Spotkania lit t4.indd - MOK

Transkrypt

Spotkania lit t4.indd - MOK
Spotkania literackie
tom 4
Miejski Ośrodek Kultury w Nowym Targu
Spotkania literackie
tom 4
pod redakcją Macieja Pinkwarta
Nowy Targ 2007
SPOTKANIA LITERACKIE
tom 4
pod redakcją Macieja Pinkwarta
zdjęcie na okładce:
Renata Piżanowska-Zarytkiewicz
projekt okładki:
Miejski Ośrodek Kultury w Nowym Targu
wydawca:
Miejski Ośrodek Kultury w Nowym Targu
druk:
CYFRA centrum druku
Nowy Targ, ul. Szaflarska 94
Nowy Targ, Al. Tysiąclecia 37
tel. 0-18 266 21 32
fax 0-18 266 32 41
www.mok.nowytarg.pl
[email protected]
ISBN 978-83-925196-4-5
Spis treści
Od Redaktora
Maria Giłka
13
Nowy Targ
15
Mój punkt widzenia i moje gderanie
Wyznania niepoprawnej optymistki
Rozmyślania w dzień zaduszny
Czy warto było ufać tym słowom
Ale się podziało
16
20
25
28
33
Kalina Gruca
Toporzysko
37
Basketball
Aforyzmy
Dramat u dentysty
Niespodziewana kartkówka
Jawny Wywiad Abstrakcje
Uśmiechnij się
Marzenia
Pod batutą miłości
Bez natchnienia Geometria życia Instrukcja obsługi PRL
38
39
40
42
43
43
44
44
45
45
46
47
47
Krzysztof Kokot
Nowy Targ
49
Johnnie Walker
Chore anioły
Samotność
Zwyczajnie
Asanka
Na dachu Orawy
Babie lato
Wygrałeś?
Powrót
Dryf
Słomkowy kapelusz
Pocztówki
50
51
52
53
54
55
55
56
56
57
58
59
Małgorzata Kranc
Bukowina Tatrzańska
61
Załamana
Łza nadziei
Droga bez celu
Utopiona w smutku
Wiersz – ktoś czy coś?
Zbieg okoliczności
Wewnątrz
Życie człowieka
Kraina Nadzieja
Jawa czy sen?
Czas – miara życia
W krainie niebieskiej
62
62
63
63
64
64
65
66
67
69
71
73
Andrzej Milewski
Nowy Targ
75
Jak poeta z poetą…
76
6
Ewa Oraczko
Nowy Targ
79
Pejzaż polski
Nowa partia
Perełki
80
81
81
Maciej Pinkwart
Nowy Targ
83
Bibliotekarce
Budzik
Cztery pory Roku Szymanowskiego
Dar i pamięć
Potrojenie
Koń trojański
Orzeł trojański
Papuga trojańska
Żółw trojański
Świnia trojańska
Ulica
Potem
Telefon
Jesienna rymowanka
Cień
Kumulacja
84
84
85
87
88
88
89
89
90
91
91
92
93
93
94
95
Renata Piżanowska-Zarytkiewicz
Nowy Targ
145
Dla ciebie
Chwile
Jesienne wieczory
Jak ty ***
Nieszczęśliwa
146
147
147
148
149
149
7
Gdzieś tam…
Miłość
Lot ***
Pocałuj mnie…
Nuty
Pytasz czy kocham
Krokusy
Usta
Pełnia
Jesienne smugi
Inna jesień
Cmentarna aleja
***
To tylko słowa
Ho, ho, ho… Merry Christmas!
Nieśmiertelność
Opowiedz mi bajkę…
Nike
Ślepy los Cesarski trakt
Elżbieta Plewa
150
150
151
151
152
153
154
154
155
155
156
157
158
159
160
161
163
165
167
169
172
Nowy Targ
175
Ciepło matczynej kołdry
Złota papierośnica
176
179
Jakub Ptaś
Nowy Targ
183
Lustrzane odbicie
Nasi organizatorzy
Nocne zwiedzanie miastobrazów
Pani Zdolniacka
Pisanie
184
185
186
187
187
8
Wybór
***
Do kochanki
Alfabetyczno-znakowe więzienie
Czas świętokupowania
Konkwistadorzy osiemnastu wieków
Prolog
Powstanie
Barbara Skiba
199
Nowy Targ
Romans Alicji
Rozdział 1. Rozdział 1.1.
Rozdział 1.2.
Rozdział 2. Rozdział 2.1.
Rozdział 2.2. Rozdział 2.3.
Rozdział 2.4.
Rozdział 2.5.
Rozdział 3.
188
189
190
190
191
191
193
196
Trzęsienie ziemi
Spotkanie
Paszteciki
Rozmyślania
E-maile
Spotkanie u Renaty
Pocałunek
Spacery
Kornel
Rozstanie
Karol Skiba
200
200
202
203
205
208
210
214
215
218
224
Kraków
227
A jednak
Ból w szafie
Codzienny eden
Cyganeczka
Depresja poety
Dym z kadzidła...
Gdy wraca(m)
Herbata
In my head
228
228
229
229
230
231
232
232
233
9
Jestem
Kanapka z dżemem
Kapitalizm
Śliczny karton
Kiedy ty patrzysz na nią… a ona na innego
Klatka
Komplement w związku z tym co było
Magnolie
Mecz z życiem
Miara duszy
Nocne myśli
Pan a ja zły Panie starszy we fraku
Piekarnia życia
***
Pralka
Prosty system
***
Sobota
Spowiedź emocjonalna
Szeptem skrywana
Tam, gdzie...
Pomidorem
Zet Ziemniak w tle Mariola Socha
234
235
236
236
237
238
239
240
241
242
243
244
245
246
246
247
247
248
248
249
250
250
251
251
252
Łódź
253
Obdarzyłam cię miłością
Szczęście – mniej lub więcej
Imię, nazwisko, data
Miejsca
Właśnie teraz
Mój i twój ojciec
Romeo i Julia
Seven
254
255
257
259
260
261
263
266
10
Spotkanie z poetą
Wiersz
Wpisy
1 0 0
St. Columba Hospital
Konsternacja
Pytasz mnie o Natalię...
Taniec
Ech… życie, życie jak pociąg, przyjechało nagle…
Wojciech Tulwin
267
268
269
270
272
275
279
282
286
Zakopane
291
Świt
***
Gladiatorzy
Pustynia samotności
Wolność od znanego
Rapsod dwudziesty pierwszy: Z krwi i stali
Rapsod dwudziesty drugi: Schody do eremu
Kraina Fantazji
292
292
293
294
294
295
307
315
Głos Wydawcy
318
11
Od Redaktora
Małe miasta mają swoje małe sukcesy, nie zdarzające się właściwie
w miastach wielkich. I mają swoją dumę z osiągnięć, będących udziałem ich obywateli – i tych, którzy tu mieszkają stale, i tych, którzy
tu się wychowali, ale karierę zrobili gdzieś daleko od rodzinnych stron.
Takim sukcesem, a zarazem przedmiotem dumy są osiągnięcia literackie
uczestników Nowotarskich Warsztatów Literackich, organizowanych
już od kilku lat przez Miejski Ośrodek Kultury.
Skład autorski tegorocznego tomu nieco różni się od poprzedniego,
ale to już zasada tego rodzaju publikacji. Stała kadra się nie zmienia
specjalnie, ale część osób kończy szkołę i ucieka na studia, część wpada
po uszy w kwestie związane z egzaminem dojrzałości – w rozmaitym
tego słowa znaczeniu… Przychodzą nowi, młodsi i starsi – a wszystkich
warto poznać na łamach tego tomiku.
Tematy, pojawiające się w wierszach i prozie autorów spotkań to zazwyczaj kwestie osobiste, emocjonalne, często jako tło widzimy teren
Podhala, czy wręcz konkretnie Nowego Targu. Naturalnie, zdarzają się aluzje do społeczności podhalańskiej za Wielką Wodą, sporo
w tekstach odniesień historycznych – zwykle do historii przez małe
„H”, realizowanej w domowych opłotkach lub w środowisku własnych
znajomych – a przez to cenniejszej od tej, opisywanej na koturnach
przez zawodowców. Nie brakuje też poezji czystej i prozy fantastycznej,
bo motywacje i intencje autorów podhalańskich i z Podhalem współpracujących nie są przecież inne, niż twórców w innych okolicach.
W niniejszym tomie zastosowaliśmy podobny układ jak w poprzednich: prace publikowane są w kolejności alfabetycznej nazwisk autorów,
najpierw poezja, potem proza każdego z twórców. Większość autorów
13
zdecydowała się poprzedzić swoje teksty krótka autoprezentacją –
nie wszyscy z tej możliwości zdołali lub zechcieli skorzystać, ale mieli
do tego pełne prawo.
Serdecznie dziękuję wszystkim autorom, a także tym, którzy przyczynili się do tego, że nasze wysiłki zostały uwieńczone sukcesem,
jakim dla autora zawsze jest publikacja: dyrekcji Miejskiego Ośrodka
Kultury, Burmistrzowi i Radzie Miejskiej Nowego Targu, a także naszym bliskim i przyjaciołom.
Maciej Pinkwart
14
Urodziłam się w latach trzydziestych ubiegłego
stulecia. Właśnie wtedy Hitler knuł niemiecką
ekspansję na świat, co w konsekwencji spowodowało
wojnę, totalitaryzm i gruntowne zmiany ustrojowe.
Te tragiczne, a zarazem pełne okrucieństwa lata,
stając się naszą codziennością znalazły ucieczkę
i niezbędne dopełnienie w słowach „memento vivere”.
Wokół tych słów zaczął się obracać nasz tamten świat.
Chwalę cię za to, moje miasto rodzinne,
oraz ową szczególną atmosferę, którą tobie
zawdzięczam. To z tobą obcowanie, wyznaczało
nam swoisty rytm nowotarskiego życia.
Uczyło trwać przy dobrym, być wiernym Bogu
i Ojczyźnie, szanować starość, folgować dzieciom,
a młodym stawiać wysokie wymagania.
Tęskniąc za tamtym porządkiem lubię
wspominać, a wspominając – piszę.
M aria Giłka
,
Nowy Targ
15
Mój punkt widzenia
i moje gderanie
W Ameryce nabyłam dziwną manierę rozmawiania sama z sobą.
Mój amerykański zięć mówił na to… mom spaeks to mom, co w dowolnym tłumaczeniu brzmiało „mama mówi z mamą”. Ale ja musiałam
się wygadać, wygłaszając monologi po swojemu czyli w ojczystym języku, z różnych powodów. Na przykład zbulwersowana ichnimi zwyczajami, rozradowana czy odwrotnie, rozżalona, na różnego rodzaju
przepisy, zachowania. Wówczas nie starczało mi słów amerykańskich
na spontaniczną demonstrację moich nastrojów, więc musiałam rzecz
komentować po polsku z wielką pasją używając wykrzykników i na włoską modę gestykulując.
– Teraz też jak cię coś wpieprzy, to gadasz ze sobą – odezwało
się raptem moje sumienie.
– Nie tylko jak mnie coś wpieprzy, bo jeszcze gadam sama ze sobą
jak mnie coś zadziwi albo rozczuli.
– Ale mówiłaś – kontynuowało sumienie – że to przypadek przypisywany samotności.
– Nieraz byłam samotna, a nie rozmawiałam sama z sobą.
– To może przez to, że denerwuje cię ten chaos przedwyborczy –
przekonywało sumienie.
– Nie od rzeczy mówisz – potwierdziłam przypuszczenie.
Ale się nie dziw bo skoro koszty wyborów obliczono na 79 milionów, a gęby typowane do wybierania prawie takie same, więc jaki
ja mam wybór.
– Jakiś tam masz – mądrzyło się dalej moje sumienie. Bo wybierasz
460 posłów z 8188 kandydatów.
– Znowu głupstwa gadasz – zaprzeczyłam.
– Bo będę miała do wyboru jednego posła z jednej białej listy, jednego albo dwóch z drugiej żółtej listy czyli senatorskiej. A wziąwszy
jeszcze pod uwagę to, że wszyscy oni są mi obcy, a nawet bardzo obcy
– to jaki ja mam wybór? Stawiać na partię to też żaden wybór; to tylko
wybieranie mniejszego zła. Ale powiem ci, że mnie by już ucieszyło
choćby to, żeby po tych wyborach zniknęły z mediów gęby Leppera
16
i Giertycha. No i jeszcze ta osobliwa postać tego Pisowskiego orędownika Włoszczowej…
– Wiem o czym mówisz, bo nieraz mówiłaś – mądrzyło się sumienie
– że dyndają ci prezydenci, etosy, politycy.
– Bo mi dyndają – zripostowałam – a czasami nawet zadynda mi jakaś godna czci eminencja.
– Pleciesz – rzekło sumienie.
– Wcale nie plotę, a zresztą co ci do tego…
– Kiedyś za PRL-u – wspominałam stare dzieje – dzieliliśmy się jako
społeczeństwo na My i Oni. I Onych wybierało się z nakazu i wtedy
pozostawaliśmy My, szeroka rzesza zwykłych obywateli, lojalnych
i życzliwych sobie nawzajem…
– To nawet jednego spośród tych naszych obecnych dygnitarzy
nie darzysz sympatią? – przerwało mi sumienie.
– Nie, wyobraź sobie, że nikt nie potrafił mnie do siebie przekonać,
ani nikomu nie zaufałam.
– A jak było za PRL-u? – zapytało sumienie.
– O właśnie, to uczciwe pytanie. Lubiłam Cyrankiewicza i darzyłam
go szacunkiem. Ale to nie wzięło się z głoszonych propagandowych
przesłanek, tylko z prawdziwego życia. Bo to on okazał się być szlachetnym, wrażliwym człowiekiem, w społecznych relacjach między
szarymi obywatelami, a dostojnikiem państwowym. To on wracając
z Zakopanego, gdzie gościł jako premier na międzynarodowych zawodach, wysiadł z samochodu i bez chwili wahania ustąpił miejsca dwóm
potrzebującym pomocy ciężko rannym chłopcom poszkodowanym
w czołowym zderzeniu samochodu z modrzewiem. Jednym z tych
młodych ludzi był mój brat.
– Ale wtedy tak mało jeździło samochodów po drogach – zygało moje sumienie – to może nie wypadało mu inaczej postąpić, żeby
się opinii publicznej nie narazić.
– A kto go niby miał krytykować, skoro wszystko działo się w szczerym polu, jedynie w asyście dwóch ochroniarzy i kierowcy? Mógł
minąć przecież rozbity samochód nie pozostawiając nawet po sobie
śladu. Innym pozostawiając udzielenie rannym pomocy. Ale tak nie zrobił, bo był człowiekiem. Powiem ci jeszcze, że pofatygował się nawet
do szpitala, żeby o stan rannych zapytać – perorowałam zawzięcie.
– Ale jaja, chyba żartujesz! – zakrzyknęło zdziwione sumienie.
17
– Dzisiejsi gniewni i dzisiejsi pseudo politycy nie uwierzyliby, choć
stale o demokracji i tanim państwie mówią, że polski premier jednym
samochodem i tylko z dwoma gorylami i kierowcą jechał z Zakopanego
do Warszawy. Dzisiaj byle jaka władza jeździ kawalkadą samochodów
z masą ochroniarzy.
– Ta demokracja jest naprawdę bardzo kosztowna – takie roztropne
wnioski wyciągało moje sumienie.
Musiałam się więc wtrącić i wyjaśnić:
– Przecież ci mówiłam, że mroczna jest natura człowieka i pokrętnie
rozumuje.
– Więc jakim epitetem zakończysz swoje rozmyślania? – zapytało
sumienie.
– Żadnym – odpowiedziałam – bo przeszłości nie poprawisz
ani nie odmienisz. Ona umiera, a dnia dzisiejszego nie zmienisz,
bo nie masz na to wpływu.
– Ale przecież zawsze mówiłaś – mądrzyło się sumienie, – że utarczka jest lepsza od obezwładniającej obojętności, mówiłaś też, że ożywczą
bywa złość, prowokuje bowiem riposty, zmusza do czynu.
– Ja niejedno mówiłam! – odkrzyknęłam – ale teraz jeszcze mniej
rozumiem, niż na przykład wczoraj. Dzisiaj trudniej rozróżniać dobro
od zła, kiedyś było bardziej patriotycznie. Bardziej bogobojnie, bardziej sprawiedliwie, bardziej życzliwie, nawet w czasie wojny bardziej
wspieraliśmy się wzajemnie w trudnym, wspólnym trwaniu przy Bogu
i Ojczyźnie.
– A dzisiaj? – zdziwiło się moje sumienie.
– A dzisiaj ludzie zatracili sumienia, z arogancją się panoszą, chcą
władzy, pieniędzy, szacunków, wpływów… dzisiejsi ludzie tkwiąc w nowych strukturach korporacyjnych, perfekcyjnie wyuczeni, ale tylko
na swoim małym odcinku, stają się cyborgami. Ta nowa rasa ludzi
– bankierów, menadżerów, biznesmenów, dealerów boi się konkurencji i tępi lepszych w myśl marketingowego rozumowania, podwójnej
konkurencji. W każdym zespole jest człowiek, z którym rywalizujemy,
a wszyscy razem rywalizujemy w resortach, branżach, korporacjach.
Czy wiesz jakie to stwarza idealne warunki do stwarzania sterowanych
konfliktów i jaką taka rywalizacja budzi kreatywność?
– Stąd to ożywienie i moda na prowadzenie wszelkich form negocjacji, tu zyskam, tam odpuszczę! – rezonowało moje sumienie – wiem,
18
mówiłaś, że niezłomność w tym wyścigu szczurów wyraża najlepiej
ich powiedzenie „choćby skały srały, tego nie popuszczę”.
– No i co z tego? – nawijałam dalej – Teraz w cenie są rogate dusze
pewne siebie, nie przebierające w środkach, depczące po innych i po ideałach. Być ważnym, mieć dużo – oto nadrzędne wartości współczesnego
człowieka.
– No, ale to tylko skłonności wynikające z uprawianej profesji, a inne
grzechy? – spytało moje sumienie.
– Jeszcze ci mało? To wymień siedem grzechów głównych i zobaczysz, że wszystkie tu będą pasowały.
– Ale jeszcze coś było napisane obok tych grzechów głównych –
wytykało mi moje sumienie.
– No, jeszcze były prawdy wiary.
– E tam, znowu mnie prowokujesz. Jak prawdy wiary to prawdy
wiary, jak grzechy główne to grzechy główne, nie mieszaj, lepiej
się zamknij.
– Ale czy dobrze pamiętasz, że siedem było tych grzechów,
coś mi się mało wydaje. Tylko siedem? – ironizowało sumienie.
– Dobrze przecież pamiętam, że na końcu było tak: szóste gniew,
siódme lenistwo.
– Amen – podpowiedziało sumienie.
– Nie mów amen, bo odkąd wiem, że amen znaczy niech tak się stanie – spokojnie tłumaczyłam zawiłości – to najpierw musi być zamiar,
intencja, albo prośba a potem dopiero amen.
– To powiedz na przykład aby ludzie byli lepsi, albo żeby człowiek
był dla człowieka, człowiekiem, amen.
– Amen – prędko powtórzyłam.
19
Wyznania
niepoprawnej optymistki
W powszechnie przyjętym podziale społecznym, należę obecnie
do tzw. grupy poprodukcyjnej czyli inaczej mówiąc do emerytów i jako
ta seniorka, z widomymi oznakami starości zewnętrznej, ale we wnętrzu
swoim zaś prawie młoda i radosna, mam żywy i bardzo wyrozumiały
stosunek do młodych gniewnych, młodych zagubionych i zakochanych,
młodych pewnych siebie i tych z kompleksami. Przeto kiedy mój wnuk
zapytał mnie tak zwyczajnie, odwołując się do mojego seniorskiego
stażu, co myślę o życiu – ogarnęło mnie zdziwienie. Po pierwsze
dlatego, że identyczne pytanie zadałam wiele lat temu Henrykowi
Sienkiewiczowi – oczywiście na seansie wywoływania duchów, w którym brałam udział. Padła wtedy ze strony ducha dość enigmatyczna
odpowiedź, którą dotąd noszę w pamięci z dużym poszanowaniem.
A brzmiała ona tak: życie to miraż świata. Czy była to złota myśl,
z zawartym głębokim sensem, czy jakiś bezsens, to już jak kto woli.
A może życie widziane z tamtej strony słońca… nie wiem. Mnie jednak
w pytaniu zastanowiła pokoleniowa zbieżność potrzeby przemyśleń
nad sensem życia. Po drugie – im dłużej żyję, tym więcej doświadczam sprzeczności, rozczarowań, które wypaczają mój pogląd na życie.
Dlatego nawet w moich przemyśleniach słowo życie zastąpiłam słowem
egzystencja, jako że słowo to jest bogatsze w znaczenia.
Odpowiedź jednak na postawione pytanie zobowiązywała. Więc
zgodnie z tym co myślałam, powiedziałam: według mnie życie albo
inaczej mówiąc egzystencja, to ciągłe wyrastanie z czegoś. Przy czym
słowo wyrastanie ujmuję w cudzysłów. Wyrastamy zarówno z koszulek,
spodni, skarpetek, buty stają się za małe, sukienki za krótkie, poglądy
za ciasne, wyobrażenia nieścisłe, wiedza za uboga itd. I to wyrastanie
rodzi potrzeby, więc powstają nowe trendy, zmienia się moda, rodzą
się inne obyczaje, powstają nowe wartości. I tu wsparłam się o autorytet
psychologa, Williama Blooma, który gdzieś tam napisał, że warunkiem
rozwoju, w każdej dziedzinie, jest pozbywanie się starego by zrobić
miejsce na nowe. Dotyczy to zarówno rzeczy, jak i idei.
20
Na te moje refleksyjne wywody, mój wnuk zatrzymując wzrok na wylegującym się w słońcu czworonogu, zapytał: a psy? Czy one też uczestniczą w tej świadomej egzystencji? No to masz babciu placek, doigrałaś
się tym twoim filozofowaniem. Jak pies to i wilk, hipopotam, żbik
i jeż też, myślałam. Zamąciło to jak mi się wydawało moje dotąd
logiczne rozumowanie. Ale żeby nie okazać się całkowitą ignorantką, musiałam płynnie przejść do istoty postawionego pytania. Więc
zaczęłam:
Widzisz chłopcze, moje bogate doświadczenia z ludzko-psiej egzystencji, to kilkadziesiąt lat wspólnego bytowania pod jednym dachem z wieloma czworonogami. Poczekaj, policzę. W moim domu
rodzinnym było pięć psów, w mojej rodzinie sześć psów czyli o jednego
więcej. Zaś w Breckenridge w Colorado cztery. Adelka, Tejso, Alex,
Tesla. I wszystkie przeze mnie odchowane w Polsce ze szczenięctwa
i zabierane do Ameryki w celu łagodzenia tęsknot za krajem. W sumie to piętnaście psów różnych ras. Jak widzisz wystarczająco było
w moim życiu psich przyjaciół abym mogła uogólniając powiedzieć,
że psy też wyrastają z obgryzania butów, ze szczenięcych figli, z obroży,
upodobań i na przykład ze smaków. Ale widzisz, jedno z czego nie wyrastamy, ani my ani psy, to prawdziwa miłość, która staje się dozgonną,
oraz wierność niepodlegająca rozterkom.
Posłuchaj ciekawej historii o psio-ludzkim przywiązaniu. W 2000
roku, pod koniec czerwca, Bartosz z kolegami w ramach wakacyjnej
weekendowej rozrywki miał jechać z kolegami, trzema samochodami,
gdzieś o dwa stany dalej, tam, gdzie Ufo pozostawiło jakieś widoczne
ślady, ale w ostatniej chwili z powodu egzaminu musiał zrezygnować.
Więc pomyśl sobie co przeżywaliśmy, kiedy okazało się że właśnie
ten samochód, w którym miał jechać Bartosz zjechał w przepaść, a jego
dwaj bliscy koledzy zginęli na miejscu. Uroczystości pogrzebowe zwyczajem Amerykańskim trwały cały dzień, a zakończyć je miało ognisko,
zapalone wysoko w górę w miejscu, gdzie zawsze przy różnych okazjach,
razem się spotykali. Zabrali jak zwykle zresztą ze sobą psy.
Bartosz zabrał swojego siedmiomiesięcznego bokserka Tejsona. I kiedy po ostatnich już pożegnalnych słowach racami oświetlali drogę kolegom do nieba – przestraszone psy rozbiegły się w popłochu. Po dwóch
godzinach inne psy wróciły ale bokserek nie wrócił. Próżno czekali
do bladego świtu, który dopiero pozwolił im rozpocząć poszukiwania
w najbliższej okolicy, ale Tejsona nie znaleźli. Przygnębiony Bartosz
21
pozostawił przy ognisku swoją bluzę i czapkę z nadzieją, że gdyby pies
wrócił to znajomy zapach zatrzyma go choć na jakiś czas. Sami wrócili
aby się umyć, coś zjeść i zaraz wracać w góry by dalej poszukiwać psa.
A góry w Colorado to nie góry polskie, to góry ciągnące się dziesiątkami mil wszerz i wzdłuż, wysokie na ponad cztery tysiące metrów
nad poziomem morza. W tym rejonie gęsto zarośnięte, z bogatą fauną,
na czele której dumnie panoszą się niedźwiedzie. Na szczęście jednak
– z dużą ilością utwardzonych dróg, ścieżek zdrowia, dobrze utrzymanych szlaków turystycznych, co pozwalało przeszukiwać okolice
samochodami. Miało to też tą dobrą stronę, że w górach spotykało
się zmotoryzowanych turystów, rowerzystów bądź ludzi na koniach,
można więc było pytać nie widzieliście państwo przypadkiem młodego
siedmiomiesięcznego bokserka?
Ale na zadanych setki takich pytań, nikt nie odpowiedział twierdząco. Po trzech dniach całodziennych poszukiwań, w co najmniej dwóch
grupach, można było już zwątpić w celowość podejmowanego trudu.
Ale my nie straciliśmy nadziei, przecież zaginął jeden z domowników, więc ktoś nam bardzo bliski był w wielkiej potrzebie. Wspierani
przez kolegów Bartosza i znajomych, nie zaniechaliśmy poszukiwań.
Do włączyła się do nich również społeczność miasteczka, drukując
w gazecie anons ktokolwiek widziałby młodego bokserka proszony jest
o powiadomienie redakcji. Podobną prośbę wyemitowała również telewizja lokalna. Po pięciu dniach tak szeroko zakrojonych poszukiwań,
zaczęłam i ja tracić wiarę w sens dalszego szukania. Ale wystarczyło,
że pomyślałam sobie: to ty przywlekłaś tu tego biednego psa na zgubę.
W Polsce nic takiego nie mogłoby mu się przydarzyć. A wtedy wyobraźnia
zaczynała podsuwać mi straszne obrazy. Leżącego gdzieś pod drzewem
zziębniętego i głodnego Tejsonka, którego obłażą mrówki i innego
robactwo, a on nie ma siły nawet się podnieść. I to wystarczało abym
na nowo mobilizowała do poszukiwań, mówiąc zobaczycie – znajdzie
się, uwierzcie, na pewno się znajdzie. Sama zaś by wzmocnić swoją
wiarę, brałam do ręki różaniec i żarliwie modliłam się o zachowanie
przy życiu mojego pupilka – mając jakieś dziwne obiekcje, czy godzi
się o psa zwracać do samego Boga. W końcu więc prosiłam: Panie
nie pozwól aby Bartosz obciążał swoje sumienie tragedią jaka spotkała
biednego Tejsona, uratuj tego nieszczęśnika.
I zostałam wysłuchana. Siódmego dnia, kiedy już sama zwątpiłam
w to, że Tejson, zdany zupełnie na siebie, mógł przeżyć w takich gó-
22
rach – około południa, zadzwonił telefon. Jakiś facet poinformował,
że na jego farmę przyplątał się rano jakiś pies i ma na obroży nr telefonu,
pod który on teraz właśnie dzwoni. Czy możesz sobie wyobrazić naszą
radość? Ale jeszcze większa była uciecha, kiedy do domu wrócił Bartosz
po całodziennym poszukiwaniu zguby, smutny i zawiedziony podszedł
do lodówki aby się czegoś napić. Więc zapytałam go: no i co? Co ma być,
nie znalazłem go – odpowiedział. Ale popatrz tu – mówię, ale on nawet
się nie odwrócił, więc powtórzyłam: no zobacz tu. I wtedy dopiero
dojrzał leżącego koło mojego krzesła Tejsona. Wystarczył mu jeden
tylko skok i już Tejson był w jego objęciach. Turlali się po podłodze,
a Bartosz cmokając psa, powtarzał: wybacz mi piesku, że tyle z mojej
winy wycierpiałeś. Ale Tejson nie był pamiętliwy, szczęśliwy, już bezpieczny wśród swoich w domu, uzupełniał utraconą wagę i ku naszemu
zdziwieniu, poszerzał swoje smakowe upodobania o szyszki, których
w ogrodzie było pod dostatkiem, jako że ten ogród był kiedyś lasem.
Widocznie te szyszki pozwoliły mu przetrwać jego gehennę.
Na koniec krótkie resumé. Wystąpią: ludzie, pies jako jeszcze jedno
świadectwo zgodnego współistnienia oraz duch jako kontynuacja wątku
spirytystycznego podjętego na początku przytoczonych wyznań.
Był początek lat osiemdziesiątych. Sceneria raczej wyszukana,
bo skraj lasu, prymitywny jednoizbowy budyneczek, bez prądu, pełnia
księżyca, środek nocy, grupka młodzieży – studentów czwartego roku,
którzy zapragnęli nagle doświadczyć nieznanych dotąd wrażeń podczas
wywoływania duchów. Oczywiście sceptycznie podchodzili do tego
faktu, a wątpiąc mówili, to nie może być prawda, to tylko takie wymysły
i w tym zwątpieniu trwali dosyć krótko. Tylko do chwili kiedy Beata,
miłośniczka tańca i piosenki wywołała ducha Elvisa Presleya. Wtedy
zaczęło się widowisko. Pies imieniem Kuba, bierny dotąd świadek
spektaklu, raptem podniósł się, stanął na sztywnych nogach, najeżył
się i podszedł w stronę otwartych drzwi, przez które wnikało blade
światło księżyca i zaczął cicho warczeć. Wywoływany duch oznajmił
szelestem talerzyka po kartonie swoją obecność, po czym napisał:
Jestem. Ale mnie nie widzicie, a pies tak.
Wątpiących dotąd zebranych ogarnął strach i konsternacja tym większa, że jedna świeca zgasła, a inne zaczęły migotać. Niesamowitość chwili
spotęgowało zawodzenie wiatru, dotąd niesłyszane. Wystarczyło tylko,
że jeden z oniemiałych uczestników seansu, poruszył się i już wszyscy
23
inni zaczęli się ewakuować w popłochu do samochodu, by jak najprędzej
znaleźć się między ludźmi, daleko za sobą pozostawiając sinawe odbicie
tamtego świata.
Ja zaś nazajutrz, już w pełnym blasku słońca usłyszałam:
– Ale było… przeżycie wprost nie-sa-mo-wite. Miałaś rację, mamuś,
coś w tym jednak jest, ale co?
Milczałam. Bo od dawna znałam moc takich tajemnych seansów.
24
Rozmyślania w dzień zaduszny
Gdy opadają z drzew liście, a zmierzch coraz wcześniej zaczyna
pochłaniać dzień, wtedy oddalające słońce przechwala się, że mimo tych
panoszących się niskich deszczowych chmur powróci tu jutro, pojutrze
i za sto lat. Tylko ty, dumny człowieku, który z prochu powstałeś… memento mori. Jesteś przecież jak ten ogienek palącego się znicza – chwilą.
A chwila tak niewiele znaczy wobec wieczności. Wie o tym listopadowy wiatr, który wymiata spod uschniętych liści pamięć i wspomnienia, zadaje pytania, ale na nic nie daje odpowiedzi. Wspiera otuchą,
ale nic nie wyjaśnia. Więc skazany na siebie tłumaczysz sobie niezbadane
są wyroki boskie. Brzmi to trochę mroczno, ale w słowie niezbadane
tkwi przecież nadzieja na dobro. A w słowie boskie na sprawiedliwość.
I już mógłbyś przyoblec się w optymizm, gdy nie wciąż wygrzebywane fakty, świadczące o ludzkich dramatach, zarówno dawniejszych
jak i dzisiejszych. Wystarczy cofnąć się osiemdziesiąt lat wstecz, czyli
do lat dwudziestych ubiegłego stulecia, wyczytać na cmentarnym nagrobku zmarła tragicznie przeżywszy osiemnaście lat i dopisać do tego
faktu kilka szczegółów z życiorysu…
Była uczennicą seminarium nauczycielskiego, zakochaną bez pamięci
w starszym do siebie studencie. I kiedy okazało się, że jest w ciąży –
nie potrafiła sobie sama poradzić. Będąc pod ogromną presją tamtych
powszechnie wyznawanych wartości moralnych, wolała śmierć aniżeli
wstyd, poniżenie, jak i pewno towarzyskie odrzucenie, jakie spotkało
by ją i jej ojca, ogólnie szanowanego nowotarskiego notariusza. Ostatni
traumatyczny akt miał krótki przebieg. Wystarczyło tylko poprosić
pod byle jakim pozorem o klucz do biurka, w którym notariusz przechowywał rewolwer, wziąć go do ręki i w poczuciu skrajnej desperacji
i opuszczenia strzelić sobie w samo serce.
Przegrana życiowo tragicznie zmarła, jako osoba zhańbiona, pochowana została pod murem cmentarnym na niepoświęcanej ziemi,
gdzie wymuszanym przez księży zwyczajem, grzebano samobójców.
Tam też spoczął na zawsze jej ojciec, na osobiste życzenie, chcąc dobrowolnie dzielić się z córką hańbą. Dziś czas zatarł już ślady i hańbiące
miejsce znalazło się w środku cmentarza. Po domu, w którym mieszkali,
25
nie pozostało ani śladu. Parcela, gdzie stała willa, jest dzisiaj kawałkiem asfaltowej jezdni, zaś miejsce, w którym dziewczyna popełniła
samobójstwo, to pusta przestrzeń, zawieszona jakieś dwa i pół metra
nad ziemią, tuż nad przejściem dla pieszych przy Alei Tysiąclecia…
Więc nic nie pozostaje po ludziach? Nic… Może tylko zapis w księgach wieczystych, czy odnotowany zgon w dokumentach parafialnych.
Czasem wspomnienie, które wymiata listopadowy wiatr, ale i ono ulega
czasowi, wszechwładnie panującemu, który konsekwentnie zaciera
ślady dawnego życia.
Te listopadowe rozmyślania prowadzą do prostego wniosku, z którego
wynika, że egzystencja na tym świecie jest zwyczajnym trwaniem póki
nie wypełnią się nasze dni. Może gdzieś tam przez kogoś wyznaczonym. W jakich innych realiach można bowiem rozpatrywać tak różne
dramaty, jakie się ludziom zdarzają?
Był grudzień 1962 roku. Młode małżeństwo, ona Maria, on Wiesław,
ona stewardesa, on inżynier elektronik, ona z Bukowiny Tatrzańskiej,
on z Radomia, otrzymują wreszcie wymarzone mieszkanie w Warszawie.
Szczęśliwi, chcą się swoim szczęściem podzielić z bliskimi. Dlatego
postanawiają zaprosić na nadchodzące święta rodzinę. Ale do tego
konieczna jest zamiana rejsu z koleżanką Łucją z 21 grudnia na 19 grudnia. Łucja zgadza się na zamianę, więc Marysia odlatuje z Okęcia
19 grudnia samolotem rejsowym, Warszawa – via – Bruksela i z powrotem z międzylądowaniem w Berlinie.
Nic nie zapowiadało dramatu, jaki się miał rozegrać. Rejs bowiem
dobiegał końca, byli już nad Warszawą, otrzymali z wieży pozwolenie
lądowania, wykonali pierwszy manewr podejścia, wprawdzie nie udany,
ale o tym wiedzieli pewno tylko piloci. Drugie podejście do lądowania
– i dla ludzi zamkniętych w tym szczelnym stalowym kolosie rozpętało się piekło na ziemi, porównywalne tylko do małej apokalipsy.
Kogo nie zabił wybuch, tego żywcem pochłaniał ogień. Żaden lament
nie przeniknął na zewnątrz. Tylko ten dym jak skarga umierających
wznosił się ciemną smugą do nieba, pytając dlaczego.
W komunikatach wiadomość o katastrofie brzmiała rzeczowo:
Samolot lądował w nocy, w trudnych warunkach atmosferycznych, zima,
przyziemne zamglenia i przy drugim z kolei podejściu załoga doprowadziła
na małej wysokości do utraty prędkości i do zakłóceń stateczności podłużnej. W wyniku popełnionych błędów samolot zderzył się z ziemią przed
progiem drogi startowej, ulegając całkowitemu zniszczeniu. Ta rzeczowa
26
informacja dopóty pozostaje zwykłą relacją, dopóki nie wymienimy
z imienia i nazwiska pasażerów i członków załogi. I nie przypiszemy
ich do poszczególnych rodzin. Wtedy dopiero podnosi się krzyk rozpaczy i szaleństwo bezsilności.
Tak było w przypadku Wiesława, który jako jeden z pierwszych
dobiegł do miejsca katastrofy i chciał gołymi rękami rozwalać rozgrzane do czerwoności żelastwo. Potem już tylko zwalił się na ziemię
w konwulsyjnej rozpaczy. Z miejsca tragedii zabrał na resztę życia
ciężar nie do udźwignięcia, smutek, tęsknotę, i nieopisaną pustkę,
oraz ten wyrzut sumienia, który jak zadra tkwiła w sercu… gdyby
nie zamieniła się z koleżanką kursami, gdyby…
Ten osobisty dramat nie pozwolił mu już nigdy doszukać się sensu
życia. Zmarł w równy rok miesiąc i dzień po śmierci Marysi. I tu mogłabym zacytować słowa poety: gdy wypełniły się dni i przyszło zginąć
latem jako przykład godzenia się z nieuniknionym, bo przecież wszystko
co otrzymujemy jest nam z czasem odbierane. Każdemu i po sprawiedliwości. Tylko ten czas trwania bywa taki jakiś protekcyjny. Wystarczy,
że wspomnę tu losy Czeczenki, matki trzech córek i małego chłopca,
która aby poprawić los swoim dzieciom, nielegalnie przekraczała granicę, w konsekwencji czego, naraziła na śmierć swoje córki, które zmarły
wskutek głodu i wyziębienia. Rzecz wprost niezwykła w tak zurbanizowanym i zaludnionym świecie XXI wieku. A jednak stało się. Tylko
dlaczego ten czas dla wszystkich trzech dziewczynek był taki krótki?
Może więc słusznie napisał Stanisław Lec, że czas pozostaje ludożercą. Ja zaś, pod wpływem moich listopadowych rozmyślań, doszłam
do wniosku, że przyszłość jest nieprzewidywalna, a nieprzewidywalność, jest w środku czarna. Więc wszystko może się zdarzyć…
27
Czy warto było ufać tym słowom
Jasny gwint! Poszaleli, nic tylko miłość…
Pierwsza miłość, tylko miłość, gorąca miłość, M jak miłość…
I dopiero tytuł artykułu Za trzy dni walentynki wyjaśnił powód tego miłosnego szaleństwa. Ale skąd się wzięły te jakieś walentynki?
Czyżby od tej niezłomnej radzieckiej kobiety Walentyny, którą gwiazd
kraina dobrze znała, bo przecież nie od świętego Walentego, bo niby
co święta osoba miałaby do czynienia z miłością? Skoro miłość i seks
chodzą parami… Choć bywa seks bez miłości ale miłość bez seksu
to już chyba nie.
Wędrując tak po meandrach miłości dostrzegł raptem frapujący
na czerwono wydrukowany tytuł Zakochaj się jeśli chcesz żyć dłużej.
Kto by nie chciał – pomyślał i zabrał się za zgłębianie treści artykułu. Konkluzją tego opracowania było stwierdzenie światowej sławy
amerykańskiego doktora nauk medycznych Deana Ornisha, że miłość
nadaje sens życiu, sprawia radość, oraz zadowolenie przez co prowadzi
do lepszego zdrowia, nigdy też nie jest na nią za późno. No… ba….
Może i racja, ale skąd wziąć jaki taki zapał do zakochania się, przecież
to nie czasy, kiedy kobiety stanowiły wyzwanie i należało się o ich wzajemność starać. Dzisiaj jest wszystko takie proste, takie zwyczajne.
Dzisiaj kobiety podrywa się. A jak poderwiesz, to już na pierwszej
randce mówisz jej komplement, że ma ładny tyłeczek, a randkę kończy
dogadanie się: to idziemy do mnie czy do ciebie. Potem już kiedy zagrają
zmysły i w uniesieniu mówią sobie do ucha słodkości jaka to ona jest
wspaniała, jaki to on jest doświadczony i władczy, jak wiele dla niego
znaczy to wzajemne spełnienie, ale zaraz potem asekuracyjne słowa…
kochanie tylko bez zobowiązań… najdroższa nic ci nie obiecuję.
I ten erotyzm w tańcu w łóżku, w ubiorze, w spojrzeniu i ten utrwalony
na kasecie, obiecujący seksualny odlot. Cielesne igraszki, bez wstydu,
ale z wyuzdaniem. On i ona gotowi na wszystko, nie mają nic do ukrycia, zarówno kusząca Wika, i swawolna Buba, czy gotowa na wszystko
Kasia, czy na przykład Sweet Boy Jurny Drwal, czy anonsujący się jako
ten Gorący Czekający.
28
Gdzie zatem kończy się miłość, a zaczyna pornografia? Gdzie można
się jeszcze prawdziwie zakochać, gdzie można znaleźć choćby krztynę
romantyzmu, flirtu, gry spojrzeń, obiecywanej wierności? Świat stanął
na głowie – pomyślał i przerwał swoje rozmyślania przypominając sobie,
jak to nie dawno temu zadręczany przez wnuka prośbą: opowiedz mi,
dziadku, bajkę, ale z horrorem, musiał się na coś zdecydować. Albo udawać chorego, albo opowiedzieć bajkę. Kłopot jednak cały tkwił w tym,
że zachował w pamięci jedynie trzy bajkopodobne wersje. Jedna była
o piesku, który wlazł do kuchni i ukradł mięsa ćwierć, a jakiś kucharz głupi
zarąbał go na śmierć. Trochę w tym było horroru, ale za mało dla już sześcioletniego wnuka. Druga też była o piesku, który w niedzielę pojechał
z siekierką do lasu, ścinać drzewo. Ale tam siekierkę mu wzięto, ogonek
ucięto, żeby pamiętał, że w niedzielę święto. Taki smrodek pedagogiczny
godny Jachowicza nie mógł spodobać się przemądrzałemu starszakowi,
więc powiedział głupie. Ale z horrorem – bronił dziadek swojej racji.
To musi być straszne i niesamowite a nie takie dla maluchów. Więc zaczął
dziadek ostatnią mu znaną bajkę nie bajkę, a chcąc aby od początku
była straszna zaczął:… Siedem tysięcy siedemset siedemdziesiąt metrów
za miastem które zwało się szafot, nazwa pochodzi od miejsca w którym
ucinano głowy skazańcom, zaczynał się ciemny las. W tym ciemnym
lesie trzysta trzydzieści trzy kroki na północ wybudowany był parkan.
Za tym parkanem pod rozłożystymi sosnami stał dom, którego okna
wychodziły na cztery strony świata. A w tym domu, którego tajemnic
strzegła czarna potężna brama, były same dziwy.
– Dziadku, ty mówisz o burdelu, a ja chcę, żeby to był dom
Spidermana.
No i masz dziadku, to nie czasy, kiedy wciskano dzieciom baśnie
z morałem. Już nawet nie możesz zakończyć bajki jak to się kiedyś
kończyło: i ja tam byłem miód i wino piłem. Bo jak wytłumaczysz swoją
obecność w burdelu dziecku i to takiemu rezolutnemu? Więc dziadek
ostentacyjnie porzucony przez wnuka zawiedzionego głupotą opowiadanych mu bajek myślami przeniósł się do przeszłości, przypominając
sobie swoją podróż na urlop wypoczynkowy pociągiem relacji Gdańsk
– Zakopane, z przesiadką o 23.10 w Krakowie. Pamiętał dobrze, że pociąg do przesiadki już był podstawiony na peronie, a wagony tego
składu wszystkie były jednakowe i wszystkie witały pasażerów otwartą
przestrzenią, zabudowaną półkami różnej wielkości i ławkami różnej
długości. Wszystkie ławy były drewniane i wyślizgane od ludzkich
29
siedzeń, ale teraz pustawe. Mógł wybierać miejsce, więc wybrał lewą stronę wagonu, i zaczął się mościć najpierw rozkładając swój pled
w czerwoną kratę, który zawsze zabierał z sobą w podróż, potem resztę
bagażu umieścił na półce. Wtedy dopiero spostrzegł siedzącą po przekątnej pasażerkę. Wyglądała interesująco, jej długie włosy o ciepłym
miodowym odcieniu spadały poniżej ramion, układając się swobodnie w naturalne loki, a zgrabny nosek i kremowo–biała cera nawet
z tej odległości nie pozwalały wątpić, że pasażerka była nad wyraz
urodziwa. Zapamiętał też dobrze, że tak dla niepoznaki wyciągnął
gazetę i udawał, że czyta, ale tak naprawdę to całą uwagę poświęcił
nieznajomej, studiując jej opięte jeansami nogi, wąskie stopy, wreszcie zachowanie. Choć zachowywała się swobodnie, to jednak trochę
dziwacznie, bo po kolei prostowała palce swoich rąk, jakby coś liczyła,
i co jakiś czas rysowała kreskę na zaparowanej szybie okna, przy którym siedziała. Zafascynowany dziewczyną, dziś dziadek wtedy młody
mężczyzna, zaczął odliczać razem z nią. Ale ta wspólna buchalteria
coś nie za bardzo im wychodziła. Więc przerwał milczenie i zapytał
wprost.
– Czy mogę wiedzieć co pani robi?
Ona bez jakiejkolwiek żenady odpowiedziała:
– Liczę od tysiąca w dół a każdą pięćdziesiątkę oznaczam kreską
na szybie – po czym zamilkła i oddała się ponownie liczeniu.
Po chwili zainteresowany dziewczyną mężczyzna znowu przerwał
jej pytaniem.
– A czy mogę wiedzieć dlaczego pani to robi?
– Żeby ćwiczyć umysł i nie umrzeć z nudów.
A po chwili dodała:
– Ale tu ciągnie od tych drzwi.
Zamilkła zapinając kurteczkę i poprawiając dużą torebkę skórzaną, która zwisała jej z ramienia. A wtedy on przygodny towarzysz
podróży, zaproponował jej miejsce obok siebie, że bardziej miękko
i że razem to przytulniej. Po chwili uległa perswazjom i usiadła obok
niego, ale on nie poczuł się jak zwycięzca, zaniepokojony jej bliskością
i czarem jaki wokół siebie roztaczała. Paskudny dotąd wagon wydał
mu się wspaniały, a widok za oknem pełen romantyzmu. A właśnie
pociąg jechał obok drogi asfaltowej, wysrebrzonej jasną poświatą księżyca. Wtedy ją zapytał.
– Czy zdradzi mi pani swoje myśli choćby za dukata?
30
A ona na to odpowiedziała.
– Chciałabym jechać teraz tym oświetlonym przez księżyc traktem, tyle że nie pociągiem a landem jakie ma ksiądz proboszcz
z Bukowiny.
Jakie lando może mieć ksiądz proboszcz z Bukowiny, a inni nie mają
– pomyślał i poczuł się niedouczony. A więc znowu zapytał, a odpowiedź była zwyczajna.
– To tak jakby dorożka, tyle, że ma dwa takie same miejsca do siedzenia, z obu boków drzwiczki na mosiężną klamkę zamykane i taki
paradny stopień wysuwany w razie potrzeby. Jest dobrze resorowana,
a siedzenia ma sprężynowe, bardzo wygodne i właśnie takim czymś
teraz jadę.
– A czy mógłbym zająć miejsce obok pani? – cicho zapytał.
– No proszę, niech pan siada – powiedziała.
I dalej snuła marzenia.
– Lando ciągnie para koni góralskich w ozdobnych chomątach takich
na parady, dziarskich, że aż skry sypią się spod kopyt, zaprzęgiem
powozi Józuś Kuchta z Bukowiny.
– Czy mógłbym coś do tego dodać? – zapytał.
– No proszę.
– Chciałbym, żeby ten woźnica był głuchy, a może i ślepy.
Na co ona roześmiała się na cały głos. Potem jego sugestie były coraz
śmielsze, a jej coraz bardziej romantyczne. Wreszcie pociąg wjechał
z łoskotem na żelazny most nad Dunajcem, wtedy ta prawie nieznajoma wstała, przewiesiła torebkę przez ramię i oznajmiła z uśmiechem,
że już wysiada, wprawiając poznanego towarzysza podróży w konsternację, przecież było cudownie i do zakochania pozostał tylko jeden
krok. No, ale co on mógł na to poradzić, wstał również i obejmując
ramieniem nieznajomą powiedział.
– Nim się rozstaniemy czy mogę pocałować panią w te śliczne oczęta,
co nie pozwoli nam nigdy o sobie zapomnieć?
Po chwili dodał.
– Czy mogę przypieczętować naszą znajomość pocałunkiem w usta,
co uczyni naszą znajomość bardziej obiecującą?
Potem jeszcze dodał.
– Przyznaję że jestem pod pani całkowitym urokiem – i całując
po kolei każdy paluszek, patrzył w oczy nieznajomej, wyliczając kwadranse razem spędzone.
31
Tak było onegdaj… a jutro?
A jutro jest dla mnie bezimienne.
32
Ale się podziało
Pchnięty przez zamykające się z hukiem drzwi młody mężczyzna,
znalazł się nagle na środku wejściowego podestu nadal do połowy schylony, bo przecież jego jedynym zamiarem było podnieść rzuconą przed
chwilą przez kogoś gazetę. Prostując swoje zgięte dotąd ciało, zauważył,
że jest golutki jak go Pan Bóg stworzył. I w dodatku przed frontowymi
drzwiami domu, który zaledwie wczoraj kupił. Zawstydzony odruchowo
zakrył wstydliwą część swojego przodu, podniesioną gazetą i cofając
się do drzwi, próbował odnaleźć klamkę. Ale zamiast klamki znalazł
mosiężną antabę, za sprawą której nijak nie udawało mu się otworzyć
drzwi. Musiał się więc odwrócić, i rezygnując z osłaniania przodu,
zakryć goły tyłek. Ale nawet odwrócenie się przodem do drzwi, niczego
nie zmieniło, drzwi zatrzasnęły się na amen.
Przez chwilę poczuł przerażenie, nie znał tu bowiem nikogo,
a co najgorsze, nie zdążył jeszcze poznać samego domu ani otoczenia wokół niego. I ta patowa sytuacja zaniepokoiła go poważnie.
Ale po chwili pomyślał: nie z takich opresji wychodziłem obronną ręką,
tylko muszę pomyśleć. Najprostsze rozwiązanie trzymał przecież w ręce.
Wystarczy z tej gazety zrobić spódniczkę. I tu z wdzięcznością pomyślał
o tym, że dobrze iż nie jest kobietą, bo gdyby musiał jeszcze zasłonić
biust. to by gazety nie wystarczyło. Było to bowiem jakieś lokalne
pisemko, wyjątkowo skąpych rozmiarów. Ale dla niego było wystarczające, na długość sięgało mu bowiem do kolan, z szerokością było
trochę gorzej, bo po obwinięciu się, końce gazety schodziły się z sobą
tak na styk. Ale trzymając starannie oba końce palcami, mógł poczuć
się w miarę ubrany. Ponieważ z natury był optymistą, więc zachęcał
się do dalszego działania.
A sytuacja nie była prosta. Od głównej ulicy dzieliło go może dziesięć
kroków otwartej przestrzeni, z prawej, lewej strony oraz z tyłu stały
domy sąsiadów podobnie jak jego dom również z ogródkami. Więc
pozostawało jedno wyjście – skoro drzwi nie dają się sforsować należało
sprawdzić okna, może któreś uda się otworzyć.
Od frontu były dwa. I oba okazały się być starannie domknięte.
Pozostawały zatem te z tyłu domu, ale aby się do nich dostać na-
33
leżało przebiec trawnik obok domu, na którym pyszniły się krzewy
róż. Nim jednak podjął decyzję do startu czekając na dogodną chwilę,
kichnął i to tak mocno, że napięta spódniczka z gazety, rozdarła się,
wzdłuż linii złożenia, wprawdzie nie zupełnie do samego końca, bo tylko do połowy ud. Ale przecież odkryło się to co miało być należycie
zakryte. Zasępił się tym faktem, ale zaraz zaczął szukać pociechy wygrzebując z pamięci różne fakty o golasach. Na przykład tacy Papuasi
chodzą sobie dumnie po dżungli nic nie robiąc sobie z nagości. Albo
tacy nudyści w Chałupach na Helu – obnażeni do czysta…
Trochę pocieszony na duchu, złożył podartą gazetę na połowę i zasłaniając sobie tył jako najbardziej wystawiony w tej chwili na widok
publiczny zerwał się do biegu. Ale co to był za bieg – urągał on wszelkim podstawowym pojęciom o biegu zarówno takim na krótki dystans
jak i na dłuższy. Dawał się jedynie porównać do biegu z przeszkodami.
Biegnący bowiem podskakiwał jak żaba omijając nago i boso gęsto
posadzone krzewy poliantów.
Biegnąc usłyszał głos dziecka dochodzący z tarasu sąsiedniego
domu:
– Mamo, mamo, golas goni.
Usłyszał też odpowiedź matki dochodzącą z wnętrza:
– Chciałeś chyba synku powiedzieć „gołąb goni”, ale nie mówi
się „goni”, tylko „lata”.
Dziecko może trzyletnie, radosne i żywo zainteresowane otaczającym
go światem, pracowicie upychało do buzi płatki śniadaniowe, pogodzone z tym, że nie zawsze udaje mu się zrozumieć mowę starszych.
Tymczasem biegnący dopadł już krzaków migdałowca, i chroniąc
się za nim narzekał.
Cholera, co za pechowy dzień. Gdyby mnie ktoś zobaczył takiego
goniącego z gołym tyłkiem po ogrodzie, to już po mojej karierze. Jaki
to ze mnie niby prokurator, raczej nudysta czy gołodupiec, zresztą
na jedno wychodzi. A przecież chciałem tylko podnieść gazetę. Nagi,
bo szedłem wziąć prysznic. A w domu byłem sam. Na pokuszenie
rzucił ktoś tę gazetę…
Tak narzekając poderwał się znowu do czynu, raz zasłaniając tył,
raz przód, w zależności od potrzeby. Sprawdzał okna, ale wszystkie
okazały się być dokładnie zamknięte.
Nie pozostawało mu więc nic innego jak wrócić na front i usiąść
w wiklinowym fotelu, czekając na jakieś wybawienie. Ale musiał
34
przebiec jeszcze obok rezolutnego malca, a biegnąc wypadałoby teraz
zasłonić sobie grzeszny przód przed przechodniami z ulicy, wystawiając
na pokaz goły tyłek. Już właściwie mijał wesołego malca, kiedy usłyszał
jego chichot, a potem jego okrzyk:
– Mamo, mamo, znowu leci i ma napis na tyłku.
I wtedy przypomniał sobie, że to on w czasach radosnej i gniewnej
młodości, zapowiedział swojemu rywalowi, zresztą przy wielu świadkach, że w razie przegranej każe sobie jego nazwisko wytatuować na dupie. Przegrał, a że była to sprawa honoru, nosi odtąd ten ozdobny napis
na tyłku. Okrzyk dziecka tym razem wywabił mamusię na taras, która
stojąc obok malucha, penetrowała wzrokiem otoczenie nic nie widząc,
bo rzekomy gołąb siedział już w fotelu na onym napisie, zasłonięty
z trzech stron wiklinową plecionką, a z przodu zakryty gazetą. Dla lepszego kamuflażu fikał owłosionymi nogami, niby że to jego taki ranny
kaprys, boso i prawie goło czytać sobie poranną gazetę, przy okazji
gimnastykując się.
Nagle podjechał pod jego dom samochód. Wysiadła z niego młoda
kobieta, podeszła może trzy kroki i powiedziała:
– Bardzo pana przepraszam, ale zapomniałam oddać panu drugi
komplet kluczy, proszę niech pan łapie.
Udało się, złapał i wynagrodził przybyłą szerokim uśmiechem, takim od ucha do ucha. No i już po kłopocie, pomyślał. Potem zgięty
w pół z fotelem jakby na stałe przyklejonym do jego siedzenia, małymi kroczkami posuwał się w stronę domu. Wtedy dopiero zobaczył,
że przecież świeci słońce, a i dzień zapowiada się taki piękny.
35
36
Kalina Gruca (ur. 07.08.1992 r.) uczennica
III klasy Gimnazjum w Toporzysku.
Zadebiutowała 2002 roku na łamach „Dziennika
Polskiego”. Jej utwory drukowała również „Gazeta
Krakowska”, „Ziemia Suska”, „Pióro wyobraźni”.
Laureatka wielu konkursów poetyckich między innymi:
Konkurs „Podbabiogórskie opowieści” w Suchej Beskidzkiej,
oraz konkursu MOK w Rabce „Serduszkowy Wiersz”,
bielskiej „Lipy” w 2003 roku, XII Konkursu Poetyckiego
im Janusza Korczaka w Płocku, XII Ogólnopolskiego
Konkursu Literackiego im. Marii Konopnickiej w
Międzyrzecu Podlaskim, XII Tarnogórskiego Konkursu
Poetyckiego pod patronatem ks. Jana Twardowskiego itp.
Utwory Kaliny Gruca zostały zamieszczone w
almanachu „Gniewińskie Pióro 2006”, „Triada 2007”,
„Twój i mój świat”, „Proszę cię życie zaczekaj” ,
„Słowo, które jest milczeniem”, „Cząstka świata”.
K alina Gruca
,
Toporzysko
37
Basketball
Do boju!!! – szeptają krzyki kibiców
Do boju!!! – wystukuje rytmiczny tupot piłki
rozbiegający się po sali
manewr wyprzedzania, zwód,
armatni strzał… pudło
Słychać zasapane mięśnie,
wyeksploatowane siły,
krzykliwe piski butów
komentatorskie pogaduchy
Już słychać echo zwycięstwa
Strzał… piłka tańczy poloneza na obręczy
I w podskokach wpada… w odległą
od kosza przestrzeń
Wycofanie, kapitulacja
Rozpaczliwy świst gwizdka… 38
Aforyzmy
***
Ojczyzna to miejsce,
gdzie się wszystko zaczyna,
ale nie zawsze kończy
***
Emigrant jest jak mityczny Anteusz,
bez ojczystej ziemi traci swoją moc
***
Nie każde drzwi można otworzyć z dwóch stron
***
Uchodźca jest jak dziecko
oderwane od piersi matki
39
Dramat u dentysty
Czekam w kolejce do stomatologa, ogarnia mnie zmęczenie i coraz
większe znużenie. Po czym słyszę moje nazwisko i czuje zdumienie,
doznaje uczucia jakby wyrwanego ze snu dziecka. Idąc, serce bucha
mi bardzo żwawo, a zęby przedtrzonowe jakby przewidywały niechybną,śmierć, okazują to coraz większym cierpieniem.
Otwieram drzwi, połykając niesmaczną ślinę, rozglądam się po gabinecie i doznaję uczucia niepokoju. Pani doktor prosi mnie na fotel.
Moje nogi robią się jak z waty, ale unikając wstydu idę w jego kierunku.
Siedząc opanowuje mnie przedsmak bólu, czuję nieogarniony strach.
Z przerażeniem otwieram jamę ustną. Stomatolog rozgląda się po niej
i oznajmuje, że za chwilę stracę jednego z siekaczy, opanowuje mnie lęk.
Umysł zadaje pytanie, jak będę wyglądać bez zęba z samego przodu.
Po czym dentystka mówi:
- Prima Aprilis!
I od razu oddycham spokojnie i uspokajam myśli, ogarnia mnie
poczucie radości, która za chwilę zniknie. Następnie dowiaduje się,
że mam próchnicę zęba mądrości.
- W duszy mówię sobie: Cóż, tak chce przeznaczenie.
Stomatolog zaczyna pryskać czymś w buzi, czuję wewnętrzny niesmak. Moje kubki smakowe są podenerwowane, zaś ślinianki ze strachu
wydzielają coraz większe ilości śliny. Po czym widzę wielką strzykawkę, która za chwilę wbije swoje kły w dziąsło. Automatycznie mocno
ściskam drżące pięści i ‑­czuję opanowujący mnie lęk i zwątpienie,
że wyjdę cało. Igła wkuwa się w dziąsło, w myślach rodzi się nienawiść do gabinetu stomatologicznego. Po czym doznaję krótkotrwałą
ulgę przeplataną beznadzieją. Po wyciągnięciu z ust zużytej igły, czuję
jak wydzielina ze strzykawki terroryzuje nerwy i skłania je do posłuszeństwa. W przeciągu 10 minut cały prawy policzek wraz ze skrawkiem
języka - zdrętwiał i z każdą chwilą pogrążam się w uczuciu rozpaczy.
Wiem, że pani stomatolog niedługo użyje okrutnych, bezlitosnych
wierteł. Nadszedł ten moment. Kobieta wkłada mi do ust waciki,
po czym słyszę dźwięk włączonego wiertła. Po kolei każdą komórkę,
każdy atom mojego ciała opanowuje nieograniczony strach z domieszką
40
goryczy. Przerażenie i niepokój coraz bardziej się uwidacznia. Następnie
dentystka wkłada mi do ust owe brzęczące urządzenie, lecz nagle ucicha, czuję zdziwienie. Okazuje się, że wyłączono prąd elektryczny.
W duszy cieszę się i dziękuję Bogu za ten cud, ale niestety moje modlitwy były daremne – gabinet dentystyczny posiada awaryjne zasilanie
i znów ogarnia mnie zrezygnowanie i poczucie śledzącego mnie pecha.
Kolejny raz słyszę okropny dźwięk wiertła, które przebija szkliwo zęba.
Cierpienie i ból towarzyszy mi przez cały zabieg. Po czym z nieokreśloną miną wychodzę z gabinetu.
Kolejnego dnia rano budzę się z plombą na poduszce. Wówczas wulkan gniewu wybucha, gdyż wizyta u stomatologa jest do powtórki.
41
Niespodziewana kartkówka
Idę do szkoły. Mimo paskudnej pogody na mojej twarzy widnieje
uśmiech, rozkwitający z każdą chwilą. Moja radość i szczęście dziś
nie ma granic, gdyż z powodu wycieczki na Babią Górę klasy VI a –
nie będzie dzisiaj fizyki. Ten przedmiot zawsze wzbudzał we mnie
lęk i strach o moją końcoworoczną średnią. Dlatego czuję się jak w siódmym niebie. Niestety po chwili schodzę na ziemię. Okazuje się, że z powodu nieustannie padającego siarczystego deszczu – odwołano górską
wycieczkę, a lekcja jednak się odbędzie. W reakcji na to mój uśmiech
zwiędł, opanowało mnie zaniepokojenie i melancholia, gdyż moja
wiedza na temat II zasady dynamiki Newtona była nikła. Moje myśli
panikują smutek wdziera się we wszystkie rozdziały mego umysłu.
Na szczęście jestem wyposażona w nadzieję i w zdrowy rozsądek, który
mówi mi, że mam tylko 32% szansy, że mnie spyta.
Rozpoczyna się lekcja. Wzdycham z ulgą, gdy okazuje się, że dziś
nauczycielka nie woła do tablicy. Hura - pytania nie będzie!
Nagle owa kobieta mówi:
- Wyciągamy karteczki.
Wraz z tymi słowami pogrążam się w rozpaczy, dopada mnie smutek
i czuję, że ta niemiła niespodzianka zakończy się tragicznie. Próbuję
coś napisać, ale mój długopis się wypisał. Biorę następny, ale on też odmówił mi posłuszeństwa. Pogrążam się w coraz to większym gniewie
na własną bezsilność. Chaotyczne myśli próbują nieudolnie wydukać,
coś na kartce słabo zatemperowanym ołówkiem. Czuję nienawiść
do niutonowskich zasad dynamiki, które gnębią mnie na tej kartkówce. Na skraju smutku zaczynam się modlić do Boga. Po czym przypomniałam sobie, że na dnie piórnika jest jeszcze działające pióro.
Wyciągam go i próbuję coś napisać, ale wszystkie myśli z odpowiedziami wyparowały.
Bezskutecznie próbuję ściągnąć od sąsiadki, niestety utrudnia
mi to fakt, iż siedzę w pierwszej ławce. Nauczycielka zbiera już kartki
i nagle w głowie słyszę odpowiedzi na wszystkie pytania. Niestety
moja kartkówka jest już na biurku pedagoga. Po czym słyszę dzwo-
42
nek, ale nie jest to dźwięk, który kończy i rozpoczyna lekcję, lecz
mój budzik.
A wszystko to – to tylko sen, a raczej koszmar. Ogarnia mnie ulga
i poczucie miłego rozczarowania.
Tym razem nie żałuję, że właśnie budzę się z objęć Orfeusza.
