Pismo Pomnik Małego Powstańca w Warszawie
Transkrypt
Pismo Pomnik Małego Powstańca w Warszawie
Pismo non profit ISSN 1234-8910 Rok 18, Nr 7-8-9, 2011 Pomnik Małego Powstańca w Warszawie h t t p : / / w i e z o w c e . w a w. p l / p _ m p o w s t 0 2 . j p g płk Jan Mazurkiewicz ps. Radosław dowódca Kierownictwa Dywersji AK (od wiosny 1944), jeden z najwybitniejszych dowódców liniowych powstania warszawskiego http://pl.wikipedia.org/w/index.php?title=Plik:Jan_mazurkiewicz.jpg&filetimestamp=20070930221550 Brutalna prawda o powstaniu warszawskim: WWW.POWSTANIE.PL www.powstanie.pl Serdecznie zapraszamy na: www.piastpolski.pl h t t p : / / p l f o t o . c o m / z d j e c i e , k r a j o b r a z , b l i z e j - z n i w, 2 3 2 1 0 4 5 . h t m l # 0 / I M G _ 4 8 0 7 . J P G Jeszcze raz to samo! Przed nami wybory parlamentarne Anno Domini 2011. W związku z tym z różnych stron wysunięto pod naszym adresem bardziej lub mniej stanowcze sugestie określenia się w tej kwestii. Ma się rozumieć, oczekiwano w praktyce udzielenia oficjalnego poparcia PiS-owi. Jest to w pewnym sensie postulat dosyć naturalny, przynajmniej w kontekście braku dlań jakiejkolwiek poważnej alternatywy. Poparcie PO i SLD trzeba bowiem wykluczyć z przyczyn zasadniczych. Oceniając zaś postawę i dotychczasowy dorobek PSL, oczywiście nie jego własny, lecz mierzony dobrem polskiej wsi, narodu i państwa, można o tej partii przede wszystkim powiedzieć, że chyba największym jej „osiągnięciem” jest daleko idące splugawienie tego przywłaszczonego sobie szlachetnego miana partii oficjalnie polskiej i ludowej. Przy zastosowaniu tej prostej metody selekcji negatywnej pozostaje zatem jedynie ów PiS, w którym wielu upatruje nadal ratunku dla ginącej Polski. Samo widmo prolongaty rządów Tuska i Komorowskiego, a nawet czającego się zza ich pleców Palikota, pcha tych ludzi nieuchronnie w objęcia Jarosława Kaczyńskiego, jako rzekomo prawdziwego męża opatrznościowego, a nawet jedynego zbawcy Ojczyzny. Przyjmując taką bardzo uproszczoną, jednostronną perspektywę, ludzie ci zapominają jednak, względnie przechodzą do porządku dziennego nad kilku podstawowymi, a niezmiernie doniosłymi faktami. Trudno powiedzieć: czy najzwyczajniej w świecie zawodzi ich pamięć; czy też, przygłuszeni całą tą nieustającą pseudopatriotyczną propagandą, do dziś nie pojęli ich rzeczywistej wagi i doniosłości, względnie, patrząc na całą rodzimą politykę z punktu widzenia Smoleńska, uznali, że straciły one już na aktualności i trzeba machnąć na nie ręką; czy też nie są w ogóle zdolni podnieść poziomu swoich pojęć politycznych ponad myślenie małego dziecka, biorąc ciągle pozór, fikcję i iluzję za rzeczywistość, bagatelizując najoczywistsze fakty, a łaknąć ciągle pięknie brzmiących pustych haseł i deklaracji. Jeszcze inni chyba trwale przywiązali się i uwierzyli w tzw. zasadę mniejszego zła. Są zapewne również i tacy, a jest ich z pewnością niemało, który świadomie, z pełnym rozmysłem chcą po raz kolejny wepchnąć Polaków w przysłowiowy „kanał”. Niezależnie od kategorii pragniemy wszystkim przypomnieć, a gdy nadal tego nie pojmują, uzmysłowić: jeśli PiS istotnie aspiruje do miana formacji patriotycznej, to najlepszą dlań okazją zadokumentowania tegoż patriotyzmu była sprawa traktatu lizbońskiego. Posiadał on pełną możliwość zablokowania wejścia w życie wspomnianego, grzebiącego do końca polską niepodległość eurotraktatu – wystarczyło to tego solidarne głosowanie całego klubu sejmowego PiS przeciwko jego ratyfikacji. Znaczna jego większość, z samym wodzem na czele, zagłosowało jednak „za”. Inni, stanowiący znaczną mniejszość, zagłosowali na „nie” dla oka, spełniając rolę typowej przyzwoitki. To jednak bynajmniej nie przeszkadza temuż ugrupowaniu krygować się dalej na „obrońców polskiej niepodległości”, gdyż postrzega ono ją w bardzo specyficzny sposób – jako ograniczenie kontaktów do minimum, a najlepiej ogrodzenie się chińskim murem od Rosji. Nic dziwnego zatem, że p. Kaczyński oskarżył niedawno po raz kolejny rząd Tuska o nadmierną spolegliwość względem Rosji, a zaniedbywanie zbliżenia z Zachodem. Nie powiedział wyraźnie, w czym owo zbliżenie ma się wyrażać; okazuje się jednak, że program wyborczy PiS uznaje za rzecz