m i o klasztorze, co na pew­
no by ich ucieszyło. Pozwoliłam, by ciężar r o z m o w y wzięła
na siebie m a t k a i byłam nie bardziej interesująca niż lalka
w p u d e ł k u . Na szczęście obecni okazali się wystarczająco
wrażliwi, by domyślić się, że przeżywam coś w rodzaju szoku
k u l t u r o w e g o . I chociaż byłam niewyobrażalnie p o r u s z o n a ,
m i a ł a m nadzieję, że w najmniejszym stopniu t e g o po m n i e
nie widać.
Bez wątpienia zakonnice liczyły na to, że m a t k a wykorzy­
sta swoje zdolności i uszyje mi sukienki i bluzki, i spódnice.
Z r o b i ł a to, ale szyła je tak, jak jej się p o d o b a ł o . Ja zielonego
pojęcia nie miałam, co m o ż e być m o d n e . Mając wciąż świeżo
w pamięci swoje śluby, m o g ł a m się kierować wyłącznie u b ó ­
stwem i skromnością. D o s t a ł a m od mojej kochającej siostry
Liesbet w p o d a r u n k u futro - nie prawdziwe futro, ale wystar­
czająco d o b r e , by było superciepłe - i uważałam, że wyglą­
d a m w nim b a r d z o wytwornie. A l e ślub ubóstwa nie pozwolił
mi go przyjąć. Aż p ł o n ę ł a m cała od miłego uczucia, z jakim
p o d p o r z ą d k o w y w a ł a m się tej faryzeuszowskiej cnocie i nie­
mal wynagrodziło mi to brak ciepłego okrycia podczas lodo­
watej zimy w M e l b o u r n e . Mojej biednej siostrze dech zapar­
ło z niedowierzania, kiedy odrzuciłam jej dar.
Dzięki mojej niebieskiej sukience a la M a d o n n a po raz
pierwszy stałam się o b i e k t e m erotycznej fantazji. W słonecz­
ny zimowy dzień, podczas pierwszej bez welonu wyprawy na
zakupy, w pobliżu Camberwell, mój metafizyczny zmysł e r o ­
tyczny wyłapał m a m r o t a n i e dwóch szesnastolatków opierają­
cych się o ścianę sklepu na rogu po drugiej stronie ulicy.
- P o p a t r z na tę lalę! - usłyszałam, jak j e d e n tykowaty m ł o ­
dzian mówi do drugiego, niższego, trzymając ręce w kiesze­
niach i pokazując na mnie głową. - Do niej to n i e t r u d n o by­
łoby się d o b r a ć - chodziło mu o moją sukienkę - żadnych
guzików na plecach. Tylko j e d e n długi z a m e k z przodu, od
góry do dołu! - I wykonał znaczący gest ręką.
U ś m i e c h n ę ł a m się, przeszedł mnie miły dreszczyk, że tak
się na mnie zapatrzyli! Było to ciepłe ludzkie uczucie, p o m o ­
gło mi się poczuć bardziej swojsko na tej planecie.
Przez pierwsze tygodnie wciąż jeszcze roiłam sobie, że m o ­
że po sześciu miesiącach zechcę wrócić do klasztoru, więc nie
z a p o m i n a ł a m o p o r a n n y c h i wieczornych modlitwach. A p o ­
nieważ nie powstrzymywało mnie już m o n o t o n n e brzęczenie
sennych z a k o n n i c w klasztorze, przyłapałam się na tym, że
błyskawicznie przelatuję przez tekst.
W niecały tydzień uświadomiłam sobie, jak głupio postę­
puję. Moje modlitwy zmieniły się w najbardziej dosłownym
sensie w „puste słowa". Pacierze działały j a k o ś dzięki poboż­
ności całej grupy; j e d n a osoba - a już na p e w n o ta osoba nie wystarczała. M o ż e nigdy nie byłam dość p o b o ż n a , a m o ­
że każda z nas liczyła, że jej współtowarzyszki wypełnią su­
che, powtarzające się słowa energią i znaczeniem. M o ż e wie­
le słabych światełek, do których n a l e ż a ł a m ja, d a w a ł o
w sumie j e d n o j a s n e światło. Tak czy owak, moja słabiutka
żarówka zaczęła zawodzić, kiedy otwierałam modlitewnik,
a p o t e m całkiem zgasła i już nigdy więcej nie zapłonęła.
Wciąż jeszcze dosyć często c h o d z i ł a m na m s z ę . Możli­
wość wyboru niczym rozkoszny chłodny p r ą d przepływała
przez mój r d z e ń : j u ż nie musiałam iść! Prawie ż a d n e j mszy
nie o p u ś c i ł a m , od kiedy p o d r o s ł a m na tyle, żeby c h o d z i ć do
kościoła. A t e r a z nikt słowa by mi nie powiedział, gdybym
nie poszła! Chwilami, w przebłyskach z r o z u m i e n i a , wstrzą­
sała m n ą ś w i a d o m o ś ć , j a k silnie z o s t a ł a m u w a r u n k o w a n a ,
jak dziecinna była moja r a d o ś ć z możliwości d o k o n y w a n i a
wyboru.
W d o m u rodziców spalam znowu na podwójnym łóżku,
k t ó r e przed p o n a d d w u n a s t u laty dzieliłam z siostrą. Przypo-
m n i a t a m sobie, że sypialnia rodziców jest za ścianą, kiedy
w nocy usłyszałam pisk matki:
-Nie!
A l e ojciec n a d a l nie godził się z o d m o w ą . W w y t a p e t o w a n ą d r e w n i a n ą ścianę uderzyły j a k i e ś m i ę k k i e p r z e d m i o ­
ty, p a n t o f l e i p o d u s z k i , a p o t e m cięższe rzeczy, chyba p o ­
pielniczka. Z d u s z o n e piski m a t k i zmieniły się w z d u s z o n e
krzyki.
Pewnej nocy poczułam przypływ odwagi i zawołałam:
- Przestańcie, wy dwoje! Nie m o g ę spać, tak hałasujecie!
Sądziłam, że w ten sposób bronię matki. Ale ojciec nie za­
mierzał pozwolić swojej córce na pyskowanie, nawet jeżeli by­
ła kiedyś zakonnicą i uważała się za coś w rodzaju autorytetu
m o r a l n e g o . Pojawił się nagle w drzwiach mojego pokoju, na­
rzuciwszy na siebie jakieś fragmenty nocnego stroju i roz­
chełstany szlafrok. Wyglądał przy tym, jakby uciekł z kartek
powieści Dickensa. Był nieugięty: m a m siedzieć cicho albo
oberwę. Z r o z u m i a ł a m , że p o w i n n a m się wyprowadzić.
•
•
•
W dwa tygodnie po tym, jak opuściłam klasztor, opuściłam
również d o m moich rodziców. Za pieniądze pożyczone od
siostry wynajęłam pokój w dużym dworze, przerobionym na
mieszkania. Nikt nie domyślał się, jak bezgranicznie d e n e r ­
wujące było dla mnie to wkroczenie w anonimowy świecki
świat, ale na oślep rzuciłam się przed siebie i nic nie zdołałoby
mnie od tego powstrzymać. W dzień po wprowadzeniu się do
tego mieszkania zaczęłam też uczyć francuskiego w Templestowe High, jednej z cieszących się najgorszą sławą i najbar­
dziej zatłoczonych szkół średnich.
Z a c z ę ł a m prowadzić życie n o r m a l n e j osoby, cokolwiek to
znaczy. Wciąż jeszcze nie czułam się n o r m a l n a w ogólnie
przyjętym sensie tego słowa, ale na tym początkowym etapie
życia, w wieku trzydziestu j e d e n lat, nie wiedziałam nawet
d o k ł a d n i e , do czego służy poczta.
D y r e k t o r szkoły poprosił mnie do swojego gabinetu.
- Jeżeli będzie się pani chciała czegoś dowiedzieć albo bę­
dzie p a n i p o t r z e b o w a ł a pomocy, wystarczy, że pani poprosi,
Carlo.
Był z g r u n t u życzliwym człowiekiem. N a p r a w d ę p o t r z e b o ­
w a ł a m p o m o c y . N i e r z a d k o kręciło mi się w głowie, p r z e z co
n a p i n a ł a m mięśnie k a r k u . C z ę s t o na chwilę traciłam świa­
d o m o ś ć , bo m u s i a ł a m przystosować się do tak wielu rzeczy
naraz.
Nie wiedziałam, jak w tych czasach zachowują się w towa­
rzystwie dorośli. Przyglądałam się otaczającym m n i e lu­
dziom, żeby się j a k o ś zorientować, i przysłuchiwałam się ich
r o z m o w o m . N a w e t zwyczajny język się zmienił. D o b r z e było­
by, gdybym potrafiła zaufać m o j e m u dyrektorowi, ale ja czu­
łam się u p o k o r z o n a faktem, że znał moją n i e d a w n ą p r z e ­
szłość. W i d m o r z e k o m e g o n o w e g o początku w Benalli!
Rozpaczliwie p o t r z e b o w a ł a m m e n t o r a , ale tylko połykałam
valium przed wyjściem do szkoły.
Przez sześć tygodni chodziłam p ó ł p r z y t o m n a , d o p ó k i nie
wyrzuciłam valium do kosza i z niewiarygodnym u p o r e m nie
przystosowałam się do życia w świeckiej szkole. Dzięki mojej
nieskazitelnej francuszczyźnie i miłości do tego p r z e d m i o t u
zyskałam sobie szacunek uczniów, i u d a ł o mi się j a k o ś b r n ą ć
dalej.
Tej pierwszej zimy nazywali m n i e Ż a b a , bo n o s i ł a m d o ­
p a s o w a n y zielony k o s t i u m z dzianiny, który k u p i ł a m sobie
za pierwszą pensję. Ż a b a to o d p o w i e d n i e przezwisko dla
nauczycielki francuskiego. N i e m i n ą ł miesiąc, a n a d a n o mi
n o w e : Latająca Z a k o n n i c a . N i e w i a d o m o j a k t e dzieci zdą­
żyły się dowiedzieć, że byłam kiedyś z a k o n n i c ą . M o ż e p o ­
znały po s p o s o b i e , w jaki się p o r u s z a ł a m - szybko i j a k b y m
płynęła n a d ziemią. Sally Field latała po e k r a n i e telewizo­
rów w roli „latającej zakonnicy", a j a k l a t a ł a m po boisku
i po k o r y t a r z a c h j a k jej żywy, p o z b a w i o n y b a r b e t u o d p o ­
wiednik.
Były w gronie nauczycielskim osoby, które kwestionowały
moją pracę w szkole średniej, ponieważ nie ukończyłam stu­
diów. No cóż, nie miałam nawet matury! Rozmawiali między
sobą wystarczająco głośno, żebym ich słyszała, ale nigdy mi nic
nie powiedzieli prosto w twarz. Z r o z u m i a ł a m , że ich zdaniem
powiązania Sedgley College z Uniwersytetem Manchester to
tylko taka sztuczka. Z a r e a g o w a ł a m , przystępując do najbliż­
szego egzaminu m a t u r a l n e g o , a następnie zostałam członkiem
związku nauczycieli. Równało się to uznaniu moich kwalifika­
cji. Gdyby mnie nie przyjęli, o d m o w a mogła wpłynąć na moją
pensję. Dowiedziałam się, że dyrektor był po mojej stronie i że
jawnie popierał go j e d e n z grona nauczycieli, Ron.
R o n był facetem z wąsami i b a r d z o psotnym u ś m i e c h e m .
Uwielbiał d o p r o w a d z a ć do tego, żebym się czerwieniła, a nie
było to t r u d n e . Dzielił ze m n ą i c z t e r e m a innymi o s o b a m i k o ­
m ó r k ę na miotły, k t ó r a została z a a d a p t o w a n a na pokój na­
uczycielski. Nigdy r a n o nie z a p o m n i a ł zapytać, j a k się m a m .
Był dla mnie wybawieniem: żonaty, więc nie stanowił zagro­
żenia j a k o potencjalny chłopak, z mitym poczuciem h u m o r u .
R o n przyszedł któregoś dnia do pokoju nauczycielskiego
z wierszykiem, który dla mnie wyszukał. Ani on, ani nikt in­
ny nie n a p o m k n ą ł przy m n i e słowem o mojej niedawnej
przeszłości. Ale wszelkie wątpliwości, czy wiedział o niej,
rozwiały się, kiedy z a p r e z e n t o w a ł swój wierszyk. A brzmiał
on następująco:
Pewien mnich w wielkim mieście Nairobi
Zejść się z nudów z tego świata sposobił.
Lecz mniszkę poznał młodziutką i żwawą,
I się zajęli wspaniałą zabawą,
A potem matkę przełożoną z niej zrobił.
Ku j e g o zadowoleniu m o c n o się z a r u m i e n i ł a m .
Nauczyciele uprzedzili m n i e , żebym miała się na baczno­
ści w o b e c „kanalii" - lekarzy zatrudnianych przez wydział
nauki, którzy mieli b a d a ć nowych nauczycieli i wydawać za­
świadczenia o zdolności do wykonywania zawodu.
Pokój lekarski był duży, staroświecki i dobrze wyposażony,
a lekarz wygląda! na wysportowanego i był ubrany na biało.
N o w a kasta kapłańska, pomyślałam, w bieli zamiast w czerni.
Ponieważ mnie u p r z e d z o n o , zachowywałam się c h ł o d n o , co
doskonale miałam o p a n o w a n e . M i m o to byłam naiwna i nie
wiedziałam, jak lekarz postępuje przy normalnym badaniu le­
karskim. Całkiem niewykluczone, że ten lekarz znał moją
przeszłość.
- Proszę zdjąć u b r a n i e i położyć się na stole do b a d a ń .
U b r a n i e m o ż e pani położyć na tamtym krześle - powiedział
z o g r o m n ą nonszalancją. N a l e ż a ł o z tego wyciągnąć wniosek,
że „proszę o to wszystkich moich pacjentów". Z a w a h a ł a m
się. C a ł e u b r a n i e ? Czy p o w i n n a m zapytać, o co d o k ł a d n i e
mu chodzi? Zauważył moje w a h a n i e i powtórzył polecenie
dobitniej, żebym miała pewność. - Proszę zdjąć u b r a n i e i p o ­
łożyć się na stole do b a d a ń , p a n n o van Raay.
Nie było p a r a w a n u , ale odwrócił się plecami, kiedy kła­
d ł a m u b r a n i a na dużym wygodnym krześle, a p o t e m goluteńka p o d c h o d z i ł a m do białego stołu p o d ścianą i kładłam się
na plecach. Nie pomyślał nawet, żeby mnie czymś przykryć,
tylko zaczął b a d a n i e , przykładając stetoskop w j e d n o miej­
sce, stukając palcami w inne i tak dalej. U s i a d ł a m , żeby mógł
z b a d a ć odruchy kolanowe, poprosił, żebym się znowu p o ł o ­
żyła, tym r a z e m na brzuchu i głaskał mnie po całych plecach
i pośladkach piórkiem, wyjaśniając, że to również jest b a d a ­
nie o d r u c h ó w .
Piórko s u n ę ł o po mojej b a r d z o białej dziewiczej skórze.
U w a ż a ł a m , że nie p o w i n n a m protestować; w głowie miałam
z a m ę t , umysł o d m a w i a ł prawidłowego funkcjonowania. Po
pierwsze, nie byłam o b e z n a n a z b a d a n i a m i lekarskimi, poza
tym onieśmielał m n i e j e g o autorytet. D o b r a byłaby z niego
m a t k a p r z e ł o ż o n a . J e d n a k d o k ł a d a ł a m starań, żeby nie wi­
dział moich reakcji; nie chciałam zaspokajać ciekawości tego
mężczyzny.
W k o ń c u westchnął i powiedział, że znowu m o g ę się
ubrać. Nie odrywał o d e m n i e oczu, kiedy p o d c h o d z i ł a m do
u b r a ń i zaczynałam zakładać reformy. Z a n i m je p o d c i ą g n ę ­
łam, gwałtownie wyciągnął r ę k ę i położył prawą dłoń na linii
mojego krocza.
- Ż e b y sprawdzić węzły c h ł o n n e - powiedział.
Z a m a r ł a m w pół ruchu, żeby pozwolić mu na p r z e p r o w a ­
dzenie tego ostatniego b a d a n i a , zakaszlałam posłusznie, kie­
dy o to poprosił, i nie d a ł a m się wytrącić z równowagi, cho­
ciaż czułam, że wyraźnie przekroczył dopuszczalne granice.
Nie przyszło mi na myśl, że m o g ę dać mu w twarz albo
złożyć na niego skargę. N a p a s t o w a n i e seksualne nie było na
p o c z ą t k u lat siedemdziesiątych podlegającym o s k a r ż e n i u
wykroczeniem. C i e k a w e , czy o t r z y m a ł a b y m w y m a g a n e za­
świadczenie, gdybym się nie p o d p o r z ą d k o w a ł a . A i tak wy­
czuwałam j e g o p o d n i e c e n i e oraz j e g o frustrację. Miał w ga­
binecie gołą eks-zakonnicę, k t ó r a się nawet do niego nie
u ś m i e c h n ę ł a . A n i nie w p a d ł a w histerię, co przynajmniej
m o g ł o b y o k a z a ć się interesujące. Kiedy się u b i e r a ł a m , nie
spuszczał ze mnie w z r o k u , a ja wyczuwałam j e g o niegrzecz­
ne z a i n t e r e s o w a n i e . A l e nic mu nie d a ł a m . To była moja j e ­
dyna z e m s t a .
Uczyłam francuskiego w klasach na kilku p o z i o m a c h ,
a dzieci były w różnym stopniu z a i n t e r e s o w a n e tym przed­
m i o t e m . Kiedy pojawił się wizytator, przyjemnie mi było
usłyszeć, jak mówi dzieciom, że mają szczęście, iż trafiła im
się nauczycielka francuskiego z takim doskonałym akcen­
t e m . To wtedy d o c e n i ł a m mój sześciomiesięczny pobyt we
francuskojęzycznym klasztorze w Brukseli! G r a ł a m również
na harmonijce ustnej - tego nauczył m n i e ojciec - a k o m p a ­
niując przy śpiewaniu francuskich piosenek.
W Templestowe High miałam tylko d r o b n e kłopoty.
„Przykro mie, że pani sprawiałam tag
k o p o t u " - na­
pisała M e l i n d a , j e d n a z kilku uczennic, która nawet po an­
gielsku wysławiała się z t r u d e m , ale musiała w drugiej klasie
szkoły średniej s p r ó b o w a ć nauczyć się o b c e g o języka. D a ł a
mi bukiecik kwiatów.
dożo
Z a c z ę ł a m gromadzić pieniądze w banku. Kazałam założyć
sobie korony na przednie zęby, żeby ukryć poczerniałą pa­
miątkę z dzieciństwa, a p o t e m zaczęłam zastanawiać się nad
k u p n e m s a m o c h o d u . Do pracy podwoziła mnie codziennie
pewna życzliwa kobieta, która ze wszystkich sił chciała mi p o ­
móc. Ż e b y stać się właścicielką s a m o c h o d u , musiałam zdobyć
p r a w o jazdy, a żeby zdobyć prawo jazdy, musiałam zacząć p o ­
ruszać się po ulicach M e l b o u r n e . Pożałowałam wtedy, że nie
zostawiłam sobie trochę valium, co pomogłoby mi u p o r a ć się
ze strachem graniczącym z paniką. Nie przejmowałabym się
tak b a r d z o , gdyby nie to, że ojciec założył się ze mną, że oble­
ję. Nie z czystej złośliwości; przypomniał mi, że nikomu z na­
szej rodziny nie u d a ł o się zdać za pierwszym podejściem, więc
p r a w d o p o d o b i e ń s t w o , że mnie się uda, było znikome.
Kiedy nadszedł wielki dzień, czułam się bardziej z d e n e r ­
w o w a n a niż wtedy, kiedy j a k o dziecko m u s i a ł a m wygrać wy­
ścig wokół kwartału. E g z a m i n a t o r zauważył to i p r ó b o w a ł
p o m ó c mi się odprężyć. Usiadł na p r z e d n i m siedzeniu, mój
instruktor rozparł się z tyłu i w piątek po p o ł u d n i u w godzi­
nach szczytu włączyliśmy się w ruch w St. Kilda. Musiałam
przeprowadzić s a m o c h ó d przez skomplikowane skrzyżowa­
nie pięciu ulic. Z o s t a ł a m d o b r z e wyszkolona, ale z a p o m n i a ­
łam wyłączyć kierunkowskaz, przez co s p o w o d o w a ł a m nieco
zamieszania wśród innych użytkowników drogi. Myślałam, że
to już koniec, że zaprzepaściłam szansę, ale z wielkim zasko­
czeniem i ulgą dowiedziałam się, że z d a ł a m . Byłam tak za­
chwycona, że przez całą d r o g ę p o w r o t n ą sama prowadziłam,
starając się nie zabłądzić.
Kiedy p o j e c h a ł a m o d e b r a ć wygraną, ojcu nie udało się za­
chować uprzejmie; nienawidził rozstawać się z pieniędzmi.
Najpierw na j e g o twarzy o d m a l o w a ł o się niedowierzanie, p o ­
t e m zazdrość; wciąż było w nim o b e c n e złowrogie pragnie­
nie, by d o m i n o w a ć n a d dziećmi, nawet gdyby miało to ozna­
czać ich n i e p o w o d z e n i e . Nie chciał, żebym osiągnęła coś,
czego j e m u s a m e m u się nie u d a ł o .
W parafialnej szkole mojego dzieciństwa - pod wezwa­
niem Matki Boskiej D o b r e j Rady - siostra B a r t h o l o m e w na-
dal pełniła tę samą funkcję co w 1950 roku, kiedy rodzina van
Raay zaczęła tam chodzić. Teraz był rok 1970 i miała w swo­
jej klasie dzieci mojej siostry Liesbet.
Beatrice, najstarsza dziewczynka, wróciła do d o m u z p r ę ­
gami od u d e r z e ń dużą linijką o metalowych brzegach na dło­
niach, rękach i nogach. Beatrice była żywą dziewczynką, ale
grzeczną, więc Liesbet udała się do szkoły, by dowiedzieć się,
o co chodzi.
- Beatrice jest zuchwała - wyjaśniła, broniąc się, siostra
B a r t h o l o m e w . - Nic nie mówi, ale poznaję to po jej oczach:
są takie same jak u Carli\
Liesbet nie zamierzała a k c e p t o w a ć takiego sposobu rozu­
mowania.
- Ty sfrustrowana stara suko! - wrzasnęła. - Po prostu za­
zdrosna jesteś, bo Carla się wydostała i prowadzi n o r m a l n e
życie!
Z a m k n ę ł a na klucz drzwi do gabinetu i, wiedziona in­
stynktem rozwścieczonej matki, przyłożyła siostrze B a r t h o l o ­
m e w w ramię. Siostra B a r t h o l o m e w miała p o r z ą d n e wiejskie
p o c h o d z e n i e i regularnie grywała w tenisa, jej mięśnie na­
tychmiast napięły się, by o d d a ć cios. Przeszkodził jej w tym
welon, który rozwiewał się na wszystkie strony, a który stra­
ciła, kiedy moja siostra złapała go m o c n o i raz zdecydowanie
szarpnęła. Liesbet wystarczyło, że widzi krańcową k o n s t e r n a ­
cję siostry B a r t h o l o m e w i słyszy jej krzyk:
- Puść m n i e ! J e s t e m zakonnicą!
Na tę a b s u r d a l n ą uwagę gniew mojej siostry zmienił się
w rozbawienie i poczuła wielką satysfakcję.
Od tej pory siostra B a r t h o l o m e w powstrzymywała się od
bicia linijką dziewczynki, która przypominała jej Carlę, tę
van Raay, która zhańbiła zakon, opuszczając go, i do tego by­
ła istnym u t r a p i e n i e m . Niemniej miała czelność uprzedzić
moją siostrę, że nie dopuści, by jej dzieci dostały się do szko­
ły w G e n a z z a n o , ale okazały się to czcze groźby.
- Z jakiegoż to p o w o d u miałaby pani sądzić, że p a n i có­
reczka nie będzie tu mile widziana? - powiedziała przełożo­
na, kiedy Liesbet zadała jej to pytanie, i obydwie dziewczyn-
ki, i Beatrice, i jej siostra, zostały zgodnie z p l a n e m zapisane
do G e n a z z a n o , najbardziej prestiżowej szkoły w M e l b o u r n e .
•
•
•
Kiedy usłyszałam, że rodzina łożyła na moje życie w klasz­
torze, p o s t a n o w i ł a m szczerze p o r o z m a w i a ć na ten t e m a t
z matką.
Własnym uszom nie m o g ł a m uwierzyć w to, co powiedzia­
ła mi m a t k a , kiedy wreszcie przerwała milczenie. To o n a
p r z e d e wszystkim była ofiarodawczynią. (Jakim c u d e m jej się
to u d a w a ł o ? Nie chciała powiedzieć). A dokładali się wszy­
scy, moi bracia, A d r i a n , M a r k u s i Willem, jak również moja
siostra Liesbet. Posiniałam ze złości.
Moja b i e d n a m a t k a nie chciała żadnych zatargów z za­
k o n n i c a m i . R o d z i n a u z a l e ż n i o n a była od sióstr, bo do nich
należał d o m , w którym mieszkała i u nich z a r a b i a ł a na utrzy­
m a n i e . Przez niemal dwadzieścia lat h a r m o n i j n e stosunki
z z a k o n n i c a m i były rzeczą n i e z b ę d n ą : ojciec był ich o g r o d n i ­
kiem i d o z o r c ą , m a t k a p r a c o w a ł a dla nich sporadycznie j a k o
szwaczka.
Przez jakiś czas zastanawiałam się, czy nie podać klasztoru
do sądu. Moje odejście zainspirowało inne kobiety - odeszło
jeszcze sześć do końca 1969 roku - i pomyślałam, że my wszyst­
kie, których rodzice zostali potraktowani podobnie jak moi,
mogłybyśmy połączyć siły. Mogłybyśmy nadać sprawie pewien
rozgłos i otrzymać r e k o m p e n s a t ę . W żadnym wypadku nie p o ­
winnyśmy były znaleźć się na ulicy po tylu latach ciężkiej pracy,
do której dopłacały nasze własne rodziny! To prawda, że - Bo­
gu dzięki - zostałyśmy wykształcone na nauczycielki. Ale ja
uczyłam w Brukseli i przez cztery lata w Benalli, nie otrzymu­
jąc żadnych poborów; powinnam dostać przynajmniej tyle, że­
by urządzić się jakoś w tym świecie domów, mebli, samocho­
dów i ubrań. Nie zrealizowałam j e d n a k tego planu z powodu
niepewnej pozycji rodziców. Poza tym, co ja tak naprawdę wie­
działam o moich prawach? W sumie wydawało się, że najlepiej
nie budzić demonów.
Te d e m o n y b a r d z o teraz posiwiały, a ojciec i m a t k a już nie
żyją. Ich d o m wrócił do zakonnic. Czas na spór sądowy daw­
no już minął.
•
•
•
Groziło mi, że w moim mieszkanku b ę d ę prowadziła sa­
m o t n e życie. Z t r u d e m radziłam sobie z rzeczywistością. Ale
p o t e m p o z n a ł a m Cheryl, elegancką ekstrawertyczkę o d o ­
brym sercu, i postanowiłyśmy zamieszkać razem. Cheryl ko­
chała tańczyć i znowu chodziłam na zabawy p o d M e l b o u r n e .
Zawsze na takich zabawach było p e ł n o mężczyzn, którzy nie
potrafili spojrzeć p a r t n e r c e podczas tańca w twarz. Przekazy­
wali mnie sobie kolejno, jakby tańczyli z workiem pszenicy na
nogach. Nie szkodzi; muzyka i ruch b a r d z o d o b r z e mi robiły.
Wszyscy, łącznie ze m n ą , martwili się teraz o to, żebym wy­
szła za m ą ż .
- Wydaje mi się, że m a m dla ciebie d o b r e g o p a r t n e r a powiedziała m a t k a , starając się, by zabrzmiało to n i e d b a l e . Jest H o l e n d r e m i na imię ma Bart. J e g o m a t k a poprosi, żeby
zabrał cię na piknik na wieś.
J e g o m a t k a rzeczywiście o to poprosiła, on się zgodził,
spakowała więc koszyk i pojechaliśmy j e g o s a m o c h o d e m .
B a r t był wysokim c z t e r d z i e s t o p a r o l e t n i m facetem, który
nigdy nie wyprowadził się z d o m u i k t ó r e g o nikt nigdy nie
pocałował. Pracował ciężko od świtu j a k o czyściciel okien
i z a p e w n e był zbyt zmęczony, by prowadzić życie towarzy­
skie. Z g r o m a d z i ł całkiem sporą f o r t u n ę , bo nie b a r d z o miał
na co wydawać swoje zarobki. M a t k a kładła wielki nacisk na
ten fakt.
Zwierzył mi się, kiedy usiedliśmy na trawiastym zboczu
gdzieś w p a r k u , że n i e d a w n o poszedł do lekarza. L e k a r z p o ­
lecił mu książkę „ A B C seksu", k t ó r ą Bart kupił i przeczytał.
Nic więcej nie musiał mówić; nie było mi p o t r z e b n e święte
niewiniątko takie jak ja; p o t r z e b o w a ł a m dojrzałego mężczy­
zny, a już co najmniej takiego, który będzie miał pojęcie, co
robi. W najmniejszym stopniu nie kusiło mnie j e g o bogac-
two, a n i e p o r a d n o ś ć wydawała się o k r o p n i e n u d n a ; k r ó t k o
mówiąc, nie miałam ani współczucia, ani z r o z u m i e n i a dla te­
go nieśmiałego chłopczyka w ciele d o r o s ł e g o mężczyzny.
Pełne nadziei twarze naszych m a t e k spochmurniały na­
tychmiast po naszym powrocie. Westchnęły: moja m a t k a tra­
piła się m n ą , a j e g o m a t k a swoim odrzuconym synem. Co
miały zrobić?
Ale czy moja m a t k a n a p r a w d ę chciała, żebym się już
z kimś związała? W kilka miesięcy później, kiedy na k r ó t k o
zatrzymałam się znowu u rodziny i zaprosiłam j e d n e g o
z p a r t n e r ó w do tańca do d o m u na pogaduszki - i nic więcej
- m a t k a osłupiała z m o r a l n e g o oburzenia, kiedy przyłapała
nas, jak przemykaliśmy się na paluszkach przez kuchnię.
- C a r l o ! To prostytucja! - niemal płakała, mówiąc ł a m a n ą
angielszczyzną, i zasłaniała przy tym rozdygotaną dłonią
usta. Aż się skuliła z żałości i przerażenia i zniknęła w łazien­
ce. To oczywiste, że nie miała na myśli prostytucji. Wiedzia­
ła, że jej mężowi zdarzają się czasami skoki w b o k z prosty­
t u t k a m i ; być m o ż e z a a b s o r b o w a n a myślami o nich nie
potrafiła znaleźć o d p o w i e d n i e g o słowa, by wyrazić d e z a p r o ­
b a t ę dla przyjmowania gościa o tak późnej p o r z e .
Kiedy przyszła z wizytą m a t k a mojej przyjaciółki Eileen,
poruszyły znowu t e m a t mojego małżeństwa.
- A m o ż e by ją tak zapisać do klubu s a m o t n y c h ? - zasuge­
rowała Eileen.
- Do czego? - zapytałam. Wyjaśniono mi wszystko, a ja
ustąpiłam i u d a ł a m się na rozmowę do klubu.
Jak tylko weszłam do m a l e ń k i e g o biura, tuż za drzwiami
trafiłam p r o s t o na ladę na wysokości piersi. S e k r e t a r k a sie­
działa za ladą w istnym wąwozie, a pokój do rozmów znajdo­
wał się na lewo i to s t a m t ą d wyłonił się szef. Był po pięćdzie­
siątce, smukłwi ubrany na ciemno. Zmierzył mnie od góry do
dołu zagadkowym spojrzeniem, jakby nie do końca p r z e k o ­
nany, że należę do rodzaju ludzkiego. Nie mieli żadnych o p o ­
rów, żeby przyjąć o d e mnie pieniądze, ale mijał miesiąc za
miesiącem i wreszcie zadzwoniłam do nich i zapytałam, co
zrobili, by znaleźć mi p a r t n e r a .
- T r u d n o dla pani kogoś znaleźć, bo jest p a n i taka wyso­
ka - o d p a r ł szef. M i m o to po niecałym tygodniu p o d a n o mi
n u m e r telefonu jakiegoś p a n a o nieskazitelnym c h a r a k t e r z e ,
który jak powiedziano, jest po rozwodzie - czy mi to nie
przeszkadza?
Nie przeszkadzało. S p o t k a ł a m się z L e o n e m w agencji,
skąd błyskawicznie zawiózł m n i e swoim m e r c e d e s e m do r e ­
stauracji. Jeśli chodzi o m n i e , taki p o c z ą t e k świadczył o ge­
niuszu mojego uwodziciela. K o c h a m elegancję i styl, a on
miał pieniądze, by je kupić.
Wydawał się d ż e n t e l m e n e m : nie spieszył się, by zaciągnąć
mnie do łóżka, nie był dwuznaczny ani niegrzeczny. Dziwne
jedynie wydawało mi się to, że nie potrafi się na dłużej sku­
pić na chwili bieżącej. Śmiałam się z tego p e w n e g o wieczoru
przy kolacji. L e o n wzdrygnął się, kiedy usłyszał, że o tym na­
p o m y k a m , i b a r d z o mnie przepraszał, ale nie wyzbył się tego
nawyku.
Był w y r a f i n o w a n y m ś w i a t o w c e m i p r a w d o p o d o b n i e
ś m i e r t e l n i e nudził się w m o i m towarzystwie. M o ż e d l a t e g o
r e g u l a r n i e m n i e gdzieś zapraszał, że ciekawiła go wyjątko­
wa k o b i e t a o wielkiej u r o d z i e i umyśle dziecka. W y b r a ł się
ze m n ą n a w e t , żeby o g l ą d a ć d o m y na s p r z e d a ż i p o d y s k u t o ­
wać, co mi się p o d o b a , a co n i e ! D o p i e r o d u ż o później d o ­
w i e d z i a ł a m się, że p r a c o w a ł w n i e r u c h o m o ś c i a c h i łączył
z b i e r a n i e informacji z przyjemnością, j a k ą d a w a ł o mu m o j e
towarzystwo.
Tylko raz poprosił m n i e , bym wybrała film.
- C h o d ź m y zobaczyć „ S z a t ę " - wykrzyknęłam z entuzja­
z m e m , a on patrzył na mnie z miną pełną niedowierzania. Widziałam ten film j a k o nastolatka i z przyjemnością zoba­
czę go jeszcze raz - wyjaśniłam, czując równocześnie, że na
tym facecie robię wrażenie osoby z ubiegłego wieku. W c a l e
się nie przejmowałam, że L e o n z t r u d e m powstrzymywał się
od ziewania, kiedy R i c h a r d B u r t o n (Marcellus) p o n o w n i e się
nawracał, włożywszy szatę bez szwów, k t ó r ą Jezus miał na so­
bie na krzyżu. Miłe mi było nostalgiczne cofnięcie się w cza­
sie o p e ł n e czternaście lat.
W końcu przyszedł dzień, kiedy L e o n zabrał mnie do swe­
go d o m u ; jak na lokum kawalerskie, był on bajeczny.
- No cóż - zauważyłam niewinnie - powiedziałabym, że
znać tutaj delikatną kobiecą r ę k ę . Śliczne k o r o n k o w e firan­
ki, miękki jak aksamit dywan. Piękne wazony i kwiaty. - J e ­
go żona, wyjaśnił, opuściła go. I zostawiła mu ten d o m .
To w sypialni wykonał pierwszy ruch. Po dziś dzień p r z e k o ­
n a n a j e s t e m , że nie i n t e r e s o w a ł a m L e o n a p o d względem sek­
sualnym. Nie byłam dla niego wystarczająco dojrzała, a on
z a p e w n e miał cały h a r e m k o c h a n e k . Niemniej chciał zoba­
czyć ciało tej dziewczyny-kobiety, k t ó r a kiedyś była zakonni­
cą, a wciąż była dziewicą. Na ile ciasną będzie miała cipkę?
Czy błona nadal będzie n i e n a r u s z o n a ? Czy to w obecnych
czasach jest w ogóle jeszcze możliwe?
Światło słoneczne wlewało się do sypialni przez o k n o wycho­
dzące na mały zamknięty prywatny ogród, dzięki czemu w po­
koju było sympatycznie ciepło i jasno. Pozwoliłam mu się deli­
katnie rozebrać. Położył mnie na łóżku, na kapie, i zaczął mnie
bardzo lekko głaskać. Czułam się tak, jakbym odpływała coraz
dalej, coraz mniej świadoma tego, co się dzieje - ufałam mu.
Leon nie zdjął z siebie ubrania; rozluźnił wyłącznie krawat.
Poprosił, żebym rozchyliła u d a .
- Czy pozwolisz?
Kiwnęłam głową, a on zajrzał mi między nogi, delikatnie
rozgarniając na boki j a s n e włosy, żeby sprawdzić, co u d a mu
się między nimi wypatrzyć. Był pierwszym facetem, który wi­
dział na oczy moją cipkę, i jedynym, k t ó r e g o interesowało
wyłącznie patrzenie, a nie dotykanie i spółkowanie.
Kiedy zaspokoił ciekawość, powiedział:
- Wystarczy na dziś?
A ja znowu kiwnęłam głową, pozwalając mu się z pełnym
zaufaniem prowadzić. Ten doświadczony mężczyzna wie­
dział, jak traktować niedoświadczoną d a m ę !
M o j a błona dziewicza rzeczywiście była nietknięta. Po­
twierdził to lekarz, kiedy zgłosiłam się do niego mniej więcej
w tydzień później, p r z e k o n a n a , że złapałam „trypra", bo sko­
rzystałam z publicznej toalety.
- Ty n i e m ą d r a dziewczyno - powiedział. - Jakim c u d e m
mogłabyś mieć c h o r o b ę weneryczną, skoro nigdy nie miałaś
nawet s t o s u n k u ?
Kiedy wróciłam do d o m u , Cheryl powiedziała mi, że
dzwoniła moja matka. Sądząc po głosie, była niespokojna
i chciała, żebym do niej przyjechała. Z r o b i ł a m to bezzwłocz­
nie i zastałam ją z a ż e n o w a n ą i p o r u s z o n ą .
- Ten człowiek, z którym się umawiałaś - wyjąkała. Najwy­
raźniej t r u d n o jej było powiedzieć to wprost, ale postanowi­
ła nie owijać niczego w b a w e ł n ę . - Eileen dowiedziała się, że
L e o n jest żonaty... i to zły człowiek. On zawsze umawia się
przez tę agencję. Dla niego to po p r o s t u miejsce, gdzie m o ż e
podrywać kobiety! - N o ! Wykrztusiła to i teraz przygryzała
usta, widać było, że żałuje mnie i b a r d z o jest zła na mężczy­
znę, który m n i e wprowadził w błąd.
Miała wrażenie, że przyczyniła się do tego, iż d a ł a m się
oszukać. Wiedziała, że polubiłam L e o n a i że zaczęłam wy­
o b r a ż a ć sobie w marzeniach, jak by to było żyć r a z e m z nim
w wybranym przeze m n i e d o m u . A l e nawet o n a nie zdołała­
by się domyślić, j a k i m ciosem będzie dla mnie ta w i a d o m o ś ć .
Poczucie rozczarowania było tak miażdżące, że emocjonalny
stres wywołał u m n i e c h o r o b ę i nie m o g ł a m dłużej uczyć. Po­
grążyłam się w rozpaczy; wszystkie rozczarowania, jakich
w życiu d o z n a ł a m , zlały się chyba r a z e m .
Cheryl okazała mi wiele życzliwości; była dla mnie jak
anioł. Po sześciu tygodniach cierpienia z a p r o p o n o w a ł a , że­
bym z nią z n o w u poszła na tańce.
- Powinnaś wychodzić z d o m u - powiedziała.
- Do końca życia nie chcę już p o z n a ć ż a d n e g o męż­
czyzny - j ę c z a ł a m , ale w końcu zgodziłam się i poszłyśmy.
Miło było znowu tańczyć przy a k o m p a n i a m e n c i e orkie­
stry, która grała stare, d o b r z e z n a n e z sali balowej melodie.
Tego wieczoru salę zapełniali młodzi przesiedleńcy, wśród
nich wielu z Anglii. Twarz j e d n e g o z nich była taka uczciwa,
że nawet ktoś tak zgorzkniały jak ja nie mógł się go czepiać.
C h ł o p a k nie mial poczucia rytmu; ciągle mi d e p t a ł po pal­
cach. A l e ładnie pachniał, szkockim t w e e d e m i świeżym
wrzosem. J e g o chłopięcą twarz z jasną cerą i kilkoma piega­
mi wieńczyły r u d e faliste włosy. Powiedział, że ma na imię
J a m e s . Mówił śpiewnym głosem i miał szczupłą wysportowa­
ną sylwetkę. Błagał m n i e , żebym zatańczyła z nim ostatni ta­
niec. U z n a ł a m , że niczym mi to nie grozi, więc się zgodziłam,
a on ciągle mi d e p t a ł po palcach i przepraszał. Kiedy taniec
się skończył i już miałam się ulotnić, zapytał, czy mógłby się
ze m n ą znowu spotkać.
Stałam przy nim i szalę przeważało raz „tak", a raz „nie".
Tak, to kulturalny mężczyzna. Nie, to mężczyzna - i na d o d a ­
tek nie u m i e tańczyć! Stawką było całe moje życie. (Ale za­
stanawiam się, czy my n a p r a w d ę m a m y jakiś wybór?) J a m e s
nie posiadał s a m o c h o d u , więc odwiozłam g o d o d o m u , c o
b a r d z o nas oboje rozbawiło - tak właśnie postępują dziew­
częta w Australii, czy tego nie wiedział?
Wzięłam od J a m e s a n u m e r telefonu, ale przez wiele tygo­
dni rozmyślnie się z nim nie u m a w i a ł a m . Niemniej tego wła­
śnie człowieka w końcu poślubiłam, chociaż b a r d z o mu ten
krok odradzali wszyscy j e g o brytyjscy przyjaciele. Zwracali
mu uwagę, że j e s t e m ze siedem lat starsza od niego, że nie
m a m ż a d n e g o doświadczenia w życiu i że d o k o n a n i e o d p o ­
wiedniego wyboru mnie przerasta. Mieli rację, ale on na­
p r a w d ę się we m n i e zakochał. Ja nie. Ceniłam go, ale zako­
c h a n a nie byłam.
M a t k a udzieliła mi dobrej rady.
- Nie ma czegoś takiego jak prawdziwa r o m a n t y c z n a mi­
łość - tak wyglądała najwyższa mądrość, jaką wydestylowala
z własnych doświadczeń życiowych. - R o m a n s e zdarzają się
tylko w kinie!
J a m e s był życzliwy i chciał ciągle przebywać w m o i m towa­
rzystwie, ale nie rozpieszczał mnie romantycznymi p o d a r u n ­
kami - m o ż e dlatego że był S z k o t e m , a może dlatego, że był
z niego prawdziwy r o m a n t y k i nikogo nie małpował. Przyjeż­
d ż a ł a m po niego wieczorami, kiedy się umawialiśmy. Niezbyt
to romantyczne, p r a w d a ? Ale lubiłam go za tę czystość i ła­
godność. R o m a n s e nadają się do filmów, a w realnym życiu
nie istnieją. Z wielką chęcią uwierzyłam mojej m a t c e , bo
przyjrzałam się już s t o s u n k o m , jakie panują w niektórych
związkach.
Ale to nie J a m e s o d e b r a ł mi dziewictwo i przerwał moją
b ł o n ę . Tym jedynym w swoim rodzaju zaszczytem obdarzy­
łam p e w n e g o mężczyznę z M a n c h e s t e r u , k t ó r e g o p o z n a ł a m ,
zanim J a m e s oficjalnie został m o i m c h ł o p a k i e m . Brian i ja
staliśmy r a z e m w kolejce w s u p e r m a r k e c i e i zaczęliśmy ze
sobą g a d a ć . Był istnym wcieleniem b o h a t e r ó w , o jakich czy­
t a ł a m w angielskich powieściach: dziki ( m a m na myśli: o d r o ­
binę z a n i e d b a n y ) , ciemnowłosy i c i e m n o o k i - a więc tajem­
niczy - i wesoły w taki przyjazny b e z p o ś r e d n i s p o s ó b , jaki
z a o b s e r w o w a ł a m u mieszkańców M a n c h e s t e r u , kiedy szko­
liłam się t a m na nauczycielkę.
Brian nie d o k o ń c a j e d n a k sprostał m o i m w y o b r a ż e n i o m .
Był dosyć troskliwy, kiedy leżeliśmy oboje w j e g o łóżku
i zbliżał się m o m e n t utraty dziewictwa. C z u ł a m się dziwnie
w y o b c o w a n a , jakbym nie do końca przebywała we własnym
ciele, jakby część m n i e u s u n ę ł a się w sferę nieświadomości.
Nie m i a ł a m kontroli n a d tym uczuciem. Brian leżał na m n i e ,
opierając się na łokciach, i z d e t e r m i n a c j ą p r ó b o w a ł we
m n i e wejść. J e g o twardy penis u d e r z a ł w moją jeszcze tward­
szą b ł o n ę . Pojękiwał, z a k ł a d a ł a m , że z bólu. Czy tak ciężka
była dla niego ta p r ó b a odbycia ze m n ą s t o s u n k u ? Nie p r ó ­
bował d o d a w a ć mi otuchy życzliwymi czy czułymi słowami.
Twarz miał p o n u r ą , p e ł n ą determinacji, skupioną, i nie pa­
trzył na m n i e . Ja tylko leżałam p o d nim, czekając, co się bę­
dzie dalej działo; wreszcie p c h n ą ł p o t ę ż n i e i rozpieczętował
m n i e . Szok i ból wywołany r o z d a r c i e m błony były tak silne,
że gwałtownie z a c z e r p n ę ł a m tchu i r o z p ł a k a ł a m się. Ł k a ł a m
d l a t e g o , że mnie b o l a ł o i że ten akt obudził nagle we m n i e
rozpaczliwe uczucia. C z u ł a m się strasznie s a m o t n a , p o r z u ­
cona.
Briana z d e n e r w o w a ł mój płacz, myślał, że coś źle zrobił.
- Co się dzieje, k o b i e t o ? - zapytał szorstko. Nie b a r d z o
u m i a ł a m mu wytłumaczyć. Czułam rozczarowanie, stosunek
był dla mnie bolesny p o d względem fizycznym, wszystko
p r a w d a , ale skąd ta burza emocjonalnego cierpienia?
Z n a l a z ł a m o d p o w i e d n i e słowa, kiedy on się ubierał,
a mnie spomiędzy nóg krew ściekała na prześcieradło.
- Żałuję tylko, że to nie mój m ą ż mnie wziął.
Te słowa w założeniu miały mu p o m ó c zrozumieć, ale chy­
ba jeszcze pogorszyły sprawę. Ż a ł o w a ł a m , że zrobiliśmy to
nie z miłości, tylko z p o ż ą d a n i a . Ale jeżeli tak, to dlaczego
wybrałam B r i a n a ? No właśnie, dlaczego? Kiedy chciałam się
z nim znowu spotkać, o k a z a ł o się, że zmienił a d r e s .
Życie p ł y n ę ł o dalej, teraz już nie-dziewicze. P o m i m o
oszustwa L e o n a i m a ł o r o m a n t y c z n e g o przeżycia z B r i a n e m ,
patrzyłam na wszystkich mężczyzn przez pryzmat e r o t y z m u .
Moja a n t e n a wyczulona była na o d b i ó r kierowanej w moją
s t r o n ę związanej z seksem energii i n i e u s t a n n i e czujna. To
właśnie wyczuwali we mnie przyjaciele J a m e s a i próbowali
go ostrzec.
J a m e s i ja p o s t a n o w i l i ś m y z a m i e s z k a ć na jakiś czas w ta­
niej k a w a l e r c e , żeby sprawdzić, jak n a m się b ę d z i e r a z e m
żyło. J e g o s e k s u a l n o ś ć była p r o s t a , n i e s k o m p l i k o w a n a , czy­
sta i ł a g o d n a . N i c z e g o więcej w t e d y nie p r a g n ę ł a m . K o ­
c h a ł a m go za przyzwoitość, za uczciwość i za c z u ł e , wiel­
k o d u s z n e s e r c e . To, że J a m e s nie miał jeszcze pieniędzy,
p r z e m a w i a ł o na j e g o korzyść - nie zdążyły go z e p s u ć , ta­
kim t o r e m biegły m o j e myśli. Z n a l a z ł sobie p r a c ę j a k o k r e ­
ślarz elektryk i wolał c h o d z i ć na p i e c h o t ę do pracy, żebym
go nie m u s i a ł a wozić. Był w y s p o r t o w a n y i p o r u s z a ł się peł­
nym energii k r o k i e m , p r o m i e n i u j ą c s p o k o j n ą , ujmującą
j a s n o ś c i ą d u c h a . P r z y g l ą d a ł a m mu się z o k n a n a s z e g o
m i e s z k a n i a , kiedy o d c h o d z i ł , m y ś l a ł a m , j a k b a r d z o g o k o ­
c h a m , i p r a g n ę ł a m podsycić jeszcze bardziej te p e ł n e m i ł o ­
ści uczucia. Tak b a r d z o zasługiwał na to, żeby go k o c h a ć !
Czy m a ł ż e ń s t w o sprawi, że z a c z n ę t r o c h ę b a r d z i e j lubić
ciało tego mężczyzny? M y ś l a ł a m o p i e g o w a t e j twarzy J a ­
m e s a , j e g o rudych w ł o s a c h i j a s n e j c e r z e , a t a k ż e s z c z u p ł o ­
ści, wąskich r a m i o n a c h i c h ł o p i ę c e j piersi. G d z i e mu było
d o m o j e g o ciała; czy b ę d z i e t o m i a ł o z n a c z e n i e ? Nie d o
k o ń c a u d a ł o mi się s f o r m u ł o w a ć w myślach to p y t a n i e .
Mieliśmy się p o b r a ć .
Na naszym ślubie pojawiło się kilka zakonnic, łącznie z sio­
strą B a r t h o l o m e w . W ogóle nie spodziewałam się ich o b e c n o ­
ści - chciały mi zrobić niespodziankę. Kilkakrotnie żałowa­
łam, że sprawiły mi taki zaszczyt, bo - jak się o k a z a ł o - była
to p a m i ę t n a okazja, ale z całkiem niewłaściwych powodów.
•
•
•
O k o ł o sześciu miesięcy wcześniej przestałam myśleć o so­
bie j a k o o katoliczce. Poszłam ostatni raz do spowiedzi, wy­
z n a ł a m księdzu powracające stale złe myśli i posłusznie, ze
skruchą poszłam wypełnić p o k u t ę , jak zwykle. Stacje Męki
Pańskiej p r z e d s t a w i o n o w płaskorzeźbie, postacie p o m a l o ­
w a n e na krzykliwe kolory niemalże wyskakiwały ze swoich
r a m . Z u m ę c z o n e g o ciała Jezusa wyciekała jaskrawoczerwona farba. G d y na te stacje patrzyłam, przeżyłam j e d e n z rzad­
kich m o m e n t ó w , kiedy w nieodparty sposób tragedia prze­
kształca się w k o m e d i ę . Z a c z ę ł a m się śmiać, ale z goryczą.
Śmiałam się z bezsensu tego wszystkiego - z n i e u s t a n n e g o
p o w t a r z a n i a tej żałosnej i brutalnej opowieści, z kościoła,
który bez końca wrabia ludzi w poczucie winy. C z u ł a m taką
p o g a r d ę , że przez j e d n ą szaloną chwilę zastanawiałam się,
czy nie stanąć na rękach na ołtarzu. D o s z ł a m do wniosku, że
nie w a r t o się wysilać. Wybiegłam z kościoła w światło dnia,
pijąc słońce wielkimi h a u s t a m i . Później przez b a r d z o długi
czas u n i k a ł a m kościołów.
I to d l a t e g o 19 grudnia 1970 roku nasz ślub odbył się
w N o r t h Balwyn, w pobliżu Kew, na p o d w ó r k u za d o m e m ko­
biety o imieniu J o a n , k t ó r a się ze m n ą zaprzyjaźniła. J o a n się
tego dnia upiła i do niczego się nie nadawała, więc wszystkim
zajmowałam się osobiście, łącznie z przygotowaniem jedze­
nia dla gości. U b i e r a ł a m się w ostatniej chwili. Rozmyślnie
zdecydowałam się na cytrynowy kolor, żeby odróżniał się od
bieli, k t ó r ą nosiłam j a k o oblubienica Jezusa. Myślałam o tym
wydarzeniu jak o m o i m drugim ślubie. Z a m i a s t welonu zało­
żyłam przezroczysty kapelusz z szerokim r o n d e m , który d o ­
brze pasowałby na wyścigi w Ascot.
Ksiądz dotrzymał słowa: to znaczy ograniczył swoją obec­
ność do dziesięciu minut, k t ó r e a k u r a t wystarczyły, by bły­
skawicznie odprawić c e r e m o n i ę ślubną. Nie był zadowolony,
kiedy - poprosiwszy o nasze adresy - dowiedział się, że
mieszkamy razem! Widzieliśmy j e g o zaskoczenie i niezado­
wolenie, ale było za p ó ź n o . Cały ten ślub p o d każdym wzglę­
d e m udawał tylko uroczystość katolicką. J a m e s był niewie­
rzącym, który zgodził się przyswoić sobie podstawy wiary, by
m ó c się ożenić. A ja tylko dlatego przystałam na katolicki
ślub, żeby sprawić przyjemność rodzicom i żeby mogli wszyst­
ko o nim opowiedzieć siostrom.
Muzyką zajmowała się B e r t a . Miała wyczarować z a d a p t e ­
ra „fanfarę i m a r s z " H a n d l a , kiedy p a n n a m ł o d a będzie
schodziła z kilku stopni oddzielających p a t i o od o g r o d u , by
s p o t k a ć się z zebranymi. Świetność okazji zepsuły zgrzytliwe
tony, jakie wydobyły się z głośników, kiedy ja s t a n ę ł a m na
szczycie schodków, a B e r t a walczyła z a p a r a t u r ą . Muzyka
umilkła, gdy d o t a r ł a m w kilka s e k u n d później na dolny sto­
pień, a p o t e m płomyki świeczek na prowizorycznym ołtarzu
zatrzepotały na wietrze i zgasły. Co gorsza, źle sobie nałoży­
łam makijaż. M u s i a ł a m wiekami czekać, aż łazienka będzie
wolna, i j e d n ą brew m i a ł a m ciemniejszą niż drugą, a szmin­
ka nie pokrywała całych ust.
Taki był mój ślub z J a m e s e m . Na jednej z fotografii widać
grupę zakonnic, które próbują się z a p r o b a t ą uśmiechać. Jeże­
li ktoś m i m o tych niefortunnych zdarzeń dobrze się bawił, sta­
ło się tak najprawdopodobniej dzięki radości życia mojej naj­
młodszej siostry, Teresy, która sprytnie wykorzystała typowy
dla siebie dowcip i zmysł organizacyjny, by wbrew wszystkiemu
zmienić tę połowiczną katastrofę w sympatyczne spotkanie.
Wyszłam za J a m e s a dlatego, że on kochał m n i e , a ja uwa­
żałam, że pod ważnymi względami jest przeciwieństwem m o ­
jego ojca. Dobry, łagodny do szpiku kości, honorowy, wierny,
życzliwy, wielkoduszny i mający poczucie h u m o r u ; mówiąc
k r ó t k o , prawdziwy skarb. Ale biedaczysko J a m e s ożeni! się
z tykającą b o m b ą . Były we mnie m r o c z n e siły, d e m o n y pod­
świadomości, którym nie stawiłam jeszcze czoła, i nie p o z w o ­
liły mi o n e ustatkować się, jak n o r m a l n e j m ę ż a t c e z n o r m a l ­
nym życiem rodzinnym przystoi.
Przez jakiś czas wydawało się, że wszystko jest w p o r z ą d ­
ku. Postanowiliśmy zostawić za sobą p o c h m u r n e niebo i nie­
przewidywalną p o g o d ę M e l b o u r n e i sprawdzić, jak tam ze
słońcem w Perth, w zachodniej Australii. S m u t n o mi było że­
gnać się z rodziną; ale z drugiej strony chciałam być trochę
dalej od nich, kiedy b ę d ę pracować n a d własnym, niekatolic­
kim i nieortodoksyjnym stylem życia. Wolałam nie ryzyko­
wać, że przez cały czas b ę d ę ich urażać albo z konieczności
się p r z e d nimi tłumaczyć. Przejechaliśmy przez Nullarbor na­
szym falconem k o m b i , który kupiliśmy razem, poświęcając
na to cały beztroski tydzień. O k a z a ł o się, że tylko taki mie­
siąc miodowy mieliśmy.
Z a r e j e s t r o w a ł a m się w wydziale oświaty w Perth i zaraz
p o t e m d a ł a m się p r z e k o n a ć pełnej z a p a ł u dyrektorce klasz­
tornej szkoły podstawowej, żebym wzięła piątą klasę. Zwer­
bowała mnie osobiście, odwiedzając w d o m u , p r z e k o n a n a , że
eks-zakonnica lepsza będzie dla dzieci w jej szkole niż na­
uczycielka świecka.
P e r t r a k t o w a ł a m z nią w sprawie w a r u n k ó w . Czy b ę d ę mia­
ła s w o b o d ę przy w d r a ż a n i u p r o g r a m u nauczania na swój wła­
sny sposób i czy nie b ę d ę związana żadnymi ograniczeniami
czasowymi p o z a przerwą na zabawę i d z w o n k a m i na lunch?
Zgodziła się.
Wszystko szło d o b r z e - n a u k a cieszyła i dzieci, i m n i e .
N i e musieliśmy przerywać p r z e r a b i a n e g o właśnie t e m a t u
tylko d l a t e g o , że zadzwonił dzwonek; nie s t o s o w a ł a m żad­
nych tradycyjnych reguł. Z a p o z n a ł a m się z książkami Neila
S u m m e r h i l l a na t e m a t edukacji i p r o s i ł a m dzieci, żeby s a m e
p r o p o n o w a ł y o d p o w i e d n i e kary i n a g r o d y za p e w n e z a c h o ­
w a n i a . D y r e k t o r k a i r o d z i c e wyrazili a p r o b a t ę , ale z w r ó c o ­
no mi uwagę, że w n a s t ę p n y m roku piątoklasistki, k t ó r e
przy m n i e z a s m a k o w a ł y takiej wolności, u c z o n e b ę d ą przez
najsurowszą z a k o n n i c ę w szkole. Czy się nie z b u n t u j ą ? Czy
nie b ę d ą w t e d y k o n i e c z n e d u b e l t o w e dawki rygoru? Wes­
t c h n ę ł a m . Tak, p r a w d o p o d o b n i e nie d a się t e g o u n i k n ą ć ,
ale nie był to wystarczająco przekonujący p o w ó d , by m n i e
pohamować.
Z g o d n i e z u m o w ą nikt nie kwestionował swobody w mojej
klasie, z a k w e s t i o n o w a n o natomiast to, jak się u b i e r a ł a m .
Wysiadłam pewnego dnia z samochodu w czerwonym
s p o d n i u m i e i zobaczyłam przed sobą wielebną m a t k ę klasz­
toru, przełożoną dyrektorki. Była o b u r z o n a i t w a r d o poleci­
ła mi wrócić do d o m u i się przebrać. R o z e ś m i a ł a m się; lubię
takie wyzwania!
- Co jest w m o i m s p o d n i u m i e nieprzyzwoitego, wielebna
matko?
Wolała nie o d p o w i a d a ć i odeszła.
Podczas przerwy na lunch wierciłam jej dziurę w brzuchu,
by p o d a ł a mi powód.
- Jeżeli pozwolę pani nosić s p o d n i u m , cale g r o n o będzie
w czymś takim chciało p a r a d o w a ć , łącznie z z a k o n n i c a m i ! wykrztusiła w końcu.
Czyżby o d n o w a p o s u n ę ł a się tak daleko, że zakonnice m o ­
gły chodzić w s p o d n i u m a c h , jeżeli zechciały? Intrygująca
myśl! Cała sytuacja wydawała mi się tak niedorzeczna, że na­
pisałam do gazety list, który wzbudził spore zainteresowanie
wśród czytelników i p o d s u n ą ł stacji telewizyjnej pomysł, by
do mnie zadzwonić. W następstwie mojego listu r o z p ę t a ł o
się istne piekło i o t r z y m a ł a m natychmiastowe wypowiedze­
nie w postaci notki dostarczonej mi na boisku przez dziecko
z trzeciej klasy. W i e l e b n a m a t k a zorientowała się, że p o p e ł ­
niła błąd, kiedy d o t a r ł o do niej, że z a m i e r z a m p o i n f o r m o w a ć
w telewizji, w jaki tchórzliwy sposób mnie wyrzuciła. Poza
tym dzwoniło do niej wielu rodziców, gotowych o d e b r a ć swo­
je dzieci ze szkoły, jeżeli m n i e zwolni. Błagała p o k o r n i e , więc
zgodziłam się na zakończenie konfliktu. M i a ł a m nie wystę­
p o w a ć ^ telewizji, a p o z a tym nosić sukienki, a nie s p o d n i e ,
p o d w a r u n k i e m że w mojej klasie zostaną zainstalowane
grzejniki.
Na kilka tygodni przez Bożym N a r o d z e n i e m 1971 roku,
kiedy byłam w szóstym miesiącu ciąży, mój los dramatycznie
się zmienił. W i n ę za to ponosił mój b r a k doświadczenia w ży­
ciu i k o n t a k t a c h z ludźmi, co p o w o d o w a ł o , że dla pozbawio­
nych skrupułów o s ó b byłam łatwym celem.
Pewna H o l e n d e r k a wciągnęła mnie do pracy w mającej
wkrótce zyskać złą sławę k o m p a n i i G o l d e n P r o d u c t s . Była
dla m n i e jak m a t k a , interesowała się m o i m i sprawami i czę­
stowała po mistrzowsku przyrządzonymi p o t r a w a m i . W życiu
jej nie podejrzewałam, nawet wtedy, kiedy s t u k a n i e m wyrwa­
ła w ś r o d k u nocy mnie i J a m e s a z łóżka, byśmy podpisali
k o n t r a k t , bo „zaraz z rana trzeba go koniecznie złożyć, prze­
p r a s z a m , nie z o r i e n t o w a ł a m się wcześniej". J a m e s narzekał,
ale nie chciał mi o d m a w i a ć . W k r ó t c e staliśmy się właściciela­
mi tony zafałszowanych w o d ą p r o d u k t ó w mydlanych, k t ó r e
w końcu podarowaliśmy j a k i e m u ś klasztorowi, bo nie mogli­
śmy ich sprzedać.
J a m e s nie sprawdzał się j a k o mąż. Chociaż miał tyle zalet,
jego męskość nie rozwinęła się jeszcze w pełni. Cechy m a c h o
przejmowały go grozą, przez co był zbyt ustępliwy i zgodliwy;
nie miał silnej woli i pozwalał mi przewodzić. To był duży błąd.
Utopiliśmy wszystkie nasze oszczędności w G o l d e n Pro­
ducts. I mój m ą ż postanowił, że pojedzie na p ó ł n o c zachod­
niej Australii p r a c o w a ć za d o b r e p i e n i ą d z e j a k o elektryk. Ja
m i a ł a m chwilowo, dopóki nie urodzi się dziecko, prowadzić
w Perth d o m j a k i e m u ś farmerowi. Zostawiliśmy nasz doby­
tek u przyjaciela.
Nagle zostałam bez m ę ż a i bez własnego miejsca, k t ó r e
mogłabym nazwać d o m e m . W dzień prowadziłam farmerowi
d o m i s t a r a ł a m się przygotowywać australijskie posiłki dla
niego i j e g o syna. Było to beznadziejne i farmer ciągle na
m n i e narzekał. P ł a k a ł a m , miotając się na farmie, czułam się
s a m o t n a i p o r z u c o n a . Im bliżej był t e r m i n p o r o d u , tym bar­
dziej chciałam być z moją m a t k ą , kiedy dziecko będzie przy­
chodziło na świat.
Szybko ułożyłam plan. Na ogłoszenie o podróży non stop
do M e l b o u r n e odpowiedziało dwóch kierowców i wyjechali­
śmy natychmiast m o i m fordem kombi. J e d n y m z kierowców
był doświadczony mężczyzna, drugim m ł o d a A m e r y k a n k a ,
k t ó r a tak n a p r a w d ę nie przywykła do jazdy po lewej stronie
drogi. J e d n o z nas miało rozmawiać z kierowcą, żeby zacho­
wał czujność, a trzecia osoba miała spać w tyle s a m o c h o d u .
Tą trzecią o s o b ą najczęściej bytam ja, obstawał przy tym m ę ż ­
czyzna, który za wszelką c e n ę chciał dowieźć mnie na miej­
sce w całości. Pokonaliśmy d r o g ę w czterdzieści pięć godzin,
zatrzymując się tylko po to, by pójść do toalety, zjeść coś al­
b o zatankować.
Rodzice powitali mnie miło, chociaż zupełnie nie potrafi­
li zrozumieć, dlaczego tak dziwacznie postępuję. Nie mieli
do p r z e k a z a n i a żadnych informacji, które mogłyby przygoto­
wać mnie do p o r o d u ; nie brali p o d uwagę ani tego, że wszyst­
ko to było dla m n i e nowe, ani tego, że skoro miałam trzydzie­
ści trzy lata, to pierwszy p o r ó d mógł się okazać ciężki.