Jawny Wywiad
Świat naszpikowany podsłuchami Boga
opanowany przez anielskich agentów
do spraw specjalnych
przemycają codziennie informacje
do Bożej centrali
przeprowadzają tajne akcje, operacje
tyle śladów ingerencji
tyle odcisków
a my nadal głusi, bez reakcji…
Abstrakcje
Bazgroły,
kulawy artyzm, absurdalne bezguście
autor – malarz bez beretu
a tam - gdzieś za kreską
obok koślawego nosa
schowało się ukryte znaczenie
43
Uśmiechnij się
Uśmiechnij się, uśmiechnij się
do mnie proszę
ja będę
wdzięczna
- rozwinę dywan słów,
szepnę garstkę banałów,
wypije łyk kawy choć nigdy nie pije,
będziemy mówić milczeniem,
patrzeć dziwnym spojrzeniem
ty odejdziesz, ja odejdę
i będziemy kochać się
podświadomie…
Marzenia
Marzenia lubią być głaskane,
czesane grzebykiem troski,
lubią spacerować u nogi
machając ogonem,
lubią spodnie listonosza
lubią być do szaleństwa niemożliwe,
dokarmiane nadzieją
przerastają domy i góry
a potem zbyt duże,
niegustowne i takie jakieś nie kieszonkowe
a przecież bez nich świat jest taki
poważny, rzeczywisty
do znudzenia nie magiczny
44
Pod batutą miłości
Posłuchaj, posłuchaj
jak gra filharmonia miłości,
jak po nutach biegają namiętności
Posłuchaj
jak los pląsa po klawiszach mojego życia
wystukując repertuar każdej chwili
Posłuchaj
jak burzą się dźwięki pożądania,
brzdęki zaufania
Posłuchaj i najlepiej do końca życia
pozostań melomanem
Bez natchnienia
Za kratami chciejstwa i niemożności
męczy się poeta,
katusze przeżywa
Przykuty do pustej kartki
z kulą u nogi, że już nie potrafi
Myśli przeżuwa,
w słowach grymasi,
kapryśnie przebiera
na plecach bruzdy od batów smutku
i cóż powiedzieć
- ryzyko zawodowe
45
Geometria życia
Moja linia życia to okrąg
- wciąż kołuje wokół NIEGO,
Na okrągło tylko ON
Czasami - zakreślam cyrklem radości
uśmiech na JEGO twarzy,
ale wciąż pomiędzy nami zazdrosny promień
niczym wskazówka dzieląca
godzinę od bezczasu…
Wciąż krążę…
czasami - idę na skróty
przez cięciwę przeznaczenia
- wtedy jestem bliżej
a czasami - pełno we mnie wątpliwości
jestem taka skołowana
chyba tylko liczba Pi jest stała
Nadal zataczam kręgi beznadziei
a czasami wypadam kompletnie poza orbitę
46
Instrukcja obsługi
Opróżnij umysł,
ewakuuj wszystkie zbędności,
pozostaw tylko głuchą nicość
Zapanuj nad myślami
gdy chcesz żeby tańczyły niech tańczą
żeby milkły niech milkną
Wpojona w bezmyślność
w bezkształtnej pustocie
szukaj siebie, zagubionego -janie zniwecz swojej
władzy...władzy nad własnym umysłem
- naucz się z niej korzystać
PRL
Brzuchate teczki,
sznur ludzi przed spożywczym,
mięsiste kartki,
zakłamane milczenie i prawda zakneblowana,
patrole
i polityczne swawole
Cisza!!!
Kable zostały podpięte
47
48
Urodzony w roku 1949 w Katowicach.
W młodych latach permanentnie migał się od lekcji
gry na fortepianie, za to na tajnych spotkaniach
z kolegami przeprowadzał – czasami kontrolowane
– eksperymenty chemiczne i pirotechniczne. Wysłany
za namową rodziny do szkoły o profilu chemicznym
uczył się tylko chemii olewając przedmioty humanistyczne.
Maturę zdał. Ponieważ twierdzono, że jest wątły i słabego
zdrowia, więc nie nadaje się do pracy z trującą chemii
i postanowiono wybrać coś pośredniego. Kierunek z dużą
ilością chemii i do tego zdrowy. Wybór padł na farmację.
Od 1976 roku mieszka w Nowym Targu.
Pierwsze wiersze, za namową znanego poety
podhalańskiego dr Romana Dziobonia
napisał w 2003 roku. Laureat nagród na ogólnopolskich,
międzynarodowych i lokalnych konkursach poetyckich.
Pisze językiem literackim, ale wraca czasami do gwary
śląskiej i tematyki związanej ze Śląskiem. Wiersze
drukowano w almanachach, zbiorach poetyckich,
w czasopismach aptekarskich i lokalnych.
We wrześniu 2007 roku ukazał się tomik poezji „Daj mi talent”
wydany w Poznaniu przez Wydawnictwo Kontekst.
Zastanawia się, dlaczego w jego podejściu do literatury
zaszło tyle zmian. Od młodości, gdzie każda lektura szkolna
była katorgą, po dzień dzisiejszy, kiedy jak łakomczuch
pożera poezję. Może to sprawka lat i siwych włosów,
a może zemsta Euterpe, która swoimi piszczałkami
skarciła siwą głowę za błędy młodych lat?
K rzysztof Kokot
,
Nowy Targ
49
Johnnie Walker
Moją ziemią obiecaną
Żyję codziennie
Bez znieczulenia
Z najwyższego piętra tęsknoty
wyglądają...
konie na Rajsztagu
baśnie o Diablaku
znad Bobrova ciepłe słońce
i święty Jan na rozstaju dróg...
w Jabłonce.
Skrzypią duszy wrota
Szparą się wciskają
Wspomnienia budzone
Na pasie nostalgii po highwayu
gnają...
Wyrtla karminy zgaszone
strofy Emila uśpione
odgłosy drwala z przełęczy
wnuk z babcią pod kapliczką...
klęczy.
Drzewo grom rozpłatał
Zajęczały marzenia
Orawskiego Johnnie Walkera.
50
Chore anioły
górską kaplicę
odwiedzają chore anioły
przylatują na strzępach skrzydeł
zmizerniałe harówą wśród ludzi
sińce skrapiają wodą święconą
zwichnięte świętości okładają
pajęczyną znad kropielnicy
modlą się o rychły powrót do nieba
posłańcy mocarstwa z zaświatów
tu między nami
nie mają łatwego życia
czasem żałują
że są nieśmiertelnymi
Sen Śniła mi się mama
dobra i piękna, choć
nigdy jej nie widziałem
przytulała, całowała
na spacerze jedliśmy lody
pili oranżadę, czerwoną
jak serce, które
namalowałem na Dzień Matki.
Czekam na nią, przyjdzie...
może jutro?
Chociaż we śnie.
51
Samotność
W oknie...
za szybą bez blasku
portret starego człowieka
na bladych policzkach łzy wysuszył czas
oczy chore nadzieją
niespełnioną
wypatrują daremnie
odrobiny serca
jałowe życie
jarzębiny na nić nawleka
– tajemnica bolesna.
Trzasnęły drzwi, kroki
nie zabrzmiały
to tylko wiatr
w siwiej głowie
gra nastrojami
ostatnie akordy życia.
52
Zwyczajnie
Miło jest spotykać
Staruszka na ławce,
Słyszeć śmiechy dziecięce,
Podziwiać latawce.
Dłoń przyjazną wyciągać,
Kłaniać się znajomym,
Kwiatem się zachwycić,
I niebem nad domem.
Mrozik poczuć w zimie,
Latem wygrzać kości,
Mieć nadzieję i marzyć,
Nie gromadzić złości.
Robić rzeczy zwyczajne,
Może nie wierzycie?
Zawsze być dobrej myśli,
Ot, sposób na życie.
53
Asanka
Znów jestem...
przygnany kanikułą
stukotem serca
na popradzkim moście
przybyłem
do mojej Asanki
staroświeckiej, wstydliwej
nie każdemu odsłaniającej
wdzięki podcieni domostw
przycupniętych na grzędach Rynku
kocich łbów zasłuchanych
w spiżowe forte
dzwonów grających
dwunastu królom Izraela
raptem cisza naga
przesypuje się w klepsydrze
stukot kopyt odległy
niespieszny
szmerem cudownej wody
odpływają obrazy
zmyte czasem
niepohamowanym.
54
Na dachu Orawy
Krajobraz utknął w zapomnieniu,
Zakurzonym traktem wóz toczy,
Zmęczone obręcze kół.
Wiatr piano w lipowym kwieciu,
Improwizuje marsz powitalny.
Płot w niedbałym szeregu,
Salutuje do garnków obitych.
Daremnie furtka otwarta wita
Dzwon niemy oczekuje gości
Sielski spokój na dachu Orawy.
Czas zwolnił, uległ urokowi
Bukietów, oprawionych w złoto.
Bywało, że opłotkami przemknął,
Stareńki turysta z obłoków.
Babie lato
Uporał się ranek ze szronem na trawie,
Słońce wzeszło wolno nad Krowiarki prawie,
Odbił ślad jesieni turysta na błocie,
Buki rudo przybrane, smutniejsze paprocie.
Wichry gonią po halach kierdel mgieł leniwy,
Widok jakby z marzeń, jakby pół prawdziwy,
Długo patrzę z góry ku polom Orawy,
Czas schodzić w doliny, zakończyć wyprawy.
Jeszcze mi nie w porę depresja, szaruga,
Szerszeń buczy w trawie, jesień będzie długa?
Fruną nici pajęcze, stąd pogodę wróżę,
Babie lato nadchodzi – tu – ku Babiej Górze.
55
Wygrałeś?
Ciągle w szrankach,
Codzienna gonitwa,
Wierni starożytnym, wołamy:
Citius, altius, fortius!
Wygrałeś, pokonałeś, jesteś
Na szczycie...
Sam.
Rozczarowany
Symbol naszego czasu.
Powrót
świtem
zamiast modłów muezina
obudził mnie dotyk
słowiańskiej Bereniki
wróciłem...
w studniach jej oczu
świeciły gwiazdy
warkocz rozmył się w odchodzącym mroku
nowe słowa
do muzyki deszczu
pisała jutrzenka
56
Dryf
Dryfuję…
spychany namiętnymi pasatami
daremnie sekstans sumienia
wzniosłe cele wybiera
bezwolny ster w prądach uczuć się gubi
rafy i mielizny codzienności
korab duszy unicestwią, a może
doprowadzą kursem nadziei
do cichej przystani
twych dłoni
zarzucę kotwicę
w przyjaznej oczu głębinie
czas żagle opuści
zostanę na dłużej
57
Słomkowy kapelusz
Do altany wchodzi noc,
Nagie ciało mrokiem okrywa,
Zanim przez bluszcze zaglądnie
Księżyc, okiem rozpustnika.
Lico rumieńcem płonące,
Sen skrzydłami muska, a ty
Niewinne obietnice kryjesz,
Pod słomkowym kapeluszem.
Gotów odpędzić demony,
Łowię twój oddech cichy,
Czekam, aż świt żądzami,
Wrota jutrzence otworzy.
58
Pocztówki
Ciepłe mury Dubrownika,
Lawenda, tymianek,
Wieczorną porą królują.
Granatowe winne grona
Twych oczu, marzeniami
Dłonie w kosz splecione.
Słońce w Italii się topi!
Jaskółka swoje pieśni,
Z północy przynosi.
Orzechy i wino,
Łzy rozstań osładzają.
Czekaj mnie cierpliwie,
Świątynio Wang, sudecka,
W złotej jesieni pogrążona.
Za oknem szaruga płacze,
Paciorkami deszczu.
Lipowy napar łudzi,
Ciepłem letniego zmierzchu,
Pocztówki rozrzucone.
Pamięć tli się w kominku,
Jak morska latarnia mruga.
59
60
Mam 17 lat i chodzę do I klasy liceum.
Własne teksty zaczęłam pisać w wieku 12 lat.
Może trudno w to będzie uwierzyć, ale moją
twórczość zawdzięczam kotu. On był pierwszym
tematem moich wierszy i opowiadań… Z czasem
zaczęłam pisać coraz poważniejsze teksty.
W podstawówce, chociaż klasa była liczna,
najczęściej to właśnie ja recytowałam wiersze
przy tablicy i w różnych innych okolicznościach.
Co prawda wtedy jeszcze nie pisałam
własnych, może po prostu nie wiedziałam,
że potrafię. Ale byłam chwalona za dobrą
dykcję. Gdy miałam 13 lat, opublikowano moje
wiersze w gazecie, recytowałam też własny
wiersz w Łódzkim Domu Kultury.
Bardzo bym chciała studiować filologię
polską i myślę o tym całkiem poważnie.
Wierzę, że mi się to uda, m.in. dzięki pomocy
mojej Cioci – polonistki, której bardzo dużo
zawdzięczam i chcę pójść w jej ślady.
M ałgorzata K ranc
,
Bukowina Tatrzańska
61
Załamana
Najsmutniejsza ze smutnych,
Bez nadziei, bez gwiazd.
Pogrążona w rozpaczy,
wrogo nastawiona do świata.
Obojętna dla ludzi,
pozbawiona wszelkich szans.
Nieszczęśliwa tak bardzo,
nieprzyjemna jak wiatr.
Łza nadziei
Łza nadziei odeszła,
Utopiła się w morzu łez,
Łzy szczęścia ją zabrały,
Które do mnie nie chciały przyjść,
Łza nadziei zniknęła, nie ma ze mną jej,
Została tylko ta jedna, łza bólu – królowa łez.
62
Droga bez celu
Idę ulicą, idę spokojną,
Nie widzę nic, nie słyszę,
Idę powoli, idę pomału,
Serce mnie pyta,
O drogę mnie pyta.
Nie pytaj me miłe,
Nie pytaj, nie powiem,
Ja sama nie wiem,
Ja się nie dowiem,
Ja idę do przodu,
Ja idę bez celu.
Utopiona w smutku
Widziałam w tle jak smutek wyrasta
z ziemi, jak kwiat,
Słyszałam jak krzyczał, jak bał się radości,
Czułam, że chce mnie zabrać ze sobą na zawsze.
Utopiona w smutku i rozpaczy,
Utopiona, choć radość tuż obok.
63
Wiersz – ktoś czy coś?
Wiersz – kilka słów na kartce, niby nie wiele,
A jednak, przyjaciel, powiernik.
Wiersz – źródło zaufania, on nigdy
nie zdradzi twojej tajemnicy.
Wiersz – całe życie pod przykrywką,
pod którą nikt się nie dostanie.
Wiersz – on zawsze cię wysłucha,
gdy inni nie mają czasu.
Zbieg okoliczności
Czy to nie podejrzane?
Może i podejrzane, może wydaje się fałszywe,
Może pomyślą, że dla własnej korzyści
bawię się człowiekiem żywym,
Może i pomyślą,
Niech myślą, jeśli nie potrafią inaczej,
Jeśli nie wierzą, że moje serce jest czyste,
Że to zwykły przypadek.
Niech krzyczą,
Niech plują,
Niech błotem obrzucają,
Niech gardzą mną,
Jeśli myślą, że zakpiłam sobie z uczucia,
Że do szpiku kości jestem zepsuta,
Że moje słowa z sercem nie mają powiązania.
Niech w to wierzą, jeśli nie potrafią inaczej,
Niech wierzą w te kłamstwa,
jeśli wierzyć muszą.
Skrzywdzą mnie,
Zranią mnie,
Lecz trudno,
64
Sumienie mam czyste,
Nie boję się prawdy,
Kłamstwem się brzydzę,
Nie wierzcie, jeśli nie chcecie,
A jeśli wierzycie w potęgę mojego słowa,
Jeśli słyszycie głos mojego serca,
Dobrocią jesteście przepełnieni,
Nagroda na was czeka,
Lecz nie ode mnie,
Nie od zwykłego człowieka.
Wewnątrz
Głos mojego serca słyszą tylko nieliczni,
Uczucie skrywane w środku może
nigdy nie wyjdzie na jaw,
Moje codzienne odczucia są tylko moimi,
Moje życie jest życiem zwykłego człowieka,
Moją przyjaciółką jest prawda,
na niej zawsze polegam.
65
Życie człowieka
Życie człowieka jest najtrudniejsze z życia wszystkich istot, on jeden
nie ma wyznaczonego miejsca, sam musi decydować o sobie. Od niego zależy czy pójdzie za dobrem czy złem, czy wzbije się do góry,
czy spadnie na samo dno. Każdy z nas ma prawo kierować swoim
życiem, a gdy zrobi źle musi ponieść tego konsekwencje i nie obwiniać
nikogo, bo my sami jesteśmy winni swoich błędów. Czy na świecie
będzie zło czy nie – to zależy tylko od ludzi, bo zło jest przymiotem
charakterystycznym tylko dla człowieka, bo żadne inne stworzenie
nie czyni dla własnej satysfakcji zła. Miliardy ludzi zamieszkuje kulę
ziemską, gnając nieustannie, miażdżąc się nawzajem. Każdy jest zajęty
sam sobą, pilnuje tylko własnych spraw. Coraz częściej zapominamy
o bliźnim, o jego potrzebach, o tym, że jedno zwykłe słowo może
sprawić mu wiele radości. Nasze zachowanie często jest chore, tak chore,
że aż śmieszne. Biegniemy w popłochu nie wiadomo gdzie i po co,
jak jakieś dzikie szczury w poszukiwaniu pożywienia, kto pierwszy
ten lepszy, a kto ostatni niech umiera. Czy naprawdę tak musi być?
Czy naprawdę musimy zachowywać się jak zwierzęta? Zaraz, zaraz, żeby ktoś nie pomyślał, że zwierzęta są bezwartościowe, bo to nie prawda,
one są bardzo mądre, ale w przeciwieństwie do ludzi nie mają duszy.
Zwierzęta nie wiedzą, co to jest sumienie, a mimo to nigdy nie sprawi
im przyjemności zabijanie się nawzajem. One robią to, żeby przetrwać,
ale one mogą, one są do tego stworzone, ale nie my, my nie mamy do tego prawa. Przecież my nie żyjemy tylko po to żeby żyć, tylko po to żeby
robić coś pożytecznego, dla siebie i dla innych. Człowiek powinien
żyć tak jest mu przeznaczone, a każdemu człowiekowi przeznaczone
jest pomagać innym, zaprzyjaźniać się, nie ograniczać swojej uwagi
wyłącznie do czubka własnego nosa. Zostaliśmy wyróżnieni i to bardzo, bo tylko człowiek z istot śmiertelnych może spełniać tak rozmaite
funkcje. Człowiek jest najdoskonalszym dziełem Stwórcy, powinien
dawać przykład, a często nie daje. Zapomina kim jest, naśladując dzikie
bestie. Czy nie lepiej żyć sprawiedliwie? W przyjaźni z innymi? Z celem
na przyszłość? Czy nie lepiej wybrać dobro?
66
Kraina Nadzieja
Nigdy nie zapomnę tego dnia, gdy wyszłam na spacer, inny
niż wszystkie. Była to niezwykle ważna wędrówka, droga do krainy
o nazwie Nadzieja. Znajdowały się tam dwie strome góry, jedna biała,
druga czarna. Kraina, miasteczko, każdy nazywał to inaczej, każdy,
kto o niej wiedział, czyli mało kto. Góra o kolorze czarnym symbolizowała zło i nieszczęście, o białym dobro i radość. Stąd właśnie wzięła
się nazwa krainy Nadzieja. Ci co do niej szli mieli nadzieje, że odtworzą
się przed nimi drzwi białej góry, byli też tacy, których pochłonęła
ta zła góra, czarna. To wszystko zależy od charakteru, źli idą do czarnej,
dobrzy do białej, a tacy pół na pół – oni właśnie rzadko tam trafiają,
ale od każdej reguły są wyjątki. A ja? Do której grupy ja się zaliczam?
Może właśnie do tych przeciętnych, więc ja jestem tym wyjątkiem.
Nie miałam konkretnego celu, wiedziałam, że nie przyjmie mnie żadna z tych gór, ja po prostu chciałam zobaczyć jak tam jest i jak można
tam dojść. Nie miałam wskazówek, nigdzie na mapie nie było miasteczka Nadzieja, trzeba było iść pieszo, pojęcia nie mając w którym kierunku. Jedyną podpowiedzią było moje serce, ono miało mnie zaprowadzić
w to niesamowite miejsce. Moja wędrówka przypominała bajkę, cały
czas spotykałam jakieś zwierzęta. Raz owce, a raz wilki, lwy i zające,
w końcu zobaczyłam anioła i diabła. Zastanawiałam się, co to wszystko
mogło znaczyć, dobre stworzenia i złe, tak samo jak te góry, ale przecież one były tylko dla ludzi, zwierzęta nie miały wstępu do Nadziei.
W pewnym momencie nasunęła mi się myśl, że one chcą do czegoś
przekonać ludzi. Były dwie drużyny: anioła, w której byli zając i owca,
oraz diabła do niej należały wilk i lew. Anioł prowadził do białej góry,
a diabeł do czarnej.
Bez zastanowienia poszłam za aniołem. Widziałam kwiaty, słońce, tęczę. Było właśnie tak jak sobie wyobrażałam drogę do Nadziei.
Nagle na mojej drodze stanął diabeł, widziałam czarne tło, ogień, stado
wilków, bałam się. Po chwili to straszne zjawisko zniknęło i ujrzałam
dwie góry. Właśnie zaszłam do krainy Nadziei. Patrzyłam szeroko
otwartymi oczami, lecz to jeszcze nie był mój czas, nie miałam wstępu
67
do żadnej z nich, ale już wiem jak wygląda Nadzieja i nadal ją mam,
wierzę, że gdy będzie mój czas to biała góra otworzy dla mnie swoje
drzwi.
68
Jawa czy sen?
Było ciemno, czyli normalnie jak na godzinę dwudziestą drugą.
Ciemno to nic, ale było też zimno, przerażająco zimno. Jakoś tego dnia
nie chciało mi się siedzieć w domu. To po co miałam w nim siedzieć?
Tym bardziej, że mój wewnętrzny głos mówił mi, że tej nocy stanie
się coś niezwykłego. Jak się ma to stać, to niech się stanie, ale czy ja muszę być tego świadkiem? Widocznie tak.
Ubrałam się najcieplej jak tylko mogłam, oczywiście założyłam
wełniane rękawiczki i czapkę, bo to podstawa. Już chciałam wychodzić
z domu, ale przypomniało mi się, że nie mam latarki, a co ja zobaczę
bez latarki? Szłam wolnym krokiem, nie bałam się, było nadzwyczaj
bezpiecznie. Śnieg skrzypiał pod butami, policzki miałam czerwone
od mrozu, nie przejmowałam się, wiedziałam bowiem, że idę po coś cennego, mimo, że nie wiedziałam, po co.
Poświeciłam latarką na drogę i zobaczyłam małe kamyczki, jeden
za drugim. Pomyślałam, że to jakiś szlak i szłam wzdłuż nich. Każdy
kolejny kamyczek był większy, coraz większy. Gdy nagle skończyły
się kamyczki zobaczyłam jakieś szczebelki i zaczęłam po nich wchodzić, byłam coraz wyżej, każdy był coraz bardziej stromy, ale dałam
sobie radę, w końcu byłam na samym szczycie. Na szczycie? Czy dwieście czterdzieści dziewiąty stopień to może być szczyt? Niby wysoko,
ale ciągle czegoś mi brakowało, tego jednego szczebelka, o ten jeden
za mało.
I tu dopiero zaczynają się schody, bo pokonać ten jeden szczebelek
było znacznie trudniej niż tamtych dwieście czterdzieści dziewięć.
Nie wiedziałam, co zrobić, ale ujrzałam tabliczkę, ona pokazywała
mi drogę. W powietrzu wisiała lina zrobiona z małych kamyczków,
a ja miałam po niej przejść. To było bardzo trudne, ale skoro ona była
tam specjalnie dla mnie to nie miałam innego wyjścia, przecież nie mogłam po prostu od tak sobie zejść na dół. O nie, zaszłam już tak daleko,
to zajdę jeszcze dalej. Zawisłam na tej linie i zaczęłam przesuwać
się powolutku do przodu, była to żmudna droga, ale przebyłam ją. Ręce
miałam poharatane, ale w ogóle nie zwracałam na to uwagi, byłam
już coraz bliżej celu, ale ciągle mi czegoś brakowało, ciągle był to jesz-
69
cze ten dwieście czterdzieści dziewiąty szczebelek. Stałam właśnie
na cienkim patyczku, a na nim była strzałka, miałam wspiąć się do góry
po lichych gałązkach. Zrobiłam to i nagle zaświeciło słońce.
Była właśnie siódma rano, zrobiło się wyjątkowo ciepło, a ja nie stałam już na żadnym cienkim patyczku, na żadnym kamyczku, tylko
na wielkim stopniu.
To był właśnie szczyt, cieszyłam się, że udało mi się wspiąć tak wysoko. Gdy spojrzałam na dół przeraziłam się. Strome pagórki, linki, pułapki, z każdej strony coś czyhało, bałam się, że spadnę, ale nie mogłam
tam przecież pozostać, byłam całkiem sama. Wiedziałam, że muszę
powoli zacząć schodzić. Próbowałam się uspokoić, jakaś siła ciągnęła
mnie na ten szczyt, więc chyba nie po to żebym z niego spadła. Może
to był jakiś szczególny znak? Złapałam głęboki oddech i zaczęłam schodzić. Potknęłam się na kamieniu, upadłam, zadrapałam sobie kolano,
trysnęła krew. Ból był naprawdę silny, ale nie płakałam, zagryzłam
wargę i poszłam dalej. Nie było mi łatwo, czekały na mnie kolejne
pułapki, jedna po drugiej. Stało jakieś duże, dziwne drzewo z ostrymi
gałęziami, drapały mnie po twarzy, byłam opanowana i nie zwracałam
na to szczególnej uwagi. Pokonywałam przeszkody z dumnie podniesioną głową. Po tej męczącej drodze wreszcie zobaczyłam płaski teren,
byłam już całkowicie spokojna. Marzyłam o tym, żeby być już wreszcie
w domu, lecz nagle znów pojawiły się schody prowadzące na szczyt.
Stałam na ziemi i uświadomiłam sobie, że właśnie tak wygląda życie.
Człowiek się wspina, potem spada, idzie po prostym i znowu się wspina.
Nasze życie to wieczna wspinaczka, ale najważniejsze to być konsekwentnym i dążyć do celu, wtedy każdy sukces będzie wyjątkowy,
a porażka nie będzie straszna.
70
Czas – miara życia
Życie jest jak sznur – ciągnie się, a sznur jest jak czas – ma początek
i koniec. Każdy ma swoja gwiazdę, tak samo pozytywną, bo przecież
nikt nie urodził się pod „czarną gwiazdą”. Naprawdę nikt. Są szczęśliwi i smutni, są tacy, którzy nigdy nie zaznali szczęścia, są też tacy,
którzy nie potrafią z niego skorzystać, ale każda gwiazda jest szczęśliwa. To my dodajemy do niej czarne kropeczki, które przemieniają
się w ogromną plamę, czarną plamę. To my niszczymy życie, nawet
gdy myślimy, że robimy dobrze. Życie nasze jest wypełnione czasem,
gdy się rodzimy zaczyna się pierwsza sekunda, a gdy umieramy kończy
się ostatnia. Nasza wędrówka pomiędzy tymi sekundami to jeden wielki
krok, który składa się z miliardów małych kroczków.
Gdy po raz pierwszy otwieramy oczy dostajemy gwiazdę, czystą
jak łza, niewinną jak biel i drogocenną jak brylant, jednym słowem
wyjątkową. Dostajemy również mapę, która pokazuje nam gdzie mamy
iść, w którym miejscu poszczególna rzecz się znajduje. Nie zawsze jednak kierujemy się zgodnie z jej wskazówkami, nie wiadomo dlaczego.
Może nie potrafimy, może nie chcemy... Wtedy do tej krystalicznej
gwiazdy dochodzą kropeczki, jedna po drugiej.
Wędrujemy nieustannie szukając szczęścia często omijając je, choć
ono jest na wyciągnięcie ręki, szukamy sprawiedliwości, często ulegając
niesprawiedliwości, która podaje się za sprawiedliwość. Biegniemy
by spotkać się z dobrem, a na naszej drodze staje zło i zabiera nas na spacer. Szukamy osoby takiej prawdziwej, z krwi i kości, która ma serce
nieskazitelnie dobre. Osoby, która oprócz serca ma duszę i rozum.
Serce i rozum – te dwa czynniki, które często nie idą ze sobą w parze,
nie wiadomo dlaczego, bo przecież człowiek, który ma serce powinien
mieć rozum, a gdy ma rozum powinien mieć serce. Wędrujemy często
nie znajdując nic, czekamy, nie wiedząc na co.
My niczego nie mamy, tylko czas, który dobiega końca, gwiazdę,
która nabiera plam i mapę, z której nie umiemy skorzystać. Wszechświat
jest wieczny, tu i teraz. My przemijamy, na nasze życie składa się przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. O przeszłości wiemy z pamięci,
teraźniejszość czujemy, a przyszłość planujemy. Ale tym głównym
71
celem, najważniejszym zapewne dla każdego jest usunąć plamy
z gwiazdy. To wcale nie jest trudne – wystarczy sięgnąć po mapę, każdy
ma ją w swoim sercu, trzeba po prostu chcieć je otworzyć. Im szybciej
to zrobimy, tym lepiej, bo czas ucieka, a gwiazda czernieje.
72
W krainie niebieskiej
Dzień, w którym ujrzałam niebo, pojawił się tak z znienacka, tak nieoczekiwanie. Dzień, w którym widziałam dobro, bezgraniczne dobro,
niesamowite odczucie, niezapomniane przeżycie. Radość jak nigdy
wcześniej, radość jak nigdy później. Uśmiech na twarzy i okrzyk.
Okrzyk, który łagodzi moje serce. Takiego dnia się nie zapomina, dnia,
w którym życie zamienia się w bajkę, w którym bajka staje się życiem. Nic, nic się nie liczyło, nic, ani nikt. Czułam ten smak, ten zapach, tego dnia, jedynego z pośród wszystkich, od początku do końca
świata. Nie wiedziałam kim jestem, gdzie jestem, dlaczego jestem.
Nie wiedziałam, co się ze mną działo przez ten cały czas, co się stanie,
nic nie wiedziałam. Czułam szczęście, tylko szczęście, prawdziwe
szczęście istnienia. Ten odgłos, ta przestrzeń, ta biała przestrzeń,
ta chmurka, a na niej ja.
Właśnie na coś takiego czekałam wiele lat. To był ten moment
wyjątkowy, słodki, odprężający. Wydawało mi się, że jestem taka
lekka, lekka jak piórko. Unosiłam się coraz wyżej, z każdą chwila było piękniej, spokojniej, lepiej. Nie mogłam uwierzyć, że niebiańskie
drzwi raju otworzyły się przede mną, zwykłą śmiertelniczką, zwykłą
skromną osobą, niedostrzeganą przez większość, stratowaną przez
tłum. Pozwolono mi skosztować szczyptę przyjemności. Zanurzyłam
się w tej rozkoszy, rozkoszy jaką jest chmurka. Miękka i kojąca. Bardziej
miękka niż puch. Wydawała się taka malutka, a była ogromna, ponieważ cała byłam w jej objęciach. Czułam się jak w wannie z kozim mlekiem, najbardziej delikatnym, a i tak ona była delikatniejsza.
Zapach miała jak świeża śmietanka, a i tak pachniała dużo piękniej.
Z niczym nie można było jej porównać, bo nic nie odzwierciedlało
tak jak ta chmurka wieczności.
Czułam się jak w niebie, siódmym niebie, a może to było niebo, najprawdziwsze, o którym każdy marzy, które każdy utożsamia sobie z edenem. Nikt nie wie jak tam jest naprawdę, dopóki sam się tam nie znajdzie. Ja byłam tam na pewno. To natychmiastowe katharsis duszy
i ciała. Ja jedyna z ludzi w królestwie niebieskim. W krainie wiecznej
dobroci. Tam gdzie obce jest cierpienie, gniew i ból. Unosiłam się cały
73
czas do góry, aż w końcu stanęłam, już wyżej się nie dało. Siedziałam
spokojnie, jak nigdy dotąd. Właśnie wtedy wyłoniły się z głębi cheruby,
a ja zamilkłam na wieki.
74
Andrzej Milewski, ur. 12 10 1968 r., w Nowym Targu.
Absolwent Studium Dziennikarskiego w Krakowskiej Szkole
Gospodarczej. Rozwiedziony, jedno dziecko. Uczestniczył
w spotkaniach Klubu Literackiego Tra-WERS w Zakopanem
i w Warsztatach Literackich w Nowym Targu.
Należy do średniego pokolenia prozaików i poetów polskich.
Obecnie mieszka i pracuje za granicą. Jest autorem wierszy,
opowiadań takich jak: Róża i Cesarz, Jak poeta, Mesjasz,
Kod Leoparda i powieści: Dziecko Aniołów, Miłość pokonała
11 września 2001 i Moskiewski Teatr na podsłuchu.
Autor stara się tworzyć dzieła ze świeżym spojrzeniem, które
nie tylko będą obrazować jego fascynacje, ale też wyjdą na przeciw
potrzebom młodego czytelnika otwartego na najnowszą polską
literaturę. Główne motywy przedstawione w jego książkach
są oparte na współczesnej, wielowymiarowej sytuacji Polski
i świata. Ich fabuły wyrastają z osobistych przeżyć autora.
Proza Andrzeja Milewskiego jest mocno osadzona w rzeczywistości,
która go otacza, z niej bierze inspirację i siłę.
Kazimierz Bolesław Malinowski w artykule „Niemal ciągła linia”,
(Lampa nr.4/5, 2004 r.) napisał: „Rasowy literat trzyma palec na spuście,
to jest, rzec chciałem na pulsie bieżących wydarzeń, chwyta w locie znaki
czasu, to Andrzej Milewski rozumie i stosuje. W powieściach Miłość
pokonała 11 września 2001 i Moskiewski Teatr na podsłuchu wyraża
w formie, której finezja została już opisana, szereg poglądów na kluczowe
problemy współczesności. Zadaje śmiałe pytania i udziela poprawnie
politycznych odpowiedzi, wykuł je na pamięć czytając „Wyborczą”.
Co więcej, uprawia fabułę, perypetie osobiste bohaterów, którymi jest
on sam, problemy, które leżą na sercu, takie jak dobro, prawda, miłość, brak
przemocy, brak głodu, terror, bezprawie, piękno, które jest w naturze.”
Andrzej Milewski
,
Nowy Targ
75
Jak poeta z poetą…
Usiadłem na ławce w Rynku obok pomnika Władysława Orkana.
Był marcowy, mokry, pochmurny, szary i ciepły jak na tę porę roku
dzień.
Słońce bez skutku próbowało przebić się przez chmury. Szum aut mijających plac i kłapanie butów przechodniów usypiały. Parking za chodnikiem był pełny. Stojący z lewej strony pomnik poety i ja patrzyliśmy
w tę samą stronę. Z drzew znajdujących się za plecami krakały wrony.
Po asfaltowym chodniku mknęła pani po 30-tce ze złożoną parasolką i
z papierosem w ustach. Chwilę później przebiegł mężczyzna w garniturze i z teczką w ręce. Uczennica. Oraz zakonnica, która wsiadła do białej
Skody Oktawii. Włóczyłem tak oczami i zastanawiałem się co zrobić
z PIT-em, który właśnie otrzymałem od pani w Urzędzie Skarbowym.
Dała mi cztery kartki formularzy do wypełnienia. „Czy zwrot z podatku w wysokości 70 złotych przełamie moją niechęć do biurokracji?” – zastanawiałem się. Urząd ma piękny, nowy budynek. Byłem
w nim pierwszy raz i wzbudził we mnie mieszane uczucia. Mężczyźni
z samochodowymi tablicami rejestracyjnymi minęli mnie, pewnie poszli
do Wydziału Komunikacji.
Miałem dużo czasu i pomyślałem, że napiszę list do mojego byłego
profesora.
Prosił mnie jeszcze w tamtym roku żebym napisał do niego chociaż
jeden akapit.
Sięgnąłem do plecaka, wyciągnąłem zeszyt i długopis.
– Przepraszam bardzo. Czy mogę prosić pana o dwa złote? – usłyszałem niski głos z góry.
„Co za miły ton” – pomyślałem. Przed moim nosem pojawiło
się coś białego. Odchyliłem głowę i zobaczyłem biały, delikatny jednorazowy kubek trzymamy przez grubą, mięsistą rękę ogromnego
i łysego człowieka-monstrum.
– Przepraszam bardzo. Czy mogę prosić pana o dwa złote? – powtórzył nieznajomy.
„Co? Dwa złote? Nie, to za dużo. Dam mu złotówkę” – powiedziałem
w myślach i sięgnąłem do kieszeni wyciągając monetę.
76
– Co? Tylko złotówka?
– Mało? – odpowiedziałem jeszcze bardziej zdziwiony niż obcy
facet.
– No, mało.
– Złotówka albo nic.
– Dobra i złotówka.
Wrzuciłem monetę do plastikowego naczynia. Podziękował, ukłonił
się i odszedł.
Zacząłem pisać list do mojego byłego wykładowcy:
Pierwszy akapit. Akapit jak każdy. Każdy jest pierwszy. Jeśli każdy
jest pierwszy to żaden jest ostatni, jeśli nie każdy jest pierwszy to każdy lub nie każdy jest ostatni. Jeśli żaden nie jest ostatni to żaden nie jest
pierwszy. Jeśli jest pierwszy to może być też ostatni. Jeśli nie ma ostatniego
i pierwszego to nie ma żadnego. Jeśli nie ma żadnego to nie ma i tego. Piszę
akapit, o który Pan prosił. Nalegał Pan. „Od czegoś się zaczyna” – powiedział mój instruktor tańca, po tym jak rozmawialiśmy o turniejach. Według
niego uczymy się dopiero chodzić, pary turniejowe nie myślą o krokach, które
są dla nich jak zmiana biegów dla kierowcy.
Na koniec tego listu napiszę mój najnowszy i ostatni wiersz, który stworzyłem na Warsztatach Literackich odbywających się w Miejskim Ośrodku
Kultury. Pisałem Panu o tych Warsztatach i prowadzącym w poprzednim
liście. Ze wzruszeniem wspominam tamte czwartkowe spotkania.
Niczym igła kompasu wskazuje kierunek zagubionym wędrowcom
Prowadzi
Niczym cel dla nas jak na pustyni oaza
Prowadzi
Jest wszystkim i niczym
Gdy nie ma ciebie
Gdy nie ma mnie
Gdy nie ma ja Gdy nie ma ty Gdy jesteśmy
Tylko my Przyszedł sms, od 119999 1/2 Internetowa bramka SMS:
<a.> Czesc, rozumiem, ze w Walentynki kochalismy sie w zabezpieczeniu?
Nie moge dostac cos okresu, dziwnie się czuje, wymiotuje, podejrz…
Drugi sms. Od 119999 2/2 Internetowa bramka SMS:
<a.> ewam, ze to stres, myslisz, ze to stres?
77
Co mam jej odpisać, że nie myślę, że przestałem myśleć, chcę tylko
stad uciec? Proces zwany myśleniem przecież trwa do chwili gdy mózg
funkcjonuje.
Zegar ratuszowy wybił dwunastą godzinę, w miasto popłynął hejnał
Nowego Targu, potęgujący i tak już przygnębiający klimat. Odpisałem
na sms-a:
Jestem pewien, ze to twoj stres jest powodem opoznienia okresu.
Gdy moj ptaszek zobaczyl twoje gniazdko to strasznie sie tam wyrywal.
Pozwolilem mu wejsc, ale wczesniej zalozylem mu szczelne ubranko, ktore
na pewno zabezpieczylo przed tym czego sie obawiasz.
– Poeto... Masz ochotę na wypicie szklanki wódki ze mną?
– Odejdź. Dałem ci już złotówkę. A drugiej nie dam. I koniec! –
powiedziałem pochylony nad telefonem komórkowym.
– Napij się ze mną wódki, jak poeta z poetą – zabrzmiało
prosząco.
Podniosłem głowę, przekręciłem w lewo, następnie w prawo. Nikogo
nie było.
– Napij się ze mną…
– Odejdź! Nie dam ci już żadnej kasy. Zresztą nie piję wódki.
Spojrzałem ponownie w kierunku, skąd dochodził głos. Jego
ton już był inny.
– Napij się ze mną wódki, jak poeta z poetą – poprosił ponownie.
„Ale gość przynudza. Pewnie miły pan z kubkiem, który już nie jest
taki miły, schował się za pomnik i robi sobie jaja. Chyba się nie odczepi”
– pomyślałem znów słysząc ten sam głos lecz jakby z góry.
To mi nie dawało spokoju. Wstałem i poszedłem za pomnik, obszedłem kamienny cokół dwa razy. Nikogo nie było. Podniosłem głowę
do góry. Nade mną, bez ruchu stała żeliwna podobizna Władysława
Orkana w długim płaszczu. Wróciłem na ławkę. Przyszedł sms od Ani.
Znów usłyszałem głos. W jednej sekundzie obróciłem głowę w stronę
pomnika. Płaszcz jakby poruszył się od wiatru, a prawą rękę, którą
przedtem trzymał na piersi, teraz miał opuszczoną. Orkan przekręcił
głowę w moją stronę, spojrzał prosto w moje oczy i zapytał:
– Czy napijesz się ze mną wódki, jak poeta z poetą? Czy nie?
Moje oczy wpatrywały się natarczywie w poruszającą postać.
Nie mogłem wykonać żadnego ruchu.
W jednej chwili zastygłem.
Pomnik zszedł z cokołu i zbliżał się do mnie.
78
Moja prezentacja
Decyduję się być szczęśliwa…
od dziś ponownie –
cieszyć się życiem
pisać poezję
kochać
podróżować
podziwiać ptaki i krokusy wiosną
uczyć się wykonywania dobrego
makijażu
To ja Ewa Oraczko
,
Nowy Targ
79
Pejzaż polski
Stoję pośród nieokreślonej mnogości roślin.
Nawet ścieżka zagubiła się w plątaninie
traw, ziół i mchów.
Polne koniki trenują swe dalekie skoki.
Gdzieś nad wikliną
smętnie kwili czajka.
Podmuch ciepłego wiatru
czesze trawy.
A gdyby tak wkupić się w ten wciąż tajemniczy
i nie poznany
do końca świat?
A gdyby zrozumieć
muzykę świerszczy,
szelest traw
i brzęczenie opasłych trzmieli?
Nowy Targ 29-01-2008.
80
Nowa partia
posiadam
legitymację
Partii Dobrego Humoru
składka członkowska
trzy
uśmiechy dziennie
opłacona z wysoką nadwyżką
sumiennie
Nowy Targ, 19-04-2008
Perełki
czytam wiersze
fraszki
aforyzmy
mają szansę
na zaistnienie
poza
szufladami twórców…
co rusz
któreś
mnie zadziwiają
fascynują
pociągają w krainę fantazji…
te dla mnie najpiękniejsze
błyszczące w sercu –
to perełki literatury
Nowy Targ, 19-04-2008
81
82
W początkach drogi widać sporo, a rzeczy sprzed trzech – czterech
lat giną w pomroce niepamięci. Mówią, że to syndrom starości.
A ja myślę, że to kwestia relatywizacji czasu, który jak wiadomo
nie istnieje w zasadzie, ale jeśli już to płynie inaczej gdy jesteśmy
młodzi, a inaczej pod koniec życia. Tamte dawne choinki rosły
całe hektary jedna od drugiej; teraz zmieniły się w gęsty las,
w którym co i raz obijam się o następne Boże Narodzenie…
Z Milanówka pod Tatry jechałem dobrze ponad ćwierć wieku. Tutaj
jestem już ponad trzydzieści lat. W plecaku miałem wówczas dyplomy
uniwersyteckie: z nieprzydatnej nikomu dziedziny egiptologicznej oraz
z dziennikarstwa, w którym rzeczywiście terminowałem z różnym
skutkiem jeszcze w Warszawie. Potem wciągnęło mnie Zakopane swoim
niesamowitym urokiem i umiejętnością wzbudzania we wszystkich
ambicji twórczych, taternickich, narciarskich i towarzyskich – i żadne
nie pozostały mi obce… Wreszcie wysiadłem kiedyś na przystanku
po drodze i w Nowym Targu, jak sądzę, osiądę na dłużej.
Kiedyś tam, po opublikowaniu kolejnej książki, wydało mi się, że umiem
pisać i wiem jak to robić, że poznałem się na Zakopanem i jego okolicach,
niekiedy dość odległych – Słowacji, Paryżu, Prowansji… Że znam
życie i jego kwintesencję potrafię zawrzeć w wierszach, opowiadaniach
i powieściach. Próbowałem tę wiedzę przekazywać innym, a potem
zobaczyłem, jak wiele jeszcze muszę się sam nauczyć, jak wiele
spraw robię nie znając żadnej metody, którą mógłbym przekazać
następcom, jak wiele już zapomniałem. Jeszcze później spojrzałem
za siebie i zobaczyłem, że następców po prostu nie ma – albo poszli
inną drogą, albo dawno mnie już wyprzedzili i teraz ja jestem czyimś
następcą, tak jak było w młodości. Zatoczywszy więc takie koło fortuny
i jej braku, szykuję się do kolejnych dróg, na których znów nie spotkam
przewodnika. Bo najważniejsze drogi są zawsze jeszcze nieodkryte.
M aciej Pinkwart
,
Nowy Targ
83
Bibliotekarce
Masz na półkach tysiące wierszy
o gorącej miłości wspaniałych bohaterów
setki romansów na wyblakłych kartkach
ale wystarczy
że na mnie spojrzysz
i spłoną wszystkie złamane serca
w szarych okładkach
a ja, nieszczęsny Herostrates
uprowadzę cię z popiołów
nierzeczywistych uczuć
by odpłynąć o świcie marzeń
na prawdziwą Cyterę
Budzik
Poranny budzik powoli uruchamia
wszystkie ważniejsze zespoły i układy
wciąż niezbyt dobrze poznanej
wyspy twojego ciała
najpierw słyszysz – niechętnie
potem widzisz – niewyraźnie
usiłujesz namówić do współpracy
strajkujący kręgosłup
myślisz na zwolnionych obrotach
o zagadkach jakie niesie dzień
jeśli nie znasz rozwiązań – znaczy
że w nocy nie umarłeś
zaczynasz dzień
wyciągasz wnioski z przyszłości
planując historię
na gruzach teraźniejszości
84
Cztery pory Roku Szymanowskiego
Różowiał śnieg na klawiaturze
gdy kwitły maski na twarzach słuchaczy
a wspomnienie ze Skałki
brzmiało śmiertelnym zmęczeniem mazurka
jak wschodząca myśl
o tobie nad ranem
Rozpryskujące się krople skrzypcowych flażoletów
niosły od Syrakuz zapach źródła Aretuzy
a smak koniaku z ukraińskiej Ryżawki
zaśpiewał hiszpańską tarantelą
którą wraz z halnym zatańczyli Harnasie
gdy z gór już schodził śnieg
a dzikie pola nieskończonej Ukrainy
szumiały jak wieczór
na Polach Elizejskich
Popłynąć jeszcze raz wzdłuż słonecznej zatoki
gdy wiatr od wschodu śpiewa Pieśń Roksany
od klasztoru do zamku joannitów
a ta sama fala niesie uśmiech słońca
od Symi do Sycylii
położyć się na księżycowym odbiciu w wodzie
widzieć nad dnem drobne rybki marzeń
słyszeć bicie serca ogrzewającego
całe Mare Internum
i klaster ciszy w pauzie między
Nauzyką a Kaliope
Trzeba nam teraz
opędzać się od szerszenia złych wspomnień
idąc z wizytą do krowy uważać na konwenanse
gdy za oknami naszych mieszkań
panoszy się zły lejba
bo choć nikczemny szpak
odfrunął z gilem i sroką
85
kołysanka lalki wciąż smutno brzmi
przed zaśnięciem
Jesienne liście sukienek przykryły opalone ciała
wiatr odgania mgłę
kryjącą plany zimowych snów
walą się na nas crescenda decyzji
które trzeba odnaleźć na stronach
życiowej partytury
zanim dyrygent wskaże na początek
pieśni o niekończącej się nocy
Czy jeszcze warto wspominać
Tę godzinę, w której miasto śpi Białe od gorąca
Gdy śni się szklanka zielonego sorbetu
Słodzonego pieśnią szalonego muezina
Tutaj, gdzie ciepłe słowa o miłości
zamarzają na ustach śpiewaczek
a każdy z efebów
nosi zwiewną szatę lodowatego puchu
w miejscach doprawdy gorących
Czy przetrwamy
moderato, dolce e tranquillo
do następnej części corocznego kwartetu?
86
Dar i pamięć
Zabrałem z sobą
zielone wspomnienie
twoich oczu
i blask słów
kiedy mówiłaś
nie wiem jeszcze
chyba
daj mi czas
a to jedyny dar którego nie mogę
ci ofiarować
przyjmij więc moją pamięć
pamiętam pierwsze słowa
chcę zapomnieć ostatnie
pamiętam ból serca
zapominam pocałunki
pamiętam wczoraj
zapominam dzisiaj
sprzątam miejsce na jutro
87
Potrojenie
Koń trojański
Gwiazdy zaglądają przez oczy
drewno butwieje we mgle
idącej znad Skamandra
i tylko sztuczna cisza
dzwoni w drewnianych uszach
myślisz głośno
więc jesteś próżny
podstęp Odysa
nie został wypełniony treścią
Przechodniu powiedz Sparcie
że z wielkich idei
zrobią teraz wielkie ognisko
którego dym zaćmi oczy
ślepego poety.
Nie umiejąc pisać
opowie wszystko niedokładnie
przez głuchy telefon mitologii
88
Orzeł trojański
Między trzepocącymi bezradnie
skrzydłami bez piór
bije puste serce bez krwi
ale wznosi się w niebo
opuszczone przez bogów
a fioletowy księżyc
rzuca złowróżbny cień
ptaka pustej śmierci
na rynek pustego miasta
gdzie sny Hektora
śnią się snom Achillesa
Słowa Kassandry wyścielają gniazdo
w którym bezskrzydła orlica
wysiaduje węże Laokoona
Papuga trojańska
Został tylko kolorowy dywan
z przewagą barwy czerwonej
a przecież powinien być błękit
paryski
jak jego oczy
wyłupione strzałą
skoro już nie mógł mnie widzieć
podziwiać
kochać
umarli tylko nienawidzą
wstałam i odleciałam
tam skąd mnie porwano
a mąż na widok mojej urody
udał, że Troja
to był tylko taki film
niezbyt udany zresztą
89
Żółw trojański
A więc powiadasz, drogi Zenonie,
że jeśli dostanę pół dystansu for,
to Achilles nigdy mnie nie dogoni?
I nawet nie zastrzeli, bo tak naprawdę
strzała zawsze znajduje się w jakimś miejscu
a zatem naprawdę nie leci?
O, bogowie, nie czas teraz na elejskie paradoksy
kiedy metę wyznacza
nieistniejący horyzont zdarzeń
a boski Achilles
legł w czarnej dziurze niepamięci
z zatrutą strzałą Parysa
która utkwiła w słabiźnie piętowej
Zapewne, kulejąc, zmierza do łodzi Charona...
A ja, z ciążącą coraz bardziej
skorupą nieczułości na grzbiecie,
podążam przez zgliszcza wspomnień
do niewiadomej mety
by zmienić się w proch
z którego powstałem.
Wolny jak żółw
i wolny jak ptak
pewny jednak zwycięstwa
w grze z jedynym życiem
w której wygraną dają
nie sprawność zawodnika
lecz ustalone odgórnie
reguły gry.
90
Świnia trojańska
marudna taka
hałaśliwie zadowolona
upasiona nienawiścią
jedyne żywe coś w martwym mieście
już tylko na deser
wyjada pogasłe oczy
nieśmiertelnych bohaterów
Ulica
Na twojej ulicy
słońce wschodzi z każdym uśmiechem
mam tam gniazdo
na drzewie pocałunków
z widokiem na twoje sny do których
się wkradam
z każdym westchnieniem
by zaplatać ci warkocze marzeń
z których już się nie wyplączesz
aż do rana
Kiedyś obudzisz się przed końcem
snu i wtedy odlecimy
do kraju
który czeka na nas z kieliszkiem
wytrawnej akceptacji
W jakim mieście jest twoja ulica?
91
Potem
Nie piszcie tylko potem że się nie szanował
Że mógłby bardziej o zdrowie
Nie pić cykuty
Nie palić mostów
Unikać stresów żyjąc spokojnie
I sypiać regularnie
A nie byle gdzie i z kim popadło
Nie pouczajcie go o tym jak żyć On to teraz już wie od a do zet włącznie
Nie płaczcie
Nie urągajcie Bogu i lekarzom
Nie tęsknijcie
I nie cieszcie się zbytnio
Tylko wyślijcie mu tam maila
O tym, jak dzisiaj pachną jej włosy
O której słońce wschodzi nad Atlantydą
O czym szumią dęby w Milanówku
Czy z Krywania widać dziś mgłę nad Niewcyrką
I czy ona pamięta pierwszy śnieg na ustach
Roztopiony pocałunkiem
Nie liczcie zapisanych i niezapisanych
Bajtów
Liczb na kontach
Długów i gadżetów do wyrzucenia
Nie liczcie też zbytnio na zagospodarowanie
Opuszczonego miejsca
Które nadal zajmują jego sublokatorzy
Niespełnione marzenia
Bałagan wspomnień
Zmarznięte ciepłe słowa
Nienapisane wiersze
Niedokończone wieczory
92
I szklanka pobladłego od dziś
Czerwonego wina
Które pijaliście z nim Na zdrowie
Telefon
Mój telefon
Musi być zepsuty
Nie dzwonisz
Nie odbierasz
Na wyświetlaczu widać tylko tapetę
Z potrzaskanych marzeń
Bateria uczuć
Nie daje się naładować
Na domiar złego
Przedawniła się Gwarancja naszej miłości
Jesienna rymowanka
Jesień listopadowa,
siostra umierania
pierwszym śniegiem sypie w oczy załzawione
Drzewom umarły dzieci –
i bez pożegnania
z wiatrem, grabarzem liści, poszły
w ciemną stronę.
Grzejąc zgrabiałe ręce
w cieple złotych zniczy
93
kwiaty serc zostawiamy przy cudzych nagrobkach
jeden, drugi, dziesiąty –
już nie da się zliczyć
miejsc gdzie łzę zapisze przeszłość
w wielokropkach.
Ale pod śniegiem zginą
smutki tej jesieni
Za pół roku najwyżej lub może co najmniej
Wiosna przyjdzie wesoła,
i wszystko odmieni
Stworzy ludziom nadzieję.
Czy przyjdzie też dla mnie?
Cień
Cień róży przycupnął na klombie
Ciężko dysząc w upalne południe
Spragniony jak ona Czeka na codzienny wybór
Miss kwiatów
Dokonywany przez ogrodnika z sekatorem
Nie pachnie
Nie przyciąga motyli
Nie straszy kolcami
Nie jest symbolem miłości
Nie umrze powieszony
Na szkarłatnej wstążce
W wyschniętym wazonie
W bukiecie innych cieni
94
Kumulacja
Wychodząc z zakrętu chwycił prawymi kołami trochę pobocza,
ale śnieg był równo nawiany na całej drodze, tak że tylko nieco go zakolebało, bez większych problemów wyrównał poślizg i dalej nie przekraczając sześćdziesiątki starał się jechać prosto przez języki śniegu,
nawiewane przez wiatr. Mimo wczesnego popołudnia na szosie było
pusto, widoczność miejscami spadała do kilkunastu metrów, ale w sumie
nie można było narzekać. Słyszał w radiu, że pod Suwałkami zasypało wszystkie drogi na pół metra i pługi musiały odkopywać setki
tirów, które bez łańcuchów usiłowały pokonywać płaskie wydawałoby
się drogi z Litwy i Kaliningradu. Tu, w środkowej Polsce było jeszcze
zupełnie dobrze.
Spojrzał na zegarek – minęła trzecia, do zmroku miał jeszcze niecałą godzinę, powinien za widna dotrzeć do domu. Wrócił wzrokiem
na drogę i nagle zobaczył, że drogi nie ma. Zadymka wyrównała szosę
z okolicznymi polami i nie wiedział, gdzie jest pobocze, gdzie rów,
a gdzie asfalt. Bezradny zatrzymał auto, odruchowo włączył awaryjne
i wysiadł, owijając szyję długim szalikiem. Wiatr wciskał się pod poły
rozpiętej kurtki i dopiero teraz poczuł zimę, którą w ciepłym samochodzie oglądał tylko przez szybę, jak w telewizorze.
Śnieżyca, jak nagle przyszła, tak nagle ustała. Wiatr zwiewał teraz
z szosy białą kołdrę, pokazały się szare płaty asfaltu, gdzieniegdzie
widoczna była nawet środkowa biała linia. I właśnie na tej linii go zobaczył, bo tak idiotycznie kontrastował z otoczeniem, że nie sposób
było go nie zauważyć.
W pierwszej chwili pomyślał, że na drodze leży wielka, pomarańczowa marchew. Jakoś skojarzył to z zabawkami, których pełno było
w sklepach przed Mikołajem. Wyglądało to tak, jakby to coś wypadło
z ciężarówki, wiozącej towary do marketu, do mikołajkowych stoisk,
przed którymi tłoczyły się spocone dzieciaki i nieszczęśliwe matki.
Ale to nie była zabawkowa marchewka. Podszedł bliżej i przetarł
oczy.
Na środkowej, białej linii niemal zasypanej przez śnieg, po oblodzonej jezdni grajdał się bocian. Czerwone patykowate nogi rozjeżdżały
95
mu się po zaspie, wstając podpierał się skrzydłami, których zazwyczaj
czarne pióra były jakby posiwiałe od szronu, a pomarańczowy dziób
kierował w stronę intruza usiłując klekotać, co mu w tym mrozie zupełnie nie wychodziło, więc tylko wściekłym wzrokiem próbował odpędzić Tomka, który w pierwszym odruchu cofnął się do samochodu,
w drugim – obejrzał się, czy nic nie jedzie.
Szosa dalej była pusta. Pomyślał, że musi jakoś bociana zapakować do samochodu, bo najwyraźniej jest chory czy kaleki, nie odleciał
z kumplami i rodziną do ciepłych krajów i jakoś przetrwał do tej pory, bo jesień była wyjątkowo łagodna. Ale przyszedł wreszcie mróz,
od paru dni padał śnieg i bociek bez ludzkiej pomocy nie miał szans.
Zdjął kurtkę i zbliżył się do ptaka, zastanawiając się, jak go złapać,
żeby nie dać się podziobać i ptakowi nie zrobić krzywdy. Bocian stanął
na nogi i podniósł wojowniczo dziób. Tomek kątem oka dostrzegł ruch
na poboczu.
Po prawej ze śniegu wydobywały się setki pomarańczowych marchewek. Setki bocianów wykluwało się z zasp, stawało niepewnie na nogi,
podpierało się skrzydłami, stawiało pierwsze kroki, co odważniejsze
próbowały unieść się w powietrze.
Włożył kurtkę i wolno wrócił do samochodu. Otworzył drzwi
i kontrolnie spojrzał, czy nikt go nie omija. Po lewej stronie na polu
szykowało się do lotu następne, nieprzeliczone stado ptaków.
– Po prostu zwariowałem – pomyślał – Halucynuję od tego śniegu.
Bociany o tej porze roku są w Egipcie albo gdzieś tam.
Czerwony peugeot doskonale pasował do klekoczących w najlepsze
bocianów. Podjechał cichutko i teraz stał prawie naprzeciwko jego
skody, silnik pracował na wolnych obrotach, nikt nie wysiadał. Tomek
podszedł i zobaczył, że kierująca nim kobieta przez otwarte okno
ze środka obserwuje pole bocianów.
– Czy pani też je widzi? – zapytał – czy to tylko mnie się coś zrobiło
w głowie?
Wysiadła i nawet na niego nie spojrzała. Kilkakrotnie trzasnęła
migawka aparatu fotograficznego. Jakby spłoszone tym dźwiękiem
bociany po obu stronach drogi zaczęły biec, niezgrabnie przebierając
nogami, było im ciasno, skrzydła uderzały o skrzydła, niektóre ptaki się przewracały, ale nie zważając na depczących po nich sąsiadów
wstawały i biegły znowu, czasami lekko kulejąc, wreszcie wszystkie
poderwały się do lotu. Hałas klekotu i szum skrzydeł trwały jeszcze
96
jakiś czas, bociany przelatywały nad nimi kilka minut, wreszcie znikły
za drzewami i zrobiło się cicho. Śnieg znów zaczął padać, wiatr wciskał
się pod kurtkę. Kobieta spojrzała na niego.
– Efekt ocieplenia klimatu? Pomyślały, że już wiosna?
– Tak, na pewno. Jest minus 15 stopni i za dwa dni mikołajki.
Wiosna jak nie wiem. Niech pani mnie uszczypnie, żebym uwierzył,
że to nie przywidzenie.
– No ale te bociany to skądś i dla czegoś przyleciały. Może będzie
wcześniejsza wiosna? Przyślę panu zdjęcia. Niech mi pan da wizytówkę,
to wyślę na maila, jak wrócę do redakcji.
Rozłożył ręce.
– Nie mam. Nie potrzebowałem nigdy wizytówki. Ale maila mam,
niech pani zapisze...
Machnęła ręką i sięgnęła do torebki. Wizytówka miała jasnozielony kolor. Tomek zobaczył, że przez cały czas nie zdjęła czerwonych
rękawiczek.
– To niech pan mi coś napisze, ja wyślę zwrotkę. I uciekajmy już,
bo zamarzniemy i coś nas rozjedzie...
Trzasnęły drzwiczki, peugeot ruszył delikatnie, po chwili śnieg
zasypał ślady opon. Włożył ostrożnie jedynkę i próbował sobie przypomnieć, jak ta kobieta wyglądała. Nijak. Nie zapamiętał niczego, poza
czerwonymi rękawiczkami. Nazwiska na wizytówce też nie pamiętał
Zmierzchało. Do domu miał jeszcze pół godziny drogi, jeśli
nic się nie stanie. Na zewnętrznym termometrze było minus 18.
Wyobraził sobie hekatombę zamarzających bocianów.
– Wczesna wiosna, no, pewno...
***
Klucz zgrzytnął w zamku, a drzwi, otwierając się, zaskrzypiały,
alarmując pewno całą klatkę schodową. Od tygodnia tak się działo
i ciągle zapominał je nasmarować. W korytarzu było ciemno, z kuchni
dobiegały odgłosy obijanych garnków i dźwięki gadającego telewizora.
Znów pomyślał, że chciałby mieć psa: w dawnych, dziecięcych latach
w domu był pies i nigdy się nie zdarzyło, żeby nie wybiegł do korytarza machając ogonem, gdy tylko ktoś z domowników otwierał drzwi.
97
Teraz psa nie było, a żaden z domowników od niepamiętnych czasów
nie fatygował się z powitaniami.
– Dzień dobry, już jestem – rutynowo rzucił w pustą przestrzeń,
nie oczekując odpowiedzi. Zdjął kurtkę i buty, umył ręce w łazience
i wszedł do kuchni.
– Przepraszam, straszna śnieżyca, nie dało się szybciej.
Wzruszyła ramionami.
– Inni jakoś potrafią szybciej. Tylko tobie się nigdy nie spieszy. Do domu, oczywiście, bo gdzie indziej to byś leciał jak na skrzydłach.
Na wzmiankę o skrzydłach przypomniał sobie wygrzebujące
się ze śniegu bociany. Otworzył usta, żeby opowiedzieć, co mu się zdarzyło, zobaczył jej plecy na tle telewizora i pomyślał, że musiałby
się przekrzykiwać z postaciami z serialu i dał sobie spokój.
– Mogłeś przecież zadzwonić, prawda? Wiesz przecież, że obiad
robię. Po co ja się staram, żeby ciepłe było, potem muszę podgrzewać,
a ty sobie robisz co chcesz i zupełnie mnie lekceważysz...
Za oknem śnieg padał coraz gęstszy i zrobiło się całkiem ciemno.
Serial się skończył, szły reklamy, żona przyciszyła telewizor i postawiła
przed nim talerz z zupą. Pomyślał, że ani słowem nie wspomniała
na temat pogody, na temat tego, czy droga była bezpieczna, co się działo
przez cały dzień – u niej i u niego. Przez długie lata razem dojeżdżali
do pracy, to znaczy on był kierowcą, teraz kiedy emerytura zatrzymała
ją w domu, problemy dojazdu jakby przestały być dla niej zrozumiałe.
Tłumaczenie, że trudno jest sięgać po telefon w czasie śnieżycy, przy
zerowej widoczności, kiedy w każdej chwili grozi poślizg, w dodatku
dzieją się rzeczy na pograniczu halucynacji wydało mu się w tej sytuacji
bezsensowne.
– Przepraszam, próbowałem, ale komórka się rozładowała...
Nie od dziś wiedział, że kłamstwo prawie zawsze jest bardziej wiarygodne od prawdy. Zresztą, kilkadziesiąt lat wspólnego życia nauczyło
go, że tego typu rozmowa nie polega na wymianie argumentów, tylko
na rzucaniu oskarżeń, nie ma na celu poprawy sytuacji, tylko poniżenie przeciwnika. Bo dotychczasowi partnerzy już dawno znaleźli
się po przeciwnych stronach barykady.
Krupnik miał w środku rozgotowaną kaszę, surowe jarzyny i odłamki
kości. Starannie wydłubywał je z zębów, nie starając się nawet ukryć
tego przed żoną.
– Pyszne, dziękuję bardzo… Ty nie jesz?
98
Pokręciła głową.
– Jadłam już wcześniej, o tej porze, o której miałeś przyjechać do domu. Drugie będzie potem, bo naleśników nie chciałam robić na zapas,
żebyś nie powiedział, że nie będziesz jadł, bo jadłeś po drodze.
Odstawił prawie pełny talerz.
– Pyszne, naprawdę. Ale jadłem po drodze. Może zostawimy sobie
na jutro?
Starannie wylała zupę do zlewu i wyszła z kuchni, zamykając drzwi
w swoim pokoju. Zgasił telewizor, ukroił kawałek chleba, posmarował
masłem, posypał solą. W lodówce były tylko słoiki z dżemem i żółty
ser pokryty warstwą pleśni.
Włożył buty, na których jeszcze nie stopniał śnieg.