pożądaną m.in. budowę w nieodległej przyszłości wspólnej armii europejskiej. Ten więc, kto chce dalszego pogłębiania integracji europejskiej, m.in. na drodze praktycznej likwidacji szczątków polskiego wojska poprzez wcielenie go do euroarmii, może z entuzjazmem pospieszyć do wyborczej urny i z czystym sumieniem głosować na to ugrupowanie. Nam do tego nie spieszno. Podobnie ma się zresztą sprawa i z ostentacyjną „katolickością” PiS-u. Miał on również doskonałą okazję potwierdzić ją w toku sejmowej batalii o wzmocnienie prawnej ochrony życia poczętego. Niestety, tego egzaminu nie zdał i nic nie zmienią tu polityczne manifestacje pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu! Jeśli zaś ktokolwiek zarzuciłbym nam postawę niekonstruktywną, mówiąc: „sami niczego nie stworzyliście, a próbujecie zwalczać jedyną realnie istniejącą siłę, która niesie ze sobą jeśli nie jakieś wielkie dobro, to przynajmniej najmniejsze zło dla kraju”, temu z miejsca odpowiadamy by skierował te swe pretensje pod całkiem innym adresem: wobec tych ośrodków, które, kreując zapamiętale od wielu lat, a ze szczególnym nasileniem od katastrofy smoleńskiej, PiS na jedyną siłę „prawicową” i „patriotyczną”, w praktyce nam to uniemożliwiły. Tu leży w istocie główna przyczyna blokady rozwoju autentycznej opcji narodowej. Od redakcji Numer 7-8-9 2011 Nowy Przegląd Wszechpolski 1 SPIS NUMERU Artykuł Wstępny: Jeszcze raz to samo! .................................................................................................................... 1 Temat Miesiąca: Janusz Włodyka, Spór o Powstanie Warszawskie ......................................................................... 3 Polityka i Strategia: Andrzej Turek, O stosunkach polsko-rosyjskich dzisiaj (c.d. z nr 4-5-6 NPW 2011) ...................................................................... 16 Zygmunt Zieliński, Dwa wyroki - dwie ideologie ........................................................................... 30 Tadeusz Gerstenkorn, Zawód - polityk. Ale jaki jego zawód? ....................................................... 32 Historia i Współczesność: Wypowiedź dra Wiktora Poliszczuka – prawosławnego Ukraińca na temat przyczyn i skutków politycznego zatajania prawdy o zbrodniach .............................................................................. 34 Oświata - Kultura - Wychowanie: Witold Kowalski, Narodowa prasa codzienna w Polsce w latach 1926-1939 ............................... 39 Z Życia Polonii: Jeremi Sidorkiewicz, Język antylitewski ..................................................................................... 43 2 Nowy Przegląd Wszechpolski Numer 7-8-9 2011 TEMAT MIESIĄCA Janusz Włodyka Spór o Powstanie Warszawskie Spór ten przetoczył się w tym roku przez łamy wielu gazet i fora internetowe, przybierając wyjątkowe nasilenie. Jego donatorem stała się jedna krótka wypowiedź ministra spraw zagranicznych, Radosława Sikorskiego, który zamieścił na społecznościowym portalu Twitter taki oto wpis: „Powstanie Warszawskie było narodową katastrofą”. Wywołało to z miejsca niezwykle gwałtowną, żywiołową, można by nawet rzec histeryczną reakcję zapamiętałych jego czcicieli, szczególnie tych skupionych około PiS-u. Sygnał do niej dali warszawscy radni tej partii, dla których takie postawienie sprawy jest niedopuszczalnym naruszeniem jakowejś narodowej świętości: „Z najwyższym oburzeniem przyjmujemy słowa wiceprzewodniczącego PO, godzące w pamięć o Powstaniu Warszawskim (w tych kręgach używa się zawsze w odniesieniu do tego wydarzenia dużych liter, dla uwypuklenia jego szczególnej rangi i doniosłości, choć reguły ortograficzne języka polskiego wcale tego nie wymagają, podobnie ma się sprawa z Marszałkiem Piłsudzkim; w zwykłych wypadkach ten stopień wojskowy pisze się z małej litery – podkr. moje – J.W.). „Nazywanie Powstania katastrofą uznajemy za niedopuszczalne. Podważanie sensu heroicznego zrywu powstańców, atak na ich dowódców przywołuje w pamięci praktyki władz komunistycznych, które nie powinny mieć miejsca w Wolnej i Niepodległej Rzeczypospolitej”. A więc, zdaniem pisowskich aktywistów mamy teraz właśnie szczęśliwy czas wolności i niepodległości, podczas gdy za „komuny” Polska