W k r ó t c e zaczęły się bóle. Ojciec zawiózł mnie do szpitala
Box, gdzie podwiązali mi pasami nogi, a p o t e m rozcięli m n i e ,
żeby dziecko m o g ł o się wydostać. R a n k i e m 27 m a r c a urodzi­
ła się moja śliczna córeczka. Z a b r a l i ją natychmiast, a ja z o ­
stałam sama na sali p o r o d o w e j , gdzie zrobiło mi się strasznie
niedobrze. Z a n i m pojawił się ktoś, by po m n i e p o s p r z ą t a ć ,
straciłam przytomność. I znowu - p o d o b n i e jak wtedy, kiedy
u s u w a n o mi kurzajki w Benalli - b a r d z o źle z a r e a g o w a ł a m
na środki znieczulające.
Po raz pierwszy zobaczyłam moją malutką dziewczynkę
o czwartej po p o ł u d n i u , kiedy się wreszcie o c k n ę ł a m . Gryzły
m n i e wyrzuty sumienia, że tak długo była bez matki: wyobra­
żałam sobie, że ten szok pozostawi blizny na całe życie, i aż
się trzęsłam z poczucia winy i niepokoju, kiedy po raz pierw­
szy p o d s u w a ł a m jej pierś do ssania. Co za miłe i odprężające
uczucie, gdy niemowlę ssie! Czułam, jak wytwarza się między
nami więź.
• W dwa dni później, wciąż jeszcze k o m p l e t n i e wykończona,
wróciłam z niezagojonymi szwami do d o m u moich rodziców.
J a m e s przyleciał do M e l b o u r n e , żeby być ze m n ą i malutką
Caroline. Pojawił się w trzy dni po porodzie i strasznie się tym
gryzł. Kiedy poczułam się wystarczająco dobrze, pożegna­
liśmy się znowu, załadowaliśmy cały nasz dobytek na dach
kombi i znowu przejechaliśmy przez wielki kontynent do mia­
sta d a l e k o na p ó ł n o c od Perth, gdzie czekały na nas d o b r e za­
robki.
J a m e s pracował j a k o elektryk. Ja z a t r u d n i ł a m się w sto­
łówce k o m p a n i i , s a m o t n a kobieta wśród grupy mężczyzn
0 wygłodniałych spojrzeniach. W tym czasie życzliwa ż o n a
kierownika k a d r opiekowała się C a r o l i n e . Z b i e r a ł a m b r u d n e
talerze i zmywałam stoły, przez cały czas wychwytując n a d n a ­
turalnie wyczulonym słuchem opinie, k t ó r e na mój t e m a t wy­
m i e n i a n o na sali. O trzy stoliki o d e mnie g r u p a mężczyzn
omawiała rozmiar moich piersi, zastanawiali się, czy są praw­
dziwe. Ponieważ karmiłam, biust miałam większy niż kiedy­
kolwiek, ale wciąż jeszcze nie dorównywał p l a k a t o m , k t ó r e jak sobie wyobrażałam - mieli w swoich pokojach. I n t e r e s o ­
wały ich nie rozmiary, ale to, czy piersi są prawdziwe, czy nie.
D e n e r w o w a ł o m n i e to. Nie p a t r z ą c na nich, poruszyłam się
tak, że podskoczyły.
- Rany! - wykrzyknął j e d e n z nich zduszonym t o n e m ; nie
chciał, żebym wiedziała, że rozmawiali o mnie. - Podrzuciła
biustem akurat, j a k o tym mówiliśmy!
- Prawdziwe są, nie ma co! - powiedział inny, ale nie usły­
szałam żadnych pochlebnych uwag dotyczących ich rozmiaru.
N o cóż.
W kuchni pracował kucharz Kev - niewysoki, okrągły sym­
patyczny człowieczek - oraz jego p o m o c n i k Ross. Kev był Ir­
landczykiem i miał d u ż e poczucie h u m o r u . Dzięki j e g o żar­
t o m ujawniały się moje najlepsze cechy. Szczerze go lubiłam
1 wyczuwałam, że aż promienieje z zadowolenia, że tak mi
przypadł do gustu; ale p r z e k o n a n a byłam, że na tym koniec,
dopóki Kev nie poszedł któregoś dnia do szpitala na o p e r a ­
cję cysty.
N a s t ę p n e g o dnia, kiedy pojawiłam się w pracy, czekała już
na mnie przysadzista żona Keva, Janice, grożąc mi dużą ku­
c h e n n ą miotłą.
- Trzymaj się z daleka od mojego m ę ż a ! - krzyczała i hi­
sterycznie wymachiwała miotłą.
Poczułam się s k o n s t e r n o w a n a , ale Ross wprowadził mnie
w sprawę. Kev rozgadał się p o d wpływem środka usypiające­
go i kiedy był nieprzytomny, opowiadał o mnie p r z e r ó ż n e
rzeczy, d o w o d z ą c tym samym swojej p r z e r a ż o n e j żonie, że
kocha się w tej „wysokiej, smukłej blondynce".
Kiedy Kev wrócił, wszystko się zmieniło. Unikał spogląda­
nia mi w oczy i obwinił m n i e , kiedy z z a m r a ż a r k i zniknął kur­
czak. Z r o b i ł o się o k r o p n i e i z a m i e r z a ł a m zwolnić się p r z e d
upływem tygodnia.
A l e Ross jeszcze ze m n ą nie skończył. Uwierzył w o p o ­
wieść Janice, że flirtowałam z jej m ę ż e m , i sam też chciał się
t r o c h ę zabawić. Z o n a Rossa spodziewała się dziecka i nie
mógł z nią sypiać. Przeraziłam się, kiedy oznajmił mi bezczel­
nie, że chce się ze m n ą s p o t k a ć u mnie w d o m u . O d m ó w i ł a m
mu z miejsca, nie tylko dlatego że byłam ż o n ą J a m e s a i wca­
le nie z a m i e r z a ł a m go zdradzać, ale ponieważ Ross ani t r o ­
chę m n i e nie pociągał.
R o s s j e d n a k i tak przyszedł do m n i e do d o m u i nie chciał
p o g o d z i ć się z o d m o w ą . Stał w salonie, p ł o n ą ł cały i bredził
j a k szalony. D l a c z e g o nie z a m k n ę ł a m p r z e d nim drzwi na
klucz? W i e d z i a ł a m , że m o j e ruchy m u s z ą być szybkie i zwin­
ne i że m u s z ę wymyślić coś, żeby m n i e p r z y p a d k i e m nie d o ­
tknął, ale c z u ł a m się o t ę p i a ł a , a moje członki za nic nie
chciały m n ą p o k i e r o w a ć . Kiedy ruszył w m o i m k i e r u n k u ,
z a c z ę ł a m się cofać - bez sensu, bo szybko trafiłam na ścia­
n ę . R o s s z ł a p a ł m n i e i zaczął g o r ą c z k o w o o b m a c y w a ć . Z a ­
uważył, gdzie jest sypialnia, i t a m p o p y c h a ł m n i e tyłem
p r z e d sobą. Nogi się p o d e m n ą trzęsły ze s t r a c h u i w s t r ę t u
i kręciło mi się w głowie, ale r ó w n o c z e ś n i e niejasno uświa­
d a m i a ł a m s o b i e , ż e jeżeli b ę d ę się o p i e r a ć , t o o n zrobi coś
gorszego.
Rzuci! m n i e na łóżko i ściągnął mi majtki.
- Zdejmuj to! - ryknął. Cały był już teraz rozpalony, włosy
opadały mu na czerwoną wykrzywioną twarz. Z r o b i ł a m , co ka­
zał, a on z mdlącym odgłosem wszedł we mnie. J e d n a chwila
i było po wszystkim: pchnął jeszcze kilka razy, a p o t e m oklapł.
R o z d y g o t a n a umyłam się. Nie z d a w a ł a m sobie sprawy, że
zostałam zgwałcona. Wciąż jeszcze trzęsłam się, kiedy J a m e s
wrócił do d o m u , ale nic mu nie powiedziałam, nie chciałam
go martwić i nie chciałam, żeby Ross przez swój chwilowy
o b ł ę d wpadł w tarapaty. Ross oczywiście błagał m n i e , żebym
nic nie mówiła, kiedy j u ż zapiął r o z p o r e k i odzyskał swój
n a d w e r ę ż o n y r o z u m . Czy Ross nie był p o d o b n y do mojego
ojca, tyle że t e n siłą d o m a g a ł się milczenia?
P o d ś w i a d o m i e wróciłam do starych wzorców i zastosowa­
łam d a w n ą dziecinną m e t o d ę , polegającą na p o d p o r z ą d k o ­
waniu się i milczeniu. Ross miał szczęście, że na ofiarę wy­
brał sobie kobietę, k t ó r a dotrzymywała słowa. Z w o l n i ł a m się
z pracy w stołówce i s p ę d z a ł a m więcej czasu z moją córeczką
Caroline.
Najbardziej niewinne wydarzenie m o ż e przynieść o g r o m ­
ną z m i a n ę . M o i rodzice oznajmili, że na Boże N a r o d z e n i e
i Nowy R o k wybierają się na zachód w odwiedziny do swoich
dwóch córek. Mieli zatrzymać się u Berty, która teraz miesz­
kała w Perth.
Postanowiłam pojechać na p o ł u d n i e s a m o c h o d e m i zosta­
wić dziesięciomiesięczną Caroline z p a r ą , z którą się zaprzy­
jaźniliśmy. Na moje ogłoszenie, że poszukuję kierowcy
zmiennika, odpowiedział A a r o n . Pracował kawałek od nas
w kopalni żelaza w P a n n a w o n i c e i wybierał się do P e r t h na
ferie z przyjaciółmi z uniwersytetu, którzy nie mieli żadnych
planów wakacyjnych. A a r o n j a k o ś dostał się do mojego mia­
steczka. Umówiliśmy się, że wracając z Perth, wysadzę go
w P a n n a w o n i c e , a p o t e m s a m a pojadę do d o m u .
Miał dziewiętnaście lat, był wysoki i szczupły, długie do ra­
mion, j a s n e , faliste włosy nosił rozpuszczone. Kiedy wyja-
śniatam mu, jak działają biegi w fordzie, nasze dłonie przy­
p a d k i e m się zetknęły. Nasza reakcja była tak silna, że oboje
nas zaskoczyła, i nie potrafiliśmy tego ukryć.
Gdybym była kobietą dojrzałą, przecięłabym ten przewód,
który połączył mnie seksualnie z A a r o n e m . Ale nie byłam
dojrzała. R a d o s n e życie nastolatki nigdy nie było m o i m
udziałem, a doświadczenie z c h ł o p a k a m i miałam m i n i m a l n e .
J u ż s a m o to k o m p l i k o w a ł o sprawę, ale było coś więcej: od­
czuwałam p o t ę ż n e pragnienie, by poznać własną seksual­
ność, by rozwikłać jej tajemnice. Pomyślałam o J a m e s i e i m o ­
jej miłości do niego, ale o k a z a ł o się, że przyjaciele J a m e s a
mieli rację: nie stać mnie było na to, by wyrzec się tego fan­
tastycznego przypływu energii erotycznej. W Perth spędzi­
łam, co p r a w d a , trochę czasu z rodzicami - p r z e d e wszystkim
w sylwestra, kiedy z a s n ę ł a m z czystych n u d ó w d o b r z e przed
p ó ł n o c ą - ale moja uwaga skupiała się na A a r o n i e .
A a r o n był s t u d e n t e m architektury, który wziął sześciomie­
sięczny u r l o p dziekański, żeby zarobić na północy trochę pie­
niędzy. Przeważnie spotykaliśmy się w d o m u j e g o rodziców,
którzy wyjechali na wakacje. Oglądaliśmy r a z e m filmy. „ M e ­
chaniczna p o m a r a ń c z a " to film, który wszyscy powinni obej­
rzeć; aż szalałam po nim od niewiarygodnego p o d n i e c e n i a
oraz satysfakcji, że w końcu stałam się kobietą swoich cza­
sów: dziwna myśl, bo przecież miałam trzydzieści cztery lata.
Pływaliśmy w basenie z przyjaciółmi A a r o n a , bawiliśmy się
przy j e g o muzyce - dla mnie były to nowe i c u d o w n e , pulsu­
jące rytmem życia doświadczenia - i spędzaliśmy wiele go­
dzin w objęciach. Było to tak n a t u r a l n e , słodkie i młodzień­
cze, że z a p o m n i a ł a m o m o i m innym życiu.
Przyszedł w końcu czas p o w r o t u i zapakowaliśmy z A a r o ­
n e m wszystko do s a m o c h o d u . Pożegnałam się z rodzicami,
których zaniedbywałam, mając nadzieję, że siostra wynagro­
dziła im brak mojej obecności.
Na początku podróży byliśmy oboje z A a r o n e m dosyć za­
spani; p o p r z e d n i e g o wieczoru odbyło się ostatnie przyjęcie
i była to nasza ostatnia wspólna noc. Zatrzymaliśmy się raz
po d r o d z e , by paść sobie w r a m i o n a pod osłoną m o s t u - co
raczej nie zwiększyło naszej przytomności umysłu. U d a ł o
n a m się j e d n a k zauważyć, kiedy skręciliśmy na bitą prowa­
dzącą do P a n n a w o n i k i drogę, że zaczęła się p o r a deszczowa.
A a r o n wyjaśnił, że oznacza to, iż p o n o w n e zatrzymanie się
jest zbyt wielkim ryzykiem - b ę d z i e m y musieli j e c h a ć bez
przerwy do s a m e g o końca, żeby nie ugrzęznąć. Nie wolno
n a m do tego dopuścić; utknięcie w buszu m o g ł o oznaczać
śmierć. Niewielu ludzi było na tyle szalonych, żeby w p o r z e
deszczowej p o d r ó ż o w a ć na d u ż ą odległość s a m o c h o d e m ,
więc jeżeli n a m a u t o p a d n i e , zostaniemy sami i to prawie bez
zapasów.
Mijały godziny, a A a r o n wciąż prowadził wiernego falcona, tę srebrzystą maszynę z p o t ę ż n y m silnikiem. Nagle s a m o ­
chód zjechał z drogi na p o b o c z e , a p o t e m na sąsiadujące
z nim pole i zaczął podskakiwać jak szalony na kamieniach
i nierównym t e r e n i e , potrząsając przy tym A a r o n e m tak, że
ten się obudził. Z a s n ą ł za kierownicą!
Przyszła kolej na mnie. Ż e b y się przesiąść, przełaziliśmy po
sobie, przytrzymując się kierownicy, nie naciskając gazu i nie
gasząc silnika. Umówiliśmy się, że będziemy się nawzajem pil­
nować, by nie zasnąć, ale to nic nie p o m o g ł o . Ja również po
pewnym czasie z a s n ę ł a m i po prostu dopisało n a m szczęście,
bo po tej stronie drogi nie było ż a d n e g o rowu, który mógłby
położyć kres n a s z e m u szaleństwu, żadnych kangurów, żad­
nych owiec i żadnych zbyt wielkich kamieni. Pod kołami mie­
liśmy p r z e d e wszystkim błoto, a czasami zbity piasek. Chwilo­
wo twarda droga zmieniała się bez uprzedzenia w ślizgawkę.
Najbezpieczniej było jechać po kępach trawy na środku dro­
gi, żeby przynajmniej dwa koła się nie ślizgały.
W końcu dotarliśmy na miejsce, wyczerpani, ale i pełni
ulgi. W Pannawonice, kiedy podjechaliśmy p o d biuro, wy­
szedł z niego kierownik. Nagle przyszedł czas na pożegnanie.
A a r o n odszedł szybko, tak szybko, że związany z rozstaniem
ból z t r u d e m zarejestrowała jakaś b a r d z o zmęczona cząstka
mnie.
Kierownik widział, j a k a j e s t e m z m ę c z o n a , posadził m n i e
w swoim biurze i wyszedł, żeby mi przynieść j a k ą ś kolację.
Kiedy wrócił, siedziałam na j e g o twardym drewnianym krze­
śle prosto, jakbym kij połknęła, i spałam tak m o c n o , że wy­
straszył się, że u m a r ł a m ! O b u d z i ł a m się, zjadłam coś, ale au­
to - nasz biedny zmaltretowany koń - p r z e p r a c o w a ł o się
i w kilka godzin później nie chciało zapalić. Wcale tego nie
żałowałam; cieszyłam się, że m o g ę wypocząć przez noc. Na­
s t ę p n e g o dnia wczesnym r a n k i e m poleciałam do d o m u cessną, r a z e m z listonoszem.
J a m e s zasługiwał na coś lepszego, ale sam wybrał mnie so­
bie za ż o n ę . Ciężko było patrzeć, jak cierpiał, kiedy nie chcia­
łam już dłużej z nim być, więc skupiłam uwagę na czymś in­
nym. Nie z a m i e r z a ł a m robić mu krzywdy, ale czy mógł
inaczej z i n t e r p r e t o w a ć moje p o s t ę p o w a n i e ? S a m a za d o b r z e
nie r o z u m i a ł a m , co skłania m n i e , by zniszczyć to, co r a z e m
zbudowaliśmy; wiedziałam tylko, że coś każe mi odejść.
J a m e s p r z e k o n a ł się, że nie jest w stanie przedyskutować ze
m n ą w szczegółach naszej separacji. D y s p o n o w a ł a m własny­
mi pieniędzmi i zamierzałam wynająć sobie d o m w Perth. Po­
nieważ nie mieliśmy już s a m o c h o d u , polecieliśmy oboje do
Perth. Tam J a m e s wsiadł do samolotu do Sydney, bo p o t r z e ­
bował przestrzeni i czasu, żeby dojść do siebie, tak dotkliwie
zraniło go nasze rozstanie. J e g o listy do mojej siostry Liesbet,
na której współczucie mógł liczyć, świadczyły o smutku i przez
krótki czas o gniewie. Wciąż noszę w sobie wielki żal, że za­
d a ł a m mu tyle bólu, bo był z gruntu dobrym człowiekiem.
N a s z e m a ł ż e ń s t w o się skończyło. A a r o n , odegrawszy rolę
k a t a l i z a t o r a , dzięki k t ó r e m u obudził się mój p o p ę d płcio­
wy, r ó w n i e ż zniknął, ale t e r a z o t w o r z y ł a m się na nowy r o ­
dzaj n a m i ę t n y c h związków. Spojrzałam w l u s t r o i zobaczy­
ł a m , że j e s t e m p i ę k n a . M o j e długie j a s n e włosy spływały
wdzięcznie wokół twarzy o jasnej gładkiej c e r z e i przejrzy­
stych szaroniebieskich oczach. C i a ł o m i a ł a m gibkie i zgrab­
ne, nogi długie i kształtne. Byłam w kwiecie wieku i c z u ł a m
się niezwyciężona.
- Taka właśnie zostanę na zawsze - powiedziałam sobie.
R o z u m odzyskałam d o p i e r o po latach, a nawet dziesiątkach
lat. Nie miałam wtedy oczywiście pojęcia, jak b ę d ę się czuła
w wieku pięćdziesięciu pięciu lat, jeżeli z taką niefrasobli­
wością traktowałam witalność własnego ciała oraz uczucia in­
nych. „Twoja biografia staje się twoją biologią" - napisała Caroline Myss w książce „ T h e A n a t o m y of the Spirit". Myślę, że
ma rację, chociaż to stwierdzenie wydaje mi się nieco p o n u r e .
Z a m i e s z k a ł a m z moją córką C a r o l i n e w obszernym d o m u
przy F l o r e a t Park. W niecałe dwa tygodnie później zamieści­
łam w szpalcie „osobiste" ogłoszenie, że poszukuję męża,
a do tego oświadczenie, że jeżeli k a n d y d a t chce się zakwali­
fikować, musi m n i e pobić w szachy. W c a l e tak d o b r z e w sza­
chy nie g r a ł a m , ale za łatwo wygrywałam z J a m e s e m .
P o k a z a ł o się kilku potencjalnych k o n k u r e n t ó w , j e d e n wra­
cał nawet trzy razy, ale pobiłam ich wszystkich. Ż a d e n nie
okazał wystarczającej przytomności umysłu, żeby kopnia­
kiem odrzucić na b o k szachownicę i gdzieś mnie zaprosić, na
miłość boską! W k r ó t c e p o t e m opowiedziałam o całej spra­
wie taksówkarzowi, który spokojnie zatrzymał się p o d pobli­
ską kawiarnią, wyjął z bagażnika szachownicę i w p r z e k o n u ­
jący sposób m n i e p o k o n a ł . U t a r ł mi t r o c h ę nosa i to p o m o g ł o
odzyskać mi wiarę w mężczyzn. Nie, nie poślubiłam go. Ni­
gdy więcej go na oczy nie widziałam!
M i a ł a m pewność, że j e s t e m p i ę k n a i nie b a ł a m się ryzyka,
a m i m o to mój szacunek do siebie nadal był mizerny. G ł ę b o ­
ko w m o i m w n ę t r z u tkwił ból, do k t ó r e g o się nie przyznawa­
łam, m a l t r e t o w a n e i wystraszone dziecko.
Kup mnie
Była wczesna wiosna 1973 roku. Nigdy nie przyszło mi na
myśl, żeby prosić J a m e s a , by utrzymywał Caroline i m n i e ,
a jeśli chodzi o zasiłek - miało m i n ą ć jeszcze t r o c h ę czasu,
zanim dowiedziałam się o j e g o istnieniu. Korzystałam z nie­
go, kiedy m u s i a ł a m , ale nie wierzyłam, by komukolwiek uda­
ło się żyć przyzwoicie z zasiłku. Z a c z ę ł a m w lokalnych gaze­
tach szukać pracy. Perspektywa uczenia wydawała mi się
całkowicie nieciekawa, więc kiedy zobaczyłam ofertę pracy
dla niewykwalifikowanych robotnic przy produkcji u b r a ń
przeciwdeszczowych w fabryce u b r a ń w Balcatcie, u d a ł a m się
t a m , by się rozeznać. Chciałam się p r z e k o n a ć , jak wyglądało­
by życie, gdybym robiła coś pożytecznego własnymi rękami.
Moja m a t k a była krawcową; czy przeszło na mnie z niej coś,
co p o m o g ł o b y mi zarobić na życie?
Kierowniczka krzywo na m n i e patrzyła, ale wprowadziła
mnie do d u ż e g o b a r a k u ; to właśnie była ta fabryka. Powie­
trze przesycał zapach plastiku i oleju, k t ó r e g o kobiety używa­
ły, żeby śliski m a t e r i a ł nie wymykał im się spod igły. W p o ­
m i e s z c z e n i u r o z l e g a ł się m o n o t o n n y w a r k o t stojących
w rzędach maszyn do szycia, nad wszystkimi pochylały się k o -
biety - przeważnie Wtoszki i Greczynki, tak mi się wydawa­
ło. O g a r n ę ł o m n i e podejrzenie, że znalazłam się w zakładzie,
gdzie ciężko się pracuje i źle zarabia.
- Ile za godzinę? - zapytałam. Kierowniczka musiała na to
odpowiedzieć, ale jak śmiała ze spokojem twierdzić „dwa
pięćdziesiąt za godzinę", jeżeli średnia stawka wynosiła
osiem d o l a r ó w ?
- Przed p o d a t k i e m ? - zapytałam zaskoczona.
- Tak, przed p o d a t k i e m . - Kierowniczka przyglądała się
b a d a w c z o mojej twarzy. M o ż e zastanawiała się, czy nie p o ­
biegnę do związków zawodowych z d o n o s e m na jej fabrykę,
że wykorzystuje kobiety, k t ó r e nie władają wystarczająco d o ­
brze angielskim, by znać swoje p r a w a ?
Pomyślałam sobie, że te kobiety prostytuują się, sprzeda­
jąc swoje umiejętności i energię za psie pieniądze. Prostytu­
cja'. Jak tylko to słowo pojawiło się w m o i m umyśle, przyszła
za nim n a s t ę p n a myśl.
Ja sobie p o r a d z ę lepiej, p o w i e d z i a ł a m sobie w d u c h u . B ę ­
dę s p r z e d a w a ć swoje ciało za d u ż e p i e n i ą d z e , i b ę d ę się przy
tym d o b r z e bawić. D o p ó k i b ę d ę się d o b r z e bawić, rozwodził
się mój młody, niedoświadczony i tylko z p o z o r u zdrowy r o ­
z u m , nie b ę d ę się p r o s t y t u o w a ć n a w e t w przybliżeniu tak
b a r d z o j a k te nieszczęsne wyzyskiwane kobiety. A l b o k t o ­
kolwiek inny, j a k już o tym m o w a , kto pracuje za p i e n i ą d z e
- j a k m o g ł a b y m t o robić ja, gdybym b e z p r z e k o n a n i a wróci­
ła do uczenia.
Pierwszym krokiem było znalezienie kobiety, k t ó r a ze m n ą
zamieszka. Miała na imię Kelly i chociaż zawahała się, kiedy
p o i n f o r m o w a ł a m ją o moich najbliższych planach, zgodziła
się pilnować mojego dziecka. C a r o l i n e miała teraz m a l u t k i e ­
go kolegę: syna Kelly, J i m m y ' e g o . Wspólny d o m nie był dla
m n i e niczym nowym, przecież długo mieszkałam w dużej
społeczności, p o z a tym mniej się czułam s a m o t n a z Kelly i jej
dzieckiem w pobliżu.
Nie z n a ł a m nikogo w seksbiznesie i, co dla m n i e typowe,
nikogo nie prosiłam, by m n ą pokierował. Chcąc zorientować
się, jakie są możliwości rozpoczęcia tej o d m i e n n e j , śmiałej
kariery, z a c z ę ł a m o d p r z e g l ą d a n i a o g ł o s z e ń osobistych
w dzienniku. Moją uwagę zwróciło: „ P o t r z e b n e panie do to­
warzystwa; zadzwoń do Stelli i u m ó w się na r o z m o w ę " .
- Agencja towarzyska Stelli. J a k m o g ę pani p o m ó c ? W słuchawce odezwał się chropawy głos, niemal męski, ale
kojący.
- Z o b a c z y ł a m państwa ogłoszenie o p a n i a c h do towarzy­
stwa - powiedziałam, serce mi się tłukło w piersiach. - Ja...
ja dzwonię, ponieważ potrzebuję pracy.
Stella, jeżeli to była o n a , p o r o z m a w i a ł a ze m n ą w sposób
b a r d z o optymistyczny i p o c z u ł a m , że jeżeli przyjdę się z nią
zobaczyć, b ę d ę mile widziana. Ż a d n y c h pytań na t e m a t m o ­
jej urody, doświadczenia czy wieku - na szczęście. G ł o s mia­
łam młody i melodyjny, a mój wygląd zawsze przeczył metry­
ce. A jeśli mowa o dojrzałości, to miałam lat nie trzydzieści
cztery tylko osiemnaście. O p r ó c z tej krótkiej konwersacji
żadnej więcej rozmowy kwalifikacyjnej nie było.
W s p i ę ł a m się po schodkach do d o m u w stylu wczesnego
Leederville. Tego pierwszego dnia, kiedy zaczęłam „zaba­
w ę " , nie byłam, d o k ł a d n i e mówiąc, o d p o w i e d n i o u b r a n a , bo
m i a ł a m na sobie elegancką, ale dyskretną sukienkę, która
mogła n a d a w a ć się do jakiegoś biura.
Weszłam do holu, moje obcasy zastukały w d r e w n i a n ą
p o d ł o g ę , niezbyt s t o s o w n i e przywołując w s p o m n i e n i a
z klasztoru. H o l p r z e r o b i o n o na m a l e ń k i e b i u r o z b i u r k i e m
i krzesłem p o d tylną ścianą. Pod drugą ścianą stały jeszcze
dwa krzesła i to było całe u m e b l o w a n i e .
P o r o z m a w i a ł a m k r ó t k o z kobietą za biurkiem; chropawy
od dymu p a p i e r o s o w e g o głos zdradzał, że to Stella. Powitała
m n i e , szybko zmierzyła wzrokiem, p o t e m p o k a z a ł a na drzwi
do poczekalni. D o b r z e ; a więc nie o k a z a ł a m się j a k o ś wyjąt­
kowo nieodpowiednia.
W c h o d z ą c do salonu dla dziewcząt, m i a ł a m to s a m o p o ­
czucie zagrożenia jak wtedy, kiedy wskakiwałam do glinianki
w Box Hill podczas ostatniego lata, zanim wstąpiłam do za­
konu, i szybko, i nieodwołalnie s p a d a ł a m do ciemnej spokoj­
nej wody d a l e k o w dole. P r z y p o m n i a ł a m sobie, że kostium
zsunął mi się z r a m i o n , tak silne było u d e r z e n i e wody.
Salon pogrążony był w p ó ł m r o k u i zakurzony. Stary ciem­
noczerwony dywan w różowe róże leżał na innym jeszcze
starszym dywanie, obrazy przedstawiające m a r t w ą n a t u r ę
i konie wisiały na wyblakłych ścianach, którym od d a w n a by­
ło już wszystko j e d n o , co na nich wisi. Z a p a c h stęchlizny
przypomniał mi d o m dziadków ze strony ojca. Zasłony
w o k n a c h były zaciągnięte, słabe światło rzucała jedynie lam­
pa sufitowa z a b a ż u r e m . W pokoju stały fotele; d o b r z e się na
nich siedziało, a czekałyśmy długo.
W e w n ą t r z aż kipiałam od różnych emocji. Agencja była
z a n i e d b a n a i bez wyrazu, a ja nienawidziłam pracować, j e ż e ­
li praca nie budziła we mnie entuzjazmu. C z u ł a m się j a k ry­
ba wyjęta z wody, ale p r z e d e wszystkim chciałam się dowie­
dzieć czegoś o tym biznesie. Nie rozmawiałyśmy. N i e k t ó r e
dziewczyny czytały jakieś pisma w m ę t n y m świetle. I n n e żuły
g u m ę . Większość siedziała p o g r ą ż o n a w myślach. Jeżeli któ­
raś się d e n e r w o w a ł a , nie pokazywała tego po sobie. Jeżeli
któraś nawet domyślała się, że j e s t e m nowa, nikogo to nie
obchodziło. Panowała cisza. W tym pokoju stanowiłyśmy dla
siebie konkurencję.
Dziewczęta paliły na g a n k u na tyłach d o m u albo nawet
w kuchni, ale nigdy w salonie. Z a s a d ę u s t a n o w i o n o nie po to,
by chronić nasze zdrowie - na początku lat siedemdziesią­
tych tym się nie p r z e j m o w a n o - ale żeby nie przesiąkły dy­
m e m nasze włosy i ubrania. U Stelli obowiązywały p e w n e mi­
nimalne standardy.
P o d m u c h nieświeżego powietrza był zapowiedzią pierw­
szego klienta. Serce mi się s z a r p n ę ł o w piersiach. Czy w ogó­
le zwróci na m n i e uwagę? Nie zwrócił, ale za to m i a ł a m oka­
zję, by się przyglądać. Błyskawiczna o c e n a , ile gość m o ż e być
wart, decydowała o rozgrywce: o tym, czy dziewczęta b ę d ą
o niego k o n k u r o w a ć , uśmiechając się i wydymając wargi,
prostując okryte czarnymi p o ń c z o c h a m i nogi, ukazując b r z e -
żek koronkowych majteczek spod krótkiej spódnicy albo su­
gestywnie wysuwając na wpół o b n a ż o n e piersi. Klient skinął
głową i j e d n a z dziewcząt wstała z krzesła. Obrzucił m n i e
spojrzeniem, ale chyba p o z n a ł tę, k t ó r a się podniosła, i wyszli
r a z e m bez słowa.
Moje milczące współpracowniczki były przeważnie bar­
dziej efektowne i seksowne niż ja. D o k ł a d a ł y wszelkich sta­
rań, by popisać się swoimi piersiami, prawdziwymi albo
sztucznymi - w każdym przypadku biust był zdecydowanym
plusem w tym biznesie - i malowały paznokcie j a k najczerwieńszym lakierem, by pasował do wabiących lśniącą czer­
wienią warg.
Nie byłam wystarczająco seksowna, by d o p a s o w a ć się do
tego stereotypu. Liczyłam, że j a k o nietypowa b ę d ę się wyróż­
niać i z a p e w n e d l a t e g o nie zrobiłam na tym interesie mająt­
ku. M i a ł a m ł a d n e piersi, ale raczej mniejsze niż większe.
Nienawidziłam lakieru do paznokci i jaskrawych kolorów.
Nie u m i a ł a m wydymać warg, uwodzić t r z e p o t a n i e m rzęs
i u d a w a ć seksownego kroku. Mój u r o k polegał na n i e d o p o ­
wiedzeniach; potrafiłam wywołać p o d n i e c e n i e , raczej n a p o ­
mykając niż pokazując. Oczywiście dysponowałam elegancką
smukłością, h o l e n d e r s k i m i jasnymi włosami i tym, co przyja­
ciel opisał kiedyś j a k o „rozkosznie długie nogi", p o m i m o kil­
ku żylaków. Moją największą zaletą był chyba kształt tyłka:
wiedziałam, że jest „słodki", bo tak na niego reagowali d o ­
tychczasowi wielbiciele. K o l a n a po tylu godzinach klęczenia
w kaplicy były nieco guzowate, ale nie najgorsze. W z a n a d r z u
miałam jeszcze żywy dowcip i umiejętność p r o w a d z e n i a roz­
mowy w sytuacji, kiedy znalazłam się w c e n t r u m uwagi. No
i jeszcze moją niewinną życzliwość, bo nie zdążyłam stać się
cyniczna, nieufna czy twarda, i to, że nie zażywałam nic
oprócz pigułki antykoncepcyjnej i nie kierowały m n ą ż a d n e
ukryte motywy, co miało miejsce w przypadku wielu dziew­
cząt.
Przyglądałam się i czekałam, ale tego p o p o ł u d n i a nie p o ­
jawił się już ż a d e n klient. J e d n a k Stella zrozumiała, że m o ż e
liczyć na to, iż się u niej p o k a ż ę .
- Zamieszczę w jutrzejszej gazecie nowe ogłoszenie spe­
cjalnie dla ciebie - obiecała. W ten s p o s ó b dała mi do zrozu­
mienia, że chce m i e ć m n i e u siebie.
N a s t ę p n e g o dnia przyszłam u b r a n a w biały k o r o n k o w y t o p
do różowej krótkiej aksamitnej spódniczki i białych k o r o n k o ­
wych rajstop. P o m i m o d u ż e g o wzrostu założyłam wysokie
obcasy. Buty zawsze stanowiły dla mnie p r o b l e m : noszę roz­
miar j e d e n a ś c i e , co ogranicza wybór. M u s i a ł a m zdecydować
się na p a r ę błyszczących czarnych pantofli, k t ó r e trzymałam
z tyłu w szafie. Kolor nie pasował, ale były ł a d n e , a mnie za­
skoczyła przyjemność, z j a k ą patrzyłam na własne stopy: seksowność w rozmiarze j e d e n a ś c i e na długich, szczupłych,
kształtnych nogach. Z n a l a z ł a m jakieś szpanerskie kolczyki
z t o m b a k u i p e r e ł e k i pasujący do nich naszyjnik, nałożyłam
bardziej jaskrawą różową szminkę. O b e j r z a ł a m się z góry do
dołu w lustrze: tak n a p r a w d ę to nie byłam ja, ale ujdzie.
Kiedy Stella weszła do salonu, w imieniu klienta prosząc
o nową dziewczynę z ogłoszenia - „długonoga, jasnowłosa
Monica, b a r d z o d o b r z e się z nią r o z m a w i a " - s t a n ę ł a m na
moich obcasach i p o c z u ł a m się taka wysoka, że niemal w gło­
wie mi się zakręciło ze strachu, że klient poczuje się przytło­
czony m o i m wzrostem. Ale chyba nie dbał o to; interesowa­
ło go po p r o s t u coś nowego. Zapłacił przy biurku i udaliśmy
się do m o t e l u .
Zachowując się z całą nonszalancją, na j a k ą mnie było
stać, wdzięcznie zeszłam po stopniach do czystego i dość n o ­
w e g o s a m o c h o d u Tony'ego, a on zawiózł mnie p r o s t o do m o ­
telu, który wynajmował pokoje na godziny i miał własny par­
king - co wydało mi się b a r d z o praktyczne.
Tony był b e z p o ś r e d n i i rzeczowy. W p r o w a d z i ł mnie do
środka, z a m k n ą ł drzwi na klucz i natychmiast zaczął zdejmo­
wać z siebie ubrania, położył się na łóżku i był gotów do ak­
cji. M i m o to, kiedy jak kotka pełzłam do niego po łóżku, r o ­
zebrawszy się wolniej i z premedytacją, wyszeptał:
- Nie tak szybko.
Mój umysł pracował na wysokich o b r o t a c h . C z e g o ten
człowiek o d e mnie oczekiwał? Nie miałam tak n a p r a w d ę p o -
jęcia. Postanowiłam, że spróbuję p a t r z e ć na wszystko z j e g o
strony i b ę d ę oceniać sytuację w m i a r ę jej rozwoju, kierując
się tym, co on m o ż e czuć i myśleć.
D o t k n ę ł a m nagiego ciała Tony'ego i p o c z u ł a m , że zadrża­
ło z radości. M i a ł a m dar, d a r d o b r e g o dotyku, i nawet nie by­
łam tego świadoma. Kiedy moje ręce poczuły, że są tak mile
widziane i p o ż ą d a n e , gotowe były pozwolić sobie na większe
zuchwalstwo, ale tu Tony przejął kontrolę, zaczął m n i e zu­
chwale gładzić po całym ciele i wszedł we m n i e , wturlawszy
się na mnie na łóżku. Był porywczy i b a r d z o szybko osiągnął
orgazm. Czy to wszystko? Nie; powstrzymał m n i e , kiedy
chciałam wstać z łóżka.
- Proszę, zaczekaj chwilę - błagał.
C z e m u nie, powiedziałam sobie, i o d p r ę ż y ł a m się przy
nim.
Tony zapalił niepewnymi r ę k a m i p a p i e r o s a i obejrzał cia­
ło, k t ó r e sobie wynajął, z nieco większą uwagą niż na począt­
ku. Przyglądał mi się, kiedy odwróciłam się, by puścić j a k ą ś
muzykę w motelowym radiu. K ą t e m oka zauważyłam, że j e ­
go penis zaczyna po trochu wracać do życia. Tony prawie już
dopalił p a p i e r o s a i teraz zsunął się niżej z poduszek, a ja zno­
wu odwróciłam się do niego i objęłam go po przyjacielsku
w pasie. Ujął moją dłoń, dając mi bez słów do zrozumienia,
że chce, bym go pieściła, więc pieściłam j e g o u d a , j e g o
brzuch, leciutko dotykałam j ą d e r i m u s k a ł a m na całej dłu­
gości penis, który już całkiem odżył, m a m r o t a ł a m przy tym,
że ma atrakcyjne ciało. Tony wyrzucił n i e d o p a ł e k do kosza
przy łóżku, odwrócił się i zaskoczył m n i e , bo silnymi r ę k a m i
podniósł m n i e i posadził na sobie.
Tym razem przyniosło mu to jeszcze więcej satysfakcji.
Chociaż ta nowość m n i e zaszokowała, odczuwałam przyjem­
ność. Tony był przyzwoity i mi dopłacił. W z i ę ł a m prysznic
i zostawiłam go, kiedy palił n a s t ę p n e g o papierosa. Wszystko
na szczęście o k a z a ł o się takie łatwe.
I w ten sposób zostałam w p r o w a d z o n a w reguły „zabawy".
„ D a m y do towarzystwa", taki tytuł nosiły ogłoszenia w gaze­
tach. W pierwszej chwili m o ż n a by pomyśleć, że miałam być
czymś w rodzaju gejszy, p a r t n e r k ą mężczyzny, że „towarzy­
s z e n i e " nie obejmuje seksu.
- A, tak - mówiły dziewczyny, kiedy się chciaiam dowie­
dzieć - to się od czasu do czasu zdarza, ale nie pytaj nas, nie
jesteśmy tym z a i n t e r e s o w a n e .
Tak się złożyło, że niedługo po tym, jak przyłączyłam się
do ekipy Stelli, jakiś młody człowiek zadzwonił, bo p o t r z e b o ­
wał kogoś, kto by mu towarzyszył na przyjęciu weselnym. Po­
nieważ byłam nowa, z a p r o p o n o w a n o mi tę r o b o t ę ; Stella
o d e t c h n ę ł a z ulgą, kiedy propozycję przyjęłam.
Miałam dwa powody, by przyjąć to k o n k r e t n e zlecenie. Po
pierwsze, nigdy wcześniej nie byłam gościem na prawdziwym
ślubie w kościele, a po drugie, miałam udawać, że j e s t e m jego
dziewczyną: zachwycona byłam, że tak profesjonalnie uczest­
niczę w spisku. Wszystko poszło dobrze, chociaż mój klient
o k r o p n i e się denerwował, zwłaszcza gdy przedstawiał mnie
swojej rodzinie, a p o t e m nagle uświadomił sobie, że po upły­
wie dwóch godzin będzie się musiał beze mnie obejść. D o p ł a ­
cił mi z miejsca za n a s t ę p n e dwie godziny, n e r w o w o wyciąga­
jąc pieniądze z wewnętrznej kieszeni marynarki, gdzie miał je
przygotowane. Z jakiegoś p o w o d u niesłychanie zależało mu
na tym, żeby robić takie wrażenie, jakby się już z kimś zwią­
zał. Z p o l o t e m zwodziliśmy wszystkich jeszcze kawał czasu na
przyjęciu, a mój p a r t n e r podziękował mi ze szczerą wdzięcz­
nością, kiedy wychodziłam. Stella pozwoliła mi zatrzymać to,
co zapłacił, ponieważ tym razem transakcja nie miała przy­
nieść zysków. Musiała utrzymywać pozory, że jest agencją to­
warzyską, albo zapuszkowałaby ją policja, która i tak wiedzia­
ła, co się dzieje.
C z a s a m i my, dziewczyny, wychodziłyśmy j a k o pary, u d a ­
j ą c lesbijki, co d a w a ł o n a m okazję, żeby sobie p o g a d a ć . J e d ­
na z kobiet, zła na swojego p o p r z e d n i e g o p a r t n e r a , chciała
dać wszystkim mężczyznom n a u c z k ę , zmuszając ich, by pła­
cili za seks. Poza tym nienawidziła mężczyzn, bo j a k o n a s t o ­
latka była wykorzystywana seksualnie. I n n e po p r o s t u chcia­
ły szybko zarobić na narkotyki albo d o w o l n ą inną obsesję.
Te dziewczyny bez o p o r ó w pokazywały swoim klientom, kto
tu rządzi i ile chcą. Przy nich mężczyzna musiał pilnować
portfela.
Większość poznanych przeze m n i e kobiet nie była twarda.
J e d n ą z dziewczyn, z którą chodziłam w p a r z e , przywoził do
Stelli i odwoził z p o w r o t e m jej chłopak. Była s t u d e n t k ą
i spieszyło jej się, żeby się urządzić w życiu.
- Z o s t a n ę , dopóki nie uskładamy depozytu na d o m . U ś m i e c h a ł a się, wyglądała przy tym dokładnie tak jak dziew­
czyna z sąsiedztwa, kiedy ma udany dzień. Udawałyśmy lesbij­
ki z wielkim zapałem, całowałyśmy się, pojękiwałyśmy, lizały­
śmy się - a czasami zerkałyśmy na siebie z rozbawieniem,
kiedy uważałyśmy, że nie zauważą tego pijaczyny, które nas
zaangażowały. Bardzo się śmieli ci budowlańcy, którzy na za­
proszenie szefa zostawali po pracy, żeby sobie popić i zabawić
się w czeluściach nowego, stawianego przez nich hotelu. Nie
obchodziło mnie, że się z nas śmieją albo czują się zażenowa­
ni, albo po prostu mają źle w głowie. To się nie liczyło, skoro
my, dziewczyny, również się świetnie bawiłyśmy, a oni n a m
płacili. Co robili ze swoim podnieconym libido, kiedy już p o ­
szłyśmy, nie m a m pojęcia. Pewnie zapraszali nielesbijki.
W tamtych czasach mężczyźni narażali się przy dziwkach
na duże ryzyko: r z a d k o myśleli o tym, żeby użyć prezerwaty­
wy. Ja zabezpieczałam się na dwa sposoby. Po pierwsze, mia­
łam instynkt, który p o d p o w i a d a ł mi, kiedy m o g ę k o m u ś za­
ufać, nawet jeżeli był to tylko głos w słuchawce, i ten instynkt
z czasem robił się coraz lepszy. Po drugie, chodziłam co ty­
dzień z p r ó b k ą krwi do lekarza na k o n t r o l ę .
D o k t o r D a y t o n był mieszkającym w pobliżu internistą,
miał słabość do „dziewczynek" i wyjątkowo d o b r z e o nie
dbał. Był również e k s p e r t e m od c h o r ó b wenerycznych.
- Ile sobie liczysz za usługę? - zapytał mnie któregoś dnia,
poddając oględzinom moje nagie ciało na swoim stole. - Za
m a ł o , za m a ł o - wymruczał, kiedy mu powiedziałam. Żałuję,
że go wtedy nie p o s ł u c h a ł a m , bo mówił p r a w d ę . A l e ja we
własnych oczach zawsze byłam daleka od ideału. Pomyśla­
łam o moich małych piersiach: d o s k o n a ł e to o n e nie były. Jak
mogłabym liczyć sobie więcej?
P e w n e g o dnia zadzwonił do m n i e d o k t o r D a y t o n z p r o ś b ą ,
żebym szybko przyszła do j e g o kliniki na zastrzyk penicyliny.
Zwykle kiedy któraś z j e g o dziewczynek wchodziła do pocze­
kalni, zajmował się nią natychmiast. Ta wizyta była jedyną,
kiedy stało się inaczej. Pojawiłam się w klinice i zobaczyłam
gwiazdora rocka o międzynarodowej sławie, który siedział
z d e n e r w o w a n y w poczekalni ze swoim ochroniarzem-szofer e m . Kiedy p o p r o s z o n o ich obu p r z e d e m n ą , z r o z u m i a ł a m ,
w jakim celu przyszedł. D o k t o r D a y t o n musiał być b a r d z o
dobrym specjalistą, skoro z n a n o go w kręgach ludzi bogatych
i sławnych! C h i c h o t a ł a m p o d n o s e m , d o p ó k i nie przypo­
m n i a ł a m sobie, że s a m a zostałam wezwana z p o w o d u zdiagnozowanej rzeżączki we wczesnym stadium.
Strasznie się boję zastrzyków, wystarczy że zobaczę strzy­
kawkę na ekranie telewizora, a już robi mi się słabo, ale dok­
torowi Daytonowi należy się o d e mnie p e ł n e uznanie, bo
w p r o w a d z a ł igłę tak delikatnie i przez cały czas przemawiał
do mnie tak kojąco, jakbym była j e g o własną k o c h a n ą córką,
że prawie nie czułam ukLucia. Ten lekarz to był istny skarb.
•
•
•
N a p r a w d ę obrzydliwym a s p e k t e m seksbiznesu było to,
że niektórym b a j z e l m a m o m w o l n o było prowadzić agencje
towarzyskie wbrew prawu zakazującemu zorganizowanej
prostytucji, a innym nie. W jaki sposób dogadywały się o n e
z policją, żeby utrzymać się w interesie? O t o jest pytanie. In­
ne zło, którym przesiąknięty był ten interes, to podgryzanie
konkurencji oraz jej eliminowanie. Człowiek mógł zostać za­
m o r d o w a n y w tajemniczych okolicznościach.
M n i e najbardziej w mojej nowej karierze irytował fakt, że
chyba nigdy nie m o g ł a m być sobą. U d a w a ł a m , byłam nieau­
tentyczną imitacją dziwki; odgrywałam tę rolę, a nikt nie za­
pytał: „Kim ty właściwie jesteś, ale tak n a p r a w d ę ? " . W koń­
cu prostytucję nazywa się „zabawą". Czułam się j e d n a k
zaszokowana, że chyba nikt nie chciał, żebym była inna! Po
mniej więcej miesiącu u Stelli i pracy w godzinach dziennych
ruszyłam na poszukiwania innego, bardziej eleganckiego
pracodawcy.
Trafiłam na M a r i n e t t e , k t ó r a przechwalała się swoimi
francuskimi powiązaniami. Prowadziła biznes innego rodza­
ju: wyglądało na to, że mężczyźni nigdy do niej nie przycho­
dzą. Po odbyciu telefonicznej rozmowy z klientem, o n a i ja
czekałyśmy p o d uliczną latarnią, żeby się pokazał, a transak­
cję zawierano na ulicy. U n i k a ł a rozgłosu i p o s t ę p o w a ł a z roz­
wagą, dzięki c z e m u czułam się przy niej bezpieczna. Była dla
m n i e czymś w rodzaju prymitywnego wcielenia matki, roz­
mawiała ze m n ą szczerze o sztuce uprawiania miłości, na co
nigdy nie odważyła się moja własna m a t k a . Podziwiałam za
to M a r i n e t t e , i całkiem s p o r o użytecznych rzeczy się od niej
dowiedziałam.
- Pozycja misjonarska to d o b r e dla katolickich księży żartowała, a francuski akcent sympatycznie zniekształcał jej
słowa. - Unikaj tego. Jest o k r r r o p n i e n u d n a . - Mówiła tak,
jakby znała Kamasutrę na p a m i ę ć . Byłam zwinna, ale d a l e k o
było mi do jogina, niemniej chętnie e k s p e r y m e n t o w a ł a m
w granicach wyznaczanych oczekiwaniami moich klientów.
M a r i n e t t e w przeszłości musiała być pięknością; miała
lśniące czarne włosy, k t ó r e czesała w elegancki kok. Lubiłam
ją i ufałam jej, d o p ó k i mnie nie zawiodła, wysyłając do d o ­
brze sobie z n a n e g o klienta, który penis miał taki, że król D a ­
wid mógłby mu pozazdrościć. Moja cipka, ciasna po wielolet­
nim dziewictwie, miała kłopoty, by go w siebie przyjąć, a to
bolało. Przyzwoitość kazała się M a r i n e t t e zarumienić, kiedy
się poskarżyłam, a wkrótce p o t e m opuściłam ją dla alfonsa
o imieniu Rick, o którym kiedyś wspomniała mi j e d n a
z dziewcząt u Stelli. Czysta ciekawość pchała mnie, żeby na
o d m i a n ę p o p r a c o w a ć dla mężczyzny.
Rick był w średnim wieku, ś r e d n i e g o wzrostu, raczej chu­
dy, siedział już p a r ę razy w więzieniu za to, że żył z pracy p r o ­
stytutek. Miał nad kobietami p e w n ą władzę, bo dawał do
zrozumienia, że jest z niego autentyczny twardziel z c h a r a k ­
t e r e m , ale ma miękkie serce dla kobiet. Innymi słowy, był
czymś w rodzaju t a n d e t n e g o erzacu ojca.
Mieszkał w d o m u , w którym prowadził swoją działalność rozpadającym się, d r e w n i a n y m , z linoleum na p o d ł o d z e
w kuchni i t r z e m a kaczkami lecącymi w szyku na ścianie sa­
lonu. O d n i o s ł a m wrażenie, że był to kiedyś d o m j e g o matki
i że Rick nie pofatygował się, by w nim cokolwiek zmieniać,
łącznie ze spłowiałymi kretonowymi zasłonkami. Dziewczyny
Ricka kręciły się po d o m u , robiły sobie h e r b a t ę i grzanki,
kiedy tylko chciały, a nawet sprzątały, d o p ó k i nie wysłał ich
na r a n d k ę .
Z a l e d w i e w trzy tygodnie po nawiązaniu tego kontaktu,
pojawiłam się w d o m u Ricka i zastałam go pijanego. Użalał
się n a d sobą, bo właśnie odkrył, że p u d e ł k o po płatkach ku­
kurydzianych - b ę d ą c e równocześnie pomysłową kasetką na
pieniądze - jest puste. Pieniądze u k r a d ł a z a p e w n e któraś
z dziewczyn, p r a w d o p o d o b n i e trafiła na schowek, kiedy szu­
kała czegoś do j e d z e n i a . Zdziwiłam się, widząc, że ze wszyst­
kich dziewczyn o b e c n a j e s t e m tylko ja. Rick siedział w fotelu
i władczo przywołał mnie do siebie.
- Siadaj na mnie - m r u k n ą ł , rozpinając r o z p o r e k i biorąc
organ w ręce. Kilka głaśnięć i j e g o n a p a l o n y róg sterczał pio­
nowo w górę. P o s ł u c h a ł a m go z wielką niechęcią, gdyż oba­
wiałam się przykrego odwetu w razie odmowy. Dogodził so­
bie we m n i e w dość nieprzyjemny sposób.
- No - oznajmił z szyderczym u ś m i e c h e m - teraz już do
końca życia będziesz miała z a p a l e n i e p ę c h e r z a .
Spojrzałam na j e g o zaczerwieniony od infekcji penis.
Z rozmysłem p r ó b o w a ł mnie zarazić!
Natychmiast p o p ę d z i ł a m do d o k t o r a D a y t o n a , który spo­
kojnie poradził mi, żebym zaczekała i zobaczyła, co z tego
wyniknie. Nic nie wynikło, ale przez n a s t ę p n e dwa tygodnie
nie ośmieliłam się z nikim uprawiać seksu. Wykorzystałam
ten czas, żeby z a p l a n o w a ć następny e t a p mojej kariery.
Chciałam p r a c o w a ć na swoim, p r z e k o n a n a , że będzie to nie­
skończenie lepsze od tego, czego doświadczyłam dotychczas.
Z plotek dowiedziałam się, że Rick znowu poszedł za kratki
za s u t e n e r s t w o . Dziewczyny musiały zorientować się, że coś
jest na rzeczy i opuściły go, zanim p o k a z a ł a się policja.
Wciąż jeszcze m u s i a ł a m wiele nauczyć się o regułach rzą­
dzących „ z a b a w ą " i z a p e w n e u m k n ę ł o mi kilka lepszych oka­
zji, ale po trzech miesiącach byłam gotowa. Tak b a r d z o tęsk­
n i ł a m za tym, żeby m i e ć s w o b o d ę , s a m e j w y z n a c z a ć
standardy i godziny pracy. Czegoś takiego „się nie robiło",
ale miałam szczęście. Alfons, dla k t ó r e g o p r a c o w a ł a m , p o ­
szedł na d n o , więc mogłabym to wykorzystać i s p r ó b o w a ć
awansować w branży. Rywalizacja była sprawą poważną;
dziewczyna pracująca na swoim u w a ż a n a była za zagrożenie,
jak p r z e k o n a ł a m się w jakiś czas później.
•
•
•
Kelly i ja przedyskutowałyśmy sprawę mojej pracy na t e r e ­
nie d o m u . Budynek przy Floreat Park d o b r z e się do tego
nadawał: z tyłu było o s o b n e wejście p r o s t o do sypialni, a że­
by dostać się do łazienki, nie trzeba było wchodzić do głów­
nej części mieszkalnej. Z a p r o p o n o w a ł a m Kelly, że zwolnię ją
razem z synem od opłaty czynszowej, a o n a się zgodziła. Na­
dal zajmowała się m a l u t k ą Caroline, kiedy p r a c o w a ł a m . C a roline i J i m m y d o b r z e się ze sobą bawili, a ja zaprzyjaźniłam
się z Kelly.
Mieszkając ze m n ą , Kelly ryzykowała, bo m o g ł a zostać
u z n a n a za wspólniczkę. Jeżeli dziewczyna pracowała na swo­
im, było to w pełni legalne, ale jeżeli miała w d o m u p o m o c ,
jej praca r ó w n o z n a c z n a była z p r o w a d z e n i e m b u r d e l u - tak
przynajmniej powiedział mi j e d e n z klientów, który wprawił
m n i e w popłoch, kiedy powiedział, że jest gliną.
- Wszystko w p o r z ą d k u - d o d a ł po ojcowsku - nie sypnę
cię. A l e bądź ostrożna.
Po tym incydencie Kelly, która w ogóle miała skłonność do
zamartwiania się, d e n e r w o w a ł a się jeszcze bardziej.
Z a m i e ś c i ł a m niewielkie ogłoszenie w „West A u s t r a l i a n "
wśród innych bardziej prestiżowych informacji o agencjach
towarzyskich i n e r w o w o czekałam. Byłam na swoim - czy
ktoś zwróci na m n i e u w a g ę ? Podskakiwałam z przerażenia za
każdym telefonem. Kiedy zadzwoni mój pierwszy klient?
P e w n e g o dnia o d e b r a ł a m telefon międzymiastowy. O d e ­
zwa! się jakiś d ż e n t e l m e n , który dzwoni! z Sydney.
- Cześć, Carlo. S p o d o b a ł o mi się twoje ogłoszenie! Na
imię m a m Michael. - W to a k u r a t nie m u s i a ł a m wierzyć.
Wsłuchiwałam się w j e g o głos i wiedziałam, że on robi to sa­
m o . R o z m o w a telefoniczna, k t ó r a miała zadecydować, czy
się spotkamy, czy nie! C z u ł a m radosny, związany z tą zabawą
dreszczyk: p o d n i e c e n i e nowym i niebezpiecznym.
- Czy lubisz czekoladki i r ó ż e ?
R o z e ś m i a ł a m się. Właśnie o coś takiego należało spytać
kobietę, k t ó r a m o g ł a czuć się nieco niezręcznie, kiedy zupeł­
nie obcy mężczyzna umawiał się z nią na krótkie seksualne
tete-a-tete! Michael miał przyjechać do Perth za trzy dni i za­
mierzał się t r o c h ę rozerwać p o m i ę d z y jednym s p o t k a n i e m
biznesowym a drugim.
- M a m w d o m u dwa rzędy róż - wyjaśnił, kiedy spotkali­
śmy się twarzą w twarz i wręczył mi p o d a r u n e k . Szwajcarskie
czekoladki, c i e m n e . Moje u l u b i o n e . - C z e r w o n e i białe.
R ó ż e stanowiły j e g o pasję i był szczerze zachwycony,
że m o ż e ze m n ą o nich p o r o z m a w i a ć . G a r n i t u r Michaela
świadczył o j e g o wyrafinowanym guście, a on sam robił wra­
żenie człowieka, który panuje n a d sytuacją, choć w głębi du­
szy p r a g n ą ł sprawiać innym radość. Z r o b i ł a m pierwszy krok,
nie przerywając rozmowy, i rozwiązałam mu kosztowny kra­
wat. U ś m i e c h n ą ł się. Tak, d o b r z e się dobraliśmy. Czułam ra­
dość z pierwszego sukcesu, z ryzyka, k t ó r e się opłaciło. J e ż e ­
li było to zło, to takie migotliwe zło, k t ó r e wyczarowywało
zmysłowość lat dwudziestych. D a w a ł o p e ł n ą satysfakcję, sta­
nowiło mieszaninę p o n ę t n e j swobody i żywego p o d n i e c e n i a .
Kiedy skończyliśmy, Michael położy! pieniądze na gzymsie
nad k o m i n k i e m . Było t a m więcej niż to, o co prosiłam.
- Czy miewasz wielu klientów spoza stanu? - chciał się d o ­
wiedzieć, zanim poszedł.
- Jesteś m o i m pierwszym klientem - zwierzyłam się.
- Dzięki t e m u stałem się kimś b a r d z o szczególnym! - p o ­
chlebia! sobie, a p o t e m udzieli! mi rady j a k o b i z n e s m e n . Bądź b a r d z o w y b r e d n a - powiedział. - Biznesmeni tacy j a k
ja lubią czuć się bezpiecznie z kimś, kto nie miewa zbyt wie­
lu różnych klientów.
Z r o z u m i a ł a m , co mial na myśli, i teraz wiedziałam, do cze­
go dążyć. Michael chciał mieć k o c h a n k ę , a nie dziwkę. Mię­
dzy jednym a drugim istnieją p e w n e k o n k r e t n e różnice.
Chciał mnie lepiej poznać, chciał, żebym go polubiła, i chciał,
żebym o niego zadbała. Nie chciał natomiast, by widziano, jak
wchodzi do jakiegoś z n a n e g o lokalu - k o c h a n k a zapewniała
większą dyskrecję. Seks bez prezerwatyw zawsze jest niebez­
pieczny, ale ze m n ą ryzyko było mniejsze, bo d b a ł a m o higie­
n ę . Od tego czasu w m o i m ogłoszeniu zastrzegałam „wyłącz­
nie biznesmeni" i pierwszeństwo dawałam klientom spoza
stanu. Ci mężczyźni stali się moimi stałymi klientami i wza­
j e m n i e obdarzaliśmy się zaufaniem.
Bycie k o c h a n k ą w swoim własnym d o m u doskonale mi od­
powiadało. M o g ł a m m o i m klientom nie skąpić czasu ani przy­
jaźni, a cieszy! mnie seks z mężczyznami, którzy znali mnie
i szanowali i przy których niczego nie musiałam udawać.
W d o m u p e ł n o było zwykle kwiatów od zadowolonych
klientów, z których j e d e n , taki pomarszczony i pogodny, był
kwiaciarzem. Często wczesnym r a n k i e m zostawiał dla mnie
bukiety p o d k u c h e n n y m i drzwiami. B u d z ą c się, czułam ich
zapach - taki miły sposób na rozpoczęcie dnia!
Od stóp do głów czułam się kobietą, byłam z a k o c h a n a
w seksie, cieszyły m n i e k o m p l e m e n t y i atencje p a n ó w - a oni
czynili mi ten zaszczyt, że d o b r z e płacili. Z a p ł a t a była dla
mnie formą uznania, aprobaty; dawała mi poczucie własnej
wartości. Ale tak n a p r a w d ę nie b a r d z o wiedziałam, co robić
z pieniędzmi. Kupiłam meble, kryte jedwabiem w pawim k o ­
lorze, które przypominały mi lata dwudzieste, ale nasze dwa
maluchy stanowiły dla nich zagrożenie i mogły je zniszczyć.
Nie przyszło mi do głowy, żeby zainwestować w n i e r u c h o m o ­
ści, co byłoby sprytnym posunięciem. Za finansową przenikli­
wość należało mi się zero punktów. Prawda była taka, że czu­
łam się tymi pieniędzmi zażenowana - pozostałość po ślubach
ubóstwa, z którymi żyłam przez dwanaście lat i których wyrze­
kłam się d o p i e r o przed trzema laty. Nie miałam żadnych
trudności ze złamaniem ślubu czystości i posłuszeństwa, ale
przetrwał we mnie szacunek dla ubóstwa i j e g o walorów, ta­
kich jak powściągliwość i obywanie się bez pieniędzy.
N a d a l gotowa byłam p r a c o w a ć t r o c h ę poza d o m e m . Pew­
n e g o wieczoru o d e b r a ł a m telefon z j e d n e g o z najelegant­
szych hoteli w Perth, żebym wzięła udział w przyjęciu wyda­
wanym przez facetów, którzy chcą uczcić interes, jaki ubili.
Pomyślałam, że nie będzie to łatwe wyzwanie, ale szybko zo­
rientowałam się, że ci faceci nie są „stałymi klientami". Byli
to zwykli goście, którzy mieli o c h o t ę na szaloną, p i k a n t n ą
noc. Mój n u m e r telefonu polecił im jakiś mój klient, więc
zdecydowałam się wyświadczyć im tę grzeczność.
Kiedy pojawiłam się w ich dużym pokoju hotelowym, wy­
glądali już dosyć niechlujnie, chociaż wciąż mieli na sobie
garnitury i krawaty. Pokój wyposażony był w m e b l e wypo­
czynkowe, p o d w ó j n e i pojedyncze łóżko, i m o ż n a było
przejść z niego do drugiego, mniejszego pokoju. H o t e l o w e
radio grało na cały regulator, w powietrzu śmierdziało już al­
k o h o l e m i p o t e m . Powitali m n i e , na różne sposoby okazując,
że j e s t e m mile widziana - zwłaszcza Barry, inicjator całego
pomysłu - i z a p r o p o n o w a l i coś do picia. Poprosiłam o ja­
błecznik. Nie mieli go, ale szybko kazali p o d a ć i zabawa za­
częła się na d o b r e .
M i a ł a m na sobie króciutką czerwoną spódnicę i luźną bluz­
kę z białego jedwabiu. Rozsiadłam się na podwójnym łożu,
a rozgorączkowane dłonie zdejmowały mi błyszczące czerwo­
ne buty. Wypiłam haust słodkiego jabłecznika. N o r m a l n i e ni­
gdy nie p o t r z e b o w a ł a m alkoholu ani ż a d n e g o innego środka
pobudzającego, żeby się rozkręcić, ale jeżeli miałam zabawić
sześciu panów, przyda się jakieś wsparcie! Muzyka dała mi
natchnienie, żeby zatańczyć na łóżku, i nie m i n ę ł o kilka chwil,
a już przyłączyło się do mnie co najmniej trzech panów, wszy­
scy pohukiwali radośnie i rozlewali drinki na kapę. Mężczyź­
ni zaczęli klaskać, a ja zrozumiałam: miałam zrobić striptiz,
zanim d o p r o w a d z ę ich do całkowitej ruiny!