– Wychodzę z psem, wrócę za chwilkę – rzucił niezbyt głośno
w stronę zamkniętych drzwi. Za matową szybą migał ekran telewizora i jedynie głos lektora odpowiedział na jego żart. Od pewnego
czasu – gdy zauważył, że wieczorne rozmowy domowe raczej nudzą
i przeszkadzają żonie, niż – jak wcześniej – cieszą, wychodził na piwo do pobliskiego baru. Psa nie mieli, ale hasło było zapożyczone
z książki Kästnera „Emil i detektywi”, gdzie wuj bohatera w ten sposób anonsował wieczorną eskapadę na kufelek. Tomek polubił pianobar o pretensjonalnej, ale muzycznej nazwie „Take Five”, miał swoje
stałe miejsce niedaleko okna, wychodzącego na główną ulicę, gdzie
padające z tyłu światło latarni sprawiało, że siedział zawsze w cieniu.
Uchodził tam za artystę, choć naprawdę tylko uczył historii sztuki
w Liceum Plastycznym. Tytuł do artystycznego dziwactwa zdobył
jednak nie poprzez swoje studia, a dzięki faktowi, że był jedynym
klientem, który nie pił piwa, tylko wino. Po kilku miesiącach poznał
wszystkich klientów i był uważany za swojego. Dwa kieliszki starczały
mu na cały wieczór i nigdy tej normy nie przekraczał.
Śnieg przestał padać i znad rzeki szły na miasto gęste opary, przy
narastającym mrozie ścinające się w duszącą mgłę. Do baru miał może dziesięć minut, ale nie spieszył się. W tym sennym miasteczku,
leżącym przy drodze między znanym kurortem a historyczną stolicą
województwa, w ogóle mało kto się spieszył. Życie pełzło tu leniwie,
od niedzieli do niedzieli, od targu do targu, od urodzin do chrzcin
i od wesela do pogrzebu.
99
Barman, zajęty obsługą kilku stałych piwoszy, skinął mu z daleka
głową. Tomek siadł przy swoim stoliku nie zdejmując kurtki i zmęczony
całym dniem oparł się na krześle. Było dość chłodno i pustawo.
– Wcześnie dzisiaj – barman odruchowo wytarł ścierką stolik, zanim
postawił przed Tomkiem kieliszek czerwonego wina. Jako stały klient
nie musiał nawet zgłaszać zamówienia – wino podawano mu bez pytania, czasem dodatkowo brał coś do jedzenia. I tym razem zamówił
smażoną kiełbasę z kapustą, nie tłumacząc specjalnie tego, że obiadu
w domu nie zjadł. Tu nikt nie zadawał pytań, zwłaszcza w tak oczywistych sprawach: miasto było niewielkie i wiadomości, prawdziwe
czy plotkarskie, rozchodziły się bardzo szybko. Ale w barze przy ulicy
Głównej sprawy domowe klientów nikogo nie obchodziły: tylko niezbyt lubiani przypadkowi goście zwierzali się barmanowi ze swoich
kłopotów.
Rzeczywiście, dawno tak wcześnie tu nie był. Lokal był prawie
pusty i nawet dym z papierosów nie gryzł w oczy. Od lat nie palił,
ale nie unikał zadymionych miejsc. Czasem tylko zdejmował okulary
i przecierał załzawione powieki.
Widząc jak żona barmana wystawia na ladę talerz z jego kiełbasą,
wstał i przeniósł go na swój stolik. Smakowało. Zastanowił się, dlaczego
w barze smakuje mu bardziej niż w domu, choć powinno być odwrotnie.
Może dlatego, że tu nikt nie patrzył na jego minę jak je i nie domagał
się pochwał?
Wytarł talerz kawałkiem chleba i dopiero wtedy sięgnął po wino. Wyprostował nogi i w tym momencie zobaczył twarz za oknem.
Szaro-biały owal otoczony był siwą brodą, na głowie sterczał czerwony
kaptur, a jednopalcowa rękawica, którą Święty Mikołaj osłaniał oczy
od światła, zaglądając do wnętrza baru, też była brudno-czerwona.
Skrzypnęły drzwi, grubawy przebieraniec podszedł do baru, bez słowa
wziął przygotowane dla niego piwo i przysiadł się do Tomka.
– Zimno – stwierdził, ściągając rękawice i chuchając w zmarznięte
dłonie.
– Było wziąć grzane – Tomek upił z kieliszka – jak ci idzie? Broda
ci się odkleja.
Mikołaj pomacał się po twarzy, przechylił kufel z piwem, wypił,
zapalił papierosa.
– Jak się ma odklejać, kiedy jest prawdziwa? Nie golę od dwóch
miesięcy. Dawno nie byłeś. Zapuściłem, jak się dowiedziałem o tej ro-
100
bocie. Myślałem po świętach ogolić, ale się powoli przyzwyczajam.
Wygodne. Wszyscy myślą, że sztuczna. Że to niby cały Mikołaj jest
sztuczny. A ja przecież prawdziwy jestem, nie?
No, fakt – pomyślał. Mikołaj był jak najbardziej prawdziwy. Tak właśnie miał na imię i zanim poszedł na bezrobocie był zupełnie niezłym
chemikiem w fabryce opon. Jak fabryka została zamknięta, dostał sporą
odprawę i chciał rozkręcić własny biznes, wstępując do jednej ze spółek, które powstały po prywatyzacji. Ale miał pecha, bo akurat trafił
do niewłaściwej – takiej, która nie przetrzymała pierwszego okresu
kapitalizmu. Stracił wszystkie pieniądze, a żeby wyjść z długów sprzedał mieszkanie i zamieszkał kątem u rodziny. Żona opuściła go zaraz
po prywatyzacji, wyjeżdżając do Ameryki. Teściowa zajęła się dzieckiem, kiedy sprzedał mieszkanie. Wujostwo, do których się wprowadził,
jakoś tak szybko zmarli jedno po drugim i wtedy się okazało, że mieszkanie w którym mieszkali od dziesiątków lat – nie było ich własnością. Mikołaj nie był zameldowany i w kilka dni po pogrzebie w dość
stanowczych słowach poproszono go o wyprowadzkę. Latem mieszkał
w starej ładzie, którą za wszelką cenę postanowił ocalić. Jak miał pieniądze, to kupował benzynę i jeździł wokół rynku. W pozostałym
czasie – to jest przez większą część roku – parkował ją koło osiedlowej
kotłowni, dokąd przeprowadzał się na zimę. Czasem dorabiał dorywczo
i sprawiedliwie wydawał pieniądze – na wódkę i na benzynę. Ale któregoś wieczoru ktoś ukradł mu wszystkie koła. Łada stała teraz na cegłach i służyła tylko jako obudowane łóżko poza sezonem grzewczym.
Mikołaj chodził na piechotę i twierdził, że teraz czuje się naprawdę
wolny, bo nie musi się z samochodem dzielić swoją nędzą.
– Co w tym masz? – Tomek brodą pokazał połatany jutowy
worek.
– Atrapy zabawek. Puste pudełka, ale ładnie zapakowane. Wzmacnia
wiarygodność. Mikołaja z pustym workiem ludzie nie wynajmą.
Temat się wyczerpał. Tomek chciał w pierwszej chwili opowiedzieć
mu dzisiejszą przygodę w bocianami, ale w sumie znali się mało, tylko
z tego baru, dokąd Mikołaj zachodził regularnie, w nadziei, że któryś
z dawnych kolegów z kombinatu będzie akurat przy forsie i postawi
mu piwo, a może i kanapkę. Opowiadanie o spóźnionych czy przedwczesnych bocianach mogło wywołać tylko ironiczne uwagi o tym,
że normalni ludzie na gazie widują białe myszki, a artyści – białe ptaki.
101
Milczeli więc – Tomek, bo nie miał nic do powiedzenia, Mikołaj –
bo w ogóle był małomówny.
– Postawić ci jeszcze jedno piwo? – spytał Tomek, gdy barman,
widząc, że jego kieliszek jest pusty, bez pytania podszedł z drugim.
– Nie, wystarczy, Mikołaj to zawsze ma potem kłopot, jak chce
iść siku. Nie dość, że ciężko jest wygrzebać ptaszka spod tych szat
pontyfikalnych, to jeszcze ludzie się śmieją, widząc, jak święty do kibla
wchodzi. No fakt, na religii nie uczyli, jak się załatwiali apostołowie.
– No to może coś zjesz?
– Mam dostać całą torbę żarcia z marketu, dzięki. Odwdzięczę
się jak zarobię. Albo jak wygram w totka. Jutro jest losowanie
i mam już wymyślone numerki. Zaraz pójdę do kolektury, po drodze
mam.
– Chcesz na kupon?
Potrząsnął głową i poprawił kaptur. Wstał, stracił równowagę, podparł się pastorałem. W barze nikt nie zwracał na niego uwagi, nikt
nie dziwił się, że święty Mikołaj chwieje się po piwie.
– Nie trzeba. Szczęścia się nie zdobędzie za cudze.
Sięgnął po worek i wyszedł.
Tomek wypił wino, posiedział jeszcze trochę, zapłacił i nie spiesząc
się poszedł okrężną drogą do domu. Przed osiedlowym marketem
nie było Mikołaja. Wstąpił, żeby kupić chleb. W hollu był kantor totolotka, więc kupił blankiet i kazał automatowi wypełnić go na chybił
trafił.
Dwa dni później w pracy dość przypadkowo sprawdził numery i okazało się, że wygrał dwieście pięćdziesiąt tysięcy złotych.
***
Palmy koło Hiltona w Hurghadzie rosły w zasadzie tylko od strony
zachodniej, nad basenem. Od wschodu była czysta, żółciutka plaża
hotelowa, z parasolami zrobionymi z trzciny, które szumiały przy
każdym powiewie wiatru. Przez plażę przeszła długonoga brunetka
w szkarłatno-czerwonym bikini. Miała na nogach czerwone klapki
na niewysokiej szpilce i Tomek zastanawiał się, jakim cudem może
w nich iść po plażowym piasku. Wyglądała na Hiszpankę, ale równie
dobrze mogła pochodzić z Włoch czy Turcji, w każdym razie w recepcji
102
rozmawiała, jak wszyscy, po angielsku, ale gdy ją pierwszy raz zobaczył,
jak w długiej mocno wyciętej wiśniowej sukni schodziła na kolację –
popatrzyła na niego tak intensywnie, że czuł się zmuszony skłonić
głowę w nieco ceremonialnym ukłonie. Uśmiechnęła się w odpowiedzi
i pomachała ręką, ale nie zatrzymała się obok nich i siadła kilka stolików dalej, w większym towarzystwie.
– Skąd ją znasz? – spytała żona znudzonym głosem, jakby to był element konwersacji przy cowieczornym winku – Świat jest mały, co?
Tak przypadkiem przyjechaliśmy do tej Hurghady i od razu spotykasz
znajomą?
– Pojęcia nie mam, pewno jest do kogoś podobna i odruchowo
jej się ukłoniłem, a ona dla hecy pomachała ręką, naprawdę, przecież
jej nie znam...
Poniewczasie ugryzł się język. Po kiego diabła się tłumaczy z czegoś,
co ani tłumaczenia nie wymaga, ani samo w sobie nie jest niczym
nagannym? Dopiero tłumaczenie czyniło rzecz podejrzaną. Ale atmosfera nieustannych insynuacji zrobiła z niego automat do tłumaczeń.
Gdy mówił prawdę – nie wierzyła. Gdy coś zmyślał – też nie wierzyła.
Więc najlepiej byłoby się nie odzywać, ale tak też się długo nie dało.
Więc przechodził nad tej uwagami do porządku dziennego – i dalej
tkwił w tym psychicznym kisielu, który krępował ruchy i nie pozwalał normalnie żyć, a wyjść z niego bez negatywnych konsekwencji
też nie mógł....
– Idziesz się kąpać?
Pokręcił głową. Żywcem nic mu się nie chciało. Wziął na plażę
ciekawy kryminał, ale odpuścił sobie po kilku minutach. Naprawdę jedyną sprawą, którą miał ochotę robić, było nic-nie-robienie. Zmęczenie
dawało się we znaki i nawet odzywanie się sprawiało mu kłopot. Inna
rzecz, że belferskie rzemiosło wymagało najbardziej właśnie jednego
rodzaju wypoczynku: ciszy.
– No, jak chcesz – powiedziała żona i w jej tonie było coś w rodzaju pogróżki. Przymknął oczy. Po dłuższej chwili piasek zaszeleścił,
usłyszał poprawianie leżaka.
– Już wróciłaś? Za gorąco? – powiedział nie podnosząc powiek.
– Te bociany mają wszystko rozregulowane. Właśnie w Polsce się zaczęła wiosna, a one przylatują do Egiptu. Cała sąsiednia zatoka jest
ich pełna... Przedtem taplały się w śniegu, teraz w morskiej wodzie.
To też nienormalne...
103
Miała miły głos, który natychmiast poznał. Brunetka w czerwonym
kostiumie siedziała na sąsiednim leżaku i patrzyła na niego uważnie.
Odruchowo popatrzył, czy żona nie nadchodzi.
– Pamiętasz zadymkę przed miastem i setki bocianów w śniegu?
Pewnie, że pamiętał. Poniekąd od tego zaczęła się droga, która doprowadziła go do Hurghady.
Wstał.
– Chodźmy popływać, pokażesz mi, w którą stronę te bociany.
W miarę oddalania się od Hiltona cichł szelest trzcinowych parasoli
i palmowych liści, za to słychać było coraz wyraźniej szum skrzydeł
i klekotanie dziobów. Weszli do wody i po paru chwilach opłynęli cypel,
za którym zaczynała się następna zatoka, przy nieco mniej zatłoczonej
plaży. Zatrzymali się na mieliźnie, Tomek przetarł oczy, popatrzyła
na niego uważnie.
– To nie halucynacja, popatrz na tych ludzi...
Spora grupa osób stojąca na brzegu robiła bocianom zdjęcia. Białoczarne ptaki wznosiły ku nim pomarańczowe i czerwone dzioby,
co wyglądało dość groteskowo, bo było ich tyle, że wody pod nimi
nie było widać i sprawiało to takie wrażenie, jakby całą zatokę pokryła
brudno-biała piana. Przypomniał sobie, że brunetka w czerwonym jest
dziennikarką.
– A co pisaliście o tym? Daje prasa jakieś wyjaśnienie?
Wzruszyła ramionami, przy czym jedno ramiączko stanika się jej obsunęło. Zostawiła je w spokoju.
– Próbowałam podsunąć ten temat, ale to nikogo nie obchodziło... Szefowa mówiła, że to temat ekologiczny, a pisma „Świat Mody”
nie czytają aktywiści „Greenpeace”.
Patrzyli na siebie w milczeniu. Tomek zdawał sobie sprawę,
że w tym momencie ich znajomość powinna posunąć się o krok dalej,
oboje otworzyli usta, jakby mieli coś ważnego do powiedzenia, skończyło się tylko na wspólnym uśmiechu.
Różnojęzyczny gwar rozmów na brzegu i obok nich, w wodzie, zabrzmiał głośniej i jakby nerwowo. Obejrzeli się na zatokę. Bociany,
najwyraźniej spłoszone, postanowiły zmienić miejsce odpoczynku
i odseparować się od ciekawskich ludzi i ich błyskających fleszami przy
pełnym słońcu aparatów fotograficznych. Jednak żaden nie porwał
się do lotu. Odwróciły się ciemnymi kuprami do tłumu i odpływały
dostojnie, jak łabędzie w Sopocie, w stronę otwartego morza. Wyglądały
104
jak flotylla tysięcy małych łódek i Tomek pomyślał, że z dalekiej perspektywy podobnie musiała wyglądać armada Achajów, którzy pod wodzą Agamemnona odpływali z Aulidy w stronę Troi...
– Znowu... – westchnęła – chyba to my je płoszymy. Póki nie było nas razem, i tu, i tam, były spokojne... Wracamy, co? Bo zacznie
nas szukać Interpol...
Poprawiła ramiączko i zaczęła płynąć wzdłuż brzegu. Z trudem
za nią nadążał.
– Może lepiej ja tu zostanę, stąd mam bliżej do naszych leżaków –
powiedziała – I może następnym razem już bez bocianów, tfu, tfu?
Uśmiechnęła się łobuzersko i wmieszała się w tłum. Popłynął jeszcze
kawałek i poczłapał na swoje miejsce. Piasek parzył stopy, bo oczywiście
znów nie wziął butów do pływania. Żona spojrzała na niego bez słowa
i wróciła do czytania książki. Podciągnął swój leżak w cień.
– Woda już zaczyna być za ciepła, jak dla mnie – powiedział, żeby
coś powiedzieć.
Nie odezwała się. Patrząc kątem oka zauważył, że pod książką trzyma komórkę i powoli wpisuje do niej SMS-a. Wzruszył ramionami
i zamknął oczy. Przypomniał sobie zsuwające się ramiączko czerwonego
stanika. Nie umiał nawet powiedzieć, czy dziewczyna mu się podobała
czy nie. Przez moment się zastanowił, z kim przyjechała do Hurghady,
widywał ją prawie zawsze w większym towarzystwie, ale dał sobie
spokój. W zasadzie nic o niej nie wiedział i w sumie na tym etapie
niewiele go to obchodziło.
Pora obiadu dawno minęła, ale już przyzwyczaił się do dwóch posiłków dziennie. Do kolacji zostało jeszcze ze trzy godziny. Zadzwoniła
komórka żony. Odebrała, kilka razy powiedziała „tak”, w końcu
oświadczyła, że zadzwoni później i zamknęła klapkę. Nie zapytał,
kto dzwonił, nie skomentował faktu, że przecież wszystkie rozmowy
za granicą idą na jej koszt. No, nieważne kto fizycznie za to płacił. Teraz
to nie miało znaczenia o tyle, że jeszcze ciągle byli bogaci i nie musieli
się takimi drobiazgami przejmować. Zresztą, jak byli biedni, także
się specjalnie nie ograniczali. Przynajmniej część z nich.
– Mogę prosić kartę do pokoju? Pójdę już. Za gorąco mi.
Sięgnął do kieszeni plecaka, podał. Rzeczywiście, wyglądała
na zmęczoną.
– Pomóc ci?
– Nie, dam sobie radę.
105
Wrzuciła swoje rzeczy do torby plażowej, pożegnała się z sąsiadami
i odeszła w stronę hotelu.
Po siódmej zgłodniał i wrócił do pokoju. Dokładniej – stanął przed
jego zamkniętymi drzwiami. Na pukanie nikt nie odpowiadał. Zjechał
do sali jadalnej, ale żony tam nie było. Nie było jej też przy hotelowym
basenie. Przy recepcji spotkał brunetkę. Była w zielonym mini i przeglądała spis wycieczek, przewidzianych na następny tydzień. Spytał,
czy nie widziała jego żony. Pokręciła głową.
– Sir, are you looking for your card? – spytał recepcjonista.
Potwierdził, podał numer pokoju. Ciemnoskóry Arab sięgnął
do przegródki z numerem dwieście sześć, wyciągnął elektroniczny
klucz i kopertę.
– Coś się stało? – spytała brunetka.
– Jeszcze nie wiem. Powiem ci potem.
– Będę w restauracji.
Otworzył dopiero w pokoju. W kopercie był jego voucher z biletem
powrotnym, 50 euro i list. Żona życzyła mu przyjemnego pobytu i udanego wypoczynku. Z szafy znikły jej rzeczy i walizka, w której mieli
wszystkie ubrania. Jego spodnie i koszule zostały wypakowane i wisiały
teraz w szafie. Dowód osobisty i karta visa były w portfelu, paszport
w plecaku. Wcisnął na komórce numer do żony. Telefon był wyłączony.
Wysłał SMS z zapytaniem co się stało i prośbą o wiadomość, bo inaczej
będzie musiał zawiadomić policję.
Zszedł na kolację.
Brunetka siedziała sama przy dwuosobowym stoliku i bez przekonania grzebała w talerzu z górą sałatek. Wziął kartę, zamówił jedzenie
i butelkę wina.
– Widzę, że nie jest źle? – popatrzyła na niego. Kelnerka bez pytania
postawiła przez nimi dwa kieliszki.
– No, jeszcze nie wiem. Wygląda na to, że mam przed sobą trochę
wolnego. I samotny urlop.
– Dlaczego od razu samotny... W takim tłumie jak w Hurghadzie?
Wino wypili dopiero na plaży, kiedy morze rzeczywiście przybrało
najpierw czerwoną barwę, potem ciemno-wiśniową, wreszcie srebrną, od ogromnego księżyca, który wypłynął gdzieś znad Półwyspu
Arabskiego. Imię Anna wydało mu się tak oczywiste, że nawet
nie musiał go zapamiętywać. Tak miały na imię prawie wszystkie jego
dziewczyny.
106
***
W środku nocy dotarł do domu. Na osiedlowym parkingu nie było ich corolli, którą kupił zaraz po odebraniu wygranej. W pierwszej
chwili pomyślał, że żona miała stłuczkę i samochód jest w naprawie,
potem zaniepokoił się, że coś się jej stało. Cicho otworzył kluczem
zasuwę, drzwi do pokoju żony były uchylone. Postawił bagaże koło
swojego łóżka, zdjął kurtkę i powiesił w korytarzu. Drzwi zamknęły
się. Zrozumiał, że jest i nie chce go widzieć. Rozmowę odłożył więc
na rano.
Zaspał trochę i kiedy wstał, żona już siedziała przy komputerze.
Z herbatą w ręku podszedł do niej.
– No, wróciłem. Gdzie się podział nasz samochód? Teraz on wyjechał
na urlop?
Nawet na niego nie spojrzała.
– Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Ja już nie chcę z tobą mieszkać. Chciałabym, żebyś zamienił to mieszkanie i żebyśmy się rozstali.
Wtedy zajmiemy się samochodem. A na razie ja zamierzam z niego
korzystać. Ty się już najeździłeś.
Było późno. Jeśli chciał zdążyć do pracy, musiał już wyjść na autobus.
Bez samochodu dojazd mógł trwać i dwa razy dłużej.
– O podziale mieszkania możemy porozmawiać dopiero po rozwodzie. Na razie wychodzę do pracy, wrócę po południu i proszę, żeby
wtedy na stole leżały moje kluczyki i dowód rejestracyjny. Jeśli chcesz
ustalić jakiś grafik korzystania z samochodu, zrobimy to wieczorem.
– Nie będzie żadnego grafiku. Nie będziesz korzystał z samochodu,
dopóki nie załatwisz z mieszkaniem. Chcę się wyprowadzić.
– Możesz się wyprowadzić. Nawet dziś. Zostaw tylko kluczyki
i dowód.
Przepakował najniezbędniejsze rzeczy do plecaka i poszedł na przystanek. Po drodze kupił bułkę i dwa plasterki szynki, w autobusie zjadł
kanapki, popił wodą mineralną jeszcze z Egiptu. A więc wyglądało
na to, że nie bardzo było do czego wracać. Na sąsiednim, pustym
siedzeniu leżał egzemplarz lokalnego tygodnika. Szybko przeczytał
niewiele interesujące go wiadomości, pominął publicystykę, zaczął
przeglądać ogłoszenia. W dziale nieruchomości było sporo ofert wynajęcia mieszkań, niewiele osób zaś chciało je sprzedawać. Jak zwykle
przed sezonem pojawiało się sporo ofert kupna. W każdym razie, jakby
107
chciał sprawę rozwiązać od razu, powinien się szybko wyprowadzić.
Na przykład do wynajętego mieszkania.
Odłożył gazetę. Jakby się uprzeć, to mógłby nawet kupić coś niedużego na własność, ale decyzji w takiej sprawie nie potrafiłby podjąć
na chybcika. Z wygranej, po kupieniu corolli i opłaceniu wycieczki powinno być na koncie jeszcze przeszło 150 tysięcy, więc o życie
nie powinien się martwić, mieszkanie też jawiło się w jakiejś realnej
perspektywie. A małżeństwo... Może się jakoś ułoży, ale swoje mieszkanie warto na wszelki wypadek mieć.
Na kolejnym przystanku weszła dwójka młodych ludzi, wyglądali
na pokłóconą parę. On siadł przy oknie, założył słuchawki od i-poda
i zaczął oglądać krajobraz. Ona z brzegu, jak najdalej od chłopaka,
starannie się upewniła czy Tomek na nią patrzy, po czym udała że obciąga dżinsową spódniczkę.
Wąziutki pasek materiału z trudem zakrywał bieliznę, szczupłe, opalone nogi wyglądały znakomicie, przesunęła słoneczne okulary na włosy,
odsłaniając duże, lekko umalowane oczy. Głęboki dekolt wskazywał,
że i ta część ciała miała kontakt z pieszczotami słońca. A było co pieścić...Tak pomyślał i mimo woli westchnął, a dziewczyna uśmiechnęła
się, nie odwracając twarzy w jego kierunku – domyślając się o czym
myśli, czy może na zupełnie inny temat. Uśmiech też był świetny.
Zastanowił się jak to jest, że faceci tolerują tego typu strój na swoich
dziewczynach. Przecież każdy normalny mężczyzna, widząc taką laskę
chcąc nie chcąc się do niej przymierza, i w myślach wysyła jej taki komunikat: widzę co chcesz zareklamować. Kupuję ten towar. To o której
i gdzie? Oczywiście tego zwykle nie mówi, bo powstrzymuje go superego, czy jak tam nazwiemy kulturę osobistą i dobre wychowanie, jeśli
jakieś jego resztki w nas pozostały. Ale takie myśli, czasem zepchnięte
do podświadomości, zawsze się pojawiają, bo to jest w nas pierwotne. A świadomość, że otacza ich stado wilków, wyczekujących tylko
na sposobność żeby się rzucić na jego zdobycz, dla partnera dziewczyny
nie może być zbyt miła.
Chłopak odwrócił się od okna, podchwycił wzrok Tomka i demonstracyjnie położył dłoń na opalonym udzie dziewczyny. Znów
się uśmiechnęła, nie odwracając wzroku od przedniej szyby autobusu.
Komunikat znów był czytelny: Widzisz? Nie dla psa kiełbasa... Chłopak
z obojętną miną wrócił do oglądania widoku za szybą. Oczywiście –
pomyślał Tomek – faceci po to chcą, żeby ich kobiety ubierały się pro-
108
wokacyjnie i wyglądały atrakcyjnie, by się nimi chwalić i pokazywać
całemu światu, jacy to oni są atrakcyjni. Inaczej mówiąc – facet z piękną
laską ma większe szanse u innych lasek.
Potrząsnął głową. Za dużo było tego psychologizowania jak na pierwszy dzień po urlopie.
Odsunęła rękę chłopaka, uśmiechając się dalej, szepnęła
mu coś do ucha, on też się uśmiechnął, podał jej jedną słuchawkę,
wsadziła do ucha i zerknęła, czy Tomek wszystko to widzi.
Teatr jednego widza – pomyślał – nie warto myśleć o nierealnym.
Strząsnął okruszki z gazety i schował ją do plecaka. Autobus wjeżdżał na dworzec.
W czasie okienka w zajęciach usiadł przy komputerze w pokoju nauczycielskim i wszedł na stronę swojego banku. Zamiast spodziewanych 150 tysięcy na plusie miał debet w wysokości 30 tysięcy złotych.
Pieniądze zostały wybrane na ustną dyspozycję, w dwóch częściach, zaraz po powrocie żony z Egiptu. Sytuacja mocno się skomplikowała.
***
Samochodu na parkingu nadal nie było, w domu światła zgaszone,
zamknięte okno w pokoju żony. Pomyślał irracjonalnie, że pewnie
się wyprowadziła, ale wszystko było na swoim miejscu. Z pewną
obawą włączył komputer, ale ponieważ już kilka lat temu na wszelki
wypadek wprowadził hasła przy ważniejszych programach, więc tutaj
wszystko było w porządku. Lodówka była pusta, pieczywa nie było,
znikła też torba podróżna żony. Wyglądało na to, że zostawiła mu czas
na samotne przemyślenia.
Przebrał się, wyłączył komputer, wziął z sobą wszystkie najważniejsze dokumenty.
– Wychodzę z psem! – rzucił w głąb pustego mieszkania.
***
Spał dobrze jak nigdy. Rano odstał kilkadziesiąt minut w banku,
kasując pełnomocnictwo żony do swojego konta i informując dyrektora
oddziału o zaistniałej sytuacji. Do pierwszego pozostało dwadzieścia
109
pięć dni, pięćset złotych i trzydzieści euro. Wieczorem uznał, że może
sobie jednak pozwolić na wino i frytki. Niestosowność takiego połączenia nie wydała mu się w jego sytuacji zbyt bulwersująca. W barze nikt
nie zwrócił na to uwagi. Dla zachowania spokoju ducha postawił jednak
obie rzeczy na przeciwległych krańcach stolika. Czuł, że powinien
był do frytek wziąć piwo, ale odejście od swoich zwyczajów odebrałby
jako porażkę, wymuszoną przez los. Imperium brytyjskie upadło wtedy,
gdy dżentelmeni przestali się przebierać do popołudniowej herbaty.
Inaczej mówiąc, gdy przestali być dżentelmenami.
Najpierw więc zjadł frytki, absurdalnie elegancko zabierając
się do nich z nożem i widelcem, odniósł talerz do kuchennego okienka,
wytarł usta i dopiero sięgnął po kieliszek wina.
Mikołaja w pierwszej chwili nie poznał. Miał na sobie elegancką,
ciemną koszulę, krawat i coś, co mogłoby uchodzić za marynarkę, gdyby
nie pagony na ramionach. Przysiadł się do niego, jak zwykle z piwem,
popatrzył na Tomka przez chwilę bez słowa, wreszcie pociągnął spory
łyk i zapytał:
– Urlop się nie udał? Bo coś jakby humorek nie tego?
Zastanowił się nad odpowiedzią. Urlop, w końcu, udał się zupełnie
nieźle, życie po prostu mu się trochę nie udało, tak, to można tak ująć,
natomiast urlop – nie, urlop był w porządku... Ale to trochę za skomplikowane jak na pierwszy kieliszek wina. A na drugi nie bardzo chciał
wydawać pieniędzy...
_ – No, tak jakby. Może nie tyle urlop, tylko to co potem. Ale u ciebie
widzę spore zmiany? Pod krawatem to jeszcze cię nie widziałem...
– Dostałem robotę, w ochronie tego marketu na waszym osiedlu.
I mieszkam na działkach, świeże powietrze, kwiaty, warzywka... Luks,
bracie. No, ale nie ściemniaj, mów co jest. Widzę, że cienko przędziesz – frytki i jedno winko... Chcesz coś zjeść? Mam teraz kasę, więc
nie krępuj się. A co się stało z twoją wygraną?
Milczał. Nie wiedział, jak się sprawy potoczą, więc nie chciał
za bardzo upubliczniać postępowania żony. Tym bardziej, że w sumie
nie umiałby odpowiedzieć na podstawowe pytanie: dlaczego.
– Nie chcesz mówić, to nie mów. Ale widzi mi się, że ci ktoś wyczyścił konto, tak? No jasne. Jeszcze po jednym?
Bezwiednie skinął głową. Mikołaj poszedł do baru, wrócił z piwem
dla siebie i kieliszkiem wina dla Tomka.
– No to nasze kawalerskie. Witaj w klubie.
110
Przez jakiś czas opowiadał, Mikołaj słuchał uważnie, od czasu
do czasu kiwając potakująco głową. Tomek próbował porządkować
fakty, układać je w jakieś związki przyczynowo-skutkowe, szukał
i znajdował mnóstwo swoich win i już prawie zupełnie czuł się odpowiedzialny za całą sytuację.
– Jakkolwiek by nie było, wina leży po mojej stronie.
Tak mi się wydaje.
– Jakkolwiek by nie było – powtórzył Mikołaj – w takiej sprawie liczą
się fakty, a nie to co ci się, facet, wydaje. A fakty są takie: zdobyłeś kasę.
Kupiłeś furę. Zafundowałeś jej i sobie wycieczkę. Po połowie turnusu
twoja pieprznęła tym prezentem o kant tyłka i wyjechała bez słowa
usprawiedliwienia. Miałeś na koncie pieniądze. Nie masz na koncie
pieniędzy i nie ty je podjąłeś. W dodatku masz dług. I nie ty go zrobiłeś.
Miałeś samochód. Nie masz samochodu. Coś przeoczyłem?
W zasadzie rozumowanie Mikołaja, choć uproszczone, było ścisłe. Może i były jakieś okoliczności łagodzące, ale fakty tak właśnie
się przedstawiały. Po redukcjach inteligenckich niechęci do nazywania
rzeczy po imieniu – sprawę można było uprościć do prostego przeciwstawienia: było – nie ma.
– No tak, ale wiesz jak to jest w małżeństwie. Wszystko jest wspólne.
Samochód był współwłasnością, forsa była wspólna.
– Dobrze mówisz, był, była. A są nadal wspólne? Możesz tym dysponować? Nie, prawda? Znaczy się, ktoś zabrał to wspólne. I ono teraz
jest jego. To jak się takie coś nazywa? Kradzież? Zabór mienia? Dobra,
nie przejmuj się, odkujesz się. Jeśli to cię może pocieszyć to one wszystkie tak robią. Zabierają facetom pieniądze. Trochę dlatego, żeby się zabezpieczyć na ten moment, kiedy już facet nie będzie się dłużej dawał
cyckać, a trochę po to, żeby zabrać to, co uważają za jego wolność: auto
i kasę... Zabrać facetowi wolność to przecież ich główny cel, nie?
Niegłupio gadał ten Mikołaj. Ale próbował się bronić:
– Wiesz, nie mam źle, w końcu ja jeszcze pracuję. Mogę zarabiać,
liczyć na coś... Zapracować na tę wolność?
– Myślisz, że praca daje wolność? Arbeit macht frei? Nie, to skompromitowało się już w Oświęcimiu. To brak pracy czyni wolnym. A najlepiej wolność gwarantują pieniądze. Nie te, których nie masz, tylko
te, które zdobędziesz.
111
Zadzwoniła komórka Tomka, Odebrał szybko, bo był to sygnał,
którym zgłaszała się do niego tylko rodzina. Usłyszał w telefonie głos
żony:
– Przeszkadzam ci pewno w twoim ulubionym zajęciu, to znaczy
byciu barowym artystą? Tylko chciałam spytać, czy już dałeś ogłoszenie
o zamianie mieszkania na dwa mniejsze? Bo wolałabym już do tego
nie wracać i więcej cię nie oglądać...
Zacisnął dłoń na telefonie. Mikołaj obserwował go znad kufla
z piwem.
– Nie, nie dałem. A wpłaciłaś już pieniądze z powrotem na konto?
Bo samochodu jakoś przed domem nie ma...
– Nie, nie ma i nie będzie, dopóki nie załatwisz z mieszkaniem.
Chyba że wcześniej zdechniesz w tej swojej norze z głodu i brudu beze
mnie. Ale w sumie tak może byłoby i lepiej...
Zamknął klapkę. Mikołaj pokiwał głową.
– To jest największe ograniczenie wolności. Gdziekolwiek będziesz,
zawsze cię dopadną. Możesz nie odbierać, ale zawsze wiadomo gdzie
jest twoja komórka, sieć ją namierza z dokładnością do paruset metrów
– spojrzał na zegar nad barem – ja też już nie mam wolności, odkąd
zacząłem pracować. Pójdę, bo robię dziś na nockę, a po drodze jeszcze chcę nadać kupon totka, jutro jest wielka kumulacja. Jak wygram,
to ci zafunduję rozwód i wycieczkę na Bahamy. I jeszcze mi zostanie
na piwo do końca życia...
Tomek dopił wino i okrężną drogą ruszył do domu. Najwyraźniej
miał zagwarantowane jeszcze kilka dni spokoju. Jutro musiał założyć
nowe konto i przenieść tam swoje zarobki, żeby żony nie podkusiło
wydoić go znowu po następnej wypłacie. W końcu – nadal formalnie miała prawo to zrobić, a o poczuciu przyzwoitości z tamtej strony
należało jak najszybciej zapomnieć. Kłopoty lubią chodzić parami,
a nawet się kumulować.
Przypomniała mu się zapowiadana przez Mikołaja kumulacja,
już raz dzięki niemu został bogaczem, co mu jednak nie posłużyło zbyt
długo. Wstąpił do marketu, wypełnił kupon, tym razem ręcznie. Była
inna panienka niż przed kilkoma miesiącami i nie kojarzyła go z tamtą
wygraną. Ale uśmiechnęła się i życzyła mu szczęścia.
– A jak pan wygra te piętnaście milionów z tej kumulacji,
to mi pan kwiatka kupi, dobrze?
112
Spał jak kamień, rano zwolnił się z pierwszej lekcji i w innym banku
założył nowe konto, wydał odpowiednie dyspozycje w księgowości
w pracy i poprosił w kasie zapomogowo-pożyczkowej o pożyczkę.
Dwa dni później poszedł z kuponem do kolektury i okazało się, że jego
nowe konto teraz nieco się powiększy. Dokładnie o trzynaście i pół miliona, bo jako jedyny trafił szóstkę, dostał piętnaście milionów, z czego
strącono mu dziesięć procent podatku.
***
Ustaliwszy z Toto-lotkiem procedurę przekazania mu wygranej,
zastrzegł sobie anonimowość: żadnych wywiadów, żadnego wykorzystywania jego nazwiska czy wizerunku w reklamie. Jeszcze tego
mu brakowało, żeby i tę wygraną stracił przez brak przezorności, albo
w najlepszym wypadku musiał się nią dzielić z kimś nieuczciwym.
Ale kiedy dziewczyna w markecie, obdarowana pięknymi różami wypomniała mu, że za taką sumę to te róże powinny być opakowane
w samochód i futro z norek – postanowił coś z tym zrobić. Tajemnica
warta piętnaście milionów minus podatek długo nie może się utrzymać.
Nie miał najmniejszego zamiaru oddawać wygranej na cele charytatywne, wspomagać żadnego muzeum albo stać się sponsorem miejscowej
drużyny hokejowej, czy całego salonu masażu. W zapyziałej atmosferze
miasteczka, w którym wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą i gdzie
potrafią człowieka zaszczuć z zazdrości o wysokość kwartalnej premii
uznaniowej – nie mógłby dłużej żyć spokojnie.
Na rynku wstąpił do siedziby Orbisu i wykupił na koniec miesiąca
dwuosobową wycieczkę na Bahamy. Poprosił o niewpisywanie nazwiska,
jako że – jak stwierdził – wycieczka miała być dla kogoś niespodzianką.
Wynegocjował, że na listę pasażerów zostanie wpisany na dwa tygodnie przed lotem. Kosztowało go to nieco więcej, ale nie sprawdził
ile. Głupio mu było trochę porzucać szkołę bez słowa, ale jakiekolwiek wcześniejsze zapowiedzi nie wchodziły w grę – podejrzewał,
że szybko ustalą kto rozbił wielką kumulację, będzie go szukać policja
i służby specjalne, rzekomo w trosce o to, czy nowemu milionerowi
coś się nie stało, wkrótce zorientują się, że w odstępie pół roku wygrał
dwa razy i to w tej samej kolekturze. Ludzie zaczną szukać przekrętów,
a żona – dobrego adwokata.
113
Wróciła następnego dna rano. Właśnie ubierał się do pracy w poczuciu absurdu, że gość mający na koncie ponad trzynaście baniek musi
rano dymać na autobus, żeby zarobić łącznie z nadgodzinami niewiele
ponad 1500 złotych.
– Co załatwiłeś z tym mieszkaniem? – spytała w progu.
Pomyślał sobie, że mógłby jej kupić teraz sto dużych mieszkań, całe
osiedle. I pewno by mu jeszcze na te Bahamy starczyło. Popatrzył
na nią.
– Niewiele – powiedział – na razie sprawdzam, czy oddałaś pieniądze
i czy auto stoi na parkingu. Jak wiesz, nie oddałaś i nie stoi, więc kwestia
mieszkania musi poczekać.
Odwróciła się na pięcie. Trzasnęły drzwi do jej pokoju.
Wieczorem wyszedł do baru. Długo siedział sam, co najlepiej świadczyło o tym, że wiadomość o jego wygranej jeszcze się w miasteczku
nie rozeszła. Zamówił całą butelkę czerwonego Shirazu, zjadł pierwszy
porządny obiad od kilku dni i przymknął oczy, słuchając jazzu z grającej szafy. Pomyślał, że powinien im sprawić nowe nagłośnienie, kino
domowe czy coś. Ale roześmiał się w duchu – nowobogaccy najczęściej
chcą manifestować swoją pozycję społeczną poprzez rzekome popieranie
sztuki. W gruncie rzeczy ma to charakter autopromocji z jednej strony,
a z drugiej ma zagłuszyć wyrzuty sumienia, że to los wybrał na swego
pupila właśnie jego, a nie kogoś bardziej potrzebującego.
– Śpisz? – Mikołaj przysiadł się jak zwykle z kuflem Żywca – Fiu,
fiu – dodał, patrząc na ledwo napoczętą flaszkę wina – wygrałeś w totka, czy co? Ja, cholera, znowu nic, ani trójki... Nici z zafundowania
ci wycieczki na Bahamy. A jak twój rozwód?
– Na dobrej drodze – powiedział – Zapewne już lada dzień wniosę
pozew.
– Jeszcze tego nie zrobiłeś? Lada dzień, jak będziesz w pracy, baba
ci wyniesie pół domu, po czym razem z tą kasą ci wywieje do Egiptu,
dokończyć przerwany urlop...
Dał się namówić na dwa kieliszki wina, które wypił bez widocznej
przyjemności. Tomek odprowadził go do marketu. Na odchodnym
pod wpływem odruchu sięgnął do marynarki i wyciągnął kopertę
z dokumentami wycieczki na Bahamy.
– Proszę cię, nie mów nikomu, nie chcę żeby się moja dowiedziała.
Wspominałeś o tych Bahamach, no to tak się ułożyło, że to ty poje-
114
dziesz. Masz tu miejsce też dla osoby towarzyszącej, więc jakbyś jakąś
pannę chciał wziąć ze sobą...
Mikołaj trzymał w ręku kopertę i nie próbował jej rozpakować.
– Udało ci się znowu wygrać? Jak ty to robisz? Ale dobrze ci radzę,
nikomu więcej o tym nie gadaj, a ja nie rozpowiem...
Tomek postawił kołnierz kurtki – mimo letniego wieczoru, zaczynało
się robić chłodno. Od lat wieczorami nosił polar, przez okrągły rok.
Pomyślał, że na Bahamy też by go wziął. Wsadził ręce w kieszenie.
– Niewiele mi się udało, to jedno tak. Ale to tak między nami.
Bywaj.
– No wiesz – Mikołaj bezradnie rozłożył ręce, w jednej nadal trzymając dokumenty wycieczki – pewno będę cię teraz unikał, żebyś nie pomyślał, że chcę coś od ciebie wyżebrać. Będziesz jutro w barze?
– Zobaczę jak się ułoży – podał mu rękę – nie umiem dziś powiedzieć, co będzie jutro.
Przechodząc przez most w stronę swojego domu, usłyszał sygnał
SMS-a. Operator zawiadamiał go, że na jego koncie jest przeszło osiem
tysięcy punktów i może sobie na stronie internetowej wybrać nagrody.
Przeczytał, zdjął okulary, otworzył aparat. Wyjął z niego kartę SIM,
schował do kieszeni, a resztę wyrzucił do rzeki.
– I tak giniesz honorową śmiercią – powiedział – większość telefonów
kończy żywot w kiblu, gdy właściciel zanadto się pochyli, a komórkę
nosi w koszuli...
***
Rano wyszedł z domu jak co dzień i poszedł na dworzec. Ale autobus,
którym codziennie jechał do szkoły, już go nie interesował. Na wszelki
wypadek przyszedł kilka minut po jego odjeździe. Chwilę potem przyjechał autobus do Krakowa. Tu, nawet gdyby ktoś go zauważył, jego
obecność była umotywowana: jak wielu innych robił awans zawodowy
i od czasu do czasu jeździł do starej stolicy na kursy, z których przywoził
nie wiedzę, ale kwity. Jak wszyscy.
Po kilku godzinach wchodził do Hotelu Paryskiego. Pokój nawet
się znalazł, choć stary portier długo i powątpiewaniem przyglądał się jego mocno podniszczonym dżinsom i wysłużonemu plecakowi. Położona
jakby od niechcenia na kontuarze złota karta Visa i banknot 50-złotowy
115
pozwoliły Tomkowi rozwiązać ten problem. Zaproponowano mu pokój
na 2 piętrze, podobno „dla specjalnych gości”. Jak dla specjalnych,
to powinien być na pierwszym – pomyślał, ale głośno się ucieszył.
I wtedy portier poprosił go do dowód osobisty.
Rozłożył ręce:
– No to na tę chwilę może być pewien problem. Zostawiłem samochód na parkingu przy Galerii Krakowskiej, i tam mam walizki,
no i dokumenty. Zapomniałem, krótko mówiąc. Podróż z Warszawy
dość mnie zmęczyła, chciałem szybko być w hotelu, bo mi firma zapomniała zarezerwować. A jutro po naradzie jadę do Katowic…
– Rozumiem – powiedział portier, starając się nie patrzeć na ladę,
gdzie obok Visy zakwitła jak chaber druga pięćdziesiątka – to jutro
pana zameldujemy, jak pan pójdzie po garnitur na parking, bo pewno
w garniturze musi pan być na tej naradzie, to proszę nie zapomnieć
dokumentów. Numer dowodu, PESEL i inne swoje dane, pan, naturalnie, może teraz wpisać do kwestionariusza?
Energicznie skinął głową i pomyślał, że rzadko spotykana na co dzień
inteligencja pojawia się od czasu do czasu i pozwala się porozumieć.
Zapewne katalizatorem była tu wrzucona do interesu pozapodatkowa
stówa.
Wpisał do meldunku Adama Nowaka – miał nadzieję, że w razie
czego policja będzie przesłuchiwać tego nadętego bufona z miejskiego
układu, podał jego dokładny adres, lokalizując go jednak w Warszawie.
PESEL i numer dowodu wymyślił zupełnie przypadkowe.
Portier, nie czytając, schował kartę meldunkową pod ladę i wręczył
mu klucz.
– Na pewno nikt pana nie będzie niepokoił. W zasadzie ten pokój
jest poza ofertą i dlatego dziś, zupełnie wyjątkowo, był wolny.
Banknoty znikły z lady, kartę Visa portier trzymał w ręku.
– Proszę pana, a jeśli rano pan wyjeżdża to może już dziś skasuję?
Żeby kolegi z jutrzejszej zmiany nie niepokoić…
Cholera, o t y m nie pomyśla ł. Ten por tier to jednak
był zawodowiec…
– I nie musi pan u nas płacić kartą, przyjmujemy też gotówkę…
Kwestię karty jednak przewidział. W drodze na dworzec w swoim
mieście podjął półtora tysiąca, maksimum tego, na co chciał się zgodzić bankomat. Im później zostawi za sobą ślad, tym dla jego planów
lepiej…
116
W pokoju pootwierał wszystkie okna i poszedł się wykąpać. Nie ogolił się, włosy pozostały brudne i sterczące. Włożył z powrotem znoszone
ciuchy, wziął plecak i nie zostawił w pokoju niczego. Nie wiedział,
czy dziś jeszcze tu wróci, zresztą był przekonany, że zaraz po jego
wyjściu apartament „dla specjalnych gości” zostanie przeszukany, może
nawet przez służby specjalne.
Pod Barbakanem zakręciło mu się w głowie, pomyślał, że to z głodu
i przypomniał sobie o bułkach w plecaku. Usiadł na murku, wyciągnął
nogi przed siebie, sięgnął po kanapkę. Parę kropli jogurtu kapnęło
mu na spodnie, starł ręką, prawie nie było widać. Słońce świeciło, gwar
turystów i szum pobliskiej ulicy usypiały.
Obudził go brzęk, jakby coś koło niego się stłukło. Ktoś życzył
mu wszystkiego dobrego i szybko odszedł. Okazało się, że do kubka
po jogurcie przechodzące osoby wrzucały monety. Wysypał je na rękę
– kleiły się. Spał pół godziny, i przez ten czas zarobił prawie 50 złotych.
Czyli ponad dwa razy więcej niż podczas godzinnej pracy w szkole...
Najpierw chciał jak najszybciej stąd uciec. Potem – oddać ludziom
te pieniądze. Wreszcie – umyć kubek, żeby się monety nie kleiły.
W efekcie nie zrobił nic. Oparł się na plecaku i nie patrzył ludziom
w oczy.
– Przepraszam pan, czy umie angielski?
Stał przed nim niewielki Japończyk z ogromnym aparatem fotograficznym na szyi i uśmiechał się spoza okularów.
Chciał wzruszyć ramionami i przemilczeć zaczepkę, ale w końcu Japończyk nauczył się tych kilku słów po polsku, trzeba to było
uszanować.
– Yes, I do. What can I help you?
– Yes, yes, thank you, yes…
Wyglądało na to, że wywiad był skończony i turyście z Kraju
Kwitnącej Wiśni zależało tylko na zorientowaniu się w poziomie lingwistyki w Polsce. Ale kiedy skończył się kłaniać, zapytał, czy mógłby
kupić ten piękny obraz i za ile euro. A także tamten i kilka innych.
Tomek nie od razu zorientował się, że usiadł na końcu wystawy obrazów, przeznaczonych na sprzedaż. Artysta, który je wystawiał, drzemał
podobnie jak on, ale siedząc na krzesełku w głębi Barbakanu. Tomek
pokazał go ręką i poinformował, że of course, obraz jest do sprzedania,
ale szczegóły przedstawi państwu jego asystent.
117
Japończyk serdecznie podziękował za miłą rozmowę i informację,
po czym wraz z towarzyszącą mu wycieczką sznureczkiem przeszli
dalej, finalizować transakcję. Po drodze, przechodząc koło niego, prawie
wszyscy zasilili jego kubek kwotą od 5 do 10 euro. Schował je do kieszeni bez słowa. Zaczynało mu się to podobać.
– Hej, kolego, serdeczne dzięki, masz u mnie prowizję! – zawołał
malarz. Tomek pokręcił głową:
– Dzięki, już dostałem. A poza tym ja jestem milionerem i tak sobie
żebrzę dla jaj.
Malarz roześmiał się w uznaniu dla żartu i obiecał na jutro parę
flaszek. Sprzedał kilkanaście prac i stał się w jednej chwili człowiekiem
bogatym. Jak na wtorkowe popołudnie w Krakowie, oczywiście.
Zabrał swój fartowny kubek i schował go do plecaka Mijając sklep
z telefonami, wstąpił na moment i bez żadnych formalności kupił aparat
na kartę, bez abonamentu i całkowicie anonimowy. Dwie ulice dalej
w telefonicznym punkcie usługowym kazał zdjąć simlocka i kupił
startery do wszystkich linii. Mógł teraz dzwonić kiedy chciał, a jego
namierzanie mogłoby być skutecznie tylko wtedy gdyby zadzwonił
bezpośrednio do poszukującego go śledczego i rozmawiał z nim przynajmniej kilkanaście minut. Zmienianie karty SIM, a co za tym idzie
– operatora mogły jeszcze skuteczniej zatrzeć ślady. Prosta i skuteczna,
a przy tym niezbyt droga metoda ucieczki przed technikami z ABW.
W sumie za pięćdziesiąt złotych stał się niewidzialny dla namierzających go sieci. Oszczędnie gospodarując, miał zapewnione połączenia
na jakieś trzy miesiące. Popatrzył na elegancką Nokię, wypróbował
przyciski – i wyłączył komórkę. Nie miał do kogo zadzwonić.
Zjadł obiadokolację w Jamie Michalikowej i wrócił do hotelu całkiem wcześnie, kiedy w Krakowie dopiero zaczynało się nocne życie.
Dokładniej – nocne życie zaczynali turyści zagraniczni, z ogromną
przewagą brytyjskich, a garstka Krakowian zarabiała na nich pieniądze
ciężką i nieprzyjemną pracą. Omijał szerokim łukiem pijane grupy
hałaśliwych rodaków Szekspira, aż wpadł w wykwintną ciszę Hotelu
Paryskiego.
– Widziałem pana w akcji, dobrze odegrane – stary portier prawił
komplementy półgłosem, choć do ciszy nocnej jeszcze sporo brakowało
– pan jest aktorem, tak? I postanowił pan zarabiać z kolegą na sprzedaży
obrazów? Pan namawia, a kolega sprzedaje i pewno maluje? Akurat
118
wyszedłem po papierosy, bo gościowi zabrakło, no i widziałem pana
z tymi Japończykami.
Uśmiechnął się. Trzeba jednak być ostrożniejszym.
– Nic się przed panem nie ukryje. Tak, jestem marszandem sztuki
i zajmuję się handlem obrazami. Mam wspólnika w Krakowie i czasami takie żarty sobie stroimy. A przy okazji, jak pan widział, sporo
się zarabia...
Wziął klucz i poszedł w stronę windy. Długo czuł na plecach wzrok
starego portiera.
***
W Warszawie miejsc w hotelach w centrum nie było, więc skorzystał
z rady jednej z recepcjonistek i zamieszkał w pensjonacie, prowadzonym przez jej siostrę. Niewielki budynek stał w zielonej części górnego
Mokotowa, z centrum jechał pół godziny, ale nigdzie mu się nie spieszyło i nie musiał wracać na określoną godzinę. Tym razem nikt go nie pytał o dokumenty, ani o cel pobytu. Przedstawił się – nie podając nazwiska – jako emerytowany wojskowy, który kiedyś służył w ochronie
rządowych budynków i wówczas, podlegając ścisłym reżimom służby,
nie miał czasu, ani – prawdę powiedziawszy – potrzeby zajmować
się zwiedzaniem stolicy, a dziś, korzystając z wolnego czasu i sporej
emerytury, postanowił te zaległości odrobić. Opowieść została przyjęta
bez komentarzy, a widząc stan garderoby „pana majora”, jak nie wiedzieć
dlaczego zaczęła go tytułować – smacznie zaokrąglona właścicielka
pensjonatu zapowiedziała, że już jutro zrobi z nim porządek, więc żeby
się porządnie przebrał, to wieczorem wstawi pranie, a na rano będzie
wszystko czyste i uprasowane, jak w domu.
Chciał powiedzieć, jak to w domu o niego dbali, ale ugryzł się w język. W pensjonacie było jeszcze kilkoro gości, każdy mógł być dalekim krewnym jego dawnych sąsiadów. Starał się więc mówić niewiele,
a już zupełnie nic o sobie. Uzyskał odroczenie egzekucji prania na jeden
dzień, który spędził w muzeum wojska – żeby uwiarygodnić swoją
opowiastkę. Stare karabiny nic a nic go nie obchodziły, ale w parku posiedział chwilę w cieniu, obserwując wycieczki, które nudziły się tak samo jak on. Starsi wyrażali uprzejmie zainteresowanie i wspominali
opowieści wojenne rodziców, młodzież bez skrępowania sugerowała,
119
żeby ten teren przeznaczyć na coś ciekawszego, a jeśli już miałoby
tu być jakieś wojsko, to co najwyżej czterej pancerni i Kloss. Zastanawiał
się, skąd gimnazjaliści wiedzą o tych starych serialach, od kilku lat odsądzonych od czci i wiary i nie wyświetlanych w oficjalnej telewizji.
Wieczorem kupił nowe, letnie spodnie i przewiewną marynarkę oraz
niewielką walizkę na kółkach.
Nazajutrz prawie cały dzień spędził w Łazienkach i wynudził
się za wszystkie czasy. Wyszedł z parku po południu i łapiąc w Alejach
Ujazdowskich byle jaki autobus, dojechał do Alej Jerozolimskich.
Jeszcze zdążył kupić bilet w kasie Muzeum Narodowego, zapewniając
kasjerkę, że godzina mu w zupełności wystarczy, bo on tylko na jedną
wystawę.
Poszedł od razu do galerii, prezentującej freski z egipskiego Faras.
Dość obojętnie obejrzał czarnoskórych biskupów koptyjskich i zatrzymał się – zachwycony jak przed laty – przed wizerunkiem Świętej Anny,
z wielkimi ciemnymi oczami, egipską modłą obwiedzionymi czarną
szminką i długim palcem przytkniętym do warg, nakazującym święte
milczenie o wiadomej tajemnicy. Przypomniała mu się inna Anna,
z egipskiej Hurghady...
I wtedy usłyszał:
– No coś takiego, śmierci bym pewniej się spodziewała!
Od drzwi szła do niego przez dość ciemne pomieszczenie niewysoka
blondynka z miłym uśmiechem na twarzy i wyciągniętą dłonią.
– Andrzej! No coś takiego, wieki cię nie widziałam! Czemu nie napisałeś wcześniej, że przyjeżdżasz do Polski? Gdzie się zatrzymałeś?
Może przeniesiesz się do nas? A sam jesteś, czy z Marysią? Jadłeś
już obiad? Chodź, zapraszam cię do naszej restauracji.
Zawsze taka była. Miła nadzwyczajnie, ale gadatliwa, nie pozostawiająca w zasadzie w swoim monologu miejsca na wypowiedzi
rozmówcy. Poznał ją na trzecim roku historii sztuki, ale nie zdążyło
się nic rozwinąć, kiedy postanowił przenieść się na studia najpierw
do Lublina, potem do Krakowa. Słyszał o niej potem wielokrotnie,
bo w środowisku historyków sztuki nie sposób było o niej nie słyszeć:
autorka przeszło 200 publikacji – książek i pięknych albumów, kierowała jednym z największych muzeów w Polsce i była postacią niezwykle medialną. Ale najwyraźniej nie miała pamięci do twarzy i myliła
go z kimś innym. Tego Andrzeja to chyba nawet pamiętał ze studiów,
o ile oczywiście nie był to ktoś zupełnie spoza ich wydziału.
120
– Chodź, szybko, musisz mi opowiedzieć co się z tobą ostatnio dzieje,
w ogóle do mnie nie piszesz... Jak mogłeś przyjść tutaj i odwiedzić
Annę, a nie mnie? Ja mam za chwilkę jakiś wywiad, ale jakbyś na mnie
poczekał, to pojedziemy do nas, mąż i dzieciaki się ucieszą...
Nie miał szans nawet sprostować pomyłki, ale nawet specjalnie
nie chciał, bo to oznaczałoby dekonspirację, więc po prostu milczał
lub odpowiadał monosylabami.
W muzealnej restauracji ruch był niewielki, ale spokojnie rozmawiać
się nie dało, bo do dyrektorki co chwilę ktoś podchodził i przerywał
jej monolog. Zdołał powiedzieć tylko, że zatrzymał się w prywatnym
pensjonacie i długo nie zabawi, bo musi szybko wracać do Paryża.
No faktycznie, pora już była najwyższa wrócić do Paryża, gdzie zostawił przed laty część życia i prawie całe serce. Opowiadała o sobie i swojej rodzinie, w pewnym momencie popatrzyła na niego uważnie.
– Andrzej... – zmieniłeś się przez te lata...
Odłożył nóż i widelec i już miał jej powiedzieć, kim jest, ale nie dała
mu tej szansy.
– Słuchaj, powiedz mi szczerze... W domu coś nie tak? Marysia?
– Cóż... nie, nie, Marysia w porządku, kwitnie jak zawsze. Pewnie...
To raczej ja mam pewne problemy, ale nie chciałbym o tym mówić...
Spoważniała, pokręciła głową.
– Mężczyźni nigdy nie mówią, a potem żałują. Domyślam się,
że coś ze zdrowiem. Dobrze, nie mów jak nie chcesz. Ale jakby coś trzeba było pomóc... Czekaj, dam ci wizytówkę, bo teraz mam nowy telefon.
Adres bez zmian, wiesz. A ty, zmieniłeś coś?
Zauważył uśmiech na jej twarzy i kompletny brak zainteresowania
jego odpowiedzią. Od drzwi szła ku nim ekipa telewizyjna. Tomek
zauważył czerwone światełko na kamerze, więc upuścił widelec i wychylił się spod stołu dopiero wtedy, kiedy reporter już stał przy krześle
dyrektorki, a kamera nie pracowała.
– Słuchaj, to tylko kilka minut, jeśli możesz, to poczekaj. Tak się cieszę, że przyjechałeś – odwróciła się do reportera – wie pan, to mój kolega ze studiów, bardzo zdolny krytyk sztuki, mieszka teraz w Paryżu
i tam publikuje, jedyny Polak, co się naprawdę zna na Luwrze...
– Wymienię widelec, bo mi upadł – podniósł się z krzesła, które
natychmiast zajął dziennikarz. Dźwiękowiec przypinał dyrektorce klips
z mikrofonem, na kamerze zapaliło się światełko. Wyszedł z restauracji
i skręcił w prawo, w stronę mostu Poniatowskiego.
121
Poniatoszczak stał tak samo jak dawniej, woda była tak samo brudna
i piaszczyste łachy ciągnęły się po stronie praskiej jak przed laty, kiedy
codziennie tędy przejeżdżał kolebiącym się tramwajem, by dojechać
z Pragi na Nowy Świat i zawsze nieco spóźniony dobiec do Gmachu
Chopina na Uniwersytecie, gdzie mieścił się jego wydział. Zapatrzył
się w wodę. Kiedyś marzył, by popłynąć kajakiem od Krakowa
do Gdańska, samemu, tylko z aparatem fotograficznym i jak najskromniej wypełnionym plecakiem. Ale najpierw nie było go stać, potem
nie było czasu, a wreszcie się tak porobiło, że jakoś sobie nie wyobrażał
siebie samotnie na rzece, z pęcherzami od wioseł na rękach. Strasznie
spoważniał. Albo zdziadział... Pomyślał, że w zasadzie nic by nie stało
teraz na przeszkodzie, żeby popłynąć, no i jego konspiracja byłaby
wówczas pełna: wszędzie mogli go szukać, tylko nie tam...
Ale we Włocławku była tama, którą trzeba by obchodzić, no i jakoś tak mało znał się na żegludze, nawet karty pływackiej nie miał.
Zapewne wszystko było teraz do załatwienia, ale przypomniał sobie
stada komarów, z jakimi zawsze walczył nad wodą: i Mazury, i morze wieczorami były obrzydliwe, bo całą frajdę odbierały wściekłe
samiczki.
Wyprostował się i pochylił głębiej, sprawdzając ile miejsca jest między mostem a lustrem wody – nie tak dawno prasa zamieściła zdjęcia
samolotu, przelatującego między przęsłami.
– Spokojnie – usłyszał głos i ktoś położył mu silnie rękę na ramieniu
– nie warto się tak przejmować. Wszystko się ułoży.
Obrócił się ostrożnie. Stało za nim dwóch policjantów. Jeden natychmiast przesunął się w miejsce między Tomkiem a balustradą mostu,
drugi nie zdejmował mu ręki z ramienia.
Roześmiał się.
– Myśleliście, że chciałem skoczyć? No wiecie co... Do takiej brudnej
wody? Nie ma mowy! Ale dziękuję za uratowanie mi życia.
Poczucia humoru raczej nie mieli. Uśmiechnęli się cierpko, myśląc
pewno, że wyszli na głupków.
– A co pan tu o tej porze robi właściwie?
Nie było jeszcze piątej, do zmierzchu zostały ze cztery godziny,
był piękny letni dzień. Chodnikiem przez most przechodziły tłumy
ludzi. Zupełnie nie rozumiał, z czego się miał tłumaczyć.
– Po prostu przystanąłem i patrzyłem na wodę. O urlopie myślałem,
na jeziorach.
122
– Ale tu Wisła, rzeka jest. A gdzie to pan pracuje? I dokumenciki
poproszę.
No i całą konspirację diabli wzięli. Podał dowód, z którego jeden
z funkcjonariuszy zaczął przepisywać wszystko po kolei. Musiał podać
jeszcze, gdzie zatrzymał się w Warszawie i na koniec otrzymał pouczenie, że tamowanie ruchu w miejscach dla pieszych jest wykroczeniem,
za które z reguły grozi mandat albo odpowiedzialność przed sądem
grodzkim. Nie przypominał sobie, żeby tamował komukolwiek ruch,
w przeciwieństwie do policjantów, który wraz z nim zajęli cały chodnik
i ludzie obchodząc ich schodzili na jezdnię, wywołując wściekłość
kierowców, trąbiących głośno do czasu, aż ujrzeli mundury. Wtedy
zwalniali do przepisowych pięćdziesięciu na godzinę i cicho przejeżdżali
obok. Oczywiście, nikt policjantom uwagi nie zwrócił.
W pensjonacie na Mokotowie czekała na niego kolacja i właścicielka
w gustownym negliżu, dość skąpo przykrytym krótkim szlafroczkiem.
Zjadł co dali, starając się nie patrzeć w jej stronę. Jakoś jego brak zainteresowania nie specjalnie jej przeszkadzał, więc jej obfite wdzięki co jakiś
czas znajdowały ujście między połami szlafroka. Został poproszony
o oddanie garderoby do prania, wzdragał się trochę, ale w końcu uległ.
Ściągnął spodnie i koszulę, otrzymawszy uprzednio spory męski szlafrok. Właśnie chciał pójść do swojego pokoju, żeby się przebrać, kiedy
do kuchni wkroczył rosły mężczyzna, na oko nieco wypity i szukający
okazji do zaczepki.
– Coś panu ten szlafrok pułkownika nie pasuje trochę. Nie zostawiłby
pan tej biednej kobity w spokoju? Przyjeżdża taki z prowincji i myśli,
że warszawskie kobitki na niego polecą. A ona świeża wdowa, to musi
kogoś obsługiwać, bo całe życie u tego tam, świeć panie, na służbie.
Służba nie drużba. A tobie, wypierdku, nic do tego, bo ja tu jestem
teraz na służbie.
Tomkowi się te wszystkie służby pomyliły, na odczepnego zaczął
tłumaczyć, że jest gościem i ubranie do prania oddał, ale tamten w ogóle
nie słuchał.
– No to panie gościu, już się gościna skończyła. Dziesięć minut
i już cię tu nie widzę. Paszoł won. A ty do kuchni, ale już! Ruska
jesteś, to myślisz, że tu rządzić będziesz, ale ruskie już tu nie rządzą,
a pułkownik nie żyje i nie będzie rozkazywał.