była całkowicie zniewolona – warto na wstępie tą wykładnię polskich dziejów odnotować, bo doskonale oddaje ona panującą w tym środowisku mentalność. Za tym uroczystym protestem poszły kolejne głosy „świętego” oburzenia, płynące już od oficjeli wyższej rangi. Rzecznik PiS, p. Mariusz Błaszczak poszedł po tej samej linii rozumowania i wnioskowania: „Sikorski stanął tym samym w jednym szeregu z komunistyczną propagandą”, zaś p. poseł Adam Hofman zaklinał się, iż: „przez ten trud (powstanie warszawskie) mamy dzisiaj Numer 7-8-9 2011 wolną, niepodległą Polskę”. Wszelako nie pokwapił się bardziej szczegółowo uzasadnić tej wzniosłej tezy. Traktuje ją najwidoczniej jako klasyczny aksjomat, nie potrzebujący jakichkolwiek uzasadnień. Z kolei niezawodny i zawsze czujny p. poseł Karol Karski postawił wyrok wprost miażdżący: „Słowa Sikorskiego są wpisaniem się w rosyjską narrację historii Polski”. W sukurs wymienionym pisowskim prominentom przyszły niektóre eksponowane postacie z kręgów kombatanckich. Wedle samego prezesa Związku Powstańców Warszawskich, gen. Zbigniewa Ścibor-Rylskiego: „Takie słowa nie powinny paść z ust ministra. Powstanie musiało wybuchnąć, nie było od niego odwrotu. A historia pokazała, że nasz trud był słuszny i ofiary poniesione przez powstańców i ludność cywilną nie poszły na marne. Doczekaliśmy się po latach wolnej Polski i demokracji”. Swoje musiał dołożyć tradycyjnie i „ND”, który w numerze z 4 sierpnia br. piórem red. Wojciecha Reszczyńskiego zakwalifikował słowa Sikorskiego wręcz jako: „przejaw antypolonizmu”. Zaś dzień później w tej samej gazecie prof. Witold Kieżun spekulował następująco: „Jak daleko w głąb Europy zaszła by Armia Czerwona, gdyby nie Powstanie Warszawskie. Polacy zapłacili za to zniszczeniem warszawskiej AK i centralnego ośrodka niezależnej politycznej, patriotycznej działalności w Polsce”. Tak samo ścigano się w wynajdywaniu podobnych wzniosłych uzasadnień i podkreślaniu dziejowej doniosłości powstania warszawskiego w trakcie oficjalnych uroczystości rocznicowych: że dzięki temu mówimy jeszcze w ogóle po polsku; że pokazaliśmy wtedy całemu światu, jak to potrafimy umierać bohatersko za Ojczyznę; że powstanie to praprzyczyna powstania „Solidarności” itd., itp. Nie odczuwam żadnego związku ani politycznego, ani ideowego z p. Radosławem Sikorskim, posadzonym teraz na ławie narodowych świętokradców i obrazoburców. Nie jestem zatem w stanie określić faktycznych intencji przyświecających tej jego wypowiedzi. Może to była po prostu zwy- Nowy Przegląd Wszechpolski 3 TEMAT MIESIĄCA kła zagrywka przedwyborcza, mająca uderzyć w czuły punkt konkurencji, która uczyniła sobie z tej bezmyślnej powstańczej egzaltacji doskonałe narzędzie mobilizowania patriotycznego elektoratu. Kim by jednak nie był p. Sikorski, i jaki by nie był podtest jego wypowiedzi, nie potrafię absolutnie zrozumieć, co jest w niej tak skandalicznego czy niedopuszczalnego. Czym bowiem było powstanie warszawskie, jeśli nie wielką polską klęską i tragedią? Było zwycięstwem? Tego chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie powie. Próba zestawiania wypowiedzi Sikorskiego z tezami PRL-owskiej propagandy jest nieuzasadniona i nieadekwatna – takie porównanie jest chybione. Wtedy eksponowano bowiem na pierwszym planie nie tyle sam fakt narodowej tragedii, co „polityczne awanturnictwo inspiratorów i przywódców powstania warszawskiego”. Zresztą samo to, że za czasów socjalkomunizmu cokolwiek krytykowano, pomniejszano, cenzurowano, sam ten fakt nie przesądzą jeszcze wcale, że teraz, po nastaniu „wolnej, niepodległej Polski”, jak ją widzą przywołani czujni strażnicy „pamięci powstania warszawskiego”, należy to od razu, na zasadzie prostej, odruchowej reakcji wynosić bezkrytycznie pod niebiosa. Np. wtedy także i osoba marszałka Piłsudzkiego znajdowała się na takim wprawdzie niepisanym, jednakże praktycznie funkcjonującym indeksie. Czy to jednak ma być wystarczający powód do tego, by przypisywać mu teraz częstokroć jakiejś zupełnie urojone dokonania i zasługi, i otaczać tą postać obowiązującym wszystkich Polaków oficjalnym kultem. Podobnie ma się sprawa i z powstaniem warszawskim. Zrozumiałbym jeszcze całą tą krytykę, gdyby we wspomnianej