P r a w d ę m ó w i ą c , m a t e r a c był za miękki, żeby na n i m t a ń ­
czyć, więc s t a n ę ł a m na długiej t o a l e t c e p r z e d dużym lu-
strem i z a c z ę ł a m z d e j m o w a ć bluzkę. Nie szkoliłam się nigdy
na striptizerkę i nie za b a r d z o w i e d z i a ł a m , co zrobić p o t e m ,
ale oni byli tak zachwyceni każdym m o i m r u c h e m , że szyb­
ko z a p o m n i a ł a m o z a ż e n o w a n i u , nie wstydziłam się nawet
żylaków, k t ó r e objawiły się, kiedy zdjęłam rajstopy. M o j e
nogi i ciało mogły poszczycić się lekką o p a l e n i z n ą - na­
b r a ł a m nawyku, by wystawiać b l a d ą e u r o p e j s k ą s k ó r ę na
sztuczne światło l a m p , żeby n a b r a ł a z d r o w e g o odcienia.
Wirując, ś p i e w a ł a m i p r ó b o w a ł a m nie spaść z toaletki ani
w ich r a m i o n a , ani na p o d ł o g ę , a oni porykiwali za każdym
r a z e m , kiedy n a s t ę p n y f r a g m e n t g a r d e r o b y przelatywał
przez p o w i e t r z e i lądował, jeśli się tylko u d a ł o , k o m u ś na
głowie.
A l k o h o l lal się tak szeroką strugą, że teraz każdy robił to,
co chciał, i nikt nie dałby się powstrzymać. O d s ł o n i ł a m już
wszystko, łącznie z nęcącą gęstwinką blond włosów ł o n o ­
wych, i uważałam, że to całkiem wystarczy, kiedy nagle j e d e n
z p a n ó w chwycił m n i e i odwrócił najpierw na plecy, a p o t e m
postawił do góry n o g a m i . Przytrzymał mnie na łóżku i zawo­
łał kolegę. Chwycili mnie razem za r o z ł o ż o n e nogi i ku bru­
t a l n e m u zachwytowi wszystkich obecnych zalali mi cipkę pi­
w e m . Piwo pociekło mi do ust i na włosy, wywijałam się,
udając p r z e r a ż e n i e .
- Puśćcie m n i e , wy neandertalczycy!
Kiedy już p o r z ą d n i e się wszyscy uśmialiśmy, puścili m n i e .
S t a n ę ł a m znowu na nogach i powiedziałam im, że czas za­
cząć prawdziwą zabawę w sąsiednim pokoiku.
Przy tej zabawie nie było miejsca na delikatność i precyzję.
Panowie wchodzili kolejno i robili, co mogli, żeby im stanął,
a to było t r u d n e po tylu drinkach. W końcu wszyscy zostali
usatysfakcjonowani, a kiedy wyszłam spod prysznica, hałaso­
wali już zdecydowanie mniej. W pokoju p a n o w a ł za to strasz­
liwy bałagan: pościel i m a t e r a c były tak p r z e m o c z o n e , że już
chyba nic z nimi nie dało się zrobić; alkohol p o p l a m i ! pokry­
tą dywanem p o d ł o g ę . Zapłacili mi hojnie i wróciłam do d o ­
mu, zastanawiając się, czy uznają, że ta noc była tego warta,
kiedy d o s t a n ą r a c h u n e k z hotelu za szkody.
Czasami sprawy nie układały się tak gładko. Raz o d e b r a ­
łam wezwanie do hotelu od k a p i t a n a , k t ó r e g o statek h a n d l o ­
wy przycumował we F r e m a n t l e . Pokój, do k t ó r e g o weszłam,
urządzony był dosyć gustownie, p o d o b n i e elegancka była ko­
lacja uprzejmie p o d a w a n a z wózka. Kapitan miał na sobie
m u n d u r - bez wątpienia po to, by zrobić na mnie wrażenie,
co mu się u d a ł o .
Miał o k o ł o czterdziestu pięciu lat i niewielki wąsik, w pa­
sie zaczynał być nieco rozłożysty od dobrych kolacyjek, ale
wyglądał elegancko. Zdjął m a r y n a r k ę i staliśmy przy oknie,
podziwiając widok na port. D o b r z e pasowaliśmy do siebie
wzrostem: miał co najmniej pięć c e n t y m e t r ó w więcej niż ja,
chociaż byłam na obcasach. O b j ę ł a m go rękami, o d w r ó c o n a
plecami do o k n a , a p o t e m p o p e ł n i ł a m fatalny błąd. Bezmyśl­
nie, chcąc wytworzyć intymny nastrój, w e t k n ę ł a m mu dłonie
do tylnych kieszeni spodni i pogładziłam figlarnie po poślad­
kach, kołysząc go delikatnie z b o k u na bok. U ś m i e c h n ę ł a m
się do niego jak najpiękniej, żeby p o k a z a ć m u , jak d o b r z e bę­
dzie się bawił, i przycisnęłam się do niego mocniej, żeby też
mógł pogładzić mnie po pośladkach. Ale on nagle o d e p c h n ą ł
mnie od siebie i zmienił się na twarzy.
- Z a m i e r z a ł a ś mi ukraść portfel, czy tak? - najeżył się,
a twarz z a p ł o n ę ł a mu z wściekłości.
Byłam k o m p l e t n i e z a s k o c z o n a i p a t r z ą c na to, co wypra­
wiał, m o g ł a m tylko p o t r z ą s a ć z n i e d o w i e r z a n i e m głową. Czy
ten człowiek był tak ślepy, że nie potrafił r o z p o z n a ć uczciwej
kobiety? Co on we m n i e widział? Wyłącznie intrygancką su­
kę? M o ż e myślał, że u d a w a ł a m ? Aż do t a m t e j chwili świet­
nie się bawiłam - nie mogłabym po p r o s t u „grać", bo takie
granie było r ó w n o z n a c z n e z ukrywaniem, że się człowiek
wcale d o b r z e nie bawi. W z i ę ł a m żakiet i t o r e b k ę i wyszłam
s t a m t ą d bliska łez.
•
•
•
W ciągu pierwszego roku pracy na własny r a c h u n e k j e d n o
z moich najdziwniejszych doświadczeń nie miało w ogóle nic
wspólnego z pracą. Chodzi mi o uwiedzenie sławnego piani­
sty; nasze spojrzenia spotkały się w foyer hotelu w Perth. By­
łam tam służbowo, ale tego nie musiał wiedzieć. Między jed­
nym w i r t u o z e r s k i m p a s a ż e m n a h o t e l o w y m f o r t e p i a n i e
a drugim wręczy! mi swoją wizytówkę.
- Lepiej się zabawimy, jeżeli to ja przyjdę do ciebie - p o ­
wiedział przez telefon Phillippe. Kiedy otworzyłam mu
drzwi, miał przy sobie trzy butelki C h a r t r e u s e . Przyjrzał mi
się uważnie i zanim przekroczył próg, oświadczył, że j e s t e m
piękna. Nie miałam fortepianu, żeby mógł mnie olśniewać
grą, a j e g o zachowanie było bardziej obcesowe niż w hotelu.
Mówiłam sobie j e d n a k , że sława m o ż e uczynić człowieka nie
tylko intrygującym, ale i aroganckim.
Raczył m n i e smacznym likierem, a ja należę do ludzi, k t ó ­
rych k o m ó r k i m ó z g o w e umierają całymi milionami po ze­
tknięciu z a l k o h o l e m . A jeszcze bardziej wyczulona j e s t e m
na środki konserwujące w winie: działają toksycznie na m o ­
ją w ą t r o b ę i często drastycznie wpływają na wygląd. Zbliża­
ła się p ó ł n o c , kiedy p o c z u ł a m , że moja e n e r g i a się zmienia.
Mistrz fortepianu leżał na m n i e i żartował z czegoś. Z wybi­
ciem godziny dwunastej p o c z u ł a m , że p r z e p e ł n i a m n i e z m ę ­
czenie.
Phillippe urwał w pół zdania. Patrzyłam, jak oczy rozsze­
rzają mu się ze zgrozy, uniósł się na łokciach, byle dalej o d e
m n i e i wykrzyknął z nagłym obrzydzeniem:
- Z r o b i ł a ś się strasznie brzydka! Brzyyydka!
U s t a wykrzywiły mu się ze w s t r ę t e m . J e g o reakcja była tak
nieoczekiwana, że z a r e a g o w a ł a m spokojnie, a nawet z rozba­
wieniem, chociaż m n i e obraził. Byłam wyczerpana i po takiej
dawce alkoholu nie potrafiłam tego p r a w d o p o d o b n i e ukryć.
C z u ł a m się jak Kopciuszek w karecie, która z wybiciem dwu­
nastej zmieniła się w dynię. Na tę myśl zachciało mi się
śmiać, ale Phillippe by! śmiertelnie poważny. Narzuci! na sie­
bie u b r a n i e , podbiegł do lodówki, żeby zabrać resztę char­
treuse, i wyszedł, nie mówiąc do widzenia.
Dobrych m a n i e r to ten francuski piękniś nie miał! Z m i e n i ł
się, co prawda, o północy w n ę d z n ą k r e a t u r ę , ale cała sprawa
była tak śmieszna, a wieczór tak wyczerpujący, że z radością
wyciągnęłam rękę w stronę k o n t a k t u i zasnęłam, nie fatygu­
j ą c się nawet, żeby umyć zęby.
•
•
•
O d e z w a ł a się we mnie żyłka aktorska. Z a c z ę ł a m nosić
błyszczący cylinder, a do tego coś, co p a s o w a ł o - wysokie do
kolan buty, czasami smoking, k o r o n k o w e rękawiczki - i pali­
łam m a ł e cygara, chociaż nigdy nie byłam palaczką i nie
u m i a ł a m się zaciągać. Z a k ł a d a ł a m ten cudowny strój w d o ­
mu dla niektórych z moich gości i na przyjęcia u przyjaciół.
Na przyjęciu mojego przyjaciela Victora u d a w a ł a m lesbij­
kę. Victor pracował j a k o masażysta w klinice, do której c h o ­
dziłam; wspaniale się z nim rozmawiało. Pochodził z RPA, był
młody i muskularny i e m a n o w a ł takim urokiem erotycznym,
jakby sam go wynalazł. Wieczór był zimny, witałam przekra­
czające próg m ł o d e kobiety i p r o p o n o w a ł a m , że ogrzeję im
dłonie albo przyniosę gorący koktajl, p o d p r o w a d z a ł a m je do
kominka, wygłaszałam pochlebne uwagi na t e m a t makijażu
i fryzur i prosiłam, żeby usiadły mi na kolanach. Z a b a w n i e by­
ło obserwować ich zaskoczenie - w pierwszej chwili przyjem­
ne, nawet jeżeli czuły się o d r o b i n ę z a k ł o p o t a n e - a p o t e m pa­
trzeć, jak zmienia się o n o w podejrzliwość i jak na koniec
każda bez wyjątku bez słów daje mi kosza.
Spodziewałam się tego, że mnie o d e p c h n ą . Czułabym się
zażenowana, gdyby któraś potraktowała mnie na serio! U d a ­
jąc rozczarowanie, przyłączyłam się do grupy gejów, naślado­
wałam ich pozy i maniery i bawiłam się ich dowcipem. Musia­
łam się j e d n a k sama przed sobą przyznać, że miło było poczuć
dotyk kobiecych rąk; kobiety nieczęsto czegoś takiego d o ­
świadczają. Uświadomiłam sobie wtedy, że w moim wnętrzu
tkwi lesbijka, która mogłaby się ujawnić, gdyby chciała.
Okazja nadarzyła się p e w n e g o c u d o w n e g o , czarodziejskie­
go dnia.
- Julie to moja dziewczyna - powiedział Andy, kiedy za­
dzwonił do mnie z prośbą, żebym przyłączyła się do nich
w ich pokoju hotelowym. A n d y był jednym z moich mniej
atrakcyjnych klientów; miał w sobie coś lubieżnego, co kaza­
ło mi się teraz zawahać. Tego p o p o ł u d n i a przyszła mu o c h o ­
ta sprawdzić, jak podziała na niego zabawa we trójkę.
Tak się złożyło, że ja i Julie dałyśmy mu pierwszorzędny
pokaz, jak dwie kobiety m o g ą się sobą cieszyć. Zaskoczyły­
śmy m o m e n t a l n i e i chyba porozumiałyśmy się telepatycznie.
Chociaż zgodnie z p l a n e m miałyśmy zadowalać A n d y ' e g o ,
zamierzałyśmy go całkowicie ignorować. C z u ł a m taką radość
i czyste z a p a m i ę t a n i e , kiedy p a d ł a m Julie w r a m i o n a , i p o ­
czułam, jak zamyka mnie w chętnym kobiecym uścisku.
Turlałyśmy się po łóżku, zaspokajając wszystkie swoje za­
chcianki: dotykałyśmy się, pieściłyśmy, lizałyśmy, ssałyśmy
i rozkoszowałyśmy się k a ż d ą częścią naszych ciał. Włosy
Julie były długie i w o n n e , a jej ł o n o czyste i r o z k o s z n e . Oby­
dwie instynktownie wiedziałyśmy, k t ó r e miejsca pieścić, ż e ­
by n a m było przyjemnie. Jej nagie ciało przylgnęło do m o ­
j e g o i z r o z u m i a ł a m , co czuje mężczyzna, kiedy m i ę k k i e
piersi dotykają j e g o torsu. C u d o w n i e było ssać jej sutki i d o ­
k ł a d n i e wiedzieć, j a k działa na nią to, co r o b i ę . Jej d ł o ń
znalazła moje sutki: były d u ż e i sterczące, bo przez r o k kar­
m i ł a m d z i e c k o , a kiedy pieściła je delikatnymi u s t a m i , w p a ­
dłam w ekstazę.
Byłyśmy bezwstydne w naszym wzajemnym p o ż ą d a n i u
i nie dopuściłyśmy do siebie A n d y ' e g o , d o p ó k i obie się nie
zaspokoiłyśmy, a nasze p o d n i e c e n i e nie o p a d ł o łagodnie do
stanu słodkiej błogości. A n d y nie mógłby prosić o lepszy wy­
stęp, ale oczywiście był poirytowany. Niejasno p r z y p o m i n a m
sobie, że słyszałam, jak woła, by zwrócić na niego uwagę, ale
nic nas to nie obchodziło. Zemścił się później, bo kiedy p o ­
wiedziałam, że chcę się z n o w u zobaczyć z Julie, nie zgodził
się p o d a ć mi jej telefonu. Podejrzewam, że wcale nie była j e ­
go dziewczyną tylko profesjonalistką tak jak ja. O d p r a w i ł a m
p o t e m A n d y ' e g o z kwitkiem i m a m nadzieję, że Julie zrobiła
to s a m o .
Po tym cudownym doświadczeniu zachodziłam przez jakiś
czas do klubu h o m o Red Lion w Perth i przyglądałam się dy-
n a m i c e stosunków między klientkami lesbijkami. Czy spo­
t k a m jeszcze taką p a r t n e r k ę jak Julie? Widziałam kobiety,
k t ó r e odrzucały mężczyzn, a s a m e ubierały się jak oni i na­
śladowały ich zachowanie. Byłam również świadkiem z a z d r o ­
ści i skandalicznej złośliwości. Z r a z i ł o m n i e to, i doszłam do
wniosku, że wystarczy mi wiedzieć, że j e s t e m biseksualna ze
zdecydowaną przewagą h e t e r o . Nie b ę d ę szukała lesbijskiego seksu. Na cześć Julie i wszystkiego, co z nią przeżyłam, za­
c h o w a m t o j e d n o idealne w s p o m n i e n i e .
•
•
•
Pod koniec pierwszego roku mojej nowej kariery moje
śliczne j a s n e włosy łonowe dały schronienie całej g r o m a d z i e
paskudnych insektów. Słyszałam o m e n d a c h , p r z e k o n a n a
j e d n a k byłam, że m n i e to nie grozi. Z a c z ę ł o mnie coś tam
swędzieć, ale nie w samej cipce, więc myślałam, że to nic p o ­
ważnego. I g n o r o w a ł a m to swędzenie, od czasu do czasu
z r o z t a r g n i e n i e m się drapiąc.
J e d e n z klientów, który wynajął łóżko w o d n e w hotelu n a d
Swan River, zaskoczył m n i e pytaniem:
- A co ty t a m masz u dołu, słoneczko? Tego z pewnością
nie złapałaś o d e m n i e !
Pokazał palcem, a ja musiałam d o b r z e się przyjrzeć, żeby
zobaczyć kryjące się we włoskach p a s k u d n e robale, k t ó r e
wysysały krew z mojego ciała. Byłam tak zaszokowana, że
z wrzaskiem wyskoczyłam z łóżka i goła jak święty turecki rzu­
ciłam się do drzwi, jakbym mogła przed nimi uciec. G e o r g e
zareagował z h u m o r e m :
- Słuchaj, Carlo, to nic strasznego. U s p o k ó j się!
Przestałam wrzeszczeć. Nikt chyba nic nie usłyszał, a jeśli
nawet słyszeli, to nie zwrócili na wrzaski najmniejszej uwagi.
D a r ł a m się, jakby mnie m o r d o w a n o , a nikt nie przybiegł na
p o m o c . D a ł o mi to do myślenia.
- K u p sobie trochę k r e m u z D D T - tak brzmiała r o z s ą d n a
r a d a G e o r g e ' a , do której zastosowałam się jeszcze tego sa­
m e g o dnia.
Zwierzyłam się z kłopotu j e d n e m u z moich przyjaciół ge­
jów, a on zlitował się n a d e m n ą i postąpił niesłychanie życz­
liwie: s t a r a n n i e wygolił mi wszystkie włoski wokół zainfeko­
w a n e g o s r o m u , żeby pozbyć się pasożytów i ich jajeczek.
Powiedział, że m a m teraz cipkę w stylu francuskim, co p o ­
czątkowo wydawało mi się niesłychanie podniecające, ale ca­
łe p o d n i e c e n i e ulotniło się, kiedy zaczęły o d r a s t a ć mi krótkie
kłujące włoski. Za nic nie zdecydowałabym się na c o d z i e n n e
golenie - m i a ł a m j a s n e włosy, więc nawet nóg nie m u s i a ł a m
golić! Trzymałam ten k r e m z D D T przez lata na wszelki wy­
p a d e k . Ale już nigdy nie m u s i a ł a m go użyć.
Na diabelskim młynie życia
J a m e s wrócił na stałe do Perth. Odzyskał typową dla sie­
bie p o g o d ę d u c h a i często po pracy w p a d a ł do m n i e , żeby p o ­
bawić się z Caroline, a czasami zostawał na kolacji. D o b r z e
się z nim było przyjaźnić. Nie rozmawialiśmy o przeszłości
ani o m o i m nowym stylu życia. J a m e s nie był skłonny do kry­
tyki. Wydawał się całkowicie pogodzony z naszą separacją,
więc przeraziłam się, kiedy p e w n e g o wieczoru przepowie­
dział, że w k o ń c u do niego wrócę jak ta kobieta z „Córki
Ryana". Był taki słodki i niewymagający, że p a t r z ą c na niego
łagodniałam. M o ż e p o w i n n a m wrócić?
P e w n e g o wieczoru J a m e s przyprowadził ze sobą swojego
najlepszego kolegę z pracy, H a l a .
Właśnie coś szyłam w jadalni, a kiedy p o d n i o s ł a m wzrok,
oszołomiło mnie nagle niewytłumaczalne poczucie, że z n a m
tego człowieka. W tym wysokim, białym mężczyźnie, który
stał przy drugim końcu stołu i k t ó r e g o właśnie przedstawiał
mi J a m e s , ujrzałam kogoś w typie k a m i k a d z e , o duszy pilota.
M o ż e to głupio zabrzmi, ale r o z p o z n a ł a m tę p o z ę , ten swo­
bodny uśmiech. Od tej chwili nie m o g ł a m sobie H a l a wybić
z głowy - nawet wtedy, kiedy zastanawiałam się, czy nie w r ó ­
cić do J a m e s a . Był jak zagadka, jak m a g n e s .
Jakaś cząstka mnie chciała żyć jak zwyczajna kobieta, mat­
ka o d d a n a rodzinie. Powrót do J a m e s a niewątpliwie by mi to
dał. „ Z a b a w ę " uprawiałam od roku; może najlepiej byłoby
przestać, dopóki mnie jeszcze cieszyła. Wykonałam ruch, któ­
ry zgodnie z p l a n e m miał raz na zawsze zakończyć ten lubież­
ny tryb życia, sprzedałam wszystkie swoje meble, wyłączyłam
telefon i zniknęłam, nie zawiadamiając o niczym żadnego
z moich klientów - zawsze wyrzucałam sobie ten brak uprzej­
mości, ale w tamtym m o m e n c i e wydawało mi się to konieczne.
W j e d e n dzień zmieniłam się z luksusowej prostytutki w su­
mienną panią d o m u . Caroline i ja pożegnałyśmy się z Kelly
i Jimem. Caroline była zachwycona, że ma tatusia tak blisko,
a mnie najbardziej cieszyło, że widzę ją taką szczęśliwą.
J a m e s musiał sądzić, że w końcu wygrał ze swoją nieobli­
czalną żoną, ale niestety biedak całkowicie się mylił. Dziwnie
się u k ł a d a ł o między nami po rocznej separacji. R o k doświad­
czeń z innymi mężczyznami spowodował, że p o t r z e b o w a ł a m
kogoś p o d każdym względem silniejszego o d e mnie. Szano­
w a ł a m J a m e s a za d e t e r m i n a c j ę , z jaką starał się m n i e odzys­
kać, ale nie k o c h a ł a m go zbyt głęboką miłością, chciałam j e ­
dynie być d o b r ą m a t k ą i kobietą.
Hal, wysoki, dosyć d o b r z e zbudowany, pulchny, spokojny,
ale wesoły, zachwycał swoich przyjaciół j e d y n ą w swoim r o ­
dzaju ł a g o d n ą ekscentrycznością. Miał d u ż ą okrągłą głowę
pokrytą cieniutką warstwą blond włosów, z przedziałkiem
z b o k u , i cechowała go rozważna inteligencja. Był wrażliwy,
otwarty na głębsze sprawy. D a ł się kiedyś wciągnąć w scjentologię, ale skończyło się na tym, że poczuł się dotkliwie wy­
korzystany i rozczarowany.
Prowadził s a m o c h ó d , jakby pilotował samolot. Siedząc
z nim w aucie, człowiek czuł się jak podczas przejażdżki w lu­
n a p a r k u - swoim stylem jazdy wywoływał konsternację wśród
innych kierowców. Wyemigrował z Estonii do Perth w tym sa­
mym roku, w którym moja rodzina osiedliła się w M e l b o u r n e ,
i zamieszkał r a z e m z matką. Kiedy się poznaliśmy, był jeszcze
prawiczkiem.
H a l wcale się do mnie nie zalecał - z szacunku dla swoje­
go przyjaciela J a m e s a - wygląda więc na to, że to j a g o uwio­
dłam. Poszłam odwiedzić i p r z e k o n a ł a m się, że m o ż e m y roz­
mawiać na p o w a ż n e tematy. Podziwiałam intelekt H a l a ;
k o c h a ł a m j e g o wyczulony r a d a r książkowy (science fiction
i metafizyka) i zamiłowanie do łagodnej, kojącej muzyki. Co
on we m n i e widział? Gorliwość zbyt p o c h l e b n ą , by zdołał jej
się oprzeć ktoś tak niedoświadczony?
Z perspektywy czasu powiedziałabym, że zakochaliśmy się
w sobie, p o n i e w a ż t a k a była nasza k a r m a ; po p o p r z e d n i c h
wcieleniach zostały w nas napięcia, k t ó r e trzeba było rozła­
dować, kwestie, k t ó r e trzeba było rozwiązać. Przez lata kilka­
krotnie z e t k n ę ł a m się z czymś, co kazało mi pomyśleć o m o ż ­
liwości reinkarnacji.
Kiedy z a k o c h a ł a m się w H a l u , wyznałam wszystko J a m e ­
sowi. Leżeliśmy tego ranka w łóżku.
- M u s z ę cię opuścić. C h c ę być z H a l e m .
J a m e s okazał wyrozumiałość i nie zwymyśla! mnie. Nie
mógł na mnie spojrzeć i z t r u d e m przełykał.
Z n o w u z ł a m a ł a m m u serce. A l e z e względu n a Caroline
przez dwa lata prowadziliśmy d o m we czwórkę. I J a m e s ,
i H a l należeli do ludzi wielkodusznych, o miękkich sercach,
i zawsze u d a w a ł o n a m się utrzymywać przyjazne stosunki.
Dowiedziałam się później, że H a l miał d u ż e trudności, by so­
bie z sytuacją poradzić, i bliski był opuszczenia nas, dopóki
nie podjęłam decyzji, że b ę d ę wyłącznie j e g o p a r t n e r k ą .
•
•
•
W 1975 roku do J a m e s a , Hala, C a r o l i n e i m n i e dołączyła
m a l u t k a Victoria, która urodziła się Halowi i m n i e , kiedy C a ­
roline miała trzy latka. R a n k i e m tego dnia, kiedy się miała
urodzić, obudziłam się wcześnie, by się przygotować. Pozbie-
rałam swoje u b r a n i a i kosmetyki, a p o t e m obudziłam Hala.
Tym r a z e m chciałam zrobić wszystko jak należy dla mojego
dziecka. Ustaliłam, że H a l będzie obecny przy p o r o d z i e i że
dziecko zostanie przy m n i e .
Przełożona pielęgniarek nie miała zamiaru dotrzymać ani
j e d n e j , ani drugiej obietnicy, ale na moje głośnie protesty
zmieniła zdanie. M i m o to dopilnowała, by z a b r a n o o d e mnie
Victorię, kiedy zasnęłam - dlaczego, nie j e s t e m pewna, p o ­
nieważ była jedynym dzieckiem, jakie w tamtym tygodniu
urodziło się w szpitalu Warwick.
Byłam niespokojna i zła, ale b e z r a d n a .
- Czy płakała w nocy? - pytałam co r a n o .
- Nie - powtarzali mi raz za razem.
Czy kłamali? Skąd m i a ł a m wiedzieć. Przez ten czas zaczę­
łam p r o d u k o w a ć za d u ż o mleka, od czego bolały mnie pier­
si. J e d n a z pielęgniarek życzliwie powiedziała mi, żebym ma­
sowała piersi, i p o d e s z ł a , by p o k a z a ć , j a k to się robi.
O d e t c h n ę ł a m z ulgą, kiedy jej ł a g o d n e dłonie uwalniały mnie
od natarczywego bólu. O b i e poczułyśmy się wstrząśnięte,
usłyszawszy wrzask przełożonej pielęgniarek:
- Siostro, proszę wracać do pracy i zostawić ją w spokoju!
Z m i e s z a n a pielęgniarka uciekła.
Wyszłam ze szpitala najszybciej, jak się d a ł o . Po powrocie
d o d o m u p o n o w n i e p o z n a ł a m r o z k o s z e macierzyństwa.
U m i a ł a m p o s t ę p o w a ć z n i e m o w l ę t a m i , ale nie wystarczyło
mi cierpliwości, kiedy urosły i stały się bardziej wymagające.
W 1976 roku J a m e s , H a l i ja założyliśmy w O u e e n s l a n d
wiejską w s p ó l n o t ę , istniejącą po dziś dzień j a k o wspólnotowa
farma. J a m e s wybudował t a m c h a t ę dla siebie i Caroline,
a H a l , Victoria i ja zamieszkaliśmy w d o m u na palach, który
z d u m ą postawił H a l .
Z naszego utopijnego wiejskiego raju oczywiście nic nie wy­
szło i opuściliśmy to miejsce ze złamanym sercem. Hal, Victoria i ja przenieśliśmy się do Brisbane, gdzie zamieszkaliśmy
w jednym d o m u wspólnie z rodziną, która miała dziewczynkę
w wieku Victorii. Jamesowi natomiast z a p r o p o n o w a n o pracę
w Melbourne. Caroline postawiliśmy pytanie, z kim woli miesz-
kac - z ojcem czy ze m n ą - a ona wybrała Jamesa. Uznałam, że
chociaż była jeszcze mała, naprawdę wiedziała, czego chce.
Wyprowadziła się z ojcem na południe. I tak było najlepiej,
wszyscy się zgodziliśmy, ponieważ dziewczynki nie dogadywały
się. Tak więc Caroline, dorastając, musiała się obejść bez mat­
ki. Ciężko mi myśleć o tym, jak musiała za m n ą tęsknić. Nie po­
jechałam nawet do niej na urodziny, kiedy skończyła sześć lat.
Teraz, kiedy jestem babcią, niemal nie do pojęcia jest dla mnie
fakt, że mogłam znieść rozstanie z własną córką.
H a l i ja mieszkaliśmy już w wynajętym d o m u w Ashfield,
w Brisbane, kiedy postanowił wziąć u r l o p i odwiedzić w Perth
m a t k ę , swoją j e d y n ą krewną, i spędzić t a m trochę czasu ze
starym przyjacielem. W t u l i ł a m się w j e g o szeroką pierś, kie­
dy czule się żegnaliśmy. W z r o s t e m tak d o b r z e współgraliśmy
ze sobą; ludzie, którzy widywali nas razem, zawsze mówili, że
idealnie do siebie pasujemy. H a l zajrzał mi g ł ę b o k o w oczy.
M i a ł a m go nie widzieć przez całe dwa tygodnie. P o t e m p o ­
grzebał w kieszeni s p o d n i i ku m o j e m u wielkiemu zaskocze­
niu p o d a ł mi prezerwatywę.
Popatrzyłam na niego zszokowana; co to miało znaczyć?
Nigdy nie byłam Halowi niewierna.
- Czy spodziewasz się, że zacznę szaleć, jak tylko wyje­
dziesz? - Patrzyłam na niego z niedowierzaniem.
H a l zachichotał, szerokie r a m i o n a lekko mu zadrgały.
- Na wszelki wypadek. - Tak brzmiała j e g o zagadkowa od­
powiedź.
Czy to miał być jakiś test? W t e d y ta myśl nie przyszła mi
do głowy. Przyjęłam, że tym p r e z e n t e m daje mi do z r o z u m i e ­
nia, że nie chce, bym p o d j e g o nieobecność była s a m o t n a .
Oboje mieliśmy liberalne poglądy; na przykład H a l wstąpił
do klubu nudystów Sunshine i regularnie spędzał z nimi
weekendy, zabierając ze sobą Victorię. Cieszyło ich to oboje,
bo było t a m m n ó s t w o niewinnej zabawy, z a r ó w n o dla d o r o ­
słych, j a k i dla dzieci.
Nie spodziewałam się j e d n a k , że w tydzień później znajdę
się w łóżku z facetem, k t ó r e g o prawie nie z n a ł a m ! Wcale go
nie szukałam, to on był drapieżnikiem, przyjacielem przyja­
ciółki, k t ó r e g o interesowało tylko to, by zauroczyć, p o d b i ć
i zostawić. U k ł a d n y i grzeczny, b a r d z o różnił się od męż­
czyzn, z którymi wcześniej się stykałam. N a p i s a ł a m po tym
s p o t k a n i u entuzjastyczny list do Hala, dziękując mu za p r e ­
zerwatywę. M i m o wszystko spełniła swoje z a d a n i e !
Hal poczuł się g ł ę b o k o zraniony. W gniewnych, zwięzłych
słowach wyraził swoje rozczarowanie. Z d e z o r i e n t o w a ł o m n i e
to, ale z perspektywy czasu r o z u m i e m , że nie p o w i n n a m by­
ła się dziwić. Postanowiłam ostrożniej podchodzić do uczuć
H a l a i trzymać się z daleka od innych mężczyzn.
Nie wzięłam j e d n a k p o d uwagę Billa, również nudysty,
który chciał, żebym przyznała, że łączy nas coś wyjątkowego.
I tak było. Bill kochał moją elegancję, a ja podziwiałam j e g o
rycerskość. Pociąg, jaki do siebie czuliśmy, miał wiele subtel­
nych odcieni. Łączyła nas wyjątkowa więź, ale nie kontakty
cielesne. Bill był starszy i wyższy o d e m n i e , inteligentny, żo­
naty - i szczęśliwy w małżeństwie.
Podczas j e d n e j z wizyt Billa dyskutowaliśmy o polityce, to
był j e g o ulubiony t e m a t . Kiedy wychodził, nagle przycisnął
m n i e do ściany w h o l u i zajrzał mi w oczy, a j e g o ręce wsu­
nęły mi się p o d spódnicę i zaczęły ściągać majtki. Z a m a r ­
łam, śledząc celowe i precyzyjne ruchy j e g o rąk. C z u ł a m
j e g o p o ż ą d a n i e i uległam. D e l i k a t n e szare oczy Billa p r z e ­
p e ł n i a ł a czułość, a twarz o k o l o n a podświetlonymi p r z e z
l a m p ę włosami wydała mi się anielska. W s z e d ł we m n i e , a ja
przywarłam do niego o g a r n i ę t a nagłą rozkoszą. Nie wiedzia­
łam, skąd w nas tyle czułości i o b o p ó l n e g o p r a g n i e n i a . Mia­
łam d o w ó d , że prawdziwa miłość wykracza poza wszelką
moralność.
Ten j e d e n raz związał mnie z Billem na zawsze, chociaż by­
łam o d d a n a Halowi, a Bill przez cale życie był o d d a n y żonie.
Bill niczego nie ukrywał przed swoją żoną, najdroższą dla
niego osobą na świecie, i j e g o szczerość nie zepsuła naszej
przyjaźni. Bill i ja regularnie pisujemy do siebie od dwudzie-
stu trzech lat. I na zawsze p o z o s t a n i e w nas p a m i ę ć o tym j e ­
dynym naszym zbliżeniu.
•
•
•
Hal pracował j a k o kreślarz elektryk, a ja jako nauczycielka,
kiedy w naszym życiu znowu nastąpiła zmiana. Z i m ą 1979 ro­
ku skończyłam w Brisbane kurs masażu, i z a p r o p o n o w a n o mi
pracę masażystki w nowej podmiejskiej klinice.
Spędziłam t a m trzy miesiące, a m o i klienci twierdzili, że
m a m szczególny dar, że od m o j e g o dotyku od razu czują się
lepiej. Niektórzy faceci reagowali p o d n i e c e n i e m seksual­
nym - było we mnie coś, czym e m a n o w a ł a m wbrew mojej
woli - a ja figlarnie d a w a ł a m im klapsy w pośladki, żeby za­
kpić sobie z ich erekcji. M u s i a ł a m j e d n a k czasem zachowy­
wać się poważniej, żeby z a p a n o w a ć n a d kłopotliwą sytuacją.
Wreszcie kiedyś uległam. P r ó b o w a ł a m utrzymać sprawę
w tajemnicy przed właścicielką, ale podejrzewam, że odgłosy
rozkoszy słychać było przez ściany. Słowa nie powiedziała,
tylko p o d n i o s ł a mi o p ł a t ę za wynajem sali. I to wtedy przy­
szło mi na myśl, że m o g ę oszczędzić sobie z a r ó w n o wydatku
na czynsz, jak i zażenowania, jeżeli otworzę własny zakład.
Byłam d o b r ą masażystką, wykwalifikowaną i świadomą
szczególnego d a r u , jakim był mój dotyk. Założyłam zakład,
który mieścił się w wygodnej d o b u d ó w c e na tyłach d o m u .
H a l nie o p o n o w a ł , ponieważ nie sypiałam z klientami. Poza
tym, niezależnie od uczuć, najwyżej sobie cenił swój liberal­
ny s p o s ó b myślenia.
Pod koniec 1979 roku H a l , Victoria i ja przeprowadziliśmy
się z p o w r o t e m do Perth, żeby być bliżej matki H a l a . J a m e s
i C a r o l i n e wrócili wkrótce p o t e m i przez jakiś czas mieszka­
liśmy znowu r a z e m we wspólnym d o m u . Caroline miała pra­
wie s i e d e m lat i chodziła do miejscowej szkoły podstawowej.
Wydawała się dzieckiem zdrowym i żywym, b a r d z o p o d n i e ­
conym tym, że znowu jest blisko swojej mamy. N a t o m i a s t
z Victorią nadal nie mogły pobyć dłużej r a z e m bez kłótni. Po
latach obydwie zwierzyły mi się, że każda sądziła, że to ta
druga jest bardziej k o c h a n a , i były zazdrosne.
P r a c o w a ł a m nadal j a k o masażystka, wyposażywszy w tym
celu pokój w d o m u . R o b i ł a m masaż rozluźniający klientom,
którzy tego chcieli, ale nie zgadzałam się na stosunek ani na
to, żeby m n i e obmacywali. U p i e r a ł a m się, że przy narzuceniu
tych ograniczeń rozluźniający masaż w m o i m wykonaniu nie
będzie miał wpływu na nasz związek, i H a l się nie skarżył.
A m i m o wszystko mniej więcej w tym czasie p o d d a ł a m się
operacji podwiązania jajowodów. Nie, żebym świadomie na­
stawiała się na swobodę seksualną, ale czy m o ż n a wykluczyć,
że zdarza n a m się u k ł a d a ć plany, k t ó r e sami przed sobą trzy­
m a m y w tajemnicy?
•
•
•
G d y b y m tylko nigdy nie rozstała się z Halem...
Po tym, jak się kochaliśmy, rozluźniona n a p a w a ł a m się j e ­
go dotykiem, o d d y c h a ł a m swobodnie w pełni usatysfakcjo­
n o w a n a i wtedy był d o k ł a d n i e tym, czym chciałam, żeby był.
K o c h a ł a m atmosferę, j a k ą wokół siebie roztaczał, kojącą i ła­
godną.
Nasi przyjaciele znosili do naszego d o m u przeróżny zepsu­
ty sprzęt elektroniczny, żeby p r z e k o n a ć się, czy H a l zdoła go
naprawić. H a l kładł na nim dłoń i w większości przypadków
nic więcej nie było trzeba. H a l szczególnie kochał muzykę
anielską i nagrywał wszystkie programy „ D r e a m t i m e " J a r o slava Kovaricka, k t ó r e szły późną nocą na A B C F M . był zna­
komitym k o c h a n k i e m , b a r d z o uważnym i wrażliwym - moim
idealnym p a r t n e r e m do seksu.
Co więc strzeliło mi do głowy, żeby go zostawić?
Niewiele wiemy o tkwiącym g ł ę b o k o w podświadomości
scenariuszu, zgodnie z którym postępujemy, o projekcie
ukrytym w naszej psychice. C z a s e m wydaje mi się, że wyda­
rzeniami kierowały jakieś przekraczające moje z r o z u m i e n i e
i zdolność kontroli m o c e . Są tacy. którzy powiedzieliby, że to
przejawiała się wola Boża, ale równie d o b r z e m o ż n a to zja­
wisko nazwać niepowstrzymanym p r a g n i e n i e m człowieka, by
wzrastać, z a n u r z a ć się w chaosie w dążeniu do doskonałości.
A l b o m o ż n a na to spojrzeć nawet jeszcze prościej. Nie ma
człowieka bez wad. A kobieta nie potrafi wytrwać przy męż­
czyźnie, jeżeli nie ma ochoty tych w a d z a a k c e p t o w a ć . H a l
miał p e w n e cechy, k t ó r e powodowały, że dosłownie chodzi­
łam po ścianach.
Był pacyfistą, co między innymi znaczyło, że nie tolerował
żadnych ograniczeń narzucanych naszej córce. Dzięki swojej
inteligentnej argumentacji potrafił z a m k n ą ć mi usta, a ja d o ­
stawałam istnego szału z bezsilnego o b u r z e n i a na t a k ą nie­
uczciwość.
- Kieszonkowe Victorii to mój p r e z e n t dla niej - d o w o ­
dził - i nie p o w i n n o się go wykorzystywać do wywierania na­
cisku, by była grzeczniejsza. Wiesz sama, jak irytuje m n i e na­
wet to, że uczy się dzieci mówić „ p r z e p r a s z a m " i „dziękuję".
To p o w i n n o wypływać s a m o z siebie, w innym przypadku wy­
chowujemy dzieci zachowujące się fałszywie.
Tak więc Victoria uważała, że może być dla mnie niegrzecz­
na, że wolno jej nie p o m a g a ć w żadnych pracach domowych.
Moim zdaniem rozumiała to tak, że kieszonkowe dostaje
w nagrodę za niegrzeczność, ponieważ napływało regularnie
i obficie, niezależnie od tego, co robiła albo czego nie robiła.
H a l nigdy nie tracił p a n o w a n i a nad sobą, nawet gdy się
wściekałam. Śmiał się tylko cicho, ciesząc się, że ma n a d e
m n ą przewagę. Widział w moich oczach p o g a r d ę , a m i m o to
ze m n i e kpił. Nic nie p o d k o p u j e związku z większą skutecz­
nością niż p o g a r d a .
P e w n e g o dnia zostawiłam go wściekła, w p r o w a d z i ł a m się
do pobliskiego d o m u i z a b r a ł a m ze sobą Victorię, k t ó r a już
chodziła do szkoły. Po kilku miesiącach złość mi przeszła
i wróciłam. P o t e m znowu o d c h o d z i ł a m od niego albo go wy­
rzucałam. Trwało to przez dwanaście lat, rozstania robiły się
coraz dłuższe, nasza córka czasami mieszkała ze m n ą , czasa­
mi z nim, aż wreszcie H a l położył t e m u kres.
- Nigdy cię n a p r a w d ę nie k o c h a ł e m - powiedział i tymi
słowy zakończył całą sprawę na tydzień przed tym, zanim zro­
bił coś, czego - jak twierdził - nigdy w życiu nie zrobi: ożenił
się, i to z kobietą młodszą o d e mnie o dwadzieścia j e d e n lat.
Boża Ladacznica
Skoro byłam znowu na swoim, w o l n o mi było d o g a d z a ć
klientom - i sobie - bez ograniczeń. Ale chciałam znaleźć na­
tchnienie do pracy, p o d n i e ś ć „ z a b a w ę " na wyższy poziom.
Z a c z ę ł a m rozglądać się za jakimś szlachetnym m o t y w e m . J e ­
żeli k o b i e t a czuje p o t r z e b ę , by stworzyć pozytywny motyw,
czy nie próbuje przypadkiem ukryć mniej szlachetnych p o b u ­
d e k ? Jeżeli musi fabrykować usprawiedliwienia, żeby nimi
p o d b u d o w a ć swoje pragnienia, czy te pragnienia od począt­
ku nie budziły w niej wątpliwości? W t e d y o tym nie myśla­
łam, chciałam jedynie znaleźć o d p o w i e d n i wizerunek, ideał.
N a t c h n i e n i e s p a d ł o na mnie niespodziewanie na wystawie
starożytnych chińskich waz w Perth. Zafascynowana ogląda­
ł a m w y m a l o w a n e na nich obrazy, przedstawiające chińskie
mniszki, u b r a n e od stóp do głów, ale oferujące swą kobiecość
wspaniale wyposażonym przez n a t u r ę mężczyznom, którzy
wyglądali na wędrownych kupców.
Natychmiast wymyśliłam sobie opowieść o ludziach z waz.
Podróżując po całym kraju, ci kupcy oddalali się od swoich
d o m ó w na długi czas - tak zaczynała się ta opowieść. W sta­
rożytnych C h i n a c h społeczeństwo nie zakazywało odwiedzać
mniszek mężczyznom, którzy do zrównoważenia swojej e n e r ­
gii potrzebowałli kobiecej energii chi. (Nie wiedziałam, czy
ich żony mogły zakazać im odwiedzania innych kobiet). D o ­
szłam do wniosku, że właśnie o to tym mężczyznom chodzi­
ło: o zrównoważenie energii w d u ż o zdrowszy sposób niż
przez masturbację, k t ó r a nie obejmowała wymiany z energią
kobiecą. Taka prosta, n a t u r a l n a m ą d r o ś ć ; nieskażona wielo­
wiekowym t a b u dotyczącym seksu jak na Z a c h o d z i e .
Mniszki, tak rozwijała się moja podniecająca opowieść,
potrzebowały mężczyzn dla swoich własnych celów. Ucieka­
ły się do aktu płciowego, by w ekstazie medytować, a przy
sposobności zarabiały w ten sposób na u t r z y m a n i e .
W tej kwestii obowiązywały p e w n e reguły. Było rzeczą nie­
zbędną, żeby mniszka i jej klient podchodzili oboje do sprawy
z o d p o w i e d n i m nastawieniem emocjonalnym, aby wyzwoliły
się w nich p o ż ą d a n e psychiczne i d u c h o w e energie. Poprzez
p e ł n e szacunku nastawienie kupiec mógł uczestniczyć w du­
chowej ekstazie mniszki i odnieść z tego korzyść, tak sobie
mówiłam z narastającym p o d n i e c e n i e m , a nawet ferworem,
w m i a r ę j a k cel mojej pracy jawił mi się coraz wyraźniej.
Widziałam na tych o b r a z k a c h również młodszych m ę ż ­
czyzn. W y o b r a ż a ł a m sobie", że to studenci. A więc studenci,
którzy byli singlami, też mogli korzystać z usług mniszek. Ci
chińscy studenci to nie ż a d n e wsiowe buraki nieumiejące się
zachować, a dzięki seksualnym k o n t a k t o m z mniszkami na­
bierali jeszcze więcej ogłady. C e l e m seksu nie jest dogadza­
nie sobie, tylko osiągnięcie spokoju d u c h a . Fiu! Aż się na n o ­
gach chwiałam, kiedy ten film wyświetlał mi się w głowie;
krew we m n i e kipiała - teraz nic nie m o g ł o m n i e już p o ­
wstrzymać.
Ta fantazja o d p o w i a d a ł a mi - i w tym cała rzecz, chociaż
przypuszczam, że mogła również zawierać trochę prawdy.
Czy w C h i n a c h w ogóle były kiedyś mniszki? M o ż e buddyj­
skie? Wszystko j e d n o ; od tej chwili b ę d ę sobie wyobrażała,
że j e s t e m kimś, kto służy swoim klientom, kierując się przy
tym wyłącznie czystym p r a g n i e n i e m z r ó w n o w a ż e n i a ich
energii przez zaoferowanie im swoich cennych kobiecych
soków. B ę d ą o d e mnie wychodzili z uczuciem spokoju, błogo­
stanu i oczyszczenia - wydobędę z nich najlepsze cechy!
A w r a m a c h rewanżu moi klienci mnie również zrobią dobrze.
Nie opowiedziałam ż a d n e m u z klientów o mojej wizji. Nie
mogła o n a ż a d n e m u z nich zaszkodzić, a nowe nastawienie
się opłaciło. Przez długi czas - d o p ó k i nie z a p o m n i a ł a m o tej
wizji i nie zagubiłam się w bagnie rzeczywistości - byłam za­
dowolona.
Twórcze soki płynęły bez trudu z mojego serca i ciała. Mia­
łam wrażenie, że moje dłonie ociekają łaską, a ł o n o n e k t a ­
r e m . Cieszyło m n i e dotykanie i dawanie przyjemności, i za­
d o w a l a ! dotyk t a k wielu różnych d ł o n i , języków, ciał.
P o z n a ł a m nawyki erotyczne wielu mężczyzn i z przyjemno­
ścią z a c h ę c a ł a m ich do przejmowania inicjatywy. Jeżeli
grzęźli w prozaicznych koleinach, p o m a g a ł a m im się z nich
wydobyć. Ż a d n a pozycja nie była wykluczona i ż a d n e miej­
sce: na brzegu stołu do masażu, na p o d ł o d z e , na krześle, p o d
ścianą. A l b o p o d prysznicem. Uwielbiałam myć niektórych
moich klientów, czuć śliskość mydła między naszymi ciałami.
Pozycja misjonarska należała do najmniej p r z e z e m n i e
lubianych: nie dostarczała najintensywniejszych d o z n a ń . Po
kojącym i zmysłowym masażu wolałam w d r a p a ć się na moje­
go klienta, który wtedy był już aż n a d t o gotowy.
Praca m n i e nie męczyła. Kiedy mężczyzna był d o b r z e wy­
posażony i n a p r a w d ę mi się p o d o b a ł , to była czysta rozkosz,
i otrzymywałam więcej, niż dawałam. M i m o to nie ze wszyst­
kimi uprawiałam seks; a tylko z tymi, którzy zdobyli moje za­
ufanie i którzy m n i e pociągali. Większości robiłam wysokiej
klasy masaż, a na koniec koiłam napięcie ich p o d n i e c o n e g o
członka.
Byłam zadowolona, kiedy klienci próbowali swoich sił
w masażu. Płacili za to, żeby m n i e robić przyjemność! N i e ­
którzy wcześniej brali lekcje, inni chcieli tylko głaskać moje
ciało i dać mi rozkosz. Wiedziałam, że to dla nich okazja, by
obejrzeć całe moje nagie ciało, pozwolić d ł o n i o m w ę d r o w a ć
powoli od stóp na u d a i do najintymniejszego miejsca. Nie
miałam nic przeciw t e m u , pod w a r u n k i e m że postępowali d e -
likatnie - to była kluczowa sprawa - i przestawali, jak tylko
ich o to p o p r o s i ł a m .
Nigdy d o t ą d nie czułam się tak kobieca. N i e o b a r c z o n a
domowymi niesnaskami, m o g ł a m przy moich mężczyznach
być p r o m i e n n a , piękna i czuła, opiekuńcza i nieprzyzwoita.
Przyjmowałam głównie b i z n e s m e n ó w , niektórych sławnych:
dwóch lekarzy, dentystę, spikera telewizyjnego, dwóch ar­
chitektów, a czasem taksówkarzy, ludzi od p r z e p r o w a d z e k ,
piłkarzy, sportowców, muzyków - niekiedy zaś kogoś bez­
r o b o t n e g o , z kim o s o b n o dobijałam targu. Byli N i e m c a m i ,
H o l e n d r a m i , Francuzami, Chińczykami i Tajami, jak również
Australijczykami.
Często z d u m i e w a ł a m się p r z e m i a n ą , j a k a dokonywała się
na moich oczach. Mężczyźni, którzy przychodzili ze spusz­
czonym wzrokiem, powłócząc nogami, opuszczali m n i e od­
prężeni i p r o m i e n n i . Wielu z nich nie widziało w sobie m a t e ­
riału na k o c h a n k a : tacy, którzy byli p o d jakimś względem
ułomni, cierpieli na jakąś c h o r o b ę ; byli b a r d z o niscy, chudzi
albo niezdarni; a u wielu szwankowało po prostu poczucie
własnej wartości. D a w a ł a m im to, co we m n i e najlepsze,
a oni wynagradzali m n i e swoją przyjaźnią.
Niejeden z moich klientów miał p r o b l e m y z przedwczes­
nym wytryskiem. Nie potrafiłam im p o m ó c , chociaż b a r d z o
się s t a r a ł a m . Ż a l mi ich było, bo d o s t ę p n a im była tylko m a ­
ła cząstka rozkoszy zmysłowych. P r ó b o w a ł a m rozluźnić te
sztywne, spięte ciała, ale wystarczyło j e d n o dotknięcie, żeby
ich podniecić, a głaśnięcie w okolicy pośladków d o p r o w a d z a ­
ło do o r g a z m u . M i m o to nie przestawali przychodzić; często
z drobnymi p o d a r k a m i , jakby chcieli przeprosić.
Lepiej mi szło z mężczyznami, którzy r z e k o m o cierpieli na
impotencję. C z ę s t o byli żonaci, ale ich p r o b l e m y z erekcją
i o r g a z m e m kończyły się, gdy mieli do czynienia z obcą oso­
bą, która poświęcała czas, by pieścić ich muzyką, przyćmio­
nym światłem i niespiesznym dotykiem, i nigdy nie mówiła,
że coś jest z nimi nie w p o r z ą d k u .
„ U m i e j ę t n i e i z z a a n g a ż o w a n i e m " tak m o ż n a było p r z e ­
czytać w m o i m ogłoszeniu w sobotniej gazecie, chociaż nie-
zbyt często m u s i a ł a m się ogłaszać. Po pierwsze, nie chciałam
mieć za d u ż o pracy. Pieniądze, chociaż p r z y d a t n e , r z a d k o
bywały m o i m głównym celem. Gdyby chodziło mi o pienią­
dze, to n a p r a w d ę p o w i n n a m była otworzyć jakiś wyjątkowy
b u r d e l , ale na ten pomysł w p a d ł a m , kiedy było już d u ż o za
późno.
Z moich bliskich i wieloletnich przyjaciół tylko j e d e n czy
dwóch wiedziało, że kochają się z byłą zakonnicą. Nigdy nie
s t a r a ł a m się zbić kapitału na mojej przeszłości, bo n o w a
hybrydowa tożsamość była dla mnie czymś zbyt osobistym
i świętym. Moje dłonie miały d a r pobudzającego, ale i koją­
cego dotyku, dar niebios, który tak b a r d z o ułatwiał mi p r a c ę ,
i dość mi było wiedzieć, że moi klienci czują się wyjątkowo
d o b r z e . C z ę s t o okazywali, j a k wysoko m n i e cenią, o b d a r o w u ­
j ą c kwiatami, czekoladkami albo muzyką.
Mel, który regularnie odwiedzał mnie w piątki po fajrancie, nazywał mój dar „ n a k ł a d a n i e m rąk". Z a g l ą d a ł a m w j e g o
grzeszne oczy p o d szopą rudych włosów i domyślałam się, że
musiał kiedyś być księdzem, a przynajmniej klerykiem. Teraz
naprawiał buty i był żonaty, ale robił takie wrażenie, jakby go
życie j a k o ś wyrolowało. N a w e t kiedy się śmiał, coś w głębi je­
go oczu wydawało się płakać.
P e w n e g o piątku rozbierał się akurat, by położyć się na sto­
le do masażu, a ja zwierzyłam mu się, że byłam kiedyś zakon­
nicą. Oczy mu się rozjaśniły, kiedy to usłyszał, i o b d a r o w a ł
mnie najpotężniejszym, najserdeczniejszym uściskiem.
Cieszyło go niespieszne n a k ł a d a n i e rąk, jakby to był rytu­
ał oczyszczający, który mógł uzdrowić świat. K a ż d e moje d o ­
tknięcie wydawało się rozpraszać zmęczenie Mela, aż wresz­
cie j e g o c e r a przestawała być ziemista i robiła się p r o m i e n n a .
•
•
•
M o i klienci często byli niezbyt szczęśliwi w małżeństwie,
a nie mieli ochoty na awantury związane z r o z w o d e m . Przy­
stosowali się do życia w d o m u bez miłości, satysfakcji szuka­
li głównie w pracy, a o d p r ę ż e n i e seksualne i rozkosz dawały
im a n o n i m o w e kobiety takie j a k ja. Małżeństwa innych klien­
tów po prostu się rozpadły - a oni zostawali ze zrujnowany­
mi sercem i r a c h u n k i e m bankowym i nie mieli ochoty ryzy­
kować z n a s t ę p n y m m a ł ż e ń s t w e m . Taniej i łatwiej było
zapłacić prostytutce, k t ó r a nigdy się nie zestarzeje i nigdy nie
będzie zrzędzić - co za plus.
A niektórzy z moich klientów byli po prostu uzależnieni
od seksu. Często mieli dziewczynę albo ż o n ę , ale to im nie
wystarczało. Należał do nich L u k e . J a k o katolik czuł się nie­
słychanie winny, że d o g a d z a sobie zakazanym seksem, ale
próby pozbycia się myśli o seksie skazane były na niepowo­
dzenie. Nigdy nie s p o t k a ł a m człowieka z większym mętli­
kiem w głowie.
L u k e mówił, że kocha swoją m ł o d ą ż o n ę i nienawidził t e ­
go, że ją zdradza, ale stosunki z nią ograniczały się do wypra­
nej z namiętności rutyny. Kochał ją tak, że nie potrafił jej
przelecieć. D l a niego współżycie ze śliczną ż o n ą bez żadnych
ograniczeń oznaczałoby zniszczenie czegoś c e n n e g o ; sam ta­
ki pomysł wydawał mu się czymś odrażającym. Luke bez żad­
nych zastrzeżeń wierzył w koncepcję, że seks jest zły, a nie
u d a ł o mu się go uświęcić przez m a ł ż e ń s t w o - nadal myślał
0 m a t c e i Maryi Dziewicy, kiedy patrzył na swoją niewinną
żonę. Tak więc p o t r z e b o w a ł dziwki, którą mógłby przelecieć
1 w ten sposób uwolnić umysł od gnębiącej go obsesji.
Im bardziej miał sobie za złe, tym się robiło gorzej. Zwie­
rzył się kiedyś księdzu i miał w r a ż e n i e , że mu to p o m o g ł o ,
dopóki ksiądz nie przyznał się, że sam cudzołoży z m ę ż a t k ą .
L u k e zachodził do mnie tak często, jak mógł - kilka razy
w tygodniu - więc zwykle b r a k o w a ł o mu pieniędzy. Pożało­
wałam go i drastycznie obniżyłam o p ł a t ę ; jego wizyty u m n i e
były takie szaleńcze, takie krótkie. Chyba tylko j e d n o m o g ł o
przynieść mu na k r ó t k o coś w rodzaju ulgi: seks z kobietą,
w której widział przeciwieństwo swojej cnotliwej żony. J e g o
dziki szał był jak żarliwa modlitwa o wyzwolenie od czegoś,
co go o p ę t a ł o . Myślę, że czul wdzięczność, że j e s t e m dziwką,
która nim nie pogardza.
P r ó b o w a ł a m dobić z nim targu.
- Z r o b i ę ci powolny masaż, taki, który sprawia przyjem­
ność, i masaż rozluźniający, więc nie będziesz miał poczucia
winy i dostaniesz, co ci się za twoje pieniądze należy.
Z g a d z a ! się, a p o t e m walczy! ze m n ą , żebym uprawiała
z nim seks; raz prawie mnie zgwałcił. Wiedziałam, że p o t r z e ­
buje pomocy, ale nie wiedziałam, jak mu to powiedzieć, d o ­
póki nie dowiedziałam się o t e r a p e u c i e , który pracował wy­
łącznie z mężczyznami. Przekazałam Luke'owi tę informację
w nadziei, że ją wykorzysta, ale kiedy się ostatni raz z nim wi­
działam, d o r a d z a ł o mu katolickie c e n t r u m w Adelajdzie. Po­
wiedziałabym, że diabeł nie rezygnuje łatwo z tego, kto do
niego należy.
Kiedy M a t t h e w - wzięty, gadatliwy i arogancki prawnik przyszedł do m n i e po raz pierwszy, niczego mu nie b r a k o w a ­
ło. Poza tym że spędzał m n ó s t w o czasu, narzekając na swoją
ż o n ę i rodzinę - im b r a k o w a ł o b a r d z o wiele! A l e jego c h o r o ­
ba - niewykluczone, że była to dystrofia mięśniowa z p o s t ę ­
pującym a l z h e i m e r e m - j a k o ś szybko n a d r o b i ł a zaległości.
Kiedy ostatni raz z p o w r o t e m z a k ł a d a ł a m mu pieluchę, miał
w kieszeniach zaledwie tyle pieniędzy, żeby starczyło na tak­
sówkę d o d o m u .
- Nie m a m pojęcia, gdzie się te wszystkie pieniądze p o dziewają - uśmiechał się kokieteryjnie coraz cieńszymi war­
gami. Ja się domyślałam, bo wiedziałam, że odwiedza zwykłe
prostytutki. M a t t h e w był żonaty dwa razy, oba, jak twierdził,
w b r e w rozsądkowi. P e w n e g o b a r d z o g o r ą c e g o dnia zabrał
m n i e do siebie do d o m u , gdzie popływałam sobie w j e g o ba­
senie, a on przyglądał mi się spod cienistej pergoli.
Syrena - tak m n i e nazwał, ale chciał, żebym stała m o c n o
na swoich dwóch nogach, kiedy mnie przytulał. M a t t h e w naj­
bardziej ze wszystkiego p o t r z e b n e były uściski.
W ś r ó d moich przyjaciół znalazła się trójka schizofreników. Mieszkali o kilka dzielnic o d e m n i e i podróżowali ra­
zem, żeby zaoszczędzić na benzynie. Mullet, najtęższy z nich
i chyba najstarszy, wziął na siebie załatwianie wszystkiego
i rozmowy. J e d e n po drugim wchodzili na pół godziny, płaci­
li mi stawkę dla rencistów i czekali na pozostałych, żeby ra-
zem znowu pojechać do d o m u . K o c h a ł a m tych ludzi. Byli
słodcy, prości i niewymagający, tylko wdzięczni za to, co d o ­
stawali. Nie byli tak muskularni jak inni p a n o w i e ani tacy
wstydliwi, bardziej przypominali wielkie dzieciaki.
Zwykle przyjeżdżali raz na dwa tygodnie, ale p e w n e g o
dnia z o r i e n t o w a ł a m się nagle, że od dłuższego czasu ich nie
widziałam. Z a d z w o n i ł a m do Mulleta (zostawił mi n u m e r te­
lefonu swojej m a m y „na wszelki w y p a d e k " ) . Kiedy podszedł
do a p a r a t u , zaczął podniesionym głosem prawić mi kazanie:
- J a k mogłaś tak grzesznie p o s t ę p o w a ć z takimi facetami
jak my?
Wyjaśnił, że teraz należy do Jezusa, a ja j e s t e m j e d n ą
z najgorszych osób na ziemi, demoralizuję ludzi i pracuję dla
diabła. Z a b o l a ł o m n i e to, ale z r o z u m i a ł a m .
W kilka miesięcy później Mullet zadzwonił, by zamówić
wizytę, tym r a z e m tylko dla siebie. U d a w a ł , że wszystko jest
jak dawniej, zanim o d e z w a ł o się w nim p o i n f o r m o w a n e przez
religię s u m i e n i e .
- Co się stało, M u l l e t ? - zapytałam. - J e s t e m n i e d o b r y m
człowiekiem, p a m i ę t a s z ? Tak mi powiedziałeś. Po co chcesz
się ze m n ą zobaczyć?
- Z m i e n i ł e m zdanie - bąknął zmieszany i o d e t c h n ą ł z ulgą,
kiedy powiedziałam:
- W p o r z ą d k u , zobaczymy się j u t r o .
Wizyty u m n i e zaczęły go znowu cieszyć, chociaż nigdy już
nie zobaczyłam j e g o dwóch przyjaciół. Podziwiałam Mulleta,
że zajął takie stanowisko, kiedy dwaj j e g o k u m p l e nadal ta­
plali się w poczuciu winy.
Przypuszczam, że każda dziwka ma swojego n a m i ę t n e g o
k o c h a n k a . M o i m był b a r d z o wysportowany młody dentysta,
niemający żadnych skrupułów związanych ze swoim potęż­
nym libido. J a k tylko otwierałam drzwi tej trąbie powietrznej
w ludzkiej postaci, u b r a n i a zaczynały fruwać. Widziałam tę
b a n a l n ą scenę wielokrotnie na filmach, ale Neville nie był
żadnym a k t o r e m . Na swój sposób on również był uzależnio­
ny i o p ę t a n y - różnica między nim a L u k i e m polegała na tym,
że nie wyznawał żadnej religii i d l a t e g o nie dręczyło go su-
mienie. Z wielkim z a p a ł e m Neville całował mnie non stop,
p r o w a d z ą c mnie do sypialni, rozpinając na nas ubrania,
upuszczając je po d r o d z e na ziemię. Potrafił m i e ć o r g a z m
sześć razy na godzinę. M u s i a ł a m go powstrzymywać, kiedy
wszystko już mnie bolało, i wypychać do łazienki. Nawet kie­
dy wychodził, wyciągał r a m i o n a po jeszcze, bez krawata,
w rozchełstanej koszuli.
Neville należał do niewielu ludzi, z którymi w ogóle się ca­
łowałam. Niewiarygodnie podejrzliwie p o d c h o d z i ł a m do p o ­
całunków. Wielu moich klientów czuło się rozczarowanych,
ale nie m o g ł a m się p r z e m ó c . Dla mnie p o c a ł u n e k musiał być
szczerym wyrazem mojej namiętności. Sympatia czy przyjaźń
to za m a ł o ; jeżeli p o d a w a ł a m k o m u ś usta, oznaczało to, że
doszło do czegoś więcej niż seks za pieniądze - musiało za­
istnieć p a r t n e r s t w o równych sobie ludzi. Równych w p o ż ą d a ­
niu, jeżeli nie w miłości. Gdyby moje usta nie miały być
szczere, m o g ł a m równie d o b r z e zrezygnować całkowicie
z wszelkiej uczciwości. Moi klienci musieli po prostu p o g o ­
dzić się z tym, że jeżeli b r a k było tego składnika ekstra, to
niezależnie od tego, j a k przyzwoicie się w s t o s u n k u do m n i e
zachowywali, nie przekonają m n i e , bym o b d a r o w a ł a ich
czymś więcej niż przyjazne cmoknięcie.
Z a d a w a ł a m sobie wiele t r u d u , żeby w m o i m pokoju było
przyjemnie, ciepło i czysto, a stół do masażu był wspaniale
wygodny. Używałam wysokogatunkowych olejków, różowych
ręczników, a muzyka klasyczna d o d a w a ł a mojej pracy poezji.
Miękkie różowe światło małej lampy tworzyło intymny na­
strój. C u d o w n i e też p o d k r e ś l a ł o moją cerę, bo do twarzy mi
w różowym. Często d o d a w a ł a m jeszcze do tego świeczkę
i kilka kwiatków w małym wazonie. P e w n e g o razu p r z e m a l o ­
w a ł a m pokój na kolor intensywnie różowy i kupiłam zasłony
p o d kolor. Kiedy m o i m bosym s t o p o m przestał o d p o w i a d a ć
dotyk nylonu, kazałam położyć wykładzinę z nowozelandz­
kiej wełny. Właściciel d o m u był przerażony. Na szczęście
schowałam tę o k r o p n ą szarą nylonową wykładzinę w szopie
i rzuciłam ją z p o w r o t e m na p o d ł o g ę , zanim opuściłam j e g o
nieruchomość.