Pułkownikowa zupełnie się nie przejmowała.
123
– Przecież właśnie w kuchni jestem, a ty się, Antonio, napiłeś i tylko
byś rozrabiał. Siedź cicho, to i ty coś z tego będziesz miał.
– Co będę miał to będę, a jak nie to sobie sam wezmę, a ten ma mi stąd
zniknąć, bo mu zaraz pomogę.
Wdowa obróciła się do Tomka z przepraszającym gestem.
– Ot, i zepsuł nam wieczór, sobaka jedna. Zawsze jak się upije to traci
opanowanie. Cicho siedź, a najlepiej idź do swego pokoju. A pan major
nigdzie nie pójdzie, tylko tu zostaje, bo tu jest jego miejsce.
Antonio, na którym widać szarże robiły wrażenie, porwał się na baczność i zaczął bełkotać przeprosiny, że majora to przecież by nie obrażał,
że to ta wódka w nim i to wszystko z miłości, pan major rozumie...
Oczywiście, rozumiał i wybaczał. Powiedział, że idzie do pokoju
na chwilę się przebrać i zaraz napiją się razem, to zrozumienie lepsze
przyjdzie. Zabrał właścicielce z rąk swoje spodnie i koszulę, podziękował za dobre intencje, i wyszedł, nie słuchając protestów. Spakował
się w dwie minuty, ubrał nowe rzeczy i z walizką w ręce wyszedł
do ogrodu. Pachniał jaśmin, nad Warszawą stała łuna świateł. Doszedł
do ulicy i dopiero koło przystanku autobusowego opuścił walizkę na kółka. Tym, że za dwa noclegi nie zapłacił, zupełnie się nie przejmował.
***
Na moście Poniatowskiego było już całkiem pusto. Wyczekał moment, kiedy nic nie jechało i delikatnie zrzucił do rzeki swój stary i doskonale znany wśród jego znajomych plecak. Żal mu go było, ale musiał
sprawić wrażenie, że w tym miejscu znów się jego ślad urywa. W ślad
za plecakiem poleciały stare dżinsy i koszula. Wiatr trochę je zwiał tak,
że nie trafiły w środek nurtu tylko zamoczyły się przy samym brzegu.
Fala wyrzuciła plecak jakieś dwadzieścia metrów dalej. Miał nadzieję,
że w razie czego jego ciuchy poznają policjanci, którzy podejrzewali
go o próbę samobójstwa, no i skojarzą te dwa fakty.
Na Powiślu wsiadł w tramwaj, starannie skasował bilet i dojechał
parę przystanków do Dworca Wschodniego. Tu oddał wszystkie bagaże
do przechowalni i z rękami w kieszeniach obszedł powoli cały budynek.
Znalazł wolne miejsce siedzące w ciepłej poczekalni i zasnął. W nocy
kilka razy przeganiali go sokiści, ale gdy zaczął mówić od rzeczy, dali
124
mu spokój. Lekko pijanych i upośledzonych omijali, żeby nie mieć
z nimi kłopotów.
Wytrzymał tydzień. Lepiej się spało w dzień, bo wtedy nie budzili.
Przez tydzień nie wykorzystał ani złotówki ze swego majątku. Jadł resztki w restauracji dworcowej, trudno się było przełamać, ale przywykł.
Najchętniej dojadał po dzieciach, ich się najmniej brzydził. Postanowił
jeść raz dziennie, wieczorem, to zmuszało organizm do akceptowania
byle czego. Najgorzej było z piciem. Tego mało zostawało, kranówa
w toaletach była obrzydliwa, raz udało mu się po prostu zwinąć butelkę
coli, ale była ciepła i nie smakowała mu.
W czwartek wieczór po raz pierwszy użył swojej komórki, kiedy
w poczekalni jakaś kobieta zaczęła rodzić. Usłyszał jej jęki, zorientował
się o co chodzi i przerażony, że będzie musiał sam się tym zająć, sięgnął
do kieszeni kurtki. Akurat w okolicy nie było ani jednego bezdomnego, który mógł się zdziwić widokiem nowego kolegi z nokią w ręku.
Nie było też żadnej kobiety, która mogłaby mu pomóc. Zatelefonował,
podał jakiekolwiek nazwisko i podszedł do rodzącej.
Była już niemłoda, dość zaniedbana. W przerwach między skurczami
powiedziała mu, że właśnie jechała do matki na Śląsk, z Białegostoku
i w czasie przesiadki ją dopadło. Termin miała dopiero za tydzień,
ale to jej trzecie dziecko, no a wiadomo, że wtedy rzadko kiedy nie jest
przed czasem. Męża nie miała, służył w wojsku za granicą. Była
wdzięczna. Zapytała, czy by nie poczekał z nią, aż dziecko się urodzi
i czy by nie został jego ojcem chrzestnym. Pokręcił głową.
– Wyjeżdżam jutro za granicę. Czekam tylko na pociąg.
– Na długo?
– Pewno na zawsze.
Usłyszał sygnał karetki.
– Pójdę ich skierować. Niech pani się trzyma.
Nie czekając na odpowiedź poszedł w stronę wyjścia. Minął
się w drzwiach z lekarzem i sanitariuszami, pokazał im drogę, po czym
doszedł do wniosku, że jego czas dworcowy już się kończy. Poszedł
do informacji. Najlepsze połączenie do Paryża miało trzy przesiadki
na terenie Niemiec. Był jeszcze pociąg z Moskwy do Paryża, przez
Warszawę i Berlin, ale w Berlinie było 12 godzin przerwy. Niezłe,
gdy ktoś chciał iść na zakupy, ale za mało na porządne zwiedzanie.
Przedrzemał w poczekalni do piątej rano. Gdy otworzyli przechowalnię bagażu, odebrał swoją walizkę i zaczął się zastanawiać,
125
co z nią zrobić. Była prawie pusta. Pomyślał jednak, że może się przydać, jak się trochę wzbogaci. Rozśmieszył go własny dowcip.
W dworcowej toalecie umył się porządnie po raz pierwszy od tygodnia, ogolił i zmienił koszulę. Na bilet w jedną stronę gotówki było
akurat. Kupił jeszcze dwa kryminały i mapę Lazurowego Wybrzeża.
W kiosku był też Paryż, ale nie chciał nikomu ułatwiać. Zresztą mapę
Paryża bez kłopotów można dostać na miejscu. Miał jeszcze 30 euro, zaoszczędzone w Hurghadzie i to musiało starczyć aż do Francji.
Dopiero tam zamierzał korzystać z karty kredytowej.
Pociąg odjechał z niewielkim opóźnieniem po wpół do ósmej rano.
W Berlinie miał być po pierwszej, więc Tomek zamierzał ten czas
przespać, i porozglądać się dopiero w drugim odcinku, do Frankfurtu
nad Menem. Po wejściu Polski do strefy Schengen podróż do Niemiec
niewiele różniła się od przejazdu między Sochaczewem i Małkinią,
może tylko tym, że emocje w sumie były mniejsze. Wraz z nim układało bagaże jeszcze troje osób, na szczęście całkowicie obcych i wyglądało na to, że małomównych. Zanim zamknął oczy upewnił się,
czy w sąsiednich przedziałach nie ma nikogo znajomego – zaczynał
się właśnie sezon wakacyjny i takie spotkanie było zupełnie możliwe.
Jednak nie wyglądało na to, by mógł komuś wpaść w oczy. Odruchowo
zapiął wewnętrzną kieszeń kurtki na zamek błyskawiczny i podłożył
ją sobie pod głowę. Ale nie mógł zasnąć – wyglądało na to, że wszystkie
więzy, które łączyły go przez pół wieku z krajem między Odrą a Bugiem
właśnie ulegały kompletnej destrukcji. To mogło skłaniać do refleksji,
ale najbardziej poruszające było dla niego to, że właśnie nie skłaniało.
Nie porzucał nikogo i niczego, na kim i na czym by mu jakoś specjalnie
zależało.
Spojrzał przez okno – pociąg rozpędzał się, mijał niewielkie domki,
zapyziałe stacyjki, pokryte białymi kwiatami drzewa owocowe i obsypane rdzą przytorowe śmietniska. Gdzieś tam, dalej, były piękne starówki,
szacowne zamki, pełne wiernych kościoły, żyzne pola, dziurawe drogi,
pijane matki pijanych dzieci, heroiczni bohaterowie walki z komuną, których kiedyś zomowcy polali z sikawki, pielęgniarki słaniające
się na nogach po trzecim dyżurze za tysiąc złotych miesięcznie i nauczyciele, uczący kultury i życia za tysiąc dwieście. Za oknem uciekał
świat wspaniałych ludzi, żyjących w fatalnych warunkach, tytanów
intelektu, których niszczyli koledzy o inteligencji robaka, pięknych
kobiet, z powodu swej urody zawsze uważanych za niepiękne cha-
126
raktery, bogaczy, którzy nie dorobili się pracą, tylko kombinacjami
lub przypadkiem.
Jak on.
Turkotały koła, świat za oknem uciekał do tyłu, a on uciekał do przodu. Odkąd wygrał wielką kumulację – cały czas uciekał. Był dzięki
pieniądzom wolny – i ta wolność była okupiona niewygodą, ciągłym
zmienianiem masek i kostiumów, brakiem domu i kogokolwiek, dla kogo warto byłoby trwonić ten przypadkowy majątek.
Zasnął.
Na godzinę przed Berlinem obudził się i spod przymkniętych powiek
obserwował nerwową krzątaninę współtowarzyszy podróży. Nie umiał
powiedzieć, kto z nich pozostanie w stolicy Niemiec, a kto będzie jechał
wraz z nim do Paryża. A może wysiądzie po drodze, we Frankfurcie,
czy Karlsruhe.
Granicę francuską przejechał przed ósmą wieczorem, choć oczywiście jej nie zauważył. Pociąg TGV, do którego wsiadł w Karlsruhe,
już po kilku minutach osiągnął prawie trzysta kilometrów na godzinę, o czym został powiadomiony przez mężczyznę w średnim wieku,
który jako jedyny jechał wraz z nim z samej Warszawy. Przy kolejnej
przesiadce nawet mu się przedstawił, ale Tomek, który przez pomyłkę
powiedział własne nazwisko, nie dosłyszał, jak tamten się nazywał.
Zresztą nieznajomy mężczyzna uratował go przed większą wpadką,
bo we Frankfurcie Tomek zamierzał „zapomnieć” walizki, z której
uprzednio wyjął i przełożył do reklamówki przybory toaletowe. Jednak
pozostawienie kolejnego fałszywego tropu nie udało się, gdyż współpasażer zauważył ją przy wysiadaniu.
– Och, dziękuję, ale by się nic nie stało, bo jest prawie pusta, jadę
dopiero na zakupy przed podróżą do Londynu, do pracy.
– Proszę pana, trzeba pamiętać o bagażu – napomniał go – gdyby
pozostała walizka w pustym przedziale, czujniki wykryłyby ją natychmiast i wszyscy bylibyśmy aresztowani jako podejrzani o terroryzm.
A walizka zostałaby zniszczona, a taka ładna, szkoda by było.
Pożegnali się na dworcu Paris-Est. Dochodziła jedenasta wieczór.
Białe gwiazdki migały na wieży Eiffla, nad miastem wznosiła się oświetlona biała kopuła Sacré-Coeur. Współpasażer nie spieszył się z wychodzeniem z dworca, może czekał na zaproszenie do towarzystwa.
Długo patrzył za Tomkiem, który ciągnął na kółkach pustą walizkę
w kierunku postoju taksówek.
127
– Place Vendôme, monsieur, s’il vous plaît.
– Hôtel Ritz? – z wyczuwalną ironią zapytał kierowca, patrząc w lusterku na jego nie dopinający się polar.
– Oui, précisément, c’est ça.
– Avez-vous une réservation?
– Moi? Non, ce n’est pas nécessaire...
Na tyle go było stać. Dalsze próby konwersacji uciął wyjmując telefon i udając, że pisze SMS. Oczywiście, nie miał roamingu, więc
jego komórka była w Paryżu po prostu atrapą. Z miną arabskiego
szejka poprosił kierowcę o wniesienie mu pustej walizki, dwadzieścia
euro wciśnięte do ręki pewno przekonało go mniej, niż uczestniczenie w ewidentnym dowcipie. Tomek podziękował skinieniem głowy
i – tym razem po angielsku – poprosił o apartament Marcela Prousta.
W wielkim lustrze za plecami portiera dostrzegł osłupienie w oczach
taksówkarza, który nie spieszył się z wyjściem z hotelu. Portier uprzejmie skinął głową i podsunął mu książkę meldunkową, dość mechanicznie poprawiając Tomka, że Proust jest patronem specjalnego pokoju,
a nie apartamentu.
Zameldował się jak najbardziej formalnie i na własne nazwisko.
Doszedł do wniosku, że ma dość ukrywania się, zresztą i tak w Ritzu
raczej szukać go nie będą. Zarezerwował „Prousta” na dziesięć dni.
Doszedł do wniosku, że wydatek niespełna trzydziestu tysięcy złotych
nie powinien na nim robić wrażenia. I nie robił.
***
Trzy razy był w Luwrze, dwa razy w d’Orsay, dwa razy w Centre
Pompidou – aż stwierdził, że nawet historyk sztuki może mieć całkowicie dość muzeów. Powłóczył się bez celu na Montmartrze – raz spędził
tam cały dzień, drugi raz całą noc, codziennie wieczorem zaliczał spacer po Champs-Elysées, bulwarze Saint-Michel lub Saint-Germaindes-Prés. Śniadania dostawał w hotelu, obiadów unikał, kolacje jadał
tam, gdzie go zastał wieczór. Kiedyś był to nawet restauracyjny statek
na Sekwanie, gdzie przez dwie godziny wypił butelkę wina i zatęsknił
za rozmową z kimkolwiek po polsku. Dotąd, oczywiście, starannie
unikał jakiegokolwiek kontaktu z Polonią, szerokim łukiem omijając
budynek Biblioteki Polskiej na wyspie Świętego Ludwika, ambasadę
128
na rue Talleyrand i przede wszystkim Kościół Polski opodal placu
Vendôme. Sięgnął po komórkę, ale nie miał w jej pamięci książki telefonicznej, a notes został z bagażami w hotelu. Potem przypomniał
sobie, że telefon jest na kartę i nie ma możliwości przy jego pomocy
połączyć się za granicą. Inwestycja z Krakowa okazała się zupełnie
nietrafiona, więc komórka podzieliła los swej poprzedniczki.
– Pa, pa, adieu – powiedział po cichu i delikatnie spuścił telefon
za burtę. W ślad za nim poleciały nawet nie odpakowane karty innych
sieci, które okazały się równie nieprzydatne we Francji, jak w Polsce.
I wtedy stwierdził, że mu się to wszystko znudziło.
Ostatniego dnia w Ritzu wczesnym rankiem zamówił taksówkę,
zapakował walizkę – w międzyczasie obrósł w kilka zmian bielizny,
parę koszul i spodni, a nawet jeden letni garnitur – i kazał się zawieźć
na dworzec Montparnasse. Z trudem odnalazł przechowalnię bagażu
i oddawszy swoje rzeczy pod opieką tłustego Paryżanina o błyszczącej,
czarnej skórze, zaczął przechadzać się po peronach i czytać napisy.
Połowy z nich nie rozumiał. Zamierzał zjeść porządne śniadanie,
po czym wybrać trasę podróży.
Ale decyzja przyjechała wraz ze srebrzystym, wydłużonym nosem
kolejnego TGV, których dziesiątki z niesłychaną, drapieżną elegancją
co kilka minut przesuwały się przed jego oczami. Pięć po dziewiątej,
bez walizki i z rękami w kieszeniach odjeżdżał do Brestu. Chciał zobaczyć ocean.
Po czterech godzinach, które przeważnie przespał, wysiadł w centrum nadmorskiego miasta. Wiedziony nieomylnym instynktem bywalca Sopotu, minął wielki budynek Instytutu Oceanograficznego
i poszedł w kierunku plaży. Obok była niewielka restauracja z widokiem na ocean, więc siadł w pustawej o tej porze sali i zamówił
coś, co brzmiało jak polędwica z rekina, a więc dość smacznie. I takie
też było, ale spieszył się, więc nie umiał docenić smaku – przypominało zwykłą wołowinę, jedynie gęsty sos grzybowy nadawał polędwicy
swoisty aromat. Ani trochę nie zalatywało rybą, a więc uznał, że jest
wspaniałe.
Po drodze nad morze natknął się na niewielki sklep France-Telekom,
nie mógł się oprzeć i kupił komórkę. Śmiał się w duchu z samego siebie,
jak bardzo stał się uzależniony od samego posiadania telefonu – z którego w ogóle nie korzystał. Racjonalizując ten nie zauważony przedtem
odruch pomyślał, że kieruje nim troska o własne bezpieczeństwo – w ra-
129
zie czego będzie mógł zadzwonić przecież po pomoc. Nie zastanawiał
się ani w razie „czego”, ani do kogo miałby zadzwonić.
W porcie jachtowym wszedł na długą redę, która od biedy mogła
przypominać molo i na najdalszym jej końcu usiadł na krążku zwiniętej
liny cumowniczej. Krajobraz przypominał Bałtyk, zalesione wzgórza
dochodziły prawie do morza niewysokimi klifami, piasek był żółty i błyszczący w słońcu, a plaża usytuowana w malowniczej zatoce.
Fale – niewielkie o tej porze roku – przychodziły od nieskończonego
horyzontu i umierały na linii brzegowej, poza którą z jednej strony
opalały się dziewczyny w jasnych kostiumach, z drugiej pływało stado
brzuchatych facetów. Nieco dalej znalazł ławeczkę i rozsiadł się wygodnie, wyjął nowo zakupiony telefon i zaczął wertować notes, który
tym razem miał w kieszeni kurtki. Nie było w nim wiele zapisów,
bo od lat notował wszystko w komórce, która teraz spoczywała pewno
na dnie rzeczki w pobliżu jego dawnego domu.
Zastanowił się, że przez cały czas swojej podróży dopiero pierwszy
raz pomyślał o swoim domu i w ogóle nie zastanawiał się, jak jego
ucieczka została przyjęta przez bliskich, sąsiadów i kolegów. W tym kontekście zresztą słowo „bliscy” wydało się wyjątkowo niestosowne.
Zirytował się sam na siebie za to, że pomyślał „ucieczka”. Ale mimo
chwili zastanowienia, nie potrafił znaleźć sensowniejszego.
Znalazł w notesie komórkę do Mikołaja, bo to była pierwsza osoba,
która mu przyszła do głowy. Wstukał numer, przycisnął zieloną słuchawkę. Sygnał zgłosił się natychmiast, po czym spikerka Telecomu
zakomunikowała mu, że abonent jest czasowo nieosiągalny. Nic dziwnego, był środek dnia, Mikołaj pewno w pracy miał komórkę wyłączoną,
a poza tym mógł jeszcze zupełnie śmiało znajdować się na Bahamach.
Tomek nie do końca był pewien obecnej daty, ani tego, na jaki termin
kupił Mikołajowi wycieczkę. Przycisnął czerwone, wybrał następny
numer.
Anna długo nie odpowiadała, wreszcie – kiedy pomyślał, że może
to nie do niej zadzwonił – usłyszał jej głos. Przedstawił się.
– A co to za dziwny numer masz, zagraniczny? I w ogóle gdzie
się obracasz? Mówili, że po tym, jak żeś wygrał te pieniądze ktoś
cię prawdopodobnie ukatrupił, bo w Warszawie znaleźli twój plecak
i rzeczy, nad Wisłą.
– Nie, zupełnie dobrze żyję, ale to długa historia i raczej
nie na telefon..
130
– A co, podsłuchują, czy oszczędzasz? Dobra, zadzwonię do ciebie
za parę dni, bo na razie wydajemy numer i nie mam jak rozmawiać.
Cieszę się że dzwonisz, i na razie.
Wyłączył telefon i zastanowił się, po co w ogóle dzwonił. A jakby
miała czas, to o czym by rozmawiali? O nietypowych zachowaniach
bocianów? Trzeba było się pogodzić z tym, że z krajem wszystkie więzy
zostały zerwane i szukać sobie towarzystwa w bliższej okolicy.
Obszedł centrum miasta i wrócił na dworzec. Powrotny
TGV do Paryża odjeżdżał przed siódmą. Znów przespał prawie całą drogę, budząc się tylko w Rennes, które było pięknie oświetlone
i pełne wieczornego ruchu. Postanowił przyjechać tu kiedyś na dłużej.
Na Gare Montparnasse dojechał po jedenastej, walizkę pozostawił
w przechowalni, przeszedł – z nowo zdobytego sentymentu – przez
rue de Rennes i przez Most Artystów poszedł powłóczyć się po prawym
brzegu. W środku nocy siadł na ławce na bulwarze nadrzecznym i spał
spokojnie, dopóki nie obudził go najpierw smród sfermentowanego
wina, potem chrapliwy głos:
– Nie śpij tu, to moja ławka.
– Dobrze, już idę – próbował się podźwignąć, jednak ciężka dłoń
kloszarda posadziła go z powrotem. Miał czerwoną twarz i rzadki,
siwy zarost.
– Daj spokój, zmieścimy się. Masz pieniądze?
Udawał, że się z trudem budzi. Miał przy sobie jakieś pięćset euro,
telefon i oczywiście portfel z dokumentami i kartami kredytowymi –
podczas pobytu w Paryżu przelał część pieniędzy na Banque de Paris i
z jego złotej Visy korzystał. W kieszeni spodni miał trochę drobnych,
na gazety i bilety metra.
Skinął głową.
– Mam, ale niedużo.
Kloszard uśmiechnął się.
– No, wyglądasz jakbyś miał rzeczywiście niedużo. Inaczej pewno
mieszkałbyś w Ritzu, a nie nad Sekwaną, co? Dawaj.
Udawał, że się waha i ociąga, ale w ygrzebał w kieszeni
dwa piątaki.
– No proszę, toś ty bogacz. Zaraz to zainwestujemy.
Wziął pieniądze i zniknął. Tomek wpatrzył się w jasno oświetlone wieże Katedry Marii Panny. Notre Dame odbijała się przepięknie
131
w gładkim nurcie Sekwany. Od rzeki powiewał chłodny wiatr. Otulił
się mocniej polarem.
Drzemał z pół godziny, gdy najpierw poczuł, a potem usłyszał
kloszarda. Przysiadł na ławce, w rękach trzymał dwie flaszki wina.
Były najwyraźniej plastikowe, bo Tomek widział, jak palce włóczęgi
wgniatają w ściankach niewielkie ugięcia. Podał mu jedną.
– Pij, chłopie, utopimy te smutki. Jak widzisz, nie ukradłem twoich
pieniędzy, ani sam nie przepiłem, choć pić mi się chce strasznie. Marcel
jestem.
Odkręcił, wyciągnął flaszkę w stronę Tomka.
– A la votre!
Stuknęli się plastikiem, bez efektu akustycznego. Marcel wydudlił flaszkę jednym haustem, owinął się połą cienkiego płaszcza i natychmiast zasnął. Pochrapywanie niosło się daleko nad rzeką. Tomek
pokręcił się jeszcze trochę, znalazł miejsce, gdzie mógł mieć osobistą
toaletę i zasnął także. Obudził go poranny chłód i hałas, dobiegający
z nadbrzeżnej autostrady. Marcela już nie było.
Przemieszkali razem na tej ławce przeszło miesiąc. W ciągu dnia
rozchodzili się w różne strony Paryża, próbując zorganizować trochę
pieniędzy i coś do jedzenia. Z jedzeniem było łatwiej – Tomek stosował metody już przećwiczone na warszawskim Dworcu Wschodnim:
chodził po popularnych lokalach i zbierał resztki, mówiąc, że dla psa.
Najlepiej szło mu w restauracjach Mc Donald’s i Hippo, zwłaszcza
gdy trafiał na wycieczkę szkolną. Najpierw się z niego śmiali, potem
oddawali prawie całe porcje. Żebranie pod kościołami nie przynosiło
efektów: po kilku chwilach pojawiali się policjanci i przeganiali go.
Inna rzecz, że nawet nie było to potrzebne, bo sam się zniechęcił: poza
turystami nie przychodził do nich nikt, a na sporadycznie odprawianych
mszach pojawiali się co najwyżej najbiedniejsi mieszkańcy dzielnicy,
przeważnie kolorowi. Najwięcej zarabiał na parkingach pod dużymi
magazynami handlowymi.
Sam się z tego śmiał, ale czuł się o wiele lepiej, niż wtedy, gdy mieszkał w Ritzu i spędzał dnie w muzeach i wytwornych lokalach. Znalazł
podstawowy cel życia – przeżyć.
Po dwóch tygodniach zdecydował się na pierwszą kradzież: był to ciepły sweter, nałożony w przymierzalni, od którego oderwał klips zabezpieczający. Był chłodny wieczór i nikogo nie zdziwił fakt, że dość
elegancko ubrany mężczyzna – ogolił się tego dnia i włożył krawat,
132
który znalazł pod czyimś samochodem na parkingu – zapina aż po szyję
luźną kurtkę polarową. Następnego wieczora w podobny sposób wyniósł – na sobie – nowe dżinsy i dwie pary koszul. Szło nieźle, do czasu,
gdy na Champs-Elysées przy wyjściu z Monoprix zatrzymał go rosły
Murzyn w ciemnych okularach. Ochroniarz bez słowa pokazał mu film,
w którym na wideo zarejestrowano moment, jak odrywa klipsa i wkłada
nowe buty turystyczne. Nagrała to kamera przemysłowa. Przyjechała
policja i trafił do aresztu. Po dwóch dniach na dołku zaprowadzono
go przed sędziego. W sumie został skazany na dwa miesiące aresztu,
lub grzywnę 200 euro. Zapłacił czekiem na Banque de Paris i wrócił
na swoją ławkę. Wychodząc z sądu, zabrał ze sobą marynarkę inspektora
policji, który go tu przyprowadził. Wisiała na oparciu krzesła, podczas
gdy jej właściciel poszedł do toalety. Podścielił ją sobie pod głowę,
wyjmując z jej wewnętrznych kieszeni portfel z ponad tysiącem euro
i dwiema kartami kredytowymi oraz kaburę z małym pistoletem. Broń
schował, resztą podzielił się z Marcelem, gdy ten wrócił na ich ławkę. Kloszard marynarkę włożył od razu, pięćset euro i jedną z kart
kredytowych schował do kieszeni. Portfel oddał. Tomek opowiedział
mu o swojej przygodzie, nie mówiąc o zapłaceniu kaucji. W jego wersji
po prostu uciekł z sądu, gdy nadzorujący go policjant odczuł naturalną
potrzebę.
– Ja bym na twoim miejscu jednak został w tym areszcie. Zima idzie,
a tam jest ciepło i nieźle karmią.
– Zawsze jeszcze zdążę.
Marcel roześmiał się i poszedł po wino, żeby – jak się wyraził –
mogli wypić za zdrowie sympatycznego oficera, który niechcący został
ich sponsorem.
Nie wrócił do rana. Tomek pomyślał, że albo przepił wszystko i leży
gdzieś w izbie wytrzeźwień, gdzie znajdą przy nim kartę kredytową policjanta i z tego się już nie wywinie. Albo okradziony inspektor pechowo
rozpoznał na ulicy swoją kurtkę. Nie żałował go, w zawodzie włóczęgi
nie było miejsca ani na solidarność, ani na współczucie. Wiedział,
że Marcel palcem by nie kiwnął, gdyby wiedział, że go aresztowali. Sam ryzykujesz i sam w razie wpadki musisz się z tego wywinąć.
Przeniósł się na wszelki wypadek na drugą stronę rzeki, na skwer koło
kościoła St.-Julien-Le-Pauvre, z pięknym widokiem na katedrę NotreDame. Był tu trochę większy tłok i hałas, tak że zdrzemnął się dopiero
133
przed północą. Nie spał długo, bo obudził go dźwięk telefonu. Pierwszy
od wyjazdu z domu.
– Obudziłam cię? Muszę się z tobą podzielić pewną wiadomością.
Gdzie jesteś?
Rozbudził się natychmiast, ale nie odpowiedział wprost.
Jej też nie ufał.
– Daleko, ale w tej samej strefie czasowej. Ale mów, śmiało.
Pojawił się patrol policyjny, ale widząc że rozmawia przez komórkę,
minęli go bez słowa. Włóczędzy nie miewali komórek.
– Nie mogę przez telefon. Nie dlatego, że podsłuchują, tylko, że muszę osobiście. Przez telefon cię nie uściskam i nie przytulę się.
– Nie wracam do domu. Więc nie da rady.
– Da radę. A domu już nie masz. Spalił się kilka dni potem, jak twoja
żona się z niego wyprowadziła. Podobno zostawiła coś włączonego.
Aha, była żona – jakoś tak sobie załatwiła, że dostała w miesiąc zaoczny
rozwód. I wszczęła postępowanie o uznanie cię za zmarłego, czego
już nikt nie rozumie, chce zostać rozwiedzioną wdową? Gdzie jesteś?
Przyjadę do ciebie.
Zastanowił się. W sumie, przywykł już do wolności, ale z drugiej strony fajnie byłoby móc mieć na kogo wydawać te miliony.
Sam w „Ritzu” się nudził, ale wyobrażał sobie, że w towarzystwie
mogłoby być wcale ciekawie...
– Dobra, spotkajmy się w Cannes, w hotelu „Carlton”. Masz
z Warszawy samolot do Nicei, potem autobus. Zwrócę ci za bilet.
Usłyszał po drugiej stronie śmiech.
– Nie rozśmieszaj mnie, ty mnie zwrócisz, biedaku? Nie ma mowy.
A jak dojechać do Cannes wiem, pewno zapomniałeś gdzie pracuję
i może nawet nie wiesz, że to ja co roku robiłam do telewizji relacje
z festiwalu filmowego. Zresztą lepiej dojeżdżać z Nicei pociągiem.
Od jutra czekam w Carltonie, od jutra wieczorem. Pod starym nazwiskiem. Na razie!
Zamknął telefon i rozejrzał się dookoła. Nikogo nie było. Przespał
smacznie na ławce do świtu, potem pojechał metrem na Gare
Montparnasse, wyjął z przechowalni swój bagaż, poszedł się umyć
i ogolić. Wszystkie stare rzeczy zostawił w łazience, także te ukradzione
i przebrał się w kremową koszulę bez krawata, lekki garnitur i jasne
buty. Pistolet pułkownika schował do walizki i by uniknąć kontroli
postanowił nie lecieć samolotem. Metrem przejechał do Gare du Lyon
134
i po ósmej już jechał TGV do Nicei. Znów nikt nie sprawdzał biletów,
z zupełnym zaufaniem zostawił bagaże pod opieką współpasażerów
i przeszedł do wagonu restauracyjnego. Zjadł obfite śniadanie i znów
nie mógł uwierzyć, że jedzie z prędkością 300 kilometrów na godzinę –
nie czuło się najmniejszych drgań pociągu, który jakby płynął po torach,
a idealne wyważenie zakrętów powodowało, że nie czuło się żadnego
przeciążenia. Tylko mijanki z TGV jadącym z naprzeciwka dawały
odrobinę emocji: trwały ledwie sekundę, i powodowały lekkie ale odczuwalne uderzenie powietrza: wzajemna prędkość 600 km stwarzała
najpierw poduszkę powietrzną, potem bąbel podciśnienia. Po wpół
do drugiej wysiadł na dworcu w Nicei i usłyszał szum palm.
Sam się temu dziwił, ale przed spotkaniem nie czuł żadnych emocji.
Jakby te pół roku od Hurghady wyprały go z wszelkich uczuć, a jego
umysł skoncentrował się tylko na narzuconym samemu sobie problemie
ucieczki i walki o przetrwanie. W jego świecie, w którym raz bywał
zwierzyną, a raz myśliwym nie było miejsca dla kobiet, traktowanych
jako obiekt uwielbienia.
Pociągi do Cannes jeździły co niespełna pół godziny, więc nie było
się po co spieszyć. Przechowalnie bagażu stały się dla niego najczęściej odwiedzanymi miejscami we Francji. Zostawił walizkę i poszedł
na plażę. Morze Śródziemne było ciemnoniebieskie, na kamienistej
plaży rozbijały się fale. Samym brzegiem przeszedł kawałek na zachód,
ale kiedy fale raz i drugi ochlapały mu nogawki, wrócił na szeroki chodnik Promenade-des-Anglais. Wszedł do restauracji hotelu Negresco
i zamówił spory obiad. Z okien widać było morze i ciemne chmury
ciągnące znad nad Monte Carlo. Przy płaceniu sięgnął najpierw po kartę
inspektora, ale instynkt ostrzegł go, że na pewno została zablokowana,
a każda próba jej użycia spowoduje wezwanie policji. Zapłacił gotówką,
poprosił o wezwanie taksówki i kazał się zawieźć najpierw do przechowalni bagaży, a potem do Cannes. Doszedł do wniosku, że chcąc
dostać pokój w Carltonie i być tam odpowiednio traktowany, powinien
zajechać samochodem. Wysiadł, zapłacił i pociągnął walizkę w stronę
secesyjnego wejścia. Jeden z portierów uprzejmie otworzył mu drzwi.
W hollu stała uśmiechnięta Anna w długiej, biało-czarnej sukni, z wysoko upiętymi włosami, na szpilkach. Była efektowna jak przystało
na dziennikarkę ze „Świata Mody”. Odruchowo wyprostował się, żeby
nie być od niej dużo niższym.
– Jestem – powiedział.
135
– Czekałam.
Boy hotelowy zaniósł walizkę do pokoju. Ania wynajęła piękny
apartament na pierwszym piętrze, z tarasem i widokiem na morze.
Niewiele teraz było widać, poza światłami jachtów i fosforencją fal.
Wykąpał się i przebrał w łazience, i żeby nie zostawiać niczego podejrzanego w pokoju, włożył do marynarki portfel okradzionego policjanta
i przypiął kaburę z jego pistoletem. Szło mu kiepsko, bo dotąd takie
czynności oglądał tylko na filmach z Jamesem Bondem. Spojrzał do lustra i skrzywił się – jasny garnitur zupełnie nie pasował do okoliczności
i pory dnia.
Krytycznie spojrzała też na niego Ania.
– Jutro jedziemy na zakupy. Lato się kończy i trzeba zmienić kolor
futra.
Zeszli na kolację. Tomek miał wrażenie, że wszyscy patrzą na niego
jak na ruskiego biznesmena, który nie umie się ubrać stosownie do pory
i ma w dodatku wszystkie kieszenie wypchane rulonami banknotów
euro: jego konfekcyjny garnitur zdecydowanie nie był uszyty przez
krawca z Seville Row i w tym też różnił się od Bonda. Kabura pod lewą
pachą wydawała mu się widoczna jak na dłoni, z tej strony trzymał
też własny portfel, co dodatkowo wypychało marynarkę.
– Wyluzuj się – Ania pomachała w jego stronę kartą menu, ozdobnie
oprawioną w półskórek z logo hotelu – jesteś bezpieczny i pod dobrą
opieką...
Opowiedział jej o swojej ucieczce. Bez zbytnich szczegółów, raczej
samo itinerarium podróży i zmiany trybu życia, jakimi się sam tresował.
Kręciła głową, nie mogąc uwierzyć.
– To fakt, że nagle stałeś się milionerem, zamiast dać ci wolność,
tak cię tej wolności pozbawił? Dlaczego uciekasz? Żeby cię nie okradziono? Zamiast się cieszyć tym wszystkim, pilnowałeś tego? Przedtem
przywiązany do budy przez brak pieniędzy i wolności, a teraz przez
posiadanie pieniędzy i wolność? Zniewolony przez wolność?
Zastanowił się.
– Coś w tym jest, ale w zasadzie to nie tak. Miałem pełną wolność
podejmowania decyzji i podejmowałem je. Chciałem mieszkać w Ritzu,
to mieszkałem. Chciałem spać na dworcu, to spałem. Robiłem co chciałem – wyjadałem ludziom z talerzy w restauracji Hippo, a za kilka
dni w restauracji hotelu „Plaza Athenée” jadłem kawior astrachański
136
i zapijałem szampanem. Chodziłem po Luwrze z kosztownym katalogiem, który potem wyrzucałem i kradłem koszule w marketach...
Poprosiła gestem, żeby dolał jej wina.
– No to miałeś wolność tylko w okolicach ściany...
– Jak to?
– No bo tak ze skrajności w skrajność, od ściany do ściany. A nie próbowałeś żyć normalnie i korzystać z życia? Stać cię było przecież.
– Finansowo tak. Ale ta normalność do tej pory to była praca – byle
jaka, dom – bez możliwości wyboru i bar „Take Five” od czasu do czasu.
No, a takiego samego czegoś w Paryżu raczej nie przewidywałem...
Roześmiała się. Z upiętych do góry włosów wciąż wymykał się jeden
kosmyk i opadał jej na twarz. Płomień palącej się na stole świecy migotał w kieliszkach. Tomek poczuł zmęczenie – suma nie przespanych
normalnie nocy, nie wypowiedzianych słów, nie zrealizowanych i nawet
nie wymyślonych jeszcze planów dopadła go wreszcie w tym secesyjnym
wnętrzu hotelu „Carlton” i przygniotła brakiem sensu. Patrzył na kobietę siedzącą naprzeciwko i był jej głęboko wdzięczny – nie wiedział,
jak się między nimi ułoży w przyszłości, i czy w ogóle będzie jakaś
przyszłość. Ale uświadomił sobie, że po raz pierwszy od długiego czasu
zrobił coś, czego od niego wymagano, coś dla kogoś: Anna postawiła
mu cel, ten przyjazd na spotkanie do Cannes, i ten cel został zrealizowany. Dążenie do nieograniczonej wolności dawało mu prawo
wyboru – mógł jej prośbę o spotkanie przyjąć lub odrzucić. Odrzucenie
pozwalałoby mu żyć wolnym życiem kloszarda-milionera, przyjęcie –
skazywało na ograniczenie wolności i konieczność liczenia się z planami
i potrzebami drugiej osoby. Nie żałował. Przez ograniczenie własnej
wolności poczuł się bardziej wolny. I bardziej sensowny.
– A ty? Miałaś mi coś opowiedzieć, jak się spotkamy.
Ania, która najwyraźniej w tym samym czasie co on odpłynęła
myślami daleko, potrząsnęła głowa, jakby chciała odpędzić od siebie
natrętne, niemiłe myśli.
– No, dla ciebie to nie będzie żadna niespodzianka. Po prostu rozbiłam następną kumulację... I to sporo większą od ciebie, biedaku.
Prawie dwa razy większą – dwadzieścia pięć milionów. I jak już się pewno domyślasz, w tej samej kolekturze, co ty, w waszym osiedlowym
markecie.
Roześmiał się.
137
– No to przy tym stoliku siedzi nieliczny, ale śliczny klub prowincjonalnych milionerów... Ale w zasadzie, co ty robiłaś na naszym osiedlu?
W końcu, mieszkasz paręset kilometrów dalej?
– Nie uwierzysz... Przyjechałam robić reportaż o tej kolekturze.
Bo to stała się sensacja, że facet wygrywa dwa razy z rzędu w jednym
miejscu, po czym znika jak kamień w wodę. Policja nawet prowadziła
w tej sprawie śledztwo, przesłuchiwali twoją żonę, ale przekonała ich,
że od czasu, jak ci zgarnęła tamtą kasę, nie mieliście ze sobą wiele
wspólnego. Potem aresztowali jakiegoś ochroniarza z tego marketu,
bo wyszło na jaw, że był ostatnią osobą, która z tobą rozmawiała,
podobno w jakimś barze was widziano, ale jak żona oświadczyła,
że po tej rozmowie jeszcze nocowałeś w domu, a zniknąłeś dopiero
rano – dali mu spokój. Ale już był obrażony na cały świat, pobił podobno dziewczynę z tej kolektury, a kiedy przyjechała policja – rzucił
się do ucieczki, strzelali za nim, a on zniknął i potem nikt go już nie widział. Przysłał tylko do dyrekcji marketu kartkę, rzekomo z wysp
Bahama, że rezygnuje z pracy, no i napisał, gdzie ma taką robotę i taki los, że zawsze inni wygrywają, nie on. No więc sensacja, to mnie
wysłali i przyjechałam. Zebrałam materiały, a na koniec postawiłam
kupon na chybił trafił. I tak wyszło. Potem wytrzymałam tylko kilka
tygodni, do przelania mi na konto wygranej. Byłam kolejną sensacją
dnia. Musiałam wyjechać.
Trudno było w to wszystko uwierzyć – w tę przedziwną sekwencję
kumulacji i wygranych, padających w tym samym miejscu. Jeszcze
trudniej było mu wyobrazić sobie spokojnego, misiowatego Mikołaja
w roli porywczego, sfrustrowanego bandyty.
– A jak to przyjęli w domu? No, wiesz, ten facet, z którym
mieszkałaś...
Popatrzyła gdzieś, ponad jego ramieniem. Jej wzrok był tak intensywny, że aż się odwrócił. Za nim nikogo nie było.
– Robert? No cóż... Zaraz mu o wszystkim powiedziałam, szczęśliwa,
że mam z kim podzielić się swoją radością. I zaraz też zażądał, żeby
równo połowę wygranej kwoty przelać na jego konto, niejako dla zabezpieczenia. No więc mnie to zirytowało i wyjechałam. Tak jak stałam, po prostu wstałam i wyszłam, nie zabierając nawet szczoteczki
do zębów. Pojechałam na Okęcie i kupiłam bilety na pierwszy samolot,
jaki startował. Przypadkiem był to Londyn. I to stamtąd do ciebie
dzwoniłam.
138
– Czyli też uciekałaś? I pieniądze stanęły między tobą
a Robertem?
– No cóż, przyjaciół poznaje się tak w biedzie, jak i w bogactwie...
Wypili wino do końca, myśląc o tym, czy pieniądze teraz ich nie podzielą. Pewną szansę dawało to, że mieli je teraz oboje...
Poprosił o rachunek nie zgadzając się na to, by to ona zapłaciła
za kolację. Na dworze wypogodziło się, więc postanowili się przejść
i poszukać czynnego jeszcze sklepu, żeby Tomek mógł zmienić swój
image. Poczekał w hollu. Anna przebrała się w ciemne spodnie i sweter
i z torebką na ramieniu zbiegła z pierwszego piętra. Poszli wzdłuż
bulwaru Croisette, ale tam odpowiednich sklepów nie było. Nawet
jasno oświetlone witryny jubilerów pozwalały oglądać złote i srebrne
cacuszka z brylantami i rubinami tylko przez szybę. Dopiero gdy skręcili w rue des Serbes, znaleźli jakiś magazyn, czynny do dziesiątej wieczór. Ania pomogła mu wybrać ciemniejszy garnitur, prócz tego czarny
sweter i dwie pary spodni. Kwestia butów pozostawała do załatwienia
w innym terminie i może w innym miejscu. Poprosili o odesłanie rzeczy
do Carltonu, Tomek dał solidny napiwek i uspokojeni przynajmniej
co do tej jednej kwestii poszli w stronę Starego Portu. Minęli Pałac
Festiwalowy i zagłębili się w zaułki portowe.
Pogoda znów zaczęła się psuć, niewielki deszczyk wygonił z ulic
wszystkich ludzi, ale Tomkowi wydało się w pewnym momencie, że słyszy z tyłu ostrożne kroki. Rozpiął marynarkę i kaburę. I w tym momencie gwałtowne szarpnięcie oderwało go od Ani, której krzyk został
gwałtownie stłumiony. Zamaskowany mężczyzna trzymał ją za szyję
jedną ręką, drugą przyciskał do jej brzucha długi nóż. Tomek bardzo
wyraźnie widział jego ostrze, błyszczące w świetle księżyca, który właśnie wychylił się spoza chmur. Pod naciskiem noża uginał się gruby
sweter Ani.
– You, man, money give, quickly! – wycharczał z trudem zamaskowany mężczyzna, zadyszany jakby to jemu ktoś przykładał do gardła nóż. Jego angielski był tak zły, że mógł być tylko Słowianinem
lub Kolumbijczykiem.
Tomek ze zdziwieniem stwierdził, że nie czuje się w ogóle zdenerwowany. Z wielką precyzją wiedział, co ma robić i w jakiej kolejności.
Powoli wyjął z wewnętrznej kieszeni portfel policjanta i wyciągnął
w stronę bandyty. Udawał jednak, że jest zrozpaczony i łamiącym
139
się głosem uprzedził, że ma tam tylko trochę drobnych i kartę kredytową, nic więcej...
– Give!
Mężczyzna puścił Anię i sięgnął po portfel. Odskoczyła do tyłu i zaczęła wołać o pomoc. Bandyta rzucił się na nią z nożem, ale nie zdążył
dobiec, bo szybko wyciągnięta z kabury beretta szczeknęła dwa razy
i mężczyzna upadł na chodnik, mamrocząc niezrozumiale pod nosem. Ania omijając go ostrożnie podbiegła i przytuliła się do Tomka.
Odsunął ją delikatnie.
– Poczekaj, musimy się zwijać, jeśli nie chcemy kłopotów. Tylko
moment...
Bandyta został ranny w nogi, tam gdzie Tomek celował, ale jedna
z kul poszła trochę wyżej, widać trafiła wtedy, gdy mężczyzna po pierwszym strzale już upadał i wyglądało na to, że noga w udzie może być złamana. Z bólu stracił przytomność i leżał teraz bez ruchu na chodniku.
Za moment będą tu ludzie, zwabieni krzykiem Ani i strzałami Tomka.
Szybko wsunął mu portfel policjanta do tylniej kieszeni spodni, wytarł
berettę chusteczką i włożył ją w rękę nieprzytomnego.
– Uciekajmy, potem ci wszystko wytłumaczę.
Ludzi nadal nie było.
– Ale... – Ania zawahała się – on może umrzeć z upływu krwi,
powinniśmy może wezwać pogotowie... W końcu to też człowiek,
może zły ale człowiek...
– Ciekawe czy jakby cię dźgnął nożem, to by też wzywał potem
pogotowie? Ale skoro chcesz, to wezwiemy. Nie, zostaw ten telefon –
dorzucił szybko, widząc, że sięga po komórkę.
Podszedł do nieprzytomnego bandyty, przez chusteczkę wyjął
mu pistolet z ręki i opróżnił cały magazynek w powietrze. Kanonada
dziesięciu strzałów rozniosła się echem po całym Cannes. Z powrotem
wsadził berettę do ręki bandyty, któremu w czasie tych manewrów
zsunęła się z twarzy maskująca chustka. Z trudem, ale go rozpoznał.
Gładko ogolona mimo wieczoru skóra bardzo kontrastowała bowiem
z dawnym wizerunkiem mocno zarośniętej twarzy Mikołaja, jaką zapamiętał z ostatniego spotkania pod osiedlowym marketem.
Z daleka usłyszał sygnał wozu policyjnego.
– Teraz to już naprawdę uciekajmy.
140
***
W hotelu przebrała się z powrotem w długą suknię, którą miała przy
kolacji. On zmienił garnitur, bo przesyłkę ze sklepu już dostarczono, nieco go irytował brak odpowiednich butów. W barku był dobrze
zmrożony szampan, którego otworzył dla Ani, sam sięgnął po whisky.
Opowiedział incydent z policjantem w paryskim sądzie. Pokiwała głową, wstała.
– Pora na zmianę zainteresowań.
Suknia, zsunięta z ramion opadła bezszelestnie na ziemię. Miała
na sobie tylko leciutkie jak mgła majteczki, w kolorze krwistej czerwieni, takiej samej, jaką pamiętał z kostiumu kąpielowego, który tego
pamiętnego dnia nosiła na plaży hotelu Hilton w Hurghadzie. W poprzedniej epoce ich życia.
– Wiesz – zdjął marynarkę – nie wiem, czy jeszcze potrafię
cię kochać.
– To jest jak jazda na rowerze – podeszła do niego i delikatnie rozpięła mu guzik koszuli pod szyją – raz się nauczysz i nigdy
nie zapominasz.
***
Przez tydzień w zasadzie nie wychodzili z hotelu, ciesząc się sobą
i tą wolnością, jaką dali sobie nawzajem, pozbawiając się części swojej
suwerenności. Za oknami palmy mokły w deszczu i robiło się coraz
chłodniej, Ania, wykorzystując swoje znajomości z czasu Festiwalu
Filmowego, dowiedziała się za pośrednictwem miejscowych dziennikarzy, że Mikołaj został aresztowany pod zarzutem kradzieży mienia
urzędnika państwowego, ale wkrótce go wypuszczono, bo miał niepodważalne alibi na dzień, kiedy policjant stracił marynarkę z zawartością:
siedział wtedy w areszcie w Limoges, aresztowany za bójkę w miejscowym barze. Osoby, która go w Cannes postrzeliła, nie pamiętał albo
nie chciał ujawnić. Mówił tylko, że była to prawdopodobnie kobieta.
Buty dla Tomka postanowili kupić w Rzymie, dokąd dojechali wynajętym samochodem. W trakcie jazdy uzgodnili, że najpraktyczniej
będzie zakupy zrobić na lotnisku Leonarda da Vinci. Byli tam przed
dwunastą, a o wpół do drugiej ich samolot wystartował. Czekał
141
ich lot do Mombasy, gdzie postanowili spędzić zimę. Morze widoczne
najpierw na horyzoncie, gdy przelecieli nad Sycylią pokazało się w całej
krasie. Samolot nie nabrał jeszcze pełnej wysokości i dobrze było widać
błękitno-szmaragdową wodę, na której złoto i czerwono odznaczały
się wyspy. Szaro-czarna była tylko Malta i gdy nad nią właśnie przelatywali, siedząca przy oknie Ania zauważyła wielką białą plamę, która
nadciągała nad wyspę od północnego wschodu.
– Spójrz, jaka dziwna chmura...
Tomek zerknął i mocno ją przytulił.
– No tak... Tym razem się trochę spóźniły, ale wiedziałem, że znów
się pojawią, kiedy się zobaczymy.
Od strony Europy do Afryki leciało wielkie stado bocianów.
Szybowały, tylko od czasu do czasu lekko poruszając skrzydłami, pokonując kolejne kilometry – wydawało się – zupełnie bez wysiłku. Szły
kursem kolizyjnym z samolotem, na szczęście maszyna KLM od kilku
minut zaczęła się coraz bardziej wznosić, bociany zaś pozostawały
na stałej wysokości. Z góry wyglądały rzeczywiście jak biała chmura, w której od czasu do czasy połyskiwały czerwone dzioby i czarne
skrzydła.
– Coś dziwnie lecą, przecież powinny nad lądem raczej, zwykle
wędrują nad Bałkanami i Bliskim Wschodem, chętniej przekraczając
Morze Czerwone niż Śródziemne – zastanawiał się.
– Może omijają rejony konfliktów, najważniejsze, że lecą we właściwym kierunku. Nareszcie we właściwym. Może na wiosnę będą
wracać do Europy, tak jak my...
Zastanowił się przez moment. Nie wiedział, czy dalsza ich trasa
poprowadzi z powrotem, czy dalej, ale z powodu kulistości ziemi kiedyś
– może wcale nieprędko – powrócą do domu. Tak jak bociany. Tylko
nie wiedział na pewno, gdzie wtedy i jaki będzie ten dom.
– Wiesz... Dla mnie bociany mają inną symbolikę...
– Tak? A jaką? – droczyła się.
– W moich, mazowieckich stronach uważa się, że spotkanie bociana, zwłaszcza w jakichś nietypowych warunkach, oznacza, że ten,
kto go dojrzy, może spodziewać się dziecka. A jak naraz zobaczy bociany para, to dzidziuś jest już jak w banku...
– Ciekawe... Muszę to przemyśleć...
Bociany znikły pod chmurami, które samolot przebijał, wznosząc
się na przewidzianą planem lotu trajektorię. Słońce schodziło coraz
142
niżej, na ciemniejącym niebie pokazały się gwiazdy. Rozłożył fotele
i poszukał jej dłoni. Były ciepłe i delikatne.
Nowy Targ, 24-12-2007
143
144
z zawodu tylko położna.
rodzona nowotarżanka.
z zamiłowania – fotograf.
wrażliwa melomanka.
z pokory ducha – poetka.
nie nosi zegarka…
dla małej czarnej – kobieta
dla wielu muza, bogdanka…
R enata Piżanowska-Zarytkiewicz
,
Nowy Targ
145
Dla ciebie
dla ciebie
w twoich dłoniach
lekko trącona
drżę jak rosa na źdźble trawy
proszę
zaśpiewaj mi łanem zbóż
czekającym na śmierć od kosiarza
dla ciebie
kwiatem pachniały moje usta
gdy płatkiem róży
pocałowałeś mnie na pożegnanie
posmakuj jeszcze moich słów
nim wiatr je rozwieje
dla ciebie
świeciłam nieskończoną tęsknotą
kiedy wplotłeś w moje włosy smugę
wieczornego światła
w dłoniach trzymałam wczorajszy wieczór
między palcami przemykał jego blask
dla ciebie
dla ciebie dzisiaj pachnę porankiem
spójrz kiedy milczę
zgarnęłam każde słowo „kocham”
kiedy palcami przekładasz łzy na moim policzku
przekraczam „nie”
i ściskam naszą miłość…
Wiersz nagrodzony
na Konkursie Walentynkowym w Rabce
146
Chwile
błyskawica rozdarła niebo nad nami…
zerwałeś wstyd z mojego ciała
i rzuciłeś w kąt pokoju
gdzie klęczał mój cień
krzyczący do rozszalałego nieba…
anielskie diabły
i my unoszeni w narkotycznej ekstazie
zapominamy
że trwa to tylko chwilę
Jesienne wieczory
jesienne wieczory
twarzą w kierunku ciemnej szyby
nad płomykiem świecy,
woskowa twarz skapuje po serwecie
na przekór kąśliwym owadom
mój dom ma zapach nasturcji
a skrzydła motyli pomalowały sufit na zielono…
147
Jak ty jak ty wyśniony dzisiaj jutrzejszym snem
zbyt szybko
gdyż słońce dzień przeplatało w zasłonach
schowałam cię pod powieką nocy…
jak ty wymarzony wczoraj na wiele
lat zbyt pięknie
ideał bowiem bliski zapomnieniu
by zapamiętać, zmrużyłam oczy…
jak ty schowany dla mnie, na jutro
zbyt pewnie
czas szczęście wyprzedza na drodze
pierwszeństwa
kupiłam bilet do twoich uśmiechów…
jak ty przeznaczony dla mnie na wieki
zbyt mało
nieskończoność bowiem zawisła bezwładnie
i aby zasnąć uległam zapomnieniu…
zbyt szybko
zbyt pięknie
zbyt pewnie
zbyt mało
jak ty…
148
***
na moich ustach
obłok ciszę namalował
roztargnieniem lekko rozchylił czerwień zachodu
pełne niepokoju
wzburzone morskie fale
rozbiły się o zimne skały
uciekają choć nikt ich nie goni
zawstydzona
niebywale płaska
przydeptuję uśmiech w swojej sukni
namalowałeś mój wstyd
purpurą podbarwiłeś sztywne płótno
nie szklaną łzą teraz zapłaczę
lecz kawałkiem koloru
gwiazdy w moich oczach
wytrzeszczają tępo wzrok
przez zwały farby
spoglądam na ciebie
na ciebie
na ciebie
i podlizuję się martwym uśmiechem z obrazu
Nieszczęśliwa
po czerwonej ziemi rumieńcem spalonej
szczęście woziłam
buty skrzydła miały
martwe kamienie dłonią ożywione
zakwitły
może nie tylko jeden raz potem pozostałam nieszczęśliwa
149
Gdzieś tam…
Blask lampy naftowej
wypalił w dłoni naszą miłość.
Między palcami mknęłaś za światłem
tańcząc na jego smudze.
W kloszowej spódnicy
wirowałaś na skraju
raz po raz odbijając na szkle swoje usta.
Gdzieś tam zamigotałaś namiętnością
by wrócić prowadzona moim wzrokiem
w półotwarte drzwi ust gotowe do pocałunku.
We łzie zakręcone
skrzywione uczucie
opadło bezgłośnie w ostatnim piruecie wieczoru.
Zgasiłem lampę,
lecz w cieniu nocy
dalej pląsałaś na nici mego wspomnienia.
Miłość
usiadła miłość na parapecie
zagruchała gołębiem
dziobem uderzyła w szybę
i odleciała
niezauważona
150
Lot dzisiaj niebo jakby jaśniejsze…
ledwo otarło mglistą chusteczką twarz
i podało ją trawie
by osuszyła wiosenną histerię
a tutaj jaskółka ziewając
raz skrzydłem machnęła
i upadła
żal, że nie powiedziała jak wysoko latała…
***
pod starym mostem płynie Sekwana
nurt opowiada jej świat
trzymam za rękę niepokój o ciebie
i przewieszona przez barierkę
spowiadam się ze swoich grzechów
zakręcona melodia ze skrzynki
kataryniarz zasnął pod mostem
smukłe nogi Paryż unoszą
kołysząc subtelnie biodrami
dla ciebie wczoraj zjadłam pomarańcze
na fali rzeki zeschła skórka płynie
w niej nasza miłość się kołysze
miłość kataryniarza?
pod starym mostem dojrzewa poranek
obraz samotny, niedokończony
umarły dzień skażony mijaniem
łapczywie schwytany
nad starym mostem
gwiazdy się gnieżdżą na niebie
księżyc zahaczył o wieżę
po schodach idę w nieskończoność
151
rozchylam niebo
wieczność wydobywam
i na sztalugach malarskich układam
nad starym mostem dzień zaświecił
a my za ręce w gąszczu ulic
przenikamy przez ludzi którzy nas mijają
w ojczyźnie
naszej miłości
Pocałuj mnie…
pocałuj mnie czerwienią zachodów słońca
palcami swojej dłoni wydobądź
wiatr z moich włosów
cicho szemraj leśnym strumieniem
w tafli lustra zatrzymaj moją miłość
oczy rozchyl porankiem rozedrganym
głębokim świtem
wyglądaj śpiewu słowika
i dotykaj mnie,
dotykaj cichym jękiem
a kiedy oglądnę się,
zatrzymaj
152
Nuty
z zachodem słońca spadła ostatnia
nuta z drzewa
w rytmie na trzy ostatni raz zawirowała
i ćwierć twarzy schowała spłoszona
przebrzmiała całością, zamilkła
samotnie tuląc ostatnie drżenia…
takty muzyki oblizały usta dyrygenta
i choć batuta uderzyła w nie z rozmachem
ona umarła w przedtakcie rozpychając
słowa w ustach…
kiedy harfistka rozerwała pajęczynę
wypadło zdanie z koncertowej bajki
zabrakło wyrazu, słowa, nuty…
rozerwały się korale skrzypaczki
i utopiły w źródle Aretuzy
i choć brakuje teraz kropki na pięciolinii
to struny trącane klawiszami
rwą się do wspominania poprzednich dźwięków
jakie zostały wpisane w palce
wczoraj o wschodzie widać już było
wiosenne pąki nut 153
Pytasz czy kocham
wsłuchani w melodię słów
cytując dramaty rozstań
wystukujemy palcami gamy naszych zobowiązań
rytmem ciała odmierzamy niepoliczalny czas
mnożymy siwe włosy swojego kochanka
a płynąc rzeką wierzchem jego dłoni
omijamy wyspę wiedzy na palcu wskazującym…
usta z niedokończonym słowem nad górną wargą
myśli nadgryzione wśród pestek
wydłubanych kłamstw
pytasz czy kocham?
policzone uśmiechy
puste szpilki w gablotce na motyle
i urwane lusterko z samochodu
co rdzewieje porzucone przy drodze
Krokusy
nie było już wczoraj tych fioletowych krokusów
wiatr przemalował je na zielono
dając szansę na kolejne przebudzenie
poranny przymrozek delikatnie
ominął śpiące na polanie
nie chłodząc koniuszków palców
stulonych na noc
budzące się słońce wysuszyło ich spragnione usta
a mgła wieczorna zaścieliła do snu umówili się za rok na tej samej polanie
154
Usta
moje usta sam Bóg narysował
kąciki ich powyginał do góry
Tatry namalował czerwienią,
surowe szczyty ostro zaznaczył
górskie nutki wpisał w doliny
bystre potoki słów przez nie przepuścił
a potem?
potem zamknął w ciszy kulturalnego milczenia
a one?
rozpołowiły się od zwykłego pocałunku
Pełnia
dlaczego pan mi zagląda do okna
uśmiecha się ironicznie
ciągle tak samo
dwie poduszki obok siebie zasnęły wtulone
wczoraj zmieniłam na nich obłoczki
senna droga z zamkniętą furtką
czy ma pan do niej klucz?
155
Jesienne smugi
głupią mądrością sennych smug
zawirowaniem mgły znad filiżanki kawy
oderwaniem kamienia z obręczy pierścionka
i monotonią refrenu wyjącego wiatru…
czerwienią piruetu z ręką uniesioną ku górze
pustym słuchaniem melodii moczarów
uplecioną skarpetą z babiego lata,
skrzydełka owadów zmoczone deszczem…
zawstydzonym słońcem gdzieś na niebie
zwieszone głowy złotego zboża
na trawie gdzie leżał wczoraj kot
dzisiaj jesień głowę położyła…
156
Inna jesień
No inna jest ta jesień…
Ni letnia, ni zimowa
Jest całkiem jak wiosenka
Lecz bardziej kolorowa
Ma takie duże krokusy
Co słońca wciąż szukają
I wielobarwne kwiaty
Niczym w miesiącu maju
Pszczoły bardzo ruchliwe
Choć wprawdzie ul ocieplają
Lecz miodowymi plastrami
Rany po lecie sklejają.
Księżyc, co nocą jesienną
Skacze na gwiezdnej skakance
I patrzy jak pies zabłąkany
Leży na zimnej słomiance
No inna jest ta jesień…
Ni wspólna. Ni samotna.
Drzwi zawsze są zamknięte
I często przymknięte okna.
Za gęstą siatką firanki
Mucha się zaplątała
Skrzydłem wiatr rozbudziła
W domu się szybko schowała
Trawa zimna od rana
Uciekły polne świerszcze
Skrzypce w trawie rzuciły
I teraz piszą wiersze.
No inna jest ta jesień…
Nie nasza, i nie cudza
Choć wiatrem zimnym podszyta
To ciepłe uczucia rozbudza
157
Cmentarna aleja
jesień dzisiaj taka kolorowa.
wchodzę w milczenie z jękiem liści.
nie wiem czy tam jest noc czy może dzień?
kot przemyka łowiąc ciszę. pije wodę
z kolorowego znicza.
za drzewem słońce pieści mnie po twarzy.
witaj maleńka, zapomniana…
nie słuchałam wczoraj ptaków,
zasłuchana tylko w siebie.
zbyt wiele darcia. Jakiś przygarbiony
cień, kanciasty, krzyczący…
bólem dusza rozwścieczona kładzie
się na kamiennej płycie
przywiera i pozostaje…
wyleżany na mchu krzyż, ciepła
kołdra okryła wspomnienia.
jestem zbyt przeźroczysta by poczuć granicę
między życiem a śmiercią.
i dalej pełzam pod powałem mgły
nie podnosząc głowy
i dalej tańczę z nimi jak ze snem
i dalej, dalej,
by nie zapomnieć…
nie kochałam wczoraj ciebie,
zakochana tylko w sobie.
a dzisiaj mowa twoja zbyt zimna.
na jednym oddechu przechodzę między wami
z krzykiem, który pozostanie
na tej cmentarnej alei.
jesień dzisiaj taka kolorowa.
a ja dalej wiruję jak liść, który spada z drzewa…
158
***
wieczność by się urodzić najpierw
umarła w chwili
poczęta z życia i śmierci
zaistniała
palcami kołysze drzewa nad swoim grobem
i podąża śladami krótkich postojów
tam pozostajesz samotny
tylko z zapachem mchów
z zimna przykrywasz się metalową bramą
napisałeś już to co miałeś powiedzieć
teraz tylko halny przerzuca kartki
w twojej kamiennej książce
i chociaż pachniesz nocą
to właśnie dzień jest dla ciebie nieskończonością
159
To tylko słowa
Poezja – poranna mgła, niczym welon z rozwichrzonych myśli ułożonych w kolejności pojawiania się sennych wyobrażeń. W nadmiarze
impresji złapana za ostatnią literę zostaje zatrzymana. Zapachem wilgotnych dni opadłe liście słów utworzyły tango – czerwone. Dla nas to tylko zwykłe spotkanie. Na cztery wersy z akcentem na koniec, tańczymy
przytuleni w pierwszej strofie spijając wzburzone wyobrażenie tego,
co poeta miał na myśli… Może tylko on potrafi zrozumieć, dlaczego
napisał te właśnie słowa. Może tylko on potrafi zrozumieć, dlaczego
opisał te właśnie myśli. I może tylko on potrafi zrozumieć, dlaczego
nie umie powiedzieć, o czym tak właściwie wtedy myślał, gdy myślał…
To przecież tylko poezja…
Proza. Jest dom. W nim dom. Rozdział pierwszy, potem drugi, trzeci,
piąty… Proza życia. Ona i on. Jest dom. Kobieta podnosi do ust filiżankę. Inspiracja zapachem cynamonu unoszącym się znad gorącej kawy.
Woń lekko przenika nad kartką, omiata litery postawione w chaosie
codzienności. Upada na różową kartkę i pozostaje… Pachnące słońcem
wiosenne kwiaty prozaicznej rzeczywistości. A może i fikcji?
To tylko słowa. Powiedziane, uporządkowane, spisane słowa… Świat
z ułożonych liter. Godziny refleksji, minuty rozważań i sekundy myśli.
To zegar, w którym wskazówki zawsze się łączą. A my? Przewracamy
się jedynie z boku na bok kiedy czytelnik wgryza się w każde zdanie.
160
Ho, ho, ho… Merry Christmas!