wypowiedzi Sikorskiego dało się wychwycić jakiś ton ironiczny, czy też, nie daj Boże, szyderczy. Ale nie – trudno się czegoś takiego w niej doszukać. Określenie „narodowa katastrofa” kojarzy się wyraźnie, niezależnie od intencji autora, z troską o naród, a zwłaszcza, biorąc pod uwagę kontekst ocenianego wydarzenia, o jego biologiczną substancję. Trudno też zrozumieć zarzut o „ataku na dowódców” w sytuacji, gdy ci zostali już w minionym czasie dużo bardziej krytycznie osądzeni i podsumowani przez cały szereg wybitnych Polaków: polityków, wojskowych, historyków, których w żaden sposób o brak patriotyzmu, a tym bardziej o „antypolonizm” oskarżyć się już 4 nie da. Do tej kwestii jeszcze wrócimy. Tak samo nie rozumiem, na jakiej to zasadzie samo określenie „narodowa katastrofa” miałoby się wpisywać w „rosyjską wersję historii”. Taki zarzut byłby słuszny, gdyby, wypowiadając te słowa, ich autor usprawiedliwiał, czy też pochwalał stosunek Sowietów do powstania warszawskiego. To jednak nie miało miejsca. Paradoksalnie wywołanie tego powstania – wiadomo to powszechnie – było im, a zwłaszcza Stalinowi, bardzo na rękę. Było ono jeszcze bardziej na rękę tym, którzy, działając zza jego pleców, chcieli tym sposobem zniszczyć i zdezorganizować intelektualny mózg narodu i centralny ośrodek polskiego państwa podziemnego, by tym łatwiej zainstalować swoje polskojęzyczne rządy – w postaci ZPP, CBKP, PKWN itd. Jednak – nie mam tu najmniejszych złudzeń – p. Karskiemu nie chodzi wcale o robienie głębszych historycznych analiz. Jemu chodzi wyłącznie o to, by w wytworzonej posmoleńskiej psychozie, która na szczęście powoli wygasa, przypiąć oponentom łatkę stronników Moskwy, i tym prostym sposobem ich zdyskredytować, a tym samym zamknąć im usta. Co do tezy p. Reszczyńskiego, to aż wprost nie mogę uwierzyć, że wyszła ona spod pióra publicysty tej miary. A to ze względu na przebijająca z niej całą ciasnotę i głupotę polityczną, zaprawioną niemałą dawką cynizmu. Nie trzeba tu głębszych domysłów – sprawa jest zupełnie oczywista. Mamy tu ani chybi do czynienia z próbą utrzymania czytelników w sztywnych okowach całej tej pseudopatriotycznej narracji; odwiedzenia ich, żeby przypadkowo nie próbowali się sami wgłębić w fakty i konkrety. Dlatego to podgrzewa się temperaturę sporu do granic wytrzymałości i feruje wyroki niby z ramienia jakiejś naczelnej narodowej wyroczni, która z góry wiążąco określa, co może być poczytane za patriotyzm, a co za postawę antypolską. Ciekawe tylko, kto powołał tą wyrocznię i zamianował p. Reszczyńskiego jej oficjalnym reprezentantem . Jeśli chodzi z kolei o p. Kieżuna, jest to, jeśli dobrze pamiętam, dokładnie ta sama osoba, która w swoim czasie opracowywała dla Buzka i jego kompanów plany nowego dzielnicowego rozbicia Polski, które nazwano tzw. reformą samorządową. Nie bardzo więc rozumiem, co p. Kieżun robi w tak bardzo patriotycznej gazecie. Dlaczego by jednak nie posłużyć się i nim, skoro to, co w tym Nowy Przegląd Wszechpolski Numer 7-8-9 2011 TEMAT MIESIĄCA przypadku twierdzi, tak dobrze pasuje do lansowanej od dawna linii polityczno-ideowej. P. Kieżun próbuje mianowicie za wszelką cenę uzasadnić słuszność i celowość powstania warszawskiego przy pomocy starego, wyświechtanego chwytu, który jeszcze do niedawna mocno chwytał Polaków za serce – przez zwrócenie uwagi na jego szerszy, ogólnoeuropejski, a nawet ogólnoświatowy wymiar. Odbija się w tym i jakieś echo bitwy pod Wiedniem, i zwłaszcza bitwy warszawskiej 1920 r., a więc tych wielkich wydarzeń historycznych, kiedy to Polacy własną piersią zasłonili Europę przed najazdem obcych, śmiertelnie jej wrogich sił, nie tylko w wymiarze politycznym, lecz także duchowym, kulturowym, cywilizacyjnym. Jest to jednak echo całkiem zwodnicze, fałszywe. Pomiędzy tymi wydarzeniami historycznymi a powstaniem warszawskim 1944 r. nie zachodzi żadna istotna analogia. P. Kieżun wykazuje się poza tym w swoich wywodach daleko posuniętą nieznajomością historii. Zdaje się m.in. całkowicie ignorować zupełnie zasadniczy w tej kwestii fakt, iż podziału Europy na strefy wpływów pomiędzy Związkiem Sowieckim a zachodnimi aliantami dokonano już wiele miesięcy wcześniej, na jesieni 1943 r., w trakcie