Zawsze m i a ł a m słabość do muzyków, ale kiedy p o z n a ł a m
Pietra, zawojował m n i e z miejsca. Piętro był W ł o c h e m ; poza
tym był egzotyczny, ekscentryczny, rozpuszczony i niestety
dosyć cyniczny. Był niski, ale poruszał się pięknie, jakby miał
na sobie osiemnastowieczne j e d w a b i e . Był utalentowany
i d r a ż n i ą c o przystojny, ale m i m o to biedny i niedoceniony.
J e g o cyniczna reakcja na brak uznania graniczyła z a u t o d e strukcją.
Mając Pietra na stole do masażu, p o z w a l a ł a m hulać mojej
wyobraźni. Jeśli o m n i e chodzi, miałam do czynienia z kimś
z przeszłości. Wielka szopa kręconych włosów - lwia grzywa
- chociaż Piętro był ognistym, p e w n y m siebie B a r a n e m , a nie
Lwem, zuchwałe oczy, zmysłowe usta, szerokie, ale bez prze­
sady, perfekcyjne zęby i ten swobodny uśmiech - wszystko to
w sumie p o w o d o w a ł o , że widziałam w nim reinkarnację m o ­
jego ukochanego Mozarta.
Dygocąc, p r ó b o w a ł a m o p a n o w a ć swoje uczucia; dosłow­
nie b r a k o w a ł o mi tchu. Na policzki wypłynął szkarłatny ru­
mieniec, a wywołał go nie sam wysiłek fizyczny w to p ó ź n e lu­
towe p o p o ł u d n i e . Z a n i e p o k o j o n a , by nie wydać się nerwową,
nieśmiałą, n a d m i e r n i e p o d n i e c o n ą kobietą w średnim wieku,
starałam się wrócić do profesjonalnego podejścia. Skoncen­
t r o w a ł a m się, by p o r z ą d n i e zająć się plecami i nogami Pietra,
który leżał na brzuchu na stole, zapadając się w miękką wyściółkę. Tymczasem mistyczna atmosfera tej chwili trwała...
Widziałam ostatnio film „ A m a d e u s z " , dwa razy. Zachwy­
ciła mnie lekkomyślna, szelmowska strona c h a r a k t e r u M o ­
zarta, i identyfikowałam się z j e g o uwielbieniem dla piękna,
jego niegospodarnością i lękiem przed ojcem, nawet kiedy
ten ojciec już nie żył. Dzięki filmowi człowiek wraz z j e g o
muzyką wydał mi się tak bliski, tak prawdziwy - z a k o c h a ł a m
się w geniuszu M o z a r t a .
A m a d e u s z - chciałam powiedzieć: Piętro - odwrócił się.
Otworzył j e d n o zaciekawione o k o , by zobaczyć, kto gra na j e -
go ciele tak, jak on gra! na fortepianie. U ś m i e c h n ę ł a m się
z nadzieją, że przynajmniej z p o z o r u u d a ł o mi się o p a n o w a ć
emocje, a on znowu z a m k n ą ł oczy. Przyglądałam mu się. Wy­
glądało na to, że na m o m e n t pogrążył się w zamyśleniu, a p o ­
tem zapytał:
- Czy wiesz, dlaczego ludzie do ciebie p r z y c h o d z ą ?
- M o g ę się domyślać - o d p o w i e d z i a ł a m . - A powiedział­
byś mi, jakie ty masz powody?
O d p o w i e d ź Pietra była powolna i ospała, oczy miał ciągle
zamknięte.
- Ż e b y poczuć dotyk. - W tych trzech słowach przekazał
mi, ile udręki kryje się w j e g o ciele i j a k mu teraz jest przy­
j e m n i e . Przez chwilę milczał, a p o t e m d o d a ł z cichym wes­
tchnieniem: - Ż e b y złagodzić t r o c h ę grozę życia.
Czy miał na myśli grozę swojego osobistego życia? Piętro
był żonaty - zauważyłam obrączkę między innymi pierście­
niami na j e g o przepięknych palcach. Wyobraziłam sobie
burzliwą miłość: on, zbyt zaborczy w stosunku do kobiety,
którą kochał; o n a zazdrosna, jeżeli choć k ą t e m oka spojrzał
na inną...
Piętro przerwał moją z a d u m ę .
- Nie wiesz - odezwał się, ale nie chciał mi powiedzieć
więcej. Dramatycznym gestem zakrył uszy rękami. Ten gest
był tak mozartowski - a przynajmniej tak zgodny z m o i m wy­
o b r a ż e n i e m o kompozytorze - że dech mi zaparło. M o ż e słu­
chał, j a k niepostrzeżenie nadciąga smętny koncert fortepia­
nowy nr 27.
- A l b o ci się nie p o d o b a moja muzyka - pozwoliłam sobie
zauważyć (z magnetofonu płynęły ciche dźwięki „ b a m b o o
musie") - albo nie chcesz słyszeć własnych myśli.
Odpowiedział, że muzyka mu się p o d o b a ; jakie więc były
te przerażające historie, od których j e g o umysł nie potrafił
się uwolnić? Wyczuwałam, że użala się nad sobą i p e ł e n go­
ryczy wyolbrzymia d o z n a n e krzywdy. Piętro zapłacił mi z gó­
ry, m a m r o c z ą c , że tak naprawdę nie stać go na ten masaż.
M o ż e mógłby uczyć muzyki moją córkę w zamian za masaże,
zaproponowałam.
- Nie liczę sobie tak słono jak ty - zażartował i nie podjął
propozycji.
Kiedy wyszedł, zastanawiałam się, skąd mi się wziął ten dzi­
ki pomysł, że Piętro to współczesny Wolfgang A m a d e u s z M o ­
zart. Zadzwonił telefon. Dzwonił mężczyzna, którego ostatnio
p o z n a ł a m na warsztatach, aby zaprosić mnie na kawę. To czy­
sty zbieg okoliczności oczywiście, ale na imię miał Wolfgang!
M i a ł a m stałych klientów, przy których c z u ł a m się swo­
b o d n i e . J a k przy D a n i e l u , k t ó r e g o na swój prywatny użytek
n a z y w a ł a m Wielkim D a n e m , p o n i e w a ż był o l b r z y m e m .
Podczas swojej pierwszej wizyty zostawił obszerny ślad z b o ­
ku na m o i m nowym stole do m a s a ż u - p ó ł o k r ą g ł e zagłębie­
nie po o g r o m n y m tylku! Kiedy się u b i e r a ł po prysznicu,
przysiadł na s k ł a d a n y m stole, żeby włożyć s k a r p e t k i . Stół
n a t y c h m i a s t się z a p a d ł , a wraz z nim tyłek Wielkiego D a n a ,
w wyniku czego p o w s t a ł o to, co n a z y w a ł a m później Wiel­
kim K r a t e r e m .
Dziwię się, że stół nie z a p a d ł się od razu, kiedy D a n rzucił
się na niego przed m a s a ż e m . S t a ł a m z otwartymi ustami, za­
stanawiając się, czy stół wytrzyma takie obciążenie. Przyszło
mi na myśl, że schodzenie ze stołu m o ż e być większym p r o ­
b l e m e m , ale D a n był n a p r a w d ę pomysłowy. Turlał się i p r z e ­
kręcał w taki sposób, że beznadziejna operacja przeniesienia
tony ludzkiego ciała z pozycji horyzontalnej do wertykalnej
zamieniała się w dziecinną zabawę.
D a n , niczym otyły cherubinek, leżał na m o i m stole, a fał­
dy tłuszczu przelewały się od brzegu do brzegu. Delikatnie
m n ą kierował, żeby osiągnąć m a k s i m u m korzyści i przyjem­
ności. Ponieważ był otyły i mówił przyciszonym głosem, wy­
o b r a ż a ł a m sobie, że ludzie często m o g ą traktować go ze
współczuciem i protekcjonalnie. A D a n wcale tego nie p o ­
trzebował ani nie chciał, bo był mężczyzną pomysłowym
i rozważnym, b a r d z o d o b r z e przystosowanym do swoich roz­
miarów - przynajmniej wtedy, w czasach swojej młodości.
Nie przypominał żadnego z moich wcześniejszych ani póź­
niejszych klientów; nikt nie mógł się z nim równać, jeśli chodzi
o czystą zmysłowość. Doszłam do wniosku, że D a n dlatego
przybrał takie rozmiary, żeby odczuwać więcej przyjemności.
Był zachwycony, kiedy głaskałam go delikatnie po karku, po
uszach, po głowie - równie dobrze mogłabym wymienić
wszystkie części jego ciała. Ta o g r o m n a uciecha działała jak
magnes: wciągała mnie w osobliwy zaklęty krąg, w inny wy­
miar, gdzie to co stale stawało się płynne. Moja wrażliwość
zwiększała się, żeby dorównać jego wrażliwości. W s t ę p o w a ł a m
do świata Wielkiego D a n a .
G o d z i n a n a ł a d o w a n a orzeźwiającą energią błyskawicznie
minęła. Czułam, jak D a n drży z radości p o d każdym m o i m
dotknięciem. W p o r ó w n a n i u z resztą ciała j e g o penis nie był
otłuszczony; z godnością dystansował się od reszty D a n a .
Oczywiście ze względu na tuszę n o r m a l n e współżycie było
niemożliwe. Ale z łatwością d o p r o w a d z a ł a m go do orgazmu.
Brak słów, by opisać rozkosz D a n a . Wyczuwałam ją w czub­
kach palców, w drganiach, k t ó r e jak m a l e ń k i e fale pływowe
przepływały przez j e g o ciało, kiedy szczytował.
Kiedy przycupnął na skraju mojego stołu do masażu i go
złamał, po prostu przeprosił, a ja przeprosiłam, że tak się p o ­
turbował, i o d t ą d zadowalał się siadaniem na krześle. D a n
nie dawał się łatwo wytrącić z równowagi; przystosował się
do swoich olbrzymich rozmiarów i nie czuł się winny.
Przy mężczyźnie takim jak D a n , który potrafił bez reszty
o d d a ć się rozkoszy, zdarzało mi się przyłapać na tym, że
z n a d m i a r u zmysłowości zalewam się nie wiedzieć czemu łza­
mi. W jego towarzystwie czułam się tak, jakbym leżała na p o ­
lu rozkoszy, wibrując w rytm wszechogarniającej muzyki, raz
za r a z e m zbliżając się do o r g a z m u - a cała moja działalność
mogła sprowadzać się do głaskania go po n o d z e .
Każdej dziwce potrzebny jest dobry człowiek od przeprowa­
dzek. Ja miałam takiego, mocnego i wielkodusznego, imieniem
Brett, który zdumiewał mnie swoimi opowieściami o szczęśli­
wym życiu domowym, milej żonie i malutkiej córeczce. Nigdy
nie zapytałam go, po co mu jestem potrzebna. Myślę, że przy­
chodził do mnie, żeby uatrakcyjnić sobie życie. Brett był inteli­
gentnym, ale nieskomplikowanym, praktycznym człowiekiem.
Ciągłe dźwiganie mebli to ciężka praca fizyczna, i mocny tera­
peutyczny masaż pomagał mu utrzymać się w formie. Oczywi­
ście nigdy się na tym nie kończyło. Rozluźniający masaż to był
tylko lukier na torcie - a może wręcz odwrotnie? Czy przycho­
dziłby do mnie, gdybym nie prowadziła zakładu, w którym pro­
ponuje się odprężenie? N a p r a w d ę nie wiem.
•
•
•
Kiedy na scenie pojawił się A l b e r t , kierowca ciężarówki
0 twarzy dziecka, nie wiedziałam, jak z nim p o s t ę p o w a ć . O d ­
powiedział na moje ogłoszenie „Umiejętnie i z z a a n g a ż o ­
w a n i e m " i oznajmił, że potrzebuje zaangażowania, ale czy
zechciałabym spuścić mu lanie? Do tego stopnia nie wiedzia­
łam nic o takich formach seksualnego p o b u d z e n i a , że się
przeraziłam. P r z y p o m n i a ł a m sobie j e d n a k , j a k ą przyjemność
sprawiało mi kiedyś biczowanie nóg. A bicie to było właśnie
to, o co chodziło Albertowi, m o c n o , po pośladkach, paskiem
od spodni. Tłumaczył, że d o b r z e mu to robi na krążenie, i pa­
trzył na m n i e z taką nadzieją, że zgodziłam się, chociaż nie­
chętnie.
Położył się twarzą do dołu na m o i m stole, a ja przyłożyłam
mu paskiem w spore pośladki, k t ó r e były pryszczate i pokry­
te niezwykle szorstką skórą. Ciało A l b e r t a zadrżało z bólu
1 zadowolenia. Podziękował mi i poprosił o więcej i mocniej.
M i a ł a m silne ręce i wkrótce na j e g o rozdygotanym ciele
pojawiły się czerwone pręgi.
- M o c n i e j ! - zawołał znowu. Nie było wątpliwości, że coś
mu to daje. P o t e m poprosił, żebym, bijąc go, krzyczała, że
jest niegrzecznym chłopcem.
- Niegrzeczny chłopiec! Jesteś bardzo niegrzecznym
c h ł o p c e m i muszę ci spuścić lanie! - p o w t a r z a ł a m , dopóki
nie p o c z u ł a m się wykończona. W końcu A l b e r t zaczął skom­
leć i wtedy p r z e r w a ł a m . Nie przyniosło mi to żadnej satysfak­
cji, p o z a zaspokojeniem ciekawości. O co tutaj chodziło?
I do czego to miało prowadzić?
Albert zlazł ze stołu z miną dziecka, k t ó r e d o s t a ł o lanie,
bo było niegrzeczne. Teraz podszedł do m a m u s i , żeby mu
przebaczyła i potrzymała go na kolanach, i uspokoiła.
- N o , no - powiedziałam, kiedy niepewnie usadził swój
obszerny tyłek na moich kolanach - jesteś teraz grzecznym
c h ł o p c e m i m a m u s i a cię kocha. - D o p i e r o wtedy był w stanie
p o d d a ć się masażowi i pozwolić, żebym k r e m a m i i łagodnym
głaskaniem uśmierzyła ból.
W i d z i a ł a m się z A l b e r t e m k i l k a k r o t n i e , ale za każdym
r a z e m ż ą d a ł c o r a z surowszych kar - chciał, ż e b y m go c o r a z
m o c n i e j biła. W k o ń c u nie byłam j u ż w s t a n i e t e g o robić.
N i e z n o s i ł a m t a k i e g o g o n i e n i a z a własnym o g o n e m , k t ó r e
do niczego nie p r o w a d z i ł o . A l b e r t był z a ł a m a n y . Ż a l mi by­
ło dziecka w n i m , k t ó r e tak się do t e g o przyzwyczaiło, że
t e r a z nie p o t r a f i ł o sobie wyobrazić niczego i n n e g o , ale da­
ł a m j a s n o d o z r o z u m i e n i a , ż e nie tak przywykłam t r a k t o ­
w a ć ludzi.
W pierwszym okresie mojej nowej pracy p o k o n a ł a m wcze­
śniejsze opory i zaczęłam się m a s t u r b o w a ć . Przez tyle lat
w z d r a g a ł a m się przed tym, a teraz p r z e k o n a ł a m się, że jest to
zdumiewająco łatwe i przyjemne.
- J a k to możliwe, żeby seksualnie w y e m a n c y p o w a n a k o ­
bieta nie potrafiła się m a s t u r b o w a ć ? - mawiał H a l , rzucając
mi równocześnie wyzwanie. Zawsze uważałam, że m a s t u r b a ­
cja jest czymś, co się robi, jeżeli człowiek jest w desperacji
i jest samotny. To n i e n a t u r a l n e , myślałam, więc s a m a uzależ­
niłam swoje szczytowanie od kochanków.
P e w n e g o s o b o t n i e g o wieczoru, kiedy byłam sama w d o m u ,
u b r a ł a m się w k o r o n k o w e majteczki, skąpy stanik i j e d w a b n y
szlafroczek, zapaliłam kilka świec, z ł a p a ł a m długie lusterko
i położyłam je na p o d ł o d z e . W z i ę ł a m specjalny, pachnący ró­
żami olejek i u k l ę k ł a m p r z e d lustrem z rozchylonymi kolana­
mi i rozpiętym szlafroczkiem. L u b i ł a m stopniować p o d n i e ­
cenie, powoli odsłaniać piersi i d e l i k a t n e części ciała, sutki
i miękkie wargi sromu. Moja d ł o ń tylko częściowo o d s u n ę ł a
szlafroczek, tylko częściowo stanik, jakby rozbierał m n i e nie­
widzialny k o c h a n e k . Przyłapałam się na tym, że odgrywam
rolę mężczyzny podniecającego k o b i e t ę . Moje ciało budziło
we m n i e n a m i ę t n o ś ć .
Wymyśliłam p o s t a ć , k t ó r ą n a z w a ł a m o j c e m K e n n e d y m ,
i w y o b r a ż a ł a m s o b i e , że ma on c i e m n i ę , w k t ó r e j uwielbia
pieprzyć siostrę M a r y C a r l ę n a s t o l e d o wywoływania
zdjęć.
Ojciec Kennedy przyglądał się, jak do niego podchodzę. Była
przerwa w szkole podstawowej, w której uczyłam. Wiatr po­
derwał welon i wymachiwał nim wokół mojej głowy, jakby na
powitanie.
Upięłam czarny szal na plecach. Świadoma byłam, że ubra­
nie, którym wiatr mnie oblepił, pozwala domyślać się kształt­
nych nóg i bioder oraz małych jędrnych piersi ze sterczącymi
sutkami.
Kiedy się zbliżałam, ksiądz przypomniał sobie, że kieszenie
w moim habicie są bez dna - odcięłam na dole materiał - i że
może sięgnąć przez nie rękami w dół, niżej i niżej...
Czekał na mnie przy drzwiach do pokoju, w którym wywoły­
wał zdjęcia - i gdzie mnie brał. Pragnąc pokazać, jak swobod­
nie się czuje, ruszył w moim kierunku dopiero wtedy, kiedy by­
łam blisko, a potem zawrócił, żeby kroczyć obok mnie.
Był w sutannie. Ten strój zaprojektowany został tak, żeby za­
cierać kształty ciała, ale wiatr kpił sobie ze wszystkich pozorów.
Więc ojciec Kennedy odwrócił się tyłem do wiatru, kryjąc się
przed oczami ciekawskich.
Jego prawa ręka trafna do jednej z moich bezdennych kiesze­
ni i zobaczył, że oczy rozszerzyły mi się i pojaśniały, kiedy trafił
palcami na miejsce, którego szukał.
Teraz musi mnie zabrać do środka albo cały świat dowie się,
że jego penis ożył.
W czerwonawym świetle atelier łagodnie położył mnie na sto­
le na środku pokoju i zadarł mi do góry spódnicę, by polizać
moje niecierpliwe łono.
Łatwo mu było unieść sutannę i zanurzyć we mnie swój
lśniący penis. Rozpiął guziki przy moim staniku, żeby odsłonić
falujące piersi. Sutki nie mogły się doczekać, kiedy dotkną ich
jego palce, kiedy poliże je jego język, kiedy delikatnie zaczną je
ssać jego usta. Objął dłońmi moje piersi i pochylił się, by poca­
łować mnie prosto w usta, uciszając mój krzyk, kiedy szczyto­
wałam, i unosząc mnie ku sobie.
Zadzwonił dzwonek, ogłaszający koniec przerwy. Pozapinałam guziczki, odpięłam szal i skromnie się nim owinęłam. Po­
całunek na do widzenia i wyszłam z ciemni, żeby przyłączyć się
do
moich podopiecznych.
Ojciec Kennedy niespiesznie pochylił się nad kuwetą z kąpie­
lą wywołującą. Jego zdjęcia kościoła parafialnego wychodziły
bardzo ładnie...
M ó j orgazm by} przeciągły, siodki i satysfakcjonujący.
Tej nocy nie o p u s z c z a ł o m n i e w snach p r z y j e m n e uczu­
cie, że czegoś d o k o n a ł a m . Śniło mi się, że z n o w u j e s t e m
nowicjuszka, k t ó r a co tydzień c h o d z i do lasu z k i l k o m a in­
nymi siostrami, żeby s p o t y k a ć się z m ł o d y m i ludźmi, którzy
w sąsiadującym z n a m i k l a s z t o r z e uczyli się na księży.
Wszyscy angażowaliśmy się w j e d n ą wielką eksplozję sek­
sualnej e n e r g i i .
O b u d z i ł a m się z tego ekstatycznego snu z uczuciem rozko­
szy i głośno śmiałam się, że wybrałam a k u r a t takie obrazy,
aby się podniecić. Wiedziałam, że na ogół t r u d n o s p o t k a ć
mniej interesujących mężczyzn niż księża. Sublimacja seksu­
alności zdawała się powodować, że wysychali albo robili się
świątobliwi w taki sposób, że rzygać mi się chciało.
Z a k o n n i c o m powodziło się niewiele lepiej. Zbyt często
d a n e im od Boga kobiece soki wysychały, pozostawiając bla­
de zmarszczki. Rzeźbiarz Bernini inaczej to widział, jeśli są­
dzić po posągu świętej Teresy w Watykanie, ale ile współcze­
snych zakonnic tak wyglądało? Z a k o n n i c e takie jak Teresa
z Avila czy H i l d e g a r d a z Bingen d a w n o wymarły.
•
•
•
P e w n e g o razu zrozumiałam wreszcie, dlaczego moi klien­
ci tak b a r d z o lubią, by głaskać ich w okolicy odbytu, nawet ci
najbardziej konserwatywni, a niektórzy lubią nawet, by le­
ciutko się w niego zagłębiać, i dlaczego homoseksualistów
może w pełni zadowalać stosunek analny. Po p r o s t u któregoś
dnia podczas wypróżnienia sama to p o c z u ł a m . M o j e ciało po
latach z a p a r ć nie miało ż a d n e g o p r o b l e m u z wydalaniem,
a do tego w trakcie d o z n a ł a m o r g a z m u a n a l n e g o . Oczywiście
nigdy nie zgadzałam się na seks analny. Kiedy byłam z jed­
nym z alfonsów, kiedyś tego p r ó b o w a ł , ale tak b a r d z o m n i e
bolało i tak żałośnie p ł a k a ł a m , że dał spokój. Tylko raz j e d e n
z klientów zapuścił się w stronę mojego odbytu, kiedy u p r a ­
wialiśmy seks „na pieska".
- Pomyliłeś dziurki, kolego - tyle wystarczyło.
Byłam szczęśliwa. Przy moich klientach osiągnęłam to, co
się niewielu ludziom udaje w małżeństwie: życie, w którym
znalazło wyraz moje najgłębsze ja. Byłam hojną boginią,
a mężczyźni obdarowywali mnie boskim n e k t a r e m .
S t o s u n k i z większością k l i e n t ó w sprawiały mi przyjem­
ność, a do niektórych byłam s e r d e c z n i e p r z y w i ą z a n a . D a ­
rzyłam m o i c h klientów u z n a n i e m - a p r z y n a j m n i e j darzy­
łam u z n a n i e m to, czego się o nich d o w i a d y w a ł a m w tym
k r ó t k i m czasie, który spędzaliśmy r a z e m . Jeszcze w a ż n i e j ­
sze było to, że oni chyba r ó w n i e ż m n i e szanowali. W y p o ­
wiadali niewiele słów, ale c z u ł a m ich z r o z u m i e n i e i życzli­
wość.
- L u b i ę to twoje wyjątkowe dotknięcie, Carlo.
- Czuję się przy tobie swobodnie.
- Robisz mi cudowny masaż, a poza tym powodujesz, że
czuję się znakomicie.
Takie między innymi słowa były zadowalającą odpowie­
dzią na n i e u s t a n n e pytanie: Czy j e s t e m na dobrej d r o d z e ?
Ci mężczyźni dawali mi pieniądze, ale nigdy żaden z nich
nie zaprosił mnie na kolację ani nie chciał, by widziano go ze
m n ą w miejscu publicznym, i co wieczór chodziłam spać sama,
kiedy żyłam w separacji z H a l e m . Dość było tego, że kochało
mnie potajemnie kilku mężczyzn, że doprowadzali mnie do
orgazmu codziennie, a nawet dwa razy dziennie - niektórzy
z p a n ó w ośmielali się mówić, że to ja im powinnam płacić.
Moja niezależna n a t u r a nauczyła się d o c e n i a ć fakt, że n o ­
cą d o m m a m dla siebie. Victoria często wolała zostawać u o j ­
ca; w ten sposób było n a m o b u łatwiej. Skończyłam czter­
dzieści cztery lata, ale wyglądam co najmniej o dziesięć lat
młodziej. Nigdy nie czułam potrzeby, by s e p a r o w a ć się od
swojej pracy i zażywać dragi, palić czy pić. Byłam zdrowa i są­
dziłam, że m a m to wszystko na zawsze.
Waza pęka
Phil, mężczyzna przysadzisty, m o c n o zbudowany, w wieku
o k o ł o pięćdziesięciu pięciu lat, leżał na stole do m a s a ż u .
Oczy miał z a m k n i ę t e i głośno oddychał. Był j e d n y m z moich
stałych klientów i zajmowałam się j e g o plecami, k a r k i e m
i nogami z dużym z a a n g a ż o w a n i e m . Odwrócił się teraz na
plecy, a ja przystąpiłam do pracy n a d j e g o nogami, t o r s e m
oraz najważniejszą częścią - j e g o p e n i s e m .
Z n a ł a m się na ciałach. A ciało Phila przez ostatnie pół go­
dziny cierpiało katusze z p o ż ą d a n i a . P o z n a ł a m to po lekkim,
p o d ś w i a d o m y m uniesieniu miednicy, wywołanym nie tylko
m o i m dotykiem, ale i niezaspokojeniem. Phil przychodził do
mnie, ponieważ potrafiłam uwolnić go od tego stresu, rów­
nocześnie dając mu najbardziej intensywną rozkosz, jakiej
w życiu doznał - spotęgowany orgazm. Po latach praktyki
wiedziałam, gdzie znajdują się czułe miejsca, gdzie zwiększyć
nacisk; kiedy zwolnić, a kiedy przyspieszyć. U m i a ł a m d o p r o ­
w a d z a ć do tego, że fala energii powoli rosła, o p a d a ł a , p o t e m
znowu rosła i znowu.
Phil bliski był m o m e n t u szczytowania; oczekiwałam, że za­
cznie n a r a s t a ć w nim uczucie najwyższej rozkoszy. M o j e dło-
nie doprowadziły go do wspaniałego o r g a z m u . Z pewnością
lepszego niż ten, który ostatnim razem osiągnął przy żonie,
co zdarzyło się, jak mi się zwierzył, kilka miesięcy t e m u . Po­
winien p o c z u ć się szczęśliwy, ale usłyszałam odgłos, k t ó r e g o
się nie spodziewałam: Phil zakrył j e d n ą ręką oczy i p r ó b o w a ł
zdusić rozdzierające łkanie. S p o g l ą d a ł a m ze zdziwieniem na
j e g o trzęsące się ciało.
Nie wiedziałam, co robić, więc sięgnęłam po ręcznik, żeby
osłonić j e g o nagość i cierpienie. Ł a g o d n i e położyłam mu
dłoń na czole, otworzył oczy i zobaczyłam w nich bezbrzeżny
s m u t e k . Wystarczyło j e d n o spojrzenie, żebym zrozumiała, że
poczuł się nieskończenie bardziej samotny teraz, po zazna­
niu rozkoszy. Ten wyciek energii seksualnej dowiódł m u , jak
puste jest życie bez miłości, bez prawdziwej bliskości.
P o m o g ł a m Philowi usiąść. W milczeniu okręcił się w pasie
ręcznikiem i udał się p o d prysznic.
Coś z uczuć Phila p r z e d o s t a ł o się do mojego wnętrza, a ja
nie zrobiłam nic, żeby t e m u zapobiec. Niezależnie od tego,
czego szukał Phil i co dostał o d e mnie, nie o to mu chodziło.
O k a z a ł o się, że największa rozkosz wytworzyła największą
p u s t k ę . Poczułam niepokój. Na chińskiej wazie, symbolu,
który sobie wymyśliłam, pojawiło się pęknięcie.
Przecież, mówiłam sobie, nie wszyscy moi klienci są tacy
jak Phil, nie wszyscy przychodzą do mnie z nierealistycznymi
oczekiwaniami. Ale na p e w n o , odezwał się inny głos, dla wie­
lu z nich zmysłowy masaż zastępuje prawdziwe kontakty. J e ­
żeli tak, to nasze kontakty opierały się na fałszywych p r z e ­
słankach.
Fałszywychl Czy to p r a w d a , że mężczyźni, którzy do
m n i e przychodzili, u t o ż s a m i a l i seks z miłością, a n a w e t
z czułą o p i e k ą ? Jeżeli tak, to im większej n a b y w a ł a m w p r a ­
wy w u s ł u g a c h erotycznych, tym mocniej u t w i e r d z a ł a m ich
w tym z ł u d n y m p r z e ś w i a d c z e n i u ! C h c i a ł a m przy pracy być
p r a w d z i w ą o s o b ą nawiązującą p r a w d z i w e k o n t a k t y . N i e ­
kiedy d o c i e r a ł o do m n i e , że moja fantazja o chińskiej
m n i s z c e nie jest p r a w d z i w a . O c h , wszystko to było t a k i e za­
gmatwane!
Straszliwa myśl - zbyt straszliwa, by dłużej się n a d nią za­
stanawiać - napłynęła mi p r o s t o do mózgu: Mogłaś jeszcze
bardziej pogłębiać alienację swoich klientów. Mogłaś wzmagać
ich niezdolność do nawiązywania bliskich kontaktów i utwier­
dzać ich w braku zaufania do siebie... J a k kiedyś E w a słysza­
łam węża w ogrodzie, ale w przeciwieństwie do Ewy nie p o ­
trafiłam dostrzec, skąd dochodzi j e g o głos. Wiedziałam
jednak, że muszę d o k o n a ć wyboru między d o b r e m a złem.
Gdybym tylko potrafiła odróżnić j e d n o od drugiego.
Po spotkaniu z Philem coś się zmieniło. Niczego teraz nie
p r a g n ę ł a m bardziej niż być prawdziwą. R o z u m o w a ł a m na­
stępująco: żeby nauczyć się, jak być prawdziwą, m u s z ę d o ­
kładniej zdefiniować, co jest d o b r e , a co złe. Pod koniec 1969
roku pozbyłam się mojego chrześcijańskiego Boga i nie za­
stąpiłam go żadnym innym. Czułam teraz, że czegoś mi bra­
kuje, tęskniłam za czymś, czego nie zaspokajała moja praca.
Musi gdzieś istnieć j a k a ś mądrość, wykraczająca p o z a p r o p o ­
zycje kościoła katolickiego; po prostu jeszcze na nią nie tra­
fiłam. P r a g n ę ł a m ostatecznej prawdy, czegoś, czemu mogła­
bym o d d a ć się bez reszty.
Prawda, że nie z a n i e d b a ł a m całkiem poszukiwań. Przy
Halu zainteresowałam się metafizyką i zaczęłam studiować
grube tomiszcza m a d a m e Blavatsky poświęcone wiedzy ezo­
terycznej. Teraz przyjęłam zaproszenie J u n e - kobiety, którą
poznałam w księgarni - żeby pojechać z nią na wieś i tam tro­
chę pomieszkać. Byłam wdzięczna, że m o g ę się wyrwać i tro­
chę o d e t c h n ą ć od emocji związanych z pracą. Czynsz za tym­
czasową chałupkę położoną w niewielkiej odległości od
głównego d o m u (gdzie mieszkała J u n e ) miał być niski. D o m
J u n e był jednocześnie wiejską pocztą, sklepem z kanapkami
i stacją benzynową. Spodziewałam się, że przemieszkam tam
jakieś sześć miesięcy i o d d a ł a m swoje meble do magazynu.
Poza tym wykorzystałam ten czas, żeby usunąć niektóre
żylaki. Wystarczająco długo już znosiłam ból i oszpecenie
moich nóg, więc poszukałam cieszącego się d o b r ą opinią
specjalisty. Kazał mi stanąć na krześle, zadrzeć sukienkę
i powoli się obracać.
- H m , w a r t o się tym zająć - p o d s u m o w a ł , ale uprzedził
m n i e , że nie będzie to p r o s t e . - Przez co najmniej dwa mie­
siące, kiedy naczynia krwionośne b ę d ą się przystosowywać
do nowych arterii, będzie pani odczuwać silne bóle.
- Z radością pomasuję ci nogi, żeby przynieść ulgę w b ó ­
lu - powiedziała J u n e swoim słodkim, jasnym głosem. Była
uzdrowicielką i kobietą wielkoduszną.
Victorii i m n i e p o d o b a ł o się nasze nowe otoczenie. Victoria znalazła przyjaciółkę w córce J u n e i uwielbiała n a u k ę jaz­
dy na koniach sąsiada. O b i e z radością zamieszkałyśmy
w miejscu, gdzie słychać kurczaki, indyki, gęsi i perliczki. J a k
tylko nogi mi się wygoiły, zaczęłam jeździć na rowerze po
okolicy, wdychając zapachy siana i drzew wydzielających
w upale olejek eukaliptusowy.
Kiedy doszłam do siebie, zaczęłam p o m a g a ć J u n e w sklepie
z kanapkami i na podwórku. Cieszyło mnie, że m a m przyjaciół­
kę, a J u n e cieszyło moje towarzystwo, zwłaszcza że rozstała się
ze swoim mężem S a m e m . Sam, spokojny, praktyczny i przystoj­
ny, miał już dość nalegań, by stał się mężem typu New Age,
czego oczekiwała po nim żona, i przeniósł się w inną część ich
majątku, gdzie zaczął budować nowy d o m . Za każdym razem,
kiedy się pojawiał - czego nie dało się uniknąć ze względu na
ich wspólne obowiązki - i siadał nad kubkiem kawy, J u n e
przedstawiała mu prawdy, którymi powinien się przejmować.
Zawsze zaczynała łagodnie, potem robiła się coraz bardziej na­
tarczywa, a na koniec wrzeszczała za nim, kiedy odchodził.
J u n e zwierzyła mi się, że Sam jest i m p o t e n t e m . Kiedy spo­
radycznie w ciągu tych ostatnich kilku miesięcy uprawiali
seks, ani razu nie u d a ł o im się doprowadzić do erekcji.
- M o ż e s z go sobie wziąć, C a r l o ! - droczyła się ze m n ą za
każdym r a z e m , kiedy kończyła się p e ł n a n a r z e k a ń tyrada.
No i po czterech miesiącach w końcu go sobie wzięłam
i d o w i o d ł a m mojej przyjaciółce, że jej m ą ż wcale nie jest im­
p o t e n t e m . P r z e k o n a ł a m się, że jest słodki i pikantny jak grza­
ne wino.
Przyjaźń J u n e , j a k m o ż n a się było spodziewać, p r z e r o d z i ­
ła się w nienawiść. Najpierw wydała z siebie wrzask niczym
b a n s h e e • , a później d a t a mi tydzień na w y p r o w a d z e n i e się.
Ale na zawsze z a p a m i ę t a m życzliwość, j a k ą okazywała mi,
kiedy m i a t a m takie o b o l a ł e nogi. Nigdy nie pomyślałabym
nawet, żeby uwieść S a m a , a on nie pomyślałby, żeby d a ć się
uwieść, gdyby nie rzuciła n a m wyzwania.
Wynajęłam następny d o m , tym razem w S o u t h F r e m a n t l e ,
b e z p o ś r e d n i o przy plaży. To było u t r a p i e n i e , że nie miałam
własnego d o m u . Przez lata wynajęłam ich chyba z tuzin
w różnych miejscach; z niektórych m u s i a ł a m wyprowadzać
się po kilku tygodniach, a nawet dniach, z p o w o d u ciekaw­
skich i nietolerancyjnych sąsiadów. To po prostu do niczego
n i e p o d o b n e , żeby j a k a ś staruszka wyglądała zza firanek za
każdym r a z e m , kiedy ktoś do m n i e wchodził czy o d e mnie
wychodził! Na własnej skórze p r z e k o n a ł a m się, że mieszka­
nia się nie nadają; nawet domy bliźniaki były ryzykowne.
Poza tym nie zachowywałam się wystarczająco dyskretnie.
Kiedy r a z e m z D o r e e n , przyjaciółką malarką, i jej córką ak­
torką L a u r ą w p r o w a d z a ł a m się do trzypiętrowej willi n a d
m o r z e m , sąsiad p o m ó g ł mi przy wnoszeniu stołu do masażu
do pokoju w piwnicy. Skąd miałam wiedzieć, że będzie spał
po drugiej stronie ściany, z daleka od sypialni żony na pię­
trze! I wcale się tak intensywnie nie zajmowałam wtedy ma­
sażem, bo zapisałam się j a k o s t u d e n t k a na psychologię na
Uniwersytet M u r d o c h . Pracowałam tylko tyle, żeby starczyło
n a m na utrzymanie.
M i n ę ł o zaledwie kilka dni, a już ten sfrustrowany staruch
rozpoczął swoją krucjatę, chcąc, żeby miejscowa r a d a się
m n i e pozbyła; j e g o wcześniejsze a p e l e do właściciela - który
trzymał moją s t r o n ę - spaliły na p a n e w c e . Zwołał wszystkich
sąsiadów, by przedyskutować „działalność u p r a w i a n ą p o d
n u m e r e m czwartym". Nie pozwolono mi wziąć udziału w tym
W mitologii irlandzkiej zjawa w kobiecej postaci, najczęściej zwiastują­
ca śmierć w rodzinie swoim żałosnym płaczem i zawodzeniem (przyp. red.).
zebraniu, chociaż napisałam stosowny list do wszystkich są­
siadów w szeregowcach, przypominając im, że tylko ja m o g ę
powiedzieć p r a w d ę o mojej „działalności". A n i j e d e n a d r e s a t
nie zechciał mi odpowiedzieć. Moimi sąsiadami po drugiej
stronie byli młodzi ludzie, którzy ciągle urządzali przyjęcia
i często sikali n a d poręczą balkonu od frontu. Inni lokatorzy
nie uważali tego za p r o b l e m - nie w p o r ó w n a n i u z b e z e ­
ceństwami, jakie rozgrywały się w mojej willi! Do Rady Fre­
m a n t l e została wysłana skarga, a R a d a z miejsca nakazała mi
przerwać działalność zawodową na tym t e r e n i e , p o d groźbą
wytoczenia sprawy sądowej.
Musiałam pogodzić się z tym, że ludzie często kierują się
uprzedzeniami i że nikt bardziej nie lubi prawić m o r a ł ó w niż
sfrustrowany stary baptysta, który woli nocne polucje i faryzeuszowskie p r z e k o n a n i e o własnej prawości od rozluźniające­
go masażu. Napisałyśmy pogodny list pożegnalny do wszyst­
kich naszych sąsiadów, a D o r e e n uraczyła ich arią Lauretty
„ O , mio b a b b i n o c a r o " Pucciniego, swoim ulubionym utwo­
rem, na pełny regulator, „żeby ci ludzie, na litość boską, zro­
zumieli, że jesteśmy wykształconymi artystkami. Powinnyśmy
dla tej społeczności być skarbem, a nie u t r a p i e n i e m " .
D o r e e n , jej córka i ja rozstałyśmy się i p r z e p r o w a d z i ł a m
się do Subiaco. W pierwszym tygodniu złożyła mi wizytę obyczajówka, gdyż m o i dawni sąsiedzi wysłali do nich pełne o b u ­
rzenia listy. Policja najpierw zadzwoniła, szef obyczajówki
udawał klienta odpowiadającego na moje ogłoszenie. To by­
li przyzwoici faceci, a m i m o to, kiedy otworzyłam drzwi i zo­
baczyłam ich m u n d u r y , spociłam się ze strachu. Wetknęli
głowę do pokoju do masażu, gdzie na ścianie wisiał mój dy­
plom, a p o t e m uśmiechnęli się na do widzenia. Wychodząc,
szef powiedział:
- N a w i a s e m mówiąc, wolelibyśmy, żeby pani przyszła i za­
rejestrowała się j a k o j e d n o o s o b o w a agencja, żebyśmy wie­
dzieli, kim pani jest, i nie musieli już więcej zawracać pani
głowy.
Z a s t o s o w a ł a m się do tej rady. W obskurnym biurze pełnym
obojętnych strażników prawa zrobiono mi fotografie do akt.
- Jeżeli kiedyś zrezygnuje pani z „zabawy", niech nas pani
powiadomi, to usuniemy wszystkie d a n e - powiedział miody
oficer z obyczajówki, kiedy wychodziłam. Gdybym tylko na­
p r a w d ę mogła w to uwierzyć! Policjanci zapewniali m n i e , że
skoro nie łamię prawa, nie b ę d ę n o t o w a n a j a k o przestępca.
A l e cała ta sprawa zrównała chińską mniszkę z prostytutką,
co m n i e przerażało. C z u ł a m się jak „zło k o n i e c z n e " ; tak m ó ­
wią ludzie, kiedy nie chcą p o t ę p i a ć mojego zawodu, ale, tak
czy owak, robią to. W mojej ślicznej wazie pojawiło się na­
s t ę p n e pęknięcie.
Wróciwszy do d o m u , spojrzałam w lustro i zauważyłam
z m i a n ę na swojej twarzy. N a b r a ł a zdecydowanego, z i m n e g o
i p o w a ż n e g o wyrazu, bez tej złocistej poświaty, którą tyle ra­
zy sobie wyobrażałam. W tamtej chwili wyglądałam na swoje
czterdzieści pięć lat. W s t r z ą s n ę ł o m n ą to, a kiedy zajrzałam
głębiej w siebie, zauważyłam wiele rys. Nie m i a ł a m ż a d n e g o
innego zawodu, do k t ó r e g o mogłabym wrócić (poza ucze­
niem, k t ó r e mi nie o d p o w i a d a ł o ) . Mój czas się kończył w seksbiznesie musisz robić, co do ciebie należy, albo o d p a ­
dasz. Powoli, ale nieubłaganie, niszczyły mi się ręce od czę­
stego s m a r o w a n i a olejkiem, nawet jeżeli był to olejek migda­
łowy, a mięśnie i żyły rysowały się na nich coraz wyraźniej,
przez co zaczęły przypominać m o c n e ręce mojego ojca.
Z a s t a n o w i ł a m się, jakich klientów ostatnio przyjmuję. Na
przykład B e n , mały przypominający g n o m a człowieczek.
P o m p o w a n i e j e g o o p o r n e g o ptaszka t r u d n o byłoby nazwać
zajęciem o d p o w i e d n i m dla bogini. P o m a r s z c z o n e ciało B e n a
p r z y p o m i n a ł o mi jakieś w e ł n i a n e u b r a n i e , k t ó r e zostało wy­
g o t o w a n e , usta mu się nie domykały na wystających zębach,
uszy miał d u ż e , szpiczaste i odstające od głowy. B e n p r a c o ­
wał j a k o d o m o k r ą ż c a , i nigdzie nie zagrzewał na dłużej miej­
sca, nie odnosił sukcesów w pracy. Był uparty i odmowy, cho­
ciażby najbardziej b r u t a l n e , nie na d ł u g o go zniechęcały.
Ben miał wyjątkowo denerwujący nawyk skręcania moich
sutków, kiedy siedział ze spuszczonym n o g a m i na stole do
masażu, c m o k a ! wargami, a ja h a r o w a ł a m nad j e g o p e n i s e m .
„ H a r o w a ł a m " jest właściwym o k r e ś l e n i e m - t r u d n o mu było
osiągnąć orgazm. Niczego więcej nie chciał: ż a d n e g o masa­
żu, ż a d n e g o seksu; tylko tego wyczerpującego o d p r ę ż e n i a ,
a poza nim j e d n e g o krótkiego p o c a ł u n k u . Przymykał oczy
i podsuwał mi wydęte usta, czekając, aż d o t k n ę ich wargami.
I j a k ja to m i a ł a m pogodzić z duchowym a s p e k t e m mojej
pracy? Gdzie wymiana energii? Czyżbym przywykła robić to
po prostu za p i e n i ą d z e ?
S a m a z a p ę d z i ł a m się w kozi róg.
- Wrócę, zanim w o m b a t o g o n e m m a c h n i e - powiedział po
masażu j e d e n z moich nowych klientów, wyjaśniając, że zo­
stawił portfel w aucie. Czy w o m b a t y mają ogony? Instynkt
kazał mi podejść do drzwi, chociaż nie byłam o d p o w i e d n i o
u b r a n a , żebym mogła p o k a z a ć się p r z y p a d k o w e m u p r z e c h o ­
dniowi na oczy. Patrzyłam, jak pospiesznie wyprowadził sa­
m o c h ó d z mojego podjazdu i zniknął. C z u ł a m się koszmar­
nie - nie chodziło o pieniądze, których nie d o s t a ł a m , ale
0 moją godność. Coś takiego nigdy się wcześniej nie zdarzy­
ło! Na mojej chińskiej wazie pojawiła się większa rysa, zagra­
żając całości.
Przychodziły mi do głowy przygnębiające myśli, których
nigdy wcześniej nie m i a ł a m . M u s i a ł a m pogodzić się z fak­
t e m , że nie m a m absolutnie żadnej kontroli nad p o b u d k a m i
moich klientów, a wielu z nich po k o n t a k t a c h z innymi masażystkami i p r o s t y t u t k a m i znieczuliło się i stwardniało. Szcze­
gólnym u t r a p i e n i e m były dla mnie te milczące, p o c h ł o n i ę t e
sobą typy, k t ó r e nie potrafiły odróżnić natchnionej pieszczo­
ty od o b o j ę t n e g o klapsa w pośladek.
Musiałam przyznać, że większość moich klientów nie pasuje
do wizerunku kupców z chińskich waz! Mężczyźni byli po pro­
stu sobą: przychodzili z powodów, których byli świadomi albo
1 nie, i nieczęsto o tym mówili. Wymyśliłam sobie fałszywy
ideał. Oczywiście mogłam w swoich snach pozostawać mniszką-boginią, ale nie mogłam liczyć na prawdziwy szacunek każ­
dego mężczyzny, który przestępował próg mojego d o m u .
Kiedy to sobie uświadomiłam, coś się we mnie nieodwracal­
nie zmieniło. Z a b r a k ł o czystej radości, którą kiedyś odczuwa­
łam. A już naprawdę mierziło mnie, jeżeli mnie obmacywali,
kiedy tego nie chciaiam. Ku mojemu rozczarowaniu i przera­
żeniu działo się tak coraz częściej. Leżący na brzuchu facet za­
czynał błądzić ręką. Nie widział mojej twarzy, nie mógł więc
ocenić, czy go o d t r ą c a m na serio. Po krótkiej chwili spokoju j e ­
go ręka znowu przesuwała się w górę po mojej nodze. Po p r o ­
stu miał ochotę podczas masażu macać moją cipkę i nie godził
się z o d m o w ą . Wywijałam się tym błądzącym dłoniom, masu­
jąc j e d n o ciało po drugim. Przy klientach, których dobrze zna­
łam, zwykle niczego pod krótką spódniczką nie nosiłam, ale
teraz zaczęłam zakładać figi p o d dłuższe spódnice. Spodnie w życiu! Powinnam m ó c w m o i m własnym salonie masażu być
kobieca i atrakcyjna, i m i m o to szanowana!
Brutalnie wstrząsnęło m n ą odkrycie, że czuję sympatię do
moich klientów tylko wtedy, kiedy j e s t e m p r z e k o n a n a , że ra­
zem ze m n ą grają w moją grę. Ale tak n a p r a w d ę grałam w nią
sama! Kiedy przestawałam tańczyć, j a k mi zagrali, i odmawia­
łam ich wypowiedzianej czy milczącej prośbie, boczyli się, nie
zważali na moje życzenia albo więcej nie przychodzili. Naj­
dziwniejsze było to, że do tej pory tak ładnie ze m n ą współ­
działali. Ci wędrowcy potrzebujący kobiecej energii naprawdę
odchodzili zrównoważeni i zachwyceni. Ale rzecz w tym, że
wcale im do tego nie była p o t r z e b n a ż a d n a mniszka! Potrzeb­
na im była zwykła dziwka, która nigdy nie mówiła „nie", za­
nim upłynął ich czas, i która nie była tak wrażliwa, by d o m a ­
gać się od nich szacunku. W końcu brała od nich pieniądze.
Ja chciałam szacunku, ale sprawa była beznadziejna: więk­
szość facetów widziała we m n i e towar, za który zapłacili. Ku­
powali mnie w pakiecie: jeżeli m n i e wydawało się, że sprze­
daję tylko m a s a ż i że m o g ę wybierać, czy d a ć coś więcej, czy
odmówić, p o w i n n a m się poważnie zastanowić. Przychodzili
po j e d n o , a masaż był tylko kiepskim usprawiedliwieniem.
•
•
•
Zadzwonił telefon. To był J o h n , pracownik agencji h a n d l u
n i e r u c h o m o ś c i a m i , który chciał się ze m n ą p o t a r g o w a ć .
Z p o z o r u spragniony miłości, gotów był z z a p a ł e m wykłócać
się o wszystko, wykorzystując siłę swojego bogactwa. Powie­
dział mi, że potrzebuje tylko pół godziny, zmieniając tym sa­
mym u m o w ę na pełną godzinę, j a k ą zawarł ze m n ą wcześniej
w tym samym tygodniu, i że nie zamierza wnosić opłaty za
godzinę. Nie było to w p o r z ą d k u , ale zmieniłam mój rozkład
dnia tak, żeby się do niego dostosować. A wtedy J o h n poja­
wił się o pół godziny wcześniej po to, by p o r o z m a w i a ć . Nie
p o g a d a ć z kimś, k t o go z sympatią wysłucha; chciał wiedzieć,
co dostanie za swoje pieniądze. Wiedział, że zajmuje mi czas,
ale za ten czas nie zamierzał płacić.
J o h n zawsze był trudnym klientem. Za dużo mu dawałam na
początku, a kiedy przekonał się, że się wycofuję, chciał się na­
turalnie upewnić, że na tym interesie nie straci. Chyba nie zda­
wał sobie sprawy, że ludzie nie zawsze wyznaczają cenę za to,
co mają do zaoferowania. Ile policzyć za życzliwość? O b a w a
Johna, że dostanie mniej, niż dał, zniechęciła mnie do niego.
Ponieważ zgodziłam się go przyjąć, m u s i a ł a m teraz j a k
najlepiej sobie z tym poradzić. Wibracje wydzielane przez
J o h n a , kiedy przekraczał próg pokoju do masażu, były jak
odległy wrzask z piekła. Niespokojnie przyglądałam mu się
ze skrzyżowanymi r ę k a m i . A l e kiedy już znalazł się w m o i m
pokoju, zobaczyłam, że ten przebiegły mężczyzna z roleksem, w garniturze od Pierre'a C a r d i n a i z fryzurą za 100 d o ­
larów jest po prostu człowiekiem, k t ó r e g o nie ma kto wziąć
do łóżka ani kochać. To s a m o t n o ś ć wyzwalała w nim złość,
chociaż był p r z e k o n a n y , że panuje nad swoimi uczuciami.
- J e s t e m łagodny - oznajmił niespodziewanie J o h n , u n o ­
sząc ku m n i e ręce z otwartymi dłońmi, próbując p r z e k o n a ć
mnie poważnym spojrzeniem orzechowych oczu. - Nie j e ­
s t e m agresywny. - Mężczyzna, który nie jest agresywny, nie
musi o tym zapewniać, ale z j e g o słów z r o z u m i a ł a m , że przy­
najmniej zamiary ma d o b r e .
Wyschnięta duszyczka J o h n a nie z a p o m n i a ł a , jak to jest,
kiedy się leży w r a m i o n a c h kobiety. Aż do bólu p r a g n ą ł e r o ­
tycznej czułości. Najpierw j e d n a k chciał zrealizować swoją
fantazję o dwojgu ludziach, którzy się nawzajem rozbierają.
Na szczęście to d u ż o łatwiejsze, niż gdyby miał zrywać ze
mnie u b r a n i e , co zawsze jest możliwe w przypadku typów ta­
kich jak J o h n . Stanęliśmy naprzeciwko siebie. Erotyczne
oczekiwania J o h n a powodowały, że palce miał n i e z d a r n e
i rozpinanie guzików, zwykle tatwe, szło mu b a r d z o o p o r n i e .
Kiedy przyszło do haftek stanika, było jeszcze gorzej. O d ­
wróciłam się do J o h n a plecami, żeby mu było łatwiej. Często
w m a r z e n i a c h uczyłam facetów, jak robić to z zawiązanymi
oczami, błyskawicznie, żeby nie ulotniła się czarodziejska
chwila. A l e o p ó ź n i e n i e nie zaszkodziło Johnowi na libido ani
trochę. G m e r u , g m e r u , stanik zdjęty, i natychmiast przywar­
ły do m n i e z a c h ł a n n e ręce i ciało J o h n a . Ten człowiek, który
zapewniał m n i e , że nie jest agresywny, z t r u d e m się powstrzy­
mywał, żeby nie zgnieść m n i e na miazgę.
Natychmiast go powstrzymałam, tupiąc nogami, a on p r z e ­
prosił i przybrał znowu p o z ę c h ł o d n e g o o p a n o w a n e g o biz­
n e s m e n a o uśmiechniętych orzechowych oczach. Ale j e g o
twarde dłonie szybko zaczęły na p o w r ó t chwytać, ściskać, ła­
pać, gnieść. Czy wyobrażał sobie, że tak postępuje n a m i ę t n y
kochanek, czy m o ż e z t r u d e m opanowywał a m o k wywołany
gniewnym p o ż ą d a n i e m ?
S t a r a ł a m się go p o h a m o w a ć . Nie chciałam go peszyć, m ó ­
wiąc, że zachowuje się niewłaściwie, ale zdobyłam się na sta­
nowczość.
- P o d n i e c a m n i e łagodność, J o h n i e !
M o j e słowa wywarły pozytywny skutek. Czułam, jak ważna
jest dla niego świadomość, że n a p r a w d ę mnie podnieca. M o ­
je p o d n i e c e n i e p o t r z e b n e było nie tylko j a k o dowód, że jest
zręcznym k o c h a n k i e m . J o h n wolał być z kobietą p o d a t n ą na
j e g o wdzięki. Nie chciał, żebym na c h ł o d n o odgrywała swoją
rolę, w głębi nim pogardzając. No i dobrze; ale jak on to so­
bie wyobrażał, j a k ą reakcję m o g ł o wzbudzić j e g o agresywne
z a c h o w a n i e ? I skąd to p r z e k o n a n i e , że masażystka albo p r o ­
stytutka będzie w stanie dać mu za pieniądze coś, czego nie
mógł zdobyć gdzie indziej?
C h o c i a ż J o h n nie potrafił p o d n i e c i ć kobiety, to oczeki­
wał - nie, żądał w typowy dla siebie władczy s p o s ó b - a u t e n ­
tycznej reakcji. W i e d z i a ł a m , co otrzymałby gdzie indziej.
„Jak u d a w a ć o r g a z m " przeczytałam w p e w n y m kobiecym pi­
śmie. „ M ą d r a k o b i e t a wie, jak zrobić, żeby jej m ą ż albo p a r t ­
n e r był szczęśliwy". Od t e g o oszałamiającego cynizmu aż mi
się zakręciło w głowie. Z a s t a n a w i a ł a m się, ile kobiet udaje
o r g a z m ze względu na ego swoich m ę ż ó w ? I co to za „mą­
d r o ś ć " ? Co zostaje ze w s p ó l n e g o związku, jeżeli nie j e s t e ­
śmy już w o b e c siebie uczciwi? Ja okazywałam m o i m klien­
t o m szacunek, bo nigdy nie u d a w a ł a m o r g a z m u - d o p i e r o
p o d koniec mojej kariery masażystki, kiedy cała zabawa i tak
zaczynała się sypać.
Tego dnia J o h n miał szczęście: współczułam m u . Był d o ­
kładnie typem mężczyzny, który p o t r z e b o w a ł moich usług.
Seks potrafi zmiękczyć serce mężczyzny takiego j a k J o h n
i spowodować, że przez jakiś czas będzie się zachowywał
przyzwoicie. A l e czy chińskie mniszki tolerowałyby j e g o na­
stawienie? W e s t c h n ę ł a m ciężko, p r z e k o n a n a , że nie. P r ó b o ­
w a ł a m więc wprowadzić kilka nowych zasad. Ż a d n e g o więcej
dotykania, jeżeli nie m a m na to ochoty; i wyłącznie rozluź­
niający masaż dla każdego mężczyzny, który nie za b a r d z o mi
się p o d o b a ł .
Sprawy się skomplikowały. P r z e k o n a ł a m się, że t r u d n o mi
z a p a m i ę t a ć , na co się zgodziłam, kiedy p o p r z e d n i m r a z e m
widziałam się z klientem. Z a c z ę ł a m zakładać klientom karty
- do czego są przyzwyczajeni, na co pozwalałam, czego od­
m a w i a ł a m , na co trzeba uważać itd. - ale kiedy r o z m a w i a ł a m
z potencjalnym klientem przez telefon, nie zawsze zdążyłam
zajrzeć do kartoteki i czasami u m a w i a ł a m się na wizytę, a p o ­
t e m tego żałowałam. Zbyt często m i a ł a m nadzieję, że męż­
czyzna od ostatniej wizyty zmieni się w cudowny sposób i b ę ­
dzie oczekiwał po m n i e czegoś innego. P r a w d a była taka, że
nie u m i a ł a m o d m a w i a ć . A im bardziej sprzeniewierzałam się
swoim z a s a d o m , tym mniej p e w n i e się czułam za każdym ra­
z e m , kiedy milcząco przystawałam na coś, czego robić nie
chciałam. N a r a s t a ł we mnie niepokój i niezadowolenie.
Tak b a r d z o chciałam być przyzwoitą kobietą we własnych
oczach. C z u ł a m wstyd, jeżeli nie starczało mi odwagi, by
przerwać masaż, kiedy klient upierał się, że chce mnie doty-
kać, a ja nie m i a i a m na to ochoty. Dlaczego teraz jest do te­
g o s t o p n i a inaczej, pytałam s a m ą siebie. N a p r a w d ę nie m o ­
głam obwiniać tych p a n ó w o to, że zmieniły się moje uczucia.
Niemniej w p r o w a d z e n i e kilku zasad stało się dla m n i e bar­
dzo w a ż n e , nawet gdyby miały o k a z a ć się nie do przyjęcia dla
wielu moich klientów.
P r a c o w a ł a m dalej j a k o masażystka, ale nie chciałam już
tego robić n a g o i nie oferowałam seksu, tylko relaks. C i e m ­
ną n o c ą przyrzekałam sobie, że rozluźniającego masażu też
j u ż nie b ę d ę robiła. Z a c z ę ł a m wierzyć, że mężczyźni, którzy
przychodzą po seks albo masaż rozluźniający, mają żałosne,
m a r n e układy z ludźmi i że ja p o g a r s z a m te relacje. Moje p o ­
dejście do sprawy nie m o g ł o j u ż chyba być bardziej negatyw­
ne ani j e d n o s t r o n n e . A l e jak tylko pojawił się pierwszy u m ó ­
wiony klient, ł a m a ł a m moją d o n k i s z o t o w s k ą o b i e t n i c ę .
Chociażby dlatego że to ciężka praca robić uczciwy masaż
przez p e ł n ą godzinę tylko po to, by otrzymać niższą z a p ł a t ę .
Poza tym niezmiernie t r u d n o było p r z e k o n a ć stałych klien­
tów, żeby dostosowali się do moich nowych wymagań.
J o e słuchał m n i e uważnie, kiedy leżał na m o i m stole do
masażu, nagi i b e z b r o n n y , w oczekiwaniu na rozkosz. Z a ­
wsze cieszyło go, jeżeli najpierw m ó g ł m n i e wymasować i te­
raz przyszła j e g o kolej. J a k m i a ł a m mu wytłumaczyć p r o s t o
w j e g o p e ł n e ł a g o d n e g o oczekiwania oczy, że s t o s u n k u nie
ma już w m e n u . J o e osłupiał: widziałam, że nie m o ż e zrozu­
mieć. Był wrażliwym k o c h a n k i e m . U w i ó d ł mnie p r z e d p o ­
nad r o k i e m , a wciąż potrafił się bez reszty skupić na tym, co
robi, kiedy się kochaliśmy, r z a d k a zaleta. Nie odezwał się,
gdy jąkając się, p o w i e d z i a ł a m , co m i a ł a m do p o w i e d z e n i a .
Ja również zamilkłam, p a t r z ą c , j a k z a c h m u r z a się j e g o
twarz. Byłam wdzięczna, że nie wstał i sobie nie poszedł, bo
chciałam mu w p r e z e n c i e zrobić najlepszy masaż, na jaki by­
ło m n i e stać.
Kiedy się odwracał na plecy, miał łzy w oczach. Z a c z ę ł a m
głaskać j e g o penis, ale powstrzymał m n i e . U ś w i a d o m i ł a m so­
bie, że nie zamierzał skłonić m n i e tym do ustępstw. Po p r o ­
stu tego dnia nie był w stanie w ten sposób szczytować. Wy-
ciągnął r ę k ę i zaczai czule pieścić moją twarz. Za wszystko,
co d a ł a m mu w przeszłości, był g ł ę b o k o wdzięczny; j a k m o ­
głam pomyśleć, że robię mu krzywdę? J a k m o g ł a m to tak źle
zrozumieć? O t o mężczyzna, który spełniał wszystkie w a r u n ­
ki, o jakich pomyśleć mogła chińska mniszka, a ja go o d t r ą ­
całam! Zdjęłam top i przytuliłam go, a on szczytował, kiedy
się obejmowaliśmy.
B e r n a r d był również stałym klientem, z którym się ser­
decznie związałam. Jeździł taksówką i p o t r z e b o w a ł d o b r e g o
masażu, żeby zneutralizować długie godziny, jakie spędzał za
kółkiem. Zwykle byłam przy nim naga. Kiedy z a p r o p o n o w a ­
łam sam masaż, B e r n a r d z h u m o r e m odmówił i szarpnął
mnie za ubranie.
- Co się z t o b ą dzieje? - zapytał z niedowierzaniem. Poło­
żył się na stole do masażu i wciągnął m n i e w zabawie na sie­
bie. - Przecież wiesz, że robiliśmy to już wcześniej, C a r l o ,
i było b a r d z o d o b r z e .
Beznadzieja. Postanowiłam mu ustąpić. Pozwoliłam, by
zdjął ze mnie u b r a n i e i pieścił moje ciało. Z r o b i ł a m mu ma­
saż - moje dłonie przesuwały się automatycznie, wyszukując
te napięte, obolałe miejsca, które potrzebowały, żeby się nimi
zająć. Przez cały czas B e r n a r d leżał spokojnie, nie przerywa­
j ą c mi. Tylko j e g o plecy potrzebowały masażu; kiedy skończy­
łam, zawsze odwracał się z szerokim uśmiechem, siadał i usa­
dzał m n i e na swoim wyprężonym penisie. Ja zapierałam się
stopami o stół, a on podnosił mnie i opuszczał. Rozkosz na­
pływała fala za falą, dopóki oboje nie mieliśmy orgazmu.
Już po wszystkim. Ubierając się, czułam się sflaczała. Z a ­
j ę ł a m się tym, co trzeba było zrobić: przyniosłam B e r n a r d o ­
wi szklankę wody, kiedy brał prysznic, odłożyłam ręczniki,
p o p r a w i ł a m poduszki. Z a s t a n a w i a ł a m się, jak on się czuje.
Kiedy spotkaliśmy się na korytarzu, wyglądał wspaniale,
z ręcznikiem na biodrach i szelmowskim u ś m i e c h e m na
ustach. Wszystko na nic: albo b ę d ę musiała odmówić, kiedy
zechce przyjść n a s t ę p n y m r a z e m , albo b ę d ę dalej musiała
uprawiać z nim seks. B e r n a r d był nie tylko sympatyczny, ale
i d o b r z e płacił, więc tę decyzję o d s u n ę ł a m na p o t e m .
Gdybym potrafiła j a s n o myśleć, uświadomiłabym sobie, że
kilku z moich klientów n a p r a w d ę o d p o w i a d a ideałowi chiń­
skiej mniszki. Ale było coś, o czym nie poinformowały mnie
obrazki na wazie, p e w n a zasadnicza i b a r d z o istotna wiado­
mość, k t ó r a do mnie nie d o t a r ł a : Kiedy chińska mniszka nie
ma już na to ochoty, przestaje to robićl A ja, p o d o b n i e jak te
raz na zawsze n a m a l o w a n e na wazie obrazki, nie przestałam.
Nie przestawałam również myśleć. A im więcej myślałam,
r o z u m o w a ł a m i d u m a ł a m , tym bardziej byłam zmęczona.
M a l c o l m , nowy klient, z a ł a m a ł się i zaczął szlochać, kie­
dy mu p o w i e d z i a ł a m , że nie oferuję seksu. Przeprosił za
swoje łzy, ale błagał, żebym pozwoliła mu j e d e n jedyny raz
wejść w siebie.
- Nie byłem w kobiecie od dwóch lat. C h c ę wiedzieć, że
stać m n i e jeszcze na to j a k o mężczyznę - d o d a ł p o s ę p n i e .
Ten ostatni fragment wydał mi się sensowny, nawet jeżeli
cała reszta sprowadzała się do taktyk manipulacyjnych. Mal­
colm przyniósł ze sobą prezerwatywę, więc zamiast zgodzić
się na stosunek, z a p r o p o n o w a ł a m , że jeżeli ją założy, to zro­
bię mu fellatio. Natychmiast tego p o ż a ł o w a ł a m , skosztowaw­
szy paskudnych ś r o d k ó w plemnikobójczych i dezynfekują­
cych, taki suchy ściągający smak, który później całymi
godzinami utrzymywał mi się w ustach, nawet po kilku
szklankach herbaty, kawy, herbaty ziołowej i na koniec wina.