W dziecięce popołudnia pisałam kolorowe listy. Było ich mnóstwo
zaczynających się zawsze tak samo: Kochany Święty Mikołaju… Zawsze
było kochany i zawsze było święty. Potem lista potrzeb i zapotrzebowania na rzeczy, zabawki, których mama nie mogła, bądź nie chciała
mi kupić. Bez zastanowienia kreśliłam różności, które zaspokoiłyby
moją dziecięcą potrzebę i były poniekąd skargą na matczyną chciwość
lub brak pieniędzy. Nie zastanawiałam się skąd Ty mogłeś to wszystko
brać, gdzie znajduje się fabryka produkująca zaspokajacze marzeń…
realnych marzeń. Dziewczęca loteria ze szczęściem, zawsze wygrana
w ten jeden dzień… Kolorowy świat bajek, zabawek, słodyczy polukrowanych dziecięcą beztroską schowaną głęboko w stare pudełko…
ze Świętym Mikołajem, z Tobą…
Wydoroślałam. Świat zawirował dojrzałością bez marzeń. Osiadłam
w biegu za pieniądzem, za celem, którego jeszcze nie wyznaczyłam
tak właściwie do końca. Tylko realizm i problemy codzienne skłaniają
mnie do tego, by sięgnąć gdzieś po stare pudełko i przypomnieć sobie
o Tobie, Święty. Wydaje mi się, że choć wyrzuciłam cię z mojego życia,
albo ktoś lub coś pomogło mi to uczynić, pozwoli mi również Ciebie
przywrócić. Może nie do końca, bo nie ma już we mnie naiwności
skrzętnie chronionej rodzicielskim parasolem, bo jestem inna, bo jestem
dorosła, bo nie wierzę…
Ho, ho, ho… Merry Christmas.
Jak mam wyrazić swoje pragnienia, tak głęboko schowane w kieszeni
płaszcza zimowego, że przesiąkły zapachem naftaliny? A może tak stare,
że naftalina już dawno zwietrzała; a one pozostały… Zapytasz, dlaczego
zimowego? Tylko zimą mogę spotkać Ciebie na ulicy, tylko płaszcz ma taką
głęboką kieszeń i tylko palto przechowuje się w szafie z workiem naftaliny…
A refleksje? Największe są właśnie zimą. Zrodzone mroźnego poranka w drodze do pracy, w czasie spaceru z psem w zamieci śnieżnej, wśród kolęd przy
blasku świecy, przy choince, przy Tobie… Pojedyncze szczeble w drabinie
do szczęścia. Nikt ich nigdy nie znajdzie, nigdy nie poskłada.
161
Jak mam wykrzyczeć swe pragnienia byś pomógł mi je zrealizować?
Nie mogę do okna… Nie mogę na kartkę… Nie ma kto z okna listu
odebrać. Chyba nie mam okna. Chyba nie mam kogoś. Listonosz listy
mi przynosi ale ich nie zabiera. A ja? Ja pójdę spać dopiero gdy sama
go wezmę z parapetu. Wiatr go nie zwieje… Zresztą w nocy poczta
zamknięta. Nie mam kominka… Nie mam skarpety… Nie mam marzeń… Mam ciebie, Święty. A może marzenia się znajdą. Marzenia są.
W tym palcie zimowym…W tej kieszeni z naftaliną. Przewietrzę myśli,
odkurzę przyszłość, pozamiatam drogę do mojego pokoju, pościelę
łóżko, na którym będę spała. Pomożesz?
Ho, ho, ho… Merry Christmas.
Proszę byś usiadł obok mnie, wziął za rękę, przytulił. Powiedział,
że wszystko będzie dobrze… Życie samo zapakowało mi prezent
i zapukało do drzwi zostawiając go na wycieraczce. Pozostało tylko
przepakować na bardziej kolorowo, z ogromną wstążką bez końca…
Nie żądam bajki… W niej długo i szczęśliwie... Ja chcę tylko szczęśliwie… Przepakuj…
Daj mi nadzieję na jutro. Kiedy wstanę, jak wstanę, a słońce zapuka
do mnie do okna wołając Merry Christmas, a na parkiecie pozostaną
ślady Twoich butów, będę wiedzieć, że pod poduszką schowałeś otuchę
dla wieczornych myśli. Jak mi ją ofiarujesz oczywiście… Bo otucha
potrzebna z nadzieją…
A może też wiarę w to, co piszę… By słowo z braku przemyślenia nie raziło swoją prostotą, a ubrane zbyt barwnie, wyuzdaniem…
Krytykę odbij rykoszetem, by zawziętością swą nie zabijała zapału
w moim sercu, by nie zabijała mnie…
Jeśli umiesz dać uśmiech, rozwesel moją duszę, by w niej grało
jak na cymbałach, nie wiedząc kiedy skończy. Nie chcę końca. Zacznij
od początku. Ona ma drżeć jak instrument dotknięty muzyką, jak ptak
w porannych trelach, jak trawa na wietrze… jak mój głos, gdy łamie
się jego wytrzymałość… ofiaruj mi śmiech duszy… dziewczęcy śmiech
niewinności… Umiesz to podarować?
Dobrze, że jesteś… Może nie Święty, może nie Mikołaj, ale jesteś…
Gdzieś jesteś…
Ho, ho, ho… Merry Christmas.
162
Nieśmiertelność
Nad klawiaturą fortepianu cień ręki… Ktoś przyszedł, ktoś odszedł,
ktoś pozostał. Beznutowie niczym step spalony słońcem, bezdroże klawiszy, pustka. Koń dziki przebiegł wzbijając tumany pyłu. Wysuszone
dźwięki uniosły się w powietrze i zawirowały. Osiadły potem na pudle
fortepianu. Biała kartka papieru nadal pozostawała niezapisana. Słońce
paliło coraz mocniej, a do południa było jeszcze daleko. To, co stworzył
poranek bladło przed zachodem słońca. Ciche pojękiwania zwierzyny,
syk węży na rozgrzanej ziemi. Od kiedy ziemia zabija?
Za człowiekiem, tylko cień. W słońcu leżący, prosty, zbyt mało
istotny. I tak przeźroczysty, że samotność jego jest widocznym zafałszowaniem. A tylko on właśnie nigdy nie pozostanie niczyj i jedynie
on da się włożyć między kartki książki by zostać na zawsze w pamięci…
Nigdy samotny… Chyba, że buty zostaną porzucone…
Leciała polami melodia. Kępa traw stuliła zmarznięte uszy i położyła
się na ziemi. Jesień czmychnęła za zającem. Jakże smutno żegnać kolory
muzyki. Palcami wyciskasz dźwięki na klawiszach, rzeźbisz drewnianą
politurę. Łzy anioła dzisiaj były szybsze ode mnie. Rozbiły się szklanym
dźwiękiem. Zatroskała się brzoza naprzeciwko. Smutnie zwiesiła głowę.
Jakaż naga pozostałam bez liści. Ubierzesz mnie jakoś taktownie?
Nie zamiotłam odłamków luster. Zesmutniałeś? Niech zginą w muzyce. Porcelanowa lalka mrugnęła oczami. Zbyt gwałtowny uśmiech
zrysował jej zimne policzki. Zastygły ptaki w bezruchu. Niespokojne
niebo zapłakało nutami. Kilka kropek, kresek... Ach te deszczowe
preludia. Parasol tak zniszczył twoją wrażliwość. Pochyliłam się by zasznurować buty. I tak pozostałam. Porcelanowa i drewniana…
Za tymi drzwiami są tylko schody. Z piekieł wspinają się do nieba
po to by zaglądnąć światu w oczy. Nie prostuję się zbyt gwałtownie.
Zderzenie z nieśmiertelnością bywa zwykle zabójcze. Ta bajka pozostanie nieprzeczytana, a jej moralność będzie wyłącznie dziecięcą
infantylnością. Zasłuchała się laleczka w drżenie struny. Dawno umarły te dźwięki. Na drewnianej szubienicy zawisły porcelanowe nuty.
Fortepian niczym żarłoczny pająk zatrzymał ofiarę w celach konsumpcji.
Opadła martwa powieka…
163
Nad klawiaturą fortepianu cień ręki… Ręka poderwana do góry
by jeszcze na moment zatrzymać ostatnie dźwięki. Odbijają się niczym
piłeczki. Od klawisza do ręki, od ręki do klawisza… Żaden nie wychodzi do nieba. Tak właśnie komponuje się nieśmiertelność…
164
Opowiedz mi bajkę…
Opowiedz mi bajkę… O wietrze, co włosy wierzbie w warkocze
zaplata, palcami przeczesując drobne liście z czoła, kiedy letnim dniem
zwiesza wstydliwie głowę nad strumieniem. O drzewie płaczącym
przy brzmieniu piszczałki wystruganej z serca, krwawiącym każdym
dźwiękiem polnego instrumentu. O strumieniu, co kąpiąc się z zimnym
kamieniem zakochał się w sobie, a potargany ostrzem wystającego głazu
szemrze z bólu schodząc po schodach. O kamieniu i zamkniętej w zimnie duszą rannego przebudzenia, kwiatem co umarł na jego surowej
twarzy. W jego szczelinach myśli kiełkują, a zielone dłonie pieszczą
chłodne policzki strzepując poranną łzę. O martwym płaczu człowieka
tańczącego do własnych refleksji nad mogiłą pogrzebanych wspomnień,
których sam już nie chce pamiętać. Cóż warte kopce na rozdrożach
jak i tak zawsze będą stanowiły punkt powrotu? Tylko sępy żyjące
na martwych zgliszczach wyjadają kolejne dni pasąc się ich resztkami.
Opowiedz mi bajkę o wczoraj. Jak czas, który właśnie mnie minął
zapragnął śmierci i spopielenia. Unosił się białym obłokiem zasnuwając czoło świata – staruszka. Beztroskie obczyzny, dla nas urokliwe
marzenia ciągle jakby dalekie. Niby bez granic, bezmyślne, bezdroża... a jednak bezdroża. Zapomniane pustkowia zawsze pozostaną
zapomniane i zawsze będą pustkowiem. Suche skóry niespełnionych
pragnień popękane i zniszczone czasem, kilometry nieprzemierzonych
dróg i samotny drogowskaz, bez licznika powrotu. A mogiła? Została
rozdeptana.
Powiedz o ptakach co z wolności biją skrzydłami po niebieskim
niebie, tylko wtedy kiedy są ponad smutkami. Jak śpiewem do boga ptasiego kierują modlitwę, gdy ty zapominasz. Potem uśmiechy tęczy tylko
z nieba widoczne, mosty labiryntów, dywany kwiatów monotonnych.
I anioły śpiące na łąkach naszych snów. I my. W szklanej kropli z nieba,
w płatkach zwiędniętych róż, w szarotkach mrozu na szybie, w liściu
przymarzłym do chodnika, w drewnianej łyżce z obiadu, w szczypcie
soli na porannej kanapce, w uśmiechu przy przebudzeniu, w refrenie
tej samej codziennej piosenki, w wierszu w książce leżącej na stole…
To gdzie ta poezja?
165
Opowiedz mi o poecie, co rymując dni myśli układa w wersy codzienności. Gdzie te liryki o martwym ptaku? Uroda – piękno brzydoty, erudycja – wiedza jak milczeć, a poezja? Klasyczny zapis nutowy.
Kilka sylab zadźwięczy zgryźliwie, ze dwa wersy w czarnej długiej
sukni, potem nieskładne zakończenie i brak zrozumienia. Wiersze
uleciały z butelki perfum i na mojej skroni wierzchem dłoni roztarłam
ich zapach. Nieznane źródło słodkiego upojenia. Krótkie pociągnięcie
smyczkiem po strunie. Zagrały wiersze… I trwanie.
Opowiedz mi bajkę, nie-bajkę. O tym jak marzenia siądą na mojej
dłoni a ja je schowam pod palcami delikatnie, by nie zniszczyć. Wąchać
będę ulotność, wchłaniać kilometry niespełnionych dni, a potem czekać
na ich spełnienie. A te marzenia? Nie chcę bajki o pięknie, o szczęściu,
wieczności… Osiadły kurzem na czarnym fortepianie zbite psy włóczących się słów. Pozamykane pokoje, nieuleczalnie chore spojrzenia
i odbity nasz cień na czarnej politurze. Potrafię zatrzymać w palcach
tę chwilę… Nie zniknie blizna zazdrości póki fortepian wygrywa romanse a zawziętość zgrzyta jego zębami. Kiedyś i on będzie miał swoją
sztuczność.
Opowiedz mi o nas… Tylko nie powtarzaj…
166
Nike
Kiedy przyklękłaś, skrzydła opadły na twoje ciało? Płasko przylegały
do niego niczym obcisła suknia rzeźbiąca figurę w gipsowej statuetce
wyobraźni. Biały pył jaki pozostał jeszcze na ciele migotał gwiazdami,
które spadły dzisiaj za rydwanem. I kiedy wsadziłaś rękę w warkocz
komety łączący cię jeszcze z Bogiem Ojcem, wypadł cień, zupełnie
jak talizman. A skrzydła? Skrzydeł to już dawno nie miałaś. Skóra
pokryta jedynie szarym kurzem z drogi nad jaką pochyliłaś się aby zawiązać sandał. Pokłoniłaś się Gai.
To ona trzymała cię teraz przy sobie, to ona pieściła twoje łzy jakie
spadały na suche policzki, to ona słuchała twoich skarg, że nie umiesz,
że pamiętasz, nie potrafisz… Stopy bolące piekły niczym zawstydzona
twarz, bo to ona była jednak przed tobą… A może to tylko złudzenie czegoś pierwszego, drugiego, a potem następnego i następnego…
I dopiero potem, dopiero kiedy świat zapłakał zobaczyłaś jak płyniesz
po trawie, w kropli deszczu na przeciętym niebie. Tak łatwo o rozbicie
szklanego fajansu… Wyciągasz rękę, łapiesz milimetrową krzywdę,
która wydawała się przedtem tak wielka, zbyt wielka, by mogła zmieścić
się w kąciku powieki. Nie słuchasz wietrze płaczu ludzi? Zamyślony,
obłąkany, niczym schizofreniczny kot spacerujesz po dachach marzeń.
Urywasz skrzydła kobietom z cieniem, bo tylko one będą jeszcze ludzkimi istotami. Połóż głowę na ziemi pośród martwej trawy, co przetrwać
musi do przyszłego roku i złam serce stokrotce co wdzięczy się do porannego słońca. A potem, potem zawiąż sandał i powiedz dzień dobry
Gai, przydeptując nogą wystającą skibę ziemi…
To tylko sztywny, kamienny gest. Martwa powieka w anachronicznej
twarzy modelki. Zabrakło skrzydeł, a te dolepiane zbyt słabe, by unieść
się ponad ludzkość i poszybować na równi z aniołami. Zakochałaś się?
To takie proste. Teraz się śmiejesz kiedy księżyc przenika przez szybę
i kładzie głowę na twojej poduszce, a ty nasuwasz tylko mleczny szal
na nagą pierś, którą dawniej skrywałaś nawet przed oczami kochanka.
Błyszczysz nocną lampką z atłasowym kloszem jakże do złudzenia
przypominającym aksamit skóry. A cień, zaczajony w kącie pilnuje
twojej istotności człowieka. Dlaczego wczoraj tak szybko przechodzi
167
na jutro? Kładzie się obok mnie w łóżku i opowiada o siedmiu górach i rzekach, które kiedyś gdzieś były? Zakochałaś się zbyt dawno.
I nie wiem teraz czy to ty kochasz moje ideały, czy ja wykradłam twoje
marzenia, czy może cienie nam się pomieszały… Prosta linia, po niej
nie ma nawet cienia. Czy wiesz co czuje człowiek kiedy umiera? Może
uśmiech na twarzy jest tylko wyuczony, bo tak trzeba… A czy w ogóle
istnieje ktoś, kto uczy jak należy konać? Zasmakował cień człowieczeństwa i goni za płomieniem. Opadłe skrzydła, martwe gipsowe
twarze i te puste oczy. Lalkowe, szklane oczy. Odchodzić też trzeba
umieć. Kochasz go? – zapytała. Zabłądziło pytanie i tuła się biedne
po pustkowiu. A takie proste, nietknięte… Tylko grzeszni ludzie gwałcą
niby – niewinnością, i tylko proste słowa zabijają swą złożonością.
A potem tylko cisza, i cisza… I nic. I nadal nie wiem czy to odeszła
Gaja, czy Nike, czy to tylko ja umarłam…
168
Ślepy los Zarzucono mi, że czytając książkę nie potrafię później ocenić
jej obiektywnie, że nie zauważam czasu, w jakim powinnam dostrzegać
jej bohaterów, że na wszystko patrzę przez pryzmat współczesności.
Oczywiście jest to totalną bzdurą, która raczej wynikła z faktu niezrozumienia indywidualności osoby czytającej. Cała filozofia recenzji
polega bowiem na własnej interpretacji metafor i subiektywnej opinii.
Każdy czytelnik ma prawo do swojego zdania i bardzo dobrze, jeżeli
chce je głośno wypowiadać. I obojętnie czy będzie zachęcał do lektury
czy nie, to jednak będzie świadczyć o tym, że jeden dzień w życiu
poświęcił na jej przeczytanie. A pryzmat współczesności? Chyba jest
zawsze, bo człowiek został tak skonstruowany, że jego ego często w wyobraźni staje w konkury nawet z bohaterem książki, ale realnie raczej
woli pozostać w obecnych czasach.
Gert Hofmann prowadząc przez swoją powieść „Upadek ślepców”,
prowadzi nas przez jeden dzień życia, życia ślepców. Stajemy się kimś
z szóstki bohaterów, którzy zmierzają do celu, jakim jest uwiecznienie
ich na płótnie malarza. To, że czujemy się jednym z nich spowodowane
jest tym, iż zostały nadane imiona tylko czterem z nich, natomiast
dwóch pozostaje bezimiennych. Daje to czytelnikowi pole do popisu
dla wyobraźni i stawia go konkretnie w miejscu którejś z tych właśnie
osób.
Cała grupa mimo swojej złożoności stanowi jedność. Mówią o sobie „My”, choć myślą, czują i żyją jak osoba pojedyncza. Powstają
dwa światy, My – ślepi i Oni – normalni. My i Oni, tworzą rodzaj
enklawy, gdzie obowiązują dwa różne prawa: prawo normalności i prawo
ułomności. Jedno wyklucza drugie. Prawo ułomności lub mówiąc językiem potocznym, skrzywienie zwyczajności zostaje stworzone właśnie
przez tych normalnych, wg których jakakolwiek dewiacja jest powodem
do wykluczenia z grupy. Gert Hofmann ukazał to też między innym
na zasadzie ukrytego porównania ze zwierzętami, gdzie występuje
likwidowanie słabszych czy chorych osobników jako tych mogących
osłabić gatunek. Pokazuje jak podobni są: człowiek i zwierzę; pies gryzie
–– dziecko kopie – ptaki dziobią – ludzie kąsają słowami…
169
Ustawienie osoby czytającej jako jednego z bohaterów jest genialnym rozwiązaniem. Zakładamy bowiem, że powieść ta nie powinna
być jedynie interpretacją sławnego obrazu Petera Brueghla „Przypowieść
o ślepcach” i dopisaniem wątku do sceny upadku, ale ma również zaznajomić czytelnika z życiem wewnętrznym kogoś, kto został pozbawiony jednego ze zmysłów. Wiadomym jest, iż człowiek, aby w pełni
funkcjonować musi mieć wszystkie zmysły sprawne. W przypadku
braku któregokolwiek staje się zależny od kogoś. I właśnie co do tej zależności i chęci niesienia pomocy innych przekonujemy się sami już jako
uczestnicy wyznaczonej drogi.
Bohaterowie podążają do konkretnego celu określonego już na samym
początku powieści. Kierunek mają wyznaczony, droga ma być krótka i prosta. Pozostawieni sami sobie, zdani na łaskę innych i resztkę
swoich zmysłów starają się za wszelką cenę dojść tam gdzie powinni.
Zagmatwani w pory dnia, w przyrodę, głód, fizjologię chcą udowodnić
światu, że są normalni. Walcząc z kalectwem, z samym sobą narażają się na śmieszność tylko po to, by zostawić po sobie jakiś ślad,
po to by zaznaczyć swoje istnienie. Droga, jaką pokonują to symbol
życia, cel – przejście przez nią w taki sposób, by zostać zapamiętanym.
Najlepiej bez ułomności.
Podobnie przedstawił to Maurice Maeterlinck w dramacie „Ślepcy”,
gdzie właśnie w finale pokazana została radość z potomka, który
jak się okazuje jest pozbawiony kalectwa, czyli po prostu widzi i będzie
funkcjonował jako normalny człowiek. Często kalectwo kojarzone
jest z jakimś fatum czy klątwą, a więc urodzenie się dziecka zdrowego
to forma fizycznego katharsis. U Hofmanna rodzajem takiego oczyszczenia była być może właśnie woda, do której wpadają ślepcy w trakcie
pozowania malarzowi.
Dopiero na kilku ostatnich stronach powieści książki znajdujemy
odniesienie do obrazu Breughla i to tylko w domyśle. Nigdzie w całej
książce nie ma nawet śladu wzmianki o nazwisku malarza, co może
też sugerować, że powieść wcale nie powstała na skutek dzieła. Nawet
fakt umieszczenia na okładce zdjęcia obrazu nie świadczy o jego wpływie na napisanie książki.
Książka jest kolejnym dziełem pisarskim opisującym ludzką ułomność i trochę jakby reklamą malarstwa Petera Brueghla. Nie sposób
po jej przeczytaniu nie zapoznać się z dziełami malarskimi tegoż artysty. Wywołuje refleksje nad sensem życia, przemijaniem, jego celem,
170
refleksje nad samym sobą. Dominują w niej wartości metafizyczne, które
są ponadczasowe. Co po niej pozostaje? Inaczej postrzega się życie,
inaczej ludzi i chyba inaczej siebie... A czy polecam? Polecam. Polecam
tym, którzy nie rozumieją i boją się ułomności… Polecam tym, którzy
drwią z kalectwa… Polecam tym, którzy boją się życia… A pryzmat
współczesności? Będzie tylko potknięciem w czasie, kiedy czytelnik
oślepnie od blasku metafor błądząc drogą, jaką jest życie.
171
Cesarski trakt
Ciekawe, komu tak naprawdę w życiu jest ciężko. Czy tym osobom,
które pozostają samotne czy tym, które znalazły swoją drugą połowę?
Czasami nie wiadomo, która z nich jest w bardziej komfortowej sytuacji. Nie ma, bowiem określonych zasad czy norm nakazujących nam,
gatunkowi ludzkiemu, łączenie się w pary w celu znalezienia prawdziwego szczęścia czy miłości. Brzmi to dość brutalnie, lecz z punktu
widzenia prawa ludzie legalnie stają się parą po uzyskaniu odpowiedniego papierka, można to nazwać – certyfikatu na miłość... Nie zawsze
jednak opieczętowanie związku jest gwarancją szczęścia na długie lata.
No niestety, nie zawsze… A lata? Mogą być nawet jak najgorętsze...
Luc Jacquet, filmem „Marsz pingwinów” („Le Marche de l’empereur”), w pewnym sensie ofiarował nam „bilet” na drogę, jaką należy
pokonać. Drogę, która właśnie prowadzi do miłości. Może to zbyt
dosadne określenie owej kwestii, ale po obejrzeniu filmu nie potrafię
tego nazwać inaczej. Wiem, że w tej chwili większość osób zastanowi
się, wręcz nawet uśmiechnie kojarząc sobie to być może z fizycznym
zaspokajaniem popędu i zacznie doszukiwać darmowego zaproszenia do… np. domu uciech. No niestety, nie to mam na myśli pisząc
o kilometrach pokonywanych w celu odnalezienia tego jedynego…
tak właśnie tego jedynego.
Zawsze uważałam, że człowiek jako istota bardziej rozumna, jako
gatunek wyższy na szczeblu ewolucji, szczycący się rozumem będzie stanowił wzór do naśladowania w sensowności swojego działania czy postępowania. I tu się pomyliłam. Ukazanie przywiązania, rodzinności,
monogamii niestety w życiu pingwina cesarskiego wychodzi jednak
lepiej niż u zwykłego człowieka. Być może dlatego, że jest cesarski?
Zimowa aura i muzyka Wurmana w tle, pozwala nam, ludziom w duchu podziękować, że siedzimy teraz głęboko w ciepłym fotelu, sącząc
winko i grzejąc stopy przy kominku… Widać tu jednak, że klimat
miłości nie zawsze musi być ciepły. I nad tym właśnie zastanawiamy
się podczas filmu, nad tym, co faktycznie potrzebne jest w partnerstwie
i do czego tak naprawdę życiu się dąży. Chwilami mamy wrażenie,
że to nas los właśnie rzucił na zimną Antarktydę, gdzie mróz docho-
172
dzi do 60 stopni (a przecież jeszcze wczoraj narzekaliśmy na minus
30), jakbyśmy to my właśnie wędrowali z grupą pingwinów śmiesznie
przekrzywiając się na boki, wietrząc przy tym odświętny frak z naszej
szafy, jakby to nas śnieżyca chłostała po plecach lodowym batem…
Na południowej półkuli kwitnie życie, cesarskie życie. Klimat był ojcem, a matką – natura… Surowe wychowanie hartowało pokolenia.
Tylko wytrwałe i silne mogły przetrwać w krainie wiecznego lodu.
One są głównymi bohaterami tegoż filmu. Ich wycinek z życia stanowi
fabułę. To właśnie reżyser chciał nam pokazać to, co docenimy moszcząc
swoje szanowne tyłki w domowym ciepełku to, co nie dotyczy nas…
Na pewno? I już na wstępie filmu dowiadujemy się, że będzie to opowiadanie o miłości, lecz o miłości innej, niezaczynającej się od głupoty
jak słusznie stwierdzono. Bo przecież większość opowiadań o miłości
zaczyna się od głupoty. Ta akurat nie.
Zastanawiam się czy właściwym będzie określenie tegoż marszu
jako marszu miłości. W dzisiejszych czasach skojarzy się to pewnie
z popularnymi paradami związanymi z „promocją” miłości lesbijskiej
czy gejowskiej. Chociaż faktycznie płeć w wędrującej grupie jest jednakowa, to droga ta prowadzi do innego celu, czy zamierzenia… A może
to my, ludzie, pożyczyliśmy od tych istot część z ich życia adaptując
do ściśle określonych nam celów? Te słynne wędrówki ludów, znane
przecież już z czasów celtyckich w sumie za niczym, takie zwykłe
pospolite migracje. A jednak.
Cóż, pozostaje mi tylko zachęcić do oglądnięcia filmu zarówno tych,
którzy filmy dokumentalne uwielbiają, oraz tych, którzy ich nie znoszą.
Wydaje mi się, że korzyść będzie obopólna, ponieważ jedni pogłębią
swoją wiedzę naukową natomiast drudzy może je bardziej znienawidzą.
Ale myślę, że wszyscy dostrzegą w nim siebie, dostrzegą ludzi…
173
174
Elżbieta Marszałek-Plewa, nowotarżanka od urodzenia do chwili
obecnej. Absolwentka Liceum Ogólnokształcącego im. S. Goszczyńskiego
w Nowym Targu. Od 1953 r. uczestnik zajęć muzycznych w Domu
Harcerza. Od 1963 r. pracownik Domu Kultury Dzieci i Młodzieży.
Od 1969 r. pracownik NZPS „Podhale” – instruktor kulturalnooświatowy Zakładowego Domu Kultury, bibliotekarz i pracownik działu
socjalno-bytowego. Czynny instruktor ZHP od 1960 roku, a w latach
1985 – 1988 Komendant Hufca ZHP. Od sierpnia 1988 r. rencistka.
Przejście na rentę chorobową pozbawiło mnie żywego kontaktu
z dziećmi i młodzieżą, ciągłej i ciekawej pracy z ludźmi. Rozległa
korespondencja, sporadyczne kontakty z zapracowanymi znajomymi,
książki, telewizja, czasem jakaś zlecona praca, własne i bliskich
problemy życia codziennego, wypełniały wprawdzie dni, ale...
W jesieni 2004 r. dowiedziałam się o spotkaniach literackich dla dorosłych.
Ciekawość zaprowadziła mnie na drugie z kolei spotkanie. Zafascynował
mnie ten rodzaj rozrywki, która przede wszystkim uczy. Myślałam,
że to będzie jak szkolne wypracowania, lub korespondencja z przyjaciółmi
czy rodziną, które raczej nie sprawiały mi trudności. Ale okazało się, że nie!
Nauczyciel był surowy. Na wszystko zwracał baczną uwagę,
radził, omawiał, a czasem w elegancki sposób „wbijał” szpileczkę,
która szła w pięty. Ale to mobilizowało najbardziej.
Spotkania Literackie dały mi dużo radości w życiu, możliwość
innego postrzegania wielu spraw, poznania ciekawych
osobowości i miłego, wartościowego spędzania czasu.
Zaowocowały zdobyciem drugiej nagrody w konkursie „Moje trzy epoki”
zorganizowanym przez Wydawnictwo Pascal w 2007 r. Ośmieliły również
do zamieszczenia w Almanachu Nowotarskim nr 10 i 11 wspomnień
o placówkach kulturalnych i wychowania pozaszkolnego, których w naszym
mieście już nie ma np. NZPS „Podhale” i Zakładowy Dom Kultury w Nowym
Targu. Być może udało mi się ocalić to, co już bezpowrotnie minęło.
Wdzięczna jestem losowi, że miałam możliwość odnalezienia siebie w takiej
formie i chciałabym, żeby to co zakiełkowało we mnie wypełniało mi pustkę
i ograniczone zdrowiem fizycznym możliwości aktywnego życia w przyszłe dni.
Elżbieta Plewa
,
Nowy Targ
175
Ciepło matczynej kołdry
Z albumu wypadło zdjęcie. Ostatnie zdjęcie mojej Mamy, odklejone
z Jej dowodu osobistego na nazwisko Józefa Marszałek.
Z fotografii patrzą na mnie duże smutne oczy, które kiedyś miały
kolor pogodnego nieba. Wpatrując się w ukochaną twarz, przypominam sobie szczęśliwe lata przeżyte w domu przy ulicy Harcerskiej
6. Krzątającą się w kuchni Mamę, która dla każdego miała uśmiech
i życzliwe słowo, buzujący w piecu ogień, zapach gotującego się obiadu
i ulatujący z piekarnika aromat pysznej szarlotki lub innego ciasta.
Spieszy się, bo domownicy zaraz przyjdą na obiad, a w pokoju obok
czeka przygotowana do pikowania kołdra. Tak... moja Mama szyła
kołdry! Profesję tę przejęła od swojej mamy, która w latach międzywojennych szyła je w pracowni pani Zawiłowej. Wtedy pikowano we wzory
„esy-floresy”. To była ciężka, całkowicie ręczna robota. Dopiero w początkach lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, jak w modę „weszły”
kołdry puchowe, jedynie wsypy szyło się na maszynie.
Kiedy Mama została wdową z trójką małych dzieci, w ten sposób,
z pomocą babci Agnieszki a potem już sama, utrzymywała rodzinę.
Cała produkcja nie była specjalnie skomplikowana. Warsztat tworzyły gładkie, drewniane, kwadratowe drągi o przekroju 7-8 cm, długości
2 x 2.20m i takie same cztery dł. 1.80 m, które układało się na dwóch
niewielkich stołach. Najpierw od spodu dwa krótsze, na szerokość, które
stanowiły podporę prostokątnej ramy o wymiarach planowanej kołdry.
Rama łączona była na rogach czterema dużymi gwoździami, przebijanymi podczas pikowania, w zależności od potrzeby. Na ramie, mniejszymi
gwoździami o zakrzywionych łebkach, sztywno mocowało się tkaninę
spodu kołdry, którym najczęściej był adamaszek-brokat. Na tym materiale, równo układano płaty wełny merynos, specyficznie zgremplowanej
w pracowni pana Szymkiewicza przy ul. Kolejowej. Dokładnie ułożoną
wełnę przykrywało się wierzchnią tkaniną i przybijało.
Jeżeli miała to być kołdra puchowa, w miejsce wełny, rozkładany
był wypełniony puchem lub pierzem wsyp, z przyszytymi do brzegów
gałgankami, które mocowano na ramie. Równomierne rozłożenie
zawartości wsypu odbywało się przy pomocy długiej gładkiej linii,
176
służącej również do rozrysowania kredą wzoru dokładnie rozliczonego
i wymierzonego. Środek kołdry, oddzielony od brzegu pikowanym
obramowaniem, wypełniały w wełnianych skośne kratki, zaś w puchowych prostokąty.
Każda linia dla wzmocnienia była szyta podwójnie, ścieg podobny do fastrygi, tylko bardzo krótki i koniecznie jednakowy z góry
i ze spodu. To była rola lewej ręki, wsuniętej pod spód kołdry, której
palce wskazujący i środkowy, musiały poczuć każde wbicie igły z góry,
żeby wyregulować długość ściegu. Czyli ile ściegów w kołdrze, tyle
samo w palcach lewej ręki. To wymagało od szyjącej, przez cały czas
pozycji pochylonej i przegiętej w lewą stronę. Każdy supełek musiał
być dokładnie schowany pod tkaniną. Nici – kordonek nr 8, nie cienka
krótka igła, i koniecznie naparstek na środkowym palcu prawej ręki.
Centymetr, nożyczki, kreda, młotek i gwoździe to wszystkie narzędzia
do wykonywania tej niełatwej pracy. Końcowy etap stanowiło „obszywanie”. Po zdjęciu kołdry z ramy, Mama zaznaczała jednakową odległość
od pikowanej krawędzi, łączyła ze sobą wierzch i spód, a następnie
prawie niewidocznym ręcznym ściegiem z jedwabnej nitki zeszywała
je ze sobą, tworząc brzeg kołdry. Była to najtrudniejsza i najbardziej
niewygodna czynność w całym procesie. Pracę najczęściej wykonywało
się z powierzonego materiału. Dużo zamówień, zwłaszcza na kołdry
puchowe, pochodziło od górali wyjeżdżających do USA. Cała produkcja
trwała dwa do trzech dni.
Mama nauczyła mnie i starszą siostrę sztuki pikowania, mówiąc przy
tym: obyście nie musiały w życiu korzystać z tej umiejętności.
Kilka lat pomagałam Mamie w tej pracy, nabierałam doświadczenia
i dokładnie obserwowałam cały proces produkcji tego przydatnego
w życiu przedmiotu.
Czas płynął… Siostra i brat założyli własne rodziny, pojawiły
się wnuki. Mama przyjmowała coraz mniej zamówień, coraz częściej
prostowała przygarbione plecy, przecierała zaczerwienione oczy i masując sobie cierpnące ręce sięgała po środki tłumacząc to minie. Zawsze
dla wszystkich przyjazna, serdeczna i pomocna, teraz coraz mniej żartowała, często smutna i zamyślona, jednak dla wnuków zawsze miała
siłę i radosny uśmiech.
Nie pozwalała mi pomagać sobie w obszywaniu kołder tłumacząc:
to bardzo ciężka praca. Kiedyś, sama pod moim okiem zrobisz sobie kołdrę
177
od początku do końca. Nie zdążyłam. 26 maja – „Dzień Matki” uroczyście
obchodzony w całym kraju, dla mnie jest szczególną datą. W taki dzień
odeszła nasza Mama.
178
Złota papierośnica
Zapadał ciepły letni wieczór. Na schodkach do ogrodowej altanki,
siedziała dziewczyna. Trzymała zamkniętą książkę i bacznie obserwowała otoczenie. Coś wyraźnie ją niepokoiło. Zapach skoszonej trawy
mieszał się z aromatem dymu tytoniowego, a w ażurowych ściankach
altany od czasu do czasu błyskały ogniki papierosów. Cichą rozmowę mężczyzn przerywały niewyraźne słowa, wypowiadane ostrym
podniesionym głosem. Kilka metrów dalej stał wspaniały dom, obok
dwie duże latarnie odbijały się w wodzie basenu, ukrytego w cieniu
kwitnących krzewów.
Nagle od strony budynku ciszę przerwał głośny krzyk i dźwięk rozbitych latarni. Basen i dom pogrążyły się w ciemności.
Dziewczyna zerwała się. Z altany, w stronę domu pobiegło trzech
mężczyzn W tym momencie usłyszała wyraźny plusk wody, jakby
coś wpadło do basenu. Dziwna cisza zaległa dokoła, tylko czasem z pobliskiego zagajnika słychać było trzask jakby ktoś złamał gałązkę. Może
przemknął gdzieś lis, albo sarenka? A może tylko jej się zdawało…
– Anno, Anno gdzie jesteś? – dobiegło od strony domu niecierpliwe
wołanie. Jest tutaj, ze mną, odezwał się z altany spokojny głos starszego człowieka. Anna jak sparaliżowana nie mogła wydobyć głosu
ze ściśniętego strachem gardła. Nie mogła się poruszyć. Wiedziała,
że nic jej nie grozi, bo ojciec, choć kaleka na wózku inwalidzkim, nigdy
z bronią się nie rozstawał.
Ciszę przerwał szum samochodów, błyski latarek i ciche rozmowy
w okolicy basenu. Dom rozjaśnił się światłem wszystkich żarówek
wewnątrz i na zewnątrz. Reflektory dwóch samochodów oświetliły
najbliższy teren.
– Kochanie, jedziemy stąd – odezwał się ojciec.
Anna specjalnym podjazdem wywiozła ojca z altany, podjeżdżając do basenu, gdzie zebrali się już mieszkańcy posesji. Na powierzchni wody pływała
duża gumowa lalka. Do jej ręki przyczepiona była złota papierośnica. Anna
widząc to, zaniosła się głośnym szlochem. Jeden z ochroniarzy wszedł
do wody i wyłowił lalkę. Podbiegła, wyrwała mu ją z rąk i mocno przytuliła.
Potem, delikatnie odpięła papierośnicę i oddała lalkę ochroniarzowi.
179
Pod domem z piskiem opon zatrzymał się samochód, z którego wysiadło kilku uzbrojonych mężczyzn i pobiegło do pobliskiego zagajnika.
Po chwili usłyszeli strzały i krzyki. Z lasku wyszli policjanci prowadząc
rannego mężczyznę.
– Potrzebne są nosze. Tam pozostał zabity człowiek – powiedział najstarszy z policjantów – Muszę z tobą porozmawiać – zwrócił się do ojca
– a pani, Anno, niech idzie do swojego pokoju i odpocznie.
Ojciec skinął głową, polecił gosposi przygotować herbatę
i coś do jedzenia.
– Reszta wraca do swoich zajęć – zadysponował.
W ponurym nastroju, szepcąc miedzy sobą rozeszli się. Półprzytomną
Annę odprowadził ochroniarz.
*
Usiadła w fotelu. Wciąż ściskała w ręce mokrą jeszcze, chłodną
papierośnicę dziadka. Przed laty babcia podarowała ją swojemu mężowi
w pierwszą rocznicę ślubu.
Wygrawerowana wewnątrz dedykacja brzmiała: „Nigdy nie obiecuj
więcej, niż możesz dotrzymać”.
Dziadek prowadził dużą firmę samochodową, która z czasem przeszła
w ręce syna. Ten z kolei, żeniąc się z córką zagranicznego kooperanta,
rozbudował ją i doprowadził na szczyt świetności. Udane małżeństwo
i śliczna córeczka dopełniały szczęścia.
W zakładach teścia coś jednak zaczynało się psuć. Jego młodszy
syn wplątał się w jakąś niebezpieczną aferę. Nie pomogły koneksje
ojca, pieniądze, najlepsi adwokaci. Wujek został osadzony w więzieniu
na długie lata. Dziadek wkrótce zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Babcia zlikwidowała dom za granicą i przyjechała do córki.
Pomagała, rządziła i wychowywała malutką Annę. Ojciec próbował ratować podupadłe przedsiębiorstwo teścia, ale wyniki nie były
najlepsze.
Życie płynęło jak w bajce. Anna zdrowo rosła i czekała na urodziny
brata lub siostry. Niestety! Pewnego dnia rodzice, wracając po burzliwej
naradzie zarządu przedsiębiorstwa, ulegli samochodowemu wypadkowi,
w którym – ona zginęła na miejscu, on został kaleką. Kilkunastoletniej
Annie zawalił się świat. Nadal opiekowała się nią babcia, ale straty
matki i oczekiwanego dziecka nie mogła zrekompensować. Ojciec
od tamtego dnia zamknął się w sobie. Wprawdzie udało mu się utrzymać swoje przedsiębiorstwo na wysokim poziomie, a nawet poprawić
180
sytuację w firmie dziadka, ale stał się zgorzkniały, nieprzystępny.
Anna ukończyła medycynę ze specjalnością rehabilitacji. Serdecznie
zajmowała się ojcem, pozostały czas poświęcała swoim małym pacjentom. Przestała się uśmiechać, żartować, tylko dzieci umiały pobudzić
ją do życia.
Po śmierci babci, przejęła obowiązki zarządzania dużym domem
i nie szukała innego zajęcia. Często marzyła, wspominając swoje wspaniałe dzieciństwo. Nawet udało się jej znaleźć drogę, do zamkniętego
serca ojca. Miała wszystko czego zapragnęła, ale nie była szczęśliwa.
Ileż jest prawdy w stwierdzeniu: „pieniądze szczęścia nie dają”. Miała
tego przykłady. Czas płynął.
W biurze pracował młody, bardzo zdolny prawnik. Syn zmarłego
przyjaciela ojca. Znali się od dzieciństwa. Ojciec łożył na jego wykształcenie, opiekował się nim. Z czasem, Robert stał się jego doradcą
i powiernikiem. Był częstym gościem w ich domu i z coraz większym
uczuciem traktował dorosłą już Annę. Ojciec był temu przychylny.
Powierzał Robertowi coraz więcej spraw do załatwienia, wprowadził
do Zarządu spółki, darzył wielkim zaufaniem. Robert zaś nie był obojętny Annie. Często spotykali się sam na sam, wychodzili do kina,
teatru, na przyjęcia do znajomych. Organizowali spotkania towarzyskie w domu Anny, która już nie czuła się samotna i przygnębiona.
Promieniała szczęściem i urodą. Snuła plany na przyszłe szczęśliwe
życie, z kochanym mężem i gromadką dzieci.
Atmosfera zaczynała się poprawiać, a młodych w swoje władanie
zagarnęła miłość.
Tę papierośnicę dziadka, Anna sprezentowała Robertowi w dniu
ich zaręczyn. Ślub wyznaczony był na wrzesień.
Jeszcze przed świętami zaczęły napływać niepokojące wiadomości
zza granicy. Wujek wyszedł z więzienia, szuka kontaktów z rodziną, podobno odgraża się i chce dochodzić swoich praw. Ojciec wraz
z Robertem i Zarządem spółki często omawiali bieżące problemy. Anny
jednak nikt nie informował o sytuacji. Robert zaraz po Nowym Roku
został wysłany do Włoch, ze wszystkimi pełnomocnictwami. Często
przysyłał listy, informował ojca na bieżąco. Anna otrzymywała karteczki z zapewnieniem miłości i słowami tęsknoty. Ostatnia wiadomość
od Roberta pochodziła z 14 lutego, z Dnia Zakochanych. Pocztą kurierską otrzymała olbrzymi bukiet czerwonych róż i kartkę w kształcie
serca. Od tego czasu nie było od niego żadnych wiadomości.
181
Dzisiejsze wydarzenia zupełnie wytrąciły ją z równowagi. Co oznaczała lalka i papierośnica? Nawet nie dopuszczała do siebie myśli, które
kłębiły się w głowie, napawały strachem. Dlaczego strzelali? O czym
konferował teraz ojciec i skąd wzięła się policja? Kto będzie następną
ofiarą? Dlaczego Robert nie daje znaku życia?
Oczy piekły ją od nieustającego płaczu. Tragiczne myśli rozsadzały
czaszkę, prześladowały wspomnienia szczęśliwych dni. Chwiejnym
krokiem podeszła do biurka i z szufladki wyjęła kartonikowe serduszko.
Przeczytała i znów zalała się łzami.
Brzęk szyby, suchy trzask, do pokoju wpadli ochroniarze. Anna
leżała na podłodze, a dekolt sukni zaczerwienił się krwią. Ruch, krzyk,
przybiegli ludzie, przywieziono ojca. Pod domem wyła syrena karetki
pogotowia. Lekarz wyjął z zaciśniętej dłoni kartonik i podał ojcu.
Równe, drobne pismo Roberta – całuję w Dniu Zakochanych. Pamiętaj
najdroższa!
182
Aż wyschną głębie wszystkich mórz, do dna,
Aż słońce stopi głaz;
Będę Cię kochał, miła, aż do dnia
Gdy przestanie biec czas.
Jakub Ptaś
,
Nowy Targ
183
Lustrzane odbicie
Ty rozumiesz wszystko,
bo potrafisz zrozumieć
Moją lewą rękę jako
prawą masz
Moje serce jako własny umysł
mój umysł jako własne serce
Ty także potrafisz mnie odrzucić
naprawdę, my jako magnesy
o tych samych biegunach
Moje oczy wpatrzone w twoje,
Twoje oczy w moje,
stają sobie naprzeciw,
dzieląc los kochających się przeciwników
184
Nasi organizatorzy
Organizatorzy w dalekiej galaktyce,
/którzy różnie przewodzili ludzkość
przez życie ziemskie/
niech imię Was stanie się jasne,
/mylące, ukrywające się w Biblii
w liczbie mnogiej/
niech Wasz kraj z kosmosu przybędzie
na planetę Ziemię,
/zwane królestwem niebieskim, ukryte
za chmurami na wielkim niebie/
a Wasza inteligencja naprawi strukturę świata,
/by choroby zwane przestępstwo i brak
naturalności zostały uleczone/
tak jak to się stało w Waszym planie
czasowym w Waszym świecie.
/bo naprawiając nasz świat, nasz
czas, naprawiacie także
Was – nas w przyszłości/
Wyślijcie nam nowe idee i pomysły
na wynalazki na polepszenie codzienności,
/bo każda Wasza myśl jest przemyślana przez
nas i nasze umysły byśmy ją spełnili/
Wymażcie z pamięci wszechświatów i zbiorowej
świadomości nasze bezwartościowe czyny,
/które popełniliśmy poprzez własne, szkodliwe
wybory dotyczące użycia materii/
tak jak i my to czynimy w głębi
dla innych, by przestali się winić,
/w ten sposób wymazując niszczące połączenia
pomiędzy jaźniami i doświadczeniami/
i uświadamiajcie nas o szkodliwości
używania fizyczności,
/byśmy uniknęli doświadczeń zawalających
naszą podświadomość lub świadomość/
oraz dajcie szansę na właściwy wybór
przed wykonaniem szkody.
185
/bo znacie przyszłość i każda ścieżka
ludzka jest Wam znana,
bo to Wy jesteście przyszłością/
Nocne zwiedzanie miastobrazów
Gdy noc zapadła,
a przygoda wyszła,
a dzień poznał koniec,
kiedy niebo tonie.
Chmury rodzą łzy,
tam, gdzie chodzimy
lub wzrok bytuje;
i usta nie pytają.
Zbyt imienni i nazwani,
pomiędzy maniami,
otoczeni lasem,
bezczelnie obniżeni.
Gdy jeden walczy dniem,
a drugi płonie nocą,
jeden pali,
drugi gasi.
Z zakładką społeczną,
tu, we wodzie deszczu,
tam, dla innych przegrani,
a każdy w szarej puszczy.
186
Pani Zdolniacka
Wiążąc pętlę nad młodowrotem, nowymi:
dorodzież uświadamiając o młodych talentach.
Obraca kołem wieczności,
zwodzi wiedzowców zwanych nauko-wcami,
pozwalając im wierzyć,
że wielowszechświat powstał
za pomocą wielkiego wybuchu
który nie był jednak pierwszy
Wyciągając perły spośród łajniactwa;
albo biorąc łajniactwo i odczyszczając je.
Jak zimowość skuwa ziemię,
tak i Ona czyni;
później łamiąc skujdanki,
odśniegując drogi.
Każdość zamiata do naukowni,
z domów zabierając nigdość.
Pisanie
I znów wyrzucili mnie z katapulty,
usmolonego czarnym atramentem.
Pofrunąłem tuż nad kartką,
kreśląc jedną linię,
odbijając się od niewidzialnego progu.
Spadłem w jeden punkt, obejrzałem się.
Zanim jednak to nastąpiło, ktoś mnie laską
za kołnierz wziął,
przesunął ponad białym morzem,
pociągnął kawałek, gryzmoląc pół-księżyc.
187
Tym razem widok otworzył się, gdzie jestem:
w tył jedno spojrzenie, po czym prędszy skok:
jeden w przód, jak ślepo: w wir tlenowy,
coś mną zakręciło, raz, a porządnie:
Gdy oderwałem wzrok, ujrzałem, co napisałem:
i co Wybór
podobno najgorszym jest
wybierać pomiędzy miłością, a brakiem miłości
pomiędzy ukochaniem, a sławopieniędzo-pożądaniem.
A gorszym, jeszcze bardziej,
jest wybór pomiędzy jedną miłością,
a drugą miłością.
Pomiędzy miłością do kogoś,
a miłością do rzeczy.
Bo stawka w wyborze miłości
lub jej braku jest jasna.
A miłość jedną, miłość drugą, kto zmierzy?
Kto wybierze, wiedząc, że jedną,
albo drugą, może zranić?
Pozostawić, zaprzeczając tym samym miłości?
Może rozerwać się na dwoje?
Jak? Gdy jasnym jest, że także i osoba
kochana ma taki sam dylemat.
188
***
Powiadają, że miłość ulotna jest,
a ulotnym jest tylko zakochanie.
Mówią, że kłótnia i nienawiść
niszczy wszystko, jednak,
każdy wie, że największa ciemność, jest
bez możliwości zgasić nawet
najmniejsze światło. Tylko wiatr może
zdmuchnąć świeczkę.
Tylko ręka może wyłączyć światło.
Światło może się samo spalić.
Jednak ciemność jest bez możliwości
ogarnięcia światła,
tak jak nieświadomość jest bez możliwości
ogarnąć świadomość,
choć cały czas to robi, będąc wokół
światła, poza światłem.
Obejmując światło, tuląc je, mimo,
że będąc niszczona.
Zatem miłość może trwać, jak to światło.
Może być jednak jak ciemność.
Albo żadne z nich: tylko jak zetknięcie
się światła i ciemności.
Jak granica i jak rozlanie przestrzeni.
Jednak nadal jest miłość rzeczy i miłość kogoś:
Dwa światła, napełniające obraz pokoju.
Oświetlający go. I wybór. Takie
proste. Wybór to włączenie
czegoś i wyłączenie czegoś.
Te dwa światła. Jedno wyłączone,
jedno włączone.
Jednak, zawsze będzie trudniej wyłączyć
jedno światło z przymusu,
gdy oba są równie potrzebne, choć niekonieczne.
189
Do kochanki
Kłamczucho
grająca z nut patrzysz na nie
i słuchasz się Jestem twój
jak piosenka
zagrasz raz
porzucisz
Alfabetyczno-znakowe więzienie
Kropka została postawiona nade mną:
wtrącony za dużymi wersjami ii,
pochłonięty przez kwadratowe oo.
Patrzę przez dwa złączone el,
na alfabetyzujący widok esowej rzeki.
Przecięty jak zet, zwinięty w kłębek jak a,
ciągnę się jak gie i formuję jak er.
A ten przekaz przez te-telegraficzne słupy,
rozbiegający się jak igrek,
chwyta słuchacza słów ogonkiem.
190
Czas świętokupowania
Zabierają prezenty
z wystaw sklepów
wychodząc przez
prostokątne okna
W poszukiwaniu
miłokajscy lekarze
Ludzie zachorowali
na przedświąteczkę
Konkwistadorzy osiemnastu wieków
„Wszystko jak nic przejrzyste będzie,
a planety kultury jednym się staną,
czasu kwestią wszechpanowanie
rządu będzie, a to i człowieka z woli,
pochłonięciem fantazje ludzkie się ogarną.”
Prorok tako rzecze.
Jednak my zabiliśmy proroka,
rozrzuciliśmy szczątki jego liter
po sloganach wysokich chodników,
każąc słowom jedności iść w zapomnienie.
Nawet wymyśliliśmy sobie, o przepraszam:
ustanowiliśmy, choć kawał czasu
temu, trzy osoby boskie
oraz całą gamę świętych
– bogów podległych jednemu „głównemu”.
Inni zaś postanowili uznać szóstą
czakrę zmysłów,
postrzegania, percepcji za ważniejszą
od siódmej, oświecenia i panowania
191
nad niższymi pragnieniami
– i to jeszcze jakąś kropką na czole.
To my, inkwizytorzy 21 wieku
palimy ogniem słowa tych,
których w ogóle nie rozumiemy.
To my, skorumpowani kapłani,
sprzedajemy wspólnotę wszystkich ludzi
za instytucję „wybrańców”.
To my, laicy, zażarcie walczymy
w swoje małe wojny o gustoracje.
Dzielimy się 6 miliardami języków,
a każdego dnia ginie ich mniej, niż się rodzi.
Mówimy swoje modlitwy bez rozumienia słów,
prosimy w nich kosmos o przybycie na Ziemię,
a każdym dniem odrzucamy istnienie poza nią.
Starożytni i starodawni, pouczali dobrze,
że to my sami,
zdolni do wyboru przyjemności ciała
i cierpienia jego skutków,
jesteśmy tymi, których powinno
się opłakiwać na pogrzebach,
zamiast tych, którzy już przebywają
w radości bez niego.
192
Prolog
***
Pomiędzy drzewieńcem, otoczona kocem lasu, na ciemnej, granitowej skale, siedziała ona, kasztanowłosa dziewczyna, delikatnie
umalowana w oliwkowe odcienie, ubrana w dwuotworowy kokon z liści
i skór. Pochylając nisko głowę, czesała włosy grzebieniem zrobionym
z kości, dbale nawadniając je własnymi łzami z chłodnych, lodowych
oczu, oddając spojrzenia wodospadowi nieopadal, grającemu melodię, której znaczenie znał tylko on. W bliskiej oddali, jakby poza nią,
niosły i swą pieśń jasnobłękitne, długodziobowe, duże ptaki o oczach
dopalających się węgli. Woń leśnych kwiatów tkała z powietrza wzór,
na przemian używając różnych kolorów pachnących nici. Stykanie
się z kamieniem przebijało się do miejsca w głębi tej panny, gdzie
odbijały się minione lata spokoju, ostatnio chwycone za gardło przez
przechodzący obok chaos, jakby teraz stały ciszą morską, tylko z zewnątrz widzianej jako milczenie w głębinach, a rzeczywiście będąc
nieustannym hałasem, bo tak zapamiętali jej życie jej znajomi. Jej słone
krople duszy opowiadały historię egzystencji zbyt trwałej, by była fałszywą, jednak za bardzo ulotnej dla obrazu wieczności.
Twarde ściany rzeczywistości ścisnęły ją odgłosem szelestu, doskakującym do jej wydłużonego, igłastego ucha z najbliższego krzewu.
Przed nią wynurzył się widok doskonałej, ciągnącej się harmonii,
samorysującego się szkicu na płótnie przyrody od strony przeciwnej
do złamanego strumienia. Odłożyła grzebień pokornie, tnąc płytko
powietrze i gnieżdząc go pomiędzy kolcami trawy. Oczami zamiotła
pionowo teren wokół, wspinając się nimi po korach drzew. Jak kiedyś
śmierć z zazdrości wtargnęła w odwieczne miejsce narodzin, siejąc
zarazę, które po dziś dzień życie próbuje odtruć oraz odzdrowić poprzez szukanie nowych form leczenia, tak teraz szpony sępa zastygłości
zatopiły się bez oporu w żywotności gaju. Dźwięk został zablokowany
przez grubą warstwę niepewności, jaskrawoniebieskie kształty kolorów
193
ulotniły się z palety zielenii i brązu, pozostawiając dziedzictwo echa,
goniącego się pisku.
W przelewie ciemnych uczuć przez jej naczynia cielesne, wstała strwożona od włosków do brunatnych skorupek paznokci u nóg. Wstrzymanie
się świata wtrąciło istotę jak klatka, obwieszczając przyszłe niebezpieczeństwo, przybywające z bardziej bliskiej i odległej otchłanii, przepaści
będącej powietrzem, dalekością, wolnością uwięzioną fizycznością, gliną
i skałą lub stalą, albo ogniem. Schyliła się, nurkując głową w prawo,
by dosięgnąć włócznię, którą pochwyciła. Szydząc ze zlewania się czasu
tych samych wydarzeń, kierunek drążący rany, strzała, przeleciała obok
niej, chybiąc własnym pożądaniem i zaspokajając własne pragnienie
dotarcia do celu w misce przezroczystego elementu. Płynność rządzącą się własną zasadą, ciągłego czynienia, omijając akcję lub odakcję,
poleciała ją do użycia manewru fortuny: przetoczenia koła, całkowicie
na bok, za skały na nadbrzeżu wody budujące jeden pantofelek wodospadu, kryjąc się. Wpełza łagodnie na brzuch ogromnych kamienii,
próbując złapać oczyma jej atakatnika. Zimno powierzchnii pieczętowała ciało młodej dziewczyny, gdy nagle przestało być materialne,
rozpływając się w duchu ziemii latającym nad nią, ponieważ dostrzegła
sprawcę lotu strzały.
Pośród wyjścia z zagajnika, rozwartych jak otwór dwóch większych
źdzbłek trawy, będących u korzenii brązowymi i rozwidlającymi
się na końcach jak dwie przeciwnie zjednoczone ręce, stał ciemna postać, rozlewająca dziwny zapach; miły każdemu, jednakdyż posiadający
zapowiedź złego przeznaczenia: snu ostatecznego. Posiadał u swej głowy
koronę złożoną tylko z dwóch koronek: rogów czerwonych jak rozżarzona stal. W czarnym jak noc płaszczu przechadzał się on i jego oczy
były jak wnętrze wulkanu, zdolnego w każdej minucie uwolnić gniew
za winy otaczających istot. W jednej ręce dzierżył miecz lawy: w drugiej
kontury wykuły postać długiego łuku. Wystawały za jego korpusu
drobiny obrazu strzał długich jak ostrza, zakończonych i dekorujących
jego głowę koroną ognistych igieł.
Dlategoż zamarła ona, pochłonięta strumieniem jego ruchu. Odczuć
można było odór siarki, wdrążający się w warstwy powietrza. Dołki
żaru poruszały się w stronę kolana wodospadu, miotając przenika-
194
niem na zablokowane lewo oraz na prawo, dalszy ciąg jęzora wody,
wyciągniętego z kamiennych ust. Postać przepaści podeszła do skalnej
osłony, na co dziewczyna, odbiła długim zanurkowaniem w powietrzu,
ponad jamę otchłanii, która to szybko jak lot jastrzębia, oddała miecz
ziemii i ugotowała harmonię bitwy – długi łuk i, nim istota lasu doleciała do powierzchnii, powłoki wiecznego, głęboko śpiącego serca,
ugodzona została jedną z nut wojny. Śmiercionośny zapach wzmocnił
się, a ona przechyliła szalę wagi poddając się wyplutej przez narzędzie
trucizny, niszcząc własną równowagę przy upadku. Uczucie lekkości
zderzyło się z twardą ścianą rzeczywistości, zdzierając z niej skórę.
Jej obraz zamazał się przez chwilę, tworząc korową i trawienną mozaikę, eliksir snu. Odrzuciła go, przechylając wagę poprzez skupienie
uwagi. Wstała w błysku lotu jaskółki, obracając się jak wir, widząc
strzelca. Podniósł on wyrok żołnierza – miecz, trzymając go w wolnej
ręce od narzędzia muzyki bitewnej. Wokół zastygłość przyrody jeszcze
bardziej zapadła się w sobie, tworząc pustą studnię samą w sobie, echo
niosło tylko cichy oddech młodziennicy oraz syk fletu wojownika.
Cieniście miejscując się, z prędkością spadającej kropli, wyjawiła
własnego posłańca pieśni wpadłego w ucho piersi nosiciela zarazy.
Ten zwrócił odpowiedź jęku i syku. Zdecydowała się na kolejny skok,
w paszczę liściastą, będącą zarówno wejściem i wyjściem. Urzeźbiła
kolejne przeskoczenie, dłuto jej ciała biorąc do ręki duszy, gdy widzialna
dopiero teraz, dłoń innego artysty zawiązała się na jej nadgarstku.
Uczuła w sobie drugiego węża kąszącego plecy. Upadając na kolana,
znów widząc widmo brązozieleni, usłyszała metaliczny głos za sobą,
idącą wokół niej:
– Teraz wy wszyscy zapłacicie za podboje i odbieranie własności.
– słowa sztyletowe przebiły jej uszy i wnętrze na wylot, gdy dobiegło
ją jeszcze wyraz zemsty, jakby zwierzęcia na łowcy, natchniona, kradnąca oddech i przestrzeń o wiele bardziej, niż cokolwiek inne.
– Ty i Twój cały ród.
Po czym ogarnęło ją morze głębokie, z którego niewielu potrafiło
kiedykolwiek wypłynąć.
195
Powstanie
0. Wielka ciemność, ciemność znajoma, ciemność przepływająca przez
wszystko.
Siła przepływania. Dotyk białości. Zimno-ciepłe drżenie stałości,
stan ducha.
Rozlewanie się nicości bez stanu.
1. Impuls. Istota, jeden dotyk, jeden smak, jeden zapach, jeden widok,
jeden słuch.
Forma zapełniająca wszystko.
2. Jedna istota próbująca poznać siebie. Jeden słuch, jeden widok, jeden
zapach, jeden smak, jeden dotyk... a może już drugi słuch, drugi widok,
drugi zapach, drugi smak, drugi dotyk.
Forma będąca świadoma własnej siebie.
Ja. Ty.
Ty. Ja.
Ciemność i światło.
Światło i ciemność.
3. Przekaz, jedna istota drugiej, samej siebie, próbująca przekazać
wiadomość.
Istota jedna na drodze do drugiej.
Świadomość tworząca lustro pomiędzy jedną istotą.
Przezroczystość wszystkiego. Szarość powstała z przelewania się ciemności i światła.
4. Dwa przekazy. Połączenie istot coraz dalsze, ich ścieranie
się oddalone.
Wiadomość, która trafia do jednej istoty od drugiej i wiadomość, która
trafia do drugiej istoty od pierwszej.
Dwa kierunki budujące cztery.
Dwa lustra, postawione naprzeciw siebie.
Szarość, biel, czerń, szarość.
Dźwięk bez brzmienia, falujący pomiędzy istotami.
Cisza muzyki grającej tonem uciekającym od uchwycenia.
196
5. Istota, wiadomość, istota, wiadomość.
Ich droga, to ich czyn. Przelewająca się woda tworząca lód.
6. Dwie drogi, skrzyżowane. Dwie istoty spotykają się, harmonizują,
stają się odbiciami doskonałymi.
Każdy ruch odbity. Lód formuje się w formy identyczne i zarazem
pasujące do siebie nawzajem.
7. Istoty poznają własne dopasowanie.
Łamią lustra. Odbicia niszczą się: widzą tylko prawdziwe istoty.
Lód łączy się, powodując wybuch przy wpasowaniu.
8. Związaność istot, żywiołów, pędząca droga, idąca na dole i na górze,
naprzeciw i pod.
Dwa dotyki związane w pętle, spragnione smaku. Rozpala się ogień
z resztek ziemi ciągle kształtującej się.
9. Dokończoność. Lód łamie się, pęka, roztapia.
Woda, znów w swej postaci właściwej, w yparowuje i staje
się powietrzem.
Ogień wraca, zataczając doskonały krąg, płomień kurczy się, wypełniając go rozbijając całość w części pokrywające i w końcu przygasając,
rozpadając się w popiół.
Istoty łączą się, sprawiając, że pozostałość szkła znika.
10. Istota staje się jednym, a zaraz po tym rozpływa się w nicość, jaką
była.
Tym, co przed narodzinami i tym, co po śmierci.
Tym, co przed czasem i po czasie.
Przed długością, szerokością, wysokością i po wysokości, szerokości
i długości.
Wodą i powietrzem, ogniem i ziemią. I tym, co poza ziemią, ogniem
i powietrzem.
Samym sobą.
Ja i ty staje się jedno. A zaraz i to jedno znika.
197
198
Mieszkam i pracuję w Nowym Targu. Jestem mężatką, matką
dwóch dorosłych synów. Interesuje mnie literatura, teatr, medycyna
naturalna, psychologia, prawo. Podziwiam ludzi, którzy poza
walką o codzienny byt lub zapewnienie sobie odpowiedniego statusu
społecznego mają swoje zainteresowania, pasje, hobby.
Do uczestnictwa w Warsztatach Literackich namówił mnie młodszy
syn. Spotkałam tu ludzi w różnym wieku, co mi się bardzo podoba,
odbierających nasze życie i otoczenie w nieszablonowy sposób, szczególnie
wrażliwych na piękno i ciekawych świata. Nasze spotkania są pewnym
wyzwaniem, próbą przekazania takiej właśnie różnorodności postrzegania
poprzez własne teksty, ale też jak dla mnie wspaniałą zabawą.
Barbara Skiba
,
Nowy Targ
199
Romans Alicji
Rozdział 1. Trzęsienie ziemi
Był listopadowy wieczór, jeden z tych, których Alicja nie lubiła.
Zawsze o tej porze roku odczuwała coś w rodzaju depresji. Nie lubiła
sama przebywać w domu. Tymczasem mąż był w pracy na dyżurze,
córka wraz ze swoją koleżanką wybrała się na mszę oazową do kościoła.
Starszy syn Robert studiował w Krakowie i coraz rzadziej dzwonił
do domu. Co może robić w taką porę sama w domu?
Spojrzała na zegarek wnikliwym wzrokiem krótkowidza, była 18.18.