konferencji w Teheranie. I że potem sygnatariusze tego porozumienia wiernie się tych ustaleń trzymali, nie wchodząc sobie w paradę aż do zakończenia wojny – potwierdza to cały szereg faktów. Sowiecki front stanął pod Warszawą nie tylko z powodu wybuchu powstania – choć pozwolenie Niemcom na jego swobodne zdławienie to był wybitny sowiecki interes – lecz również dlatego, że sowieckie armie były po długiej, frontalnej ofensywie mocno już wykrwawione i zmęczone. Żeby uderzać dalej na zachód, potrzebowały najpierw uzupełnień w ludziach, podciągnięcia linii zaopatrzeniowych, zgromadzenia odpowiednich zapasów amunicji, paliwa itd. Linia Wisły stanowiła mocną rubież obronną i sowiecki sztab generalny mógł w ciemno zakładać, że Niemcy będą jej z wielką determinacją bronić. Gdyby było inaczej, gdyby siły sowieckie zatrzymały się tylko z powodu powstania warszawskiego, to mogłyby one ruszyć na zachód niedługo po jego upadku, po rozbiciu polskiego centralnego ośrodka podziemnego, i po wypędzeniu z Warszawy przez Niemców całej ocalałej ludności, gdzieś w połowie października albo w listopadzie 1944 r., nie Numer 7-8-9 2011 zaś dopiero w styczniu roku następnego. Poza tym front wschodni rozciągał się wtedy na przestrzeni kilku tysięcy kilometrów. Trzeba zwrócić uwagę, że Armia Czerwona podeszła do Warszawy stosunkowo wąskim klinem. Niemcy siedzieli w tym czasie jeszcze bardzo mocno w krajach bałtyckich, a zwłaszcza w Prusach Wschodnich. Sowieci byli też w tym czasie bardzo mocno zaangażowani w walkach na terenie południowej Polski – na początku września rozpoczęła się tam operacja dukielska, mająca umożliwić im wejście na teren Słowacji. Na samym południu wchodzili zaś dopiero na teren Rumunii, zaś siły niemieckie stawiały im tam zaciekły opór. Opanowanie natomiast tego kraju i następnie Węgier było dla Stalina niesłychanie ważne ze względu na konieczność odcięcia III Rzeszy od tamtejszych pól naftowych. Poza tym myślał on perspektywicznie i długofalowo. Dlatego nadrzędnym jego celem było jak najszybsze i najdokładniejsze zniszczenie wszelkich struktur politycznych i wojskowych, które mogłyby w przyszłości utrudniać i komplikować sowieckie panowanie w przyznanej mu strefie wpływów, a nie parcie za wszelką cenę do przodu. Niefortunne powstanie warszawskie bardzo mu realizację tej strategii ułatwiło. Nawiasem mówiąc, jeszcze dalej w tych historycznych fantasmagoriach poszedł znany publicysta katolicki, p. Tomasz Terlikowski. Zasugerował, że gdyby nie było powstania w Warszawie, to sowieckie armie doszłyby może nawet do Paryża. Nie wytłumaczył tylko, jakim to konkretnie sposobem. Nie zastanowił się też chyba na poważnie, po co ten Paryż wraz z kawałkiem Francji byłby tak w ogóle Stalinowi potrzebny. Bo chyba tylko do wywołania z miejsca III wojny światowej. Mniejsza jednak o te historyczne nonsensy. Bodaj jeszcze groźniejsze i bardziej szkodliwe dla polskiej świadomości historycznej, a w jeszcze większym stopniu myśli politycznej jest bowiem samo to dalsze uparte deklamowanie tego zgranego już całkowicie hasła: „Za naszą i waszą wolność”, które tak czytelnie przebija z wynurzeń obu panów. Zresztą, tak naprawdę tą kolejność rzeczy trzeba odwrócić – tu czyjaś wolność jest w istocie ważniejsza od polskiej. Jest to nic innego, jak tylko żywe echo tych wszystkich, podszytych masońskimi i węglarskimi machinacjami, XIXwiecznych beznadziejnych prób powstańczych. Czy nas powinien obchodzić specjalnie Paryż? Nowy Przegląd Wszechpolski 5 TEMAT MIESIĄCA Czy my mamy ciągle obowiązek bić się, umierać i wykrwawiać za kogoś; czy naszym jedynym dziejowym przeznaczeniem ma być wyciąganie kasztanów z gorącego ognia dla innych? Dla ludzi tego pokroju nie jest ważne np. to, że przez całkowicie bezsensowne powstanie listopadowe doprowadziliśmy do zlikwidowania tak znaczącej namiastki polskiej państwowości, jaką było tzw. Królestwo Kongresowe; nieważne że ta bezmyślna awantura ściągnęła brutalne i tragiczne w skutkach dla całego narodu represje carskie w stosunku do rdzennie polskiego żywiołu, nie tylko na miejscu, ale przede wszystkim na wschodzie, na tzw. Ziemiach Zabranych! Ważne, że uratowaliśmy w ten sposób rewolucję lipcową we Francji, która była skądinąd niczym