D a ł a m sobie spokój z obrzydliwą g u m ą i powiedziałam:
- W p o r z ą d k u , zrobimy to tak, jak chciałeś. (Wygrywasz,
bo p o w i n n a m była mieć^więcej r o z u m u ! )
Pracowałam r ę k a m i n a d j e g o oklapłym z rozczarowania
penisem, aż n a b r a ł entuzjazmu, a p o t e m w d r a p a ł a m się na
niego. Biedny Malcolm; n a p r a w d ę wcale nie chciał p r z e k r a ­
czać wyznaczonych przeze mnie granic. R a z j e d e n wsunął się
we m n i e , a p o t e m szczytował w k o n d o m .
- To wszystko, czego p o t r z e b o w a ł e m - powiedział. - Teraz
czuję, że nic mi nie brakuje.
Większość moich klientów była przyzwoitymi ludźmi, mi­
łymi, szczodrymi i szczerymi. Nie było nic złego ani w nich,
ani w tym, czego chcieli. „ Z ł e " natomiast było to, że ja nie
przywykłam szanować swojej własnej energii ani odczuć m e ­
go ciała. A kiedy siebie nie szanowałam, czułam się źle. Przez
moją pracę nie stawałam się złą kobietą; tak mi się tylko wy­
dawało.
Przyłapałam się na tym, że raz za razem ulegam własnej
tęsknocie za rozkoszą i p o ż ą d a n i u moich klientów, a skutek
tego był jeden, a mianowicie czułam się p o t e m bardziej niż
kiedykolwiek wyczerpana i rozczarowana brakiem s a m o k o n ­
troli. W chwilach tuż przed o r g a z m e m , w ogniu namiętności
oszukiwałam siebie, myśląc, że tym razem będzie inaczej, że
po wszystkim b ę d ę się czuć d o b r z e . Ale d o b r e samopoczucie
ulatniało się b a r d z o szybko. Nie przestawałam, bo byłam uza­
leżniona: od seksu, od atencji mężczyzn i od łatwych pienię­
dzy. Tak t r u d n o było mi wtedy zrozumieć to wszystko w pełni.
Nieustannie u m i e r a ł a m z przerażenia, że moi przyjaciele
albo znajomi m o g ą się dowiedzieć, że zajmuję się m a s a ż e m
rozluźniającym i nie tylko. W konsekwencji w r o z m o w a c h
r z a d k o otwierałam przed kimkolwiek serce; p r a w d ę mówiąc,
jedynym m o i m powiernikiem został mój h o m o s e k s u a l n y
przyjaciel, S h a n e . Był czarującym, uzdolnionym artystycznie,
inteligentnym, pięknym i tolerancyjnym m ł o d y m człowie­
kiem, który w k o n t a k t a c h ze m n ą p r a g n ą ł tylko mnie wspie­
rać. W p a d a ł do m n i e do d o m u , by zrobić mi niespodziankę
j a k i m ś wymyślnym posiłkiem, a j e g o melodyjny głos i słodka
o b e c n o ś ć n i e u s t a n n i e podnosiły mnie na duchu. Z S h a n e ' e m
m o g ł a m r o z m a w i a ć niemal o wszystkim. Niemal. N a w e t przy
nim nie p o r u s z a ł a m nigdy mojej najgłębszej obawy, że ktoś
m n i e zdemaskuje.
Poza S h a n e ' e m zaprzyjaźniłam się z Ruth i D o n e m , parą,
która mieszkała o kilka ulic o d e mnie. Z nimi również nigdy
nie rozmawiałam o moim stylu życia. Zaczęłam uczyć w nie­
pełnym wymiarze godzin, żeby robić wrażenie, iż z tego się
utrzymuję. Przez dwa lata składaliśmy sobie wizyty i prowadzi­
liśmy ożywione i zabawne filozoficzne dyskusje, jedząc kolacje
ugotowane przez Ruth. Mój mroczny sekret należał tylko do
mnie i chyba przez cały czas robił się coraz mroczniejszy.
N i e d ł u g o pojawiła się n a s t ę p n a tajemnica, sekret, który
obciążał mnie i D o n a . Kłopoty zaczęły się, kiedy D o n powie­
dział mi, że mnie pragnie. Zajrzałam w te wielkie c i e m n e j e ­
ziora j e g o oczu i z r o z u m i a ł a m , że nasze niewinne żarty e r o ­
tyczne zmieniły się dla niego w m a r z e n i a . Wiedziałam, że
oboje, i R u t h , i D o n , pobierając się, byli niewinni, i ż a d n e
z nich nigdy nie miało innego p a r t n e r a seksualnego. Ż a r t o ­
wali, że wezmą sobie k o c h a n k ó w , przy czym ja wstrzymywa­
łam o d d e c h - bo chociaż tak się kochali i cenili nawzajem,
mógł spod tego d y m u w końcu b u c h n ą ć ogień. R u t h ze swej
strony mówiła otwarcie o kimś, kto jej się s p o d o b a ł w pracy.
Ale tylko tak dowcipkowali; wiedzieliśmy, że te m a r z e n i a na
zawsze p o z o s t a n ą m a r z e n i a m i .
Prośba D o n a poważnie m n i e zaskoczyła. Traktowałam go
jak drogiego przyjaciela, ale zdecydowanie nie był w typie
mężczyzny, z którym miałabym o c h o t ę przeżyć r o m a n t y c z n ą
przygodę, i nigdy przez myśl mi nie przeszło, że on m o ż e
uważać inaczej. Czyżby popsuł się mój erotyczny r a d a r ? D o ­
szłam do wniosku, że nie, że nie j e s t e m dla D o n a pociągają­
ca, że po prostu z czystej ciekawości ma o c h o t ę na seks
z kimś innym niż żona. Powiedziałam mu to, ale ku m o j e m u
zdziwieniu nie zrezygnował.
W końcu któregoś p o p o ł u d n i a p o d d a ł a m się, uznając, że
j e d n o takie doświadczenie załatwi sprawę: D o n p r z e k o n a się,
jaki nudny potrafi być seks bez zaangażowania emocjonalne­
go. Zgodziłam się, żeby do mnie przyszedł. Czegoś równie
dziwnego nigdy nie przeżyłam. D o n a uważałam d o t ą d za lo­
jalnego przyjaciela. R u t h , j e g o żona, była dla m n i e jak królo­
wa, i zasługiwała na pełną lojalność. A o t o zdradzaliśmy ją,
chociaż w najmniejszym stopniu nie chcieliśmy jej skrzywdzić.
Kiedy już byliśmy nadzy i leżeliśmy w łóżku, D o n zbliżył
się do m n i e z b e z p o ś r e d n i o ś c i ą , k t ó r a z a p e w n e zawsze go
cechowała, kiedy k o c h a ł się z ż o n ą . Nie wysilałam się, żeby
go j a k o ś szczególnie podniecić; chciałam raczej p o k a z a ć m u ,
że to j a k o ś ć związku dodaje pikanterii seksowi, a nie inne
ciało. M i a ł a m nadzieję, że będzie równie z n u d z o n y jak ja.
Uprawialiśmy seks „na misjonarza", a p o t e m położyliśmy
się o b o k siebie. Przyglądałam mu się, jak leży na wznak,
wpatrując się w sufit i unikając m o j e g o spojrzenia. Nie miał
ochoty mi się zwierzyć, o czym myśli, ale nalegał, żebym nic
nie mówiła R u t h .
- Z a b o l a ł o b y ją to tylko, nie zrozumiałaby.
Przyrzekłam, że z a c h o w a m sekret, ale strach, że z o s t a n ę
z d e m a s k o w a n a , jeszcze przybrał na sile. Wiedziałam, że
świat „zewnętrzny" uzna m n i e za zdzirę, za dziwkę, za nie­
rządnicę. Za kogoś, kto nie potrafi się w przyzwoity s p o s ó b
utrzymać, kto nie u m i e zarobić na życie, nie sprzedając swo­
jego ciała. Wierzyłam w wolność, ale nie m i a ł a m odwagi gło­
sić własnych p r z e k o n a ń . Innymi słowy, byłam oszustką.
To uczucie, że j e s t e m oszustką, kimś, kto żyje w kłamstwie,
stało się n i e z n o ś n ą t o r t u r ą . I d l a t e g o k t ó r e g o ś wieczoru wy­
brałam się na wykład słynnego psychologa ze Stanów, który
zapoznawał licznie zebranych ze swoją wiedzą na t e m a t ar­
chetypów J u n g a . Robił wrażenie kogoś, kto mógłby p o m ó c
mi wniknąć w moje cierpienia. Postanowiłam, że z nim p o ­
r o z m a w i a m i cierpliwie czekałam za kulisami, d o p ó k i wszy­
scy sobie nie poszli. Psycholog i j e g o asystent, który p o w i a d o ­
mił wielkiego człowieka, że m a m niecierpiącą zwłoki sprawę,
spodziewali się usłyszeć coś niezwykłego.
- O co chodzi? - zapytał pan Sławny, pochylając się do
p r z o d u z dłonią na kolanie; asystent położył r ę k ę na oparciu
j e g o krzesła.
- Czuję się jak oszustka...
L e d w o zdążyłam u b r a ć w słowa moje straszliwe wyznanie,
kiedy obydwaj wybuchnęli ś m i e c h e m .
- I to wszystko? - wykrzyknął pan Sławny. Wstał i oddalił
się, a ja siedziałam z otwartymi ustami. W następnej chwili
j u ż ich obydwu nie było. O d c h o d z ą c , śmiali się i rozmawiali
o czymś innym. P r ó b o w a ł a m zastanowić się nad j e g o o d p o -
wiedzią. Co miał na myśli - że jak się jest oszustem, to nie ma
się czym martwić? Ze każdy oszukuje, i co w tym n o w e g o ?
Ze bycie oszustem to p r o b l e m , który najłatwiej rozwiązać?
Nie mieściło mi się w głowie, że m o ż n a to tak lekko p o t r a k ­
tować. M o ż e p a n Sławny sam był o s z u s t e m ? To tłumaczyło­
by j e g o reakcję, ale nie chciałam się z takim wyjaśnieniem
pogodzić.
C z u ł a m się wciąż tak s a m o z d e z o r i e n t o w a n a , i rozpoczę­
łam poszukiwania d u c h o w e . P o z n a ł a m bahaitów, medytację
t r a n s c e n d e n t a l n ą , jogę, sięgnęłam do hinduskich religii, od­
wiedzałam buddyjskie klasztory. U n i k a ł a m wiązania się z ja­
kimkolwiek guru - nie dla mnie Rajneesh, Sai B a b a czy
M u k t a n a n d a . M o ż e obawiałam się, że ci święci ludzie mnie
p o t ę p i ą albo zafascynują tak, że zejdę z własnej ścieżki. Wy­
starczająco się b a ł a m , siedząc w towarzystwie Paula L o w e ,
niegdyś wyznawcy Rajneesha. Z d e c y d o w a n i e nie chciałam
przebywać w obecności kogoś, kto potrafiłby przejrzeć mnie
na wylot i powiedzieć mi, że j e s t e m o k r o p n a . Nie, chciałam
trafić na taką ścieżkę, k t ó r a pozwoli mi uwierzyć, że d o b r z e ,
że j e s t e m taka, j a k a j e s t e m ! Z n a l e ź ć kogoś, kto naprawiłby tę
nieszczęsną p o p ę k a n ą wazę, kto pomógłby mi pozbyć się p o ­
wątpiewania w siebie oraz tego, co zaczęłam nazywać s a m o u t r u d n i a n i e m , a co nie pozwalało mi się wzbogacić.
W tym okresie żadnej z powyższych myśli nie potrafiłam
wyraźnie sformułować. Gdyby rozjaśniło mi się w głowie,
usłyszałabym swój własny głos:
- Jesteś b r u d n ą m o r a l n i e zdzirą i nie zasługujesz na nic
dobrego.
•
•
•
Zaczynała pogarszać się jakość mojego masażu. Przy każ­
dym zabiegu chciałam, żeby się wreszcie skończył, i łatwiej
się męczyłam. Kiedy mignęła mi w lustrze własna twarz, p o ­
czułam się wstrząśnięta, tak blado i nieszczęśliwie wygląda­
łam. C o r a z trudniej było mi czerpać n a t c h n i e n i e z p r z e k o n a ­
nia, że moja praca przynosi ludziom d o b r o . W m i a r ę j a k
narastało we mnie podejrzenie, że zamiast d o b r a m o g ę robić
krzywdę, określenie „nierządnica" zaczęło n a b i e r a ć n o w e g o
znaczenia. Powoli miłość zmieniała się w niesmak.
Wątpliwości, k t ó r e dniami i nocami dręczyły mój mózg,
rozrosły się do prawdziwej walki między d o b r e m a złem, a to
groziło mi u t r a t ą równowagi psychicznej. Powtarzałam sobie,
że m a m nie być głupia, i g ł ę b o k o o d d y c h a ł a m z ulgą, kiedy
czułam się d o b r z e , ale nie potrafiłam z a p a n o w a ć n a d p r z e ­
k o n a n i e m , że w głębi j e s t e m zepsuta. Życie z tymi sprzeczno­
ściami wymagało o g r o m n e g o wysiłku i zmieniło się w kosz­
mar. Nie m i a ł a m nikogo, k o m u mogłabym zwierzyć się
z mojej rozpaczy, nikogo, kto podsunąłby mi jakiś zdrowszy
p u n k t widzenia, więc przelewałam moją dezorientację na pa­
pier, robiąc szalone chaotyczne notatki. Z a p e ł n i a ł a m p a ­
miętnik dziwacznymi pełnymi udręki koncepcjami, z d e s p e ­
racją próbując za ich p o m o c ą rozjaśnić sobie w głowie.
P o t ę p i a ł a m siebie, że zachęcam mężczyzn do czegoś, co
nazywałam „wyalienowanym zachowaniem". M i a ł a m o g r o m ­
ne poczucie winy. Nie m o g ł a m pojąć, że motywy, jakimi kie­
rują się klienci, to nie moja sprawa. Nie m o g ł a m zrozumieć,
że p r z e k o n a n i e , iż potrafię zrozumieć, co myślą, zakrawa na
arogancję z mojej strony. Co stało się z moją początkową wia­
rą, że kontakt seksualny z mężczyznami przyniesie im d u c h o ­
wą korzyść? Czy dałam się zastraszyć moralności społeczeń­
stwa? Nie byłoby to możliwe, gdyby gdzieś w głębi mnie nie
czaiło się poczucie winy, k t ó r e tylko czekało, żeby się obudzić.
Ale to poczucie winy było tam o b e c n e na długo, zanim zaczę­
łam tę pracę. Wybrałam sobie zawód, który miał mi udowod­
nić, że j e s t e m złą istotą.
Porobiły mi się na stopach ranki, k t ó r e nie chciały się g o ­
ić. P r ó b o w a ł a m antybiotyków, rtęciowych antyseptyków, m a ­
ści, chodziłam do lekarzy, n a t u r o p a t ó w - ale rany się nie g o ­
iły, a r o p a i ból były o z n a k a m i , że tkwi we m n i e coś
p a s k u d n e g o , co próbuje się wydostać na zewnątrz. Ten kosz­
m a r n y dylemat, od k t ó r e g o dusza mi gniła, p o w o d o w a ł , że
czułam się obrzydliwa. I w tym rozpaczliwym stanie zadzwo­
niłam do Gaye, specjalistki od o d r o d z e n i a .
Zbudź się, martwa księżniczko
K i e d y p r z y s z ł a m n a t r z e c i ą sesję o d d e c h o w ą , G a y e
w p r o w a d z i ł a m n i e s p o k o j n i e d o swojego m i e s z k a n i a . O d ­
r o d z e n i e czy p o n o w n e n a r o d z i n y t o p r o c e s polegający n a
p o d ł ą c z e n i u się do energii związanych z w y d a r z e n i a m i
z wczesnej m ł o d o ś c i p o p r z e z p e w n ą szczególną t e c h n i k ę
o d d e c h o w ą , a n a s t ę p n i e na u w o l n i e n i u ich p o p r z e z od­
d e c h . C o d o k ł a d n i e zostaje u w o l n i o n e , t e g o się nie precy­
zuje - najwyraźniej nie jest to k o n i e c z n e - po tych wizytach
c z u ł a m się czystsza i lżejsza. G a y e była d o ś w i a d c z o n ą
u z d r o w i c i e l k ą i wyznawczynią c z c i g o d n e g o h i n d u s k i e g o
mistrza d u c h o w e g o , o d k t ó r e g o z a c z e r p n ę ł a inspirację d o
swojej pracy. U f a ł a m j e j .
P o d o b n i e jak podczas wcześniejszych sesji leżałam na
miękkim m a t e r a c u na jej parkiecie. W pokoju było ciepło,
ale kiedy zastosowałam się do instrukcji oddychania, zrobiło
mi się b a r d z o z i m n o . G a y e przykryła mnie. W k r ó t c e praca
o d d e c h e m zaczęła otwierać w m o i m ciele kanały energetycz­
ne, k t ó r e zostały z a b l o k o w a n e przez stare lęki. Fale brutalnej
energii, pulsując, przepływały przez moje ręce i nogi, jakby
ktoś przepuszczał przez nie p r ą d elektryczny. Chociaż czu-
łam dyskomfort, było to n o r m a l n e , więc pozwoliłam, by tak
się działo, i o d d y c h a ł a m dalej.
W jakimś t r u d n y m do zdefiniowania m o m e n c i e coś zmie­
niło się w mojej n o r m a l n e j świadomości i p o c z u ł a m się tak,
jakbym obudziła się w t r u m n i e . Moja głowa spoczywała na
małej twardej poduszeczce, leżałam u b r a n a w długą, skrom­
ną niemal białą suknię; r ą b e k i rękawy wykończone były
drobnymi haftowanymi kwiatami. U ś w i a d o m i ł a m sobie, że
p o g r z e b a n o mnie żywcem, i natychmiast z a p r a g n ę ł a m się
wydostać.
- Co się dzieje? - zapytała G a y e .
- U t k n ę ł a m w t r u m n i e - powiedziałam m o n o t o n n y m gło­
sem człowieka w transie.
- Pchnij pokrywę - poradziła.
P c h a ł a m o b i e m a r ę k a m i ze wszystkich sił, ale nic to nie
dało.
- Pokrywa jest z kamienia i nie m o g ę jej ruszyć - powie­
działam bez nadziei i zwiotczałe ręce opadły mi do boków.
C z u ł a m , że nie sprostałam w a ż n e m u wyzwaniu. Ale lata d o ­
świadczenia wyostrzyły intuicję G a y e ; milczała.
W chwili, kiedy z taką konsternacją się p o d d a ł a m , coś za­
częło się w ciszy poruszać. O d n i o s ł a m wrażenie, że to moje
własne ciało unosi się powoli, p o z i o m o , z trumny. Przeniknę­
ło bez kłopotów przez k a m i e n n ą pokrywę i, nie otwierając
zamkniętych po śmierci oczu, zobaczyłam m a ł ą kaplicę r o ­
dzinną, w której t r u m n a spoczywała na k a m i e n n y c h blokach.
W tym cichym miejscu było l o d o w a t o z i m n o ; ściany pokrywa­
ła wilgoć, która nie wysychała od lat.
W z n o s i ł a m się płynnie ku sklepieniu kaplicy, p o d k t ó r e
zaczęły napływać c i e m n e chmury, i z r o z u m i a ł a m , że j e s t e m
w d r o d z e do piekła, że m a m się s p o t k a ć z diabłem. Nieubła­
ganie, z r ę k a m i złożonymi na piersi, wzbijałam się coraz bli­
żej szatana, poddając się m e m u straszliwemu losowi.
W następnej chwili stało się coś, czego nie wyobraziłabym
sobie w najśmielszych n a w e t m a r z e n i a c h . Kiedy zbliżyłam się
do groźnej masy c h m u r , niczym błyskawice wystrzeliły z niej
w m o i m kierunku r a m i o n a i chwyciły moje unoszące się
w powietrzu ciało. Ku m o j e m u k r a ń c o w e m u z d u m i e n i u i nie­
w y m o w n e m u zachwytowi nie spaliła mnie diabelska pogar­
da, tylko spowiła nieziemska błogość. Nie czułam nic oprócz
przeczystej miłości. Każda k o m ó r k a mojego ciała zdawała
się przesycona radością, moje ciało tętniło życiem jak nigdy
wcześniej. O n i e m i a ł a , n i e r u c h o m a , t o n ę ł a m w tej błogości.
Nie było żadnej twarzy, nie było żadnych słów, tylko wszech­
ogarniające uczucie, że ktoś czule m n i e obejmuje, że stapiam
się z nim w j e d n o .
Przestałam oddychać, moja świadomość zanikła. L e ż a ł a m
na m a t e r a c u G a y e , p o g r ą ż o n a w błogości bez granic, o d p o ­
czywając na głębinach pierwotnej niewinności; błogosławio­
ny odpoczynek, w którym zatraciło się poczucie, kim byłam
j a k o istota cielesna. Mój o d d e c h zatrzymał się na dosyć dłu­
gi czas, dopóki nie usłyszałam, jak spokojny głos G a y e cicho
wzywa m n i e do powrotu.
U ś m i e c h n ę ł a m się do niej, ale nie potrafiłam wysłowić te­
go, czego doświadczyłam. Milczałyśmy przez chwilę. Z a c z ę ­
łam oddychać regularnie i swobodnie. Powoli mój mózg pod­
jął znowu pracę. To doświadczenie p o k a z a ł o mi, że tak
zwane zło jest w jakiś sposób cząstką naszego istnienia. Jak
istniało, nie było wtedy dla mnie całkiem jasne. Przez tę krót­
ką chwilę czułam, że p r a w d ą jest tylko miłość, a nie zło. Z ł o
było czymś w rodzaju postawionej na głowie miłości i m o ż n a
było je całkowicie zmienić dzięki zrozumieniu. Niemniej
sprzeczności, k t ó r e pustoszyły moją duszę, zostały złagodzo­
ne. Chwilowo byłam d o b r a , wyłącznie d o b r a .
Z r e l a k s o w a n a , usłyszałam głos G a y e . Skupiłam się, na
głosie, który sprowadził mnie z p o w r o t e m na świat.
- Teraz musisz zerwać z wszystkimi swoimi złymi przyja­
ciółmi.
Co miała na myśli, mówiąc „źli przyjaciele"? Nie rozumia­
łam. Ale nie zadawałam żadnych pytań, tylko kiwnęłam głową,
ufając, że wie, o czym mówi. Nie kojarzyłam jej słów z klienta­
mi, którzy przychodzili na masaż - nigdy jej o nich nie wspo­
minałam. Kiedy w kilka dni później zaświtało mi w końcu, że
j e d n o wiąże się z drugim, rozgniewałam się i krzyknęłam:
- Nie! Ludzie, którzy do mnie przychodzą, nie są źli! M o ­
ja p r a c a nie jest zła! Nie powoduje, że j e s t e m zła!
Nie r o z u m i a ł a m , że prosiła m n i e , bym zerwała z wszystki­
mi „przyjaciółmi", którzy niedobrze na mnie wpływali. N i e ­
stety, G a y e użyła słowa „zły", co s p o w o d o w a ł o , że odrzuci­
łam jej sugestię. Co za pech, że nie byłam przygotowana na
tę lekcję.
Na logikę miałam rację - moi klienci nie byli źli i ja nie by­
łam zła. Ale praca, j a k ą wykonywałam, powodowała, że czu­
łam się zła, ponieważ przestałam do niej podchodzić z ser­
cem. P o s t ę p o w a ł a m wbrew instynktowi, nie miałam więc sił
koniecznych, by wznieść się p o n a d negatywne energie, na któ­
re natykałam się, mając bliski kontakt z klientami. Co m o ż e
być bliższe niż stosunek płciowy? To jest nie tylko kontakt fi­
zyczny, ale i psychiczna wymiana. Energia psychiczna k a ż d e ­
go człowieka wykazuje tendencję, by „udzielać się" drugiemu.
Kiedy zaczynałam, na samym początku, moja energia była tak
silna, moje intencje tak czyste, że potrafiłam w dużej mierze
przekształcić lub odrzucić wszystko, co klient we mnie zo­
stawiał. Moje pozytywne nastawienie uwydatniało w moich
klientach i we mnie to, co najlepsze. Ale jak m o g ł a m oczeki­
wać, że zachowam n i e n a r u s z o n ą energię psychiczną, kiedy
moje motywy zostały z r e d u k o w a n e do pracy dla pieniędzy,
a ja sądziłam, że do niczego innego się nie nadaję? Dlaczego
nie potrafiłam zrozumieć, że wraz ze s p a d k i e m entuzjazmu
zanikała moja empatia, przez co zaczynałam odczuwać wstręt
do niektórych klientów?
Szkoda, że nie potrafiłam przeprowadzić takiego rozróżnie­
nia, kiedy mi było potrzebne! Jak mogłam być taka tępa? No
cóż, nie ma się czemu dziwić, jeśli uwzględnić moje katolickie
wychowanie i wcześniejsze życie zakonnicy. W klasztorze na­
uczyłam się utożsamiać niską s a m o o c e n ę z cnotą pokory. Co
gorzej, wpojono mi, że cierpienie jest krzepiące. Dlatego tłu­
miłam sygnały płynące z ciała i nie reagowałam na nie.
Dzięki sesjom o d d e c h o w y m u G a y e zaczęłam przychylniej
na siebie p a t r z e ć . Potrafiłam czuć się znowu k o c h a n a za to,
kim j e s t e m , zamiast uzależniać swoje s a m o p o c z u c i e od suk-
cesów z klientami. R a n y na stopach mi się zagoiły. Ale to coś,
co objęło m n i e w ciemnych c h m u r a c h , nie zamierzało dać za
wygraną. Jeżeli przesłanie nie było wystarczająco czytelne, to
t r u d n o , b ę d ę musiała dojść do tego stopniowo, powoli.
P r a c o w a ł a m nadal j a k o masażystka, ale toczyła się we
mnie walka w e w n ę t r z n a . C z u ł a m się tak, jakbym była uzależ­
n i o n a od seksu, ale tak n a p r a w d ę uzależniłam się od bloko­
wania własnych myśli i uczuć. Nie m o g ł a m pozwolić sobie na
to, by sprawę dokładniej zbadać, bo w głębi duszy żywiłam
p r z e k o n a n i e , że j e s t e m zła, że należę do diabła. Oszukiwa­
ł a m się, usilnie powtarzając, że w rzeczywistości jestem d o ­
bra, b o m a m szlachetne ideały.
L ę k p r ó b o w a ł a m sobie wyperswadować, a wstyd raz za ra­
z e m przełykałam. Wszystko - czego dowiedziałam się dzięki
terapii - k o n t r o l o w a ł tajny wewnętrzny p r o g r a m . Uzyskane
tak n i e d a w n o p r z e k o n a n i e , że j e s t e m niewinna, nie pozwala­
ło mi odczuć tego, co czekało w kolejce na odczucie. Byłam
p r z e r a ż o n a krzykiem we własnym w n ę t r z u .
Jeżeli wzbraniamy się coś odczuwać, czy jesteśmy to w sta­
nie uleczyć? Z doświadczenia wiem, że nie. Chwiejne poczu­
cie niewinności ulotniło się znowu. Bardziej niż kiedykolwiek
p r z e k o n a n a byłam, że u m r ę , jeżeli m o i przyjaciele dowiedzą
się, j a k z a r a b i a m na życie.
Przyszedł do mnie na masaż nowy klient, Ray, starszy męż­
czyzna około sześćdziesiątki, smukły, wykształcony i uprzej­
my, i poprosił mnie o seks oralny. Mniej uprzejmi nazywają to
obciąganiem druta. Z tego rodzaju p r o ś b ą z e t k n ę ł a m się już
kilkakrotnie, ale chociaż z entuzjazmem angażowałam się
w fellatio, nigdy nie zgadzałam się przełykać. Ray był j e d n a k
takim spokojnym, czystym i grzecznym mężczyzną, penis miał
nie za duży, więc się zgodziłam. Powiedziałam sobie, że bę­
dzie to nowe doświadczenie - i było. O k a z a ł a m się absolutnie
nieprzygotowana na gwałtowną, n i e p o h a m o w a n ą reakcję
własnego ciała.
Ray patrzył wstrząśnięty, jak biegnę do umywalki i krztu­
szę się, i kaszlę po tym, jak nasienie spłynęło mi do ust. M o ­
ja reakcja nie miała j e d n a k z nim nic wspólnego, ciało p a m i ę ­
tało coś, o czym umysł d a w n o z a p o m n i a ł . Przeszłość czekała
na p r z y p o m n i e n i e , a ja wciąż nie potrafiłam wszystkiego p o ­
składać do kupy.
•
•
•
P r ó b o w a ł a m zmienić zawód. Założyłam na przykład pi­
s m o dla samotnych - na długo zanim lokalne gazety się w to
zaangażowały. Pracowałam ciężko, planując każdy praktycz­
ny krok, co - jak wiedziałam - było n i e z b ę d n e , by osiągnąć
sukces. Ale chociaż innym wydawało się, że wiem, co robię,
w głębi duszy nie potrafiłam tak n a p r a w d ę wyobrazić sobie,
że m o g ę odnieść sukces. Tkwiło we mnie coś, jakiś autorytet
z p r a w e m weta, który pilnował, by ż a d n e moje przedsięwzię­
cie się nie powiodło. Wyczuwałam to, ale nie m i a ł a m pojęcia,
jak zająć się tym p r o b l e m e m . W końcu nazwałam go s a m o u t r u d n i a n i e m . P r ó b o w a ł a m z tym walczyć, ale nic z tego nie
wychodziło.
Poszłam na p r ó b ę na warsztaty p r o w a d z o n e m e t o d ą zwa­
ną „dialogiem z głosem". Za każdym bez wyjątku razem roz­
mawiający z t e r a p e u t ą dziecinny głosik w p a d a ł w p a n i k ę i,
nie m o g ą c złapać tchu, zaczynał się dławić. A n i t e r a p e u t a ,
ani ja nie potrafiliśmy rozgryźć, co to m o ż e znaczyć. Nigdy
nie u d a ł o n a m się wyjść poza ten e t a p i zrezygnowałam z wi­
zyt. To s a m o działo się, kiedy znowu zajęłam się o d r o d z e ­
niem. N a w e t sesja w ciepłej kąpieli, k t ó r a miała imitować
ciepło łona, skończyła się tym stresującym dławieniem.
Praca z wewnętrznym dzieckiem była w tamtym okresie
b a r d z o m o d n a . W alternatywnych pismach było m n ó s t w o in­
formacji o tej m e t o d z i e oraz n u m e r ó w telefonów t e r a p e u t ó w .
Z d e c y d o w a ł a m się zajrzeć do j e d n e g o z nich. Niestety, terap e u t k a p r ó b o w a ł a otwarcie mi matkować. Powinna być mą­
drzejsza, ale w absolutnie dobrej wierze próbowała zmusić
mnie, żebym utożsamiła się z dzieckiem, które całkowicie by-
loby od niej uzależnione. W danej chwili nie potrafiłam ubrać
w słowa uczuć, które kazały mi p o t r a k t o w a ć ją nieufnie, ale
wszystko stało się dla mnie j a s n e p e w n e g o dnia, kiedy przy­
szłam do niej do d o m u , a o n a o d e b r a ł a telefon od klientki,
która - jak później wyjaśniła mi z d u m ą - nigdy kroku nie zro­
biła, jeżeli u p r z e d n i o się z nią nie p o r o z u m i a ł a . Czy ta terap e u t k a nie zaspokajała przypadkiem własnych p o t r z e b ?
Postanowiłam się dokształcić i chodziłam na różne wykła­
dy wygłaszane przez przybyłe do miasta autorytety, od któ­
rych miałam nadzieję dowiedzieć się czegoś nowego. Z a p i s a ­
łam się na seminaria z motywacji, zmiany p r z e k o n a ń i temu
p o d o b n y c h . Pomyślałam, że może przyczyny moich k ł o p o t ó w
w b u d o w a n e są j a k o ś w mięśnie i k o m ó r k i ciała. Pozwoliłam
więc p e w n e m u b r u t a l n e m u masażyście pastwić się nad tym
ciałem, aż całe pokryło się siniakami.
Ż e b y raz na zawsze p o k o n a ć strach, chodziłam po rozża­
rzonych węglach i p o k o n a ł a m najdłuższy odcinek. D w a razy.
P o t r z e b o w a ł a m od tego wszystkiego odpocząć. Już od ja­
kiegoś czasu ciągnęło m n i e , żeby pojechać na p o ł u d n i e , da­
leko od miasta. Nigdy nie u t o ż s a m i a ł a m tej chęci z niczym
duchowym, więc pozwoliłam, by zagłuszyła ją codzienna
krzątanina. Było lato 1984 roku. M i e s z k a ł a m w E a s t Fre­
m a n t l e r a z e m z moją córką Victorią i właśnie kupiłam p r z e ­
stronny s a m o c h ó d . Nigdy nie byłam dalej na p o ł u d n i u niż
w Pinjarze, a to nie b a r d z o daleko, ale nie m o g ł a m się już
dłużej wypierać, że potrzebuję się wyrwać z miasta. Z a w i o ­
złam Victorię do H a l a i d a ł a m sobie tydzień na odkrycie, co
na mnie czeka. S p a k o w a ł a m s a m o c h ó d tak, żebym m o g ł a m
w nim po d r o d z e spać.
Podczas tej tajemniczej podróży, k t ó r a w końcu przywio­
dła m n i e do m a ł e g o miasteczka, gdzie m i a ł a m zamieszkać na
kilka lat, dosłownie nie ruszałam z miejsca, d o p ó k i nie p o ­
czułam, że coś wyraźnie wskazuje mi, d o k ą d dalej jechać. Nie
chciałam ryzykować, że znajdę się w j a k i m ś niewłaściwym
miejscu przez to, że pokieruję się moimi normalnymi zmysła­
mi. Trafiłam do Bridgetown, siedziałam w herbaciarni, gapi­
łam się na m a p ę i rozpatrywałam kilka możliwych kierun-
ków, kiedy staio się dla mnie j a s n e , że p o w i n n a m wyruszyć
w s t r o n ę M o u n t B a r k e r . Tego p o p o ł u d n i a w d r a p a ł a m się na
Bluff Knoll w paśmie Stirling i p o d p e ł z ł a m na brzuchu do
skraju urwiska, upiornie bojąc się, że d a m n u r a między krą­
żące i pikujące ptaki.
S p a ł a m w s a m o c h o d z i e u p o d n ó ż a góry, i kiedy p o c z u ł a m ,
że już czas, pojechałam do Albany, a t a m popływałam w za­
toce F r e n c h m a n s . N a s t ę p n e g o wieczoru o k a z a ł o się, że za­
p a r k o w a ł a m na półce skalnej z widokiem na o c e a n . Księżyc
świecił j a s n o , ale s p a ł a m d o b r z e . K o ł o p o ł u d n i a n a s t ę p n e g o
dnia zaczęło się robić gorąco, ale chętnie wytrwałam na miej­
scu, d o p ó k i nie stało się j a s n e , że p o r a ruszać w d r o g ę .
Później tego s a m e g o dnia, zostawiwszy s a m o c h ó d nad
rzeką D e n m a r k , p r z e s z ł a m p r z e z szosę i z o s t a ł a m roz­
p o z n a n a przez M a r k a , mężczyznę, z którym z e t k n ę ł a m się
w Perth. I d ą c do b a r u na lody, m i a ł a m na sobie b a r d z o krót­
kie francuskie szorty, a twarz osłaniał mi nisko nasunięty ka­
pelusz z szerokim r o n d e m . Mijając m n i e s a m o c h o d e m , M a r k
nie mógł widzieć mojej twarzy, ale poznał nogi, k t ó r e podzi­
wiał n i e d a w n o na plaży dla nudystów w S w a n b o u r n e , i za­
trzymał się.
Tego wieczoru na jego zaproszenie wzięłam udział w spotka­
niu na świeżym powietrzu przy pełni księżyca. Poznałam grupę
ludzi, którzy siedzieli na belach słomy przy ognisku i tańczyli
przy wtórze bębnów, i natychmiast poczułam się jak w d o m u jakby byli przyjaciółmi, których znałam od dawna. Postanowi­
łam raz na miesiąc wracać do D e n m a r k na weekend.
Sześć miesięcy później p r z e p r o w a d z i ł a m się z moją dzie­
sięcioletnią córką Victorią do chaty o kilka kilometrów od
miasteczka. Była to radykalna z m i a n a i nie wszystko poszło
j a k z płatka.
•
•
•
M a ł e m i a s t e c z k o D e n m a r k - wciąż bez świateł na skrzy­
ż o w a n i a c h - leży p o m i ę d z y zielonymi p a g ó r k a m i i o t o c z o n e
jest zewsząd w o d ą : rzeczką, zatoczką Wilsona o r a z O c e a -
n e m P o ł u d n i o w y m . Linia brzegowa jest n i e w i a r y g o d n i e m a ­
lownicza, z białymi piaszczystymi p l a ż a m i i cichymi p r z e j ­
rzystymi s a d z a w k a m i , w p o b l i ż u których na g r a n i t o w y c h
głazach rozbijają się olbrzymie fale o c e a n u . M a j e s t a t y c z n e
d r z e w a karri, s p o t y k a n e wyłącznie w tej części świata, p o r a ­
stały p i ę k n ą d o l i n ę , w której z a m i e s z k a ł a m . To szczególne
miejsce było t a k p e ł n e radości i światła, że z łatwością p o ­
godziłyśmy się z naszą starą, p e ł n ą p r z e c i ą g ó w d r e w n i a n ą
chatą.
To tutaj p o z n a ł a m G e o r g e ' a , mężczyznę, w którym miałam
w końcu odkryć cechy mojego ojca, co we wcześniejszych
związkach z J a m e s e m i H a l e m na szczęście mnie nie spotkało.
G e o r g e poruszał się cicho, mówił przytłumionym głosem,
miał szerokie bary i był nieco zbyt tęgi. W z r o s t e m przewyż­
szał mnie tylko o d r o b i n ę , ale zupełnie inaczej chodził. Miał
czarne k r ę c o n e włosy i schludnie utrzymaną b r o d ę . A także
obsesję na punkcie czystości, chociaż ubierał się całkiem bez
gustu. Z o s t a ł wychowany przez dziadka (który miał trochę
krwi indiańskiej), w pięknych górach w Kolumbii Brytyjskiej.
Kiedy p r z e p r o w a d z a ł się na farmę, k t ó r ą dzierżawiłam, miał
czterdzieści cztery lata, a ja czterdzieści siedem. Postawił
swoją przyczepę turystyczną w szopie w pobliżu d o m u i tam
zrobił sobie sypialnię.
Mój nowy s u b l o k a t o r zwykle strasznie d u ż o g a d a ł i uważa­
łam, że jest męczący, d o p ó k i nie okazał się przydatny. W d o ­
m u , w y b u d o w a n y m w 1945 roku, był mi potrzebny mężczy­
zna. A wyglądało na to, że G e o r g e dysponuje narzędziami
i umiejętnościami, by poradzić sobie z każdą r o b o t ą .
Pewnego dnia, kiedy zmywałam naczynia po obiedzie, za­
uważył niedbale, że gdyby mi kiedyś był potrzebny p a r t n e r
erotyczny, to - jeżeli zechcę - chętnie zgłasza się na erzac-kochanka. Erzac-kochanek! Z a c h i c h o t a ł a m . Nie widziałam
w G e o r g e ' u m a t e r i a ł u na k o c h a n k a - i wiedziałam o jego
u p o d o b a n i u do egzotycznych piękności, najlepiej azjatyckich,
oraz antypatii do blondynek. Poza tym byłam o trzy lata od
niego starsza. Tak p e w n a byłam obojętności G e o r g e ' a w o b e c
mnie, że bez skrępowania chodziłam na wpół naga w upale.
Poza tym „erzac-kochanek" nie byt podniecającym zwrotem;
sugerował raczej zimny, paskudny k o m p r o m i s .
G e o r g e j e d n a k należał do tych ludzi, których nie w o l n o
zbyt nisko oceniać. C e c h o w a ł a go cierpliwość amerykańskie­
go Indianina. U r a t o w a ł a mu życie w W i e t n a m i e , kiedy ukry­
wając się w głębokim lesie, często musiał być chytrzejszy od
partyzantów Wietkongu. Potrafił być rozbrajająco słodki
i przebiegły jak lis. J e g o inteligentny umysł wyłapywał i zapa­
miętywał przydatne d a n e na t e m a t otaczającego świata. Z d a ­
wał sobie sprawę, że wiedza to potęga. Widziałam, jak wabił
dzikie ptaki z drzew i nakłaniał je, by mu siadały na r a m i e n i u
albo na ręce. D o b r z e im się u k ł a d a ł o z Victorią, k t ó r a mówi­
ła do niego „ a d o p t a t o " .
G e o r g e p o m ó g ł n i e j e d n e m u człowiekowi z mętlikiem
w głowie, gdyż udzielał dobrych rad. Nikt j e d n a k nie zdołał­
by udzielić p o r a d y G e o r g e ' o w i , który nie ujawniał swych
mrocznych i skomplikowanych tajemnic. G e o r g e , p o d o b n i e
j a k H . D . T h o r e a u , okazywał lekceważenie dla „zacnego czło­
wieka" i miał w sobie j a k ą ś a m o r a l n ą wyższość.
Wierzył, że większość ludzi jest głupia i że mógłby powie­
dzieć im cokolwiek, a oni by mu uwierzyli. I rzeczywiście p o ­
trafił zachowywać się b a r d z o przekonująco.
Ludzie, którzy się z nim zaprzyjaźnili w D e n m a r k , byli jed­
nak wrażliwi i wyczuleni na b r e d n i e . Koniec końców G e o r g e
spokorniał - ale to zdarzyło się d u ż o później, kiedy już z nim
nie byłam.
Kiedy G e o r g e i ja zostaliśmy k o c h a n k a m i , p o z n a ł a m go
od całkiem innej strony. Szybko oczarował mnie m a g n e ­
tyzmem, zadziwiającą mieszaniną sprytu i niewinności, koją­
cym, a przecież podniecającym d o t k n i ę c i e m uzdrowiciela,
charyzmą niewyczerpanej energii seksualnej, które były mi
d o b r z e z n a n e . D o s k o n a l e pasowaliśmy do siebie w łóżku
i jeszcze nigdy z nikim nie k o c h a ł a m się tak jak z nim. Otwie­
r a ł a m się przed G e o r g e ' e m jak kwiat.
Nie przywykłam do spania z mężczyzną. G e o r g e stopnio­
wo nauczył mnie pozostawać z nim w fizycznym kontakcie
przez całą noc, przytulaliśmy się do siebie plecami. Wykorzy-
stywał wszystkie miłosne zaklęcia, często w uroczo dziecinny
sposób, pisał na skrawkach p a p i e r u naiwne liściki i d o k ł a d a ł
do nich s t a r a n n i e wybrany kwiatek albo dwa. I powiedział, że
całuje tylko tych, których kocha. To j e d n o k o n k r e t n e wyzna­
nie p r z e k o n a ł o m n i e o j e g o miłości, bo d o b r z e wiedziałam,
co ma na myśli: całowanie było dla m n i e sprawą prywatną,
osobistą, i świadczyło o większym zaangażowaniu niż sam
seks. Nieczęsto pozwalałam, by klienci mnie całowali. Wargi
G e o r g e miał p e ł n e , miękkie i takie c h ę t n e , a o d d e c h świeży.
Z o s t a ł a m bez reszty uwiedziona.
Przy G e o r g e ' u z uniesieniem odczuwałam wszechświatową
h a r m o n i ę , niewysłowioną pełnię. Z a t r a c a ł a m się w nim. Z a ­
nim się p o ł a p a ł a m , już nie m o g ł a m sobie bez niego poradzić.
Przywiązałam się do G e o r g e ' a , ale on po roku czy dwóch
tego niezwykłego r o m a n s u zaczął to moje przywiązanie od­
rzucać. Nie stać go było na to, żeby powiedzieć wprost, o co
chodzi, więc zaczął robić uwagi na t e m a t naszego współżycia.
- D l a c z e g o nigdy nie szczytujesz w tym samym m o m e n c i e ,
co j a ? - wrzeszczał. M o w ę mi odjęło, bo zawsze to robiłam,
czy tego nie czuł? J e g o zrzędliwa uwaga zablokowała mnie
i nie byłam już w stanie mieć przy nim o r g a z m u p o c h w o w e ­
go. Nie z d a w a ł a m sobie sprawy, do czego zmierza; myślałam,
że odsuwa się o d e m n i e , bo j e s t e m kiepską kochanką.
Z r a ż a ł m n i e też ciągle do siebie na inne sposoby. Nie roz­
mawiał ze m n ą całymi tygodniami, prawie nie wychodził ze
swojej przyczepy, nie udzielając przy tym żadnych wyjaśnień.
Takie z a c h o w a n i e n a k r ę c a ł o we m n i e szaleńczą spiralę dez­
orientacji i p o ż ą d a n i a , a on to wszystko ignorował. P o t e m
zdradził m n i e z uczennicą Rajneesha, k t ó r a później przyzna­
ła, że przyjechała na naszą farmę z z a m i a r e m uwiedzenia
G e o r g e ' a . C i e m n o w ł o s a i gibka, bez większych p r o b l e m ó w
dopięła swego. G e o r g e nie pytał mnie o pozwolenie i nicze­
go nie tłumaczył; powiedział mi tylko, że przecież nic szcze­
gólnego nas nie wiąże.
Pełna niedowierzania i zazdrości, cierpiałam całymi miesią­
cami. Nie miałam pojęcia, co robić, zwłaszcza kiedy G e o r g e
niespodziewanie znów zaczął ze m n ą sypiać.
I nagle naszą farmę s p r z e d a n o . Byliśmy z a ł a m a n i , bo wło­
żyliśmy wiele energii i pieniędzy, by ją ulepszyć. Musieliśmy
wyprowadzić się w ciągu sześciu tygodni.
To była idealna okazja, żeby przerwać nasz dysfunkcyjny
związek, ale G e o r g e dowiedział się od mieszkającego w pobli­
żu farmera, że potrzebuje pary, która zajęłaby się jego posia­
dłością, więc poszliśmy z nim porozmawiać. Miejsce n a m się
s p o d o b a ł o , zwłaszcza że mogliśmy zamieszkać w nowo wybu­
dowanym d o m u . Problem w tym, że oprócz głównej sypialni,
do której przylegała łazienka, a którą natychmiast przywłasz­
czył sobie G e o r g e , była t a m tylko mała zapasowa sypialnia.
- Czy chciałabyś zająć tę sypialnię? - zapytał. Stałam
w pokoju. Było tam miejsce tylko na pojedyncze łóżko. Za
o k n e m rozciągał się śliczny widok, światło wlewało się do
ś r o d k a s t r u m i e n i a m i , ale nie miałam zamiaru p o d p o r z ą d k o ­
wać się G e o r g e ' o w i , czego z pewnością oczekiwał.
- Nie, oczywiście, że nie - odpowiedziałam.
G e o r g e oczywiście przewidział, że tak o d p o w i e m , i już
wcześniej p r z e k a z a ł właścicielowi, żeby przygotował dla
m n i e przyczepę i trochę d o d a t k o w e g o wyposażenia. R o z m o ­
wy trwały, a m n i e zaczęło się t r o c h ę rozjaśniać w głowie. Po­
prosiłam właściciela o r o z m o w ę w cztery oczy.
Nie chciałam podstępem pozbawiać George'a pracy, dlate­
go przekonałam właściciela, że George jest niezwykle zdolnym
człowiekiem, i z równą łatwością poradzi sobie z moją częścią
roboty, co z naprawianiem płotów i odbieraniem cieląt.
F a r m e r naradził się ze swoją żoną, k t ó r a krążyła między
n a m i z k u b k a m i herbaty i ciasteczkami, i przystali na moją
propozycję. C h c i a ł a m osobiście przekazać G e o r g e ' o w i wia­
d o m o ś ć , j a k o że oznaczała o n a koniec naszego związku.
G e o r g e czuł się urażony, że został wykluczony z rozmowy
z f a r m e r e m , a poza tym dręczyła go ciekawość i niepokój co
do jej treści. Z m u s i ł a m go, by zaczekał, aż wrócimy na farmę
i znajdziemy się w d o m u , i d o p i e r o wtedy powiedziałam, co
postanowiłam.
Nic nie zdołałoby mnie przygotować na j e g o reakcję. M a m
nadzieję, że już nigdy u nikogo nie zobaczę takiej furii jak ta,
w k t ó r ą w p a d ł G e o r g e . Nie potrafię sobie p r z y p o m n i e ć j e g o
słów, ale na zawsze z a p a m i ę t a ł a m , co zrobił. Z a c z ą ł rzucać
wszystkim, co mu w p a d ł o p o d r ę k ę , po salonie. Na pierwszy
ogień poszły ozdoby - wazy, kawałki kwarcu, fragmenty
d r e w n a przyniesionego ze względu na piękny kształt - a p o ­
t e m p o l a n a na opał. D r e w n o na opał rozleciało się po całym
pokoju, odbijało się od k a n a p i ścian. N a s t ę p n i e G e o r g e
chwycił za krzesła z jadalni i najpierw grzmocił nimi o p o d ł o ­
gę, a p o t e m odrzucał. W końcu wyrwał z zawiasów drzwi i ci­
snął je w ślad za całą resztą.
Siedziałam na drugim końcu pokoju, łokcie o p a r ł a m na
owalnym stoliku z eukaliptusa, b r o d ę na pięściach, z fascyna­
cją przyglądałam się t e m u zniszczeniu, serce waliło mi z nad­
m i a r u adrenaliny oraz, m u s z ę to przyznać, z rosnącej satys­
fakcji. Nie tylko dlatego, że w końcu wytrąciłam z równowagi
G e o r g e ' a . C h o d z i ł o raczej o to, że j e g o zachowanie dowio­
dło, iż podjęłam słuszną decyzję. To był G e o r g e , z którym
p o d żadnym p o z o r e m nie chciałam dalej żyć!
Wściekłość G e o r g e ' a - który twierdzi, że nawet tego zda­
rzenia nie p a m i ę t a - wywołała gorzka świadomość, że o t o
w końcu stracił n a d e m n ą władzę. Przy nowej pracy miałby
tyle okazji, by m n i e k o n t r o l o w a ć i u p o k a r z a ć . Teraz zostały
mu o n e o d e b r a n e , a na d o d a t e k będzie musiał p r a c o w a ć cię­
żej ! Nigdy nie przyszło mu na myśl, by mi podziękować, że li­
cząc się z nim, nie p o d k o p a ł a m j e g o szans.
J a k się o k a z a ł o , G e o r g e p r a c o w a ł t a m p r z e z cztery lata.
D e k o r o w a ł swój d o m , aż zaczął p r z y p o m i n a ć j a s k i n i ę In­
d i a n i n a , i przyczynił się do o c h r o n y ś r o d o w i s k a , strzelając
do k u k a b u r ( i n t r u z ó w w z a c h o d n i e j Australii polujących na
miejscowe p t a k i ) o r a z w a b i ą c dzikie koty w zabójcze p u ­
łapki. W k o ń c u j e g o p r a g n i e n i e , by wszystkimi rządzić, z e ­
p s u ł o mu s t o s u n k i z szefem. D z i ę k i z d r o w e m u r o z s ą d k o w i ,
k t ó r y m o b d a r z y ł m n i e t e g o d n i a los, r o z s t a ł a m się z G e o r g e ' e m . J e d n a k wywarł o n n a m n i e wpływ, c o było nie­
uchronne.
Wróciłam d o P e r t h . Tam p o z n a ł a m P e r s e p h o n e A r b o u r
i przyłączyłam się do p r o w a d z o n e j przez nią grupy kobiet.
Po raz pierwszy w życiu nauczyłam się o t w i e r a ć p r z e d k o ­
b i e t a m i . Nigdy nie z w i e r z a ł a m się mojej m a t c e , z k t ó r ą ni­
gdy nie byłam zżyta, a n a w e t uważałyśmy się za rywalki.
P o d ś w i a d o m i e o d n o s i ł a m się do wszystkich k o b i e t tak, j a k
o d n o s i ł a m się do mojej m a t k i . Nigdy się ż a d n e j nie zwie­
rzyłam.
P e r s e p h o n e umiejętnie zachęcała nas, byśmy opowiadały
swoje historie i uczyły się na swoich doświadczeniach. W jej
d o m u odbywały się wieczorne spotkania, o p r o m i e n i o n e jej
poczuciem h u m o r u , przepajało je jej c u d o w n e poczucie hu­
m o r u . O p o w i e d z i a ł a m grupie o G e o r g e ' u i z a p o z n a ł a m się
z koncepcją współuzależnienia oraz szacunku do siebie.
O p o w i e d z i a ł a m także tym k o b i e t o m o m o i m wcześniejszym
zajęciu i misji. Z a k ł a d a ł a m , że b ę d ą p r z e r a ż o n e i zbulwerso­
w a n e , ale zamiast tego wszystkie długo się śmiałyśmy i razem
zaczęłyśmy leczyć rany z niedawnej przeszłości.
Dzięki t e m u m o g ł a m również spojrzeć z nowej perspekty­
wy na moją pracę przy masażu erotycznym, który wydawał
się czymś całkiem zwyczajnym. Nie w s p o m n i a ł a m j e d n a k
o tym, że n a b r a ł a m p e w n e g o lekceważenia dla mężczyzn,
ponieważ doszłam do p r z e k o n a n i a , że p r a g n ą wyłącznie sek­
su i większość z nich boi się prawdziwej bliskości. Z a l ę g ł o się
we m n i e u k r a d k i e m , a ja nawet t e g o nie zauważyłam.
Chociaż moje kontakty z P e r s e p h o n e stały się z czasem
rzadsze, do dziś z z a i n t e r e s o w a n i e m i współczuciem słucha
o n a wszystkiego, czym zechcę się z nią podzielić.
Z a c h o w a ł a m w miłej pamięci moich przyjaciół, D o n a
i R u t h , i j e d n ą z pierwszych rzeczy, jaką zrobiłam, kiedy osie­
dliłam się znowu w Perth i zaczęłam uczyć, było z a p r o s z e n i e
ich na kolację. A l e nie przyszli ani wtedy, ani w n a s t ę p n y m
tygodniu. W końcu D o n powiedział, że w p a d n i e ze m n ą p o ­
gadać.
O b j ę ł a m go serdecznie, kiedy pojawił się na m o i m patio,
ale on stał sztywno ze sztucznym u ś m i e c h e m . To m n i e zasta­
nowiło.
- Lemoniady, Don?
O d m ó w i ł natychmiast, ale zgodził się usiąść w cieniu w to
g o r ą c e p o p o ł u d n i e . Przeszedł od razu do sprawy, najwyraź­
niej powziąwszy decyzję, że szkoda czasu na uprzejmości.
- C a r l o - zaczął, wysoko unosząc głowę - R u t h i ja nie
przyjdziemy do ciebie na kolację już nigdy. - Przerwał na
chwilę, spoglądając na mnie spod o k a , m o ż e po to, by zatru­
ta strzała mogła się głębiej wbić, zanim wystrzeli n a s t ę p n ą . Jesteś niegodziwym człowiekiem - ciągnął z n a m a s z c z e n i e m
jak jakiś biskup albo sędzia. - M o d l i m y się za ciebie, ale p o ­
stanowiliśmy nie mieć z t o b ą nic do czynienia. M a s z zły
wpływ na ludzi. Widzisz mnie teraz po raz ostatni; ż a d n e
z nas nie będzie już więcej z t o b ą rozmawiać.
Byłam tak wstrząśnięta, że nie potrafiłam wydusić z siebie
ani słowa. Po prostu uwierzyć nie m o g ł a m w to, co mówił.
D o n nie czekał, żebym pozbierała myśli.
- Chwileczkę! - krzyknęłam, kiedy doszedł do furtki, ale
w głowie wciąż m i a ł a m mętlik. W k o ń c u j e d n a o k r o p n a rzecz
stała się jasna: D o n mnie zdradził - nie tylko powiedział żo­
nie, że uprawialiśmy seks, ale obwinił za to m n i e , a nie siebie.
U ś w i a d o m i ł a m sobie, że wyrok w y d a n o na mnie p r z e d trze­
ma laty. Nic wtedy mi nie powiedzieli i nie zamierzali dawać
mi żadnej szansy na o b r o n ę . Jeszcze p r ó b o w a ł a m się o d e ­
zwać, przekazać, jak ich k o c h a m , ale już wiedziałam, że sytu­
acja jest beznadziejna. Wszystko to stało się tak d a w n o t e m u .
- Przekaż R u t h pozdrowienia! - krzyknęłam, kiedy D o n
wychodził i zamykał za sobą furtkę.
N a p i s a ł a m do nich obojga list, że ich k o c h a m , że to niepo­
r o z u m i e n i e . Nie dostałam żadnej odpowiedzi. Wysłałam
kwiaty, ale wszystko na p r ó ż n o . Tak m n i e to bolało, że zwie­
rzyłam się naszej wspólnej przyjaciółce, psycholożce.
- O co mu chodziło z tym m o d l e n i e m się za m n i e ? - zapy­
tałam, kiedy już wysłuchała uważnie mojej opowieści. - Prze­
cież oni nawet nie byli religijni.
Ale Molly wiedziała. Wyjaśniła, że D o n i R u t h przystąpili
do odrodzonych chrześcijan. I inteligentnie s k o m e n t o w a ł a
ich zachowanie.
- Prawdopodobnie potrzebowali kozła ofiarnego - powie­
działa. - Prościej przyszło obwinie ciebie i ratować małżeństwo
niż doprowadzać do rozłamu i przyznać, że oni też są winni.
Z r o z u m i a ł a m to w końcu i teraz łatwiej było mi się z nimi
rozstać. D o p i e r o kiedy utraciłam tych przyjaciół, pojęłam, ile
dla mnie znaczyli: j e d y n a szczęśliwa n o r m a l n a p a r a , której
zaufałam. M i a ł o m i n ą ć wiele lat, zanim znowu znalazłam ta­
kich przyjaciół.
To H a l pierwszy zaczął podejrzewać, że w mojej przeszło­
ści jest coś, z czym koniecznie trzeba się zmierzyć. Dzięki
naszej córce byliśmy w kontakcie, nawet gdy z nim nie miesz­
kałam. Kiedy do miasta przyjechała p a r a t e r a p e u t ó w specja­
lizujących się w udzielaniu p o m o c y ludziom, którzy ucierpie­
li z rąk dorosłych j a k o dzieci, H a l namawiał m n i e , żebym do
nich poszła, i z a p r o p o n o w a ł , że pokryje koszty.
Poszłam na s p o t k a n i e , ale pozostała jeszcze j e d n a kwestia:
żebym się otworzyła i zaczęła mówić. Przyglądałam się, jak
uczestniczy walą się jak kłody na p o d ł o g ę , krzycząc, i jak
J o h n i Sue przyłączają się do nich, obejmują ich i pocieszają.
Postanowiłam s p r ó b o w a ć i usiadłam na dywanie w salonie
w otoczeniu kilku p a r stóp uczestników, którzy siedzieli na
krzesłach.
- Gdzie j e s t e ś ? - zapytał J o h n . Ku m o j e m u z d u m i e n i u od­
powiedziałam bez wahania:
- W piaskownicy.
- Ile masz lat? - p a d ł o drugie pytanie J o h n a .
- Dwa i troszkę.
- Co tam robisz?
- Siedzę na piasku... piasek jest szorstki, mokry... m a m g o ­
łą pupę... p o d o b a mi się to, jak ziarenka piasku lepią się do
moich rączek i ciała.
- K t o jeszcze t a m jest? - ciągnął J o h n .
- Mój tato. Patrzy na m n i e .
- Jakie to uczucie, kiedy na ciebie patrzy?
- Takie p a s k u d n e . . . fuj.
- Twój ojciec patrzy na ciebie, a ty mówisz fuj? - G ł o s J o h ­
na p e ł e n był oburzenia, j e g o o b u r z e n i e d a ł o mi poczucie bez­
pieczeństwa, pozwoliło wyraźnie p r z y p o m n i e ć sobie, co p r z e ­
żywałam d a w n o t e m u , j a k o dwulatka. Ojciec nie patrzył mi
w oczy, tylko wpatrywał się w moją p u p ę ; twarz miał czerwo­
ną, wykrzywioną dziwacznym, sztywnym g r y m a s e m . Tak, to
było p a s k u d n e uczucie, b a r d z o p a s k u d n e , fuj.
- J a k twój ojciec śmie patrzeć na ciebie w taki s p o s ó b ? ryknął J o h n , a ja zaczęłam rozpaczliwie płakać, z a s m u c o n a '
krzywdą, j a k o wyrządził mi inwazyjny wzrok ojca, i tkliwie
wdzięczna za okazujących mi tyle serca dorosłych wokół
m n i e . Sue objęła m n i e jak matka. Tak dziwnie się p o c z u ł a m ,
że obejmują m n i e i chronią r a m i o n a matki.
Po tej sesji p o c z u ł a m się d u ż o lepiej, chociaż przykro mi
było, że mój ojciec w oczach uczestników był łajdakiem. Na­
zwali rzecz po imieniu: nie mieli cienia wątpliwości - p o d o b ­
nie j a k teraz ja - że ojciec patrzył na m n i e pożądliwie, i że nie
miał do tego prawa.
Tej nocy m i a ł a m sen. Nie było w nim żadnych obrazów,
tylko słowa, k t ó r e d o m a g a ł y się, bym je z a p a m i ę t a ł a , i to na­
tarczywie. O b u d z i ł a m się wcześnie r a n o i zapisałam je wiel­
kimi literami. P R Z Y R Z E K A M , Ż E P O N I O S Ę P O R A Ż K Ę
WE WSZYSTKIM, C Z E G O SIĘ P O D E J M Ę , JEŻELI
T Y L K O B Ę D Ę M O G Ł A Ż Y Ć . Pisałam t o kilkakrotnie, a ż
d o t a r ł o do m n i e , że w którymś okresie życia m u s i a ł a m złożyć
d o k ł a d n i e taką obietnicę. To była b a r d z o w a ż n a wskazówka,
ale w jakim, u licha, kontekście? Jak m o g ł a m coś takiego
obiecać? Kiedy w e d ł u g mnie moje życie było tak z a g r o ż o n e ,
że dobiłam tego rodzaju t a r g u ? Komu złożyłam tę obietnicę?
Kiedy się nad tym zastanawiałam, p r z y p o m n i a ł o mi się sam o u t r u d n i a n i e , k t ó r e g w a r a n t o w a ł o , że ż a d n a z p r ó b , jakie
p o d e j m o w a ł a m , by zerwać z karierą masażystki, nie powie­
dzie się. W p r z e ł o m o w y m m o m e n c i e zawsze stawało się dla
m n i e j a s n e , że ż a d n e przedsięwzięcie mi nie wyjdzie, nawet
jeśli z a t r u d n i ę e k s p e r t a z zewnątrz, i niezależnie od tego, na
ile kursów biznesowych b ę d ę uczęszczała. P r z y p o m n i a ł a m
sobie, co powiedział R o b e r t Kyosaki p o d c z a s swoich genial­
nych warsztatów „Pieniądze i ty". Popatrzył wprost na m n i e
i rzekł b a r d z o wyraźnie: „Oczywiście są tacy, dla których jest
już za p ó ź n o " . Byłam wtedy tuż po pięćdziesiątce i rozpacz­
liwie p r a g n ę ł a m u d o w o d n i ć , że nie miał racji, a przecież nie
wierzyłam, że mi się u d a . Moja skłonność do p o n o s z e n i a p o ­
rażek była niesamowita.
Wielokrotnie usiłowałam zacząć nowe życie. R a z zapisa­
ł a m się na szkolenie zwane „Lekcjami operatywności", cykl
zajęć zaprojektowanych tak, by wzmocnić ludzi psychicznie.
W z i ę ł a m w nich udział i zrobiły na m n i e tak wielkie w r a ż e ­
nie, że zainwestowałam s p o r o pieniędzy, by się tego nauczyć.
Szło mi d o b r z e ; właściwie to szło mi tak d o b r z e , że chyba
znalazłam zawód, d o k t ó r e g o się n a p r a w d ę n a d a w a ł a m ! M o ­
że nawet zbyt d o b r z e . J e d n a uczestniczka, psycholożka, za­
częła zadawać pytania na t e m a t „wiarygodności osób, k t ó r e
pomagają k u r s a n t o m " . Stwierdziła, że chyba wystarczy ładna
buzia, by p o d a n i e zostało przyjęte. J a k i e są nasze kwalifika­
cje? A p o t e m : czy któreś z nas jest n o t o w a n e w k a r t o t e k a c h
policyjnych?
Musieliśmy szczegółowo przedstawić historię wcześniej­
szego z a t r u d n i e n i a . Ja byłam nauczycielką, masażystka,
a także prostytutką; i to p r a w d a , że był czas, kiedy moje na­
zwisko i fotografia znajdowały się w rejestrach obyczajówki,
żeby wiedzieli, kim j e s t e m , kiedy b ę d ę się ogłaszała. Te akta
zostały zniszczone, kiedy zrezygnowałam z z a w o d u prosty­
tutki - zadzwoniłam, by uzyskać potwierdzenie, i powiedzia­
no mi, że w k a r t o t e c e nie mają żadnych danych na mój t e m a t
- ale nie o to chodziło. Eks-prostytutka, choćby nie w i a d o m o
j a k operatywna, nie należała do osób, które prowadzący kurs
chcieliby zatrudnić. Szef poczuł się w obowiązku m n i e wyrzu­
cić. O d e s z ł a m , gotując się z gniewu i rumieniąc ze wstydu.