Stała na środku pokoju, zamierzała sięgnąć po książkę. Usłyszała
ogromny huk i znieruchomiała. Po chwili poczuła coś w rodzaju kolebania. Nie umiałaby tego inaczej określić jak właśnie „kolebanie”. Potem
nastąpiły drgania. Czy trwało to sekundy, czy minuty nie potrafiłaby
ocenić. Czas nie istniał. Szok, jaki spowodowało to wrażenie sprawił,
że czuła się jak we śnie. Działo się coś poza jej wolą, na co nie miała
absolutnie żadnego wpływu, coś zupełnie poza nią. Świadomość jednak
wracała. Pierwszą myślą Alicji była próba racjonalnego określenia tego,
co się z nią dzieje. Czy jest chora? Czy to są pierwsze objawy niespodziewanej choroby, jakiegoś udaru, zawału serca, a może po prostu
nadciśnienie? Przecież po czterdziestce takie problemy się pojawiają.
Skąd wzięło się skojarzenie o trzęsieniu ziemi? Niedawno usłyszała
coś takiego w „Wiadomościach”. Nawet była tym zdziwiona, że takie
wydarzenia miały miejsce na Podhalu przed wieloma laty. Podobno
trzęsienie ziemi było również w Białostockiem. Nie odtrąciła tej myśli,
ponieważ teza, że stało się coś niezwykłego wyzwoliła w niej impuls
do wykonania jakiegokolwiek ruchu.
Rozejrzała się po pokoju. Z półek spadło kilka przedmiotów.
Zapanowała martwa cisza. Jeśli to trzęsienie ziemi, to za chwilę może
się powtórzyć. Wiedza wyniesiona z filmów grozy i horrorów tkwiła
200
w niej, niezależna od strachu. Należy opuścić mieszkanie. W końcu
to czwarte piętro! Ubrała się sprawnie w ciepłe ubranie. Chwyciła
swoją torebkę noszoną zwykle do pracy i wrzuciła do niej trochę biżuterii. Nie było tego za wiele. Zabrała też obligacje uciułane przez
męża i karty bankowe. Była całkiem spokojna. Czuła jakąś wewnętrzną
pewność, że nic złego się nie stanie. Chciała się pomodlić, ale nie potrafiła. Telefon komórkowy córki milczał. Pewnie wyłączyła wchodząc
do kościoła. Świadomość, że Madzia powinna teraz być w kościele
dodawała jej pewności, że córka jest bezpieczna. Czy może być lepsze
miejsce w takiej sytuacji niż ogromny budynek kościelny? Będąc osobą
wierzącą nie dopuszczała innej myśli niż to, że jej dziecko znajduje
się w najbardziej odpowiednim miejscu. Natomiast do męża dodzwoniła
się bez problemów. Spokojnym i zdecydowanym głosem oświadczyła
mu, że w Nowym Targu jest prawdopodobnie trzęsienie ziemi, a ona wychodzi z domu. Poprosiła, żeby skontaktował się z Madzią. O nią niech
się nie martwi, gdyż wychodzi dla bezpieczeństwa pod blok. Wiesiek
zamilkł na chwilę przy słuchawce, ale jej słowa potraktował poważnie.
Oczywiście, on nic na ten temat nie wiedział. Obiecał, że spróbuje
dodzwonić się do odpowiednich służb. Pracował około 50 km od domu,
więc był bezpieczny. Oboje byli pewni, że łączność zostanie wkrótce
przerwana. Nastąpiła chwila konsternacji i zapewnienie, że wszystko
będzie dobrze. W tym momencie telefon zamilkł.
Opuściła mieszkanie. Przed blokiem stali zdezorientowani sąsiedzi.
Telefony wprawdzie nie działały, ale prądu nie wyłączono. Część lokatorów pozostała w domu. Pomyślała, że postąpiła rozsądnie opuszczając
mieszkanie. Nie czuła strachu, lecz uczucie niepewności jej nie odstąpiło. Ponieważ nikt niczego nie wiedział, czekanie straciło sens.
Musi jeszcze sprawdzić, co się dzieje z kimś, kto jest w jej życiu
ważny. Na własne oczy chce przekonać się, czy mężczyzna, z którym
spotyka się w tajemnicy przed rodziną jest cały i zdrowy. Teraz, kiedy
trzęsienie ziemi może się powtórzyć, ona chce być przy nim. Pragnie
w ramionach tego mężczyzny poczuć się bezpieczna.
201
Rozdział 1.1. Spotkanie
Zapukała do drzwi. Po chwili otworzył i uśmiechnął się zaskoczony
jej widokiem. Zwykle dzwoniła wcześniej i zapowiadała swoje przyjście.
Patrzyła mu uważnie w oczy wypatrując, jeśli nie strachu, przerażenia
to przynajmniej zaniepokojenia. Ale zachowywał się jak zwykle. Objął
i przytulił ją do siebie gestem niemal ojcowskim, poczuła drapiący zarost
na jego policzku i zapach wody toaletowej. Właśnie to w nim bardzo
lubiła, był taki estetyczny i zawsze pachniał cedrem.
– Witaj, kochanie! Co się stało?
Mężczyzna zachowywał się spokojnie, najwyraźniej ucieszony
jej widokiem.
– Nie wiesz, co się dzieje? Jesteś cały czas w domu? Włącz telewizor, zobaczymy, co powiedzą. Słyszałeś ten straszny huk, ziemia
się zatrzęsła!
– Spokojnie! O czym ty mówisz?
– Mój Boże! To co ty robiłeś? – Patrzyła na niego z niedowierzaniem
– Jak to możliwe!? Ja… Przyszłam zobaczyć czy nic ci się nie stało!
Matko Boska! Przecież było trzęsienie ziemi!
Alicja patrzyła na jego zakłopotaną minę chłopca przyłapanego
na podkradaniu cukierków z choinki i jęknęła…
– Bałam się o ciebie! Nie rozumiesz? To się może powtórzyć! Może
stać się coś strasznego…
Nie bardzo wierzyła w to, co mówi. Przecież to wszystko trwało
sekundy. Gdyby nie widziała wystraszonych sąsiadów pod blokiem,
matek z dziećmi przy sobie, niepewnych i tak samo zdziwionych
jak ona, to również by nie uwierzyła. Straszne rzeczy, kataklizmy,
różne nieszczęścia zdarzają się zwykle daleko od nas. W ten sposób
chcemy myśleć, ponieważ potrzeba bezpieczeństwa jest w nas tak silna,
że nie dopuszczamy myśli o jakimś realnym zagrożeniu. A przecież powódź była tak niedawno i niewiele brakowało... Sama zresztą nie mogła
uwierzyć w to, co się stało. Odczuwała przede wszystkim zdziwienie.
Nie przeżyła strachu, paniki, histerii. Nikt nie krzyczał, nie przeklinał.
Może nawet nic się nikomu nie stało.
– Piotr, kochany ja byłam sama w domu…
Wziął ją za rękę i posadził na kanapie. Włączył telewizor, przeskoczył kilka kanałów i nic. Jak zwykle o tej porze „gadające głowy”,
polityka.
202
– Słuchaj Aluniu, ja po prostu spałem. Zdrzemnąłem się z pół godzinki. Wróciłem z Krakowa wykończony! Właśnie robiłem herbatę,
już ci przynoszę. Proszę, poczekaj chwilę, wypij spokojnie. Może chcesz
drinka?
– Chętnie, dzięki.
– Może być absolut z sokiem grapefruitowym?
Kiwnęła głową. Była poirytowana. On po prostu spał! Moj Boże!
Dlaczego zawsze, gdy dzieje się coś złego jest zawsze sama? Chyba
wyszłam na idiotkę – pomyślała. Telefony nadal milczały. Piotr zgłośnił
telewizor. Trzęsienie ziemi na Podhalu stało się faktem. To był news.
Za chwilę oboje siedzieli przed komputerem. Alicja i Piotr z Internetu
dowiedzieli się, co się naprawdę wydarzyło.
Rozdział 1.2. Paszteciki
Komórka dzwoniła jak oszalała.
– Halo! Cześć Alka!
– A… Cześć Renatko! Co u ciebie?
– Po staremu, ale dzwonię, bo obiecałaś mi przepis na paszteciki
drożdżowe.
– No. Mam super przepis od mojej siostry, Stasi. A co, teraz
ci potrzebny?
– Chciałam zrobić jutro. Dużo z tym roboty?
– Nie, to proste wykonanie, ale z pieczeniem ci trochę zejdzie.
Słuchaj! Wychodzi jakieś 4 i pół blachy! Czy chcesz, żebym ci teraz
podyktowała?
– No pewnie! Mam długopis w ręku!
– OK. Za minutę. Idę po zeszyt.
Po chwili przerwy wróciły do rozmowy
– Ala, ale masz chwilę…, bo wiesz… nie jesteś zajęta? Siedzę sama,
Mateusz poszedł do kolegi, możemy pogadać?
– Reniu, jak to mówią nasze dzieci? Spoko! Co ci leży na sercu?
– Nie, nic… No... Będę piekła te paszteciki, dyktuj!
203
– Pisz! Składniki: 3 szklanki mąki, 3 jaja, szklanka gorącego mleka, 1 margaryna, no, bo wiesz. mleko i margarynę musisz podgrzać.
Napisałaś?
– Mam! Ale wiesz… Muszę ci to powiedzieć! Widziałam dziś tego
twojego faceta, tego Piotra. Był z jakąś babką. Ale mówię ci, jaka
szykowna!
– Tak? Gdzie się spotkaliście? Rozmawiałaś z nim?
– No… nie… Ja udałam, że go nie widzę. Przyglądałam się tej dziewczynie. Takie rudo-kasztanowe długie włosy!
– Pisz! Pięć deko drożdży. Rozpuść z dwoma łyżkami cukru, dodaj troszkę ciepłego mleka, no może ze dwie łyżki mąki
i to ma wyrosnąć. Powiedz w końcu, gdzie go widziałaś, jesteś pewna,
że to był Piotrek?
– No pewnie! Ty! A może to była jego żona? Spotkałam ich na dworcu, odprowadził ją do autobusu.
-A coś ty robiła na dworcu? Pisz dalej…, gdy drożdże wyrosną dodać pozostałe składniki i wyrobić ciasto, aby było gładkie. Wstawić,
na 1 godz. do lodówki – przykryć w misce ściereczką. Po wyjęciu z lodówki, jeśli ciasto jest za rzadkie to należy podsypać mąką.
– Nie tak szybko! Musi stać w lodówce? Ile? Aż godzinę? Ala, wiesz…
Ja się w twoje sprawy nie wtrącam! Ale sama mi mówiłaś, że żonaty.
– Mówiłam i, że ma żonę i są w separacji. Z jakim farszem będziesz
robiła te paszteciki?
– A ty jaki robiłaś?
– Może być z mięsa, ale z kapustą i z grzybami jest pycha! Jadłaś
przecież na moich imieninach.
– No… Gdyby się wszyscy nie zachwycali na tej imprezce twoimi
pasztecikami to bym nie dzwoniła o przepis! Ala…? Spotykasz się jeszcze z nim? Bo wiesz… Nie musisz mówić, jak nie chcesz. Chyba masz
do mnie zaufanie?
– Renata!? Co cię dziś napadło? Wiesz, że to nie są rozmowy na telefon. Opowiem ci wszystko, gdy się spotkamy. Interesuje cię dalej
ten przepis?
Alicja odpowiadała najwyraźniej poirytowana. Rozmowa z przyjaciółką przestała ją cieszyć.
– Przepraszam! Nie narzucam się. Nie chcesz, to nie mów! Ale to muszę ci powiedzieć! On ją objął i przytulił! Wyglądała mi na żonę!
204
– Może… Trzeba było podejść i zagadnąć to byśmy wiedziały. Co?
Nie miałaś odwagi?
– No wiesz… Aż taka wścibska to ja nie jestem! Ja się nie wtrącam
w czyjeś sprawy. Ja tak tylko ze względu na ciebie…
– Słuchaj, bo w końcu nie zrobisz tych pasztecików… Ja robiłam tak:
rozwałkowałam ciasto, nadziewałam farszem z kapustą i grzybami.
Wycinałam kółka szeroką szklanką, formowałam jak pierogi. Piekłam
w temp.150-180 st. Nie zapomnij posmarować żółtkiem.
– Dobra… Jeszcze moment! Ile się piecze?
– Około 15 minut, ale tylko pierwsza blaszka. Potem krócej.
– Ala… Przecież jestem t woją przyjaciółką! Spot ykasz
się z tym facetem?
– No wiesz... Zrywam z nim. Pamiętasz trzęsienie ziemi? Podjęłam
wtedy decyzję. Ale on jeszcze o tym nie wie…
„Dlaczego tak powiedziałam?” Zdziwiona słowami wypowiedzianymi do słuchawki Alicja chciała zakończyć ten wymuszony „telefon
zaufania”. Tak nazywały obie w żartach rozmowy, które należało prowadzić w „cztery oczy”. Niespodziewanie usłyszała:
– Dzięki za przepis! Muszę kończyć! Wraca Mati, muszę zrobić
mu kolację. Pa…
– No… Cześć!
Rozdział 2. Rozmyślania
Alicja nie mogła zasnąć. Położyła się wcześniej, chciała choć
raz się porządnie wyspać. Ale sen nie nadchodził. Jej myśli krążyły
wokół spraw, które już od dawna wymagały rozwiązania. Po rozmowie
z Renatą musiała sama ze sobą dojść do ładu. Powiedziała jej, że rozstaje się z Piotrem. Ale właściwie sama nie wiedziała, nie była pewna,
kim on dla niej był. Poznała go parę miesięcy temu. Ale czy go znała
naprawdę? Wiedziała tylko tyle, ile sam jej o sobie opowiedział. Z nikim
poza tą jedną koleżanką o nim nie rozmawiała. Co ich tak naprawdę
łączy? Czy to był przypadek, że poznała go w autobusie, który prawie
całą noc jechał z Zakopanego do Lublina? Czy sama raczej stawiała
205
swojemu losowi tego typu oczekiwania? Być może jej twarz zdradzała
samotność... Czy wyczytał to z jej twarzy w ten ciepły majowy wieczór,
czy może sama szukała zmian w swoim życiu? Ale nie… Przecież była
bardzo powściągliwa i traktowała go z ogromną wręcz rezerwą.
Tak jak ona, wszedł do autobusu w Nowym Targu i zaraz po zakupieniu biletu rozglądał się szukając wolnego miejsca. Ani nie pomyślała,
że siądzie koło niej. Z tyłu autobusu były wolne miejsca, ale te najmniej wygodne. Zobaczyła to wówczas, gdy zapytał czy może miejsce
obok niej jest wolne. Zdziwiła się i znacząco obejrzała się za siebie
na tył autobusu. Powiedziała „proszę”, ale tylko z grzeczności. Przecież
to krępujące mieć przez kilka godzin przy sobie obcego faceta. Nie spodziewała się, że tylu ludzi jeździ nocnymi autobusami. Ten był prawie
pełny. Jechała pierwszy raz od wielu lat. Nie była z tego zadowolona.
Zawsze jeździła z mężem ich własnym autem. Niestety, tym razem
musiała sama pojechać na dwudniowe szkolenie do Kazimierza Dolnego
nad Wisłą. Musi wysiąść w Puławach i dalej dojechać miejskim autobusem. Bała się niewygody. W końcu to i pora nie najlepsza i trasa dość
daleka. Niestety, ostatnio dokuczał jej kręgosłup. Być może mężczyzna,
który się dosiadł myślał podobnie, bo skrępowany tłumaczył, że ostatnie
miejsca są wyjątkowo niewygodne, bardziej dla młodzieży. Uśmiechnął
się przepraszająco.
Był wysokim, szpakowatym mężczyzną koło pięćdziesiątki, aparycji
raczej przeciętnej. Za to ładnie pachniał cedrem. A to już było przyjemne. Alicja lubiła zapachy męskiej wody toaletowej. Według niej świadczyły nie tylko o zadbaniu, ale również mówiły wiele na temat osoby,
z którą mamy do czynienia. Oboje zerkali na siebie dyskretnie. Ala czuła
się niezręcznie, ponieważ chciała się zdrzemnąć. Odwróciła się głową
do szyby i podłożyła sobie blezer na ramię. Pomyślała, że jej towarzysz
podróży może okazać się złodziejem lub kimś, kogo należy się obawiać.
Ostrożności nigdy dość. Torebkę z pieniędzmi i dokumentami miała
od strony okna. Popatrzyła przez szybę. Długi majowy wieczór dobiegał
końca. Chyba zdrzemnęła się. Autobus nagle zahamował. Wystraszona
otworzyła oczy. Pasażer obok zręcznie podniósł jej torebkę i blezer,
które znalazły się na podłodze. Musiała podziękować. Wtedy zapytał,
czy ona też jedzie do Lublina.
Rozmowa nie kleiła się, Chociaż starała się mu odpowiedzieć na jego
pytania, była to tylko wymiana grzeczności. Oboje zamilkli na długo.
Ala już nie próbowała zasnąć. Z przykrością usłyszała, że autobus za-
206
trzymuje się na kwadrans postoju. Sąsiad poderwał się pospiesznie zapytał, czy pójdzie z nim na kawę. Zawahała się przez moment. W końcu
to obcy mężczyzna… Ale była to miła propozycja. W barze zamówili
kawę z ekspresu, oboje pili bez cukru. Dowiedziała się, że jedzie odwiedzić rodzinę w Lublinie, a w Nowym Targu mieszka dopiero od dwóch
lat. Nieduże mieszkanie otrzymał w spadku po ciotce. A tak w ogóle
to ma na imię się Piotr. No i jeśli ona nie ma nic przeciwko to on chętnie
porozmawia, bo i tak się nie da spać w autobusie. I rzeczywiście, było
niewygodnie, ale pogadać można było. Zwłaszcza, że nowo poznany
znajomy chętnie opowiadał o swoim życiu.
Był geologiem i podróżował dużo po świecie. Ostatnio był w Indiach.
Firma, w której pracował poszukiwała ropy i gazu. Słuchała go chętnie. Ona nie mogła o czymś takim nawet pomarzyć. Opowiadał o życiu Hindusów, obyczajach, nędzy i bogactwie, które tam zobaczył.
Największe wrażenie zrobiło na niej opowiadanie o pięknej Hindusce,
w kolorowym sari, z ozdobami na dłoniach, która naprawiała asfalt.
Nosiła duże naczynie na głowie i wylewała zawartość, którą łatała
dziury uklepując drogę cieniutkimi klapkami. Pojęcie odzieży roboczej
nie mieści się w mentalności tego biednego społeczeństwa. Opowiadał
z pasją, ona zaś bardziej okazywała zainteresowanie niż cokolwiek
mówiła. Świt nastał szybko, stworzył moment zadumy. Noc spędzoną
obok obcego mężczyzny Alicja miała za sobą.
Nalegał na spotkanie w Nowym Targu. Oczywiście, bez narzucania się. Na pewno nie zgodziłaby się, ale pomyślała o Renacie. Była
jej przyjaciółką od wielu lat i była rozwiedziona. Ala często powtarzała
jej, że powinna kogoś poznać, chodzić na tańce, spotykać się z jakiś
facetem. Ale ona nie miała szczęścia do mężczyzn. Czy Piotr mógłby
zostać przyjacielem jej przyjaciółki? Niestety, Ala nie śmiała zapytać,
czy jej nowo poznany znajoomy ma żonę. Jedynie kobiecy instynkt
podpowiadał jej, że ten interesujący bądź, co bądź mężczyzna może
być stanu wolnego. Zrobiła to. Umówiła się z nim na spotkanie w kawiarni „Deja vu” w rynku. A wszystko to dla swojej koleżanki.
Spotkali się za dwa tygodnie. Byli we trójkę. Renacie spodobał się.
Zachował się nienagannie, ale nie krył rozczarowania, że Alicja była
z koleżanką. Zdaje się, że oczekiwał pewnej kontynuacji rozmowy
prowadzonej w autobusie. Chciał mówić o sobie, co upewniło ją jeszcze
bardziej w przekonaniu, że jest samotny. Interesowało go towarzystwo
kobiet. No, może nie kobiet w ogóle, bo na Renatę nie patrzył wca-
207
le. Była ładną szatynką, zadbaną, no i spragnioną męskiej adoracji.
Ale towarzysz podróży autobusem patrzył tylko na Alę. Była zawstydzona tym jego wpatrzeniem. Jednocześnie czuła jakieś dziwne ciepło
na duszy. Kiedy poprosił o numer komórki zgodziła się mu go podać.
Umówili się na wspólny wyjazd do teatru. Oczywiście, do Krakowa,
oczywiście we trójkę. Nie mogło przecież być inaczej.
Ale przy pożegnaniu Alicja czuła może zbyt natarczywe spojrzenie
Piotra. Uśmiechnęła się do niego najmilszym ze swoich uśmiechów.
Z twarzy mężczyzny czytała jego myśli. Ale mogła określić to tylko
jednym słowem. Fascynacja.
Rozdział 2.1. E-maile
Wyjazd do teatru nie wypalił od razu. Piotr zarezerwował przez
Internet bilety na sztukę „Mayday” Raya Cooneya, którą grano
w „Bagateli”. Zadzwonił w tej sprawie do Alicji i zachęcał do wspólnego
wyjazdu. Wtedy poprosił ją o adres e-mailowy, a ona chętnie się zgodziła nie spodziewając się, że tak szybko do niej napisze. Wieczorem
odebrała pocztę. Jej treść była dla niej zaskoczeniem.
Witaj Alicjo! Nigdy nie będę miał śmiałości powiedzieć Ci tego prosto
w oczy. Gdy zobaczyłem Cię po raz pierwszy miałem uczucie jakbym zobaczył kogoś, na kogo czekam całe życie. Ogarnęło mnie przerażenie. Boże!
Dlaczego tak późno?! Teraz właśnie, kiedy mam 50 lat spotykam kobietę
swojego życia. Tyle lat straconych! To niemożliwe, żeby teraz zmieniać
swoje życie. Twoje ciepło i delikatność były jak balsam na moje życiowe
rany. Jesteś taka… pełna kobiecości. Poczułem się bezsilny. Los ze mnie
zakpił. Dlaczego miałbym się łudzić, że jesteś wolna, bez męża czy rodziny?
Gdy siedziałem koło Ciebie w autobusie – jakie to banalne, prawda? – chciałem zrobić na Tobie wrażenie, chciałem Ci zaimponować swoją wiedzą,
przechwalałem się podróżami po świecie. To wszystko jednak tak naprawdę
dla mnie nic nie znaczy, bo nie mam do kogo wracać. W domu nie czeka
na mnie ukochana kobieta. Spodobałaś mi się od razu. Nie mogłem od Ciebie
oderwać wzroku. Wybacz, ale nie potrafię mówić komplementów, ani pisać
208
pięknych słów. Gdy zgodziłaś się na spotkanie wstąpiła we mnie nadzieja.
Przy pożegnaniu, w myślach powtarzałem na pewno znane Ci słowa piosenki Marka Grechuty „Ważne są tyko te dni, których jeszcze nie znamy”.
Od tej chwili myślę tylko o Tobie. Wyobrażam sobie, że jesteśmy razem.
Jestem po raz pierwszy w życiu zakochany. Przepraszam, ale jest to silniejsze
ode mnie. Nie mogę Cię zostawić w spokoju. Piotr.
Siedziała zaskoczona przed komputerem. Uwierzyła w szczerość tego
listu i siedziała niemal przerażona jego treścią. Podobał jej się ten mężczyzna, był interesujący. Ale żeby zaraz tak napisać… Miłość od pierwszego wejrzenia… To piękna bajka dla młodych ludzi. Ale oni przecież
najpiękniejsze lata życia mają za sobą… A cóż takiego los jej może
zgotować? Jakieś wielkie szalone uczucie? No… może jakiś flirt, taki
niewinny. Bardziej dla zabawy. Romans? To nie dla niej. Jej małżeństwo było udane, przynajmniej tak myślały wszystkie jej koleżanki.
Owszem, w ich życie wkradła się monotonia. Nie stawiali sobie żadnych
oczekiwań. Ta stabilizacja powodowała, że każde z nich żyło w swoim własnym świecie. Pochłonięci pracą, nie mieli wspólnych marzeń,
nie prowadzili długich rozmów. Dzień mijał za dniem. Nie kłócili się,
nie spierali. Nawet zdaniem Alicji byli dla siebie bardzo wyrozumiali.
Tak… To było właściwe słowo. Wzajemna wyrozumiałość, przyzwyczajenie, zwykle spokojne dni… Ale przecież były takie chwile w jej życiu,
że ogarniał ją strach. Jak to? To już zawsze będzie tak zwyczajnie?
Tak normalnie, czyli… nijak? Bez uczuć, namiętności, tak nudno?
Młodość przeminęła, trzeba to sobie wyraźnie powiedzieć. Teraz będzie tylko obserwować, jak się starzeje, jak jej ciało robi się brzydkie
i pomarszczone. Już się nikomu nie spodoba!
Patrzyła na swoje koleżanki, które przerażone każdym siwym włosem
zaczynały zachowywać się jak nastolatki. Goniły do fryzjera, kosmetyczki, solarium. Rozmawiały tylko o ciuchach i kosmetykach. Niektóre
chodziły na aerobik lub na siłownię. Chciały być młode na zawsze!
Patrzyła na nie z politowaniem. Tak… Bo ona postanowiła starzeć
się z godnością. Zgodnie z prawem natury. Tak oznajmiła swoim koleżankom, ale też rozmawiała sporo na ten temat z Renatą. Robiła
delikatny makijaż, jej ciuchy nie były ekstrawaganckie. Nosiła sportowe
ubrania i zamiast na siłownię chodziła na długie spacery. Ale do klasycznego ubioru, jaki zakładała do pracy lubiła używać dobrej markowej
wody toaletowej. Czy mogła podobać się jeszcze mężczyznom? W skry-
209
tości ducha liczyła, że tak. Czasem mówili jej komplementy, że jest
niezwykle miła, że ma ładny uśmiech, że ma miękki głos. Zwykle
dziękowała rozbawiona. I uśmiechała się szczerze wiedząc, że uśmiech
jest zaraźliwy. Ludzie od uśmiechu promienieją. Ale nie jest przecież
naiwna! Być może spodobała się Piotrowi, no powiedzmy, że tak.
Ale to tylko taka gra… Najwyraźniej facet ją podrywa! Ale dlaczego
tak na nią patrzy, że ona pod wpływem tego spojrzenia traci spokój,
przestaje być sobą? Miesza się i plecie trzy po trzy, ona, zwykle taka
elokwentna i nieskrępowana.
Odpowiedziała lakonicznie.
Cześć! Jestem zaskoczona i nie wiem, co mam Ci odpisać. Dziękuję, za miłe słowa pod moim adresem. Znamy się zbyt krótko, aby mówić o uczuciach.
Być może zaprzyjaźnimy się. Pozdrawiam. Ala Potem usunęła obydwa listy. Pomyślała: „Dobrze, że odebrałam
pocztę przez WWW, w ten sposób po mailach niezostanie żaden
ślad”.
Rozdział 2.2. Spotkanie u Renaty
Umawiały się przeważnie w piątki wieczorem, żeby pogadać o babskich sprawach. Tym razem Renata zaprosiła Alicję do siebie. Miała
ogromny dom po rodzicach na peryferiach miasta. Mieszkała sama
z synem Mateuszem. Z mężem rozwiedli się wkrótce po narodzinach
dziecka. A było tak, jak to często bywa na Podhalu. Pojechał do Stanów,
żeby polepszyć byt rodzinie. Nigdy nie wrócił i nigdy nie napisał nawet
kartki świątecznej. Już po roku dowiedziała się od znajomych, że ułożył
sobie życie z inną kobietą. Uwierzyła, bo o tym, co się dzieje w Chicago
nowotarżanie zawsze wiedzą szybciej od telegramu. Po kilku latach
wystąpił o rozwód. A ona cóż? Zajęła się wychowaniem jedynaka,
rodzice jej pomogli finansowo... Nawet babcia zostawała z dzieckiem.
Obiecała sobie, że jej syn nie będzie musiał patrzeć na obcych facetów
i nazywać ich wujkami. Ale tylko do czasu, kiedy dorośnie. A teraz
210
właśnie skończył liceum. Byli z córką Alicji, Magdą, rówieśnikami.
Teraz w maju zdawali maturę.
Z tego też względu Renia i Ala miały mnóstwo wspólnych tematów.
Całe godziny potrafiły przegadać o swoich problemach, nie nudząc
się przy tym wcale. Nieraz wspólnie ćwiczyły stretching przy muzyce, bo warunki do tego były u niej doskonałe. Dodatkowo wyjście
do Renaty było dla Ali okazją do długiego spaceru, wprawdzie przez
miasto, ale ona to uwielbiała. Gdy wieczory były ciepłe, po wspólnym wypiciu herbaty spacerowały obie bulwarami wzdłuż Dunajca.
Ale wieczory w Kotlinie Nowotarskiej są zwykle zimne. Tym razem
przyjaciółka nie mogła się na nią doczekać. Przywitała ją pospiesznie
i już zaparzała herbatę.
Z kuchni dobiegł jej głos:
– Jak ci zaraz coś powiem to doznasz szoku! Ale moment. Już robię
czerwoną… Zrobię trochę słabszą, bo nie będę mogła spać w nocy!
Ala podeszła do kuchni i wzięła tacę z filiżankami, gospodyni
zaś niosła salaterkę pełną orzeszków. Usiadły wygodnie na fotelach.
– Wyobraź sobie, że stało się coś strasznego! Odezwał się ojciec
Mateusza! Co za bezczelność? Po dziewiętnastu latach! Nigdy do niego
nawet nie zadzwonił! A teraz, jak gdyby nigdy nic proponuje mu, żeby
do niego przyjechał.
Renata mówiła z rozpaczą, a ręce jej się trzęsły przy nalewaniu herbaty z dzbanka.
– Reniu! Spokojnie, przecież jeszcze nic się nie stało Czy Mateusz
wie o tym?
– Oczywiście, sam mi to powiedział! Staszek zadzwonił do niego
na komórkę, numer dostał od jego kolegi z klasy. Pamiętasz tego Jasia,
co wyjechał z rodzicami na pobyt stały? Opowiadałam ci to kiedyś?
– No, może coś mówiłaś. Nieważne.
– No, więc ojciec Jasia pracuje razem ze Staszkiem w Chicago.
No nie… Całą noc nie przespałam! Boże, ja mam teraz zostać sama?
Co ja zrobię?
Patrzyła ze łzami w oczach na Alicję.
– Nie obraź się, ale to może być dobre rozwiązanie. Przecież sama
martwiłaś się, że nie masz pieniędzy na studia dla Matusza! Niech twój
eksmąż też coś dla niego zrobi!
211
– I ty przeciwko mnie? Mówisz to samo, co Mati. Jezu! Jacy jesteście
przyziemni, materialiści! A co ze mną? Mam zostać sama w tym ogromnym domu, w pustych ścianach!
– No cóż? Wiem, jak kochasz swoje dziecko. Sama mi ciągle mówisz,
że to jedyny mężczyzna w twoim życiu. Ale on musi studiować! Przecież
nie będzie się trzymał twojego fartuszka przez całe życie! Zastanów się!
Tu nie ma dla niego przyszłości. Ma klepać biedę przez tyle lat?
Ala cierpliwie tłumaczyła koleżance, niestety, sama była zbyt poirytowana takim obrotem spraw. Bo jej Magda też musi pojechać na studia.
A co przeżywają wtedy matki to ona już wie. Zanim starszy syn dostał
się na studia przeżywała koszmar. Wydawało się jej, że straci go na zawsze. Nikomu w rodzinie nie przyznawała się do tego, ale bolało
ją to w sposób fizyczny. Czuła ból w okolicy serca, gdy tylko pomyślała,
że jej pierworodny wyjedzie z domu. Przypominała sobie wtedy słowa
babci: „Synów nie chowa się dla siebie, ale dla świata”. Teraz kolej
na córkę, która chce studiować psychologię. Przecież nie może jej tego zabronić. Co miała teraz powiedzieć swojej koleżance, która sama
znosiła trudy wychowania syna? Dziecko bez ojca! Wie, jak jej było
ciężko. Współczuła jej, ale nie widziała lepszego rozwiązania.
Zagryzała nerwowo orzeszki, w ybierając swoje ulubione
– laskowe.
– Przepraszam, ale muszę ci to powiedzieć. Nie możesz żyć życiem
swojego dziecka. Musisz wreszcie pomyśleć o sobie, może poznasz
kogoś. Mati jest dorosły. Niech sam podejmuje decyzję!
– Zmówiliście się oboje? On też mówi, że tu nie zostanie. Chce wyjechać z tego cholernego kraju! Tak powiedział! Ale ja się nie zgodzę!
Renata zdeterminowana broniła swojego stanowiska.
– To dobry i mądry chłopak! Możesz być o niego spokojna. Może
cię kiedyś ściągnie do Ameryki? Zobaczysz Wielki Kanion Kolorado
w Arizonie! – Alicja chciała ją jakoś pocieszyć. – Przecież to twoje
marzenie!
– Już mi się nie chce marzeń! Mam dość Ameryki!
– Wszystko się jeszcze ułoży. Nie ma tego złego, co by na dobre
nie wyszło!
Limit pocieszeń się jej skończył.
– A jak ci się podoba Piotr, ten facet, mój znajomy z autobusu? Imię
ma piękne. Jakie wrażenia?
212
– Podobał mi się, nie powiem, że nie. Jest nawet przystojny. Nieśmiały
trochę. Ale co z tego? Patrzył tylko na ciebie!
– Nie wygłupiaj się! Przecież specjalnie cię z nim zapoznałam!
Zarezerwował dla nas bilety do teatru na „Mayday”, do Bagateli.
Słyszałaś o tej sztuce? Pojechalibyśmy piętnastego lipca, to wypada
w piątek. Odpowiada ci?
– Co ma mi nie odpowiadać? Od lat nie byłam w teatrze. Słyszałam,
że to super komedia. Były nasze dziewczyny już rok temu, podobno
trudno dostać bilety?
– No, nie wiem. Jesteśmy zaproszone, jedziemy we trójkę.
– Ale, czym? Przecież ten twój facet nie ma auta? Pojedziemy
moim?
– Jaki „mój facet”? – zaśmiała się – Mówił, że kupił nowe, bo Audi
zostawił żonie.
– O! Widzę, że jesteś już nieźle zorientowana w jego sprawach osobistych? Tak?
– Dzwonił do mnie na komórkę. Niewiele o nim wiem. Od naszego
spotkanie w kawiarni go nie widziałam. Pytał o ciebie.
– Może i pytał,… Ale zachowywał się tak, jakbym nie istniała.
Popisywał się przed Tobą. Te opowieści o podróżach! Chciał na Tobie
zrobić wrażenie – upierała się.
– Wiesz ty co? Mogłabyś wreszcie poderwać jakiegoś chłopa!
Ten jest w sam raz! Bardzo dobrze, że trochę starszy… to bez znaczenia. Ma dobrą pracę. Taki spokojny i dobrze sytuowany mężczyzna
jest ci potrzebny.
– Nic na siłę. Coś mi się wydaje, że to nie ja, ale ty przeżyjesz wieki
romans –
skwitowała Renata.
– Gadasz bzdury! Spróbuj swojego czaru! Nie odpuszczaj tak łatwo.
Ale do teatru jedziemy razem, tak?
– Oczywiście. Należy nam się jakaś rozrywka!
Wieczór u przyjaciółki dobiegł końca. Minęła dziesiąta. Renata odprowadziła ją spory kawałek. Było ciepło, pachniało wiosną. Podbudowane
spotkaniem wracały do domów z nadzieją, że los ma im jeszcze wiele
do zaoferowania.
213
Rozdział 2.3. Pocałunek
Mąż Alicji wiedział o wyjeździe do Krakowa. Sam nie był zainteresowany teatrem. Natomiast chętnie pojechałby do opery, ale nigdy
sam nie podjął żadnej inicjatywy w tym kierunku. Nigdy, w przeciwieństwie do żony, nie planował swojego wolnego czasu. Ona zaś zwykle
tryskała pomysłami, wymyślała dla nich różne przyjemności i musiała
go namawiać by jej towarzyszył. Zwykle były to spotkania ze znajomymi, ale też krótkie wypady w góry czy długie spacery. Tym razem
nie próbowała go zachęcać, napomknęła mimochodem, że jedzie
z Renatą i jej znajomym na podobno dobrą komedię. Był nawet zadowolony, bo wreszcie posiedzi sobie na Internecie i jak zwykle mówił,
ma swoje zajęcia.
Wyruszyli wcześniej, bo nigdy nie wiadomo czy na zakopiance
nie trafi się na korek. Dzięki temu mogli przed spektaklem wybrać
się na lody. Zrobili to tym chętniej, że Kraków przywitał ich niesamowitym upałem. Pospacerowali chwilę po Rynku, bardziej oglądając
turystów z całego świata niż znane krakowskie uliczki. Atmosfera
urlopowa, którą wytwarzali turyści udzieliła się koleżankom. Były
pełne humoru i radości. Piotr jednak był milczący i jakby niepewny
siebie. Zerkał dyskretnie na Alicję jakby oczekując od niej deklaracji.
Dostrzegła, że jego zachowanie jest inne niż dotychczasowe, ale uznała, że wszystko jest OK. Natomiast sztuka Raya Cooneya okazała
się być przezabawną i lekką komedią. Dla Renaty i Ali, które oderwały
się od codzienności była jak seans terapeutyczny – leczenie śmiechem.
Bawiły się doskonale i humor ich nie opuszczał. Po odwiezieniu Renaty,
a była to już pierwsza w nocy Piotr zapytał niespodziewanie:
– Czy jesteś szczęśliwa, Alicjo? – co zabrzmiało zbyt poważnie
po tak wesołych wrażeniach.
– Tak… Teraz jestem szczęśliwa. To był wspaniały wieczór, dawno
nie czułam się tak dobrze!
Przed blokiem Alicji wysiedli razem z auta. Na pożegnanie pocałował ją lekko w policzek. Zaśmiała się. To było dla niej bardzo miłe.
Powiedziała:
– Dzięki za wszystko. Żegnaj…
Wtedy przytulił ją nagle do siebie i nim zdążyła ochłonąć całował
długo i namiętnie jej usta. Jakby ten pocałunek wyrażał długo skrywane
214
pożądanie i potrzebę przerwania przyjacielskich kontaktów, nazwania
wreszcie rzeczy po imieniu.
Rozdział 2.4. Spacery
Już nigdy więcej Alicja nie umówiła się na wspólne spotkanie z Renatą
i Piotrem. Czuła, że zdradziła swoją koleżankę, więc unikała rozmów
na jego temat. Ich kontakty ograniczyły się do krótkich rozmów telefonicznych. Nikomu więcej nie powiedziała, że się z nim spotyka. Bała
się, że spotkają ją znajomi, ale przede wszystkim jednak się wstydziła.
Oboje z Piotrem chodzili nad długie spacery wzdłuż Dunajca.
W razie, czego miała przygotowaną wymówkę, że spotkała znajomego przypadkowo. We wspólnych spacerach wprawdzie nie było
nic złego, ale ona wiedziała, że to, co ich łączy jest zakazane. Głównie,
dlatego, że jej mąż o tym nic nie wiedział. Może gdyby pytał, interesował się… Wyglądał na zadowolonego, że już go nie wyciąga
na spacery, nie namawia. Wiesiek, jak sam mówił chciał mieć „święty
spokój”. Pomimo to miała wyrzuty sumienia. Nie potrafiła jednak
z tych spotkań zrezygnować. Zaczęła żyć w jakimś podwójnym świecie. W domu nadal była dobrą żoną, dbała o sprawy swoich dorosłych,
lecz nie samodzielnych dzieci, nadal pracowała z pasją. Ale spotkania
z niedawno poznanym mężczyzną stały się dla niej czymś niezwykłym,
fascynującym. Było to odkrywanie czegoś nowego, niedozwolonego,
grzesznego. Nowe doznania dawały jej takiego „pałera”, dawkę energii
życiowej, jakiej nie czuła od lat. To, co przeżywała to radość i wstyd,
zażenowanie i namiętność. Ta mieszanina nieprzeżywanych dotąd
uczuć powodowała, że rozsądek schodził na drugi plan. Nie wiedziała,
dokąd zmierza i nie zastanawiała się nad tym. Myślała teraz tylko
o Piotrze. To, co ich łączyło, dla innych miało pozostać tajemnicą.
Dla niej było czymś magicznym i wyjątkowym.
Zaczęła dbać o siebie, przywiązywać wagę do wyglądu. Chodziła
do fryzjera i kosmetyczki. Nawet wybrała się do solarium. Koleżanki
w pracy zaczęły jej się przyglądać. „Alicja kwitnie” mówiły
za jej plecami.
215
Na jednym z takich spacerów zapytała:
– To może infantylne pytanie, ale powiedz! Czy wierzysz w przyjaźń
między mężczyzną a kobietą?
– Czy masz na myśli ciebie i mnie? – odpowiedział wyraźnie
ucieszony.
– Oczywiście. Przecież doskonale się rozumiemy, prawda?
– Taka przyjaźń jest naturalnie możliwa. Ale w przypadku tak atrakcyjnej kobiety jak ty normalny facet myśli raczej o seksie. Nie zawsze
można zapanować nad pragnieniami.
Zawstydzeni popatrzyli na siebie uważnie chcąc w yczytać w oczach drugiego to, czego nie mogli jeszcze wypowiedzieć. W każdej cząstce swego ciała odczuwali pragnienie
rozkoszy w równym stopniu ogromnej i niesamowitej, co niemożliwej
do spełnienia.
Jakiekolwiek towarzystwo było im zbędne. On nazywał ją „śliczną
Alicją z Krainy Czarów”, ona zaś rozbawiona jego komplementami
śmiała się radośnie, czując jakby jej ubyło lat. Widziała w nim człowieka dojrzałego, takiego, który potrafi docenić jej wartość, jej intelekt.
Dla niego chciała ładnie wyglądać. Nawet schudła parę kilogramów,
wyglądała więc bardziej dziewczęco. Nie, żeby się odchudzała! Po prostu żyła spotkaniami z Piotrem, jego zwierzeniami z całego życia, jego
wspomnieniami z podróży po świecie.
Będąc geologiem wyjeżdżał służbowo w delegacje, co pozwoliło
mu zwiedzić wiele egzotycznych krajów takich jak Indie, Pakistan,
Chiny, Irak, a ostatnim z takich krajów była Syria. Na jej prośbę opowiadał co ciekawego zobaczył i czym się zajmował. Lubiła go słuchać,
ponieważ miał niesamowite poczucie humoru i wiele przeżytych wrażeń
przedstawiał w postaci anegdot. Dzielił się z nią wspomnieniami sprzed
wielu lat. Epizody wyjęte z jego wspomnień chwilami ją szokowały.
Zarówno suszone szczury wiszące na straganach w Chinach jak i płonące stosy pogrzebowe w Indiach były dla Alicji niczym obrazki z miesięcznik „Kontynenty”. Któż go dzisiaj pamięta? Ale ona uwielbiała
go czytać, gdy była młodą dziewczyną. Tony Halik, autor programów
telewizyjnych o tematyce podróżniczej był jej idolem. Ten podróżnik i dziennikarz wraz ze swoją żoną Elżbietą Dzikowską wprawdzie byli zakochani w Ameryce Południowej, podobnie jak Wojciech
Cejrowski, którego programy na bieżąco oglądała, to przecież Bliski
i Daleki Wschód były równie pasjonujące. Ona zaś miała świadomość,
216
że nigdy krain tych nie zobaczy. No, może wyjedzie na jakąś wycieczkę
zorganizowaną, jedną czy drugą. Ale to nie to samo.
Poza tym wkrótce wszystkie zaoszczędzone pieniądze przeznaczy
na studia dla Magdy. Niestety, córka nie dostała się na psychologię,
co ją niezwykle zmartwiło. Zdecydowała się na zaoczną resocjalizację. Robert studiujący ochronę środowiska na Akademii Rolniczej
wymagał wprawdzie stałej pomocy, ale dorabiał w weekendy i nigdy
o nic nie prosił. Był ambitny i nie chciał obciążać rodziców. Co miesiąc
jednak Ala zasilała jego akademickie połową swojej pensji. Jako analityk
medyczny zarabiała kiepsko. Zaoczne studia ukończone przed kilkunastu laty niewiele poprawiły jej sytuację finansową. O tych właśnie
problemach i o swoich niespełnionych ambicjach mogła porozmawiać
ze swoim przyjacielem.
On natomiast opowiadał jej o braku ciepła i miłości w swojej rodzinie. Swoją żonę przedstawił jako kobietę zimną i wyrachowaną.
Kochała pieniądze, nie jego. Pobrali się na studiach, ponieważ była
w ciąży. Taki studenckie małżeństwo, wpadka imprezowa. Ona przerwała studia, zajęła się wychowaniem dziecka. Piotr po ukończeniu
studiów nie miał żadnych problemów ze znalezieniem zatrudnienia.
Po kilku latach pracy terenowej zaoferowano mu wyjazd do Iraku.
Diety płacono w dolarach. On był daleko od domu, ona zajęta małym
Jasiem nie pracowała. Utrzymywał rodzinę, ona zaś przyzwyczaiła
się do zakupów w Peweksie, do prezentów, modnych ciuchów i wiecznego narzekania. Musiał wysłuchiwać, jak to się poświęciła dla rodziny. Dopiero po kilku latach zorientował się, że nic ich nie łączy.
Coraz częściej się kłócili i rozstawali w milczeniu. W trakcie jednej
z kłótni żona powiedziała mu, że nigdy go nie kochała, no i gdyby
nie dziecko… Nawet nie był zdziwiony tym wyznaniem. Bo w swoim
własnym domu czuł się źle, obco. Nie mieli ze sobą o czym rozmawiać.
Jedyny temat, który ją interesował to były pieniądze. A on wracał tylko
do Jasia. Chciał, żeby jego syn miał wszystko. Prywatnego nauczyciela
gry na gitarze, lekcje angielskiego, najlepsze zabawki i najmodniejsze
ciuchy. Na szczęście chłopiec był zawsze zdolny i chętny do nauki.
Ukończył filologię angielską na UJ i został tłumaczem. Teraz przebywa
w Cambridge. Jest w dobrym kontakcie z ojcem. Definitywnie Piotr
rozstał się z żoną dwa lata temu. Nie mają jeszcze rozwodu. Wtedy
też opuścił Kraków i przeniósł się do Nowego Targu, do mieszkania
po ciotce.
217
Chciał powiedzieć Alicji wszystko o sobie, ale ona też miała mu wiele
do opowiedzenia.
Każde z nim spowiadało się przed drugim ze swojego życia. Jakby
nareszcie chcieli zrzucić z siebie wszystko, co im ciążyło, wypowiedzieć
prawdę o tym, co w ich życiu było tak inne od oczekiwań, odmienne
od marzeń i planów. Wszytko, co było nieudane i pogmatwane. Mówili
o tym, czego los im poskąpił. Ale również o tym, czego w swoim
życiu nie mieli odwagi zrobić. O niepodjętych wyzwaniach i decyzjach
życiowych. Mówili sobie o wszystkim, bojąc się, że już nigdy w życiu
nie będą mogli komukolwiek o tym powiedzieć, że nie spotkają już nigdy osoby, której mogą zaufać. Rozmawiali szczerze, od serca, biorąc
wszystkie winy i niepowodzenia życiowe wyłącznie na swoje barki.
Zapomnieli, że najpiękniejsze plany i marzenia nikomu się nie spełniają. A jeżeli nawet spełniają się niektórym, to owi szczęśliwcy muszą
okupić je niesamowitym trudem, bólem i z całą pewnością wyrzeczeniem się innych ważnych spraw.
Rozdział 2.5. Kornel
Ali było przykro z powodu Renaty, ich kontakty w zasadzie się urwały. Niespodziewanie znalazło się wyjście z tej niezręcznej sytuacji.
Pewnej wrześniowej niedzieli oboje z mężem zostali zaproszeni
do Sieniawy, do Ani i Ryśka. Byli zaprzyjaźnieni od lat, ale od pewnego czasu przerwy pomiędzy spotkaniami zaczęły się znacznie wydłużać. Anna bardzo nalegała na ich przyjazd. Potrzebowała porady
w sprawie swojego brata Kornela, który wyjechał przed wieloma laty
do Ameryki. Jego żona zmarła kilka lat temu. Zwrócił się więc do swojej
siostry po radę. Czuł się bardzo samotny. Chciał teraz, po wielu latach
nieobecności odwiedzić ją w Polsce. A przy okazji chętnie poznałby
samotną kobietę w mniej więcej swoim wieku. Ma pięćdziesiąt trzy lata
i nie chce do końca życia pozostać sam. Ponieważ zawsze był dobrym
bratem, często wspierał rodzinę nie tylko paczkami w trudnych czasach,
ale również konkretną walutą Ania postanowiła zabawić się w swatkę.
Pytanie do Ali było bardzo konkretne:
218
– Czy masz może taką koleżankę, osobę samotną, która rzuci wszystko w Polsce i spróbuje ułożyć sobie nowe życie w Stanach? Kornel jest
ustawiony finansowo. Potrzebuje tyko porządnej i mądrej kobiety.
– Zdaje się, że znalazłaby się taka osoba – powiedziała Alicja, czym
wprawiła w osłupienie nie tylko swoich przyjaciół, ale również własnego
męża.
Spotkała się z Renatą i przedstawiła jej pomysł poznania uroczego jej zdaniem Kornela, a w przyszłości wizję wspaniałego życia bez trosk i kłopotów w Ameryce. Ale ona podeszła sceptycznie
do tej propozycji
– Jak sobie wyobrażasz takie spotkanie? Nie widziałam faceta na oczy,
może ja mu się nie spodobam, może on mi się nie spodoba? Takie
zapoznanie się z intencją, że ja z nim pojadę do Stanów jest śmieszne.
To nie teatr!
– Słuchaj! Znamy się już tyle lat. Wiesz, że nie mam lepszej koleżanki
od ciebie. Chcę żebyś ułożyła sobie życie. Wiem od Ani, że jest dobrym
człowiekiem. Ameryka go nie zepsuła. Zawsze pamięta o rodzinie.
Interesuje go wszystko, co się Polsce dzieje. To naprawdę porządny
człowiek! Zapewni ci dobrobyt. Wiesz… Poza tym jest przystojny,
nie żeby nie wiadomo co, ale całkiem do rzeczy!
– Skąd to wiesz? Nie znasz go. To, że znasz jego siostrę, to nie
wszystko! Może to jakiś prymityw? Czy myślisz, że można mnie kupić
za dolary? Mam to w nosie! Aczy to u nas już nie spotkam kogoś
interesującego?
Renia reagowała z pewnym oburzeniem i wymyślała coraz nowe
przeszkody. Ala przystąpiła do ataku:
– Skoro do tej pory takiego nie spotkałaś, to teraz znajdziesz? Może
nie wiesz, że w twoim wieku wszyscy przyzwoici mężczyźni mają żony,
dorastające dzieci i zostają dziadkami? Potrzebny ci facet „z odzysku”,
z alimentami? Będziesz klepać biedę razem z nim? A zresztą… Jak będziesz tak wybrzydzała, to zostaniesz sama na stare lata!
Siedziały obrażone na siebie, ale tylko przez chwilę. Bo tak naprawdę
temat był interesujący i wymagał długich rozmów. Wreszcie Ala wyjęła
z torebki zdjęcie Kornela. To był jej ostateczny argument. Bardzo chciała zapoznać ich ze sobą. Wręczając fotografię mężczyzny zapytała:
– No? Co teraz powiesz?
219
Ala z Anią miały przygotowany plan. Ich zdaniem był on doskonały.
Kornel był nieśmiały i obawiał się, że nie będzie atrakcyjny dla kobiet.
Siostra zadbała to, żeby wszystko odbyło się zgodnie z ich scenariuszem.
Zaraz na lotnisku w Balicach dowiedział się, że ma już zarezerwowany
termin u dentysty na leczenie zębów.
– Wszyscy, którzy przylatują ze Stanów leczą zęby u nas. Słyszałam,
że tam dentysta kosztuje majątek, a my mamy prywatne gabinety na europejskim poziomie. Jeśli nie masz nic do leczenia to przynajmniej
zrobi ci przegląd.
Nie oponował, widząc, że Anna wzięła sprawy w swoje ręce. A poza
tym, skoro go już umówiła…
Siedzieli w poczekalni. Spoglądali na siebie dyskretnie. Żadne z nich
się nie odezwało. Atrakcyjna szatynka z dużym biustem, raczej wysoka, zaintrygowała go swoją osobą. Pomyślał: „Polki są takie piękne!
Chociażby ta! Czy umówiłaby się ze mną na kawę, gdybym się zdobył
na odwagę? Zaprosiłbym ją do najlepszej restauracji w Nowym Targu…”
Tam gdzie mieszkał, ludzie umawiali się na lunch bez żadnego skrępowania. Ale nie tu. Pewnie jest mężatką. Nieznajoma wchodząc przed
nim do gabinetu popatrzyła na niego wyniośle.
Jej wizyta nie trwała długo. Minęli się w przejściu przyglądając
się sobie badawczo.
– Pani doktor! Kim jest ta kobieta, która u pani przed chwilą była? Jest
bardzo ładna! – z wrażenia zapomniał, po co przyszedł. Uśmiechnięta
pani stomatolog, mniej więcej w jego wieku odpowiedziała:
– Tak, to prawda. Ale niestety, nie zapisałam nazwiska. Przyszła
tylko do przeglądu. Ale wie pan? Ona pracuje w szkole. Jest nauczycielką, zdaje się w „Mechaniku” czy w „Sokole”?… Oj, chyba wpadła
panu w oko?
„Nawet nie wiesz jak bardzo” – pomyślał i zrezygnowany usiadł
na fotelu dentystycznym.
Gdy wrócił opowiedział siostrze o wizycie, wspomniał też o braku
konieczności leczenia zębów.
Po kilku godzinach już wiedział, że ta atrakcyjna nieznajoma może
spotkać się z nim na kolacji w „Orkanówce”. „Teraz to jest jedna z najlepszych restauracji w Nowym Targu” – oświadczyła zadowolona Ania.
Dzięki pomocy Alicji plan udał się w stu procentach.
220
O tym jak wyglądała pierwsza randka Renaty Alicja dowiedziała
się wkrótce. Tym razem poszły na spacer do parku. Był piękny wczesnojesienny dzień i przysiadły na ławce, by choć przez chwilę ogrzać
się promieniami słońca.
– Pamiętasz naszą rozmowę sprzed kilku miesięcy? „Chcę być warta
miłości” – tak mi powiedziałaś.
– Ja? Nie pamiętam! Może coś bredziłam? Ale wiesz? Pamiętam
doskonale, co ty mi powtarzałaś! „Królewicz na białym koniu to po ciebie nie przyjedzie, zacznij się sama za kimś rozglądać” – śmiała
się Renata
– No i co? Nie miałam racji?
Nie chciała jej wypominać, ile trudu ją kosztowało, żeby ta zechciała spotkać się z Kornelem. Nawet po obejrzeniu zdjęcia postawiła warunek, że zanim on się o niej dowie, ona musi go zobaczyć.
„To nie biuro matrymonialne. Nie dam mu mojego zdjęcia. Chyba,
że mi się spodoba…”. Ale spodobał się na tyle, że do ostatniej chwili
nie mogła się zdecydować, w czym pójdzie ubrana. Dzwoniła do Ali,
żeby się poradzić w tej sprawie. Ona, jak zwykle robią to przyjaciółki,
nie miała wątpliwości:
– Ubierz coś bardziej kobiecego, może tę koronkową białą bluzeczkę,
coś klasycznego. Musisz go oczarować – oświadczyła zdecydowanie.
Teraz, kiedy się poznali, była ciekawa, czy ta znajomość ma szansę przerodzić się w jakieś głębsze uczucie. Czy jej koleżanka będzie
przeżywać to samo, co ona, gdy poznała Piotra, czy da się ponieść
uczuciom, tak jak jej się to przytrafiło? Patrzyła na szczęśliwą Renatę,
ale sama była pełna smutku. Nadchodził czas rozstania, czas powrotu
do zwyczajności. „Proza życia” – myślała.
Dlaczego kobiety tak bardzo potrzebują miłości? Czy potrzeba bycia upragnioną i pożądaną istotą jest dla nich wciąż silna i niezależna
od wieku? Może chcą być warte miłości i wciąż na nowo się o tym przekonywać? Myślała o sobie i o mężczyźnie, który pojawił się w jej życiu.
Czy był wytworem marzeń o przeżyciu romansu, przygody, do której
nie przyznałaby się nawet przed sobą? Tak… przy nim czuła się naprawdę kobietą. Jakby on odkrył jej wewnętrzne piękno i pozwolił
na nowo rozkwitać. Czy mogła być dla niego Ewą, która kusiła, pociągała i sprawiała, że ją pożądał? Może…
No bo Renata to co innego. Nie miała męża i to właśnie ona powinna spotkać kogoś właśnie takiego. Powinna przeżyć piękną, szaloną
221
miłość, coś niezwykłego. A może to uczucie nie musi być szalone?
Może powinno być nieśmiałe, ciche i dla innych pozostać tajemnicą?
Tak jak u niej?
– Ala! Ty mnie wcale nie słuchasz! Źle się czujesz? – zdziwienie
koleżanki wyrwało ją z rozmyślań.
– Nie, przepraszam. Jakoś chodno się zrobiło. Może przejdziemy
się kawałek?
– Dobrze, ale słuchaj! Nie wiesz najważniejszego. Moja babcia mieszkała na ulicy Św. Anny. A Kornel i Ania są dziećmi sąsiadów mojej
babci. Coś podobnego! Ty wiesz, ja od początku miałam uczucie jakbym
go znała. Podobno razem biegaliśmy po podwórku. No, może nie z nim,
ale już Anką to na pewno się bawiłam. On mi to wszystko wytłumaczył.
Mówi, że mnie zna! Co ty na to? – mówiła z przejęciem.
– Nic z tego nie rozumiem! To ty ich znasz? Anię i Kornela?
– Kiedyś ich znałam, jak byliśmy dziećmi. To sąsiedzi mojej babci
Lodzi. Ale wiesz, że to właśnie babcia zajmowała się moim Mateuszem,
zanim poszedł do przedszkola.
– I co? Znaliście się wtedy? Przecież jest, co najmniej dziesięć lat starszy od ciebie!
– No tak! Ale jak ja wychodziłam za mąż, to on był już w Ameryce.
Wyjechał „na czarno” i nie mógł wrócić. Wiesz… Alka! To jest
chyba przeznaczenie!? Podobno mamy nawet jakieś wspólne zdjęcie z dzieciństwa. On, taki wyrostek, a my z jego siostrą
w sukieneczkach, z kokardkami w warkoczykach! – mówiła to z przejęciem i radością.
– Chciałabym zobaczyć takie stare zdjęcie. Warto napisać książkę!
Pod tytułem „Romans po latach” – zadrwiła – Może ty się naoglądałaś
za dużo seriali?
Wiedziała doskonale, że podobnie jak ona, Renata nie cierpiała zarówno reklam jak i tasiemcowych seriali, które oglądały ich koleżanki
z pracy. W tej sprawie miały jednakowe zdanie. Obie pałały świętym
oburzeniem, jak można tracić czas na coś takiego? I te wieczne opowiadania w pracy, co było w którym odcinku! One swój czas poświęcały
na czytanie książek, niekoniecznie zawsze wybitnych, ale zawsze jedna drugiej pożyczała, jeśli było to coś ciekawego. Na przykład lubiły
Kapuścińskiego… Coś z klasyki, to też. A jak się trafiło coś o miłości,
to owszem… Byle nie „harlekiny”!
222
– Ja mówię poważnie! Kornel ma takie zdjęcie w Stanach!
Naprawdę!
– I, co polecisz do Arizony go zobaczyć? – Ala nie chciała psuć humoru koleżance. Odprowadziła ją pod dom. Musiały się pożegnać.
– A żebyś wiedziała, że tak! Polecę zobaczyć to zdjęcie! I wyślę
Ci go mailem, albo przywiozę.
– No, no, no! A ktoś tu mówił, że ma dość Ameryki!
Wizę otrzymała bez problemów. Była radosna i pełna wiary.
Jej syn Mateusz był tam od wakacji, miała się z nim spotkać w Chicago.
Poza tym chciała, żeby Kornel poznał jej syna. Przyszła do Ali się pożegnać przed odlotem.
– To co? Nie będzie cię aż trzy miesiące? Prawie będą Święta
Wielkanocne, gdy wrócisz! Chyba nie zapomnisz o swojej najlepszej
koleżance, co?
– Nie wygłupiaj się! Jeszcze sama w to nie wierzę,! Zobaczę wreszcie tę Amerykę! No i Mateusza! Harował przez całe wakacje! Muszę
zobaczyć, co u niego!
– Przecież lecisz do Kornela. Nie będziesz chyba siedziała
w Chicago?
– Oczywiście! Cóż ja bym tam robiła? Chcę zobaczyć syna, ale przede
wszystkim muszą się obaj poznać. Resztę czasu spędzę w Arizonie.
Mamy w planie wycieczkę do Wielkiego Kaninu rzeki Kolorado.
– To cudownie! No, proszę! A nie wierzyłaś, że marzenia
się spełniają!
– Teraz wierzę, że jeszcze dużo przede mną. Jestem taka… wiesz,
pełna energii, optymizmu! Nie myśl, że jestem zakochana po uszy!
Ale wiesz, on mi się podoba! To nie jest jeszcze wielka miłość.
Nie wiem, jak to nazwać! Jakaś wzajemna fascynacja?
Alicja uśmiechnęła się do koleżanki. Była podekscytowana
wydarzeniami.
– Ale przyślesz mi zdjęcie, o którym kiedyś rozmawiałyśmy?
– Oczy wiście! Gdy tylko zobaczę Wielki Kanion w yślę
Ci MMS-a.
Ale ona myślała o innym zdjęciu. O tym sprzed wielu lat, które pozwoliło jej przyjaciółce uwierzyć mężczyźnie i otworzyć
się na miłość.
223
Rozdział 3. Rozstanie
To było w miesiąc po trzęsieniu ziemi na Podhalu. Na dworze mżyło.
Poszła do niego po raz ostatni. Byli umówieni. Zaproponował jej kawę. Domyśliła się, że i dla niego nadszedł czas poważnej rozmowy.
Bo to on zaczął pierwszy, nim zebrała myśli.
– Chciałbym z tobą porozmawiać…To jest dla mnie trudne… Alicjo,
powiedz mi czy ja dla ciebie jestem kimś… no wiesz!… Czy ty traktujesz mnie poważnie? Ja nie mogę żyć złudzeniami. Proszę odpowiedz,
wiesz, o co pytam. Czy będziemy razem?
Alicja zesztywniała popatrzyła na mężczyznę, który siedział obok
niej, skrępowany tym, co przed chwilą powiedział. Bała się tego momentu, kiedy będą musieli porozmawiać o tym, co dalej, podjąć decyzje,
co mają zrobić ze swoimi uczuciami. Dobrze, że to on zaczął tę rozmowę, jej by byłoby o wiele trudniej.
– Wiesz przecież, że jesteś dla mnie kimś wyjątkowym. Jesteś moim
przyjacielem, jedynym zresztą, jakiego miałam. Nie wiem, co dalej!
Nie wiem…
Zwlekała z odpowiedzią, chciała dać sobie i jemu czas, wytłumaczyć,
prosić, żeby zrozumiał.
– Co u twojej żony? Rozmawiałeś z nią?
– Tak. Była tu u mnie już parę tygodni temu. Chce, żebym wrócił
do domu…
– Mogłeś mi od razu o tym powiedzieć! To jest bardzo ważne. Możecie
zacząć od nowa! Dlaczego czekałeś z tym, aż ja cię o to zapytam?
Niemal wybuchnął.
– Bo jestem zakochany w tobie! Jak sztubak! Ja… nie mogę spać
po nocach, myślę o nas, o przyszłości. Przyznasz chyba, że to, co nas łączy to nie jest byle romans? Prawda…? To uczucie, co nas łączy jest
niezwykłe! Powiedz!
Ale ona opuściła wzrok. Milczała. Wiedziała, że jej pragnął. Była
dla niego nadzieją, wybawieniem, gwiazdą, która ma mu wskazać dalszą
drogę. Wiedziała, bo tylko ludzie zakochani są gotowi rzucić wszystko
i podjąć nowe wezwanie nie oglądając się wstecz. Co ma mu powiedzieć?
Żeby nie czuł się skrzywdzony, zraniony? Prawda jest jak niedobre,
ale skuteczne lekarstwo, które muszą oboje zażyć. Jak ma mu powiedzieć, że to, co ich łączy nie ma wspólnej przyszłości? Ona to wie…
224
Jest tego pewna! Myślała o tym, że jest samotny i nie wie, co zrobić
ze swoim życiem. Żal ściskał jej serce.
Wzięła go za rękę, chciała czuć ciepło jego dłoni, pragnęła być blisko
niego. Spojrzała pełna bólu. Zobaczyła zranione oczy dziecka. Cierpiała
razem nim.
– To prawda! To, co nas łączy jest niespotykane. Przynajmniej
my tak myślimy – zaśmiała się nerwowo – Ale to za mało, aby na tym budować przyszłość. Na pewno musisz podjąć jakąś decyzję. Życie jest jedno. Nie możemy go niszczyć, przeżyć byle jak. Ale oznacza to dla mnie
i dla ciebie coś zupełnie innego. Nie będziemy razem!
– Ala! Nie mów tak… Proszę.. Tylko nie tak. Mamy zrezygnować, wycofać się?! To nie są złudzenia, fatamorgana!. To miłość…
Późna, dojrzała, ale przez to prawdziwsza! Teraz przed nami wszystko,
co piękne. Jeśli zechcesz, będziemy szczęśliwi. To nasza jedyna szansa!
Możemy nareszcie zrobić coś naprawdę tylko dla siebie! Czy wiesz,
jak wiele możemy sobie dać, wzajemnie ofiarować?
Siedzieli naprzeciwko siebie, patrząc sobie w oczy. Zawstydzeni,
z rumieńcami na twarzy, przerażeni nadmiarem niespełnionych marzeń, pragnień i oczekiwań. Lecz ból już wyrył na ich twarzach oznaki
pożegnania.