innym, jak tylko dalszym etapem niszczenia tradycyjnego porządku chrześcijańskiego w Europie. Mniej istotne jest dla nich w końcu to, że do gruntu błędna, by nie powiedzieć wprost zdradziecka polityka zagraniczna Józefa Becka przyczyniła się w sposób bardzo poważny do pogrzebania niepodległości sąsiedniej Czechosłowacji, a Polskę postawiła całkiem samotną oko w oko z groźną hitlerowską potęgą. Istotniejsze jest to, iż umiędzynarodowiła ona dwustronny konflikt polsko-niemiecki, kładąc tym samym podwaliny pod upadek III Rzeszy – tak mi kiedyś rzekł człowiek o bardzo wysokim statusie społecznym, sam mający się za wielkiego patriotę, i zapamiętale próbujący uczyć tego rodzaju patriotyzmu innych. Tu wyraźnie przebija podobne rozumowanie: skoro już wcześniej zginęło kilka milionów Polaków, to dalsze parę setek tysięcy ofiar nie robi przecież większej różnicy – ważne, że Paryż ocalał! To nie jest w istocie żaden patriotyzm. To jest myślenie podszyte daleko posuniętym internacjonalizmem; to myślenie, które traktuje Polskę zawsze przede wszystkim jako środek do cudzego szczęścia, nie zaś cel sam w sobie; to myślenie zatruwające do gruntu nasze zbiorowe zdrowie moralne, a jeszcze bardziej deformujące i wykoślawiające nasze pojęcia polityczne. Tego rodzaju opinie mogą pochodzić tylko od ludzi pozbawionych głębszej duchowej łączności z prawdziwą, autentyczną Polską, z jej potrzebami i interesami. Niemniej absurdalne są twierdzenia p. gen. Ścibor-Rylskiego. Twierdzenie: „Powstanie musiało wybuchnąć” jest przejawem jakiegoś historycznego determinizmu w czystej postaci. Poniżej udo6 wodnię p. generałowi, że mija się na całej linii z prawdą. Zaś podpieranie się tą „wolnością i niepodległością” jest doprawdy żałosne. Ciekawe, w czym p. generał upatruje ową niepodległość: w orle z koroną na swojej generalskiej czapce, czy może w tych rozdętych oficjalnych uroczystościach ku czci narodowych klęsk. Suma summarum widzimy jak dłoni, że wszystkie te zacytowane wywody są tylko i wyłącznie zbiorem ogólników, nie mieszczących w sobie żadnej konkretnej, pozytywnej treści. Jest zbiór różnych pseudopatriotycznych frazesów, zaklęć i sloganów, zaprawionych sporą porcją agresji w stosunku do tych wszystkich, którzy nie chcą ślepo w nie wierzyć. Jak się nie ma w ręku racjonalnych argumentów, to pozostaje właśnie tylko taki sposób prowadzenia dyskursu, a raczej zakrzykiwania oponenta. Przyjrzyjmy się więc wnikliwie kulisom powstania warszawskiego; przyjrzyjmy się nagim faktom, by stwierdzić, czy naprawdę to powstanie „musiało wybuchnąć”. Otóż, fakty te mówią zgoła coś przeciwnego – nie tylko nie musiało ono wybuchnąć, ale nie było nawet planowane – decyzja o jego wywołaniu zapadła dopiero w ostatniej dosłownie chwili. Nie chcę tu wdawać się w omawianie całego planu akcji „Burza”, ograniczę się tylko do samej stolicy. Otóż, pierwotny plan ewentualnego wywołania powstania w Warszawie zakładał, że, aby miało ono jakiekolwiek szanse powodzenia, muszą zostać spełnione następujące warunki: a)uzyskanie pełnego zaskoczenia Niemców; b) uzyskanie znaczącej pomocy z zewnątrz w postaci desantu Samodzielnej Brygady Spadochronowej gen. Sosabowskiego oraz wsparcia ze strony alianckiego lotnictwa; c)zakładano walkę wyłącznie z niemiecką policją, w żadnych wypadku z frontowymi oddziałami Wermachtu. Nawet pomimo wszystkich tych zastrzeżeń, z bardzo dużym sceptycyzmem odnosili się do koncepcji powstania zarówno Naczelny Wódz, gen. broni Władysław Sikorski, jak i Komendant Główny AK, gen. dyw. Stefan Rowecki ps. Grot. Obydwaj zostali jednak odpowiednio wcześniej wyeliminowani z gry. Gen. Sikorski zginął w katastrofie gibraltarskiej, zaś „Grot” został skutkiem zdrady pojmany przez Niemców, osadzony w Sachsenhausen, i zamordowany tuż po wybuchu powstania na osobisty rozkaz Himmlera. Także i następca gen. Sikorskiego na stanowisku Naczelnego Wodza, gen. Nowy Przegląd Wszechpolski Numer 7-8-9 2011 TEMAT MIESIĄCA broni Kazimierz Sosnkowski był sceptyczny wobec projektu robienia powstania w Warszawie. Świadczy o tym choćby jego wypowiedź z 3 lipca 1944 r.: „Powstanie bez uprzedniego porozumienia z ZSRR na godziwych podstawach byłoby politycznie nieusprawiedliwione, zaś bez uczciwego