Nie każdego by coś takiego spotkało. W m o i m systemie
musiał działać jakiś potężny „wirus", m e c h a n i z m utrudniają-
cy, który pasował do z a p a m i ę t a n e g o ze snu oświadczenia.
Pytanie tylko, co z tym zrobić? Przyjaciółka opowiedziała mi
0 terapii regresywnej, odniosłam wrażenie, że mogłaby mi
o n a p o m ó c zająć się tą tajemniczą sprawą.
J a n była wykwalifikowaną t e r a p e u t k ą ; miała szczególny
dar, który pozwalał jej p o m a g a ć ludziom zmierzyć się ze
w s p o m n i e n i a m i z wcześniejszych wcieleń. Z r e z y g n o w a ł a
z u d a n e j kariery, żeby się tym zająć. Kiedy już powiedziałam
jej, co wiem o m o i m p r o b l e m i e , wyjaśniła, do czego będzie­
my dążyły: p o s t a r a m y się mianowicie zagłębić w przeszłe ży­
cie, k t ó r e miało wpływ na dynamikę rozgrywających się obec­
nie wydarzeń. Ż a d n a z nas nie miała pojęcia, co wypłynie na
powierzchnię.
U s i a d ł a m na wygodnej kanapie w salonie J a n , k t ó r a ła­
g o d n i e zaczęła m n i e w p r o w a d z a ć w trans. Z a m k n ę ł a m oczy,
czując się odprężona... odprężona... odprężona...
Pierwszą rzeczą, z której sobie z d a ł a m s p r a w ę , było p u ­
ste b l a d e n i e b o . O g a r n ę ł o m n i e uczucie p r z e r a ź l i w e g o
c h ł o d u . J a n n a r z u c i ł a n a m n i e k o c e , kiedy z a c z ę ł a m dygo­
tać, ale nie m o g ł a m się o g r z a ć . Po chwili w mojej wizji p o ­
jawiły się czubki sosen na grzbietach pobliskich p a g ó r k ó w ,
pokrytych g ł ę b o k i m śniegiem. P o t e m z o b a c z y ł a m siebie
j a k o m ł o d ą I n d i a n k ę , mniej więcej p i ę t n a s t o l e t n i ą , k t ó r a
o p a d ł a na k o l a n a , u n i e r u c h o m i o n a p r z e z śnieg, nogi spły­
wały mi krwią.
P o t e m mój wzrok skupił się na dwóch postaciach jeźdź­
ców: j e d n y m był szaman, drugim mój k o c h a n e k Siuks. Sza­
m a n był najpotężniejszym członkiem plemienia. Nikt mu się
nie sprzeciwiał, a zwłaszcza dziewczęta i kobiety; nie powin­
ny były m i e ć nic w s p ó l n e g o z decyzjami p o d e j m o w a n y m i
przez plemię. A właśnie czegoś takiego się dopuściłam. Mia­
łam d a r umożliwiający mi czytanie w myślach i potrafiłam
powiedzieć, czy ktoś mówi p r a w d ę czy nie. Wiedziałam, że
s z a m a n wymyśla różne historie, żeby u m o c n i ć swoje wpływy
1 pozycję w plemieniu. Z a m i a s t zachować to dla siebie,
oskarżyłam go głośno o kłamstwo w obecności wodza i star­
szyzny.
Wypowiadając się, z ł a m a ł a m tradycję p l e m i e n n ą i p o d k o ­
p a ł a m wiarygodność s z a m a n a . Z d a ł a m sobie sprawę, że za
taki szalony czyn czeka m n i e kara, ale nigdy nie zdołałabym
jej sobie wyobrazić: wywieźli mnie z obozu, a kiedy już byli­
śmy d a l e k o , mój k o c h a n e k przeciął mi ścięgna p o d k o l a n a m i .
Nie m o g ł a m ani uciekać, ani wrócić do o b o z u , zostawili
m n i e , bym s a m o t n i e u m i e r a ł a w śniegu.
J a n cicho poprosiła m n i e , żebym spojrzała w oczy mojego
k o c h a n k a , który siedział na koniu i już miał wracać z szama­
n e m do obozu. N a p o t k a ł a m j e g o spojrzenie, takie t w a r d e , ta­
kie pełne p r z e k o n a n i a o własnej racji i... och! co za szok, zo­
baczyłam w j e g o twarzy oczy mojego ojca! Kiedy życie kropla
po kropli wyciekało ze m n i e , o d p o w i e d z i a ł a m na j e g o spoj­
rzenie. Nie została już we m n i e ani o d r o b i n a miłości, nie zo­
stały ż a d n e błagania, ż a d n e pytania; istniało tylko p r z e m o ż ­
ne pragnienie, by go u k a r a ć . I z całą m o c ą , na j a k ą m o g ł a m
się zdobyć, przeklęłam go.
W jaki s p o s ó b z d a ł a m sobie sprawę, że skazałam nas tym
samym na kolejne wcielenia, w których będziemy występo­
wać przeciw sobie? Nie wiem. Pojawiła się po prostu we m n i e
myśl, że b ę d ę tego człowieka równocześnie kochała i niena­
widziła i on też będzie m n i e kochał i nienawidził, dopóki ten
krąg nie zostanie j a k o ś przerwany. Nie wiedziałam, że dzięki
m o j e m u przekleństwu zyska n a d e m n ą władzę.
Nie miało dla mnie znaczenia, czy wizja, j a k ą m i a ł a m
u J a n , ujawniła prawdziwą historię czy nie, czy reinkarnacja
to fakt czy nie; w a ż n e było to, że przyznałam się do uczuć,
k t ó r e żywię do ojca i że wzięłam na siebie po części o d p o w i e ­
dzialność za nasze stosunki. Z czasem informacja, k t ó r ą uzy­
skałam dzięki pracy z J a n , miała wydać owoce.
Poszukiwałam n a d a l z r o z u m i e n i a i w tym celu p o j e c h a ł a m
do Byron Bay w Nowej Południowej Walii, żeby t a m z a p o ­
z n a ć się z m e t o d ą Hoffmana, który szczególnie zwracał uwa­
gę na relacje z ojcem i m a t k ą . Podczas sesji, kiedy wyładowy­
waliśmy g n i e w n a p o d u s z k a c h , g ł o w i ł a m się, d l a c z e g o
w wyobraźni ciągle p r a g n ę zniszczyć penis mojego ojca. Z a ­
wsze się o d r a d z a ł , a ja znowu grzmociłam go, dopóki się nie
rozleciał i d o p ó k i nie p o c z u ł a m się k o m p l e t n i e wyczerpana.
Z perspektywy czasu wydaje mi się dziwne, że ż a d e n z tera­
p e u t ó w nie zwrócił na to uwagi.
J e d e n z dziwniejszych e t a p ó w tej terapii obejmował spon­
taniczne p r z y p o m i n a n i e sobie narodzin, ze szczegółami,
o których nie p a m i ę t a ł a nawet moja m a t k a , d o p ó k i później
jej o nich nie p r z y p o m n i a ł a m . Z r o z u m i a ł a m także, co czuli
rodzice w chwili moich narodzin. Dzięki m e t o d z i e Hoffmana
moje postrzeganie ojca i matki zmieniło się i p r z e s t a ł a m
w nich widzieć tylko ludzi, którzy m n i e wychowywali, a zoba­
czyłam wrażliwe istoty, k t ó r e borykały się z życiem i robiły,
co w ich mocy.
Spędziłam w Byron Bay kilka samotnych, spokojnych dni,
składając w całość to, co przeżyłam dzięki m e t o d z i e Hoffma­
na, i wtedy olśniło m n i e , że zawarłam straszliwy p a k t z dia­
b ł e m . Siedziałam osłupiała, kiedy implikacje rysowały się co­
raz wyraźniej. Nie chciałam u m r z e ć i ryzykować, że pójdę do
piekła - a to oznaczało, że m u s i a ł a m zrobić coś n a p r a w d ę
b a r d z o złego, skoro uwierzyłam, że pójdę do piekła, jeżeli
u m r ę . Ale co ze spowiedzią? J a k to się stało, że nie wierzy­
łam, by Bóg mógł przebaczyć mi to, co z r o b i ł a m ? Zżyłam się
z aniołami, dla których w dzieciństwie zawsze było przy m n i e
miejsce, ale o p o m o c zwróciłam się do diabła. Więcej nawet:
na którymś etapie przyrzekłam, że poniosę p o r a ż k ę we
wszystkim, czego n a p r a w d ę z a p r a g n ę , p o d w a r u n k i e m że
b ę d ę mogła żyć! C z u ł a m się przytłoczona tymi ohydnymi
w s p o m n i e n i a m i , ale o d e t c h n ę ł a m z ulgą, bo w końcu miałam
jasny plan. Pozbyć się tego diabła! Cofnąć obietnicęl
A l e najpierw pojechałam do M e l b o u r n e i powiedziałam
k a ż d e m u z moich rodziców p r o s t o w oczy, że ich k o c h a m .
Wszyscy popłakaliśmy się z radości.
Kiedy znowu wróciłam do Perth, p o ż e g n a ł a m się z bajecz­
ną ilością pieniędzy, wydając je na r ó ż n e g o rodzaju techniki
r e p r o g r a m o w a n i a , łącznie z j e d n ą b a r d z o wyjątkową i niesły-
chanie kosztowną sesją p r o g r a m o w a n i a neurolingwistycznego, k t ó r a r z e k o m o miała raz na zawsze zrobić ze wszystkim
p o r z ą d e k . N L P działa b a r d z o d o b r z e w wielu przypadkach,
ale nie p o w i n n o się go przeceniać. Jeżeli pozytywne myślenie
daje jakiekolwiek rezultaty, p o w i n n o zadziałać i w m o i m
p r z y p a d k u , a tak się niestety nie stało.
O d b y ł a m kilka sesji z hipnotyzerami, ale nic z tego nie wy­
szło. Nie p o d d a w a ł a m się; p r a g n ę ł a m z tym czymś walczyć.
Niemal na ślepo.
Po pobycie w Byron Bay zaczęłam p r a c o w a ć na pełny etat
j a k o nauczycielka, ale tak m n i e to męczyło i czułam się cał­
kiem wypalona. P e w n e g o dnia ciężarówka z n a c z e p ą m k n ę ł a
na czerwonym świetle przez skrzyżowanie, przez k t ó r e prze­
chodziłam, a m n i e było wszystko j e d n o , czy mnie przejedzie
czy nie. M i n ę ł a m n i e o włos.
Przestałam uczyć p o d koniec semestru, ale nie wróciłam
do pracy masażystki. P r z e p r o w a d z i ł a m się z p o w r o t e m na
sześć miesięcy do D e n m a r k i z a m i e s z k a ł a m w chacie na t e r e ­
nie posiadłości mojego przyjaciela M a r k a . Z a r a b i a ł a m t r o ­
chę, udzielając „lekcji operatywności". C z u ł a m się t a m d o ­
brze, ale p i e n i ą d z e szybko topniały - głównie dlatego że
m u s i a ł a m zrezygnować z tanio wynajmowanej małej chaty więc wróciłam do Perth i do tego, co łatwiejsze: do masażu.
Wyjazd na wieś m n i e odświeżył i znowu byłam p e ł n a e n t u ­
zjazmu. No i proszę, w b r e w wszystkiemu wzięłam się znowu
do swojej starej roboty i p r a c o w a ł a m , kiedy Victoria była
w szkole.
- Nie r o z u m i e m tego - powiedział pewien nowy klient,
przygotowując się do wyjścia. - Wyglądasz tak niewinnie!
- J e s t e m niewinna! - o d p o w i e d z i a ł a m szybko. - W tym, co
robię, nie ma nic złego.
U ś m i e c h n ę ł a m się, ale z j e g o twarzy nie zniknął wyraz
zdziwienia, kiedy zamykał za sobą drzwi frontowe. Poczu­
łam, że skręca m n i e w żołądku, co znaczyło, że nie wszystko
układa się idealnie.
Wróciłam p e w n e g o dnia do d o m u i nacisnęłam guzik se­
kretarki, żeby o d s ł u c h a ć wiadomości. Korytarz wypełniły
dźwięki „Pawany na śmierć infantki" Ravela. Słuchałam tej
miarowej, smutnej muzyki przez p ó ł godziny. Nie było w tym
niczego tajemniczego: przed wyjściem przez pomyłkę wło­
żyłam do sekretarki kasetę z tym zapadającym w p a m i ę ć
u t w o r e m . Czy to czysty zbieg okoliczności, że wybrałam aku­
rat tę t a ś m ę ?
Pomyślałam o infantce w k a m i e n n e j t r u m n i e , która budzi
się i spostrzega, że p o g r z e b a n o ją żywcem, i włosy stanęły mi
d ę b a . Niejasno zobaczyłam siebie j a k o o b d a r z o n ą łaską ko­
bietę, k t ó r a u m a r ł a dla swej prawdziwej tożsamości i żyje
w krainie cieni. Jeżeli czułam się gorsza od moich przyjaciół
mających n o r m a l n ą p r a c ę , czy nie żyłam w krainie cieni?
Z d e c y d o w a n i e nie chciałam, by dowiedzieli się, w jaki sposób
z a r a b i a m na życie, i na s a m ą myśl, że m o g ą się domyślić, o b ­
lewałam się p o t e m .
C z u ł a m się - i czasami wyglądałam - jak nieboskie stwo­
rzenie. P e w n e g o dnia c z e k a ł a m na pociąg, kiedy zauważy­
łam, jak j a k a ś kobieta z e r k n ę ł a na m n i e , p r z e r a ż o n a zaczerp­
nęła tchu i odwróciła się, zakrywając oczy ręką. U k r a d k i e m
sprawdziłam, jak wyglądam: bluzka wyłaziła mi niechlujnie
ze spódnicy, rękawy i mankiety były niezbyt czyste, a co naj­
gorsze, kolory się na m n i e gryzły. Kapelusz tkwił mi głupio
na bakier na głowie. I nagle zobaczyłam w tym wszystkim o b ­
jawy wewnętrznej dysharmonii. Wysokim c h u d y m k o b i e t o m
takim jak ja nie puszcza się niechlujności p ł a z e m równie ła­
two jak innym; za b a r d z o się wyróżniamy. Reakcja kobiety
nie miała p r a w d o p o d o b n i e nic wspólnego ze m n ą , ale wtedy
gotowa byłam uwierzyć, że ją przeraziłam.
•
•
•
W końcu trafiłam na kogoś, kto - jak sądziłam - mógł p o ­
m ó c mi wyegzorcyzmować mojego diabła. R i m m i e , sympa­
tyczny, charyzmatyczny szaman, miał szczególną moc, używał
bębenka, żeby pozyskać więcej energii i p o m ó c ludziom roz­
wiązać najbardziej o p o r n e problemy. Odprawiał już w prze­
szłości egzorcyzmy - musiałam się koniecznie do niego dostać!
Kiedy z a p o z n a j się z moją historią, powiedział mi, że mu­
szę wezwać tego diabia, wyobrazić go sobie i kazać mu spie­
przać. Siedziałam u R i m m i e g o na p o d u s z c e na p o d ł o d z e ,
a on siedział z b ę b e n k i e m na krześle. Nie wierzyłam już
w diabła w d u c h u katolickim; widziałam w nim raczej tę
energię w m o i m ciele, k t ó r a nosiła diabelskie cechy: destruk­
cyjną, uwodzicielską, kłamiącą na wszelkie możliwe sposoby.
M i m o to wiedziałam, że b ę d ę potrafiła wyobrazić ją sobie
w postaci diabła z lekcji religii, i tym samym d o p a s o w a ć do
r a m egzorcyzmu. Byłam niespokojna, ale rozpaczliwie p r a ­
gnęłam spróbować.
R i m m i e m i ę k k o uderzył w b ę b e n e k , w a r k o t to nasilał się,
to przycichał, s z a m a n nucił przy tym, jakby pszczoła brzęcza­
ła, i wkrótce wprawił m n i e w stan przypominający sen.
D i a b e ł pojawił się p r z e d e m n ą w lesie, gdzie siedziałam
o p a r t a o gładki pień drzewa karri. Z g o d n i e z p o l e c e n i e m
opisałam g o R i m m i e m u .
- Wdychaj m o c drzewa - namawiał mnie łagodnie R i m ­
mie do w t ó r u cichego, ale natarczywego bębnienia. - A teraz
wstań i p o p a t r z diabłu w twarz.
B ę b e n e k zawarczał nieco głośniej. W d y c h a ł a m m o c d r z e ­
wa, nie spuszczałam oczu z diabła, o p a r ł a m się o pień, kiedy
powoli p o d n o s i ł a m się do pozycji stojącej. D i a b e ł czekał
cierpliwie, a kiedy w obrzydliwym uśmiechu rozchylił czar­
niawe pogardliwie skrzywione usta, z j e g o nozdrzy b u c h n ą ł
dym. Oczy połyskiwały mu z paskudnej uciechy, jakby cieszy­
ła go ta gra w „zabij m n i e , jeśli potrafisz"; to niesamowite,
jak b a r d z o przypominały mi oczy ojca.
Ale on nie był m o i m ojcem, p r a w d a ? Był diabłem i z p o ­
m o c ą t e r a p e u t y u d a mi się go przegnać. Mój przyjaciel sza­
m a n zwilżał wargi, gotów wypowiedzieć słowa, k t ó r e z pew­
nością uwolnią mnie od p o t w o r a .
- Każ mu teraz odejść! - powiedział władczo, rozdzielając
poszczególne słowa stanowczymi u d e r z e n i a m i w b ę b e n e k . Powiedz m u , że był już z t o b ą wystarczająco długo i p o r a , by
sobie poszedł; nie jest już p o t r z e b n y w twoim życiu. - Wrr,
wrr, b u m , b u m .
M o m e n t w a h a n i a z mojej strony.
- Pakt, który z nim zawarłaś j a k o dziecko, wygasł! Podrzyj
go! - wrzasnął szaman.
Rytm b ę b e n k a d o d a w a ł mi odwagi i w m o i m umyśle poja­
wiły się słowa. G ł ę b o k o o d d y c h a ł a m , stawiając czoło p o t w o ­
rowi. J e g o złowieszczy uśmiech i g r o ź n e przeszywające spoj­
rzenie były tak ostre, że cała moja h o l e n d e r s k a odwaga
r o z p a d a ł a się na kawałki. Z a c h w i a ł a m się, ale d o b r n ę ł a m do
końca.
- Odejdź, zły d u c h u ! - krzyknęłam i zacisnęłam wargi, by
powstrzymać ich drżenie. - W y r z e k a m się zawartego z tobą
p a k t u ! Nie boję się już śmierci! Zasługuję na to, by odnieść
sukces we wszystkim, co robię!
U m i l k ł a m . T e r a p e u t a u d e r z a ł w b ę b e n e k coraz wolniej
i czekał, aż zacznę wolniej oddychać.
- Co się stało? - zapytał, pochylając się niecierpliwie do
przodu.
- D i a b e ł zaczął się śmiać - wyjaśniłam nieprzekonująco. Odbiegł przez las, śmiejąc się na całe gardło.
Nie m u s z ę d o d a w a ć , że ta n i e u d a n a p r ó b a utwierdziła
m n i e tylko w p r z e k o n a n i u , że to, co mnie trzymało w pazu­
rach, jest niezwyciężone. Jeżeli istniało coś, co było od tego
mocniejsze, jeszcze na to nie trafiłam.
A l e istniało coś silniejszego i ostatecznie to coś miało
m n i e znaleźć, kiedy ja p o d d a ł a m się i p r z e s t a ł a m szukać we
wszystkich niewłaściwych miejscach.
Waza się rozpada
W 1993 roku mój ojciec skończy! osiemdziesiąt lat. C h o r o ­
wał na raka, który w o k r u t n y m t e m p i e p o ż e r a ! j e g o jelito.
L e k a r z e uważali, że d!ugo już nie pożyje, więc poleciałam do
mojej siostry Liesbet i zatrzymałam się u niej, żeby być przy
nim. Przyleciały również moje dwie pozostałe siostry, Berta
z F r e m a n t l e , a Teresa z C a n b e r r y . Nie chciałyśmy, żeby nasz
ojciec u m i e r a ł w szpitalu.
Przed zaledwie sześcioma miesiącami zwierzył mi się z wa­
h a n i e m w kuchni, że cierpi na bóle brzucha. Pojękiwał przy
tym, i p o w i n n a m była się domyślić, że tym r a z e m n a p r a w d ę
jest coś nie w p o r z ą d k u . Mój ojciec nieczęsto przyznawał się,
że go coś boli, a j e g o jęki należało t r a k t o w a ć poważniej niż
n a r z e k a n i e - brzmiały tak, jakby statek szedł na d n o .
Dziwne, że miał u m r z e ć przed naszą matką. O n a już od
roku przebywała w d o m u opieki, a on marzył o chwili, kiedy
będzie wolny, kiedy nie będzie musiał brać jej na ręce i wo­
zić dwa razy w tygodniu na wózku na spacer. To była bolesna
decyzja, żeby o d d a ć m a t k ę do d o m u opieki. Błagała nas ze
łzami w oczach, żebyśmy nie zostawiali jej tam, gdzie tak
o k r o p n i e p a c h n i a ł o , gdzie było tak tłoczno, że posiłki musia-
ła jeść, trzymając talerz na k o l a n a c h , bo b r a k o w a ł o miejsca
na j a d a l n i ę , i skąd zwłoki w y n o s z o n o przez drzwi na tyłach,
żeby nikt nie zauważył, że ktoś u m a r ł w miejscu, gdzie nie by­
ło nic innego do roboty. Nic dziwnego, że w reakcji na takie
otoczenie zrobiła się z a m k n i ę t a w sobie, a p o t e m zdziecin­
niała - na p o g o r s z e n i e jej stanu d o d a t k o w o wpływał ś r o d e k
przeciwbólowy, który przyjmowała. A m i m o to wciąż była fi­
zycznie silna, podczas gdy jej m ą ż miał jeszcze p r z e d sobą tyl­
ko kilka tygodni życia.
Nasza czwórka ułożyła plan dyżurów i pielęgnowała ojca
przez całą d o b ę . Siły opuszczały go z dnia na dzień; przyglą­
dał się t e m u z n i e d o w i e r z a n i e m . Przeszedł operację, ale było
za p ó ź n o : miał przerzuty. Z d a j ą c sobie sprawę, że czasu ma
już niewiele, pojechał po raz ostatni do swoich ukochanych
Niemiec, żeby p o ż e g n a ć się z członkami rodziny. Musiał
skrócić wizytę z p o w o d u silnych bólów; z ironią zauważył, że
leciał z p o w r o t e m pierwszą klasą, a nie mógł n a w e t t k n ą ć
d a r m o w e j whisky.
Potrząsając z n i e d o w i e r z a n i e m głową, wypróbowywał swo­
je wciąż m o c n e nogi i ręce, ale w k r ó t c e , jeżeli chciał gdzieś
przejść, musiał się o p r z e ć na lasce, a p o t e m na balkoniku.
Kiedy patrzyłyśmy na tego człowieka, który nas kiedyś t e r r o ­
ryzował, a teraz był od nas zależny j a k dziecko, ogarniało nas
przerażenie.
Było to dla niego takie t r u d n e . S p o r o czasu m i n ę ł o , zanim
zdobył się na odwagę i poprosił, żebyśmy mu wyczyściły
sztuczną szczękę, i pozwolił n a m zobaczyć swoją z a p a d n i ę t ą
bez zębów twarz. Przyszedł m o m e n t , że nie był w stanie sam
się p o d e t r z e ć . Skóra zrobiła mu się delikatniejsza niż u nie­
mowlęcia, cienka jak p e r g a m i n . Musiałyśmy być b a r d z o
o s t r o ż n e . A j e d n a k pochłaniał wielkie ilości j e d z e n i a , jakby
m o g ł o mu j a k o ś przywrócić siły. W końcu powiedziałyśmy
mu łagodnie, że lekarz kazał, by jadł tylko wtedy, jak będzie
n a p r a w d ę głodny.
- Co wejdzie, to musi wyjść, więc to bezcelowe - stwierdził
lekarz. Mój ojciec w milczeniu rozważył polecenie i natych­
miast się do niego zastosował. Od tej chwili jadł wyłącznie to,
co mu podałyśmy. Nigdy nie poprosił o więcej. J e g o uległość
b a r d z o m n i e poruszyła. To był znak, że pogodził się z tym, że
umiera.
J e d n ą z nielicznych przyjemności, jakie m o j e m u ojcu zo­
stały, było oglądanie p r o g r a m u „Days of O u r Lives". C o ­
dziennie o drugiej po p o ł u d n i u podnosił się w tym celu z łóż­
ka i sadowił przed telewizorem. Przez niezliczone lata i jego,
i m a t k ę fascynowali ci piękni, chciwi mężczyźni i te p i ę k n e ,
chciwe kobiety, którzy niezawodnie, rok po roku, zdradzali
jedni drugich. M i a ł a m takiego pecha, że przyleciałam kiedyś
z wizytą z zachodniej Australii i przyjechałam do d o m u aku­
rat wtedy, kiedy rodzice oglądali swój ulubiony p r o g r a m .
Drzwi frontowe nie były z a m k n i ę t e na klucz, więc weszłam,
oznajmiając o swoim przybyciu d o n o ś n y m i wesołym głosem.
Nikt nie wyszedł mi na powitanie. Z a s t a ł a m ich w salonie
z oczami wlepionymi w demoniczny e k r a n . Ojciec bez słowa
skinął na m n i e władczo, żebym weszła i usiadła na k a n a p i e .
M a t k a przyjęła moją obecność do wiadomości, kiedy p r z e ­
chodziłam przez jej pole widzenia, ale nie poruszyła głową
ani nie spojrzała mi w oczy, a twarz jej wykrzywiła się w p r z e ­
praszającym uśmiechu. Pojawiłam się w m o m e n c i e krytycz­
nym dla j e d n e g o z b o h a t e r ó w . W końcu rodzice westchnęli
g ł ę b o k o i wiedziałam, że p r o g r a m niedługo się skończy i na­
pijemy się herbaty.
Mój ojciec nie przestał być uzależniony od losów tych
okropnych niby-to-panów i złośliwych, agresywnych bab. Sie­
działyśmy z nim, żeby mu dotrzymać towarzystwa, ryzykując,
że udzieli n a m się coś z tej lepkiej opery mydlanej. Mniej wię­
cej dziesięć dni przed śmiercią ojciec nagle potrząsnął głową
i przez coraz luźniejszą sztuczną szczękę parsknął:
- Tss! Tss!
I zaczął się głośno zastanawiać, jak ktoś m o ż e oglądać coś
tak w s t r ę t n e g o .
- To obrzydliwe, co ci ludzie robią sobie nawzajem - p o ­
wiedział, jakbyśmy zapytały go o zdanie, a on właśnie po raz
pierwszy wygłaszał opinię na t e m a t tego p r o g r a m u . - J a k
m o ż n a pokazywać takie p a s k u d z t w o !
Wstat i pokuśtykał z p o w r o t e m do łóżka. Popatrzyłyśmy
z otwartymi ustami na tę nagłą o z n a k ę z d r o w e g o rozsądku.
Czyżby naszego ojca oświeciło?
My, trzy siostry, napiłyśmy się w kuchni herbaty, kiedy
nasz ojciec spał, i rozmawiałyśmy o tym, na ile częste wybu­
chy gniewu mogły przyczynić się do pogorszenia stanu jego
zdrowia. Nie potrafiłyśmy pogodzić się z tym, że rak atakuje
ludzi bez p o w o d u . M o ż e przyczyną było zniszczenie efektów
j e g o wieloletniej pracy w klasztornych o g r o d a c h ? A m o ż e to,
że m a t k a przez całe życie mu dogryzała? A i j e g o dieta do
najlepszych nie należała. Od kiedy p r z e d dziesięciu laty rzu­
cił palenie, zrobił się z niego potajemny czekoladoholik.
Nikt n a p r a w d ę nie wie, co wywołuje c h o r o b ę , ale ja mia­
łam p r z e k o n a n i e , słuszne lub nie, że najważniejszą rolę o d e ­
grały tu nieujawnione tajemnice i konflikty z przeszłości.
Nasz ojciec nigdy nie rozwiązał do końca ż a d n e g o ze swoich
p r o b l e m ó w : żył w stałym konflikcie z każdym członkiem swo­
jej wielkiej rodziny oraz z kilkoma innymi o s o b a m i , jak na
przykład m a t k a Albion. W przeszłości mojego ojca znalazło­
by się wiele przykrych tajemnic, i to o n e mogły d o k o n a ć
straszliwego dzieła zniszczenia.
Przez te ostatnie tygodnie m i a ł a m wielką nadzieję, że oj­
ciec otworzy p r z e d n a m i serce i powie n a m , czego żałuje, że
poprosi nas o wybaczenie, i u m r z e w błogim spokoju, o t o c z o ­
ny rodziną.
D w u k r o t n i e był już tego bliski: pierwszy raz, kiedy siedzie­
liśmy p o d d r z e w e m w cętkowanym cieniu. Ja czytałam, a on
siedział w milczeniu, z a d u m a n y .
- Powiedziałem wszystko ojcu Benowi - odezwał się po
chwili. - Więc teraz już w p o r z ą d k u , czyż nie?
Ojciec B e n wysłuchiwał spowiedzi mojego ojca od wielu
lat, ale tym „czyż n i e ? " ojciec wyraził czającą się w nim wąt­
pliwość. Widziałam na j e g o twarzy napięcie, wywołane nie
tylko fizycznym bólem. Skorzystałam wtedy z okazji i powie­
działam:
- Tylko ty wiesz, czy wszystko jest w porządku, p a p o , czy m o ­
że powinieneś naprawić coś nie tylko wobec Boga, ale i ludzi.
Nie ośmieliłam się powiedzieć nic więcej. Mój ojciec błęd­
nie m n i e m a ł , że nikt w rodzinie nie zna j e g o sekretów.
Teraz zmarszczył brwi. M i m o całego w e w n ę t r z n e g o niepo­
koju wciąż musiał utwierdzać się w p r z e k o n a n i u , że Wielki
Szef, jak nazywał swojego katolickiego Boga, wszystko ma za­
pięte na ostatni guzik. I to w ręce Wielkiego Szefa się o d d a ­
wał, jak grzeczny chłopiec gotów przyjąć wszystko od surowe­
go ojca, który wie najlepiej. Traktował swoje cierpienie jak
karę: Wielki Szef mu je zesłał dla jego własnego dobra. Wie­
lokrotnie prosił, by nie p o d a w a ć mu żadnych lekarstw, k t ó r e
mogłyby przyspieszyć śmierć; chciał być całkowicie posłuszny
Bogu. Kiedy w końcu podałyśmy mu morfinę w kroplówce,
powiedział, że boi się, że go wykończymy, i d o p i e r o d o c h o ­
dzącej pielęgniarce uwierzył na słowo, że to lekarstwo.
- J e s t e m spokojny - oświadczył ni stąd, ni zowąd, kiedy
następnym r a z e m usiedliśmy r a z e m na d w o r z e , ciesząc się
świeżym powietrzem. Siedziałam w niewielkiej odległości od
niego, czytając po cichu książkę. Pogaduszki nie były czymś
właściwym, a odrzucił moją propozycję, że mu poczytam.
Przyswajał sobie najlepiej, jak potrafił, dziwny fakt, że u m i e ­
ra oraz że m i m o wszystko odejdzie p r z e d swoją żoną.
- W i e m , że jesteś spokojny, p a p o , ale chciałabym, żebyś
był również szczęśliwy.
Na to popadł w głęboką z a d u m ę , ale ja wróciłam do książki.
- A skąd wiesz, że nie j e s t e m szczęśliwy? - odezwał się
znowu słabym głosem.
I wtedy go zawiodłam. Czułam, że pytanie jest o g r o m n i e
ważne, ale nie chciałam się głębiej nad nim zastanawiać. Z a ­
miast tego zbyłam go i nie potrafię wyrazić, jak b a r d z o tego
żałuję.
- Sam, tato, najlepiej wiesz, czy jesteś szczęśliwy czy nie wybełkotałam, a p o t e m mózg przestał mi pracować i nie zdo­
łałam przyjąć niespodzianego daru: zaufania ojca. Z m a r n o ­
wałam tę szansę. Z a p o m n i a ł a m poprosić o p o m o c mojego
własnego Boga albo anioła. W tej krótkiej, ale ważnej chwili
nie u m i a ł a m się zdobyć na odwagę. Nawet kiedy powtórzył
pytanie, udzieliłam mu tej samej niedostatecznej odpowiedzi.
A m i m o to w m o i m ojcu coś się niespodziewanie zmieni­
ło. Przyszły go odwiedzić dwie zaprzyjaźnione od wielu lat
zakonnice, a kiedy wyszły z j e g o pokoju, j e d n a z nich p r z e k a ­
zała mi ważną w i a d o m o ś ć . Była to siostra Victoire, nasza naj­
starsza przyjaciółka, którą ojciec zobowiązał, by powiedziała
mi, że „przykro m u , że był taki twardy dla Carli". Serce nie­
m a l s t a n ę ł o mi w piersiach.
Poszłam się z nim zobaczyć zaraz p o t e m , kiedy pożegnały­
śmy się z siostrami. Ojciec nie spojrzał mi w oczy, tylko, jak­
by p r a g n ą c się usprawiedliwić, powiedział po prostu:
- Taka zawsze byłaś s a m o w o l n a , C a r l o - i odwrócił głowę.
Czy p a m i ę t a ł wtedy, jak mnie p o t w o r n i e przeraził, kiedy
chciał m n i e z ł a m a ć i zmusić, żebym słowa nie pisnęła na te­
m a t j e g o niegodziwych uczynków? Przeprosił, że był „taki
twardy", ale p r z e z pośredników. Na nic lepszego nie potrafił
się zdobyć, ale dał mi do zrozumienia, że to, co mi robił, mu
ciąży i że jest mu przykro.
Oczywiście wielu sekretów nie zdradził n i k o m u , poza księ­
d z e m ; nie zamierzał o m a w i a ć ich z ludźmi, których skrzyw­
dził. To byłoby zbyt wiele spodziewać się, że na oścież otwo­
rzy serce; nawet świadomość zbliżającej się śmierci tego nie
zmieniła. P ł a k a ł a m w duszy n a d sobą i nad nim, nad tym, że
nawet w obliczu śmierci nie potrafi się p r z e ł a m a ć . Ale przez
te ostatnie dni, k t ó r e mu jeszcze zostały, był dla nas kochają­
cy i czuły i tulił swoje córki, co nas g ł ę b o k o wzruszało. O k a ­
zywał miłość, a my czułyśmy, że jest prawdziwa. J e d n a k ,
umierając, nie był całkiem szczęśliwy; wierząc, że dzięki spo­
wiedzi wszystko zostanie mu wybaczone, w głębi duszy zasta­
nawiał się, czy Bóg o k a ż e się w o b e c niego rzetelny.
•
•
•
Moja m a t k a , bardziej przytomna w tym czasie, poprosiła,
by zawieziono ją do umierającego męża. U b r a ł a ją i uczesała
życzliwa pielęgniarka, k t ó r a szczególnie się o nią troszczyła.
M a t k a przejechała te kilka kilometrów taksówką przystoso­
waną do wózków inwalidzkich, a ja wtoczyłam ją do prze-
stronnego pokoju, gdzie jej mąż - który kiedyś przechwala!
się, że jak o n a odejdzie, to on d o p i e r o sobie pożyje - leżał
oparty o stos poduszek. Ucieszył się z odwiedzin żony. M a t k a
była teraz taka krucha, a m i m o to wciąż energiczna. Kiedy się
do niego zbliżała, policzki miała z a r u m i e n i o n e , spojrzenie
baczne, a jej twarz rozjaśniało w e w n ę t r z n e światło. Ustawi­
łam jej wózek blisko łóżka ojca i cicho wyszłam z pokoju. Z a ­
nim z a m k n ę ł a m drzwi, odwróciłam się na m o m e n t i poraziło
mnie to, co zobaczyłam.
C h u d a r ę k a mojej matki leżała na łóżku, a ojciec z a m k n ą ł
ją w swojej dużej kościstej dłoni, patrzyli na siebie z m i ł o ­
ścią, w milczeniu. Promieniujący od nich blask niemal rozja­
śniał p o k ó j ; oczy ojca, k t ó r e g o z m i e n i o n ą twarz widziałam
od drzwi, błyszczały b e z b r z e ż n y m zachwytem i n a m i ę t n o ­
ścią. Ich miłość wypełniła cały p o k ó j . O b o j e stali przed osta­
tecznym r o z s t a n i e m i teraz już nie było miejsca na nic p o z a
prawdą.
W j e d n y m mgnieniu z r o z u m i a ł a m , jak b a r d z o się oboje
przez całe życie kochali, szczerze i głęboko, nawet wtedy kie­
dy walczyli ze sobą, zdradzali się, nienawidzili i poniżali.
Wielu ludzi, łącznie ze m n ą , mówiło wtedy: „Dlaczego każde
z was nie pójdzie swoją drogą, na miłość boską!".
Ale w tych świętych chwilach łaski przebaczali sobie
wszystko i zaślubiali się na nowo, tym r a z e m j a k o prawdziwi
kochankowie, nie żeby siebie nawzajem zagarnąć, ale by te­
mu d r u g i e m u dać z siebie wszystko. U ś w i a d o m i ł a m sobie, że
p o p e ł n i ł a m błąd, osądzając to, co działo się między nimi
w przeszłości - tylko oni wiedzieli, jak było n a p r a w d ę .
Chociaż tak s t a r a n n i e zaplanowałyśmy dyżury, nasz ojciec
wydał ostatnie tchnienie w samotności o czwartej n a d r a n e m
po wizycie naszej matki. Ż a d n a z nas nie spała d u ż o tamtej
nocy. Siedziałyśmy w kuchni, popijając h e r b a t ę , i bardziej
wyczułyśmy, niż usłyszałyśmy, jak gwałtownie o d e t c h n ą ł . Po­
biegłyśmy i zobaczyłyśmy j e g o żałośnie o t w a r t e usta, k t ó r e
nie były już w stanie chwytać powietrza. Całkiem jakby wołał
ku niebu. D u c h ojca ruszył ku wolności.
Na szczęście miałyśmy co najmniej cztery godziny, zanim
przedsiębiorcy pogrzebowi przyjechali go z a b r a ć - wystarczy­
ło czasu, żeby m o i bracia zobaczyli go po raz ostatni. Chcia­
łam, by leżał j a k najdłużej w spokoju, by j e g o duch mógł cał­
kowicie opuścić ciało, ale moje siostry - bardziej wytrącone
z równowagi śmiercią - obstawały przy tym, by szybko usu­
n ą ć ciało.
Pojawili się przedsiębiorcy pogrzebowi. Był niedzielny p o ­
r a n e k - tak wczesny, że dwaj młodzi ludzie ubrani w schlud­
ne czarne garnitury nie doszli jeszcze całkiem do siebie po so­
botniej zabawie. Milczeli, zachowywali się z szacunkiem
i koncentrowali na pracy, mając świadomość, że obserwuję
każdy ich ruch. Nakryte otwartą plastikową torbą nosze usta­
wili o b o k łóżka i przełożyli na nie dziwnie groteskowe zwłoki.
Z a k r a w a ł o to na zniewagę i nie m o g ł a m się nadziwić, że
mój ojciec, jeszcze u b r a n y w p i ż a m ę , nie zrobił nic, by ich p o ­
wstrzymać. J e g o wciąż miękkie i długie ciało z a p a d ł o się p o ­
środku, a ręce, n i e k o n t r o l o w a n e przez świadomość, rozlecia­
ły się na boki. W i d o k niegdyś tak mocnych, a teraz martwych
dłoni wyjątkowo m n i e poruszył. Przedsiębiorcy pogrzebowi
upchnęli je w czarnej plastikowej torbie, a p o t e m zaciągnęli
z a m e k n a d twarzą ojca.
Zapytali, czy rodzina będzie chciała zobaczyć zmarłego. Po­
wiedzieliśmy, że nie; wszyscy go widzieliśmy. Na chwilę zapo­
mnieliśmy o naszej matce. Ciało ojca zostawiono w spokoju
i nie zabalsamowano go, co byłoby równoznaczne z usuwa­
niem wnętrzności. Ale przedsiębiorcy nie byli zadowoleni, kie­
dy po upływie pełnej doby moja m a t k a uparła się, że chce zo­
baczyć męża. Niemniej udało im się go przygotować i w swoim
najlepszym garniturze wyglądał zdumiewająco dobrze.
Kiedy przedsiębiorcy wyszli, my nadal siedzieliśmy razem,
oszołomieni, chociaż od d a w n a spodziewaliśmy się śmierci
ojca. M i a ł a m dowiedzieć się o sobie czegoś nowego. Dla ja­
kiejś cząstki m n i e , do której się nie przyznawałam, śmierć oj­
ca była chwilą triumfu. P o m i m o wieloletniej terapii - dzięki
której mój smutek, gniew i strach przekształcił się we współ­
czucie dla rodziców - pozostał we mnie p e ł e n goryczy zaka­
m a r e k , a w nim mieszkała pajęczyca. I właśnie zamierzała za­
atakować.
- Ciekawe, ile zostało po nim pieniędzy, skoro tyle wydał
na prostytutki. Śmieszne, przecież i tak wszyscy o nich wie­
dzieliśmy - rzuciłam.
Moje słowa rozpłynęły się w ciszy. Siostry były zbyt oszo­
ł o m i o n e , by odpowiedzieć. Ale swoich uwag nie kierowałam
tak n a p r a w d ę do sióstr, lecz do d u c h a ojca, który jak wiedzia­
łam, krążył w pobliżu. Z a a t a k o w a ł a m tak ostro, bo zacięłam
się w gniewie, że do końca nie zdobył się na całkowitą szcze­
rość. Wszystko, co wcześniej z a m i e c i o n o p o d dywan, p o z o ­
stało t a m do s a m e g o końca. W religii znalazł p e w n e g o rodza­
ju przyzwolenie na ciągłe p o w t a r z a n i e grzechów, w nadziei
na rozgrzeszenie.
J a k tylko wypowiedziałam powyższe słowa, p o c z u ł a m
wstrząs, że je wypowiedziałam. Wyczuwałam też emocjonal­
ną reakcję z m a r ł e g o ojca. Poczułam się nieswojo, bo uświa­
d o m i ł a m sobie, że moja z e m s t a przyniesie gorzkie k o n s e ­
kwencje. W końcu zmarli są b e z b r o n n i w naszych rękach.
Moje serce wypełnił głęboki s m u t e k . P ł a k a ł a m p o t e m dłu­
go, nie tylko n a d tym, że straciłam ojca, ale i n a d tym, że sta­
łam się o k r u t n a . Podczas następnych ciemnych nocy błaga­
łam go o wybaczenie; p o t e m w końcu odbyłam z nim
r o z m o w ę , o której marzyłam za j e g o życia, wylewając przed
nim swój ból, opowiadając mu, jak ja wszystko o d b i e r a ł a m .
Przebaczyłam mu wtedy, n a p r a w d ę i szczerze. Chciałam, że­
by się p r z e d e m n ą otworzył, ale na ile ja p o s t ę p o w a ł a m
otwarcie w o b e c niego? Zawsze d o k ł a d a ł wszelkich starań,
a p o d koniec życia przeszedł sam siebie. To ja p o p e ł n i ł a m
błąd, oceniając jego zachowanie i krytykując zbytnią p o ­
wściągliwość.
Nie zostałam na pogrzeb ojca. Był sam środek sezonu fut­
bolowego w M e l b o u r n e , przez co z m i a n a lotu bez d o p ł a c a ­
nia ekstra za bilet pierwszej klasy okazała się niemożliwa. J e ­
śli o mnie chodzi, najważniejszą pracę mieliśmy za sobą,
a znieść nie m o g i a m myśli o o k r o p n e j , ckliwej c e r e m o n i i p o ­
grzebowej.
Tak się złożyło, że w dzień p o g r z e b u lało, i żałobnicy z m o ­
kli tak, że nie d a w a ł o się odróżnić łez od strug deszczu na ich
twarzach. W niecały rok później wydarzyło się to s a m o , kie­
dy m a t k a c h o w a n a była o b o k ojca. D o w i e d z i a ł a m się wszyst­
kiego o j e d n y m i drugim pogrzebie. Niestety, o m i n ę ł a mnie
i j e d n a , i d r u g a okazja do s p o t k a n i a się z innymi członkami
rodziny. Mówiłam sobie, że nie zniosłabym tego. Co ja na­
p r a w d ę wiedziałam o tym, czego trzeba było m o j e m u ojcu, by
go uzdrowić? To m n i e nie wolno przerywać pracy n a d uzdra­
wianiem siebie.
M i a ł a m coraz więcej wolnego czasu i wykorzystywałam go
na pisanie o historii mojej rodziny, co stawało się dla mnie
ważnym zajęciem, oraz p r o w a d z e n i e codziennych zapisków
o tym, co dzieje się wewnątrz mnie. Masaży robiłam tylko ty­
le, żeby utrzymać się przy życiu.
Tak jak wcześniej szłam w mojej pracy na k o m p r o m i s . A l e
w inny sposób - u d a w a ł a m orgazmy. P a m i ę t a m m o m e n t , kie­
dy B e r n a r d , mój klient, naśladował wydawane przeze mnie
odgłosy, by pokazać, że wyczuł fałsz w moich reakcjach. Nie
stać mnie było na tyle przyzwoitości, by się z nim zgodzić.
Zaczęły się dziać różne niemiłe rzeczy. Tak n a p r a w d ę nie
było to nic n o w e g o , ale teraz p r z e j m o w a ł a m się nimi jak ni­
gdy wcześniej. Kiedy zamieściłam ogłoszenie, rywalka, k t ó r a
chciała mi zaszkodzić, umówiła się z podstawionym klien­
t e m , by dzwonił do m n i e i nie o d k ł a d a ł słuchawki, przez co
telefon był u m n i e cały czas zajęty i inni nie mogli się połą­
czyć. Ponieważ p r a c o w a ł a m sama, m i a ł a m ograniczoną zdol­
ność do k o n k u r o w a n i a z innymi - nie mówiąc już o k o n k u r o ­
waniu z b u r d e l a m i - niemniej m u s i a ł a m znosić to n ę k a n i e .
Pewnego dnia dwaj klienci, którym w końcu u d a ł o się d o ­
dzwonić, nie przyszli na u m ó w i o n ą wizytę, więc doszłam do
wniosku, że równie d o b r z e m o g ę pójść na zakupy. Kiedy co-
fatam s a m o c h ó d , żeby wyjechać z podjazdu, zauważyłam ja­
kieś a u t o z a p a r k o w a n e kolo wejścia tak, że nie było go widać
z okien d o m u . Zaskoczyłam za kierownicą faceta trzymają­
cego w rękach a p a r a t , a p o t e m z r o z u m i a ł a m . Moi przeciwni­
cy, kimkolwiek byli, ustawili ten pojazd p o d m o i m d o m e m ,
aby odstraszać klientów.
Z r o z m o w a m i telefonicznymi też było coś nie tak. Faceci
dzwonili tylko po to, żeby pogadać, równocześnie się m a s t u r bując, a gdy skończyli, odkładali natychmiast słuchawkę i zo­
stawiali m n i e na lodzie - odrażające. Coś takiego zdarzało
się również w dobrych czasach - w tym biznesie nie należało
się t a k i m t e l e f o n o m dziwić - ale teraz zaczęły m n i e d o p r o w a ­
dzać do furii.
Pewnego dnia zadzwonił do mnie kilka razy jakiś obscenicz­
ny obcy facet. Kiedy w końcu podniosłam słuchawkę i gwizd­
nęłam do niej, nie mając pojęcia, kto będzie odbiorcą przeraź­
liwego odgłosu, uświadomiłam sobie, że zaczynam wariować.
Mój telefon był na podsłuchu i to d o p r o w a d z a ł o mnie do sza­
łu. Mówiąc krótko, zaczęłam uświadamiać sobie wszystko, na
co dotychczas godziłam się ze względu na mój zawód.
Z dnia na dzień entuzjazm ze mnie o p a d a ł , co m o ż n a by­
ło p o z n a ć po mojej twarzy. Nigdy nie u m i a ł a m d o b r z e ukry­
wać uczuć. Kiedyś otworzyłam drzwi n o w e m u klientowi. Z a ­
miast wejść, cofnął się, przepraszając, że musi z a p a r k o w a ć
s a m o c h ó d w innym miejscu, w cieniu. I więcej się nie pojawił.
K o m p l e t n i e m n i e to zniechęciło. Niewykluczone, że coś ta­
kiego u k a r t o w a ł a konkurencja, by zadać mi następny cios,
ale nie byłam o tym p r z e k o n a n a . Po prostu moja twarz prze­
stała p r o m i e n i o w a ć radością i pewnością. A wiem, że kiedy
m a m n a c h m u r z o n ą m i n ę , robię się zdecydowanie brzydka.
Przyszła p o r a , by przyznać, że ta r o b o t a nie daje mi już ra­
dości. A im słabsza była moja wiara w siebie, tym gorsi klien­
ci do mnie przychodzili. Myślałam o rzuceniu tego zawodu,
ale j e d n o c z e ś n i e mówiłam sobie w d u c h u , że nic innego mi
nie p o z o s t a ł o . Ta myśl przejmowała mnie lękiem.
Ponownie, z coraz większą desperacją, rzuciłam się w wir
sesji uzdrawiających. B r a ł a m udział w w e e k e n d o w y c h r e k o -
lekcjach, w kursach terapeutycznych, w warsztatach, łącznie
z organizowanym przez katolików forum L a n d m a r k E d u c a tion oraz jeszcze d w o m a innymi ich kursami - szukając cze­
goś, co pozwoliłoby mi wniknąć w siebie i uleczyło m n i e . Wy­
d a w a ł a m oszczędności całego życia, nie zostawiając sobie
niemal nic na przyszłość. Te kursy na swój s p o s ó b były przy­
d a t n e , ale niewiele mogły mi p o m ó c - n a p r a w d ę chwytałam
się wszystkich sposobów. Wciąż m i a ł a m z a m ę t w głowie, nie­
ustannie czułam się chora od psychicznego c h ł a m u przekazy­
w a n e g o mi podczas masażu erotycznego, zwłaszcza jeżeli
obejmował stosunek, chociaż teraz r z a d k o na to pozwalałam.
U t r a c i ł a m tę elastyczność, jaką się cieszyłam, kiedy wierzy­
łam w swoją d u c h o w ą misję i przepełniała mnie swawolna
ciekawość. Teraz p r a c a niesamowicie m n i e męczyła. Gdzieś
g ł ę b o k o w m o i m wnętrzu bulgotał niespokojnie wulkan, gro­
żąc w y b u c h e m . Minęły dwa lata, od kiedy ukończyłam warsz­
taty p r o w a d z o n e m e t o d ą Hoffmana i odkryłam mój dziecię­
cy pakt z d i a b ł e m . Ale ten wewnętrzny lęk - to przerażenie
nie w i a d o m o czym - był o g r o m n y i żaden t e r a p e u t a nie p o ­
trafił mi p o m ó c .
D o p ó k i nie p o z n a ł a m Jessie.
Jessie była psychologiem seksuologiem - wychowała się
na ulicach N o w e g o J o r k u . O p o w i e d z i a ł a m jej o wszystkim,
co mi się w mojej historii wydawało znaczące: o tym, jak du­
siłam się podczas terapii, o poczuciu beznadziei. Przypad­
kiem w s p o m n i a ł a m , że w młodości moje wychowanie seksu­
alne ograniczyło się do sentencji, że od p o c a ł u n k ó w zachodzi
się w ciążę.
- J a k to „od p o c a ł u n k ó w zachodzi się w ciążę"? - zapyta­
ła rzeczowo.
Z d a w a ł a m sobie sprawę, że takiej cwanej kobiecie nie wy­
da się to zbyt m ą d r e , ale m i m o to wyznałam:
- Wierzyłam, że pocałunki wzmagają p o ż ą d a n i e faceta
tak, że j e g o nasienie spłynie dziewczynie do gardła.
- Czy to zakonnice powiedziały ci, że tak się dzieje? Że
spływające g a r d ł e m nasienie spowoduje, że zajdziesz w ciążę?
- Nie, nie o n e . Po prostu tak sobie pomyślałam. Wydawa­
ło mi się to n a t u r a l n e .
- Myślisz, że doszłabyś do takiego wniosku, gdybyś wcze­
śniej nie doświadczyła czegoś p o d o b n e g o ?
Od pytania Jessie zakręciło mi się w głowie. Siedziałam
w wiklinowym fotelu na jej werandzie i w jednej chwili p o ­
z n a ł a m p r a w d ę . J a k o dziecko byłam m o l e s t o w a n a przez oj­
ca! W głowie m i a ł a m p o t w o r n y mętlik. M i m o to uświadomi­
łam sobie ze zdziwieniem, że zawsze o tym wiedziałam. Ta
wiedza tkwiła we mnie od zawsze, ale nie chciałam dopuścić
do siebie myśli, co zrobił mi ojciec. Kluczową sprawą było
chronienie wizerunku ojca j a k o d o b r e g o człowieka, który k o ­
chał m n i e , j e g o pierwszą, wyjątkową córkę. U k r y w a ł a m
przed sobą, że nie kochał m n i e na tyle, by m n i e chronić; że
to on właśnie zadał mi gwałt. Był dla m n i e d i a b ł e m .
Łzy mi napłynęły do oczu, ale m u s i a ł a m jeszcze uświado­
mić sobie coś więcej. W y p i e r a ł a m tę wiedzę, bo nie chciałam
przyznać, iż działałam z nim w zmowie, że byłam wspólnicz­
ką zbrodni. O Boże, tak chciałam chronić mojego ojca. K o ­
c h a ł a m go! Nie tylko poczucie wstydu, ale moja miłość do
niego powodowały, że b a ł a m się zobaczyć p r a w d ę .
Czas mijał, a ja nawet tego nie zauważyłam. Z a p ł a c i ł a m
Jessie o g r o m n e h o n o r a r i u m i wyszłam, chciałam gdzieś zło­
żyć głowę i zasnąć, a m o ż e umrzeć.
O b u d z i ł a m się później tego s a m e g o dnia; do p e w n e g o
stopnia rozjaśniło mi się w głowie. Kawałki układanki ze stu­
k o t e m wpadały na swoje miejsca jak wielkie klucze wsuwają­
ce się do o d p o w i e d n i c h dziurek. Rozwikłałam kwestię moje­
go paktu z diabłem: „diabeł", z którym m u s i a ł a m walczyć,
był na p o c z ą t k u m o i m ojcem. J a k o dziecko wykorzystywane
nocą, kiedy jawa miesza się ze snami, nie potrafiłam się
w tym rozeznać. To wszystko tak mnie przytłaczało, tak bar­
d z o się dusiłam, że za każdym razem, kiedy do tego d o c h o ­
dziło, wierzyłam, że j a k o n i e d o b r a dziewczynka u m r ę i pójdę
do piekła. M o d l i ł a m się więc do diabła, żeby ocalił m n i e od
śmierci. P r z e d e wszystkim od śmierci przez u d u s z e n i e . Pro­
szę, tatusiu, tatusiu-diable, nie uduś mnie na śmierć.
Z r o z u m i a ł a m , że moje p r z e k o n a n i e , iż j e s t e m z gruntu
zła, zakorzeniło się we mnie po tym, jak ojciec p r ó b o w a ł
m n i e uciszyć, dusząc m n i e i kopiąc. Wynikłe stąd poczucie
winy i wstydu, z którym żyłam, kazało mi w dorosłym wieku
czuć się niegodnym człowiekiem, nie zasługiwałam na sukces
w czymkolwiek, co było dla m n i e w a ż n e .
Nie od razu u d a ł o mi się p o s k ł a d a ć wszystko, czego d o ­
w i e d z i a ł a m się u Jessie; a n a w e t m i a ł a m w r a ż e n i e , że m i n ę ­
ły wieki, zanim p o r z ą d n i e przyswoiłam sobie to, co zrozu­
m i a ł a m . Trybiki obracały się niewiarygodnie powoli, jakby
były z a n u r z o n e w syropie. P o j m o w a n i e r o z u m e m to j e d n o ;
uleczenie utrwalonych w p o d ś w i a d o m o ś c i wzorców e m o c j o ­
nalnych to coś całkiem i n n e g o . M o j e e m o c j e przypominały
elastyczne g u m k i ; p r ó b o w a ł a m nimi sterować, a o n e z trza­
skiem powracały na d a w n e na miejsce. Z p r z e r a ż e n i e m
p r z e k o n a ł a m się, że poczucie wstydu - jak zawsze - nie od­
stępuje m n i e na krok, p o d o b n i e jak straszliwy brak wiary
w siebie. Byłam w r a k i e m człowieka. J e d y n a różnica między
z r o z u m i e n i e m a n i e z r o z u m i e n i e m polegała na tym, że teraz
z n a l a z ł a m p o t w i e r d z e n i e , że ojciec m n i e odrzucił. C z u ł a m ,
że ojciec zrujnował mi życie. Z rozpaczą u d a ł a m się po na­
stępną poradę.
- Czy m a m szansę być kiedyś n o r m a l n a ? - zapytałam psycholożkę, k t ó r a pracowała z ludźmi wykorzystywanymi sek­
sualnie, miała gabinet w mieście. Wyglądała na wstrząśniętą
m o i m pytaniem: o t o siedziała przed nią e l e g a n c k o u b r a n a
kobieta, k t ó r a nie miała za grosz pewności siebie, i drastycz­
nie niską s a m o o c e n ę . Policzki mnie paliły, kiedy słuchałam
jej odpowiedzi.
- Była p a n i wykorzystywana na wiele sposobów - rzekła,
pochylając się ku m n i e przez b i u r k o . - Wykorzystywana fi­
zycznie, seksualnie, emocjonalnie i umysłowo. Wyzdrowieje
pani, jeżeli p o d d a się pani odpowiedniej terapii. - A p o t e m
nagle d o d a ł a : - Jeżeli nie, będzie musiała pani pomyśleć
0 ścieżce duchowej.
Kiedy wyszłam, kupiłam zgodnie z instrukcją misia i lizaki
dla mojego w e w n ę t r z n e g o dziecka i lizałam je, aż mi się nie­
d o b r z e zrobiło. K u p i ł a m zalecaną książkę „ T h e C o u r a g e to
H e a l " i udzieliłam dziewczynce z mojego wnętrza głosu, za­
pisując jej słowa lewą ręką. W y o b r a ż a ł a m sobie, jak ją tulę
1 pocieszam łagodnymi słowami. O g r o m n i e mi to p o m o g ł o .
Czułam, jak to dziecko w m o i m umyśle p o d n o s i się z ziemi
i przestaje kulić się w szopie na węgiel, której nigdy nie
ośmieliło się opuścić. Ile to potrwa, zanim znowu poczuje się
n a p r a w d ę bezpieczne?
Przez kilka tygodni k o n t y n u o w a ł a m to c u d o w n e uzdrawia­
nie, z zachwytem p r o w a d z ą c r e g u l a r n e rozmowy z m a ł ą
dziewczynką we m n i e . Jeżeli tylko zdarzyło mi się o tym za­
p o m n i e ć , p r ó b o w a ł a m to z a n i e d b a n i e jej wynagrodzić. Naj­
ważniejsze, żeby nauczyła się mi ufać.
Równocześnie intrygowały mnie słowa t e r a p e u t k i o wej­
ściu na ścieżkę duchową. Z a d a w a ł a m sobie pytanie, co mogła
mieć na myśli. Medytację, religię? Jeżeli tak, to którą religię?
A m o ż e życie p o d kierunkiem nauczyciela d u c h o w e g o ? Nie­
wykluczone, że wcale nie m a m y wyboru, a tylko n a t c h n i o n e
myśli, które skłaniają nas do działania, a te działania znowu
nas czegoś uczą. Tak czy owak, przyszedł mi na myśl mistrz
Adi Da (z początkiem lat siedemdziesiątych znany był w Los
Angeles j a k o B u b b a F r e e J o h n ) . Przypomniałam sobie, że
kiedy po raz pierwszy czytałam książkę o jego życiu, moje ser­
ce wypełniło się takim blaskiem, że aż spoglądałam na własną
pierś z n i e o d p a r t y m wrażeniem, że zobaczę wypływające
z niej światło. P o r w a n a cudownymi doznaniami, nie m o g ł a m
o d e r w a ć się od lektury. Teraz zaczęłam poważnie myśleć
o mistrzu, który potrafił tak m n ą poruszyć.
Z a c z ę ł a m uczęszczać na cotygodniowe spotkania zwolen­
ników Adi D a , o r g a n i z o w a n e we F r e m a n t l e przez j e g o
uczennicę, k t ó r a jakiś czas spędziła ze swoim guru. Zafascy­
nowana, wyruszyłam w ryzykowną p o d r ó ż - wstąpiłam na du-
chowa ścieżkę dla niewinnych, szczerych, odważnych, zdezo­
rientowanych i głupich. K u p o w a ł a m książki i taśmy, jeździ­
łam na rekolekcje i zaczęłam m e d y t o w a ć dwa razy dziennie.
Z n o w u o d c z u w a ł a m Boską Miłość, p o d o b n i e jak kiedyś
w klasztorze, ale tym r a z e m d u ż o mocniej. Pisma mistrza Da
również dawały mi n a t c h n i e n i e : nikt chyba nie rozumiał
ludzkiej natury lepiej niż on. Mistrz Da napisał wiele książek,
tworząc je z kolosalną szybkością, a po nas oczekiwano, że
kupimy je wszystkie.
Pracowałam nadal j a k o masażystka, chociaż z przerwami.
Aż do lata 1994 roku, kiedy p e w n e wydarzenie położyło t e m u
kres. W t e d y tego nie doceniałam, ale był w tym palec Boży.
Tego letniego dnia wyjrzałam przez o k n o przytulnego d o ­
mu w Hilton, w pobliżu F r e m a n t l e , i zobaczyłam, że mój
o g r ó d jest całkiem zrujnowany. W y b r a ł a m ten d o m ze wzglę­
du na duży ogród i r z e k o m o d ł u g o t e r m i n o w ą u m o w ę najmu.
M i e s z k a ł a m sama, bo moja córka Victoria, od kiedy skończy­
ła piętnaście lat, wolała zamieszkać z ojcem. M i n ę ł o zaled­
wie osiem miesięcy, od kiedy się w p r o w a d z i ł a m , a już ten du­
ży t e r e n p o d z i e l o n o na trzy działki i po obu moich stronach
wyrosły płoty. J e d y n e drzewo, do k t ó r e g o b a r d z o się przywią­
załam, cienisty d ą b , znalazło się wkrótce po drugiej stronie
stawianego płotu. Na tyłach k a ż d e g o p o d w ó r k a instalowano
nowe szambo.
O p e r a t o r koparki okazał współczucie, ale nic na to nie
mógł poradzić, że przekopuje grządki z ziołami, kwiatami
i jarzynami oraz starannie o d m ł a d z a n e krzewy hibiskusa
i przetacznika. Wystarczyło j e d n o p o p o ł u d n i e , żebym znala­
zła się w d o m u tkwiącym na środku gigantycznej piaskowni­
cy, zła i b e z r a d n a , bo w ż a d e n sposób nie m o g ł a m powstrzy­
m a ć rujnowania mojego o g r o d u i wszystkich moich planów.
U d e r z y ł a m dużym palcem prawej stopy w nogę od łóżka
i z ł a m a ł a m go. U z n a ł a m to za znak pokazujący mi, jak bar­
dzo j e s t e m z d e z o r i e n t o w a n a . I proszę! M u s i a ł a m przestać
pracować. M o i uprzejmi sąsiedzi, Elsie i Bert, przynosili mi
z u p ę i chleb z m a s ł e m i prowadzili ze m n ą wesołe p o g a w ę d ­
ki. Bert był dla mnie jak ojciec, od chwili gdy się wprowadzi­
łam. P o z n a ł a m go, kiedy niespodziewanie zastukał do drzwi;
stał ze skrzynką z narzędziami w ręce i zastanawiał się, czy
nie znajdzie się u mnie w d o m u jakaś d r o b n a r o b o t a do wy­
k o n a n i a . Kiedy zostawiłam klucze w środku, p o m ó g ł mi wła­
m a ć się do mojego własnego d o m u .
P o t e m b a r d z o rozbolały mnie plecy, nie m o g ł a m się wy­
prostować, więc znów zaprzestałam masażu. Przez tydzień
kuśtykałam po d o m u o kulach przez ten mój paluch; kolejny
tydzień przeżyłam w męczarniach z p o w o d u pleców.
W drugim tygodniu opiekował się m n ą j e d e n z moich
klientów. Często do m n i e zaglądał, żeby m n i e zabrać na
lunch albo do kręgarza, i nawet robił dla m n i e zakupy. K t ó ­
regoś dnia, kiedy t r u d n o było mi się poruszać, pozwoliłam,
żeby p o m ó g ł mi wstać z łóżka.
- Lepiej ty niż ja - zażartował, szeroko się uśmiechając.
Byłam z d u m i o n a , że chciało mu się jeszcze do m n i e wracać,
kiedy zobaczył mnie w takim stanie.
R o b był żonaty, bogaty, a dzięki i n t e r e s o m - wszystko jed­
no jakim - nawiązał kontakty z ludźmi z wymiaru sprawied­
liwości - policją, detektywami i sędziami. Miał także d u ż e
doświadczenia jeśli chodzi o salony masażu i b u r d e l e . Wypy­
tywałam go o to, kiedy siedzieliśmy nad piwem w restauracji,
ale nie był wylewny. Uważał, że pewnych rzeczy nie w a r t o
wiedzieć.