– Nie, Piotr! To niemożliwe. Ale ty na pewno będziesz jeszcze szczęśliwy. Jestem tego pewna! Zasługujesz na to. Ja cóż… Mam męża,
dzieci…. Nie mogę ich zostawić.
Musiała powiedzieć mu prawdę, chciała być uczciwa wobec niego.
– Ja nie mogę rzucić tego wszystkiego. Długo o tym myślałam.
W moim życiu nie ma miejsca na jakikolwiek wybór. Ja… już dawno
wybrałam. Właściwie, co zmieniłabym w swoim życiu?. Muszę ci to powiedzieć! Ja…wcześnie czy później znalazłabym się w tym samym
punkcie. Mnie i ciebie spotkałoby to samo, co spotyka moje małżeństwo
teraz. Zrozum!... – Chciała się napić, ale filiżanka była pusta.
Wstał nagle i chodził nerwowo po pokoju. Kręcił głową
z niedowierzaniem
– Ale ty próbuj zmienić coś w swoim życiu. Zasługujesz na miłość,
życzę ci tego. Bo ja, widzisz…. Nie mogę obwiniać za wszystko swojego
męża… Jestem tak samo winna, jak i on, w takim samym stopniu. Może
to ja nie umiałam go kochać?... Albo po prostu nikt tu nie jest winien.
Może to przeznaczenie, że cię spotkałam. Może to taka próba… Próba
225
dla mnie i dla ciebie. Przecież w życiu nie można mieć wszystkiego…
Nie możemy się już spotykać…
Piotr nigdy nie wypowiadał się na temat jej małżeństwa i nie pytał
jej o męża. Z góry przyjął, że rodzina jest dla niej najważniejsza. Była
mu za to wdzięczna. Ale teraz zażądał w jej życiu miejsca dla siebie.
Miejsca, którego tak naprawdę od początku nie było. To, że się spotkali było czymś niezwykłym. Dwie bliskie sobie dusze. Złączone
więzią doskonałą, w której splotły się przyjaźń, miłość, namiętność
i odpowiedzialność. I właśnie ta odpowiedzialność była przyczyną
ich rozstania.
Zakryła ręką oczy i płakała cicho, jakby bojąc się, że stłumiona
rozpacz zmieni jej decyzję. Ale najbardziej bała się, że zobaczy twarz
upokorzonego człowieka. Nie chciała, żeby czuł się przez nią odrzucony.
Tak przecież nie było. Bo cierpieli oboje. Była to cena, jaką musieli
zapłacić za swoje szalone uczucia. Jednocześnie wiedziała, że gdyby
mogła cofnąć czas nie oddałaby ani jednej chwili z nim spędzonej.
Myślała, że nie podejdzie do niej, że się nie odezwie. Ale popatrzył
na nią z czułością, podał jej chusteczkę. Gdy otarła łzy przytulił
ją do delikatnie do siebie.
– Nie zamartwiaj się. Byłem na to przygotowany. Wylatuję na kilka miesięcy do Indii. Przywiozę sobie stamtąd Hinduskę z tilakiem
na czole. Przyjdziesz na wesele?
Uśmiechnęli się oboje. Ale był to uśmiech pozbawiony beztroskiej
radości.
W uśmiechu tym było wzajemnie zrozumienie i podziękowanie
za przeżyte chwile. Ale bezgraniczny smutek w ich oczach ujawnił
rozpacz pożegnania.
Nikt nigdy nie dowiedział się od Alicji, czy była dla niego bardziej
siostrą, przyjaciółką, czy kochanką.
226
Od urodzenia mieszkam w Nowym Targu.
Obecnie jestem studentem krakowskiej Papieskiej
Akademii Teologicznej. Brałem udział
w pierwszych Warsztatach Literackich i od tamtego
czasu staram się szukać swej drogi w pisaniu.
Mówią, że mój cień lubi też czasem skrobnąć
na kartce kilka słów... ale to tylko plotki:)
K arol Skiba
,
Kraków
227
A jednak
czy to jeszcze ja czy to już mój cień
gdzie kończy się mizerna
twarz zmęczona wiatrem?
te połamane włosy
zlęknione mrozem usta
oczy zachodzące
ostatnim
tchnieniem snu przykrywasz kocem
martwe swe nogi
skoro dusza umarła
zdycha również ciało
Ból w szafie
uderzyłem się w łydkę
zwyczajnie po ludzku przypieprzyłem w szafkę
może gdybym pił trochę mniej
miałbym inne szafki
i inne łydki
ale nie mam szaro sine brudne ściany
szaro sina brudna łydka
szaro sine brudne cierpienie
i nic nie zostało
bo ból schowałem do szafki
a szafkę przepiłem nazajutrz.
228
Codzienny eden
wychylam głowę z piasku
by zobaczyć świt
przechodząca kobieta śmieje się
w stronę morza
kiedyś rzucałem pomidorem
w toń by skusić
afrodytę do toczenia piany
z bladoróżowych ust
płynęły łzy
tonący w nich młodzieniec
wypił znów za dużo
ewa ugryzła w jabłko adama
gasząc wężem jego namiętności
Cyganeczka
powiedziałaś mi że w twojej głowie
niebieskie słonie za głośno
trzepoczą rzęsami
kolorowych straganów szał ciał
już nie istnieje
chociaż cyganka została
moja cyganeczka z niebieskimi słoniami
splecione dłonie gorących warg
zamknięte w kieszeni wczorajszej namiętności
229
Depresja poety
poeta miał depresję
i pisał smutne wiersze
o samobójcach, zdrajcach
i królach-łotrach
snuł się po mieście jak cień
zbierał pożółkłe liście
aż potknął się o kostkę
/kamieniarze mieli niezły ubaw/
i wyrżnął solidnie o ziemię
lecz po chwili wstał
z uśmiechem na ustach
bo zrozumiał
życie jest dopóki boli
a reszta to brukowa pustka
230
Dym z kadzidła...
dym z kadzidła opętałby
cię na pewno
gdybyś tylko przestał wstrzymywać
/oddech/
wydech
72 sekundy wyszedłeś
następny proszę
wdech
dajesz sie zawładnąć od razu
wydech wdech
wydech
(nie zaciągaj się za mocno
rzyga się zwykle od nadmiaru)
wdech wydech
wytrzymałeś tyle ile trzeba
modlitwa powinna odnieść skutek
/jeżeli wierzysz/
jeżeli nie... wszystko jedno
dym zrobił swoje
oddychając czystszym powietrzem
i tak poczujesz się lżej
231
Gdy wraca(m)
czemu bycie człowiekiem jest
dziwne mi, czy nogi to też ja odgryzając
palec – odgryzam dusze
trzymając wątrobę w dłoni
jak hamlet wybierasz być i mieć –
chociaż nerkę byś oddał
rzygając wczorajszą kolacją
szukasz w treści sensu
pokarmowego trawiącego życie
przestajesz paprać się żołądkiem,
by zobaczyć migające światła
potwora trzymanego w ręku lustra
Herbata
pochylasz się nad szklanką
gorącej malinowej herbaty
w jej cieple ogrzewasz policzki
usta tak bardzo spragnione
pocałunku
zanurzasz je prawie natychmiast
w niedawnym wrzątku
opuszkami palców suniesz
wzdłuż brzegów niebieskiego kubka
tak bardzo pragniesz
choć tak niewiele potrzebujesz
łykasz gorące powietrze
232
próbujesz jak najdłużej
zatrzymać przy sobie ten żar samotność jak drzazga
wbiła się pod paznokieć
i nie ma zamiaru wyjść
zakurzone serce ginie
w stosie codzienności
In my head
moja paranoja skończyła skakać
z wieżowców i słoni
ole a ole miała dość żurków, kapuśniaków
i bigosu ze śliwkami
i winem
zapiła wszystkie czary
poszedłem bambusową drogą pełną
pokrzyw do czasu
poskładałem myśli do kieszeni
poprawiłem krawat i usiadłem za biurkiem
jeden podpis i 30 nowych bezrobotnych
ole a ole 233
Jestem
czuje że nie jestem
w malinowym karawanie jadącym
po morzu pełnym wilków i snów
nie jestem uśmiechem arbuza
ani śpiewem zielonego słonia
a czym jestem?
podkręconą na powiece rzęsą
uśmiechem dziecka z misiem
świerszczem grającym w karty
cieniem nieśmiertelności
jestem sznurkiem w Jego kieszeni
234
Kanapka z dżemem
miało być wino i zapachowa świeca
taki mały standard klasy B szaromagiczność
naszego wieczoru
było to co zwykle
dwie kanapki na krzyż
i ty z opuszczoną głową
bo się nie udało
i jakoś nie zdziwiła mnie ta wczorajsza wódka
też czasem piję
do życia nie wiele trzeba
kilka okruchów ze stołu wystarczy
byle bym pod koniec dnia
znalazł pod kołdrą ciebie
i te słodkie usta
tak spragnione snu w ramionach
moich
i te zaspane oczy
krzyczące coś o wolności i kołdrze
o siódmej rano
gdy na stole stygnie nam kawa
i na autobus jesteśmy już trochę spóźnieni
235
Kapitalizm
Tej TAMtego
tego – TEJ tamtej
tego TAM tej TEGO
tam MAT EGO – T Tylko po jaką cholerę?
Śliczny karton
Czarnego mleka pełne miski
Przyniósł krwawy bocian
Z krainy śmierci
Wypełzł pijany Gabriel
Z koszami śniętych ryb Święty Lucyfer przywdział
Lśniące białe szaty
I nauczał o zbawieniu
Głosił że koniec bliski
I że przyjdzie w chwale
A ludzie uwierzyli
I poszli za nim Do raju pełnego
Skorpionów
Szyjących tekturowe czapki
236
Kiedy ty patrzysz na nią…
a ona na innego
siedzi w kącie
zakurzone
mruczy coś pod nosem
czeka
by niepostrzeżenie
wedrzeć się
do umysłu ogarniętego
chaosem
znajduje wygodne miejsce
i tam zostaje
przez chwile tylko
karmi się bezradnością
albo już na zawsze
do wyczerpania zapasów
zostawiając po sobie
tylko
popioły
237
Klatka
czuję się jak paw któremu wyrwano pióra
jedyne co mi pozostało
to czekać i skrzeczeć
można śpiewać hymny bogu
którego się nie zna albo odmawiać mantry
lecz jeśli nie wierzysz że parasol ochroni cię przed deszczem meteorów
po co w ogóle bierzesz
go z domu?
taplając w błocie
można czasami odnaleźć
siebie
chociaż i tak na końcu
trzeba się umyć
wykrzyczałem ciszę serca
skrzekiem lśniącego pawia
spakowałem skrzydła w walizkę
i poszedłem spać
238
Komplement w związku z tym co było
bracie księżycu
niejedną noc spędziliśmy
razem grając na lutni
bezsenność była pretekstem
do ciekawszych dysput
o życiu i bzach
bracie księżycu
niejedna twoja rada
cenniejsza była niż kwiat paproci
opuszczeni przez ludzi
tylko blask mroku mają
przy sobie
dorosłość jak strzała
zabrała ten słodki czas
i tylko mi brak tej ciszy
stukającej co wieczór
w parapet
239
Magnolie
Siedzisz w teatrze
Oglądasz kolejne sceny
Ludzie wchodzą i schodzą
Trwa akcja
Dialog – monolog
Patrzysz na życie innych
Krytykujesz, chwalisz
Wytykasz palcami błędy
I jesteś zadowolony
Bo możesz
A zapomniałeś już Czym jest życie
Obserwując innych
Przestałeś działać
I nie wiesz co to miłość
I zapomniałeś jak Pachną na wiosnę
Kwiaty magnolii
240
Mecz z życiem
grasz – wybierasz?
strzelasz
otwierasz drzwi
szef odgryza ci nogę
jeden – zero dla niego
następny zawodnik
może sekretarka
ugra coś dla siebie
samochód nie odpalił
dzwonisz po taxi
pyskaty kierowca
życzliwszy niż zwykle
dziś on wygrywa
dwa – zero
przychodzisz do domu
na ślubie – ty wygrałeś
masz ładną żonę
dwa – jeden
dziś nie boli jej głowa
remis
mistrzostwa potrwają
jeszcze ze dwadzieścia lat
jeżeli masz szczęście
puchar będzie twój
241
Miara duszy
Dusza ludzka mieści się W kubeczku glinianym czerwonym
Uczucia mieszają sie tam Wypełniając po brzegi
Kubeczek zawsze jest pełny
Bo w człowieku
Uczuć jest bezmiar
Rzec można:
Ludzie różni są Jak zawartość kubeczka
Jedni są mleczno-biali
Inni gorzko-czarni
Dusza ludzka mieści się W kubeczku glinianym czerwonym
242
Nocne myśli
leżąc na kołdrze gryziesz piżamę
kolejną noc nie możesz
zasnąć
i znają cię już wszystkie
duchy nocy
chwytasz cienie i tworzysz z nich
zabawki dla leśnych skrzatów
poduszka tuli się do stóp
jak mały pies
rozmowy z księżycem
stają się coraz ciekawsze
chociaż gdy rano wracasz
do pracy w krawacie
wszyscy sądzą że spuchnięte oczy
to skutek wczorajszej popijawy
243
Pan a ja zły i mówi pan że jestem zły bo jestem punk
bo noszę spodnie raczej inne
i włosy trochę nie tak bo muzyki słucham głośniej niż pan a przecież pan, pan dobrze wie że ja wciąż ten sam chłopak spod dwadzieścia trzy
co wieczorami przychodził na kakao
i szybę panu piłką zbił
i mówi pan że jestem zły bo widział pan jak piłem wino
i do domu nie doszedłem sam bo dziewczyna mam i o nią dbam
i motocykl jak kiedyś pan a przecież pan, pan dobrze wie że wciąż się panu kłaniam
i dobry dzień usłyszy pan nawet gdy chmurzy się bardziej
i ja sam też zły humor mam
a jednak pan nie lubi mnie
bo inny jestem niż pan chce
bo nie stosuje się i reguły łamie wciąż, zasady też jak pan gdy młodym był 244
Panie starszy we fraku
dziękuje, pan już może
przestać krzyczeć
moja bajka jest
trochę inna
bez malin i śnieżnych kul i nie ma ani krasnali
ani dobrej wróżki
w mojej bajce
to ja jestem ten zły palę chatkę niewinnej
baby jagi i garbuję wilka
a do królowej śniegu
wysyłam dziewczynkę
z zapałkami
moja historia jest krótka
i nie ma happy endu
jestem człowiekiem chociaż
nie zawsze potrafię
temu sprostać
245
Piekarnia życia
Wyrabiamy ciasto naszego życia
Dzień po dniu, mijają lata
Jeszcze wczoraj byliśmy dziećmi
Przeklęty wyścig zranionych szczurów
Zabijamy o każdy ochłap mięsa
Dodajemy wciąż nowe składniki
Apatia, agresja, arogancja
Dotykamy zmysłami
Co raz to nowych wyzwań
Gwałcimy zasady
Wrzucamy wszystko do pieca
Sądu Bożego Ostatecznego
Czyny przeklęte kładziemy na szalę
Na szczęście chleb życia naszego
Zjemy dopiero po śmierci
***
pisałeś wiersze na liściach brzóz
i jadałeś śliwkowe powidła
a teraz mówisz
że zachodzące słońce to szmelc
złamałeś pióro i spaliłeś kartki
twoja schizofrenia kręci huśtawką
jak dziecko bączkiem
waląca głowa o ścianę ma już dość
i te połamane rzęsy
(odrąbałeś sobie dłoń i dziwisz się że nie możesz już klaskać)
246
Pralka
Zebrałem czas z zegarka
i nakarmiłem nim pralkę
wyrzuciła mi w zamian
czysty pomięty dzień
bym go wyprasował
i znów zaplamił
gównem
Prosty system
chaos kontrolowany
w twojej głowie
jak banany eksportowe
skacze w rytm
zardzewiałych skrzypiec
skronie pulsują od nadmiaru
powietrza
przytulony do ostrza noża
śpiewasz pieśń pawiana
i nawet gdybyś jutro umarł
to nic nie znaczy
dostałeś już swoje
jabłko w nagrodę
za uśmiech staruszki
247
***
skaleczyłem moje słowa, twoje
słowa siłą strachu
boli
gdy kłamiesz kanapce
babcia nie da ci już cukierka
zostaniesz bezdzietnym ojcem
podróbki liter
z ana-tom-ii będąc człowiekiem
mówisz
jesteśmy tylko ludźmi
kibicując wrogom i tak umierasz na kathar-sis Sobota
Ślęczysz nad książką
Już drugą godzinę
Bezowocna nauka
Zajmuje większość
Twego cennego czasu
Wieczorem impreza
Jak zawsze w sobotni wieczór
Ostra muzyka
I duże ilości wódki
Zagłuszają skutecznie
Krzyk twojej zabłąkanej duszy
Pozory szczęścia tłumią
Łzy krwawiącego serca
I gdy rano wstajesz
Nie wiesz czy 248
Zbudził cię Dzwonek w telefonie
Czy gruchający na dachu
Biały gołąb
Spowiedź emocjonalna
zagrałem nie fair
niesprawiedliwie, to wszystko
co było chociaż nie powinno nigdy
nawet zabłysnąć
w chorej jaźni katastrofy
jadłem kalafior z czekoladą
i popijałem mlekiem
po keczupie już wyrzygałem wszystko
do dna zbrzydło mi bycie sobą
i nawet nazwisko
wolałbym
inne
ale idę dalej
gryząc swoje ręce i stopy
bo życie mi nie odpuści
249
Szeptem skrywana
Płaczliwa żałobo cieni
materialna śmierci biedaków
kradnąca nocą uśmiech gąsienicom
Czemu pieścisz nieznajomego?
Herbatniki przecież wczoraj smakowały
dziś już nie ta sama ryba
Miałaś być jak ból w kolanie
zawsze przy mnie w kieszeni
uciekłaś nim powiedziałem „amen”
Tam, gdzie...
Tam gdzie śmierć
Przechadza się spokojnie
Zamiatając miotłą grzechu
Resztki białego pyłu
Który kiedyś był uczuciem
Żywionym wobec innych
Gdzie pełzające robale
Wyżerają gnijące serce
Gdzie złamany krzyż
I wbite w niego
Krwawe gwoździe
Tam na dnie sumienia
Siedzi maleńki człowiek
Trzymając w ręku różaniec
Modli się by Nie zeżarła go Ciemność
Wrażliwość poety
250
Pomidorem
W locie
Oberwałem
Krytyka boli
Otarłem twarz
Podnosić się Ludzka sprawa
Dostałem drugim
Trzeciego nie było
Oddałem
Arbuzem
Zet ogórek z ryżem
w dżemie pomidorowym
i kompot z ziemniaka
gryczane ciasto
posmarowane keczupem
pochłonąłeś całe
umyłeś ręce
w pobliskiej kałuży
okryłeś szaronicością
i usnąłeś
wybrakowanym snem
kolejny pustozwyczajny
dzień kawoherbaty
minął
251
Ziemniak w tle z ziemniaków mamy
pire
frytki
gorączkę
czipsy
ciasta
skrobię
z ludzi mamy
wojnę
cierpienie
głód
sex religie
mydło
ergo
sadźmy ziemniaki zamiast robić więcej ludzi
252
Studia: Politechnika Łódzka, Wydział Mechaniczny,
kierunek – Maszyny Przemysłu Włókienniczego
Praca: Ośrodek Badawczo Rozwojowy Maszyn Włókienniczych, potem firma
komputerowa – w niej m.in. praca przy sprzedaży sprzętu komputerowego
dla niewidomych i niedowidzących. Od 2002 pracuję w Politechnice Łódzkiej.
Pasje i namiętności: Tatry, Zakopane, Irlandia, literatura, muzyka.
Należę do Stowarzyszenia Przyjaciół Twórczości Jana Kasprowicza w Łodzi.
kim jestem
gdy świat przemyka obok mnie
teksty są puste od emocji a słowa zbyt przejrzyste
ja i moje życie jak Haiku – krótkie i zwięzłe
mój codzienny fabularny film z tysiącami znaczeń
Przedtem i Potem
najpierw młoda dziewczyna teraz trochę starsza
gdzie jestem?
przede mną reszta życia tylko
spoglądam w lustro
cóż w nim uśmiech i niebieskie oczy
zmarszczki i rzeczywistość?
moje dzieciństwo – wolniutko idzie przez świat – wszystko je zajmuje
– i kwiat przy drodze, kłos zboża, czerwony samochód i chmury
tylko ja niepotrzebnie przyspieszam w drodze do gwiazd
ile mam jeszcze czasu, a ile miejsca?
ja – czysta karta bez atramentu
M ariola Socha
,
Łódź
253
Obdarzyłam cię miłością
obdarzyłam cię miłością
delikatny wiatr pieścił twoje ramiona
jakby ciepłe fale otuliły cię a ty mnie nie widziałeś
doświadczyłam cię największym niepokojem
biegłeś przed siebie zrozpaczony
zimny deszcz nie chłodził twoich ust a ty nie byłeś na mnie zły kolacja z przyjaciółmi
świece kołysały się w mroku
żartowałeś z nimi
twoje serce było gdzie indziej
zobaczyłeś cień za oknem
wybiegłeś przed dom byłaś tu? – pytałeś chłodnego powietrza
dlaczego chowasz się przede mną miłość to czekanie, strach przed utratą
niepokój w drżących dłoniach na wiosnę
w miłości nie ma ukojenia
spełnienie jest tylko wyjaśnieniem
ale ty nie chcesz rozwiązań
krew pulsuje w twoim źródle
moja krzyżówka jest pusta
pionowe i poziome kratki
nie tworzą wspólnych haseł
bo ty mnie zapomniałeś
gdy niebo stało się jedną chmurą
moja dłoń to tylko cień na ścianie
jak ty 254
obdarzyłam cię miłością
a ty nie zauważyłeś mnie
Kwiecień 2007
Szczęście – mniej lub więcej
szczęście
więcej lub mniej
jest zmierzchem
jeśli nie jest brzaskiem
w moich rękach ogień
coś czego nie umiem opisać
role ważniejsze lub nie aksamitna, zakurzona kurtyna w moich rękach
kicham na początek, na przestrogę
szczęście
więcej lub mniej
dotyczy mnie albo ciebie
w moich rękach pieniądze
bo świat potrzebuje ode mnie
i od ciebie pieniędzy
mój słodki, szczęśliwy chłopcze
moja delikatna laleczko-panienko
czujesz niezrozumienie, mrużysz oczy
coś co jest na początku drogi
niepokoi cię szczęście?
jak ogień w moich rękach
gdy wskazuję na człowieka
ty będziesz kupcem,
ty zakonnikiem
ty żebrakiem
255
ty ladacznicą
ty aktorem
ty poetą
ty żebrakiem tej ziemi
szczęście więcej lub mniej
określa moją rolę
boski teatr więcej lub mniej
daje mi wolność
dochodzę do końca drogi
wtedy już nie istnieje szczęście
płaskie przestrzenie
ile czasu
ile dróg
ile gwiazd
patrzysz na mnie, a ja na ciebie
to ja to ty aktor, żebrak, kupiec, zakonnik i ladacznica
wszyscy jesteśmy obecni
kawa stygnie
stolik się kiwa
to ja a szczęście… naprawdę – to ty spójrz jeszcze raz na kurtynę
bo za chwilę zniknie w moich rękach
szczęście
więcej lub mniej
jest zmierzchem
jeśli nie jest brzaskiem
w moich rękach ogień
rozgrzewa twoje serce
to ty spójrz
bo zaraz kichnę, na przestrogę
256
4.11.2007
Imię, nazwisko, data
Na pamiątkę pewnego wieczoru, w Utrechcie
krawężnik jest niski
łatwo schodzisz na ulicę
szklana wystawa chłodzi twoje czoło
zielonooka modelka mruga do ciebie z fotografii
dotykasz jej policzków
samochód przejeżdża obok ciebie
masz długi płaszcz, twoje ręce drżą
opierasz się o mur, dotykasz go dłońmi
jego chropowaty wzór budzi
cię z wieczornego snu najprawdziwsza ściana, przytulasz się do niej
coś pewnego na ziemi
dom, klatka schodowa
ja – chmury
ty – szklana wystawa
pochylasz głowę, idziesz przed siebie
wyjmujesz kartkę z kieszeni
uśmiechasz się co na niej możesz napisać
imię nazwisko datę
dotykasz poręczy mostu
woda już blisko, wyciągasz rękę
zgnieciona kartka wpada do niej
ktoś cię mija
wasze spojrzenia spotykają się między dwoma poręczami mostu
czy w przestrzeni międzygwiezdnej?
zaciskasz dłonie na metalowej poręczy
otwierasz szeroko oczy
woda jest ciemnozielona
światła topią się w niej jak gwiazdy
żółte szyby zapraszają cię otwierasz drzwi małego baru
257
łapiesz spojrzenia siedzących przy
najbliższym stoliku
podchodzisz do okna
żółte szkło okien zniekształca twoje marzenia
brzuchaty, witrażowy statek wabi cię
niebieskim szkłem kadłuba
dokąd możesz popłynąć
nawet gdybyś mógł go stąd zabrać
poprawiasz kołnierz płaszcza
światło dnia przygasa
już spóźniłeś się, nigdzie nie pojedziesz
uderzasz jednym ruchem dłoni w szybę
niebieski statek jak chmura szybuje razem
z tobą w szklanej podróży
światła topią się w niej jak gwiazdy
ludzie z baru wychodzą w noc gdzie jest słońce, przed chwilą tu było
noc przeraża gapiów
nachylają się nad tobą, krzyczą
kadłub niebieskiego, szklanego statku
zaznacza fale na twojej skroni
co na niej może napisać – jedynie
imię nazwisko datę
258
Miejsca
miejsca wspólnoty myśli nie istnieją
idziesz pustą ulicą
otulam się płaszczem
cichutko – jeden krok za tobą
jesteś zmęczony, ziewasz
nigdy nie kochałeś mgły
gdy stajesz na chwilę
pewnie jesteś wzruszony
niebem, ciemnym lasem
stąd dobrze go widać…
zatrzymuję się obok ciebie
spoglądam uważnie
czy nasze ręce
tak samo są ziemskie
uśmiecham się do siebie
wyrównuję nasze kroki
gdy ruszasz przed siebie
jesteś
jestem
nie przyspieszaj ruchu ręki
259
Właśnie teraz
nie czytaj wiadomości
nie są prawdziwe
ktoś ginie
ktoś umiera
ktoś robi nam na złość
ktoś nie wytrzymuje życia
miejsca wspólnoty myśli nie istnieją
tłum wchłania cię lekko
nie przyspieszaj czasu
bądź pewien wygranej
tylko komedianci
są niepewni siebie
powtarzając czyjeś wcielenia
ty TY druga, inna Osobo
nierozpoznawalna i tajemnicza
stworzona małymi i dużymi literami
możesz iść dalej
miejsca wspólnoty myśli nie istnieją
nie przyspieszaj
260
Mój i twój ojciec
Dla tych, którzy w dzieciństwie sami
muszą wierzyć w sny…
powietrze jest czyste
zbyt przezroczyste
zbyt przewidujące
nie podnosisz głowy zbyt wysoko
niebo przecież na pewno jest
twój ojciec obiecał ci małą zabawkę
konika na odpustowym straganie
nitki z ciastkami zakołysały się pod jego dłonią
byłeś zbyt mały by wskazać tego,
którego pragnąłeś
zerwał takiego ciemnego, bez skrzydeł
teraz sam musisz wierzyć w sny przez nieduże, dokładne szkła
obserwować świat musisz
wtedy nawet konik może
być ciemny, bez skrzydeł
gdy wróciłeś ze szkoły na wiosnę jakoś
matka siedziała przy stole bezmyślnie
patrząc w okno
już wiedziałeś, ojciec odszedł
długo stałeś nad rzeką zanim wyjąłeś
ciemnego konika z kieszeni
wrzuciłeś go w największy nurt
szkoła, studia, praca
czas płynął jak twój konik niesiony
przez burą wodę
obserwować świat musiałeś
261
matka nie powinna do ciebie dzwonić
znalazłam go – powiedziała jak wróżka
gdzie? – zapytałeś
po co? – pomyślałeś
może w mieście snów, gdzie ciągle pada śnieg
a ty przecież wybrałeś wtedy
słodkiego, jasnego konika
na długiej nitce, która sięgała
prawie twojej dłoni
wybrałeś
co to znaczy
dostałeś – wybrałeś – dotknąłeś – musisz wziąć
no dalej... pisz
same dobre wyrazy i zdania, określenia, porady
mój ojciec nie istniał, zupełnie jak twój
nie czaruj mnie odpustowym konikiem
to za mało, aby wziąć kogoś za rękę
i pójść z nim na zielony spacer
między naszymi dłońmi zawsze będzie powietrze
zbyt przezroczyste
zbyt przewidujące
dostaliśmy – wybraliśmy
dotknęliśmy – musimy wziąć
nitki z ciastkami kołyszą
się nad naszymi dłońmi
już nie chcemy ich dosięgać
znalazłam go – powiedziała wróżka
nie trzeba było się trudzić
śliczna pani
262
2007
Romeo i Julia
Hej zatrzymaj się taksiarzu
wsiadaj mała
co się tak zastanawiasz, moja Julio
może masz jakąś koleżankę
to możesz ją wziąć
bo ja sam już dwa miesiące jestem
to mogę zabawić się dzisiaj z dwiema nawet….
no mała, wsiadaj
ty koleś jedź do „Trzech Os”
drogo – no niech będzie, ładna
jest – warto będzie
no mała, poznajmy się Romeo jestem
nie otwieraj okna
bo tu niebezpieczna dzielnica
ja się boję… co ty mała nawijasz
nie ogarniasz przestrzeni chyba
kto mi tu może podskoczyć
ej, już hotel, co ty nie poznajesz –
co za taksiarz z ciebie
no masz 20 baksów i ciesz się koleś
chodź mała – moja Julio
widzisz jaki hotel
stać mnie, żebyś nie myślała
co tak ściskasz torebkę
pewnie twój alfons zabiera ci forsę
ja nie będę obiecuję
miły będę
chociaż dzisiaj
proszę, wchodź – pani pierwsza tak to się mówi
ale noc, cholera, patrz jakie gwiazdy, maj bejbi
hej, panie starszy
pokój dla mnie i dla tej księżniczki
nazwiska?
263
żartujesz tatuśku
Romeo i Julia, wystarczy?
No to OK.
który pokoik, pechowy trzynasty?
co ty ptysiu, pogrywasz
ze mną ale ja się nie boję
chodź mała, pójdziemy schodami
nie chcesz?
co tak zbladłaś?
o nareszcie przytulasz się do mnie, bejbi blue
ty koleś co – też wsiadasz do windy?
wyglądasz jakby Niki Marmelado
był twoim wujkiem
co ty żartowałem, schowaj tego gnata
o dziewczynę ci chodzi?
ona nie moja przecież jest
spadaj o… postrzeliłeś ją, ty chuliganie
hej tatuśku, dzwoń pan po policję, co się gapisz
mała, no – otwórz oczy… moja Julio
ty Niki – nie wygłupiaj się przecież
ja bez broni jestem
no zobacz sam ty kretynie
jedna kieszeń, druga… pusta – widzisz palancie
patrz dziewczyna wykrwawi się przez ciebie
odwieź ją chociaż do szpitala
ty Al Capone jakiś
no… zupełnie bez rozumu jesteś, nie strzelaj!
*
Halo… Policja – tak, hotel obok
teatru, „Trzy Osy”
strzelał mężczyzna – niski,
w ciemnoszarym kapeluszu
264
przed chwilą
ona – w czerwonej kurtce – blondynka, ładna
on – taki – nietutejszy –
w granatowej marynarce
leżą przed wejściem do windy…
ich meldunek – tak, mam, oczywiście
Romeo i Julia
nie żartuję, proszę pana
dlaczego niemożliwe?
tak czekam
hej taksiarzu, nie zwalniaj
bo tu niebezpieczna dzielnica
265
marzec 2008
Seven
siedem lat życia na tym świecie
czy aż siedem razy?
sprawiedliwemu zdarza się to siedem
razy dziennie
mniej więcej siedem
TV Siedem
SIEDEM GRZECHÓW GŁÓWNYCH
NAUKI POLSKIEJ
Klub Siedem Grzechów • Klub o charakterze
dyskotekowym. Funkcjonuje
w piątki i soboty od godz. 21 Siedem nowych błędów w produktach
firmy Microsoft
Siedem grzechów głównych
marketingu internetowego
Zatrucie Internetem
„Siedem Grzechów” – zapraszamy
również o godzinie 19:00
Siedem zacnych grzechów głównych
1954 – wystawa
W siedem osób: Ojciec, matka, siostra,
mąż, dziecko, ja i babka
Telewizja od rana.....
7 grzechów webmastera
siedem chrześcijańskich grzechów głównych
siedem innych duchów złośliwszych niż on sam siedem ołówków w piórniku
siedem złych duchów. Ona odeszła...
siedem butelek na małym drewnianym stoliku
grzechów nikt nie przelicza, nikt
nie szpera w szufladzie
Więcej grzechów nie pamiętam
266
Spotkanie z poetą
zapraszam dzisiaj na spotkanie z poetą,
który dawno dla nas nie pisał
– zawieszenie głosu
dlaczego nie pisał? – marszczymy brwi
w niepewności międzygwiezdnej
nas trzymał zapewne
jego ostatni tomik – to 13 wierszy
szatańska liczba
sam opowie nam o czym jest ten wspaniały zbiorek
zapraszamy
zachęcające pochrząkiwania
westchnienie z pierwszych rzędów
moje wiersze czasami są jednozdaniowe
poeta jest blady
ma krótkie jasne włosy i zadarty nos jeśli rymy
poeta zamyśla się to jest w tym zawsze głębszy zamysł
ktoś z sali odetchnął głęboko
13 wierszy, jak 13 przykazań –
poza tymi oczywistymi
głos poety nieznacznie zadrżał
Jedenaste: Nie zapominaj
Dwunaste: Miej nadzieję
Trzynaste: Nie umieraj
drzwi otworzyły się nagle
pani Halinka z pierwszego piętra
mrugnęła porozumiewawczo
poeta kiwnął głową
już późno
sala wynajęta tylko do godziny 18.00 Może podpiszę książki jeśli Państwo chcą
chcieli
267
Wiersz
każdy może cię oszukać
będziesz kłębkiem smutnych chmur
każdy może cię zranić
wyciągnąć nóż z niewinnej rany
krew tryśnie na słoneczną ulicę
na twoją nową sukienkę
w sierpniu spadają meteoryty
miły pewnik przygotowanych marzeń
dla mnie nie chcą spadać
każdego wieczora
albo chmury, albo deszcz
przepowiednie chociaż minimalnie
chcą zachować twarz
zaczynam wiersz od małej litery
małą literą go kończę
sama przecież nie jestem od nich większa
ani ważniejsza
wiersz
268
Wpisy
to świat jest tragiczny
nie My my jesteśmy jedynie dramatyczni
nasze teatralne miny
śmieszą zawodowych aktorów
odejdę w pełnym rynsztunku
połamane ołówki
wypisane pióra
zerwane struny
paleta barw wypłowiała
wszystko jak wystawa sklepu na bocznej ulicy
zmarnowane możliwości
No napisz, śmiało
Życie
Nadzieje
No napisz
zawsze najlepiej spalić kufry
tylko mój ból przechodzi w krzyk
nabieram powietrza
nie uniosę się ponad
nie zniknę przecież nagle
daj spokój
wciśnij po prostu „Wstecz”.
Wpisy niezgodne z zasadami
są natychmiast usuwane
269
1 0 0
pojawiamy się z niewiedzy kosmosu
nabieramy kształtów i wieku
kochamy, cierpimy, piszemy śpiewamy, nudzimy
się odchodzimy ciągle w pełni barw
postarzali sumieniami
łatwo zapominamy i znów mamy skrzydła
pajęczyny niewidoczne
kiedy pojawiamy się znowu
nie pamiętamy niczego wstecz
ani tego co będzie
jeśli tylko na moment wychylę
się z wszechświata
nie spotkam cię, bo mam pecha do kochanków
tylko święci będą modlili się żarliwie
aniołowie będą upokajać mnie przyziemnie
chociaż to nie przystoi na nich
1
0 0
jesteśmy jak jedynka w logicznym bezkresie
zero jest idealne
przeszłość i przyszłość bez tajemnic
bez kruchych rozprawek
nie uwolnisz mnie od emocji, które
nie znajdą rozwiązania
w komputerowych programach
i pomysłach na przyszłość
pisarz zawsze jest niespełna rozumu
siedzi z ołówkiem i kartką, samotny
niczego nie w wyobraża sobie wyraźniej
tylko kartki są prawdziwe i dwie cyfry
0 1 bez informatycznych przeżyć
średniowiecze minęło bezpowrotnie
270
następne epoki jak mozaikę ułożyły
dywan dla mnie
jestem twoim dłużnikiem – świecie
wtedy pokłoni się Bóg człowiekowi
bo wytrzeźwieje wreszcie i odwróci
się do słońca,
nieświadomie cudowny twór naszych
biblijnych marzeń
po nocach pod poduszką podkładający
ręce, aby marzyć, szlochać
chusteczki haftowane na tę specjalną okazję
Człowiek Bóg 0 – 1 podniesiona
fala oczekiwań
nasze gadulstwo, nasze emocje
w ogóle MY 1
0 0
my rozdzieleni w rozłącznych zbiorach
nie spotkamy się, nasze fale nie są wspólne
bo gdyby pokryły się ze sobą
musiałabym uwierzyć w cud może
wszystko zdarza się naprawdę
będziesz ze mną nie przeczuwając tego
RAZEM będziemy jedynką, najwyższą
wartością w elektronicznym cool świecie
będziemy czuć słodycz arytmetycznego
odcinka AB nirwana – orgazm
geometryczny – niedostępny nikomu
nierozważnie, na chwilę
rozjechaliśmy się w czasie
rozbiegliśmy się w przestrzeni
niedaleko, na jednej planecie
idealne zero i zarozumiała jedynka
271
St. Columba Hospital
Z mojej baśniowej podróży po Irlandii szczególnie pamiętam jej zachodnie wybrzeże i cudowne – Sligo, właśnie tam szpital Św. Kolumby dla Nerwowo Chorych został zamieniony
z racji komercyjnych zapewne – na elegancki hotel Clarion
pojadę tam specjalnie aby uwolnić twoje dłonie
od niespodziewanej tęczy
od cukrowych, delikatnych szyb
kruszą się tak szybko
nie będzie ważniejszych rzeczy
niż nasza droga przez ogród pełen róż kim jesteście? – zapytasz niespokojnie
Różami – odpowiedzą niezmiennie
możesz patrzeć na nie bez żalu
nie będziesz pytać mnie o nic obejrzysz się za siebie tylko raz wtedy twoje dzieciństwo zniknie na zawsze
nie będzie już dręczyć cię w snach
dotkniesz żelaznych prętów bramy
delikatnie udam że tego nie widzę
oboje wiemy, że nad nami tylko niebo
WSZYSTKO bezlitosne
granatowo-zielone
świat w dyfrakcyjnej siatce
kolory
umowne wartości
wirtualne słowniki
codzienna prognoza pogody
kamienny szpital zostanie za nami
biały anioł będzie płynął
jak groźna siostra przełożona
272
wrócisz do ogrodu nocą
będziesz rzucać kamieniami w okna
swojego pokoju
kogo chcesz zniszczyć?
uda ci się wybić parę szyb
szpital będzie wyglądał jak po wojnie
żadnej bitwy tu nie było
tylko ludzie
LUDZIE LUDZIE
niedługo uwolnimy się nie martw się, zawsze tak jest
chodź, spójrz to takie łatwe
twój okaleczony dom pędzi – jak wszystko – przez świat
jak jedyny pospieszny pociąg
chcesz rozumieć chociaż rozkład jazdy
wrócić chociaż raz na poprzednią stację
ale pociąg jest pospieszny
na stacjach można napić się wody,
kupić torebkę owoców
ale wrócić mój drogi aniele – nie można
pojadę tam specjalnie aby uwolnić twoje dłonie
chcę tylko jednego
światła
zawsze będzie mi go brakować
twoja dusza jest zbyt piękna
abym mogła ją zapomnieć
jesteśmy tak krótko w tęczy
nic nie przychodzi nam łatwiej jak odejść
słońce dotyka moich policzków,
słońce dotyka moich dłoni
słońce dotyka twoich dłoni
273
wtedy uśmiechasz się jeden sygnał
999 to twój szpital
możesz być spokojny
przyjmą cię jeśli tylko wrócisz do żelaznej bramy
dostatecznie zmęczony
ale ja JA JA JA ja tu nigdy nie wrócę
może będę nierozważnie czekać na ciebie
ty zagubiony na progu szpitalnej sypialnej sali
przybrudzony czerwony dywanik
porzucony jak niewielka zabawka,
małe krwawe jezioro
stłuczone witraże w szpitalnej kaplicy
nie obiecują ci znajomości z różami
pojadę tam specjalnie aby uwolnić twoje dłonie
słowa nie znaczą tyle co ty 274
Konsternacja
Telefon dzwoni.
Białe niebo zaczyna wirować nad tobą. Właściwie nie wiesz
co się dzieje. Biel jest nieprzewidywalna. Zwłaszcza gdy wiruje…
Patrzysz przed siebie, szeroko otwierasz oczy, światło wpada do twojego mózgu, robiąc niewiarygodne spustoszenie. Fortepian… fortepian
gra… słyszysz go wyraźnie. Skąd biorą się ci, którzy podnoszą głowy
do góry i kochają bez ograniczeń? Twój sen jest długi i męczący. Wiatr
wieje. Ale i tak widzisz jakąś nieznajomą kobietę dość wyraźnie i znów
słyszysz dzwonek...
Konsternacja. Dzwonek telefonu w środku nocy.
Po omacku naciskasz klawisz z zieloną słuchawką. Masz zamknięte
oczy, wysuszone usta… właściwie jeszcze śpisz. W słuchawce cisza…
Z trudem rozklejasz powieki... Mrużysz oczy… Usiłujesz dojrzeć numer, nie zapalając lampy. Lisa wzdycha przez sen. Nie chcesz jej budzić.
W telefonie nadal cisza. Ktoś najwyraźniej się pomylił.
Naciskasz czerwoną słuchawkę. Ona kasuje wszechświat telefoniczny,
marzenia, niespodziewane telefony… Kasuje niepewność. Kładziesz
telefon na szafce z żółtą, niezapaloną lampką, białą niezapisaną kartką,
niedoczytaną książką…
Leżysz przez chwilę usiłując zorientować się w sytuacji… Tu okno…
Tu szafka z telefonem. Koszmarne, głupie, nocne przeżycie… Okno
z ciemnożółtą zasłoną jest zupełnie niewidoczne. Lisa odwraca
się na drugi bok, ściąga z ciebie kołdrę. Usiłujesz przyciągnąć chociaż
kawałek ciepła do siebie… Ale rezygnujesz. Zaczynasz widzieć okno
sypialni coraz wyraźniej.
Może tysiące ludzi leży teraz tak samo jak ty. Ale niczego to nie zmienia. Telefon ze świata obudził cię w środku nocy. Może był z innej
półkuli, gdzie teraz świeci słońce i ktoś zwyczajnie chciał powiedzieć
ci parę miłych słów pijąc koktajl z zaczepioną o posypany cukrem brzeg
szklanki cytrynką… ale w ostatnim momencie zorientował się, że teraz
u ciebie jest noc i może akurat jeszcze siedzisz przy komputerze, albo
czytasz… ale może już śpisz… Zdążyłeś obudzić się, wziąć zaspaną
ręką telefon. Telefon jest zawsze gotowy na takie przygody…
275
W jednym momencie, w ułamku sekundy podniosłeś słuchawkę,
a ktoś w tym samym momencie nie chcąc przerywać ci zasłużonego
odpoczynku wyłączył go. Przestrzeń nieba, miejsca i czasu i twoja konsternacja połączyły się idealnie. Twoje zdziwienie i czyjaś niepewność.
Twoja niepewność i czyjeś zdziwienie.
Podnosisz się z poduszki, Lisa natychmiast zabiera całą kołdrę.
Uśmiechasz się do siebie, bo do kogo o tej godzinie możesz się uśmiechnąć… Niebo za oknem zaczyna jaśnieć. Jest może czwarta. A może
jeszcze nie….
– Nigdy tak wcześnie nie wstawałem – myślisz – Bo i po co? A jeśli
nawet, to zawsze był to jakiś wyjazd albo zupełnie coś specjalnego.
Niech tym razem będzie coś specjalnego.
Ubierasz się szybko i wychodzisz na zewnątrz. Jest chłodno. Wracasz
i zabierasz z wieszaka kurtkę. Potem idziesz w dół do miasteczka. Jest
cicho. Z daleka widać tylko jakiś samochód, który jedzie na ostrych
światłach. Wiatr zaczyna wiać, ale za chwilę uspokaja się. Podnosisz
rękę z telefonem, który zabrałeś ze sobą. Przezornie!
Wyświetlasz numer i patrząc trochę niepewnie wybierasz go.
Właśnie, że tak – myślisz.
– Halo – mówisz cicho.
– Halo – odpowiada niepewny kobiecy głos.
– Przed chwilą ktoś do mnie dzwonił z pani telefonu – zaczynasz
dość pewnie.
– Ja… do nikogo nie dzwoniłam, kto mówi? O kogo panu chodzi?
– kobieta dziwi się.
Ma miły głos. Masz ochotę z nią rozmawiać. Ciekawe czy pije koktajl
z cytrynką? – myślisz przez moment.
– Nie wiem, proszę pani, u mnie jest ciemna noc, telefon mnie obudził… myślałem, że coś się stało – przełykasz ślinę.
– Ciemna noc? Co pan plecie? – Kobieta wyraźnie nie ma ochoty
na żarty.
A więc to jednak prawda, z tą jaśniejszą półkulą – myślisz zadowolony z siebie.
– Właściwie już wstaje słońce, ale jednak jeszcze miałbym ochotę
na sen – mruczysz bawiąc się swoim tekstem. Zwariowałem – myślisz
idiotycznie.
– To niech pan śpi, po co pan ze mną rozmawia? – kobieta jest
zniecierpliwiona.
276
Wtedy po raz pierwszy milczysz. Dlaczego dzwonię? Dlaczego
z nią rozmawiam? – myślisz trochę na nią obrażony. Potem skręcasz
ulicą w lewo.
– Proszę pana, co się dzieje, może pan potrzebuje pomocy? – kobieta,
jak to każda kobieta jest zaniepokojona w takiej niepewnej sytuacji.
– Nie, proszę się nie martwić, przecież i tak nie może mi pani pomóc,
jesteśmy tak daleko od siebie – mówisz zupełnie tajemniczo.
– Daleko? A skąd pan dzwoni? – Kobieta jest zwyczajnie ciekawa,
a może też podoba jej się mój głos – myślisz zarozumiale.
Stajesz przy zawsze otwartej piwiarni, które jednak jest – co nieprawdopodobne – po raz pierwszy zamknięta – może warto było wstać,
żeby to zobaczyć – myślisz przez chwilę.
– A więc pani nie dzwoniła, może mąż się pomylił? – mówisz śmiało,
sondując jej stan posiadania stałego partnera.
– Nie… – mówi trochę niepewnie – na pewno z mojego telefonu?
– pyta już poważnie.
– Tak – dzwonię na odpowiedź, więc nie może być pomyłki
– potwierdzasz.
– To naprawdę nie wiem i mogę tylko pana przeprosić, że ktoś pana
obudził… – mówi cicho.
– Nie trzeba przepraszać i tak musiałem już wstać – odpowiadasz.
– Tak? Praca? – ona pyta.
– Praca? Tak, oczywiście… właśnie idę do pracy – kłamiesz
jak z nut… znowu z NUT…
Czy to u niej grał fortepian?
– A pani pewnie na wakacjach?…. zaczynasz nadziejnie, aby nie skończyć tak szybko.
– Skąd! – słyszysz śmiech – szyję… Właśnie kończę ślubną suknię,
dla takiej strasznej flądry... – milknie zawstydzona, że powiedziała
za dużo.
– O! – nie wiesz co powiedzieć – Umie pani szyć?
Pytasz może trochę infantylnie, a może bardziej niedyskretnie.
– Umiem, jestem znakomitą krawcową! – śmieje się.
– Idzie pani gdzieś dziś wieczorem? – pytasz odważnie.
– Gdzie? – zapytała trochę spłoszona.
– Na kolację, na randkę, na wino, do portu, na pobliskie wzgórze,
no – gdziekolwiek… Tam, gdzie będzie to dla pani odpoczynkiem –
mówisz odważnie.
277
– Nie… Nigdzie nie idę, oglądam telewizję…. lubię, wie pan – odpowiada trochę zdziwiona, a trochę nakryta na gorącym uczynku.
Oglądanie telewizji przecież nie jest zbyt poetyckim zajęciem.
– Do widzenia, przepraszam, że przeszkadzałem – starasz się ją zainteresować niespodziewanym pożegnaniem.
Telefon przez chwilę milczy. Pod twoimi nogami przepływa
wraz z wiatrem olbrzymia foliowa torba na frytki. Koszmar małego
miasteczka.
– Do widzenia – ona mówi poważnie.
Cisza.
Ty: Kto pierwszy naciśnie czerwoną słuchawkę? Chcesz skończyć
tę rozmowę? Chcesz być sam? Teraz? Na pustej ulicy, bez Lisy, bez ciepłej kołdry, bez sensu… Z foliową torbą na frytki z cebulą i z bekonem
pod butem... Bez kosza na śmieci…
Cisza.
Ona: Chcesz skończyć tę rozmowę? Musisz… przecież zaraz przyjdzie
ta wariatka po sukienkę, jeszcze będzie przymierzać… Co to za dziwny facet, ale tak miło mówi... Nikt tak do ciebie nie mówił ostatnio.
Ale po co ta rozmowa... Czego on chce, to pomyłka przecież… A jutro jaki dzień? Wtorek? O Boże, nowe zamówienie do skończenia…
Dlaczego on milczy? Na pewno już się rozłączył. Na pewno już nacisnął
tę czerwoną słuchawkę…
Ale telefony migają – JESTEM.
Jestem przez chwilę… gdy łączę się z tobą… nawet nie wiesz
jak to krótko…
Wszystko jest możliwe gdy telefony migają – JESTEM.
A potem – choroby, wojna, rak, gruźlica, zabójstwo, i jeszcze jedna
wojna, złe wiadomości…
Potem…
Naciskasz czerwoną słuchawkę. Ona kasuje wszechświat telefoniczny, marzenia, niespodziewane telefony… niepotrzebną nikomu
niepewność – 3 x N.
Ulica jest pusta.
Wstaje słońce. Naprawdę wstaje. Jest cudownie. Nad domem po drugiej stronie ulicy poświata słoneczna – lekko różowa. Przymykasz oczy.
Jesteś szczęśliwy. Teraz. Jeden raz. Ostatnio wcale przecież. NAGLE
NAGLE NAGLE (a jednak 3 x N)...
Telefon dzwoni. Konsternacja.
278
Pytasz mnie o Natalię...
Pytasz mnie o Natalię... nawet nie myślałem, że ktoś może mnie jeszcze o nią zapytać. Przestała dla mnie istnieć dawno temu. Oczywiście,
ty przecież nie wiedziałaś. Ostatnio byłaś na tym Sylwestrze, gdzie
po północy wypadły szyby z okna i... na pewno wtedy widziałaś nas razem. Potem, o ile pamiętam, chyba musiałaś wynieść się z naszej szkoły.
Byłaś w ciąży. Ale chłopak, którego wybrałaś był w porządku.
Przypomina mi się też jakaś dyskoteka... Chyba przyszliście
razem – ty już z widocznym brzuszkiem, w zielonej, odważnej sukience... a my z Natalią – jak dwa niewinne zajączki przyglądaliśmy
się wam w podziwie... Byłaś taka bohaterska – mieszkaliście już razem,
chodziłaś do jakiejś wieczorowej szkoły i zdawałaś na studia razem
z nami. Ja nie zdałem, pracowałem trochę na poczcie, trochę grałem
na saksofonie, zawsze to najlepiej umiałem. Natalia zaczęła studiować
fizykę. Poznała długowłosych intelektualistów, o których byłem cholernie zazdrosny. Ale przecież nie o tym chciałem ci napisać. Na poczcie
było okropnie, tylko kilka tygodni wytrzymałem... Wychodziłem
po Natalię wieczorami – zajęcia miała długo... myślę, że jej koledzy
byli zawiedzeni, że jakiś facet czeka na ICH piękną koleżankę... ale ja...
ja musiałem na nią czekać... kochałem ją... nie musisz pytać... Zawsze
ją kochałem. Może ty wiedziałaś, może wszyscy o tym wiedzieli.
Po jej trzecim roku zaczęliśmy rozmawiać z rodzicami o ślubie –
sama chciała.
Natalia – długonoga i długowłosa blondynka – nie wierzyłem, że kiedyś będzie moją żoną. I nagle okazało się, że nasz ślub jest już w maju
– załatwialiśmy formalności. Wtedy ty urodziłaś już swoją ukochaną
córeczkę. Chcieliśmy, abyś była naszym świadkiem. Zgodziłaś się.
No i wybraliśmy ci oczywiście do towarzystwa, jako drugiego świadka
– Michała – on zawsze był nawiedzony, ale wierzyliśmy, że nie będziesz
się z nim nudzić.
Pytasz mnie o Natalię, a ja przypominam sobie ciepły, wiosenny dzień
naszego ślubu. Trzymałem jej chłodną i rękę – spoglądałem na nią,
na jej zakrytą białym, dużym kapeluszem – twarz. Może to dziwne,
ale dobrze pamiętam to, że musieliśmy powiedzieć „tak” – to przecież
279
zwyczajne. Za plecami czułem i słyszałem głosy przyjaciół... nie wypadało się odwrócić. Spojrzałem na Natalię, była blada, przymknęła
oczy, wyglądała tak jakby za chwilę miała zemdleć. Patrzyłem na nią –
otworzyła oczy, ale nie widziała mnie. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, o tym czy ona mnie kocha... dlaczego chce ze mną być... Może
jak każda dziewczyna przed ślubem – upominana przez przewidująca
matkę postanowiła związać się z kimś kto będzie o nią dbał. Ale może
myślała o tym czy nie mija ją jakieś inne przeznaczenie – czy jestem
jedynym najlepszym wyborem...
Oboje powiedzieliśmy „tak”... Pamiętam delikatne firanki w pokoju,
w którym zostawiliśmy torty dla gości. Gdy otworzyłem drzwi, Natalia
weszła aby zabrać talerz z tortem, gdy już trzymała go w rękach – wiatr
powiał od okna i już Natalia była w kremie – patrzyła na mnie przerażona, ale ja zamknąłem za sobą drzwi. Najpierw dotknąłem tortowego
kremu – potem delikatnie dotknąłem językiem jej dłoni... Przestań
– powiedziała, musimy wrócić. A noc poślubna? – uśmiechnąłem się –
niczego nie musimy... Jak noc, przecież jest popołudnie... przytuliłem
ją, wyjąłem z jej rąk talerz... za oknem słychać było bawiące się dzieci,
szczekanie psa... goście w drugim pokoju jedli rosół na weselny obiad.
A my kochaliśmy w bitej śmietanie z tortu. Jej suknia była miękka,
całowałem ją bez opamiętania... Nawet nie wiem co stało się z tortem,
kiedy wreszcie wyszliśmy do gości.
Mój Boże, łzawe wspomnienie. Jej zarys ust i jasne włosy opadające na policzki... Jej palce tak delikatne jak nic, co mogłem sobie
wyobrazić.
Pytasz mnie o Natalię, a we mnie budzi się znów ta sama złość.
Tak smakuje strata i bezradność, że nie zaczniemy niczego od początku... Wiedziałem to, gdy marszczyła brwi. Pozostała we mnie
świadomość tego, że do mnie nie wróci...
Ale ja też nie byłem w porządku. Na koncertach były różne dziewczyny, kiedy było już ciemno, wszystkie były chętne. Wychodziły skądś
jak jakieś duchy... Drzwi nie zamykały się nad ranem. Moja obrączka
nie chroniła mnie – mówiły, że jestem przez to ciekawszy – jedyny żonaty facet w zespole. A ja wcale w żadnym zespole nie byłem...
Pracowałem zazwyczaj tylko jako towarzyszący saksofon, aby trochę
zarobić...
280
Może seks nie jest grzechem. Bo dlaczego właściwie miałby być.
Żadnej z tych dziewczyn nie pamiętam. Jak grzechów – mówię ci szczerze – według znajomej regułki...
A my coraz rzadziej kochaliśmy się z Natalią, ale czułem się bardziej
z nią związany niż kiedykolwiek przedtem. Często myślałem o tym,
abyśmy wreszcie mieli dziecko – u facetów takie myśli? Ale ona dbała
o wszelkie zabezpieczenia, bardziej niż ja – bo ja starałem się być niefrasobliwy... że niby przypadkiem – wtedy była na mnie naprawdę zła...
Pytasz mnie o Natalię...
Czy ona mnie kochała? Chyba najczęściej się nad tym zastanawiam,
jeśli myślę o niej... nie wiem... wydawało mi się, że tak... albo ja ją kochałem zbyt mocno... i moje uczucia przeniosły się na nas oboje...
Rozstaliśmy się kilka lat temu...
Pytasz mnie o Natalię... A ja mam zupełnie nowe życie – jakby
rzeczywiście można było tak zrobić. Ulepić sobie to życie ze wszystkich
wspomnień i ze wszystkich nowych wyobrażeń... Jakby planety mogły
ustawić się nagle w innym szeregu – człowiek myśli, że wszystko jest
ważne... najważniejsze białko w kosmosie... śmieszne. Ja i moja nowa
żona... Jest miła i kocha mnie – tak przynajmniej egoistycznie myślę.
Na początku musiałem jej dużo tłumaczyć, właśnie o Natalii...
Nie mam żadnych jej zdjęć, nie mam jej telefonu...
Nie pytaj mnie o Natalię, proszę...
281
Taniec
Nie mieliśmy odwagi odezwać się do siebie od pierwszego momentu
naszego spotkania. Nasi znajomi wpadli na wspaniały pomysł pójścia
do pobliskiego pubu. Wiedziałam, że to nie dla mnie. Ale dziewczyna
z zielonym kołnierzem przy kurtce wzięła mnie zdecydowanie za rękę.
Wiem, że przez chwilę patrzyłeś na mnie uważnie. Czułam twój wzrok,
chociaż miałeś ciemne okulary. W pubie oddaliśmy płaszcze i kurtki do szatni. Dziewczyny czesały się przed lustrem i śmiały się dość
głośno.
Sala była półmroczna, niewielka i przyjemna. Usiedliśmy przy barze,
któryś z twoich kolegów – wysoki blondyn – zamówił drinki, za chwilę zrobiło się trochę mniej oficjalnie. Ktoś wyciągnął nas do tańca,
wszyscy kiwali się w takt jakichś wolnych, nastrojowych rockendrolli.
Zrobiło się jeszcze ciemniej, poczułam, że pieką mnie policzki, było
mi stanowczo za gorąco i jeszcze alkohol… Co ja tu właściwie robię?
Nawet nie wiedziałam gdzie jesteś. Obok mnie, tańcząc zamaszyście,
co chwila potrącał mnie, blondyn od drinków. Potem przepraszająco
uśmiechał się do mnie z nadzieją.
Skończyła się rockowa muzyka i ze sceny, po chwili, popłynęły wspaniałe jazzowe standardy. Głosy gości i oklaski mieszały się ze sobą.
Papierosowy dym zastygł w przygaszonych światłach.
Ktoś dotknął nagle mojej dłoni. Nawet nie zauważyłam, kiedy do mnie podszedłeś. Spojrzeliśmy na siebie przez moment,
ale to ty pierwszy odwróciłeś się w zakłopotaniu. Wydawało mi się,
że jestem sparaliżowana – twoim pomysłem, żeby tańczyć, a może
niesamowitą muzyką… Wtedy sam położyłeś moją rękę na swoim
ramieniu. To było jeszcze bardziej ekscytujące.
Wydawało mi się, że jesteś zbyt blisko, moja dłoń dotykała klapy
twojej marynarki. Muzyka stała się gorąca, mimo to, wszystkie tańczące
pary kręciły się – obok nas – wolniutko.
Wtedy przytuliłeś mnie naprawdę. Na skroni poczułam twój policzek. Moje palce zacisnęły się odruchowo na twoich. Schyliłeś się, dotknąłeś mojej dłoni ustami. Nie śmiałam poruszyć się. Wtedy spojrzałeś
na mnie odważniej. Zrobiło mi się gorąco, prawie wstrzymałam oddech.
282
Nie wiedziałam, czy to moje, czy twoje serce tak szaleje. Bo czyjeś
serce biło mocno… Obejmowałeś mnie delikatnie, ale zdecydowanie. Taka niespodziewana bliskość była zupełnie nie do zniesienia.
Czułam, że muzyka obojgu nam uderza do głowy. Szalone dźwięki
traciły poczucie rzeczywistości razem z nami. Nie wiem kiedy, dotknęłam dłonią twojej koszuli. Poczułam twój oddech, westchnąłeś.
Dotknęłam cię delikatnie, poczułam ciepło twojej skóry. Już wiedziałam, że nie ma powrotu. Nie ma końca… Najpierw pochyliłeś się,
aby dotknąć ustami mojego policzka, ale tylko na moment, dla dezorientacji… bo za chwilę całowałeś mnie gwałtownie. Kolory ciemnej
zieleni zmieniły się na jasnoniebieskie plamy… poczułam zawrót głowy,
zrobiło mi się słabo. Gdy otworzyłam oczy, nadal ściskałeś moją dłoń.
Mój najdłuższy w życiu pocałunek trwał.
Światła zapaliły się jaśniej. Zespół przestał grać. Sala szalała.
A my byliśmy w jednym w uścisku, w natchnieniu dawania sobie takiej
wyszukanej rozkoszy – bo czy nią nie jest pocałunek w tańcu?
Otworzyłam szerzej oczy, stojący obok mnie ludzie patrzyli na mnie
od czasu do czasu. Byłam sama. Podniosłam dłoń i dotknęłam jeszcze
wilgotnych ust. Para obok gapiła się na mnie w jakimś niemiłosiernym
zdumieniu. Spojrzałam na nich z nienawiścią. Zobaczyłam, że przy
barze stoi blondyn i kiwa do mnie. Odwróciłam się zdecydowanie i zaczęłam iść w kierunku wyjścia. Zatrzasnęłam za sobą drzwi pubowej
sali i oparłam się o ladę szatni.
– Pani wychodzi? – raczej stwierdził niż zapytał szatniarz.
Podeszłam do lustra. Spojrzałam na moją zupełnie białą twarz.
W lewym oku tusz beznadziejnie rozmazany. Szatniarz bez słowa podał mi kurtkę. Uśmiechnął się. Wyjęłam szalik z rękawa… zaczęłam
zakładać kurtkę.
Drzwi prowadzące na salę uchyliły się. Wyjrzał z nich ciekawie
blondyn od drinków.
– Musisz już iść? – zapytał cicho z przymrużonym filuternie
okiem.
Przewiązałam kurtkę paskiem i spojrzałam na niego wyniośle.
Zamknął drzwi tak cicho jak je otworzył. W tym momencie sala zafalowała od gwałtownej, głośnej muzyki.
– A ten… pan? – odwróciłam się do szatniarza już prawie od drzwi
wyjściowych.
283
Spojrzałam na niego kątem oka, podnosząc w jego stronę lewą dłoń,
a prawą kładąc już na klamce.
– Ten pan, który był razem z państwem wyszedł dawno, chyba
pół godziny temu – odpowiedział mi kłaniając się prawie w pół,
jak na starych, archiwalnych, czarno-białych filmach.
– Taki pan, w ciemnych okularach… – krzyknął jeszcze za mną.
Ale zamknęłam już drzwi. Chociaż słyszałam co powiedział.
Ulica była pusta. Mgła unosiła się upiornie nad kanałem z lewej
strony.
Kostka brukowa była śliska. Włożyłam ręce do kieszeni. Wydawało
mi się, że za zakrętem ulicy słyszę głos trąbki. Kto może grać
o tej porze?
Za mną trzasnęły drzwi pubu, widocznie ktoś też zrezygnował z zabawy, tak jak ja… ale ja chyba zrezygnowałam naraz ze wszystkiego.
Szłam wolno przez zamgloną ulicę.
Uciekłeś zanim cokolwiek mogło zdarzyć się, bo nic oprócz głodnych siebie
spojrzeń nie groziło nam przecież… Pewnie oszczędziłeś mnie przed nieszczęściem czekania, tęsknoty, listów, niepewności… nie ma… nie ma…
dzisiaj księżyca…
To teraz opowiedz mi kiedy wyszedłeś z pubu. Założyłeś płaszcz przy
szatni, poprawiłeś kapelusz przed lustrem. I wyszedłeś tak jak ja – w mglaną
nierzeczywistość….
Poszedłeś w lewo, nie tak jak ja, w górę ulicy… w kierunku mężczyzny grającego na trąbce.
Gdy dochodziłeś do domu słychać było szum znad zatoki. Chyba
będzie sztorm, bo wiatr wzmagał się od wczoraj. Wszedłeś do ogrodu
i na schody, jak zwykle tupiąc na werandzie.
Dzieci pewnie spały. Wszedłeś do ciepłego domu.
Powiesiłeś kurtkę. W pokoju było cicho, na piętrze też. Wszyscy
spali, już po 24.00. Na dole paliło się światło w kuchni a w pokoju
gościnnym – w kominku – dopalał się ogień. Usiadłeś przy nim z ulgą.
Patrzyłeś na dogasający ogień z rezygnacją i nadzieją…
Lisa pojawiła się nagle, położyła ręce na twoich ramionach, przełknąłeś ślinę.
– Jak było?… późno wróciłeś… powiedziała.