i prawdziwego współdziałania z Armią Czerwoną byłoby pod względem wojskowym niczym innym jak aktem rozpaczy”. Były to w tym momencie już tylko czysto teoretyczne rozważania, biorąc pod uwagę takie fakty, jak wcześniejsze zerwanie przez Związek Sowiecki stosunków dyplomatycznych z rządem polskim w Londynie; jawne przygotowywanie sobie przezeń własnego zaplecza polityczno-wojskowego w postaci ZPP i 1 Armii WP gen. Berlinga; wreszcie brutalną rozprawę z dużymi zgrupowaniami AK, realizującymi akcję „Burza” na Wileńszczyźnie i na Wołyniu. Można było, to prawda, robić sobie jeszcze jakieś złudzenia, że na zachód od linii Curzona scenariusz wypadków będzie inny. Były to jednak złudzenia małego dziecka – Sowieci nie po to przecież tworzyli swoje „polskie” marionetkowe agendy, by osadzać je w Wilnie czy Lwowie, ale w Warszawie. Jeszcze 14 lipca Komendant Główny AK, gen. Tadeusz Komorowski ps. Bór, po zapoznaniu się z przebiegiem i efektami „Burzy” na Kresach, meldował do Londynu, że w zaistniałej sytuacji powstanie w stolicy nie ma żadnych szans powodzenia. Wcale się do niego zresztą nie szykowano, skoro tydzień wcześniej wysłano z magazynów warszawskich na prowincję, szczególnie na teren Lubelszczyzny, 700 pistoletów maszynowych, stanowiących większą część posiadanych w Warszawie ogółem. Oznaczało to ogromne osłabienie siły ognia stołecznej AK, zważywszy, że pistolet maszynowy to bardzo cenna broń w walce w mieście, toczonej często na bliską odległość. Jak więc się to stało, że gen. Komorowski w ciągu dwóch tygodni raptem zmienił zdanie i dał rozkaz do powstania. Jeszcze w ostatnich dniach lipca dwóch wysokich oficerów KG AK: płk Emil Fieldorf ps. Nil – dowódca Kierownictwa Dywersji AK (Kedywu) i ppłk Ludwik Muzyczka, złożyło na ręce „Bora” pisemne memoriały sprzeciwiające się wywoływaniu powstania, uzasadniając ten sprzeciw zarówno postawą ZSRR, jak i przyczynami natury wewnętrznej – brakiem dostatecznej liczby żołnierzy, a zwłaszcza broni i amunicji. Ale decyzja zapadła Numer 7-8-9 2011 już wcześniej. 21 lipca doszło do spotkania całej trojki AK-wskich generałów: Komorowskiego, Tadeusza Pełczyńskiego ps. Grzegorz oraz Leopolda Okulickiego ps. Niedźwiadek, Kobra – zrzuconego niedawno właśnie skoczka z Londynu. To na tym spotkaniu zapadła najprawdopodobniej wstępna decyzja o wywołaniu powstania, przy czym najsilniej parł do niego Okulicki, posuwając się wobec „Bora” nawet do gróźb i szantażu, choć nie miał w tej kwestii jakichkolwiek formalnych upoważnień ze strony Naczelnego Wodza. W następstwie tej narady „Bór” zadepeszował do Londynu gotowość do powstania. Zaś 26 lipca wysłał tam kolejną depeszę, informując, że Niemcy na wschód o Warszawy są już całkowicie rozbici, zatem Armia czerwona lada chwila może wejść do stolicy Polski. Tym samym trzeba więc przedsięwziąć powstanie. Jednakowoż konsultacje poczynione w alianckich kręgach politycznych i militarnych, m.in. przez ambasadora Raczyńskiego, szybko pokazały, że alianci, w tym również Brytyjczycy, nie widzą żadnych możliwości udzielenia mu efektywnej pomocy lotniczej, nie mówiąc już o przerzucie do Polski jakichkolwiek jednostek PSZ na Zachodzie. Wskazywano przy tym jasno nie tylko na trudności natury czysto technicznej, ale i na względy polityczne – na decyzje odnośnie podziału kontynentu, jakie zapadły w Teheranie, i wynikającą z nich dla aliantów niemożność wpływania na rozwój wypadków w Polsce poza plecami Stalina. 29 lipca doszło w Warszawie do spotkania specjalnego emisariusza rządu londyńskiego, kpt. Jana Nowaka-Jeziorańskiego (późniejszego dyrektora RWE) z gen. Komorowskim. Kurier miał wtedy przedstawić „Borowi” sytuację geopolityczną wytworzoną przez postanowienia teherańskie i uzmysłowić mu, że Stalin otrzymał już od USA i Wielkiej Brytanii pełne carte blanche odnośnie całej Polski. Zaznaczył też, że nie można liczyć na jakąkolwiek pomoc Zachodu. Wszelako jednocześnie miał mu zasugerować, że powstanie mogłoby ułatwić Mikołajczykowi rokowania ze Stalinem. Jeśli to faktycznie miało miejsce, to trzeba to uznać za wyraźną zachętę dla zrobienia powstania. Nie wiemy do dzisiaj, jaki dokładnie przebieg i konsekwencje miała ta rozmowa, ale jedno jest pewne – sławny kurier z Londynu