- Jedz, C a r l o . Dbaj o siebie.
Kiedy doszłam już trochę do siebie, powiedziałam R o b o wi, że b ę d ę mu robiła tylko masaż - n a p r a w d ę b r a k o w a ł o mi
już energii na coś więcej. R o b się nie przejął; powiedział, że
„ o d p r ę ż a ć się" m o ż e gdzie indziej.
Wyzdrowiałam, ale n a d a l nie miałam pojęcia, w k t ó r ą
s t r o n ę się zwrócić.
P e w n e g o dnia, akurat kiedy moja sąsiadka Elsie przyniosła
mi gorące bułeczki, zadzwonił telefon. Ku mojemu bezbrzeż­
n e m u zdumieniu dzwonił ktoś z wydziału gospodarki miesz-
kaniowej, proponując mi mieszkanie w D e n m a r k . Przed trze­
m a miesiącami p e w n a znajoma n a p o m k n ę ł a niemal m i m o ­
chodem:
- Podaj swoje nazwisko do wydziału gospodarki mieszka­
niowej, Carlo.
Parsknęłam śmiechem.
- Co oni mogliby dla m n i e zrobić? Nie j e s t e m s a m o t n ą
m a t k ą ani inwalidką.
Ale o n a upierała się, żebym się zarejestrowała.
U l e g ł a m n a m o w o m i poszłam do tego biura.
J a k dowiedziałam się później, w tym czasie b u d o w a n o
w D e n m a r k osiedle dla osób powyżej pięćdziesiątki, a moje
p o d a n i e było jednym z zaledwie dwóch p o d a ń o mieszkanie
dla jednej osoby. Bert z a p r o p o n o w a ł , żebyśmy poszli na nie
z e r k n ą ć - i b a r d z o n a m się s p o d o b a ł o . N o w e mieszkanie!
Miejsce na założenie o g r o d u ! M o g ł a m się t a m p r z e p r o w a ­
dzić po przejściu na e m e r y t u r ę i spokojnie mieszkać do koń­
ca życia. To wszystko spadło mi jak z nieba.
Przeprowadziłam się dwa tygodnie później. Wszystko się
zmieniło, a ja tego niemal nie zauważyłam. Bóg wziął mnie
za r ę k ę i zaprowadził w nowe miejsce. I w s a m ą p o r ę .
•
•
•
W ciągu ostatnich dni w dawnym d o m u trzeba było wszyst­
ko u p o r z ą d k o w a ć . Z a d z w o n i ł a m do kilku klientów, którzy
w zaufaniu podali mi n u m e r telefonu, aby się p o ż e g n a ć .
Szczególnie serdecznie chciałam pożegnać się z G u y e m ,
przystojnym młodym człowiekiem, który się we mnie zadu­
rzył. Pracował jako przedstawiciel handlowy firmy jubilerskiej
i czasami obniżałam mu opłatę, przyjmując jakiś ładny pier­
ścionek albo wisior. G u y był wysoki, miał wspaniałe ciało i d o ­
bre maniery. Brakowało mu wiary w siebie j a k o mężczyznę,
i to był jego problem, bo miał zdrowy apetyt na seks. W kon­
taktach ze m n ą zawsze był uprzejmy, życzliwy, wdzięczny
i uważny - k r ó t k o mówiąc, m a r z e n i e każdej dziewczyny,
a przecież nie miał nikogo.
Kiedy się lepiej poznaliśmy, seks z nim byt cudowny. Cieszy­
ło mnie jego muskularne ciało, gładka skóra, świeży oddech
i z a d b a n e włosy. Guy był ostrożny i zawsze używał prezerwa­
tywy. Kiedy widziałam go poprzednim razem, powiedziałam
mu, że ze swoją u r o d ą i urokiem osobistym nie powinien mieć
żadnych kłopotów ze znalezieniem sobie dziewczyny. Wysłu­
chał mnie z zapartym tchem. Dlaczego, u licha, pomyślałam,
taki człowiek jak Guy ma tak niskie m n i e m a n i e o sobie jako
kochanku?
G u y zostawił mi n u m e r swojej k o m ó r k i , żebym się z nim
k o n t a k t o w a ł a , jak b ę d ę miała „wolną chwilę". Z a d z w o n i ł a m
po raz ostatni, mówiąc, że potrzebuję jakiegoś drobiazgu
z biżuterii na p r e z e n t dla przyjaciółki. Kiedy przyszedł, za­
miast zaprowadzić go do pokoju do masażu, z przyćmionym
i różowym światłem, z a b r a ł a m go do j a s n o oświetlonego sa­
lonu. Otworzył teczkę z p r ó b k a m i i położył mi ją na kolanach
i d o p i e r o wtedy pierwszy raz mial okazję zobaczyć m n i e przy
zwykłym świetle, bez makijażu, z pobladłymi policzkami,
przylizanymi, prostymi włosami. Kiedy m n i e coś boli, wyglą­
d a m staro. M i m o opuszczonych powiek widziałam, że się
wzdrygnął.
P o d n i o s ł a m na niego oczy.
- Czy masz już dziewczynę, G u y ?
- Tak - w y m a m r o t a ł Guy, a ja zapytałam, czy jest miła.
Kiwnął głową, z każdą chwilą czując się coraz bardziej nie­
swojo.
- No więc jak, Guy, będziesz szczęśliwy, p r a w d a ? - O d d a ­
lam mu teczkę. - Nie potrzebuję dziś niczego i niedługo wy­
j e ż d ż a m z miasta.
Widziałam, że o d e t c h n ą ł z ulgą, kiedy się z nim pożegna­
łam. W końcu o k a z a ł o się to nie takie t r u d n e . Zamykając
drzwi, zauważyłam na p o d ł o d z e m a ł ą jaskrawą paczuszkę.
Kiedy G u y w nerwowym pośpiechu opuszczał mój d o m , przy­
p a d k o w o wypadły mu z kieszeni spodni prezerwatywy. Były
efekciarskie, najlepsze, jakie m o ż n a kupić, ale wiedziałam,
że po nie nie wróci. U ś m i e c h n ę ł a m się i z całego serca życzy­
łam mu wszystkiego najlepszego.
I któż to zadzwoni! zaraz n a s t ę p n e g o dnia, jeżeli nie M e fistofeles w postaci uroczej Azjatki, z k t ó r ą zaprzyjaźniłam
się, kiedy pracowałyśmy r a z e m j a k o ochotniczki przy p r e z e n ­
tacjach na warsztatach „Pieniądze i ty". Umówiłyśmy się
z Susie na lunch i wtedy zaznajomiła mnie ze swoim nowym
p l a n e m . Chciała otworzyć p u n k t masażu w d o m u , który wła­
śnie kupiła w dzielnicy biznesowej Perth, i poprosiła m n i e ,
żebym go poprowadziła!
- M a s z d o ś w i a d c z e n i e i skłonisz dziewczyny, żeby robiły
to jak t r z e b a - wyjaśniła. - Wyszkolisz je d o b r z e w m a s a ż u
i b ę d z i e m y t r z y m a ć się reguł: sam masaż, żadnych n a r k o ­
tyków.
Z a r u m i e n i ł a m się, że ma o m n i e tak d o b r ą opinię, ale wy­
sokie d o c h o d y i lekka praca - ż a d n e g o b e z p o ś r e d n i e g o zaan­
gażowania w m a s o w a n i e - kusiły mnie tylko przez m o m e n t .
Wszystko w m o i m ciele mówiło mi, że byłby to krok wstecz;
w końcu byłam gotowa rozstać się na d o b r e ze swoim trybem
życia. O d m ó w i ł a m z wdzięcznością, s p r z e d a ł a m Susie mój
stół do masażu, p o d a r o w a ł a m stos ręczników i życzyłam p o ­
wodzenia w planach. Z n a l a z ł a sobie o d p o w i e d n i ą m e n e d ż e r kę, zarobiła pieniądze, o jakie jej chodziło, i na koniec sprze­
dała salon za godziwą cenę.
•
•
•
To była czysta rozkosz, znaleźć się znowu w D e n m a r k , tym
r a z e m w m o i m własnym m a l u t k i m d o m k u . Z a c h w y c a ł a m się
towarzystwem wesołych, kochających i uczciwych przyjaciół.
Chińska waza, k t ó r a przez tyle lat była dla m n i e n a t c h n i e ­
niem, r o z p a d ł a się na d r o b n e kawałeczki i teraz m i a ł a m czas,
by wśród s k o r u p spróbować o d n a l e ź ć spokój. J e d n a k już
wkrótce miałam popełnić następny błąd, tym razem w imię
słusznej sprawy.
Niektórzy z moich przyjaciół w D e n m a r k byli o d d a n i mi­
strzowi D a , k o n t y n u o w a ł a m więc n a u k ę i p o b o ż n e praktyki
j a k o członek niewielkiej grupy. U c z n i o m ciągle p r z y p o m i n a
się, że mają żyć, n i e u s t a n n i e p a m i ę t a j ą c o mistrzu. Ustawi-
łam j e g o p o r t r e t na m a ł y m ołtarzyku i powiesiłam po j e d n e j
fotografii na niemal każdej ścianie w m o i m d o m u . Siła, z ja­
ką przyciągał m n i e mistrz D a , stała się tak wielka, że w rok
później po tygodniowych rekolekcjach w malowniczej o k o ­
licy p o d M e l b o u r n e chciałam ślubować mu wieczną lo­
jalność. Tym r a z e m , p r z e k o n y w a ł a m s a m a siebie, poświęcę
się f u n d a m e n t a l n e j sprawie, życiu p e ł n e m u wyrzeczenia,
k t ó r e d o p r o w a d z i m n i e d o prawdziwego d u c h o w e g o speł­
nienia - ślubowanie o b e j m o w a ł o również o d d a w a n i e p o n a d
dwudziestu p r o c e n t d o c h o d ó w . P o t r z e b o w a ł a m mistrza; p o ­
w i e d z i a n o mi, że nikt nie zdoła na własną r ę k ę wypełnić tak
wielkiego z a d a n i a .
Z a n i m p o z w o l o n o mi złożyć ślubowanie, p o p r o s z o n o , że­
bym u p o r z ą d k o w a ł a sprawy związane z seksem. „Stosunki
seksualne mają ograniczać się do związków ludzi z a a n g a ż o ­
wanych e m o c j o n a l n i e " - j e d n a z głównych zasad; jeżeli wy­
b i o r ę tę ścieżkę, m a m ją traktować poważnie. W tym czasie
żyłam w celibacie, ale los tak zrządził, że wciąż miałam kon­
takty z p e w n y m klientem, ponieważ p r z y p a d k i e m mieszkał
w D e n m a r k . Jack nie zwlekał i po m o i m przyjeździe zaraz do
m n i e wpadł. Wieści o nowych przybyszach szybko się po mia­
steczku rozchodziły! Dla m n i e Jack był j a k sól ziemi: niewin­
ny, dobry, ciężko pracujący i zdrowy. Kiedy po raz pierwszy
pojawił się u m n i e w Perth, miał na sobie świeżą kraciastą ko­
szulę, najnowsze w o r k o w a t e spodnie, najczystsze buty, a na
łysiejącej głowie filcowy kapelusz na bakier, który uprzejmie
zdjął, kiedy się do m n i e odezwał. Był nieśmiały, miał rozbra­
jający uśmiech i stłumiony głos; jak się dowiedziałam, miał
raka przełyku
K o n t a k t y z Jackiem były proste i przyjemne. Po p r o s t u tę­
sknił za kobiecym towarzystwem. Przed wielu laty ożenił się
z m ł o d ą kobietą, k t ó r a w k r ó t c e po ślubie p r ó b o w a ł a uciec
z d u ż ą ilością j e g o pieniędzy. Chociaż na kobiety patrzył
z uwielbieniem, tak n a p r a w d ę ich nie rozumiał i nie miał p o ­
jęcia, co z nimi robić. D a ł a m mu ten p e ł e n miłości kontakt,
k t ó r e g o szukał. Był zadowolony, kiedy go m a s o w a ł a m , i bar­
dzo szczęśliwy, kiedy leżał w moich r a m i o n a c h . Mówił, że nie
lubi ani zbyt częstych stosunków, ani tego, żeby go zbyt czę­
sto d o p r o w a d z a ć do o r g a z m u , ponieważ p o t e m czuje się
zmęczony. P o t r z e b o w a ł bliskości i pieszczot, k t ó r e przynosi­
ły mu ulgę w samotności.
P r ó b o w a ł a m wytłumaczyć to najlepiej, j a k potrafiłam, wy­
z n a w c o m mistrza D a , którzy kierowali m o i m rozwojem d u ­
chowym. Tylko m o j e kontakty z J a c k i e m m o ż n a było o k r e ś ­
lić j a k o „ s e k s u a l n e " . Sprawę d o d a t k o w o k o m p l i k o w a ł fakt,
że Jack mi płacił. Poza tym opiekował się m n ą , pożyczył mi
na przykład swój s a m o c h ó d , kiedy mój wysiadł, i przynosił
mi m o r e l e , k t ó r e w wielkiej obfitości dojrzewały w j e g o
ogrodzie za d o m e m . Dbaliśmy o siebie nawzajem, a ja z za­
a n g a ż o w a n i e m s t a r a ł a m się Jackowi d o g a d z a ć . Czy moich
relacji z J a c k i e m nie dałoby się p o d c i ą g n ą ć p o d „związek lu­
dzi z a a n g a ż o w a n y c h e m o c j o n a l n i e " ?
Oczywiście, że nie. Z a p e w n e był to związek między kocha­
jącą prostytutką a kochającym mężczyzną, ale w ż a d n y m wy­
p a d k u nie mógł spotkać się z a p r o b a t ą wyznawców mistrza
D a . M u s i a ł a m wyrzec się tego związku, z a n i m pozwolą mi
złożyć przysięgę mistrzowi Adi D a . M o m e n t podjęcia decyzji
był dla m n i e sprawdzianem: czy ja sama dla siebie potrafię
odróżnić, co jest d o b r e , a co złe? Ale czy nie robiłam już te­
go wielokrotnie w przeszłości i czy nie p r z e k o n a ł a m się póź­
niej, że p o p e ł n i ł a m b ł ą d ? Czy nie p o w i n n a m teraz zaufać
m o j e m u n o w e m u mistrzowi?
Złożyłam przysięgę. I znowu, jak za czasów w klasztorze,
gotowa byłam dla wyższych celów ignorować wewnętrzny
ból. P o d p o r z ą d k o w a ł a m się osądowi ludzi r z e k o m o lepszych
o d e m n i e . Przyznałam w ten sposób, że moje p o b u d k i muszą
być nieczyste, bo Jack mi płaci. A wszystko dlatego, że chcia­
łam uważać siebie za osobę u d u c h o w i o n ą . Płaciłam wysoką
c e n ę za swój nowy wizerunek.
Nigdy nie p r z e s t a n ę żałować, że nie zgodziłam się już wię­
cej spotkać z Jackiem. P r ó b o w a ł a m wyjaśnić mu wszystko
p r o s t o w oczy, oszołomione, wielkie i brązowe, za o k u l a r a m i
w grubych o p r a w k a c h , ale biedaczysko nic nie rozumiał,
i cierpiał. Objął mnie po raz ostatni, d o t k n ą ł moich warg roz-
dygotanymi ustami, j e g o cichy głos głucho rozbrzmiewał
w naszych sercach. Z o s t a w i ł a m Jacka na pastwę samotności.
Kilka miesięcy później u m a r ł w szpitalu, a mnie przy nim nie
było.
Ś m i e r ć J a c k a o k a z a ł a się dla m n i e p u n k t e m z w r o t n y m .
Nikt, n a w e t najbardziej u d u c h o w i o n y mistrz na świecie, n a ­
wet m ę d r z e c p r o ś c i u t k o z nieba ani w ogóle ż a d e n bóg, nie
m a p r a w a m ó w i ć mi, c o jest dla m n i e d o b r e . Ś m i e r ć J a c k a
była dla m n i e c e n n ą n a u k ą . W tym s m u t n y m o k r e s i e zaczę­
łam odzyskiwać s z a c u n e k dla mojej własnej w e w n ę t r z n e j
prawdy.
•
•
•
O d e s z ł a m od mistrza D a . Cierpiałam, czując, że w życiu
na własną r ę k ę nie b ę d ę miała okazji, by bez reszty poświę­
cić się t e m u co boskie, że tracę d o s t ę p do szczególnego stru­
mienia łaski. Nie chciałam p o n o w n i e ł a m a ć przysięgi, k t ó r ą
złożyłam z p e ł n ą powagą. I przejęłam się, kiedy powiedziano
mi, że mistrz Da k a ż d e o d s t ę p s t w o przyjmuje z o g r o m n y m
s m u t k i e m , że g ł ę b o k o rani go o d r z u c e n i e daru, w którym
składa siebie.
Miłość do mistrza Da była z a p e w n e wielkim błogosławień­
stwem. Odejście od niego pewnie jeszcze większym, p o n i e ­
waż w tym m o m e n c i e przedłożyłam j e d n ą wartość p o n a d
wszystkie inne: wierność m o j e m u w e w n ę t r z n e m u ja. Trans­
cendencja p e ł n e g o lęku ego jest możliwa d o p i e r o wtedy, gdy
przestaje się wątpić w w e w n ę t r z n e ja. M o ż e taki był cel poja­
wienia się mistrza Da w m o i m życiu: umożliwienie mi d o k o ­
nania wyboru. Nie byłam pewna, czy postępuję słusznie;
wszyscy m o i z a a n g a ż o w a n i d u c h o w o przyjaciele odradzali mi
ten krok. M i a ł a m wiele wątpliwości, kiedy z d e j m o w a ł a m
liczne fotografie Adi Da ze ścian, ale łaska mnie nie opuści­
ła i nie d a ł a m się znowu wykoleić.
Dźwigałam ciężar poczucia winy z p o w o d u odejścia od mi­
strza Da oraz rozstania z J a c k i e m ; strasznie bolały m n i e ra­
miona. Tak b a r d z o , że m u s i a ł a m powstrzymywać się od krzy-
ku i rozpaczliwie p r a g n ę ł a m poczuć się lepiej. Kiedy więc d o ­
szły do mnie wieści o Tomie, wyjątkowym uzdrowicielu, któ­
ry przyjechał z P e r t h na kilka dni do D e n m a r k , poszłam go
odwiedzić.
Położyłam się na brzuchu na stole zabiegowym i jak tylko
Tom lekko d o t k n ą ł mojego tułowia, d o z n a ł a m ulgi. Poczu­
łam łzy p o d powiekami; od tak d a w n a nie czułam błogości,
j a k ą daje swobodny przepływ energii przez ciało. Tom m u s ­
nął kark i kręgi na plecach, a ja z r o z u m i a ł a m , czego mi b r a ­
kowało: to uczucie było jak miłość do siebie samej, akcepta­
cja siebie.
Byłam boleśnie świadoma wszystkich swoich porażek.
Kiedy j a k o wyznawczyni Da m i a ł a m stosować się do o d p o ­
wiedniej diety, za każdym r a z e m , p a r z ą c sobie h e r b a t ę , czu­
łam się winna. Za każdym razem, kiedy j a d ł a m jajka, miód
albo, co gorsza, czekoladę czy piłam cappuccino! Bez p r z e ­
rwy się o c e n i a ł a m , czy postępuję właściwie, i r z a d k o mi się to
udawało.
- A więc - odezwał się Tom, najwyraźniej czytając w m o ­
ich myślach - masz za sobą o g r o m n ą walkę. A wszystko to
dusiłaś w sobie!
Spostrzegawczy, pomyślałam, i p r z y p o m n i a ł mi się pewien
człowiek o zdolnościach parapsychicznych, który ostatnio
powiedział mi prawie to s a m o :
- Stoczyła pani wiele potężnych bitew i nie uległa pani!
- M a s z p i ę k n ą duszę. - G ł o s Toma był łagodny. - Dlacze­
go nie pokażesz na zewnątrz, j a k a n a p r a w d ę jesteś? - Z r o z u ­
miałam ze z d u m i e n i e m , że w tej chwili nie b a r d z o jest na co
patrzeć. Tom ciągnął spokojnie dalej: - W twojej duszy widzę
szybkie i wspaniałe wibracje. N i e p o d o b n a jest do większości
dusz, więc nikt tak n a p r a w d ę nigdy cię nie zobaczył. To nie
tak, że ludzie nie chcą cię widzieć; po prostu dla większości
ludzi jesteś p o z a zasięgiem wzroku. Przez całe życie cię nie
widziano.
Czułam się wtedy tak, jakbym miała zalać się łzami ze
szczęścia, że w końcu Tom mnie zobaczył. Nie wspomniał
o diable.
- Masz wyjątkowo ł a g o d n ą duszę - d o d a ł Tom spokojnie,
a j e g o palce n a d a l spoczywały lekko na m o i m ciele. - D u s z a
i umysł są różne. K a ż d e z nich charakteryzuje inna wibracja.
W z o r c e umysłowe nie zostały w twoim przypadku o d p o w i e d ­
nio wykształcone. Da się je wykształcić na nowo. Moja praca
polega na p o m a g a n i u takim ludziom jak ty, żebyście wiedzie­
li, kim jesteście.
Słowa Toma g ł ę b o k o m n i e pocieszyły i dodały mi p e w n o ­
ści. D o b r z e było po raz pierwszy od wielu miesięcy usłyszeć,
że nie j e s t e m takim nieudacznikiem, jak mi się wydawało.
Tom nie p r ó b o w a ł m n i e oczarować. Przerwał mi natych­
miast, jak tylko powiedziałam:
- S a m o t n e jest życie, kiedy człowieka nikt nie widzi.
- Nie - powiedział stanowczo - nie, n a p r a w d ę . To tylko
wymaganie e m o c j o n a l n e . Kiedy już raz zrezygnujesz z tego,
by spełniać się p o p r z e z emocje, znajdziesz się przy Bogu i b ę ­
dziesz mogła cały czas być szczęśliwa. Nigdy nie poczujesz się
samotna.
Cieszę się, że zapisałam później j e g o słowa. J u ż wtedy zro­
biły na mnie wrażenie ważnej prawdy, ale nie potrafiłam so­
bie wyobrazić, w jaki sposób „zrezygnować z tego, by speł­
niać się p o p r z e z emocje". Ten dar miał objawić się później,
a wtedy słowa Toma nabrały c u d o w n e g o sensu.
L e ż a ł a m na stole i wróciłam myślami do słów Toma: „ Ż e ­
byś n a p r a w d ę wiedziała, kim jesteś". Ale jak to zrobić?
Tom odczytał moje myśli i powiedział:
- Nie chodzi o to, żeby się w tym rozeznać. M a s z w sobie
wielką wrażliwość... ale i mocny intelekt, więc twój umysł
wchodzi ci w d r o g ę , bo chce wszystko wiedzieć. Musisz p o ­
czuć, w jaki s p o s ó b wyrazić swoje prawdziwe ja.
Miałam wrażenie, że p o d d ł o ń m i Toma e n e r g i e w m o i m
ciele się przegrupowują. O g a r n ę ł o mnie wspaniałe uczucie,
że j e s t e m k o c h a n a , słodko relaksujące i uśmierzające ból
w r a m i o n a c h , karku i plecach.
- D l a c z e g o jesteś do siebie tak krytycznie n a s t a w i o n a ? Tom d o t k n ą ł najistotniejszej kwestii. - Przez cały czas siebie
oceniasz.
Mówił o surowym rodzicielskim głosie w m o i m wnętrzu,
który nigdy nie dawał mi spokoju. O p r ó c z tego rodzicielskie­
go głosu był t a m również jakiś sędzia, coś w rodzaju wieleb­
nej matki w t o d z e , oraz wszystkowidzące o k o Boga z mojego
dzieciństwa. Rzeczywiście niewłaściwe towarzystwo! Czy
G a y e robiła aluzję do tych moich wewnętrznych krytyków,
kiedy zwracała mi uwagę, żebym „powiedziała do widzenia
wszystkim swoim złym przyjaciołom"? Wątpię! Ale gdyby tak
się rzeczy miały, trafiłaby w s e d n o .
Z radością i ulgą stwierdziłam, że akceptuję siebie taką,
j a k ą j e s t e m , i p o c z u ł a m się, jakbym wyszła z więzienia.
A więc to jest mój p u n k t startowy: samoakceptacja! Byłam,
j a k a byłam, i nie m u s i a ł a m być ani mądrzejsza, ani bardziej
u d u c h o w i o n a . Nie m o g ł a m się doczekać, by dalej żyć. Po­
dziękowałam Tomowi, który pojawił się w m o i m życiu a k u r a t
wtedy, kiedy go tak rozpaczliwie p o t r z e b o w a ł a m .
Mój przyjaciel, kiedy r o z m a w i a ł a m z nim na t e m a t decyzji,
żeby wycofać się z n i e d a w n o złożonej przysięgi, wyczuł, jak
żałuję tego, co inni nazywali moją nielojalnością, i powie­
dział spokojnie:
- Carlo, tę przysięgę składałaś wyłącznie samej sobie.
I znowu z bezgraniczną ulgą z r o z u m i a ł a m , że jedyna
p r a w d a , k t ó r ą p o w i n n a m uznawać, to ta, którą czuję w m o i m
własnym sercu. Wszystkie z e w n ę t r z n e prawdy tylko p o m n i e j ­
szają to słodkie zjednoczenie z wiecznie o b e c n ą w m o i m
w n ę t r z u boskością.
„Nic nie jest złem ani d o b r e m s a m o przez się, tylko myśl
nasza czyni to i o w o t a k i m ' " , napisał Szekspir. Podczas m o ­
ich sesji z G a y e , od których m i n ę ł o już kilka lat, po raz pierw­
szy doświadczyłam tego, jak zło zmieniło się we wszechogar­
niającą miłość. Byłam wtedy zbyt niedojrzała, żeby docenić
ten wyjątkowy dar. Teraz zaczynałam się tą fantastyczną
p r a w d ą delektować.
' W. Szekspir „Hamlet", tłum. J. Paszkowski (przyp. ttum.).
Prosiłaś się o to, Carlo
był rok 1994. N i e d ł u g o m i a ł a m skończyć pięćdziesiąt sie­
d e m lat, a d o p i e r o n i e d a w n o nauczyłam się samoakceptacji.
Z a s t a n a w i a ł a m się z zadziwieniem, dlaczego tak długo trwa­
ło, z a n i m z r o z u m i a ł a m coś tak p r o s t e g o . Religia m o j e g o
dzieciństwa ze swoim n i e u s t a n n y m a k c e n t o w a n i e m grzechu,
kary, winy i poniżenia, ukryła tę koncepcję w jakieś szafie al­
bo zagrzebała p o d d e s k a m i podłogi, gdzieś, gdzie najtrudniej
ją znaleźć. Katolicyzm bez poczucia winy wydawał się nie do
pomyślenia. Gdyby katolicy nie odczuwali nieustannej p o ­
trzeby boskiego przebaczenia, czy chodziliby do kościoła tak
często albo w ogóle? Czy chodziliby do spowiedzi; czy wciąż
przyznawaliby szczególny status tym, którzy głosili, co jest
słuszne, a co złe ( p r z e d e wszystkim co jest złe); i, co najważ­
niejsze, czy nie przestaliby dawać pieniędzy?
Ł a t w o było zwalać winę na moją religię. Ale p o n o s i ł a m ją
również ja: po prostu nie byłam przygotowana na to, by być
uczciwą. Za b a r d z o się b a ł a m , żeby stawić czoło prawdzie.
A teraz, kiedy zdobyłam się na odwagę, gdzie podział się
p r o b l e m ? Z osobistego doświadczenia m o g ę powiedzieć, że
nie istnieje lepsze lekarstwo niż uczciwość.
Z r o z u m i a ł a m również, że bez uczciwości nie ma prawdzi­
w e g o życia d u c h o w e g o . Wszystkie te lansady i prysiudy, żeby
uznał mnie za d o b r ą Bóg, inni ałbo własne wyśrubowane wy­
o b r a ż e n i e o sobie, nie miały nic wspólnego z duchowością.
C z u ł a m się tak, jakby mnie ktoś zabrał z pola minowego, któ­
re przez pomyłkę wzięłam za ścieżkę, i postawił na nowej,
dziwnej d r o d z e .
Trzeba wiele pracy, żeby wyrównać głębokie ślady pozo­
stawione przez przeszłość. Moja świeżo o d n a l e z i o n a wolność
to d o p i e r o początek. W z o r c e w m o i m umyśle p o d d a w a n e by­
ły przekształceniom i p o t r z e b a będzie czasu oraz wielu d o ­
świadczeń, nie zawsze miłych, żeby Boża Ladacznica zmieni­
ła się w Boże dziecko.
•
•
•
W D e n m a r k było mi dobrze, chociaż m o g ł a m zarabiać, j e ­
dynie sprzątając i pomagając o d r o b i n ę w ogrodach. J a k o
b e z r o b o t n e j z a p r o p o n o w a n o mi sześciomiesięczne szkolenie
na p r a c o w n i k a biurowego, za k t ó r e zapłacił rząd. Przez na­
s t ę p n e trzy lata nie p r z e s t a w a ł a m szukać pracy z prawdziwe­
go zdarzenia, po czym oficjalnie u z n a n o mnie za e m e r y t k ę .
W taki uprzejmy sposób informują cię, że robisz się za stara.
Z a c z ę ł a m pisać o moich doświadczeniach. Życie było
przyjemne - u m a w i a ł a m się z przyjaciółmi na wspólne kola­
cje, na tańce, spotkania na plaży i w kawiarni. W i e m z wła­
snego doświadczenia, jak cudownie i błogo jest stawać się
zwykłą istotą ludzką, członkiem społeczności. A p o t e m przy­
szła p o r a , żeby życie udzieliło mi małej, ale dobitnej lekcji.
Jeżeli wydawało mi się, że już się emocjonalnie p o z b i e r a ł a m
i że m o g ę zrobić wrażenie na przyjaciołach, myliłam się. Ka­
tastrofę, k t ó r a wydarzyła się w moje sześćdziesiąte urodziny,
s p o w o d o w a ł a m osobiście.
C h c i a ł a m zabawić moich przyjaciół przedstawieniem. Na­
pisałam scenariusz i zatytułowałam go „ N u m e r siostrzyczki".
Z a k o n n i c a (ja) wchodzi na scenę na kolanach, dźwigając na
r a m i o n a c h krzyż. O p i e r a się kuszeniu n a p a l o n e g o księdza,
a p o t e m stopniowo zmienia się z napuszonej cierpiętnicy
w kobietę, k t ó r a opowiada pikantne dowcipy i śpiewa weso­
łe piosenki. W końcu, tańcząc w takt muzyki z „ T h e Stripper", pozbywa się habitu, rzucając fragmenty g a r d e r o b y wi­
dzom, i kończy w czarnym koronkowym staniku i maleńkich
majteczkach od k o m p l e t u . P o t e m biegnie, żeby objąć księ­
dza, k t ó r e g o wcześniej odrzuciła.
C h c i a ł a m tym wystąpieniem zrobić wrażenie prawdziwie
wyzwolonej kobiety, wolnej od seksualnych z a h a m o w a ń i od
strachu. Chciałam, żeby uznali, że j e s t e m zabawna, p o d n i e ­
cająca, p o n ę t n a i wciąż d o b r z e się trzymam. Gdybym się tyl­
ko zwierzyła z tego, co p l a n o w a ł a m , k o m u ś albo przynaj­
mniej sobie! Jeszcze głębiej kryło się pragnienie odrobiny
sławy i uznania, pragnienie „bycia k i m ś " - a do czegoś takie­
go zdecydowanie nie chciałam się przyznać. Z a m i e r z a ł a m
p o d b i ć przyjaciół m o i m ja, które d o p i e r o co się rozwinęło.
Niestety, ponieważ było to tylko zmyślone ja, p o d o b n i e jak
każde inne z pozoru nowe, ulepszone ja, stałam się łatwym
celem dla mojego w e w n ę t r z n e g o cenzora.
Wieczór mijał w cudownym rozluźnionym nastroju. Poja­
wiło się o k o ł o trzydzieściorga przyjaciół, przynosząc ze sobą
pyszne składkowe potrawy. W powietrzu niósł się cichy p o ­
m r u k p o d n i e c e n i a ; radość, że jesteśmy r a z e m - gawędzimy,
śmiejemy się, obejmujemy, podziwiamy - mieszała się z przy­
jemnością, jakie daje wspólne jedzenie i picie, a wszystko to
w pięknej scenerii stworzonej przez moich przyjaciół, M a r k a
i Raya, n a d zatoczką Wilsona w D e n m a r k . Ucieszyłam się, że
j e s t e m tak rozluźniona; moje przedstawienie ich pobije!
S p a n i k o w a ł a m d o p i e r o wtedy, kiedy moja przyjaciółka
Claire p o m a g a ł a mi założyć habit zakonnicy. O d d y c h a ł a m
głęboko, żeby tę p a n i k ę o p a n o w a ć , ale byłam k o m p l e t n i e
z d e p r y m o w a n a . Przypomniałam sobie, że trzeba dopuścić do
siebie strach (zaakceptuj go!), wtedy przycichnie. Strach by­
najmniej nie znikał, więc na czoło natychmiast wysunęła się
moja stara strategia. Mowy nie ma, żebym wyszła na scenę,
dysząc z przerażenia, i prosiła przyjaciół, by byli tak u p r z e j ­
mi i zaczekali, aż odzyskam o p a n o w a n i e ! Nie byłoby to w su-
mie nic złego - m o ż e nawet tak byłoby najlepiej - ale mój
ukryty p r o g r a m zaczął działać.
Moje z a ż e n o w a n i e i skrępowanie spotęgowały się jeszcze
po dramatycznym wejściu na scenę. B r n ę ł a m dalej, wytężając
głos w taki sam sposób jak wtedy, kiedy w podstawówce mu­
siałam śpiewać przed całą klasą, i zrobiło mi się p o d czarnym
h a b i t e m b a r d z o gorąco. Przyjaciele stanowili j e d n a k b a r d z o
wdzięczną publiczność: o g r o m n i e p o d o b a ł y im się moje wy­
głupy i komiczny zaimprowizowany taniec.
W którymś m o m e n c i e k o n t r o l ę n a d e m n ą przejęło coś, co
nie miało nic wspólnego ze świadomą wolą. Po prostu zaczę­
łam się bawić; śpiewałam, p o z o w a ł a m i robiłam z z a p a ł e m
striptiz, a p o t e m s a p a ł a m z wysiłku, opierając się j e d n y m łok­
ciem o gzyms n a d k o m i n k i e m , kiedy moi przyjaciele klaskali
i śmiali się, i gwizdali z u z n a n i e m .
Ale n a s t ę p n e g o r a n k a byłam w o b e c siebie b a r d z o krytycz­
na. R o z p o z n a ł a m starego wroga - s a m o u t r u d n i a n i e - czy ten
przerażający wzorzec nigdy mnie nie opuści? Z n o w u byłam
więźniem i dotkliwie cierpiałam. Stary diabeł, który śmiał się
ze m n i e w lesie s z a m a n a , z pewnością musiał odczuwać satys­
fakcję. Wyczuwałam, jak spogląda na m n i e gniewnie, że
w ogóle m o g ł a m pomyśleć, że kiedykolwiek się od niego
uwolnię. J a k to bolało!
O p o w i e d z i a ł a m o wszystkim mojej przyjaciółce Jill. Przy­
jaciel m o ż e całkowicie zmienić nasz p u n k t widzenia i to wła­
śnie bezzwłocznie zrobiła Jill.
- A m o ż e byś tak po prostu z a a k c e p t o w a ł a fakt, że masz
w sobie ten ukryty p r o g r a m ? Po prostu z a a k c e p t o w a ł a fakt,
że stara poczciwa ty w sekrecie żywisz te ambicje? Wiesz,
wszyscy je żywimy, a my, ludzie uduchowieni, m a m y j e d n ą
ambicję, pragniemy mianowicie ukryć fakt, że w ogóle m a m y
jakieś ambicje!
Co za ulga! W c a l e nie muszę się starać być kimś wyjątko­
wym; m u s z ę tylko p o s t ę p o w a ć ze sobą b a r d z o łagodnie
i szczerze siebie akceptować, wbrew wszystkiemu, co p o ­
strzegam j a k o wady, aż do ostatniej najmniejszej drobiny. Co
za szczęście, że miałam przyjaciół, którzy uświadomili sobie
to d a w n o t e m u i teraz prowadzili po prostu zdrowe psychicz­
nie życie.
Teraz nie p o z o s t a ł o mi już nic innego, j a k o k a z a ć sobie
współczucie, p r a w d a ? Z a c z y n a ł a m wyczuwać, że nie j e s t e m
ani lepsza, ani gorsza od wszystkich innych ludzi na świecie;
że w o d p o w i e d n i c h okolicznościach mogłabym p o s t ę p o w a ć
jak zbrodniarz, stać się kłamcą, m o r d e r c ą albo sadystą. Wy­
czuwałam w sobie zalążki tych wszystkich możliwości i to
m n i e otrzeźwiło. Paradoksalnie, m o ż e d l a t e g o ż e t o t a k a nie­
s k o m p l i k o w a n a prawda, ta myśl przyniosła mi również spo­
kój. Z a w s z e b ę d ę n i e d o s k o n a ł y m człowiekiem, p e ł n y m
wszelkiego rodzaju złudzeń - poza j e d n y m z ł u d z e n i e m , że
dzięki nienawiści do siebie ocalę siebie. Nie u b r a ł a m tego
w słowa, ale p r a w d a była taka, że oswajałam m o j e g o diabła.
O d k r y ł a m tę j e d n ą j e d y n ą rzecz, która nie pozwala złu w ni­
kim d ł u g o przeżyć: szczerą i k o n s e k w e n t n ą samoakceptację,
b ę d ą c ą dziełem bezwarunkowej miłości.
Powiadają, że kiedy uczeń jest gotowy, pojawi się nauczy­
ciel. W listopadzie 1998 roku do miasta przyjechał Isaac Shapiro. Isaac - śniady, seksowny, zwalisty (kochał j e d z e n i e ! )
i cudownie naturalny - ocknął się i uświadomił sobie, kim jest
j a k o istota duchowa. Przebywanie w j e g o towarzystwie było
przyjemnością. Pozwalał zadawać sobie pytania, a j e g o cier­
pliwość była niewyczerpana, kiedy łagodnie prowadził innych
do ich prawdziwego ja.
Siedziałam na widowni wśród plus minus setki słuchaczy
i czułam, że ciągnie m n i e , by podejść i p o r o z m a w i a ć z Isaakiem. J e d n a k na myśl, że b ę d ę musiała się o d e z w a ć przy
tych wszystkich ludziach, tak m n i e paraliżowała, że całymi
dniami nie potrafiłam zdobyć się na odwagę. A l e o t o w koń­
cu p r z e p y c h a ł a m się przez tłum na przód sali.
U s i a d ł a m o b o k niego z m i k r o f o n e m w ręce. Serce mi przy­
spieszyło do stu u d e r z e ń na m i n u t ę i nie chciało zwolnić. Nie
odrywałam wzroku od Isaaca, chociaż wszystko mi się p r z e d
oczami rozmazywało, i właśnie się m i a ł a m odezwać, kiedy on
m n i e powstrzymał.
- Powiedz mi, co czujesz - powiedział.
- Lęk - odrzekłam.
- No cóż - rzekł Isaac - to jest p e w n a koncepcja, etykiet­
ka dla tego, co czujesz. Powiedz mi, jakie są d o z n a n i a twoje­
go ciała?
Sprawdziłam, skupiając się na swoim ciele. W moich ży­
łach, szerokim strumieniem płynęła adrenalina.
- Czuję coś w rodzaju ciepłego p o b u d z e n i a - powiedzia­
łam, na co na sali rozległy się śmiechy.
- A więc tego właśnie się boisz - powiedział Isaac - czegoś
w rodzaju ciepłego p o b u d z e n i a ! - Parsknął ś m i e c h e m i pa­
trzył na m n i e bacznie.
Kiwnęłam głową, nie myślałam w tym m o m e n c i e zbyt
j a s n o , było mi n a p r a w d ę b a r d z o ciepło i chyba płonęły mi
policzki. J u ż byłam gotowa wracać na swoje miejsce, kiedy
Isaac mnie zatrzymał.
- Czy zechciałabyś dla nas zaśpiewać p i o s e n k ę ? - zapytał,
uśmiechając się żartobliwie, ale dając mi przy tym do zrozu­
mienia, że to tylko prośba, a nie oczekiwanie.
I natychmiast przyszła mi na myśl piosenka, k t ó r ą wyryczałam w klasie j a k o sześciolatka, śmiertelnie p r z e r a ż o n a , że
ktoś dojrzy we m n i e n i e d o b r e dziecko. B ę d ą c wciąż p o d
wpływem adrenaliny, zaśpiewałam „ D a a r bij die m o l e n " ,
niezbyt melodyjnie, ale z u ś m i e c h e m . Kiedy skończyłam, sa­
la zaczęła wspaniałomyślnie klaskać.
- Z o s t a ń sobą - powiedział Isaac, zanim się od niego od­
daliłam. J a k tylko wypowiedział te słowa, straciłam świado­
mość. Z a n u r z y ł a m się w przestrzeni p o d o b n e j do snu, gdzie
doświadczyłam, czym jest myślenie o niczym. O niczym
w ogóle - p e ł n a spokoju i b e z k r e s n a nicość, bez-rzeczość.
Trwało to chyba tylko u ł a m e k sekundy, zanim n a p o t k a ł a m
baczne spojrzenie Isaaca, a j e g o słowa zapadły we m n i e głę­
b o k o . „ Z o s t a ń sobą". Wiedziałam, że w tych słowach kryje
się sekret szczęścia. Podziękowałam mu urywanym głosem,
a on odkłonił się, i wróciłam na moje miejsce na widowni.
Poza słowami Isaac ofiarował mi coś jeszcze. W tamtej
chwili powróciłam do d o m u , do zasadniczego ja. Jak na coś
tak p r o s t e g o b a r d z o to t r u d n o opisać. Z t a m t e g o b e z k r e s n e ­
go miejsca zostało we m n i e uczucie o d m i e n n e od emocji,
uczucie, że j e s t e m istotą czystą. Było to głębokie z r o z u m i e ­
nie albo z r o z u m i e n i e głębi, w której żyjemy. D o r a s t a m . Sie­
działam p o g r ą ż o n a w cichej błogości i narastała we mnie
wdzięczność za ten wspaniały dar.
Wróciwszy do d o m u , p r z y p o m n i a ł a m sobie więcej słów
Isaaca, k t ó r e wypowiadał do kogoś innego. Uczucia są bez­
osobowe. Ze z d u m i e n i e m uświadomiłam sobie, że uczucie
wstydu, bezwartościowości i grozy, k t ó r e przywłaszczałam
sobie tak, jakby były wyłącznie moje, i którymi kierowałam
się w życiu, bo wyrażały podstawową p r a w d ę o m n i e , to nie
są w ogóle moje własne uczucia! Odziedziczyłam je najpraw­
d o p o d o b n i e j po rodzicach, którzy nauczyli się ich od swoich
rodziców, od społeczeństwa, od kościoła i tak dalej. Nie mia­
łam n a d tymi myślami żadnej kontroli j a k o dziecko i wciąż
nie m i a ł a m n a d nimi kontroli j a k o dorosła.
Przez jakiś czas zajęta byłam tym, co sobie uświadomiłam;
w r a c a ł a m do przeszłości i czułam, jak te z n a n e , bolesne
uczucia ze wszystkich sił czepiają się mojej czaszki. Żyły we
mnie pięćdziesiąt cztery lata i nie chciały tak łatwo m n i e o p u ­
ścić. A l e Isaac pokazał mi ostateczne uzasadnienie dla s a m o ­
akceptacji: zostanie sobą, m o i m prawdziwym własnym ja.
Akceptacja nawet najtrudniejszych uczuć i myśli to sposób
na bycie sobą.
Ta wiedza nie była skomplikowana. S a m o o d r z u c e n i e to
sposób na u t r a t ę siebie. Samoakceptacja to sposób na odzy­
skanie siebie.
D w u d z i e s t e g o trzeciego grudnia 1998 r o k u , zaledwie
w miesiąc po wizycie Isaaca, na jednej z wąskich dróg w D e n ­
m a r k zrzuciła m n i e z roweru r o z p ę d z o n a ciężarówka. Kie­
rowca się nie zatrzymał.
Z n a l a z ł a m się w szpitalu ze „ z ł a m a n i e m wieloodłamowym
prawej ręki". Dyżurny chirurg nie wydawał się zachwycony,
że spadł na niego taki obowiązek niemal w przeddzień Boże­
go N a r o d z e n i a . Siedział z głową ukrytą w dłoniach, kiedy
oboje czekaliśmy, aż zacznie się operacja. Podniósł wzrok
i podszedł do m n i e , żeby szepnąć mi z wściekłością do ucha:
- M o i m obowiązkiem jest p a n i ą p o s k ł a d a ć do kupy i za­
szyć. A nie d b a ć o to, by pani ładnie wyglądała. Jak pani chce
ładnie wyglądać, niech pani sobie załatwi chirurga plastycz­
nego!
Spartolił r o b o t ę jak jakiś rzeźnik. W przeciwieństwie do
tego, co mi powiedział przed operacją, nie wstawił m e t a l o ­
wego w z m o c n i e n i a roztrzaskanej kości, a j e g o cięcia i szycie
były b a r d z o n i e r ó w n e . Później d o s t a ł a m o s t r e g o zapalenia
kaletki maziowej w łokciu i b a r d z o źle z a r e a g o w a ł a m na
morfinę, czego przez dwa dni nikt nie zauważył. Szalałam
z bólu i od nieustannych mdłości. Za każdym r a z e m , kiedy
z a m y k a ł a m oczy, widziałam miriady tańczących liter M, któ­
re za nic nie chciały zniknąć. W końcu z a d a ł a m sobie pyta­
nie, co te M znaczą. O d p o w i e d ź pojawiła się natychmiast:
M o z n a c z a ł o m a n i ę , m a n i ę obłąkańczą, w k t ó r ą p o p a d a ł a m
z p o w o d u bólu, niewłaściwych leków, niezdolności do utrzy­
m a n i a j e d z e n i a i picia i b r a k u snu.
M o i goście, którzy przyszli odwiedzić m n i e w Boże N a r o ­
dzenie, ujrzeli żałosny widok. Louis, mój kręgarz, raz tylko
na mnie spojrzał i już wiedział, czego mi p o t r z e b a . Ten k o ­
chany człowiek przypomniał mi o czymś, co już wiedziałam,
ale z a p o m n i a ł a m w cierpieniu: „Przyjmuj to, co się dzieje,
bez o p o r ó w " .
- Oddychaj, Carlo - powiedział. - Ś w i a d o m e o d d y c h a n i e
pozwoli ci oddalić się od głowy i zbliżyć się do serca.
Tak więc kiedy wciągałam powietrze, przyjmowałam to, co
się działo, a kiedy je wydychałam, nieustannie p o d d a w a ł a m
się tajemniczemu „dlaczego". A k c e p t o w a ł a m wszystko, co
m n i e czekało, o g a r n ą ł mnie spokój.
- Czym jest p o d d a n i e , p o ś w i ę c e n i e ? - z a p y t a ł a m P e r s e ­
p h o n e i jej przyjaciół. Przez całe lata z a s t a n a w i a ł a m się,
czym m o ż e być p r a w d z i w e p o ś w i ę c e n i e i p o d d a n i e . O t o j e ­
dyna w życiu okazja, by lepiej to z r o z u m i e ć ! I p o n o w n i e
chodziło o samoakceptację, a zrozumienie wprowadzało
m n i e w n o w e głębiny w ł a s n e g o ja. L i t e r a M znaczyła t e r a z
medytację.
Wróciwszy do d o m u , nauczyłam się przyjmować niewiary­
g o d n ą życzliwość moich przyjaciół, którzy przychodzili z je­
d z e n i e m i łakociami i p r o p o n o w a l i wszelkiego rodzaju p o ­
m o c . Nauczyłam się kolejnego znaczenia litery M - magia,
która pojawia się, kiedy się poddasz.
Nie da się otrzymać tyle miłości i się nie zmienić. Pod wie­
loma względami stałam się bardziej miękka - jeszcze j e d n o M.
S p ę d z a ł a m długie godziny w s a m o t n o ś c i i milczeniu. Nie
m o g ł a m o g l ą d a ć telewizji, p o n i e w a ż bolały m n i e oczy; z t e ­
g o s a m e g o p o w o d u nie m o g ł a m d u ż o czytać. Nie m o g ł a m
również pisać, bo r ę k a jeszcze się nie wygoiła. O g a r n ę ł o
m n i e dziwne uczucie, że żyję w p u s t c e . Czy żyłam w takiej
p u s t c e p r z e z cały czas, k o m p l e t n i e s a m a , a inni ludzie byli
tylko w i d m a m i ? I czy moja c o d z i e n n a działalność m i a ł a wy­
łącznie na celu w y p e ł n i e n i e tej milczącej pustki m n ó s t w e m
rozrywek i szaleństw? O b a w i a ł a m się, że t a k a m o ż e być
prawda.
Puszczałam sobie lekką słodką muzykę, przy czym przera­
żał m n i e gwałtowny powrót ciszy, kiedy taśma się kończyła.
Z a p r o g r a m o w a ł a m odtwarzacz tak, żeby w kółko odtwarzał
t a ś m ę , odsuwając w ten sposób chwilę, kiedy muzyka się
skończy. Czy cale moje życie rozgrywałam w taki s p o s ó b ? Co
ja p r a g n ę ł a m od siebie o d s u n ą ć ? Świadomość, że zniknę,
jakby m n i e nigdy nie było? Wyczuwałam wszędzie wokół sie­
bie n i e u c h r o n n o ś ć śmierci, jakbym istniała na świecie, który
już u m a r ł .
Nie p o d o b a ł o mi się to dziwne uczucie, więc wypełniłam
p u s t k ę pysznym czekoladowym ciastem, k t ó r e ktoś przyniósł
mi z kawiarni. Ź l e się p o t e m czułam, chociaż równocześnie
j a k o ś lepiej. U ś w i a d o m i ł a m sobie, że przejadając się, walczę
ze stresem i usypiam wrażliwość. Nie odczuwałam już tak d o ­
tkliwie nieuchronności śmierci. „Nikt z nas d o n i k ą d nie p ó j ­
dzie i nikt z nas tu nie z o s t a n i e " - odzywał się e c h e m w ciszy
głos z pustki. B a r d z o bolał mnie kark, ręka i dłoń.
Pomyślałam sobie, że jeżeli nie potrafię zatopić się w bło­
gości istnienia, to m o ż e powinien m n i e ktoś przelecieć. Mi­
nęły już całe lata! A l e nie miałam z kim pójść do łóżka, ota­
czały m n i e tylko w s p o m n i e n i a . P o t r z e b o w a ł a m człowieka
z krwi i kości, kogoś, kto by mnie zobaczył, kto by m n i e objął
prawdziwymi r a m i o n a m i . W t e d y miałabym złudzenie, że mi­
mo wszystko nie j e s t e m sama. „Przecież kiedyś wypuściłby
cię z r a m i o n " , wtrącił się głos. „Oddaliłby się - do łazienki al­
bo do łóżka, żeby się przespać. W nocy ginąłby ci w nicości,
a w dzień w mgłach codziennej zajmowalności".
Dziwaczne myśli. Martwiłam się, że m o g ą przyjść myśli sa­
mobójcze. A l e na szczęście uświadomiłam sobie, że nie
wszystkie moje przemyślenia są negatywne; zapraszały m n i e ,
żebym pojęła coś głębszego niż zwyczajne życie. W e z w a ł a m
na p o m o c niewidzialnych przyjaciół - anioły czy jakieś inne
istoty. I w t r u d n y m do określenia m o m e n c i e moje uczucia się
zmieniły. M o g ł a m już teraz ze spokojem spojrzeć w twarz
śmierci i w chwili, kiedy stałam się do tego gotowa, wkroczy­
łam w nowy wymiar wolności.
Życie nauczyło m n i e jeszcze głębiej doceniać m ą d r ą ak­
ceptację „tego, co jest". Z r o z u m i a ł a m , że jest o n a tym sa­
mym co samoakceptacja, ponieważ tak n a p r a w d ę nie istnie­
je nic innego. To, co z p o z o r u istnieje, jest zawsze i wyłącznie
m o i m własnym ja. Tak n a p r a w d ę nie za b a r d z o potrafię to
wyjaśnić. Z r o z u m i e j ą mnie tylko ci, którzy już to wiedzą.
Teraz nie było ż a d n e g o cierpienia, tylko niewiarygodne
uczucie, że m o g ę się cieszyć wszystkim, co przynosi bieżąca
chwila, o d j e d n e g o o d d e c h u d o drugiego, o d j e d n e g o u d e r z e ­
nia serca do drugiego, od jednej bolesnej chwili do drugiej.
Sukces przestał m i e ć cokolwiek wspólnego z pieniędzmi albo
z karierą, albo z u z n a n i e m . Sukces oznaczał przeżywanie
z wdzięcznością każdej chwili.
Moja ręka goiła się powoli. Caroline, moja córka, n a m a ­
wiała m n i e , żebym odwiedziła p o ł u d n i o w o a m e r y k a ń s k i e g o
uzdrowiciela, który a k u r a t przyjechał do P e r t h i mógłby ten
proces przyspieszyć. O p i e r a ł a m się przez długi czas, głównie
dlatego, że kazał sobie płacić bajońskie sumy, na których wy­
danie raczej nie m o g ł a m sobie pozwolić. Caroline z a p r o p o ­
nowała, że to o n a pokryje koszty, jeżeli nie b ę d ę zadowolo­
na, i w k o ń c u zgodziłam się go odwiedzić.
S t a ł a m przed Victorem, wyjaśniając, z jakiej przyczyny się
do niego zapisałam. Nie zwracał uwagi na moją r ę k ę i wpa­
trywał mi się w oczy. Był przysadzistym ciemnym mężczyzną
o b d a r z o n y m niewątpliwą charyzmą i m n ó s t w e m optymizmu.
W kilka sekund powiedział mi, że przez większość życia mój
d u c h przebywał częściowo p o z a ciałem. Narysował obrazek,
na którym widać było zarysy mojego d u c h o w e g o ciała, k t ó r e
wysunęło się z mojego własnego ciała i zawisło o b o k niego;
to d u c h o w e ciało było p r z e r a ż o n e i chciało odejść, trzymała
je tylko p ę p o w i n a . Słuchałam uważnie - j e g o słowa brzmiały
sensownie.
Rozejrzałam się i z p o g a r d ą zauważyłam, że w pokoju wisi
duży krzyż ozdobiony wokół światełkami oraz o b r a z Dziewi­
cy Maryi - cała ta religijna p o m p a i to katolicka na d o d a t e k !
Victor poprosił trzy praktykantki, żeby na mnie popatrzy­
ły. Opisały objawy, k t ó r e potwierdzały j e g o z d a n i e ; stwierdzi­
ły też, że m a m przenikliwe spojrzenie, p o d którym inni czują
się nieswojo. Te słowa n a p r a w d ę przykuły moją uwagę. Od
d a w n a już wiedziałam, że ludzie próbowali czasami zrozu­
mieć, co kryje się w moich oczach. Często sądzili, że spoglą­
d a m na nich gniewnie. N a t o m i a s t ja mrużyłam powieki, by
moje spojrzenie wydało się łagodniejsze. N a t o m i a s t jeżeli
chciałam u n i k n ą ć wzroku innych ludzi, patrzyłam na nich jak
na powietrze.
P o p r o s z o n o m n i e , żebym stanęła przed oświetlonym krzy­
żem i poprosiła o Boską p o m o c . Z a m k n ę ł a m oczy i posłu­
chałam, gotowa na wszystko, co miało się wydarzyć.
P o t e m Victor poprosił, żebym położyła się na szerokiej ła­
wie, w czym pomogły mi trzy praktykantki, i rozpoczął się ry­
tuał, mający sprowadzić mojego d u c h a z p o w r o t e m do ciała.
Victor wołał do mojego d u c h a i kazał mi krzyczeć: J E S T E M
T U T A J ! , a przy tym b a r d z o m o c n o u d e r z a ł m n i e w podeszwy
stóp. Pojękiwałam z bólu, ale on p o d n i e s i o n y m głosem wy­
krzykiwał prośby, a kobiety się modliły. I nagle zawołał:
- W imię Boga rozkazuję ci wejść do środka! - i uderzył
m n i e w stopy ostatni raz. Z moich ust wydarł się głośny
mimowolny krzyk - i poczułam, j a k wstępuje we mnie mój
duch.
Pomogli mi wstać z ławy; Victor obserwował m n i e , kiedy
s p a c e r o w a ł a m t a m i z p o w r o t e m po pokoju. C z u ł a m się od­
nowiona, nieskomplikowana, j a k dziecko. Nie j a k o ś wyjątko­
w o , tylko zupełnie zwyczajnie. Z r o z u m i a ł a m , m o ż e po raz
pierwszy w życiu, co znaczy być istotą ludzką w pełni „obec­
ną". To taka delikatna i prosta radość. C h o d z ą c , o d c z u w a ł a m
ł a g o d n ą p e w n o ś ć siebie i w r o d z o n ą łaskę oraz wdzięczność
d o Victora.
U d a ł o mu się naprawić coś, o czym nie m i a ł a m pojęcia.
W wieku sześciu lat z p r z e r a ż e n i a sama od siebie uciekłam
i przyzwyczaiłam się z tym żyć. To niezwykłe uczucie, pojed­
n a ć się znowu z uzdrowionym, k o m p l e t n y m własnym ja. By­
ło mi łatwiej o d d y c h a ć i na jakimś głębokim poziomie czu­
łam, że przyłączyłam się do rasy ludzkiej. Był to szczególny
moment.
Nikt nie w s p o m n i a ł nawet o mojej ręce, ale po drugiej
operacji, k t ó r ą przeprowadził j e d e n z najlepszych chirurgów
w mieście, zagoiła się.
Z gruntu niewinna
Był sierpień 1999 roku, siedziałam na p o d w ó r k u za d o ­
m e m u mojej holenderskiej znajomej w Bredzie w H o l a n d i i ,
przyjechawszy do niej przez Francję, Belgię i Londyn. Wyja­
śniłam jej, że z b a n k r u t o w a ł a m , ale m a m bilet powrotny.
Z a c z ę ł o się od tego, że naszło mnie silne natchnienie, żeby
zrobić dyplom na kursie szkoleniowym z czegoś, co nazywa
się „The Work", prowadzonym przez Katie Byron, i wpłaci­
łam zaliczkę, nie mając środków na opłacenie reszty. Ufałam,
że jakoś się wszystko ułoży. M i a ł a m w perspektywie wypłatę
odszkodowania za mój wypadek drogowy, więc nie postąpi­
łam tak do końca głupio. Problem w tym, że żaden b a n k ani
inna udzielająca pożyczek instytucja, ani żaden z przyjaciół
w D e n m a r k nie chciał mi pożyczyć pieniędzy, j a k o że nie
u m i a ł a m p o d a ć ani ostatecznej kwoty odszkodowania, ani da­
ty. Niemniej z e b r a ł a m tyle, ile się dało, wykorzystując do
ostatka cały dostępny mi kredyt. W ostatniej chwili dwóch
drogich przyjaciół z Perth pożyczyło mi na bilety lotnicze.
- Myślisz, że zwariowałam? - zapytałam moją przyjaciół­
kę. Julia, zadziorna osiemdziesięciolatka, wybuchnęła śmie­
c h e m . Nie, nie sądziła, żebym była głupia; podziwiała n a t o -
miast moją odwagę i z miejsca z a p r o p o n o w a ł a , że wesprze
m n i e d w o m a tysiącami guldenów, co wystarczy na pokrycie
dwutygodniowego zakwaterowania podczas kursu i jeszcze
mi t r o c h ę zostanie. Serdecznie m n i e również zapraszała,
żebym była jej gościem i na swój koszt chciała m n i e rozpusz­
czać. Co za ulga! Julia była z a m o ż n ą kobietą o wielkim ser­
cu i cieszyłyśmy się ze swojego towarzystwa.
O d d y c h a ł a m na jej p o d w ó r k u za d o m e m balsamicznym
powietrzem, zupełnie innym niż powietrze w Australii. Przy­
j e c h a ł a m znowu do swojego kraju, po raz pierwszy od czter­
dziestu dziewięciu lat. W odległości zaledwie dwudziestu mi­
nut pociągiem leżało miasteczko, w którym się urodziłam,
Tilburg. C z u ł a m się tak, jakbym znalazła się w jakiejś powie­
ści, takiej z d u ż ą ilością barwnych sympatycznych obrazków.
Kurs miał zacząć się wkrótce, więc u d a ł a m się do H e e z e ,
do K a p p e l l e r p u t , starego klasztoru jezuitów, p r z e r o b i o n e g o
na c e n t r u m konferencyjne z miejscami dla p o n a d stu osób.
Kiedy się zapisywałam, przysłali mi e-mail, że nie ma już
miejsc. O d p o w i e d z i a ł a m , że i tak przyjadę, a w dwa dni póź­
niej dowiedziałam się, że kurs cieszył się taką popularnością,
że Katie postanowiła przyjąć tylu kandydatów, ilu u d a się za­
kwaterować w centrum.
„ T h e W o r k " Katie Byron zaczęła się w kilka lat po tym, jak
s a m a Katie się przebudziła. Katie, sympatycznie z a o k r ą g l o n a
pięćdziesięcioparoletnia kobieta, wiedziała, co znaczy czuć
się n i e k o c h a n ą i bezwartościową, co znaczy nienawidzić i być
p e ł n ą gniewu, smutku, żalu i rozpaczy, co to za uczucie, kie­
dy nie funkcjonuje się wystarczająco d o b r z e , by m ó c się zająć
sobą. O t r z y m a ł a po prostu łaskę i któregoś r a n k a obudziła
się i uświadomiła sobie, że tym, co ją krępuje, są opowieści.
Od tego czasu nigdy już nie uwierzyła w ż a d n ą z nich.
J e z u s powiedział: „Prawda cię wyzwoli". Jak często słysze­
liśmy te słowa i utożsamialiśmy p r a w d ę z tym czy innym wie­
r z e n i e m ? W rzeczywistą prawdę nie musi się wierzyć, p o n i e ­
waż tkwi o n a g ł ę b o k o w sercu.
Podczas pierwszej części „The W o r k " trzeba pisać. „Mój
ojciec zniszczył mi życie", zaczęłam. Kochałam mojego ojca
i przebaczyłam mu, ale to prawda, że zrujnował mi życie, to
byt „fakt", z którym się pogodziłam. W odpowiedzi na pyta­
nie pomagającej mi asystentki: „Czy to prawda, że twój ojciec
zrujnował ci życie?", obstawałam, że jest to oczywisty niepod­
ważalny fakt. Czyż całe moje życie nie było tego d o w o d e m ?
- M o g ę przyjrzeć się t e m u , jak sobie z tym faktem radzę,
ale nie m o g ę mu zaprzeczyć - utrzymywałam.
- A kim byłabyś bez tej myśli, że twój ojciec zrujnował ci
życie?
Na to pytanie s t a n ę ł a m jak wryta. Poczułam pustkę w gło­
wie i nagłe zmęczenie; m i a ł a m o c h o t ę wyjść, zemdleć, cokol­
wiek, byle nie stawiać czoła myśli, że mogłabym żyć bez tej
koncepcji. Z wielkim wysiłkiem skupiłam się znowu, żeby za­
stanowić się n a d pytaniem i na nie odpowiedzieć.
Przez cztery dni nie potrafiłam zrozumieć, że koncepcja
była moją interpretacją tego, co mnie spotkało i jak rozwinęło
się moje życie, moją opowieścią. A opowieść spowodowała,
że przyzwyczaiłam się do przekonania, że jestem ofiarą. Ofia­
rą, k t ó r a wróciła albo wracała do siebie, ale m i m o wszystko
ofiarą. Co więcej, jeżeli nie m o g ę obwiniać mojego ojca, ko­
go m a m obwiniać zamiast niego? Ja z pewnością nie zamie­
rzałam b r a ć na siebie winy za zrujnowanie własnego życia!
Piątego dnia zaczęło mi coś o d r o b i n ę świtać. Tu nie chodzi
o przypisanie k o m u ś winy. A jeżeli nikogo nie będzie m o ż n a
obwinie? A jeżeli mój ojciec i ja robiliśmy co w naszej mocy,
mając taki poziom dojrzałości, jaki mieliśmy? Co zyskiwa­
łam, upierając się, że ojciec zrujnował mi życie? W końcu go­
towa byłam zrezygnować ze statusu ofiary, który tak wysoko
ceniła sobie j a k a ś cząstka m n i e . Pragnienie, by obwiniać in­
nych i unikać odpowiedzialności, musi być jak rwący psy­
chiczny p r ą d , który odciąga nas od większej prawdy.
O d s z u k a ł a m osobę, k t ó r a przed c z t e r e m a dniami z a p o ­
czątkowała u m n i e ten proces. W k o ń c u udzieliłam jej o d p o ­
wiedzi na pytanie, kim byłabym bez tej myśli.
- Po p r o s t u czułabym się szczęśliwa. Czułabym się nor­
malna, po p r o s t u jak ja, miałabym zdrowe, k o m p l e t n e życie
jak każdy inny człowiek.