– Byłem jeszcze w pubie… z nimi – odpowiedziałeś patrząc w ogień.
Ścisnąłeś mocno jej ręce.
– Chodźmy spać – spojrzałeś na nią.
284
Weszła na piętro. Sprawdziłeś kominek i kuchnię. I drzwi – czy zamknięte.…Teraz opowiem ci kiedy wyszedłem z pubu. Założyłem płaszcz
przy szatni, poprawiłem kapelusz przed lustrem. Wyszedłem, zanim
cokolwiek mogło zdarzyć się, chociaż nic oprócz głodnych siebie spojrzeń,
nie groziło nam przecież…
Wszedłeś na schody. Otworzyłeś drzwi do sypialni. Lisa chyba
już spała. Usiadłeś przy oknie. Otworzyłeś je. Szumiał wiatr i morze. Przez chwilę myślałeś o mnie – przecież tańczyłam obok ciebie.
Chciałeś nawet dotknąć mojej ręki… Może zatańczyć ze mną…
– Zamknij okno, zimno mi… Lisa szepnęła cicho.
Nagły podmuch wiatru zakołysał okiennicą. Przyniósł chłód i jakieś
dalekie dźwięki. Wydawało ci się, że to głos trąbki…
285
Ech… życie, życie jak pociąg,
przyjechało nagle…
Pociągi na stacjach, pociągi we mgle… niewidoczne tory, tory we mgle
pamięci. Dlaczego pamięć jest jak mgła… może wtedy wszystko widać
inaczej, na pewno nie lepiej… ale nie szkodzi… Wychodziłam na spacery z moją babcią na łąki z pachnącymi kwiatami… Przechodziłyśmy
przez pustą kolejową stację… lipcowe powietrze drżało, ptaki śpiewały
gdzieś – może to był skowronek – ale on przecież zazwyczaj śpiewa
na wiosnę?
Drzwi od jasnego budynku stacji zachybotały niepewnie, ale nikt
zza nich nie wyszedł. Na peronie było pusto, tylko chwasty wyrastały
z popękanego asfaltu. Stanęłam blisko białej, ostrzegawczej linii –
zza budynku wybiegła para rozgorączkowanych ludzi i niespodziewanie
na peron wjechała hucząca lokomotywa – zjawiła się chyba z kosmosu
– prychnęła białą parą – wtedy ludzie krzyknęli do siebie – moje nogi
w żółtych sandałkach oblekły się w jasną mgłę, zamknęłam oczy, było
mi ciepło, nagle powietrze przeszył przeraźliwy świst – jak we śnie
– za późno – podniosłam dłonie do uszu – para zakryła mnie, było
mi słabo i bałam się okropnie – moja babcia rzuciła się do mnie – złapała
mnie w chwili gdy upadałam na asfaltowy peron.
Ech, życie – życie – jak pociąg – przyjechało nagle – obudziło mnie
– chciało zacząć wszystko, ale ja byłam jeszcze w raju... chodziłam
po kwietnych łąkach.
Spóźnieni ludzie wsiedli do pociągu pokrzykując do siebie i machając
przez okno do zdziwionego zawiadowcy. To pewnie ci, którym zawsze
się udaje.
Moja babcia tuliła mnie do siebie, czułam jej ciepłą, brązową sukienkę w kratkę. Ciemnozielony pociąg przejeżdżał obok nas powoli,
bez dodatkowych świateł, bez wszechwiedzących, docelowych tabliczek
– moja babcia podniosła głowę – pewnie do nieba – do tego niewrażliwego na ludzkie błędy, nieba… w niebieską, niewiadomą atmosferę,
w coraz bardziej rozrzedzone powietrzne pierwiastki – przecież podobno nic nam nie grozi… tylko nicość…
286
Potem powoli poszłyśmy, tak daleko aż skończył się peron i weszłyśmy na polną drogę. Pamiętam kwiaty – rumianki, maki, chabry – zboże – potem wysoki kolejowy nasyp zmienił krajobraz. W oddali stały
pociągi – tylko niektóre jechały obok nas, a te pędzące gdzieś przed
siebie zjawiały się bardzo rzadko. Babcia prawie nigdy ze mną wtedy
nie rozmawiała. Może myślała o dalekich, niemożliwych podróżach –
a może o tym, że nie może nigdzie pojechać – pewnie byłam jednym
z ważniejszych powodów. I wszystko… dom, pies, brak pieniędzy…
i ten powojenny świat – nieprzyjazny – więc obie stałyśmy nieruchomo
– na kolejowym nasypie – trawa była ostra – czułam ją w sandałkach.
Nasze splecione dłonie, okrywało słońce – już nie takie dokuczliwe,
zachodzące, pomarańczowe – piękne i ciepłe.
Pamiętam ten pociąg – przyjechał od horyzontu obok nas – do jaśniejszego jeszcze nieba. Pachniały suche od słońca trawy – wtedy
wypuściłam babciną rękę – zeszłam na tory – zbliżałam się do pociągu, ale nie tak jak Anna Karenina – tylko w pełnym dniu mojego
dzieciństwa – w przykrótkiej sukience w kratkę, w schodzonych sandałkach – wtedy pociąg stanął – drzwi otworzyły się – odwróciłam
się do mojej babci – stała i patrzyła na mnie. Byłam spokojna – wsiadłam
do środka – pociąg ruszył szybciej niż przypuszczałam. Otworzyłam
okno na korytarzu – owionął mnie wiatr – tak o tym piszą romantycy?
No więc tak pewnie było – chociaż wiatr był zimny – przymykałam
oczy – w oddali zaczęła się bitter-sweet symphony – nic już nie skończy
się dopóki pociąg nie stanie..
Potem zamienię dziecinną sukienkę na żółte, sztruksowe spodnie,
a później na szary płaszcz i elegancki kapelusz – garderoba jest za wagonem restauracyjnym – możemy próbować wszystkiego. My – My –
którzy jedziemy tym pociągiem pośpiesznym – bo przecież śpieszymy
się do końcowej stacji – co za bzdury, po co właściwie? Niektórzy mają
tylko pociąg osobowy – a nieliczni taki z zarezerwowanymi miejscami
– z wagonami z pościelonymi kuszetkami i z kawą. Może mieli gorzej
w poprzednim życiu, nie zazdrośćmy im. A niektórzy jadą pośpiesznym
z biletami na osobowy, liczą pewnie na szczęście i brak konduktora.
Oni zawsze wygrywają, pewni siebie i swoich wyobrażeń. Ja na przykład nie miałam poprzedniego życia, niczego nie pamiętam i wielu
ziemskich rzeczy nie rozumiem, wiele spraw cieszy mnie bez sensu –
i wiele pociąga ponad miarę, bo nigdy ich nie przeżyłam. Teraz to jest
dla mnie pierwszy raz…
287
Gdy wychylam się przez okno widzę moją babcię, jeszcze przez
chwilę – bo to ja odjechałam pociągiem – zdradziłam ją i moje dzieciństwo z jabłoniowym ogródkiem… Gdzie teraz jestem – czy zaledwie za zakrętem czy już w garderobie przebieram się do następnego
wcielenia? Niewątpliwie jestem w tym pędzącym pociągu, widocznie
jestem tam – bo nie pamiętam powrotu – drzwi do przedziału za mną –
oddechy ludzi – a przede mną okno – za oknem – las – łąka…
Życie, życie – spóźniające się pociągi, brudne stacje… frytki w barze
i fasolka po bretońsku. Aż do następnego razu, aż do następnej stacji –
co się stało – to pewnie tak musiało być – moja babcia – odprowadziła
mnie do tego pociągu, teraz będę już duchem, jego ciepłą parą. W moim przedziale zdejmuję płaszcz i zakładam jasną kurtkę, może dzięki
temu teraz będzie wiosna – myślę. Nagle na korytarzu słyszę hałas.
Ktoś krzyczy, trzaskają drzwi. Pociąg zaczyna gwałtownie hamować…
Czuję niepokój, Boże czy to już – myślę dramatycznie, co się dzieje…
gdzie dojechałam…
Dochodzę do okna – otwieram je – pociąg stoi chyba w szczerym polu. Słychać jakieś pokrzykiwania, otwieranie okien i drzwi.
Zamykam oczy i oddycham głęboko, bo powietrze jest cudownie
miękkie i wilgotne.
Nagle drzwi mojego przedziału otwierają się i ktoś w ciemnym
ubraniu i w kapeluszu wpada do środka… to tylko moment i czuję
jego mocną dłoń na ramieniu… Wyrywam się ale nie mam tyle siły –
on wypycha mnie na korytarz i mimo, że próbuję złapać się jakiegoś
uchwytu doprowadza mnie do wyjścia i wyrzuca, najzwyczajniej wyrzuca mnie z pociągu… upadam na trawiasty nasyp kolejowy. Pociąg
rusza, ze zdziwieniem myślę, że nadal żyję… bo niewątpliwie żyję
przecież..
W oddali widzę jakąś postać, ale w ciemności i we mgle nawet
nie wiem nawet czy to kobieta czy mężczyzna… Wstaję, bo pęd mijanych wagonów mnie przeraża. Gdy usiłuję zrobić pierwszy krok
– pociąg wydaje przeraźliwy gwizd – zakrywam uszy – krzyczę,
ale to nie pomaga. W głowie wibruje mi ten przeraźliwy, jednostajny
dźwięk. Pamiętam stację z lipcowym, rozedrganym powietrzem, moje
dziecinne żółte sandałki i białą mgłę…
Wreszcie ostatni wagon mija mnie. Hałas ucina się jakby ktoś
go przeciął nożem. Gdzie ja jestem, przecież nie poradzę sobie, chyba
że nastanie świt. Przypominam sobie, że we mgle ktoś stał – zaczynam
288
wytężać wzrok – jest jakaś postać – nawet teraz wydaje mi się, że wyciąga do mnie rękę. W niedowierzaniu przecieram oczy… To mężczyzna… Jakbym go znała… myślę mrużąc oczy – słyszę jego głos – chodź
do mnie, przeżyjemy twoje życie jeszcze raz – co on mówi, jeszcze raz?
Jak to jeszcze raz? – wtedy myślę o Woody Allenie, z którego zawsze
śmiałam, się, że bał się ponownie przeżywać swojego życie… znów
rewie z Kaczorem Donaldem na lodzie, nie warto…
Idę w kierunku mężczyzny, staję przy nim blisko…
– Poznajesz mnie? – uśmiecha się przyjaźnie. Ma ciemne oczy i siwe
włosy.
– Chyba tak, chociaż… mówię niepewnie, skąd ja go znam – serce
bije mi jak szalone…
Dlaczego jestem taka niespokojna? Mężczyzna ujmuje moją zmarzniętą dłoń…
– Kochałaś mnie kiedyś… pochyla głowę jakby zawstydzony.
– A.. z moich ust wydobywa się tylko pierwsza, głupia litera alfabetu
– już wiem, już wszystko pamiętam.
Boże, co to było za beznadziejne uczucie, te długie, puste wieczory,
samotne noce i muzyka, muzyka… bez opamiętania… i to zatracenie
we mgle… przecież on jest tą mgłą na pewno – Ale ja go w ogóle nigdy
nie poznałam, więc skąd on… o mnie wie – myślę zmieszana.
– To ja – uwierz, wiem, że trudno – ale jeśli coś nie spełni się w twoim życiu, trzeba to powtórzyć… nikt tego nie wie… ale teraz już wolno
ci wiedzieć… uśmiecha się znów tym uśmiechem, przy którym wzdycham – ale zaraz szukam chusteczki – udaję, że mam katar, bo łzy płyną
mi z oczu. A on? On uśmiecha się ciepło i wszystkowiedząco.
– Dlaczego teraz już wolno? – odważam się na pytanie.
Ale mężczyzna, który zabrał mi kilka lat życia, nie odpowiada.
– A ty? Przecież tobie też coś się nie spełniło… nie wierzę ci – mówię
dzielnie.
– Ja też kochałem kogoś – jego uśmiech gaśnie, tylko na chwilę
dotyka czarnego kapelusza…
– Dlaczego jesteś tutaj – ze mną, a nie z kimś kogo kochasz – może
wszystko jest możliwe – jakieś rozdwojenie jaźni? – żartuję głupio,
bo on wcale już nie chce ze mną rozmawiać i ostentacyjnie odwraca
się w kierunku torów.
– Jasnowłosa kobieta odjechała tym pociągiem – szepcze
niespodziewanie.
289
– Dlaczego nie wsiadłeś? – wstrzymuję oddech.
– Nie wolno mi… Twoje życie, twoje życie już… kończy się... chrząknął… nie mogłem – skończył cicho.
– No nie, ja nie chcę żadnej twojej miłości, żadnego drugiego życia,
zostaw mnie – krzyknęłam, czułam się upokorzona.
– Zostałeś tu bez sensu ze mną – będziesz mnie nienawidzić, każde
życie kiedyś się skończy, nie chcę – chciałam go uderzyć w złości,
dotknęłam jego ramienia i…
Nagle poczułam ciepły powiew – to było jak para z pociągu… leżałam na peronie, próbowałam się podnieść, obok mnie nie było nikogo,
gdy wstałam czułam jak bolą mnie obtarte kolana… poprawiłam krótką,
kraciastą sukienkę, jasnoniebieska kokarda z mojego warkocza spadła
– podniosłam ją.
Jakiś kolejarz biegł w moim kierunku, poprawiając czapkę…
– Dziewczynko, dziewczynko, nic ci się nie stało… ty tu jesteś sama?
– zdenerwowany krzyczał podniesionym głosem.
– Sama? – rozejrzałam się… w lewej dłoni ściskałam tylko jasnoniebieską kokardę.
Wtedy rozpłakałam się.
27 listopada 2007
290
Autor jest gentlemanem, w wieku średnim, o wysportowanej, młodzieńczej
sylwetce, obliczu intelektualisty i skroniach naznaczonych przez czas
srebrnymi stygmatami dojrzałości. Z całej Jego postaci emanuje pogoda
ducha i wewnętrzny spokój, które wraz z absolutnym poczuciem humoru
oraz ujmującym sposobem bycia tworzą harmonijna kompozycję.
Autor został obdarzony przez Stwórcę ścisłym, analitycznym umysłem
przeprowadzającym procesy wnioskowania z bezwzględną logiką
i bezlitosną precyzją. Nie dziwi więc fakt, że uzdolnienia owe zostały
ukoronowane dyplomem uniwersyteckim na wydziale matematyki.
Ten analityczny umysł w połączeniu z artystyczną duszą tworzy
niekonwencjonalny mikst, czyniąc ich posiadacza najlepszym humanistą
wśród matematyków oraz najlepszym matematykiem wśród humanistów.
Autor darzy gorącym uczuciem Matkę Naturę. Natura zaś, w zamian
za bałwochwalczą miłość, adoptowała Go na specjalnych prawach
i odsłania przed nim tajemnice, które niewielu ludzi ma prawo poznać.
Wyznając filozofię piękna, doskonałości i mocy, buja autor ciągle
w obłokach, tropiąc wszystko, co wspaniałe, wzniosłe, godne celebry.
Terenem tych eksploracji wewnętrznych są, oznaczone białymi plamami
na mapach dokonań ludzkości, niezbadane przestworza duszy.
Jej szczyty niezdobyte, na które mężowie śmiertelni oczu nie podnoszą
oraz bezdenne głębie, których nawet spojrzeniem nie sondują.
Do takich celów drogę trzeba wytyczać i przecierać w pojedynkę.
Samotność jest jednak przywilejem wszystkich, którzy
nie mieszczą się w ciasnych ramach paradygmatów.
W życiu autora istotną rolę pełni walka. Życie bowiem codziennie zdziera
z Niego haracz cierpienia. Nieustanne branie się z życiem za bary wydało
wspaniałe owoce – żelazną odporność psychiczną oraz umiejętność
patrzenia na rzeczywistość ze stosownym dystansem i humorem.
Wojciech T ulwin
,
Zakopane
291
Świt
Cisza…
Cisza wielka
Cisza granicząca z absolutem.
Ptaki odmawiają poranny Ojcze Nasz
Szumi na dnie doliny potok
Niemy za dnia.
Wiatr obudzony ze snu Przeciąga się w wierzchołkach drzew.
Bóg nie stworzył jeszcze człowieka
I stąd ta pełna harmonia.
Świt – to czas dla wyznawców
Wschodzącego słońca.
Świt – to czas dla wybranych,
Którzy mają świat cały dla siebie,
Nic nie posiadając
Gorce 2007
***
Wzlatywałem ku marzeniom
By szybować w nich
Swobodnym lotem,
Gdy rzeczywistość stawała się Wrogim żywiołem…
Jej bystry nurt skuł teraz
Twej obecności
Lód pierwszy i kruchy.
Jednak powrót na ziemię
Nadal rodzi lęk…
292
Zbyt często przekraczałem
Granicę tych dwu światów,
By wiedzieć, w którym z nich jesteś ty Wzlatywałem ku marzeniom
By szybować w nich dzień i noc,
Gdy praocean życia stawał się Wrogim żywiołem…
Teraz skuł go szklaną taflą
Twej obecności
Lód pierwszy i kruchy
Czy mogę więc
Zmęczony długim lotem
Stopę ostrożnie postawić
w rzeczywistości?
Gladiatorzy
Co powinni czynić
Gladiatorzy samotni?
Gdzie mają wzrok
I oręż skierować?
Skoro w walce
Radość ich jedyna
Szczęście ich jedyne
W marzeniu
W niespełnieniu zaś ukojenie i przekleństwo
293
Pustynia samotności
Płynę w wiecznym nurcie TU i TERAZ
Żegnając wszystko, co dzień przyniósł.
Zanim zmierzchu jego pora nadejdzie.
Domyślam się jedynie smutków i radości
Ludzi zwykłych – kiedy mignie czasem
Cień ludzki na horyzoncie odległym –
Witając okiem świeżym świt następny
Bez tłumów, na mej Pustyni Samotności
Wolność od znanego
Witam gorąco:
Nowe doświadczenia
Nowe problemy
Nowe znajomości
Żegnam ozięble:
Stare przywiązania
Stare ekscytacje
Stare miłości.
Pozbywam się wszystkiego,
Co oswojone i bezpieczne
Pragnę wolności
Od znanego
Gniazda wić Nie zamierzam…
294
Rapsod dwudziesty pierwszy
Z krwi i stali
…Chlubili się sławą Achaje, ponieważ Achilles
Znów się pojawił, a długo unikał bitwy mozolnej.
Z Trojan każdemu zaś drżenie straszne ugięło kolana,
Tak przerazili się, widząc szybkonogiego Pelidę
Jaśniejącego w krąg zbroją. Jak Ares był, mężobójca!
HOMER – ILIADA
Achilles siedzi wbity w kanapę i boi się nawet pomyśleć o tym,
że będzie musiał wyjść z mieszkania...
Piersi gniecie trudny do zniesienia ciężar. Oddycha z wysiłkiem.
Z trudem również zmienia pozycję ciała, gdy mięśnie spina bolesny
kurcz. Czeka już dwie godziny, by lek zaczął działać. W korytarzu stoi
wypchany plecak – jego widok przeraża...!
Jest – jak głośny krzyk!
Jest – jak nocny alarm!!
Jest – jak zwiastun nieszczęścia!!!
Paraliżujący lęk.
Wszystkie plany biorą w łeb.
Wszystko jest skomplikowane.
Wszystko trzeba zaczynać od początku...
Schować się w jakimś ciasnym kącie.
Nic nie widzieć.
Nic nie słyszeć.
Nic nie czuć...
Nie czuć tego rozdygotania wewnętrznego. Nie słyszeć zegara odmierzającego cierpienie.
Nie widzieć plecaka, przypominającego o konieczności opuszczenia
bez­piecznego schronienia... Nie myśleć o niczym. Zasnąć. Odpłynąć.
Przestać istnieć...
Wszystko inne jest lepsze od tego, na co jest teraz skazany.
Musi jednak myśleć.
Musi czuć, słyszeć i widzieć.
295
Musi wyjść z domu; musi przemykać między ludźmi, na granicy
utraty równowagi; musi jechać dwoma autobusami, iść wiele kilometrów, prze­trwać samotnie w Górach, na odludziu, noc...
Musi wyjść naprzeciw wszystkim własnym lękom.
Jest to jedyny sposób, by nie zrobiły z Niego, dygocącego, ludzkiego
strzępu...
Achilles wiedział już wczoraj, że spadnie śnieg...
Miał swoisty barometr, który bezbłędnie wskazywał na tego typu
zjawi­ska atmosferyczne.
W przeddzień opadów, przez kilka godzin nie działały Mu leki,
a całą górną połowę ciała, spinały kurcze mięśni.
Oględnie rzecz ujmując – bardzo bolesne...
Było to nader interesujące zjawisko. Własne mięśnie pozbawiały
odde­chu, wyłamywały ramiona z barków, deformowały żebra, zginały
w pałąk...
Kurcze były tak silne, że świadomie nie potrafił uzyskać identycznego
napięcia, nawet na kilka sekund.
Mimo całej powagi sytuacji, śmiać Mu się czasem chciało, gdy patrzył na siebie...
Co robił, kiedy musiał przejść ten „magiel”? Łapał powietrze niewielkimi porcjami do płuc i pojękiwał cicho. Czasem – gdy cierpienie było
zbyt duże, nawet jak dla Niego – odreago­w ywał „milczącymi łzami”.
Cały ten spektakl przebiegał w samotności.
Cały ten spektakl przebiegał dyskretnie.
Cały ten spektakl przebiegał cichutko...
Życie toczyło się, jakby nigdy nic.
Telewizor zasuwał na maksymalnych obrotach.
Dziewczynki szalały, przez nikogo nie kontrolowane...
Bardzo trudno było wtedy Achillesowi utrzymać dyscyplinę myślową. Marzył o śmierci i czuł się zawiedziony, gdy nie przychodziła.
Ostatnim Świadomości przebłyskiem, resztką kontroli nad sobą,
usiłował opanować sytuację. W natłoku negatywnych myśli, na których
się łapał – On, niepoprawny optymista – usiłował zrobić porządek.
Nie ma nikogo, kto chciałby pomóc.
Nie ma nikogo, kto mógłby pomóc.
Nie ma nikogo...
Narasta wewnętrzny krzyk:
– Po jaką cholerę są ci wszyscy ludzie, tuż za ścianą?
296
Narasta wewnętrzna agresja...!
Gdyby był w stanie zrobić krok.
Gdyby był w stanie zrobić ruch.
ROZNIÓSŁBY TO WSZYSTKO NA STRZĘPY...!!!
Usiłuje się dźwignąć... – daremnie!
Usiłuje wziąć głębszy oddech.,. – bez skutku!
Żadnych innych doznań – tylko palenie w mięśniach!!
Żadnych innych doznań – tylko rozżarzony walec, przetaczający
się z jednej strony na drugą...!!!
Jak długo jeszcze?
Jak długo...?
Jak...?
I raptem refleksja.
Przecież On jest bardzo silny psychicznie!
Przecież On nie zna nikogo silniejszego od siebie!
Dźwiga się wewnętrznie.
Skąd w Nim tyle energii do walki?
Skąd tyle w Nim radości, gdy dostrzega, jak pierzcha kolejna
destruktyw­na myśl?
Nie jest jeszcze w stanie zrobić świadomego ruchu, ale już „stoi
na nogach”.
Nie jest jeszcze w stanie zrobić świadomego ruchu, ale już „porusza
się” w wybranym kierunku...
– Przyszłość jest przed ludźmi o żelaznej odporności psychicznej
– myśli Achilles i czuje, jak psychika podążając za umysłem, czyni
go człowie­k iem „z krwi i stali”...
*
Fala ostrych mrozów utrzymywała się już ponad tydzień.
Cała rodzina Achillesa uznała za swój święty obowiązek, dowiedzieć
się, czy idzie w Góry. Telefon nie przestawał dzwonić... Kiedy padała
Jego twierdząca odpowiedź, zaczynało się wydziwianie, próby wywierania naci­sku lub podawanie w wątpliwość poczytalności.
Roztaczano przed Nim nęcące wizje najbliższej przyszłości, kiedy
to zreumatyzowany, z amputowanymi palcami rąk i nóg, bez uszu
i nosa, stanie się ciężarem dla najbliższych.
297
Dejdameja już dawno machnęła ręką na Jego szaleństwa.
Ograniczała się co najwyżej do narzekania, że ma wszystkiego dość...
Najbardziej drażniło ją to, że Achilles wraca z Gór nocami, zabłocony
i śmierdzący dymem z ogniska.
W jej przekonaniu powinien, niezależnie od wszystkiego, prowadzić
przy­k ładny tryb życia na łonie rodziny. Wszystko, co poza ten schemat
wykra­czało, zasługiwało na potępienie.
Od kilkunastu dni Achilles męczył się ze sobą.
Wiedział, że tak, czy inaczej, podejmie próbę.
Wiedział to od chwili, kiedy nieopatrznie przemknął Mu przez
głowę po­mysł, by...
Bał się tej ostatniej próby – próby mrozu!
Im większy jednak ogarniał Go lęk, tym bardziej oczywista stawała
się konieczność – próby tej – podjęcia...
Przeżywał męki przed każdym wyjazdem w czasie kanikuły. Teraz
– mro­zy dochodziły do trzydziestu stopni!!!
Chętnie wykorzystałby każdy pretekst, usprawiedliwiający przed
samym sobą, by tylko nie iść...
Wiedział jednak, że nie oszuka siebie.
Liczyły się bowiem tylko te obietnice, które sam sobie składał.
Liczyły się bowiem tylko te tajemnice, które nosił w głębi duszy.
W piątek od rana, chodził po mieszkaniu jak ranny lew... Tłem
do wszystkich Jego odczuć był paraliżujący lęk przed nieznanym.
Na przemian brały w Nim górę:
– Pogarda dla siebie samego, że nie może podjąć decyzji.
– Wściekłość na siebie samego, że nie może podjąć decyzji…
– Paraliżujący lęk przed podjęciem decyzji...
I kółeczko zamykało się w bardzo elegancki sposób!
By oderwać myśli od dręczącego tematu, wyciągnął z szafy plecak
i rozpoczął niespieszne przygotowania do sobotnio-niedzielnej eskapady. Dejdameja, która już od kilku godzin nie odzywała się do Niego
demonstracyjnie, wyraźnie zdwoiła czujność i oko jej błysnęło...
Rozmowa tym razem była jednak bardzo krótka:
– Znowu szykujesz się w Góry? – zapytała ironicznie. Przytaknął
ruchem głowy...
– W taki mróz?... Czyś ty zgłupiał zupełnie?
298
Nie usiłował jednak wyjaśniać obszernie motywów podejmowanych
de­cyzji, bo wiedział z długiego doświadczenia, że to tylko zaognia
sytuację.
– Tak!... W taki mróz właśnie!... Jeśli nie rozumiesz dlaczego,
tym bar­dziej nie będę ci tłumaczył...
– A ja mam znowu sama siedzieć w domu? – kontynuowana
Dejdameja, podnosząc coraz bardziej głos.
– Nie sama! Tylko z dziećmi!... Kilka razy nie poszedłem w Góry
tak, jak sobie życzyłaś, ale nie zauważyłem, byś skorzystała z Mojej
obecności w jakiś szczególny sposób. Jak zwykle – oglądałaś przez
pół dnia telewizję, a w przerwach robiłaś awantury... – skonstatował
bezczelnie Achilles, gło­su nie podnosząc.
– Bo chciałam, abyś wreszcie zrozumiał, co do ciebie mówię.
– Ależ Ja doskonale wiem, co jest grane... Ty chcesz, bym Góry
złożył w ofierze na ołtarzu naszego małżeństwa...
– Wydajesz niepotrzebnie pieniądze i tracisz czas!
– Chodzę w Góry tyle lat, ile ty żyjesz na Świecie... Nie ukrywałem
przed ślubem, że jest to dla Mnie sposób na życie...
– Myślałam, że dasz się zmienić...
– Za naiwność trzeba płacić... – złośliwie skonstatował Achilles
i roześmiał się.
– Więc nie zostaniesz w domu?
– Nie!
– Żeby cię wreszcie szlag trafił!!!
Achilles stał przez moment osłupiały, po takim dictum...
W poprzednich „dyskusjach”, Dejdameja nie używała jeszcze
argumen­tów o podobnym wydźwięku.
I nagle, w tym twardym, jak skała człowieku – zapłakało niespodziewanie małe Dziecko, wysyłane w ciemności nocy, których zawsze
tak się bało – na śmierć!!!
Wytarł więc Dziecku łzy i próbował uspokoić, ale słowa rzucone
przez Dejdameję – jak cierń – utkwiły głęboko w sercu i myśli...
– Żeby Mnie wreszcie!
– Żeby Mnie...!!
– Żeby...!!!
Powtarzał w myśli usłyszane słowa, zadając sam sobie, dodatkowe
cier­pienie. Nie mógł wyrwać grotu tej strzały, która utkwiła głęboko
299
w sercu. Nie mógł usunąć go z myśli, gdyż po każdym powtórzeniu
słów owych, grot zabójczy wbijał się w myśl, coraz głębiej i głębiej.
Teraz już nie Dejdameja raniła Go.
Rzuciła Mu – co prawda – gniewnie i niebacznie w twarz to,
co jej „ślina wściekłości” na jęzor niewyparzony przyniosła, bo nie mogąc dosięgnąć w inny sposób, choć słowem nienawistnym ranić
próbowała...
Teraz – On sam, stał się swoim największym wrogiem, bo słowa
te powta­rzał, a ich trująca śmiertelnie zawartość rozchodziła się wraz
z krwią serdeczną, po całym organizmie.
– Żeby Mnie...!
– Żeby Mnie...!!
– Żeby Mnie...!!!
Przy każdym serca uderzeniu słyszał.
– Żeby...!
– Żeby...!!
– Żeby...!!!
Z oddechem każdym trucizną przesiąkał.
Zamilkł i ucichł zewnętrznie – grotem śmiertelnie zraniony. Wewnętrznie – także już pieśń żałobną – nie wiedząc o tym,
śpiewał...
Spojrzał na zegarek...
Dochodziła godzina śmierci!
Podjął postanowienie.
– Nie będzie siedział tutaj do rana...
Nie pojedzie w Góry pierwszym autobusem!
Umrze bowiem wcześniej, niż śmierć Mu pisana...
Musi ruszyć na noc.
W ciemności...
W nieznane...
W mróz...
Pojedzie pociągiem i autobusem ostatnim. Tutaj bowiem, zakatowałby do rana sam siebie, myślami własnymi. A tam – w czynie – może
trochę wy­tchnienia – od bólu Sobie zadawanego – znajdzie,..
Poszedł do łazienki – wziął kąpiel ostatnią. Poszedł ku szafie – wyjął
bieliznę świeżą. Ogolił się starannie...
Nikt nie rzuci Mu w twarz, że poszedł nieprzygotowany na spotkanie
ze Śmiercią.
300
Ubrał się bez zbędnego pośpiechu... Bez zbędnego pośpiechu
plecak spakował, Dziewczynek główki jasne pogłaskał. Wzrokiem,
po raz ostatni ogarnął to, co pozostawiał... Z czołem podniesionym
ruszył – w Nocy Wiecznej ciemności...
Kolejny raz – zanim zdążył pomyśleć – zwalił się na wyślizganą
drogę... Wstawał z upadku długo i mozolnie. Najpierw z pleców przepłynąć na brzuch. Potem na kolanach i dłoniach wesprzeć, by z kijków
pomocą dźwignąć się do pionu...
Dawno już minął ostatnio zabudowania na dnie, doliny, mógł liczyć
tylko na siebie i Boską Opatrzność.
Szarpało Nim potężnie. Każdy krok okupiony był pełną
koncentracją.
Każdy krok okupiony był męką...
Nic nowego! Stały element gry!
Cierpienie wkalkulowane w życie.
Wszystko to znał na pamięć...
Zdumiewało Go jednak, skąd bierze siły, by wstawać z kolejnych
upad­ków? Kiedy szedł w Góry, wszystko, co mogło stanąć na drodze
do celu, nie miało znaczenia.
Kolejny raz – zanim zdążył pomyśleć – runął na wyślizganą
drogę...
Grzebał się z upadku długo i mozolnie.
Najpierw z pleców przepłynąć na brzuch.
Potem na kolanach i dłoniach wesprzeć,
by z kijków pomocą dźwignąć się do pionu...
Droga lśniła w świetle księżyca...
To ściągane przez wozaków od strony Gajówki olbrzymie pnie
spraso­wały śnieg, nadając mu zwierciadlaną fakturę.
Achilles miał coraz większe kłopoty z koordynacją ruchów. Każda
noga tańczyła, w sobie tylko właściwym rytmie. Wyślizgana powierzchnia, na której musiałby się poruszać ostrożnie, nawet przy pełnej sprawności, teraz czyniła marsz prawdziwą ekwilibrystyką...
Ostatni raz – zanim zdążył pomyśleć – padł na wyślizganą drogę...
Dźwigał się z upadku długo i mozolnie. Najpierw z pleców przepłynąć
na brzuch. Potem na kolanach i dłoniach wesprzeć, by z kijków pomocą
powrócić do pionu!
301
Dowlekł ciało do pnia leżącego na skraju drogi... Zdjął plecak...
Siadł... Spod klapy wyjął raki.
Jeden – po drugim – zgrabiałymi od mrozu paluchami, do butów
je przy­mocował!
Wstał... Zarzucił plecak... Podniósł oparte o kloc kijki. Ruszył
z wolna...
Fale kurczów gnały przez ramiona i brzuch, szarpały również nogami, wygasając dopiero przy stopach, gdyż teraz nie miały już nad nimi
mocy sprawczej.
– Pełen komfort – odetchnął.
Już nie mielił śniegu butami.
Podrywało Mu – co prawda – kolana pod brodę, ale uzbrojone w tytanowe kolce buty, nie rozjeżdżały się.
Parł bokiem, do przodu.
Raz lewym...
Raz prawym...
Był to jedyny sposób, by wyprowadzić pląsającą nogę we właściwym
kie­r unku...
Mróz przybierał na sile...
Zlane potem ciało, reagowało silnym dreszczem przy każdym postoju. Kłęby pary buchały z ust i nozdrzy Achillesa.
Szedł nieustannie...
Krok – za krokiem.
Krok – za krokiem.
Krok-za krokiem...
Kilka kroków w prawo.
Kilka kroków w lewo.
I znów w prawo.
I znów w lewo.
Maleńkimi kroczkami...
Kątem oka dostrzegał, mijające Go drzewa.
Oznaczało to, że poruszał się cały czas.
Mijały kolejne sekundy.
Mijały kolejne minuty.
Mijały kwadranse kolejne...
Szedł w transie, powtarzając jak modlitwę:
– Za chwilę dojdę do wąwozu!
– Za chwilę dojdę...!!
302
– Za chwilę...!!!
Szarpanie
wygasało
niezauważalnie...
Kiedy skręcił wreszcie z drogi na dnie doliny, we wznoszący się stromo wąwóz, odzyskał prawie pełną sprawność. To była nagroda:
– Za niezłomność.
– Za wysiłek.
– Za wiarę...
Kończyło się podejście na Polanę...
Achilles pozostawiał za sobą rów, wyorany własnym ciałem. Śnieg
był głęboki, sięgający miejscami powyżej bioder... Jeszcze tylko kilka
kroków i miał już przed sobą, nieskalaną śladem żadnym, wznoszącą
się nieco ła­godniej, płaszczyznę polany.
Ponad morzem śniegu wystawały tylko dachy szop, oświetlone blaskiem Księżyca. Z daleka przypominały skorupy szalup ratunkowych,
bo też tyl­ko w ich wnętrzu, przy cieple ognia, mógł znaleźć ocalenie
człowiek...
Mróz w siły urastał!!!
Dobierał się do ludzkiego ciała
Ordynarnie i bezpardonowo
Kąsał na wszystkie strony, niby
wściekłe, osaczone zwierzę.
Achilles czuł, że „puszcza” Mu tabletka – teraz jednak, nie było
czasu na postoje...
– Za kilka minut w szałasie.
– Za kilka minut...
Parł do przodu z taką desperacją, że żaden z przeciwników
nie dotrzymał­by Mu pola, gdyby zuchwale odważył się w szranki
z Nim stanąć.
Lecz Achilles nie myślał teraz o innych przeciwnikach. Walczył
z prze­ciwnikiem najtrudniejszym i najbardziej nieobliczalnym – ze sobą
sa­mym...!!!
Wyszczerzone, zaciśnięte zęby. Piana na wykrzywionych ustach.
Głuchy charkot oddechu w gardle. Pękające z bólu płuca...!
Serce – jak rozklekotany dzwon – mający urwać się za chwilę i pociągnąć do upadku, dzwonnicę całą...
– Jeszcze dziesięć kroków.
303
– Jeszcze pięć.
– Trzy.
– Dwa.
– Juuuż!!!
Zwalił się na kolana przy progu szopy – ostatnim, desperackim
rzutem na taśmę – niezdolny wykonać już ani jednego ruchu... Miał
dotrzeć przecież tylko tutaj...
Przez jakiś czas leżał, przygnieciony ciężarem plecaka.
Oddech uspokajał się powoli. Serce zwalniało obroty...
Teraz – marzył tylko o jednym.
– Odpocząć chwilę.
– Odpocząć chwilę.
– Odpocząć...
Głowa opadła Mu w śnieg! Zimny kompres podziałał otrzeźwiająco!
– Zasypiam...?
– Zamknąć oczy tylko na chwilę... Tylko na chwilę...
Znów ocknął się z nosem w śniegu!!
– Zamknąć oczy na chwilę, to zamknąć oczy na wieki!! – dotarło
do Nie­go w ostatnim przebłysku Świadomości.
Przepłynął morze śniegu, czyżby miał utonąć przy brzegu
samym...???
– Ooo, nie...!!! – dał sobie odpowiedź.
W środku jednak, coś kusiło słodziutkim głosikiem:
– Tylko chwileczkę..., tylko chwileczkę... i zaraz wstanę...
Głowa osuwała się powoli w śnieg...
Przysnął niebezpiecznie na kilka minut!!!
Ocknął się już po raz ostatni. Wiedział, że jeżeli nie wykorzysta
tej szan­sy, to rano znajdą Go sztywnego, tutaj, przed progiem...
Jakie to jednak miało znaczenie...???
– Wreszcie kołysze Mnie w swych ramionach Ta, ku której szedłem
przez całe życie – kołatała w głowie gasnąca myśl.
– Boże Drogi! Jak bezpiecznie czuję się teraz. Wszystkie problemy straci­ł y na znaczeniu... Dejdameja...? Wreszcie nie będę słuchał
jej wrzasku!... Dziewczynki...?
– Dziewczynki!!l – Moje Córeczki Kochane!!!
– Nie zobaczę Ich już nigdy.
– Do serca nie przygarnę...
304
Nadludzkim wysiłkiem uniósł głowę. Zmusił się do otwarcia oczu.
Dźwignął ciało na czworaki...
Na klęczkach zrzucił plecak. Wyjął klucz od szopy...
Wpełzł przez uchylone drzwi do środka. Wciągnął wypchany
wór...
Po omacku znalazł świecę i zapalił ją...
Teraz przebrać się, bo jest cały mokry.
Wyjął suchą koszulę, spodnie i ręcznik.
– Najpierw góra, czy dół? – zadał pytanie...
Zrzucił ciężki od potu sweter i koszulę. Półnagi, dygocąc z zimna,
wytarł ciało ręcznikiem. Nałożył suchy przyodziewek...
Teraz spodnie...
Rozsznurował buty. Z wysiłkiem zwlekł przemoczone od śniegu,
nogawice. Rzucił je na pryczę. Nałożył drugie...
Kiedy dopinał ostatnie guziki, potworny kurcz zgiął Go w pałąk...
– Tabletka!!! – przypomniał sobie.
Lecz na tabletkę było cokolwiek za późno... Chciał, czy nie – musiał
teraz zapłacić odsetki za zwłokę...
Doczołgał się do pryczy...
Siadł na jej brzegu, otworzył wibrującą ręką drzwiczki pieca kuchennego. Wrzucił kawałek kory brzozowej. Zapalił zapałkę i przytknął
do suchego płatka. Zaskwierczało i zaświeciło. Ogieniek rósł coraz bardziej. Z najwięk­szym wysiłkiem dołożył kilka kawałków drewna...
Fale kurczów przelewały się przez Niego.
Morze ukropu – który wsączał się do żył – wciągało coraz głębiej...
Nie czuł zupełnie mrozu.
Oparł szeroko rozstawione łokcie na stole. Splótł dłonie i pochylił
głowę. Ktoś patrzący z boku mógłby powiedzieć, że się modli.
Ten szczególny stan fizyczny – jakim Stwórca naznaczał Go – wymagał szczególnego stanu ducha.
Ten stan ducha – w rzeczy samej – modlitwę przypominał. Ani tego
stanu ducha, ani tego stanu fizycznego, nie dostępowali zwykli śmiertelnicy. Fak­tem tym mógł się Achilles czuć pokarany lub wyróżniony...
wybór należał do Niego.
Myśli umykały co chwilę, ślizgając się po gładkiej powierzchni
autodestrukcji.
Każda pojedynczo w swoją stronę gnała.
Wszystkie zaś razem – na manowce...
305
Szarpany w kierunkach różnych, nie był w stanie utrzymać równowagi ducha.
W tej szaleńczej jeździe, nie miał możliwości skorzystać z nieprzebranych zasobów spokoju wewnętrznego, który pozwalał zobaczyć
wszystko, z od­powiedniego dystansu.
Wszystko bowiem działo się w tempie zawrotnym!
Zanim spostrzegł, że zmierza w złym kierunku, już leżał w pyle
drogi, wleczony przez swe własne rumaki myśli...
Z największym wysiłkiem dźwigał się do pozycji, w której mógł
ogarnąć wzrokiem całość...
Bliski sukcesu – padał znów!
I znów dźwigać się zaczynał – by paść ponownie...
W tej nieustającej, szaleńczej karuzeli, chwytał wreszcie oddech
głębszy.
Jednym oka rzutem całość ogarniał. Sił ostatkiem lejce ściągał.
Wołał sam, do siebie:
– Koncentruj się na celu!
– Koncentruj się na celu!!
– Koncentruj się na celu!!!
Wstawał wreszcie psychicznie na nogi i chwilę wytchnienia zyskiwał... Wtedy do siebie samego modlitwę znów wznosił, z wiarą coraz większą, po każdym przesunięciu paciorka tego różańca,
powtarzając:
– Jestem Zwycięzcą!
– Jestem Zwycięzcą!!
– Jestem...!!!
Został Zwycięzcą tylko dlatego, że samemu sobie nie uległ. Nie wiedział
jednak, ile jest tu Jego rzeczywistych zasług, a ile Boskiej pomocy...
Kiedy mógł wreszcie i fizycznie stanąć na własnych nogach, pozbierał
porozrzucane części garderoby, które ściągnął wcześniej...
Mokre spodnie i koszula były teraz, jak stalowy pancerz – nie dały
się zgiąć.
Wyłupał młotkiem z blaszanego kubła kilka brył lodu i wrzucił
je do czajnika. Podłożył pod blachę...
Siadł przy kuchni, grzejąc się w cieple otwartego paleniska. Jego We­
wnętrzne Dziecko, bojąc się nocy, mrozu i przyszłości, zaczęło płakać
znów... Wziął je więc w ramiona, przytulił i kołysał uspokajająco...
Od nocy owej słuch wszelki po Achillesie zaginął...
306
Rapsod dwudziesty drugi
Schody do eremu
Aż się podniesie Alkinoj i tymi słowy przemówi:
„Iżeś Odysie, przestąpił spiżowe progi mojego
Pałacu o stropach wysokich, myślę że już się skończyła
Tułaczka twoja w tej drodze powrotnej do domu, acz tyle
Zniosłeś utrapień...”
HOMER – ODYSEJA
Kiedy umiera nasze „EGO” – rodzi się wyższe duchowe Ja.
Przestajemy być dzieckiem ziemskich Rodziców, stajemy się wówczas
całkowicie DZIECKIEM BOGA...
Zrzucamy sieci neurotycznych zależności i kajdany nałogowego szukania oparcia w innych. Przekraczamy próg własnej indywidualności...
Problemy rozwiązujemy w duchu Dobra i Miłości, bez agresji i przemocy, bo krzywdzić siebie i innych już nie chcemy.
Zadajemy pytania i sami na nie odpowiadamy.
Do siebie się modlimy i sami sobie wsparcia udzielamy.
Nie wychodzimy już z pomocą do ludzi. To ludzie sami zaczynają
szukać w nas oparcia.
Wystarczy, że jesteśmy i nic czynić nie musimy...
Emanuje z nas Wolność, Autentyczność i Moc – rozświetlając drogę
wszystkim, którzy idą nią razem z nami...
Fragmenty „dzienników pokładowych” Odyseusza.
28.VI.99 Coraz częściej milczę...
Coraz częściej spędzam czas sam...
Osiągnąłem taki stopień porozumienia ze sobą, że kiedy mam do wyboru – samotność czy towarzystwo – wybieram samotność.
Milczenie i samotność stały się przywilejem.
307
Tylko w milczeniu i samotności mogę zobaczyć – co we mnie
samym...
Tylko w milczeniu i samotności mogę posiąść największe
Wszechświata tajemnice...
Są one bowiem zapisane w księdze, do której mam dostęp w ciszy,
samot­ności i milczeniu.
W ciszy, samotności i milczeniu wyruszam w podróż daleką, która
nie wymaga ode mnie zmiany miejsca.
Wyruszam na poszukiwanie Prawdy, Dobra i Piękna.
Wyruszam na poszukiwanie Boga i siebie samego.
Zataczam krąg ogromny i wracam do punktu, z którego wyruszyłem,
lecz choć punkt jest ten sam, to Ja ten sam już nie jestem.
Każda taka wyprawa daje coraz większe rozumienie zasad, na których
opiera się funkcjonowanie Wszechświata – czyli Mnie samego.
Sam dla siebie jestem bowiem Wszechświatem.
Sam dla siebie jestem przestrzenią nieograniczoną. Poruszam
się w niej swobodnie, jeśli znam zasady.
Z każdej takiej wyprawy ogromne skarby przynoszę.
Coraz większy spokój.
Coraz większą radość.
Coraz większą pokorę...
Przestałem nawracać bliźnich na swoją „religię”.
Umilkłem, ucichłem i zarzuciłem większość działań, by nie powiększać chaosu panującego wokół.
Słucham, patrzę i milczę...
Milczę – bo o czym rozmawiać mógłbym z ludźmi, majaczącymi
jak dzie­ci w gorączce?
Milczę – bo o czym rozmawiać mógłbym z ludźmi, broniącymi
do upa­dłego swych więzień bez krat?
Milczę – bo o czym rozmawiać mógłbym z ludźmi, zdecydowanymi
na to, by dać gardło za swe życiowe kłamstwa?
Laska widzenia Świata takim, jaki jest, to dar ogromny, ale z chwilą,
gdy dar ten przyjąłem, skazałem się na banicję. Poszedłem na dobrowolne wy­gnanie w Samotność Wielką...
Czyż może być bowiem Samotność większa od tej, która skazuje
na wy­gnanie wśród ludzi?
Czyż może być bowiem Samotność większa od tej, która zamyka
usta i do milczenia zmusza, gdyż nie chcę już głosić półprawd.
308
Nie chcę już ust swych fałszem kalać.
Nie chcę czcić bałwanów i posłuch dawać prorokom fałszywym.
Nie chcę wyć w trwodze z zawodzącym tłumem i cień brać za Istotę
żywą...
Prawdy bowiem głosić nie mogę – mówię już innym językiem.
Radością swą głodujących nie obdzielę...
Za głoszenie Wielkiej i Radosnej Nowiny, nie ja pierwszy zawisnąłbym na krzyżu.
Spokojem swym nikogo nie ukołyszę...
Wezmą Mnie za bluźniercę, gdy wraz z nimi szlochać i użalać
się nie będę.
Idę więc przez życie w Samotności Wielkiej i Radosnej zarazem,
nie doty­kając powietrza.
Idę w tłumie jak Istota bezcielesna – nie potrącam bowiem
nikogo.
W swej Samotności Wielkiej i Radosnej pozbyłem się potrzeby
przyna­leżności do stada.
Zacząłem się pozbywać również ciężaru własnego Ja.
Uległem przeżywaniu chwili obecnej.
Bez rozmyślania o tym doświadczeniu.
Bez pragnienia, by coś powróciło.
Bez pragnienia, by coś nie wydarzyło się.
Rzeczywistość nie niesie już – ani dobra, ani zła.
Tylko ja sam mogę cechy owe nadać zdarzeniom przychodzącym,
zabar­wiając je odpowiednim kolorem w myśleniu swoim.
Czas zaczyna przemieniać się dla Mnie w blask Wieczności.
Zyskałem żywotność i Wolność orła, nad rozległym wąwozem
szybu­jącego...
Patrzę z wysokości tej na Świat i dostrzegam, jak oddalam
się od wszyst­k iego, co krępowało i więziło do tej pory...
10.VII.99 Proces „ewolucji duchowej” przebiega nierównym, sobie właściwym
tem­pem – zgodnie z Naturą...
Ja – nie kreuję już własnego rozwoju, czynią to Siły Wyższe!
Zdarzają się regresy trwające wiele dni...
Nie zauważam ich na początku. Nie dostrzegam często także wtedy,
gdy brnę już po ich mulistym dnie.
309
Wzrok odzyskuję dopiero wtedy, gdy równowagę tracić zaczynam,
bo stopy Mi więzną...
Wreszcie regres dobiega końca, a Ja mogę zauważyć jak wąska była
kra­wędź, po której poruszałem się. Jak często naruszałem tę granicę
niedo­strzegalną, oddzielającą zwycięstwo od klęski. Dostrzegam –
jak niewiele dzieliło Mnie – nie od kroku nawet, lecz od ruchu niezauważalnego, mogą­cego przesądzić o utracie równowagi.
Analizując później cały proces, dostrzegam, że wykorzystałem sekundę każdą balansując na krawędzi ryzyka.
Analizując później cały proces, dostrzegam, że wykorzystałem każdy
cal przestrzeni, za którą ciemność się kryła.
Wykorzystałem każdą sekundę i cal przestrzeni każdy tak, że nie było już miejsca na sekundę następną, na stopy drgnienie, na oddech
najlżejszy...
Wykorzystałem każdą sekundę i cal przestrzeni każdy tak, że krzyk
w gardle rodzić się zaczynał...
Krzyk – który ma wydać ciało do lotu nie nawykłe.
Mogłem dokładnie zobaczyć – czego w Moim życiu widzieć
nie chcę.
Mogłem wyraźnie usłyszeć – czego w Moim życiu słuchać
nie mam ży­czenia.
Mogłem boleśnie odczuć – czego doświadczać nie spodziewam
się...
Mogłem zobaczyć! Mogłem usłyszeć! Mogłem odczuć!
Mogłem zobaczyć, usłyszeć i odczuć przez chwilę.
Nie sądzone Mi było jednak: widzieć, słuchać i doświadczać dłużej
– po­nad istotną potrzebę...
W sekundzie ostatniej spły wała bowiem na Mnie Łaska
opamiętania.
W sekundzie ostatniej Czyjeś mocarne dłonie odbierały Mi niebezpieczną zabawkę.
W sekundzie ostatniej ze zgrozy oniemiały, mogłem zachłysnąć
się swo­im pierwszym oddechem i krzyk pierwszy wydać w Wolności
Nowej...
310
11. VIII.99 Egzystuję coraz bardziej świadomie...
Procesy, którym podlega cały Mój organizm, przestały ograniczać
się do mechanicznego podtrzymywania życia – czyli wegetacji.
Egzystencja bowiem – to wegetacja plus Świadomość celowości
własne­go istnienia.
Optymalne warunki do wegetacji otrzymujemy od Stwórcy.
Nad rozwo­jem Świadomości każdy musi już pracować sam...
Dostajemy od Boga prezent w postaci życia.
To, co z życiem tym zrobimy ma stanowić nasz – dla Boga
– prezent...
Kiedyś sam usiłowałem sterować własnym rozwojem.
Wymuszałem na sobie coś, co Mi się słusznym wydawało. Szło
to opor­nie, bo jaką przyszłość mogłem wykreować, ułomnym, ludzkim
myśleniem?
Miałem jednak złudne poczucie własnej – nad sobą – pracy.
Zmęczyło Mnie to w takim stopniu, że kiedy poznałem metodę zmian
zgodnie z Naturą, zaakceptowałem ją ze względu na prostotę. Miałem
ob­serwować tylko własne myśli, emocje i uczucia bez oceniania.
Jedynym wysiłkiem, na który musiałem się zdobyć, było odrzucenie
wszel­k iego wysiłku.
Koncepcja rozwoju wewnętrznego zgodnie z tym, co Natura
dla nas prze­w idziała, była logiczna, spójna i prosta...
Zaakceptowałem ją swym ścisłym umysłem, pod względem formalnym stanowiła bowiem doskonałą całość.
Przestałem stosować silną wolę do wymuszania zmian na sobie.
Przestałem myśleć o drodze, którą miałem iść w życiu i wypatrywać
na­stępnego skrzyżowania.
Przestałem zaznaczać własne położenie na mapie zmian...
Nie patrzyłem już w gwiazdy, by wykreślać własną trasę; lecz po to,
by Dzieło Stworzenia podziwiać!
Pomknąłem górę jak balon, po wyrzuceniu balastu...
Złapałem wiatr w żagle i ruszyłem bez wysiłku z olbrzymim przy­
spieszeniem.
Nie wiedziałem z jaką prędkością się poruszam?
Nie wiedziałem na jakiej jestem wysokości??
Nie wiedziałem dokąd gnam???
Zmiany zaczęły zachodzić poza Moją Świadomością.
311
To było wspaniałe i ekscytujące!
Straciłem jednak poczucie, że Ja się zmieniam. Coś we Mnie podlegało zmianom.
Raz szybciej... Raz wolniej...
Bywało, że dryfowałem. Płynąłem tam, gdzie Mnie nie wiatry lecz
prądy niosły. Patrzyłem na żagle, którym wiatr kształtu nie nadawał.
Czekałem cierpliwie, aż bogowie mórz i oceanów uznają, że mogę
znów ruszyć z im­petem przed siebie.
Przychodził wreszcie moment wyczekiwany...
Przychodziła chwila radosna, w której czułem na twarzy pierwszy
powiew następnych zmian.
Przychodziła chwila, gdy kończył się regres, a Ja mogłem znów –
z prędkością pełną – ruszyć ku Przylądkowi Dobrej Nadziei.
Po każdym regresie następował jakościowy skok do przodu.
Zmiany nie zachodziły płynnie, w sposób uporządkowany. Nie mogłem już pracowicie wykreślać swojej trasy na mapie Świata...
Straciłem kontrolę nad własną pozycją; w zamian za to, zyskałem
swobodę.
Przestałem dźwigać ciężar odpowiedzialności za własny rozwój.
Otrzy­małem w darze przywilej podziwiania – dech w piersi zapierających wido­ków – z bocianiego gniazda swego okrętu.
Z podrzędnej pozycji „palacza okrętowego”, awansowałem do pozycji
„Pasażera Klasy LUX”...
Poprzednio – zajęty ciągłym dorzucaniem paliwa do ognia, pod kotłem, nie miałem czasu, ani możliwości na oglądanie widoków...
Teraz – na najwyższy pokładzie, w pełnym słońcu, mogłem rozkoszować się Pięknem całym i Radość całą czerpać z podróży – Życiem
zwanej...
8.IX.99.
Zmiany zachodzą samoistnie, w zasadzie bez Mojego udziału.
Zachodzą w sobie właściwym czasie, tempie i kolejności...
Prawdziwym błogosławieństwem stał się fakt, że mogę patrzeć
„chłod­nym okiem” na to, co zachodzi wokół i nie przejawiam najmniejszej ocho­t y, by wychylać głowę poza ten przyjazny – otaczający
jak kokon – krąg.
A na zewnątrz – jak to na zewnątrz – kotłuje się ostro...
Aura – niesprzyjająca dla każdego żywego organizmu.
312
Fronty arktyczne omijają jednak terytorium suwerennego państwa,
które stworzyłem. Nie muszę już wystawiać straży, by strzegły nienaruszalności granic; nikt bowiem nie posiada władzy nad emocjami i uczuciami, do­świadczanymi przeze Mnie. Nikt nie ma już mocy sprawczej,
by warunki rozejmów dyktować, bo wojny prowadzić przestałem.
Otaczam się „Zwierciadłem Miłości”, skutecznie odbijającym wszystkie negatywne wibracje i zabezpieczającym przed atakami.
Nie udowadniam już nikomu swoich racji...
Na dyskusje nie tracę czasu. Uznaję prawo bliźnich do posiadania
własne­go punktu widzenia i wyznawania swojej prywatnej „religii”.
Uważam, że każdy człowiek jest suwerennym państwem.
Stanowi własny kodeks praw i używa własnego języka.
Wszelkie dyskusje – to akademickie spory o wyższości Świąt Bożego
Narodzenia, nad Świętami Wielkiej Nocy...
A wokół, aż wrze od sporów!
Najczęściej omawiane są sprawy, na które żaden z dyskutantów
nie ma wpływu. Jest to oczywista strata czasu i energii.
Ja zamilkłem już dawno i milczenie owo tak Mi do gustu przypadło,
że przysłuchuję się jedynie polemikom.
Nie tracę energii, ani czasu.
Zapadłem głęboko we własne wnętrze i nie zamierzam uściślać
czyichś wypowiedzi, ani ścieżek jego życia prostować.
Osiągnąłem kolejny stopień na schodach rozwoju wewnętrznego,
dając bliźnim prawo do głoszenia własnych Ewangelii.
Z dnia na dzień, maleją Moje szansę na porozumienie z „Resztą
Świa­ta”... Przepaść dzieląca od „szablonowo” myślących ludzi, powiększa się z każdą upływającą chwilą.
Ja – wiem, że do świata złudzeń i iluzji nie wrócę już.
Oni – nie wiedzą, że postacie, które obserwują na ścianach swych
jaskiń, są tylko cieniami Rzeczywistości...
Prawdę – dającą Wolność – można poznać tylko wtedy, gdy wypuści
się z dłoni wszystko, co przeszkadza.
Prawdę – dającą Wolność – można poznać tylko wtedy, gdy zrzuci
się z pleców wszystko, co kark do ziemi zgina.
Życie – realizowane na poziomie „upiornego snu”, który śni większość
– nie zasługuje na to, by je przeżyć!!!
Wolność – którą było dane było Mi osiągnąć – jest warta każdej
ceny!! I Ja tę cenę zapłaciłem bez sprzeciwu...
313
Udaję się teraz na PUSTYNIĘ SAMOTNOŚCI i nie wiem, czy powrócę stamtąd kiedykolwiek...???
ŻEGNAJCIE...!
Jest to ostatni zapis w „Dziennikach pokładowych” Odyseusza...
314
Kraina Fantazji
Jest dziwny cudów kraj. Odcięty rzeką,
Której nie przejdzie, kto latać nie umie,
Śni pod niebiosów błękitną powieką,
Jak oko, które myśl Bożą rozumie.
(L. Staff)
Jest dziwny cudów kraj – Kraina Fantazji – gdzie nie mają wstępu
wyznawcy religii „codzienności i konformizmu”, stojący twardo oboma stopami na ziemi oraz podążający wraz z tłumem szeroką drogą
„do nikąd”.
Elitarna Kraina Fantazji dostępna jest dla nielicznych, poru­szających
się samotnie wąską ścieżką, nie wahających się oderwać od przyziemności oraz codzienności i gotowych w każdej chwili wzlecieć na wyżyny,
choć skrzydła – w przeciwieństwie do stóp, mających oparcie na twardym gruncie – o powietrze jedynie oprzeć można.
To właśnie wybitne jednostki zmieniały zawsze bieg historii.
Bezbarwne, szare tłumy pełniły zaś w jej biegu, co najwyżej rolę „mięsa
armatniego”.
Codzienność i przyziemność osacza wszystkich swych wyznawców,
czyniąc życie w tłumie innych pełzających istot, ciężką poniewierką;
powinnością pozbawioną szerszych perspektyw.
Życie na niebotycznych Wyżynach Fantazji dostarcza oszałamiających widoków, lecz za przywilej ów płacimy brzęczącą monetą samotności, królewskie orły bowiem nie latają stadami… Samotność
można traktować jak przywilej lub katorgę, wszystko zależy od punktu
widzenia, który przyjmiemy.
Ja nie czuję się zagubiony, choć życie zdziera ze mnie regu­larnie haracz samotności. Jest to konsekwencja drogi, którą wybrałem i filozofii,
jaką sobie wypracowałem.
Moja Kraina Fantazji i moja Rzeczywistość są jak dwa Światy
Równoległe, a nie jak dwie odrębne Galaktyki. Nie można przeprowadzić między nimi linii demarkacyjnej, ani zaznaczyć jej przebiegu
na sferach mego Wszechświata.
315
Metaforyczna „Rzeka” łączy bowiem, a nie oddziela. Metaforyczna
„Rzeka” – zbiór figur stylistycznych – integruje Rzeczywistość z Fantazją
w taki sposób, że obie zyskują no­we znaczenie. Metaforyczna „Rzeka” –
płynna granica-spójnia – pozwala na metafizyczne traktowanie realiów
Rzeczywistości oraz realne podejście do metafizyki Fantazji.
Proza życia zostaje obleczona w monarsze szaty Poezji, przez nadanie
sferze profanum znamion Misterium, zaś wyżyny Sacrum stają się miejscem stałego bytowania Istoty Ludzkiej, czyniąc strawą Jej codzienną
pokarm Bogów: ambrozję i nektar...
Większość cierpień i frustracji, jakie sprowadza na siebie człowiek,
ma źródła w zafałszowanej percepcji Rzeczywistości zewnętrznej; totalnej nieznajomości Rzeczywistości wewnętrznej i praw nią rządzących
oraz panicznej ucieczce przed Milczeniem, Ciszą i Samotnością.
Zwycięstwo jednak odniosą tylko ci, którzy odważą się na Sa­
motność, ponieważ aby żyć pełnią życia, czerpiąc radość z Wolności,
należy odrzucić lęk przed samotną wędrówką. Samotność bowiem
jest uczynkiem Miłości wobec nas samych, gdyż przywraca w naszej
Rzeczywistości ład. Ożywia zdolność do postrzegania i miłowania
całego Boskiego Stworzenia. Niszczy złudzenie, że Ty i ja jesteś my oddzieleni. Przywraca poczucie humoru. Daje również niezbędny dystans,
potrzebny do właściwej oceny rangi dotykających nas problemów...
Ponadto, w zacisznej grocie naszego serca znajdziemy wszyst­ko,
czego szukaliśmy dotąd bezskutecznie, a szlachetny stan Milczenia
dokona ponownej integracji.
To, co uczynimy dla siebie w Milczeniu, Ciszy i Samotności, uczynimy również dla jakości relacji, w które będziemy z bliźnimi wchodzić.
Jeśli bowiem nie zaakceptujemy w pełni siebie, to nie zaakcentujemy
w pełni nikogo, a póki będziemy stawać na przeszkodzie sami sobie,
nie liczmy na cud żaden.
Czas na cuda przyjdzie wtedy dopiero, gdy przyjmiemy jako aksjomat
pierwszy i podstawowy, Prawdę następującą:
„Wszystko, czego w życiu doświadczamy, ma swoje głębokie uzasadnienie, a bolesne doświadczenia służą rozwojowi.”
Spróbujmy jedynie nie opatrywać zachodzących zdarzeń etykietkami, noszącymi napisy: „dobre”, lub „złe”, a Sens powróci na miejsce
swe odwieczne, Rzeczywistość zaś, straci kolec jadowy.
A Samotność..?
Cóż Samotność...
316
Samotność jest wielką Prawdą i koniecznością przykrą.
Przykrości wszelkie skończą się jednak w chwili, gdy Samot­ność zostanie przyjęta z całym dobrodziejstwem inwentarza, bowiem Wolność
stanie się naszym przywilejem, wtedy dopiero, kiedy nie będziemy potrzebować Bliźnich w charakterze „lasek emocjonalnych” i przestaniemy
u nich szukać nałogowo oparcia oraz o akceptację zabiegać.
Dopiero wtedy, gdy Samotność da nam siły do samodzielnego poruszania się, staniemy na progu prawdziwego Życia.
Łuski spadną nam z oczu. Ostrokrawędzista Rzeczywistość uwie­
rać przestanie. Pojawi się Wolność z nieodłącznymi towarzyszkami:
Miłością, Prawdą, Pięknem...
Świat Fantazji przestanie pełnić rolę przechowalni i jedynego schronienia w ciągłej ucieczce przed Życiem.
Świat Fantazji będzie dla nas od tej chwili Kopalnią Diamen­tów,
a Diamentami owymi udekorujemy królewskie insygnia i wspaniałe szaty koronacyjne, naszej własnej, przyjaznej oraz olśnie­wającej
Rzeczywistości...
317
Głos Wydawcy
„Cała Polska Czyta Dzieciom” to hasło kampanii uświadamiającej,
że codzienne czytanie dziecku jest nieprzecenionym darem Rodziców
dla jego emocjonalnego, duchowego i intelektualnego rozwoju.
W naszej kampanii zachęcamy Państwa nie tylko do codziennego
czytania dziecku i sobie, ale także do codziennego pisania, do dzielenia
się z Czytelnikami swoimi przemyśleniami, doświadczeniami i nadziejami. Pragniemy, by Spotkania Literackie stwarzały przestrzeń, w której
znajdują miejsce galaktyki i wszechświaty naszych Autorów.
Ich małe i duże historie.
318

Podobne dokumenty

Spotkania literackie tom 3 pod redakcj

Spotkania literackie tom 3  pod redakcj Miejskim Ośrodku Kultury w Nowym Targu. Zarzucił mi ktoś niedawno, że ta nasza publikacja w zasadzie nie ma tytułu, no bo co to znaczy „Spotkania literackie”, to tylko forma działalności... Niepraw...

Bardziej szczegółowo