Ojciec wpoił mi p r z e k o n a n i e , że j e s t e m n i e d o b r a . Naj­
głębszym a s p e k t e m w „ T h e W o r k " jest coś, co nazywa się od­
w r a c a n i e m stwierdzeń. Kiedy je odwróciłam, p r z e k o n a ł a m
się, że nazywałam siebie n i e d o b r ą o wiele więcej razy, niż to
robił mój ojciec. W swojej naiwności utrwalałam opowieść.
O d w r ó c i ł a m to wszystko, a wtedy pojawiła się prawda, k t ó r a
mnie wyzwoliła. „Moje życie zostało z r u j n o w a n e " zmieniło
się w „moje życie zostało pobłogosławione!".
A tę p r a w d ę o d c z u w a ł a m tak g ł ę b o k o , że p ł a k a ł a m z ra­
dości.
• • > • >
Pewien młody człowiek imieniem Brett przyszedł na zaję­
cia z Katie, bo czuł się zawstydzony tym, że jego ojciec prowa­
dził burdel. Obudziło to we m n i e p o d o b n e uczucie wstydu.
Katie nie miała żadnych p r o b l e m ó w z p r o s t y t u t k a m i i ich
pracą. Mówiła, że te kobiety dostarczają potrzebnych usług
i że prostytutki w A m s t e r d a m i e robią to z klasą. Ich sypial­
nie, a nawet drzwi, w których się pokazywały, to miejsca rów­
nie święte jak kościoły. D a ł a n a m a m b i t n e z a d a n i e : jeżeli
uważamy, że tak nie jest, m a m y z b a d a ć własne p r z e k o n a n i a .
Naiwny idealizm Katie m n i e złościł. Czy n a p r a w d ę nie
zdawała sobie sprawy z b r u d n e j , plugawej strony „zabawy"?
Narkotyki, poniżanie, p r z e m o c , podstępy i chciwość? J a k
mogła z taką beztroską opisywać prostytutki j a k o „kobiety
dostarczające potrzebnych usług", jakby były o n e jakimiś ka­
sjerkami?
W b r e w wszystkiemu, co mówiła Katie, w b r e w wszyst­
kim m o i m wcześniejszym doświadczeniom, wciąż czaiło się
gdzieś w głębi m n i e p r z e k o n a n i e , że j e s t e m winna. Czy nie
z i g n o r o w a ł a m tak wielu wskazówek, żebym p r z e r w a ł a tę
p r a c ę ? Czy nie p o s t ę p o w a ł a m w b r e w wszystkiemu, co n a k a ­
zywał instynkt, i nie p r a c o w a ł a m , d o p ó k i już dłużej nie m o ­
g ł a m ? Pomyślałam, że gdyby K a t i e wiedziała, że byłam
dziwką, szybko pozbyłaby się swojego nastawienia a la M a r y
Poppins.
Borykałam się z tym p r o b l e m e m przez jakiś czas, aż wresz­
cie zwierzyłam się k o m u ś z personelu.
- Wstyd mi, a nie m a m odwagi stanąć z tym przed Katie.
- Świetnie - powiedziała - mówiąc mi, zrobiłaś dobry p o ­
czątek.
Prosząc, bym mogła p o p r a c o w a ć z Katie, czułam, że znaj­
dę w niej oparcie.
Przyciszonym głosem, w którym z t r u d e m r o z p o z n a w a ł a m
swój własny, zapytałam, czy mogłabym pójść do niej na g ó r ę .
Kiedy siedziałam już przy Katie i patrzyłam w jej przenikliwe
niebieskie oczy, wyjaśniłam, dlaczego byłam gorsza od nor­
malnej prostytutki i dlaczego nie wybacza mi Bóg ani n a t u r a .
Powiedziałam j e j , że uzależniłam się od tego trybu życia i że
prostytuowałam się po prostu za pieniądze, wbrew wszystkie­
mu, w co chciałam wierzyć. Z d r a d z i ł a m s a m ą siebie.
- Czy robiłaś, co w twojej mocy? - Od jej p r o s t e g o pytania
z a d a n e g o przez mikrofon rozdźwięczała się cała sala.
Moja odpowiedź była równie prosta i nie było w niej nic
prócz prawdy.
-Tak.
- Więc w czym p r o b l e m ?
Z a l a ł o mnie rozkoszne poczucie ulgi. Co za burza w szklan­
ce wody! Jak zdumiewająco łatwo potrafimy sami sobie n a r o ­
bić kłopotów, i to całkiem niepotrzebnie. Była j e d n a k sprawa,
którą szczególnie chciałam poruszyć, tak bardzo mi ciążyła.
- To, co robiłam, alienowalo mężczyzn, Katie. M a m wra­
żenie, że mężczyźni, którzy przychodzili do m n i e , nie byli
zdolni do nawiązania n o r m a l n e g o k o n t a k t u , a ja jeszcze bar­
dziej p o g a r s z a ł a m ten stan. Często mieli wyrzuty sumienia,
a przeze mnie ich poczucie winy rosło... - Z a m i l k ł a m , wpa­
trując się bacznie w twarz Katie.
- Jeżeli ci mężczyźni rzeczywiście byli tacy o s a m o t n i e n i ,
jak myślisz, wydaje mi się, że oferowałaś im coś, czego p o ­
trzebowali, a czego nigdzie indziej dostać nie mogli. A kim ty
jesteś, żebyś sądziła tych mężczyzn i kim jesteś, żebyś miała
mówić, k t ó r ą ścieżką powinni kroczyć? - A p o t e m z typową
dla siebie bezpośredniością niemal krzyknęła: - Skąd masz
wiedzieć, że to, co robiłaś było słuszne? Robimy to, co robi­
my, d o p ó k i nie przestaniemy.
Katie w dziesięć minut rozniosła w proch poczucie winy,
k t ó r e sama sobie narzuciłam, a k t ó r e o p i e r a ł o się na wielo­
letnim wyuczonym wstydzie. U d a ł o mi się ochrypłym szep­
t e m podziękować i wróciłam, by usiąść między innymi słu­
chaczami; czułam wielki spokój. C z u ł a m się oczyszczona nie w sensie chrześcijańskim, j a k wtedy, kiedy odpuszczą
człowiekowi grzech, ale oczyszczona z iluzji i kłamstw. Wie­
działam bez cienia wątpliwości, że j e s t e m niewinna i że za­
wsze byłam niewinna, nawet wtedy kiedy sądziłam, że zdra­
dzam moją w e w n ę t r z n ą p r a w d ę . Byłam po prostu taka jak
wszyscy; każdy swoje p o s t ę p o w a n i e opiera na tym, co wie,
lub czego jeszcze nie wie, w przeciwnym razie postępowałby
inaczej. Teraz, kiedy to do m n i e d o t a r ł o , m o g ł a m wreszcie
z r o z u m i e ć innych, zwłaszcza moich rodziców.
Z pewnością najwyższym d a r e m łaski jest powrót do pier­
wotnej niewinności i wiedza, że jest się człowiekiem wyłącz­
nie dobrym, o nieskażonym sercu, niezależnie od tego, czym
są twoi umysłowi i emocjonalni partnerzy. D y s p o n o w a ł a m
teraz wspaniałymi narzędziami, które p o m o g ą mi znaleźć
p r a w d ę w chwilach, kiedy b ę d ę krytykowała z a r ó w n o siebie,
j a k i innych.
To, co uważałam za prawdziwe własne ja j a k o dziecko, za­
konnica i prostytutka, było tą złą, winną cząstką m n i e . A p o ­
nieważ o b d a r z y ł a m to „złe j a " tak wielką wiarygodnością,
rozrosło się o n o we m n i e , a nawet zaczęło żyć własnym ży­
ciem - stając się podosobowością, czymś w rodzaju diabła.
Za każdym r a z e m , kiedy p o t ę p i a ł a m siebie w myśli, d a w a ł a m
t e m u złemu ja-diabłu we m n i e energię, której potrzebował,
by istnieć. J a k ż e niezwykłe było odkrycie, że j e s t e m niewin­
ną, na zawsze o b d a r z o n ą łaską istotą.
•
•
•
Moja przyjaciółka Julia i ja wybrałyśmy się na przejażdżkę
r o w e r e m po cudownej okolicy, wonnej od ziół i dzikich kwia-
tów. Pokazała mi wyboiste, piaszczyste plaże, siadywałyśmy
nad k a n a ł a m i , rzekami, rowami odwadniającymi i j e z i o r a m i ,
odwiedzałyśmy urocze wioski i farmy. W dzieciństwie mój
świat był taki ograniczony; nigdy nawet nie widziałam morza.
Czułam się zaszczycona, że Julia tak po królewsku m n i e go­
ści. Z a b r a ł a mnie w j e d n o z niewielu w Holandii miejsc,
gdzie nie słychać ruchu ulicznego: na falujący porośnięty tra­
wą naturalny obszar o nazwie Veluwe. Leżałyśmy cicho na
trawie, wdzięczne za otaczające nas p i ę k n o .
P o t e m przyszedł czas, bym samodzielnie wyruszała na wy­
prawy. W s i a d ł a m do pociągu i pojechałam do Tilburga. S p o ­
dziewałam się, że niewiele tam po czterdziestu dziewięciu la­
tach p o z n a m , ale czekało mnie zaskoczenie.
Po d r o d z e ze stacji kolejowej - idąc znajomymi ulicami, po
których tak często s p a c e r o w a ł a m z moimi braćmi i siostrami
- przeszłam przez duży plac, na którym zwykle odbywał się
nasz Kermis, czyli targ, i wstąpiłam do katedry, w której p o ­
brali się moi rodzice. Nagle rozdzwoniły się dzwony, te s a m e
dzwony, k t ó r e - idąc nawą - słyszeli moi rodzice. G ł ę b o k o
się wzruszyłam, przypominając sobie ich t r u d n e wspólne ży­
cie, k t ó r e z taką miłością i odwagą rozpoczynali w tym miej­
scu, w tym d o k ł a d n i e kościele.
P o s z ł a m dalej d o d o m u , k t ó r y m był kiedyś m o i m d o ­
m e m . M i a ł n o w ą f a s a d ę , nie lepszą niż ta stara. Z a p u k a ­
łam do drzwi i otworzył mi właściciel. Wyjaśniłam, że kie­
dyś to był mój d o m i że p r z y j e c h a ł a m aż z Australii, a on
pozwolił mi p o s i e d z i e ć w salonie, a s a m zajął się czymś
w k u c h n i . U s i a d ł a m przy o k n i e , p o d k t ó r y m l e ż a ł a m , kiedy
j a k o d z i e c k o c h o r o w a ł a m n a s z k a r l a t y n ę . Wyjrzałam n a
m a ł e p o d w ó r k o z a d o m e m : w y d a w a ł o się n i e p r a w d o p o ­
d o b n i e m a l e ń k i e , a p r z e c i e ż na tej samej o t o c z o n e j cegla­
nym m u r e m p r z e s t r z e n i mieściła się nasza h u ś t a w k a i m a ł ­
pi gaj. Było t a m troje drzwi: do kuchni, do szopy na węgiel
i do toalety.
Z a p y t a ł a m , czy mogłabym się przejść po posesji, a właści­
ciel zgodził się i zostawił m n i e , żebym sobie w ę d r o w a ł a
w milczeniu.
Szopa na węgiel została połączona z d o m e m i pełniła
funkcję pralni i toalety. Dawny szalecik stał pusty, bez drzwi
i podłogi; nikt się nie zatroszczył, by go w jakikolwiek sposób
upiększyć. Tam, gdzie na tyłach d o m u była kiedyś dróżka
i o g r ó d e k warzywny z k r z e w e m bzu i altanką, właściciel wo­
lał postawić zadaszony garaż i coś w rodzaju d u ż e g o salonu
gier k o m p u t e r o w y c h . W H o l a n d i i posiadanie krytego garażu
i dodatkowej przestrzeni to wielki luksus.
Wróciłam do środka. W ładnie p o m a l o w a n e j kuchni za­
uważyłam stare d r e w n i a n e listewki na ścianach. Piwnica
zmieniła się w schowek p o d schodami. Od czasu wynalezie­
nia lodówek ludziom nie były już p o t r z e b n e wilgotne piwni­
ce. Naprzeciw drzwi wejściowych znajdowały się wąskie kry­
te dywanem schody p r o w a d z ą c e do sypialni. Nie p o p r o s i ł a m
o pozwolenie i nie poszłam na górę.
Ze wszystkich stron tłoczyły się wspomnienia, ale nie czu­
łam nic oprócz radości - radości, że się urodziłam, że tu
mieszkałam, radości ze wszystkiego, czego doświadczyłam.
Przeszłość nie trzymała mnie już w bolesnym uścisku. Z o s t a ­
ły mi tylko w s p o m n i e n i a , myśli, opowieści - i to był cud, ja­
kiego przed tygodniem d o k o n a ł a „The W o r k " z Katie Byron.
Gdzieżby p o t e m , jeżeli nie przez k a n a ł do Anglii? W A n ­
glii była Alice, moja d a w n a miłość, jej o b r a z nigdy m n i e nie
opuścił. Przez lata utrzymywałyśmy sporadyczny kontakt; te­
raz miałam przyjąć jej propozycję, bym zatrzymała się u niej,
gdybym „kiedykolwiek przyjechała do Z j e d n o c z o n e g o K r ó ­
lestwa". I o t o byłam w d r o d z e !
Tak się d e n e r w o w a ł a m , żeby złapać o d p o w i e d n i pociąg, że
się spóźniłam i m u s i a ł a m czekać kilka godzin na następny.
Z a d z w o n i ł a m do Alice: w p o r z ą d k u , wyjdzie po mnie na
dworzec.
- Nie m a r t w się, nie musisz j e c h a ć na Trafalgar S ą u a r e ,
jak się wcześniej umawiałyśmy - powiedziała. - Zrobiłoby się
za p ó ź n o .
O d e t c h n ę ł a m z ulgą. J u ż nie zdążyłam na pociąg i wystar­
czy, nie potrzebuję się jeszcze do tego spóźniać na a u t o b u s .
Pociąg dudnił, przejeżdżając w p o p r z e k przez Anglię od
L o n d y n u do M a n c h e s t e r u . Wysiadłam. Nie ma Alice. Ruszy­
łam w k i e r u n k u wyjścia i zobaczyłam ją: k o r p u l e n t n a postać
biegła w górę po pochylni na spotkanie ze m n ą .
- Tak się b a ł a m , że będziesz musiała czekać! - Alice była
zaaferowana. Popatrzyłam na nią, oczekiwałam, że o d p o w i e
mi spojrzeniem, w którym wyczytam, że poznaje we m n i e
osobę, k t ó r a kiedyś darzyła ją takim uczuciem, a teraz oprzy­
t o m n i a ł a , ale wciąż żywi dla niej wyjątkowy szacunek. Alice
wyciągnęła r ę k ę , a p o t e m objęła m n i e , przy czym nasze twa­
rze nawet się nie zetknęły. Przysunęłam się bliżej, chcąc zło­
żyć na jej policzku p o c a ł u n e k , ale powstrzymał m n i e mocny
uścisk i sypiące się g r a d e m słowa.
Alice miała m n ó s t w o pytań o moją p o d r ó ż . U ś m i e c h a ł a
się szeroko i zauważyłam, że policzki ma z a r u m i e n i o n e . Alice
była z d e n e r w o w a n a ! O d p o w i a d a ł a m , przyglądając jej się tak
s a m o , jak o n a przyglądała się mnie.
U s t a wciąż miała czerwone, bez śladu szminki, a uśmiech
szeroki i piękny jak z o b r a z k a . Z i e l o n e oczy nadal spogląda­
ły tak bacznie jak kiedyś. Z r o b i ł a się starsza i mądrzejsza, co
ogólnie rzecz biorąc, oznacza, że bardziej cynicznie patrzyła
na życie, na polityków i szczególnie na m ł o d e kobiety. Alice
była b a r d z o z a d o w o l o n a , że mieszka w Anglii, a nie gdzieś
w Irlandii. J a k a ś niekonwencjonalna jej cząstka tęskniła za
z a c h o d n i m wybrzeżem Irlandii, ale ta praktyczna cieszyła się
wszystkim, co dawało życie w Anglii.
W sympatycznym d o m k u Alice było p i ę t e r k o ; gospodyni
zaprowadziła mnie na g ó r ę do maleńkiej szwalni, w której
czekało na m n i e s k ł a d a n e łóżko.
- Pokój gościnny - wyjaśniła - zajmuje obecnie siostra
Bridget.
- C o , siostra Bridget, ta irlandzka historyczka, którą kie­
dyś z n a ł a m w Stella M a r i s ?
Ta sama. Teraz osiemdziesięcioparoletnia, często przyjeż­
dżała w odwiedziny do Alice, chociaż Alice wystąpiła z z a k o -
nu. Siostra Bridget wciąż była lojalna w o b e c FCJ i nie mia­
łam usłyszeć od niej j e d n e g o słowa skargi ani żadnych nowi­
nek, k t ó r e m o ż n a by uznać za plotki.
J a k to się stało, że o s o b a o tak barwnej osobowości, tak
krytycznie nastawiona do niemal wszystkiego na świecie jak
Alice potrafiła n a d a l chodzić codziennie do kościoła? Alice,
k t ó r ą miałam przed sobą, pozostała w zasadzie zakonnicą w rozpinanym swetrze i w ogóle. W c a l e nie dbała o wygląd
i była zdecydowanie z a n i e d b a n a .
Nie chciała przeczytać żadnej części mojej książki, nawet
rozdziału o sobie. Może nigdy jej nie przeczyta. Uświadomiłam
sobie, że między nami niewiele będzie rozmów o przeszłości.
Nie będziemy też sobie zadawały żadnych osobistych pytań.
Alice chciała jedynie, żebym się dobrze u niej czuła. Podzieliła
się ze m n ą swoją wiedzą na temat historii okolicy i obwoziła
mnie, dopóki nie n a b r a ł a m wystarczającej pewności, by jeździć
autobusami. D o p i e r o kiedy dowiedziała się, że zakonnice
w Broadstairs nie pozwoliły mi złożyć sobie wizyty, na pierwsze
miejsce wysunęła się jej skłonność do buntu. Zabrała mnie na
spotkanie ze starą przyjaciółką z FCJ, która na emeryturze za­
mieszkała w okazałej czteropiętrowej rezydencji w pobliżu.
Alice umiała dostać się do pokoju siostry Mary na najwyż­
szym piętrze tak, żeby nas nikt nie zobaczył. Z o s t a ł a m przed­
stawiona siostrze Mary - zmieniłam jej imię, ponieważ ży­
czyła sobie z a c h o w a ć a n o n i m o w o ś ć - starej, chudziutkiej
zakonnicy, której włosy wciąż były n a t u r a l n i e brązowe i któ­
rej największą przyjemność musiało sprawiać b e z u s t a n n e
czytanie książek, jeżeli sądzić po tych wszystkich t o m a c h ,
k t ó r e wszędzie leżały. Miała kłopoty z nogami, więc podczas
naszej wizyty nie wstawała.
P o m i m o p o d e s z ł e g o wieku siostra Mary zachowała ja­
sność umysłu. Zmierzyła m n i e podejrzliwie wzrokiem i wy­
czułam, że stoczyła w e w n ę t r z n ą walkę, zanim podjęła decy­
zję, czy m o ż e mi zaufać. W końcu postanowiła otworzyć się
p r z e d e m n ą i opowiedzieć mi swoją historię. Z początku wa­
hała się, nie wiedząc d o k ł a d n i e , jak jej opowieść zostanie wy­
korzystana, ale w ciągu tej bezcennej pół godziny poszerzyła
moją wiedzę na t e m a t matki generalnej, k t ó r a wywarła tak
wielki wpływ na moje życie i na życie wielu innych.
Siostra M a r y znała ją przez lata.
- Z a n i m zrobili z niej m a t k ę generalną, już była niezła oświadczyła z p r z e k o n a n i e m . - M a r g a r e t W i n c h e s t e r została
p r z e ł o ż o n ą klasztoru w K a n a d z i e , zanim przyszła do B r o a d stairs, i z n a n a była z tego, że w dziwny sposób traktuje swoje
zakonnice. Na przykład kazała im wszystkim sypiać na pod­
łodze, a nie w łóżkach.
Świetnie mi to p a s o w a ł o do osoby, którą z n a ł a m . P r ó b o ­
w a ł a m wyobrazić sobie, ile s a m o z a p a r c i a musiały wykazywać
podległe jej zakonnice; nie tylko dlatego, że sypiały na p o d ­
łodze, ale że wytrzymywały niekończącą się lawinę zaskaku­
jących projektów, jakie wymyślała przełożona, by wystawić
na p r ó b ę ich posłuszeństwo i p o k o r ę .
- M a r g a r e t W i n c h e s t e r wydawała mi się nie w pełni z d r o ­
wa psychicznie - o d e z w a ł a m się.
Siostrze Mary nie s p o d o b a ł a się ta krytyczna ocena i p r z e ­
szła do wyjaśnień, co leżało u p o d s t a w skandalicznego zacho­
wania, przez k t ó r e M a r g a r e t W i n c h e s t e r zapisała się w pa­
mięci wielu osób.
- Podczas wojny - wyjaśniała siostra Mary - j a k o m a t k a
p r z e ł o ż o n a rezydująca w Broadstairs o g r o m n i e się n i e p o k o ­
iła o bezpieczeństwo wszystkich, którzy mieszkali w różnych
porozrzucanych p o t e r e n i e budynkach. Histerycznie d e n e r ­
wowała się każdym a t a k i e m z powietrza, a kiedy b o m b a za­
palająca spadła na wioskę w pobliżu Broadstairs, sądziła, że
spadła o n a na nowicjat. Od czasu tego wstrząsu cierpiała na
zaburzenia umysłowe.
A h a , pomyślałam sobie, tak więc kiedy ją p o z n a ł a m , była
„cierpiąca" od co najmniej szesnastu lat! Dlaczego w trzy la­
ta po wojnie, w 1948 roku, nie przeszkodziło to wybrać ją na
matkę generalną?
- Wywierała wielkie wrażenie na ludziach - o d e z w a ł a się
siostra Mary, jakby domyśliła się, co mi przyszło do głowy.
Z g o d z i ł a m się. Ale pomyślałam, że o Hitlerze również tak
mówiono.
Siostra Mary przeszła do tego, co skłoniło ją j a k o m ł o ­
dziutką zakonnicę, by wystąpić przeciwko własnej m a t c e ge­
neralnej.
- W klasztorach od zawsze istniał zwyczaj, że zakonnice
nawzajem na siebie donosiły. M a d a m e Winchester b a r d z o
p o p i e r a ł a ten zwyczaj, donosicielstwo stało się istną plagą.
Wystarczyło podejrzenie, że zakonnica łamie regułę, by zło­
żyć donos. M a t k a g e n e r a l n a miała chyba obsesję na punkcie
surowej dyscypliny i koniecznie chciała wiedzieć, kto zacho­
wuje się nieodpowiednio. Ten paskudny zwyczaj był tak p o ­
pierany, aż zyskał znaczenie w polityce zakonu: siostry, k t ó r e
się podporządkowały, n a g r a d z a n e były stanowiskami kierow­
niczymi; te, k t ó r e się nie podporządkowały, były u p o k a r z a n e
i degradowane.
N o t o w a ł a m jej słowa najszybciej, jak m o g ł a m . Zauważy­
łam, że to wcale nie p o d o b a ł o się siostrze Mary, ale szczegó­
ły były zbyt w a ż n e , by je powierzyć pamięci. Siostra M a r y
chciała, żebym zrozumiała, że zareagowała d o p i e r o wtedy,
kiedy m a t k a g e n e r a l n a p o s u n ę ł a się za d a l e k o .
- Ni z tego, ni z owego rozkazała siostrze H e l e n , k t ó r a by­
ła d y r e k t o r k ą dużej szkoły średniej w Anglii, żeby z a m k n ę ł a
szkołę. R o z k a z przyszedł, kiedy j u ż z a a n g a ż o w a n o personel
i przyjęto uczniów na najbliższy rok szkolny. Siostra H e l e n
była lojalną zakonnicą, ale pobłogosławiona została również
sporą d o z ą zdrowego rozsądku. Doszła do wniosku, że star­
czy tego d o b r e g o i że czas przedstawić sprawę wyższym
w ł a d z o m , a mianowicie biskupowi L o n d y n u . Sprawa była
b e z p r e c e d e n s o w a i takiego politycznego posunięcia najwy­
raźniej nie przewidziała m a t k a g e n e r a l n a , k t ó r a wtedy nie
miała wyjścia i musiała pozwolić siostrze H e l e n dalej prowa­
dzić szkołę.
Siostra Mary spojrzała na Alice, k t ó r a siedziała z boku
z r ę k a m i złożonymi na p o d o ł k u . Alice pokiwała głową: tak,
o n a również to tak zapamiętała, i tak, siostra M a r y powinna
mówić dalej.
- J e d n a k - ciągnęła siostra Mary - decydując się na ten
szaleńczy krok i pomijając m a t k ę g e n e r a l n ą , siostra H e l e n
zapoczątkowała tym samym spory i ferment wewnątrz zako­
nu. N i e k t ó r e z sióstr, przeważnie z kanadyjskich społeczno­
ści, którymi wcześniej kierowała m a d a m e Winchester, zaczę­
ły głośniej wypowiadać się na t e m a t konieczności usunięcia
jej ze stanowiska. - I oczywiście swój głos dołączyła siostra
Mary, której u d a ł o się z a p o m n i e ć o nieśmiałości i s k r u p u ­
łach. - M a r g a r e t W i n c h e s t e r p r ó b o w a ł a rozegrać tę partię,
odsyłając rywalki na dalekie placówki, ale nic jej to nie p o ­
m o g ł o . Przed dalszym nadużywaniem władzy mogła ocalić
zakon wyłącznie rezygnacja matki generalnej i właśnie do
niej doszło w 1967 roku.
Bazgrałam jak szalona, a w głowie kręciło mi się od tych
fascynujących spraw, których w Australii byłyśmy nieświado­
m e . Wyglądało na to, że wcale nie byłam wyjątkiem, j a k o ś
szczególnie źle t r a k t o w a n y m przez m a t k ę g e n e r a l n ą , i wcale
nie byłam o s a m o t n i o n a w swojej opinii na t e m a t życia zakon­
n e g o na początku lat sześćdziesiątych. J e d n a k dla siostry
Mary lata sześćdziesiąte r ó w n o z n a c z n e były z wielkim u p a d ­
kiem z a k o n u i u t r a t ą j e g o znaczącej pozycji w katolickim
społeczeństwie. Te zmiany zapoczątkowały prawdziwy exo­
dus, ale siostrze Mary zależało, żeby uświadomić mi, że nigdy
swoimi działaniami nie zamierzała p o d k o p y w a ć a u t o r y t e t u
z a k o n u . Większość z a k o n ó w musiała u p o r a ć się z p r o b l e ­
m e m odchodzących zakonnic czy zakonników.
N a s t ę p n e słowa siostry M a r y kazały mi u ś m i e c h n ą ć się
z ironią. W chwili, kiedy je słyszałam, to znaczy w 1999 r o ­
ku, w trzydzieści lat po opisanych p r z e z e m n i e w y d a r z e ­
niach, m a t e r i a l n e świadectwa całej tej zawieruchy - listy,
dzienniki i d o k u m e n t y , p r z e c h o w y w a n e w archiwach w p a ­
łacu arcybiskupim - powinny zostać u d o s t ę p n i o n e s p o ł e ­
czeństwu. A l e nie zostały. Z a k o n n i c e F C J , obawiając się
o r e p u t a c j ę z a k o n u i zamieszanych w s p r a w ę ludzi, p r z e k o ­
nały arcybiskupa, żeby na n a s t ę p n e dwadzieścia lat n a d a ł
im klauzulę tajności.
No cóż, pomyślałam, ten p o s t ę p e k mówi sam za siebie.
Nie p o t r z e b o w a ł a m ani nie p r a g n ę ł a m oglądać ż a d n e g o
z tych d o k u m e n t ó w . Podejrzewam, że po upływie następnych
dwudziestu lat zakon będzie skończony. Kiedyś były tysiące
Wiernych Towarzyszek Jezusa. Teraz jest ich mniej niż dwie­
ście, a większość to starsze p a n i e .
Podziękowałam siostrze Mary za zaufanie, jakim mnie o b ­
darzyła, ale widziałam, że nie jest do końca p r z e k o n a n a , czy
postąpiła słusznie.
Pojechałam a u t o b u s e m do Sedgley Park. Kiedy poinfor­
m o w a ł a m Alice, że się tam wybieram, zareagowała tak, jak­
bym się po prostu wybierała do m u z e u m .
- Wydaje mi się, że Sedgley Park to teraz a k a d e m i a poli­
cyjna - powiedziała. I tak było. Kieruje nią człowiek, który
docenia historię tego miejsca i b a r d z o dba o to, żeby zacho­
wać większość b u d y n k ó w i t e r e n ó w w pierwotnym stanie.
Z a d z w o n i ł a m i wyznaczono funkcjonariusza, który miał
m n i e oprowadzić. Nie mógł się domyślić, co czułam, kiedy
znowu chodziłam po tych korytarzach, kiedy wprowadził
m n i e do starego pokoju muzycznego i historycznego, do róż­
nych sal wykładowych, do wspólnych sal, do sali gimnastycz­
nej i do kaplicy. Wspięliśmy się nawet po starych dębowych
schodach, k t ó r e wciąż wdzięcznym łukiem prowadziły na
p i ę t r o ; pokoje na górze p r z e r o b i o n o na gabinety. Z e r k n ę ł a m
na wąskie d r e w n i a n e schody, k t ó r e prowadziły kiedyś do na­
szych d o r m i t o r i ó w na p o d d a s z u ; teraz na p o d d a s z u był skład
i strefa zakazana.
Kiedy mój przewodnik n a b r a ł pewności, że odzyskałam
orientację w terenie, zostawił m n i e , żebym sobie p o s p a c e r o ­
wała sama. Czułam się jak powracający duch; ni to zakonni­
ca, ni to s t u d e n t k a . Cały t e r e n robił wrażenie wielkiej pustej
sceny, zaprojektowanej dla d r a m a t u , który się na niej w cza­
sie mojego pobytu rozegrał. Przeszłam korytarzem do miej­
sca, gdzie studzienki pozatykały się podczas powodzi, a ja
zdjęłam czepiec, żeby d a ć n u r a p o d w o d ę . Szeroko się
u ś m i e c h n ę ł a m , z przyjemnością przypominając sobie pełne
grozy twarze moich wykładowczyń.
Najcenniejszym klejnotem na catym terenie była nadal ka­
plica z jej m a r m u r a m i i snycerką, i d o s k o n a l ą akustyką.
W s p i ę ł a m się po krętych schodach na chór, d ę b i n a trzeszcza­
ła p o d m o i m i nogami. Stwierdziłam, że stare organy wciąż
stoją na swoim miejscu, a podniszczone miechy są świadec­
twem słodkiej muzyki, j a k ą z i n s t r u m e n t u przez lata wycza­
rowywano. D o t y k a ł a m organów z czcią - w ich zwłokach nie
pozostała ani o d r o b i n a tchu, a m i m o to były takie c e n n e . I tu,
na chórze w kaplicy, o g a r n ę ł o mnie entuzjastyczne poczucie
wdzięczności. M a m wielkie szczęście, że m o g ł a m wrócić do
miejsca, gdzie kiedyś czułam się taka zrozpaczona, a teraz
czuję się wolna! Znalazłszy się p o n o w n i e na zewnątrz na ła­
g o d n y m stoku, całowałam liście r o d o d e n d r o n ó w i dziękowa­
łam im za rolę, j a k ą odegrały w m o i m d r a m a c i e .
U s i a d ł a m na d o b r z e mi znanej drewnianej ławce i zapa­
trzyłam się na front kompleksu; to, że był kiedyś instytucją za­
k o n n ą , zostawiło ślady na jego architekturze w postaci krzyży
na ścianach. Poznawałam o k n a biblioteki, rosnące w pobliżu
wysokie drzewa. Wydawało mi się, że trzydzieści cztery lata to
wcale nie tak długo; k t o mógłby się wtedy domyślić, że a d m i ­
nistracja tak szybko się zmieni? Cegły i zaprawa Sedgley Park
pozostały nietknięte, ale zakonnice zniknęły.
Z a n i m odjechałam, zjadłam obiad w kantynie i po raz
pierwszy z r o z u m i a ł a m , j a k mogły czuć się świeckie studentki,
k t ó r e jadły posiłki z przyjaciółmi, rozmawiały z sąsiadami,
a nie musiały milczeć j a k my, zakonnice. Wyjechałam z Sed­
gley Park z p r z e p e ł n i o n y m sercem, ciesząc się, że p o m i m o
wszystkich zmian z a c h o w a n o tak wiele.
Wróciwszy do d o m u Alice, p r ó b o w a ł a m opowiedzieć, co
przeżyłam, ale szybko z r o z u m i a ł a m , że Sedgley to p r z e ­
szłość, k t ó r a jej już nie interesuje. Tak więc ze spokojem cie­
szyłam się dziwnym i rozkosznym uczuciem, że j e s t e m w koń­
cu blisko o b i e k t u mojej niegdyś żarliwej n a m i ę t n o ś c i ,
i skupiłam się na tym, by cenić Alice za to, kim n a p r a w d ę
jest: kobietą p e ł n ą sił i niepokojów, jak każdy z nas, ale o b ­
d a r z o n ą wyjątkowym, jedynym w swoim rodzaju u r o k i e m .
Oczy ma teraz ciemniejsze, ale wciąż żywe, a uśmiech - j e ż e -
li tylko z a p o m n i o swoim cynicznym nastawieniu do świata jak zawsze szeroki i wielkoduszny.
Alice i mnie nigdy nie u d a ł o się porozmawiać szczerze
0 przeszłości. Przez lata b a r d z o mi było s m u t n o , że wyrządzi­
łam jej i sobie taką krzywdę, ale teraz nic już nie mąci mi spo­
koju. Chociaż nie wiem, czy Alice się zgodzi, p r z e k o n a n a j e ­
stem, że żadnej z nas nie stała się właściwie „krzywda", że
obie wybrałyśmy sobie nasze role.
•
•
•
Alice p o m o g ł a mi t r o c h ę finansowo i poleciałam do D u ­
blina, a t a m wsiadłam w a u t o b u s , żeby pojechać na zachód
do Limerick, aby zobaczyć się z moją starą przyjaciółką A n ­
t o i n e t t e . Z d u m i e w a j ą c e , ale taksówkarz nie znał adresu,
więc skorzystałam z okazji, by pochodzić trochę po miastecz­
ku, kiedy pytałam o drogę. Były czasy, że nie znalazłoby się
w Limerick człowieka, który nie wiedziałby, gdzie stoi klasz­
tor L a u r e l Hill.
Z a p u k a ł a m do drzwi i przyjęto m n i e po królewsku. Prze­
ł o ż o n a klasztoru siostra C a t h e r i n e r a z e m z grupką stareńkich zakonnic, niemal wszystkie po osiemdziesiątce, stłoczy­
ły się wokół mnie. Przepełniało je ł a g o d n e zaciekawienie
1 radość, że p r z e r w a ł a m codzienną m o n o t o n n ą rutynę, i bło­
gosławiły gościa, który przyjechał z tak daleka, by zobaczyć
się z ich u k o c h a n ą A n t o i n e t t e .
W p r o w a d z o n o mnie do p o k o i k u siostry A n t o i n e t t e . Skoń­
czyła już dziewięćdziesiąt lat, była k r u c h ą staruszką, ale pa­
mięć miała d o s k o n a ł ą . Jej słodki uśmiech się nie zmienił
i rozświetlał oczy za o k u l a r a m i , gawędziłyśmy i śmiałyśmy
się, d o p ó k i się nie zmęczyła. Nie mogła uwierzyć, że przyje­
c h a ł a m z tak daleka, żeby się z nią zobaczyć. Przeprosiłam,
że tak długo nie byłam z nią w kontakcie, i wciąż dawałam jej
do zrozumienia, jak wiele dla m n i e znaczyła.
C o d z i e n n i e spędzałam z nią tyle czasu, ile się dało, i zosta­
wiałam ją, gdy była z m ę c z o n a . Podczas rozmów A n t o i n e t t e
kołysała się lekko na fotelu. Pokazała mi zdjęcia z obchodów,
jakimi z g r o m a d z e n i e uczciło pięćdziesiątą, a p o t e m sześć­
dziesiątą rocznicę jej życia w zakonie, i wspominałyśmy, jak
to było kiedyś, d a w n o t e m u , w Benałli, a o n a p r z y p o m i n a ł a
mi rzeczy, o których z a p o m n i a ł a m . A l e przeżywszy dziewięć­
dziesiąt lat, w tym sześćdziesiąt pięć j a k o zakonnica, A n t o ­
inette była wyczerpana; nie mogła czytać ani pisać, ani oglą­
dać telewizji. Czasami po prostu r a z e m siedziałyśmy, nasze
spojrzenia krzyżowały się w milczeniu; byłam b a r d z o z a d o ­
w o l o n a z tego spotkania.
P o p o w r o c i e d o Australii d o s t a ł a m o d p o w i e d ź n a k a r t k ę ,
k t ó r ą d o niej wysłałam n a B o ż e N a r o d z e n i e : siostra A n ­
t o i n e t t e u m a r ł a n i e d ł u g o p o naszym s p o t k a n i u . Boże, bło­
gosław jej słodkiej, życzliwej duszy.
Boże dziecko
Wróciwszy do mojego przytulnego d o m k u w D e n m a r k ,
d a ł a m sobie czas, żeby w spokoju przemyśleć moją p o d r ó ż .
Czułam, że wróciłam do d o m u na więcej sposobów niż j e d e n .
Byłam w k o ń c u szczęśliwa, że j e s t e m s a m a ze sobą. To d u ż a
satysfakcja, u d a ć się do piekła i wrócić, i na koniec znaleźć
się w d o m u , i śmiać się, ponieważ nosiło się ten dom przez
cały czas w sobie, i nie wiedziało się o tym!
Teraz, kiedy już w i e d z i a ł a m , że szczerze k o c h a m rodzi­
ców, z r o z u m i a ł a m p o raz pierwszy, ż e oni t a k ż e m n i e k o ­
chali. M u s i a ł o być t r u d n e dla nich, zwłaszcza dla mojej
m a t k i , że m i e s z k a ł a m tak d a l e k o i tak r z a d k o dzieliłam się
z nimi swoim życiem, ale z a a k c e p t o w a ł a m n i e t a k ą , j a k ą by­
łam, i nie wywierała na m n i e nacisku ani nie w t r ą c a ł a się,
ani n a r z e k a n i e m , ani r a d a m i . Jeżeli to nie jest b e z w a r u n k o ­
wa miłość, to co nią jest? A mój ojciec? Swoje poczucie niż­
szości - tak częste u mężczyzn, którzy w dzieciństwie byli
u p o k a r z a n i p r z e z rodziców - n a d r a b i a ł siłą mięśni. Z a j ę ł o
mi tyle lat, żeby wyczuć tkliwość, z j a k ą robił dla nas zabaw­
ki, r a d o ś ć , z j a k ą patrzył, j a k się nimi bawimy, p r a g n i e n i e ,
by być j a k najlepszym człowiekiem. D r ę c z y ł o go poczucie
winy, a milczenie jeszcze je p o t ę g o w a ł o . I d r o g o za to za­
płacił.
Na terenie w pobliżu G r a n g e Hill stanął p o m n i k z tablicz­
ką ku pamięci mojego ojca, ogrodnika G e n a z z a n o . Odsłonił
ją przewodniczący rady college'u 22 sierpnia 1998 roku. Mój
ojciec zasługiwał na to p o ś m i e r t n e uznanie za swoje twórcze
i n a m i ę t n e o d d a n i e upiększaniu t e r e n ó w klasztornych i za
wiele lat służby, k t ó r e ofiarował z a k o n n i c o m . Nie było m n i e
na uroczystości poświęcenia, ale obecni członkowie rodziny,
jak się dowiedziałam, czuli się głęboko wzruszeni.
Z g r o m a d z e n i e F C J , niegdyś cieszące się takim znaczeniem
w kilku krajach, szybko p o d u p a d a . Większość pozostałych
w nim jeszcze zakonnic modli się o c u d o w n e przetrwanie za­
konu. Żyją w swoim własnym świecie i niech im Bóg błogosła­
wi. Kilka stosunkowo młodszych zakonnic rozproszyło się po
świecie w nadziei, że zwerbują nowe członkinie w krajach ta­
kich jak Indonezja, Filipiny i R u m u n i a . Istnieją jeszcze bystre
dziewczęta, które chętnie połączą miłość do Boga z okazją do
kształcenia się przez wstąpienie do klasztoru.
Z a r ó w n o siostra A n n a , jak i siostra Benedict wystąpiły z za­
konu w kilka lat po mnie. Wiem, że A n n a wyszła za mąż i uro­
dziła syna, zanim straciłam z nią kontakt. Z Benedict spotka­
łam się po tym, j a k odeszła; dręczył ją głęboki smutek. O t o
kobieta, która w sercu zawsze była zakonnicą, ale klasztor nie
spełnił jej oczekiwań i nie stał się dla niej prawdziwym d o ­
m e m . U m a r ł a na raka wiele lat temu.
Szkołę średnią w Vaucluse, gdzie j a k o ś p r z e t r w a ł a m ,
z a m k n i ę t o z b r a k u uczniów. W Benalli nie uczą już ż a d n e
zakonnice, a ich niewielka społeczność opuściła klasztor i za­
mieszkała w pobliskim d o m u . W Australii m a ł o jest z a k o n n i c
mieszkających nadal r a z e m w klasztorach; większość miesz­
ka samodzielnie w mieszkaniach, niektóre w d o m a c h . H o s p i ­
cjum w G e n a z z a n o wkrótce zostanie z a m k n i ę t e , gdyż b r a k u ­
je wyszkolonych pielęgniarek-zakonnic i chętnych.
Siostra Kevin nadal należy do starych ulubienic rodziny.
O s t a t n i o z przyjemnością p o g a d a ł a m sobie przez telefon z tą
dziewięćdziesięcioletnią staruszką, k t ó r a skarżyła się, że cier-
pi na bóle w płucach. Opowiedziała mi trochę o historii G e ­
n a z z a n o : z jakimi trudnościami borykały się zakonnice-pionierki, jak mile widziane byłyśmy z moją siostrą Liesbet, kie­
dy przychodziłyśmy p o m a g a ć przy p r a n i u i prasowaniu, żeby
ulżyć jej w harówce. Zwierzyła się raz Liesbet:
- Gdybyśmy posłuchały Carli i okazały jej więcej życzliwo­
ści i zrozumienia, myślę, że wciąż byłaby z nami.
Dziękuję siostrze Kevin za życzliwe słowa, ale p r z e k o n a n a
j e s t e m , że wszystko stało się tak, jak p o w i n n o .
Kiedy p o j e c h a ł a m do M e l b o u r n e na sześćdziesiąte urodzi­
ny Liesbet, moja najmłodsza siostra Teresa i ja postanowiły­
śmy pójść i p o p a t r z e ć na klasztor G e n a z z a n o - p ó ź n ą nocą,
żeby nie wpaść na ż a d n e zakonnice, uczniów czy dozorców.
Wszystkie b r a m y były p o z a m y k a n e , ale wiedziałyśmy, w któ­
rym miejscu m u r nie jest zbyt wysoki i tam przedostałyśmy
się na drugą stronę, i spacerowałyśmy przy księżycu, wspomi­
nając przeszłość i próbując r o z p o z n a ć , gdzie co było za na­
szych czasów, czyli strasznie d a w n o .
Kiedy występowałam z z a k o n u , bicz był jedyną rzeczą,
o której zwrot nikt się nie u p o m n i a ł , więc wciąż miałam to
m a ł o eleganckie m e m e n t o s u r o w e g o i skłonnego do p o t ę ­
pień życia - b a r d z o mocny bicz z b a w e ł n i a n e g o splecionego
szpagatu, odbarwiony po wieloletnim używaniu. Dowiedzia­
łam się od Anny, że o n a swojego używała bez najmniejszego
entuzjazmu, bo ta m a k a b r y c z n a działalność nic jej nie p o m a ­
gała. Zgięło mnie wpół ze śmiechu, kiedy pokazywała mi, jak
bez p r z e k o n a n i a niby to się biła.
Nigdy mi coś takiego nie przyszło na myśl w klasztorze, ale
j e s t e m p r z e k o n a n a , że Jezus miał poczucie h u m o r u . Czy
prawdziwy nauczyciel duchowy nie chciałby p o m ó c w odzy­
skaniu poczucia h u m o r u tym, którzy je stracili? W końcu tra­
fiłam gdzieś na ilustrację z serdecznie roześmianym Jezu­
sem. Unosił w toaście kielich wina. „ Z a miłość Boską", taki
był podpis. Na miłość boską, pamiętajcie, że ludzka radość
życia pozostaje w h a r m o n i i z duchowością! H o ł u b i ł a m ten
obrazek, aż wreszcie rozpadł się na strzępy, przypinany do ty­
lu ścian w tylu wynajmowanych d o m a c h .
J e s t e m teraz mądrzejsza i kiedy o g l ą d a m się za siebie, ła­
two mi zrozumieć, dlaczego tyle wypróbowywanych przeze
mnie terapii nie działało. D o p ó k i uważałam siebie za fatal­
nie w y b r a k o w a n ą istotę, którą pilnie trzeba naprawić, zaczy­
n a ł a m z niemożliwej pozycji startowej. Za każdym r a z e m ,
kiedy s t a r a ł a m się naprawić mój umysł, d a w a ł a m mu do zro­
zumienia, że działa źle i że go o d r z u c a m !
Z drugiej strony akceptacja siebie to działanie prawdziwe­
go własnego ja. Ludzie pytają mnie, jak m o g ą być bardziej
obecni, ponieważ słyszeli, jaką m o c daje bycie w teraźniej­
szości; no cóż, zawsze mówię im, że kiedy siebie akceptuję,
moje własne prawdziwe ja jest bardziej o b e c n e . G r u n t o w n e
z r o z u m i e n i e , k t ó r e dla m n i e zmieniło wszystko, oznacza, że
moją kwintesencją jest istota wieczna, nigdy nieskażona, ni­
gdy n i e z ł a m a n a , nigdy niezagubiona. J a k mógłby diabeł żyć
w kimś, kto już nie wątpi w swoją własną d o b r o ć ?
W y d a l a m fortunę, rozpaczliwie p r a g n ą c pozbyć się tego
w ł a s n e g o ja, k t ó r e m o i m z d a n i e m nigdy nie było dość d o b r e .
Gdyby od s a m e g o początku stać mnie było na całkowitą
uczciwość, odkryłabym moje własne prawdziwe ja, to, k t ó r e
z natury jest p o g o d z o n e i spokojne. A l e jak m o g ł a m być
uczciwa, s k o r o wierzyłam, że wewnątrz j e s t e m z e p s u t a ? K t o
wie, co p o w i n n a m , a czego nie p o w i n n a m robić? M o ż e m y
robić tylko to, na co jesteśmy gotowi; po j e d n y m małym
kroczku, d o p ó k i n a m się nogi nie wzmocnią. Słowami Katie
Byron: „Robimy, co robimy, dopóki nie przestaniemy".
Tym, czego ego-diabły znieść nie mogą, jest szczerość: p r o ­
ste, uczciwe przekazanie, co się dzieje. Jeżeli opowiesz o swo­
ich wątpliwościach czy obawach przyjacielowi albo nawet sa­
m e m u sobie, znika całe niebezpieczeństwo. I teraz często tak
postępuję - nieustannie o b r a c a m moimi opowieściami.
Żyję bez mężczyzn od dłuższego czasu, z a p e w n e po to, że­
by wrócić do równowagi. To było dla mnie wyzwanie, chociaż
d o p i e r o o s t a t n i o nauczyłam się być całkowicie szczęśliwa,
kiedy j e s t e m s a m o t n a . Chciałam odkryć, ile j e s t e m w a r t a bez
mężczyzny; odnaleźć u k o c h a n ą istotę w sobie i we wszystkim,
co m n i e otacza. J e d n a k ponieważ milo byłoby m o ż e nawią­
zać kontakt, który mógłby stać się bogatym p o d ł o ż e m dla ży­
cia miłością, czuję, że o t w i e r a m się na ewentualność jakiejś
wyjątkowej bliskości. Trochę to szalone stwierdzenie, p o n i e ­
waż nie j e s t e m pewna, czy w „wydziale erotyki" jeszcze co­
kolwiek działa! J e s t e m kwitnącą, wysportowaną i zdrową ko­
bietą. Często bywając na przyjęciach, demonstruję swoje
oszałamiające nogi i c u d a c z n e stroje, ale p r z e c h o d z ę na e t a p
życia m ą d r e j staruchy. Najbardziej rzeczywisty i najbliższy
k o n t a k t utrzymuję ze sobą. Bliskość z s a m ą sobą jest c e n n a
i słodka, a wynika z tego, że j e s t e m w o b e c siebie bezgranicz­
nie uczciwa, współczująca i czuła.
Cieszy m n i e towarzystwo ludzi, zwierząt, a najbardziej
dzieci. Z a c h w y c a m się m o i m i d w o m a wnuczętami, synem
i córką Victorii. Victoria wyrosła na b a r d z o opiekuńczą m a t ­
kę, narzucającą dzieciom surowe ograniczenia, których s a m a
nigdy nie zaznała. Praktyczny c h a r a k t e r każe jej wznosić cza­
sami oczy ku niebu, kiedy się ze m n ą spotyka. Jej życie to jej
prywatna sprawa, a ja, jak wcześniej moja m a t k a , pozwalam,
by na swój sposób dostawała od niego lekcje i się uczyła. J e ­
żeli tylko wysunę jakąś sugestię, Victoria p r z y p o m i n a mi, że
się w t r ą c a m i o s ą d z a m . To wspaniała nauczycielka.
Moja druga córka, Caroline, jest muzykiem. Ma głębokie
z r o z u m i e n i e dla spraw d u c h a , a nasze kontakty są szczere.
Ponieważ ma b a r d z o czułe serce, twierdzi, że w ogóle nie
chce mieć dzieci, ponieważ wymagają tyle miłości i opieki
i tak łatwo je skrzywdzić, czego, jej z d a n i e m , nie da się unik­
nąć. Dzieci Victorii ją uwielbiają.
J a m e s , mój eks-mąż, nie ożenił się i żyje szczęśliwie w swo­
im d o m u w pobliżu Fremantle w zachodniej Australii. Wciąż
jest tym samym wielkodusznym, życzliwym mężczyzną, typo­
wym człowiekiem spod znaku Byka, i ma tak zdecydowane p o ­
glądy, jak powinien wyglądać związek dwojga ludzi, że nie wie­
rzy, by jakakolwiek kobieta się z nim kiedykolwiek złączyła;
niewykluczone, że ma rację. J e g o ulubioną książką jest „Tao
Puchatka"; bardzo kocha dzieci i jest m o i m przyjacielem.
Kiedy H a l się ożenił, p o m o g ł a m członkom mojej rodziny
przygotować wesele. Z całego serca p r a g n ę ł a m , żeby był
szczęśliwy, i z r o z u m i a ł a m to, że mnie nie zaprosił. Nasza
przyjaźń to pewnik, chociaż rzadko ze sobą rozmawiamy.
G e o r g e mieszka w D e n m a r k . Przez ostatnie kilka lat cier­
piał z p o w o d u b a r d z o złego zdrowia. N i e u s t a n n i e skarżył się
na ból i ku m o j e m u z d u m i e n i u cierpliwie żył dalej. Czasami
w przeszłości wyrażał wdzięczność, że dzięki m n i e mógł być
swoim własnym szefem po tym, jak opuściłyśmy dolinę. Teraz
bardziej interesuje go p o m a g a n i e innym; często p r o p o n u j e
biednym ludziom p o m o c przy drobnych pracach r e m o n t o ­
wych. To on stawiał płot wokół mojego wybiegu dla kur, z ło­
m o t e m wbijając sześciocalowe gwoździe w żerdki.
Z r z a d k a m i e w a m kontakty z niektórymi z dawnych klien­
tów. J e d e n z nich przyjechał, aby spędzić razem ze m n ą trzy
dni, bo - j a k powiedział - w m o i m małym d o m k u jest tak
spokojnie. Spaliśmy w jednym łóżku, a on zachowywał się
d o s k o n a l e , chociaż przyznał się, że zażył pigułkę n a s e n n ą ,
żeby mieć pewność. M i ł o mi było, że o b d a r z a mnie przyjaź­
nią, niczego nie oczekując w zamian. D a w n i klienci dzwonią
do mnie od czasu do czasu, niektórzy przysyłają kartki walentynkowe, a ostatnio, podczas podróży po zakupy do Perth,
j e d e n z nich zatrzymał mnie i pytał, czy wciąż j e s t e m „czyn­
na". Ucieszyłam się, że mnie p a m i ę t a , i wyjaśniłam, że j e ­
stem j u ż teraz babcią, na co nawet o k i e m nie m r u g n ą ł . Nie
tak d a w n o o t r z y m a ł a m propozycję od p e w n e g o pana, że d o ­
brze się m n ą zajmie, jeżeli „z nim p ó j d ę " , jak to ujął. Był
dość młody i b a r d z o samotny, ale nie potrafiłam obudzić
w sobie ani cienia zainteresowania. Nic nie zostało z moich
dawnych szlachetnych złudzeń.
Z g a d z a m się z D e e p a k i e m Choprą, że „wyłącznie bliskość
z własnym ja może przynieść prawdziwe uleczenie". M a m teraz
dla siebie współczucie, a to oznacza, że jeżeli pojawi się coś, co
trzeba odczuć, mogę to odczuć swobodnie; że mogę uczyć się
większej akceptacji dla siebie i być coraz bardziej wolną.
Słowa Isaaca S h a p i r o : „Bądź s o b ą " nabierają z dnia na
dzień nowego znaczenia. J a k powiedziałam m u , kiedy go p o -
nownie s p o t k a ł a m , „bycie s o b ą " jest ź r ó d ł e m
ści, mojego spokoju, mojego poczucia h u m o r u
i wszystkiego innego w życiu. Ludzie, którzy w
pili, m o g ą uważać to za rzecz oczywistą, ale ja
p r z e o g r o m n y dar.
mojej g o d n o ­
na swój t e m a t
siebie nie wąt­
to traktuję jak
Zaoszczędziłabym sobie m n ó s t w o cierpień, gdybym wcześ­
niej wiedziała, co będzie działało, a co nie. M o ż e nie czuła­
bym potrzeby zostania zakonnicą tylko po to, by wystąpić
z klasztoru, ledwie dobiegłam trzydziestki. M o ż e nie została­
bym prostytutką i nie doświadczyła, ile goryczy przynosi seks
bez miłości oraz p o d s t ę p n e zdradzanie samej siebie. M o ż e
odnalazłabym drogę do m e g o d o m u od razu, a nie grała
w e m o c j o n a l n e gry. Ale kto potrafi przewidzieć w życiu
wszystko? I co by się stało z tą opowieścią?
Życie d a w a ł o mi d o k ł a d n i e to, czego p o t r z e b o w a ł a m .
M i a ł a m wielkie szczęście, że usłyszałam wołanie, i o d n a l a z ­
łam swoje prawdziwe ja. Ileż błogosławieństwa w tym życiu!
N i e p o r o z u m i e n i e w m o i m przypadku polegało na tym, że na­
b r a ł a m się na kłamstwo. A ja myślałam, że m a m do czynie­
nia z diabłem! No cóż, przecież wszyscy p o p e ł n i a m y błędy,
prawda?
Kiedy fantazjowałam na t e m a t chińskiej mniszki, szłam za
w o ł a n i e m duszy. P o d o b n i e , kiedy słuchałam swojego we­
w n ę t r z n e g o głosu, żeby j e c h a ć na p o ł u d n i e (i znaleźć D e n ­
m a r k ) i ruszałam z miejsca d o p i e r o wtedy, kiedy czułam, że
przyszedł na to czas. A czymże to się różni od wykonywania
woli Bożej? Zawsze wykonywałam wolę Boga najlepiej, jak
potrafiłam. L ę k nie pozwalał mi wykonywać jej lepiej, d o p ó ­
ki o d e m n i e nie odszedł. Teraz j e s t e m po p r o s t u Bożym
dzieckiem. Na zawsze.
Do mojego ojca
Uwielbiałam cię j a k o dziecko,
A ty m n i e ignorowałeś,
Skrzywdziłeś m n i e ,
Robiłeś mi m n ó s t w o cudownych zabawek
I nauczyłeś m n i e , j a k puszczać latawce,
Pokazałeś, jak rosną rośliny
I j a k a p i ę k n a jest pajęczyna z kroplami rosy o świcie.
Biłeś m n i e ,
Byłam takim niepraktycznym dzieckiem
I samowolnym.
C h c ą c ukryć swą niegodziwość,
Dusiłeś m n i e , żebym milczała.
Wiedziałeś, że p r z e r a ż o n e , z d e z o r i e n t o w a n e dziecko
Nie będzie mówić o twoich strasznych czynach.
R a k o d e b r a ł ci siłę
I s p o r o arogancji.
Przeprosiłeś,
Chociaż nie b e z p o ś r e d n i o ,
W tych dniach, kiedy życie szybko topniało.
Umarłeś.
Przyszli zabrać twoje ciało;
Twoje ręce bezwładnie opadały.
Gdybym cię wtedy obraziła,
Te ręce już nie mogłyby uderzyć.
U s t a o t w a r t e ku niebu, żałosne,
Nie powiedziały: „ P r z e p r a s z a m , C a r l o " .
Ale usłyszałam: „ K o c h a m cię".
A teraz jesteś z Bogiem,
Który nie osądza.
Teraz rozumiesz.
Teraz r o z u m i e m .
Robiłeś, co w twojej mocy,
I kochałeś.
Kochałeś, krzywdziłeś, nienawidziłeś,
Czułeś się winny.
Nigdy nie wyrosłeś ze s m u t k ó w swego dzieciństwa,
Pracowałeś ciężko,
O s ą d z a ł e ś , broniłeś i zachorowałeś.
Teraz nie żyjesz,
Nic nie szkodzi.
Nic nie szkodzi, że kochałeś nie najlepiej
I że nie spełniło to moich oczekiwań.
Nic nie szkodzi.
Jesteś teraz m o i m wyjątkowym a n i o ł e m .
Dziękuję ci, u k o c h a n y Tato.
Podziękowania
P r z e d e wszystkim chciałabym wyrazić wdzięczność tajem­
niczej łasce, k t ó r a w s p o m a g a ł a mnie przy pisaniu tej książki,
d o p ó k i nie została o n a wreszcie u k o ń c z o n a . Mijały lata i za­
wsze, kiedy u z n a w a ł a m , że jest mi za ciężko albo p r ó b o w a ­
łam s a m a siebie p r z e k o n a ć , że dalsze pisanie nie ma sensu,
jakiś impuls kazał mi dalej pisać.
W 1992 roku a n o n i m o w y dobroczyńca załatwił mi laptop.
Nie tylko byłam b a r d z o wzruszona tym gestem, ale przyjmu­
jąc k o m p u t e r , przyjęłam równocześnie obowiązek zakończe­
nia tej książki. To była granicząca z c u d e m zachęta, pierwsza
i j e d n a z wielu, a wszystkie okazały się n i e z b ę d n e , kiedy i ja
z m i e n i a ł a m się wewnętrznie, i zmieniały się p o b u d k i , k t ó r e
skłaniały mnie do snucia tej opowieści.
C h c ę podziękować mojej przyjaciółce, a kiedyś doradcy,
P e r s e p h o n e A r b o u r , za to, że napisała wstęp do tej książki
i że dawała mi n a t c h n i e n i e .
Mój przyjaciel, Yosi Collins, przysłał mi swój stary k o m p u ­
ter, kiedy nie stać m n i e już było, żeby ciągle płacić za n a p r a ­
wy laptopa. Brak wiedzy k o m p u t e r o w e j powodował, że czę­
sto byłam zależna od p o m o c y innych, ale ktoś zawsze mi tej
p o m o c y udzielał, często za d a r m o . Zaliczam Murraya Fairbanksa oraz Billa i Rose M c M u l l e n ó w do moich najbardziej
szlachetnych k o m p u t e r o w y c h aniołów. Lynn Tulipan, d a l e k a
przyjaciółka, z którą nie r o z m a w i a ł a m od lat, przyjechała
p e w n e g o tygodnia z wizytą z K a r t h a , wykorzystała swoje
umiejętności i przepisała na k o m p u t e r z e wiele stron mojego
rękopisu, a p o t e m zniknęła równie niespodziewanie, j a k się
pojawiła. Dzięki ci, Lynn.
N a w e t rząd przyczynił się nieumyślnie, organizując kurs
szkolenia k o m p u t e r o w e g o , r z e k o m o po to, bym się p r z e ­
o r i e n t o w a ł a zawodowo, ale skoro wszystkie moje p o d a n i a
o p r a c ę sumiennie o d r z u c a n o , nie p o z o s t a w a ł o mi nic inne­
go, jak wykorzystać n o w o nabyte umiejętności do dalszego
pisania.
Z głębi serca dziękuję Craigowi Chapelle'owi za to, że
z czystej przyjaźni przeczytał pierwszy b r u d n o p i s (kiedy stro­
ny nie były nawet p o n u m e r o w a n e ) i wyraził swoją opinię, nie
demolując mojej wiary w siebie. Angielski nie jest m o i m j ę ­
zykiem ojczystym i w prozie często wychodzi to na wierzch
w jakichś dziwnych gramatycznych wygibasach! Przypadko­
wo tak się złożyło, że D o n E a d e , pisarz, który przez pięć lat
był l o k a t o r e m w C e n t r u m Pisarzy im. K a t h e r i n e S u s a n n a h
Pritchard w G r e e n m o u n t , w Perth, zamieszkał w D e n m a r k
i o d d a ł mi przysługę, zaznajamiając m n i e z regułami postę­
powania przy przedstawianiu zagadnień.
Inny przyjaciel, pisarz K u m a r a , wyraził swoją o p i n i ę po
pierwszym czytaniu i do t e g o p o d s u n ą ł wiele trafnych su­
gestii.
Nieoczekiwanej pomocy udzieliła mi zakonnica F C J , któ­
rą s p o t k a ł a m w Anglii, a która życzy sobie zachować a n o n i ­
mowość. Moja książka wzbogaciła się dzięki jej szczerości
i zaufaniu, i j e s t e m jej wdzięczna.
Książki, które okazały się p r z y d a t n e przy sprawdzaniu nie­
których dat w mojej kronice, to „ T h e s e W o m e n " , historycz­
na relacja o Z a k o n i e Sióstr Miłosierdzia, oraz „The Sisters
Faithful C o m p a n i o n s of Jesus in Australia", ta ostatnia pió­
ra siostry M. Clare 0 ' C o n n o r , F C J .
Sally Haigh wzięła na siebie obowiązek adiustacji pierw­
szego szkicu mojej książki, ale nie poprzestała na tym. To
prawdziwa uzdrowicielka słowa pisanego. Dziękuję jej za
niesłabnącą uwagę i wprawę, z jakimi przystąpiła do pracy,
oraz chęć, by poświęcić rękopisowi dodatkowy czas, jaki oka­
zał się potrzebny, kiedy rozrósł się on, przekraczając pier­
w o t n i e wytyczone granice.
Profesjonalne rady Tanyi M a r w o o d oraz A n d r e w Bur­
ke'a - oboje d o b r z e znani są w zachodniej Australii - p o m o ­
gły n a d a ć książce jej obecny kształt.
Brak mi słów pochwały dla profesjonalizmu pracowników
H a r p e r C o l l i n s . C z u ł a m się p o d n i e s i o n a na d u c h u , kiedy pra­
cowałam z Nicolą O'Shea i patrzyłam, jak manuskrypt robi
się coraz lepszy dzięki jej wspaniałym umiejętnościom redak­
torskim. Dziękuję również Alison U r q u h a r t za jej szczerą za­
c h ę t ę , za jej cierpliwość i życzliwość, z j a k ą o d p o w i a d a ł a na
wszystkie moje pytania oraz działała w mojej sprawie.
Prosiłam czasami o wskazówki kobietę, k t ó r a cieszy się
opinią osoby zdolnej przekazywać „ m ą d r o ś ć z wysoka", i n a ­
tychmiast pojawiał się t e m a t tej książki. Towarzyszyła mu
n i e o d m i e n n i e w i a d o m o ś ć : „ D o k o ń c z ją, odniesie sukces",
m i a ł a m więc wrażenie, że wywiązuję się z misji powierzonej
mi przez Boga. Dziękuję tym nieznanym przyjaciołom, któ­
rzy byli jej n a t c h n i e n i e m , oraz innym nieznanym, niewidzial­
nym przyjaciołom, którzy m n ą kierowali.
A co z wieloma b o h a t e r a m i tej książki? Z głębi serca dzię­
kuję rodzicom, z a k o n n i c o m FCJ, m o i m e k s - p a r t n e r o m , m o ­
im d w ó m c ó r k o m i kilkorgu ludziom, którzy zaangażowali się
w proces uzdrawiania. I oczywiście szczególne podziękowa­
nia dla wszystkich mężczyzn, którzy kiedyś byli m o i m i klien­
tami. O czym ja bym bez nich pisała?
Dziękuję m o i m przyjaciołom w małym miasteczku D e n ­
m a r k , gdzie mieszkam, za to, że skrupulatnie odbili ku m n i e
ostateczną p r a w d ę o J e d n e j Pełnej Miłości Obecności.
C A R L A VAN R A A Y
Z serii
Żywoty nieświętych
polecamy książki:
Diler
Glina
Gracz
Boża
Ladacznica
Drag queen

Podobne dokumenty