nie odwodził bynajmniej w sposób zdecydowany „Bora” od powstania. Nie da się nawet wykluczyć, Nowy Przegląd Wszechpolski 7 TEMAT MIESIĄCA że jego wizyta w Warszawie miała przede wszystkim na celu wytworzenie swoistego alibi dla londyńskich czynników decyzyjnych na wypadek gdyby powstanie zakończyło się klęską i tragedią ludności stolicy. Zresztą, „Bór” posiadał już w tym momencie przyzwolenie na powstanie. Otrzymał je od Prezesa Rady Ministrów, Stanisława Mikołajczyka, który w depeszy z 26 lipca upełnomocnił Delegata Rządu na Kraj, Jana Stanisława Jankowskiego do ewentualnego podjęcia decyzji o powstaniu na miejscu, „w momencie przez was wybranym”. Mikołajczyk dopuścił się przy tym swoistej manipulacji, gdyż stosowna uchwała, przegłosowana przez Radę Ministrów, miała dużo bardziej ogólnikową treść. Upoważniała ona mianowicie Delegata do: „powzięcia wszystkich decyzji wymaganych tempem ofensywy sowieckiej, a w razie konieczności bez uprzedniego porozumienia się z rządem”. Tym samym, cedując na Jankowskiego formalne prawo decyzji w tej tak kluczowej dla Polski sprawie, złożono praktycznie tą decyzję ręce dowódców AK, którzy mogli łatwo na niezorientowanym w sprawach wojskowych Delegacie pożądaną przez siebie decyzję wymusić, czy to przez wywarcie nań odpowiednio silnej presji, czy też choćby przez zwykłe wprowadzenie go w błąd co do rozwoju sytuacji militarnej. Późniejsza jego wypowiedź ujawnia, że nie było to wcale trudne: „Chcieliśmy światu pokazać, że, dążąc do niepodległości, nie chcemy otrzymać od nikogo wolności w podarunku, aby wraz z podarunkiem nie były dyktowane nam warunki sprzeczne z interesami i tradycjami i godnością Narodu. Wreszcie chcieliśmy uwolnić Polskę od gniotącej zmory kaźni gestapo i mordowni więziennych. Chcieliśmy być wolni i wolność sobie zawdzięczać”. Te słowa wiele mówią o rozległości horyzontów politycznych Jankowskiego. Chcieliśmy, chcieliśmy, chcieliśmy…Tak jakby jedyną treścią i wykładnią polityki były tylko same chcenia. W tym stanie rzeczy główna polityczna odpowiedzialność za wywołanie powstania warszawskiego spoczywa bez wątpienia na Stanisławie Mikołajczyku. Na poziomie zaś woskowym nie jest bez winy sam Naczelny Wódz, gen. Sosnkowski. Co z tego, że niby wykazywał w tej kwestii sceptycyzm, skoro nie zdobył się w odpowiednim czasie na wydanie kategorycznego zakazu. Za to w 8 krytycznych dniach wyjechał na inspekcję wojsk gen. Andersa do Włoch, tak jakby akurat to w tej chwili było najważniejsze. Równało się to zrzuceniu ciężaru odpowiedzialności z siebie, przysłowiowym umyciu rąk, i oddaniu możliwości decyzyjnych w ręce „Bora”, i działających za jego plecami ludzi pokroju Okulickiego, Pełczyńskiego i Chruściela, których to głównie działania doprowadziły do wywołania powstania. Osobną, bardzo istotną, a wedle wszelkich przesłanek bardzo złowrogą rolę odegrał tu również zrzucony na spadochronie b. osobisty plaster gen. Sikorskiego, Józef Rettinger. Ostateczna decyzja o wybuchu powstania zapadła 31 lipca po przybyciu do „Bora” płk. Antoniego Chruściela ps. Monter z meldunkiem, że sowieckie czołgi, wkraczają, po uprzednim zajęciu Okuniewa, Radzymina i Wołomina, na Pragę. Wiadomość ta była jednak albo skutkiem niedokładnego rozpoznania, albo też została rozmyślnie zmyślona. Działając pod tym impulsem, „Bór” wydał rozkaz rozpoczęcia powstania następnego dnia o godz. 17.00. Częstokroć podkreśla się, że niebagatelny wpływ na tą decyzję miało zarządzenie niemieckiego gubernatora Warszawy, Ludwiga Fishera z 27 lipca, nakazujące stawić się 100 tysiącom warszawiaków do robót fortyfikacyjnych, co sugerowało, że Niemcy zamierzają bronić Warszawy za wszelką cenę, zamieniając ją w twierdzę. W domyśle więc była ona tak czy owak skazana na zniszczone. Nadto podkreśla się, że zastosowanie się do tej decyzji pociągnęłoby za sobą rozbicie całej siatki konspiracyjnej AK w stolicy. Jest to jednak bardzo naciągany argument, dorabiany ex post. Wymienieni wodzowie AK podjęli bowiem wstępną decyzję o powstaniu już znacznie wcześniej. Nadto, fakt ten nie mógł być dla nich istotnym motywem działania, skoro kierowali się ponoć kalkulacją, że Sowieci w każdej chwili mogą wkroczyć do stolicy. Poza tym, takie zarządzenie łatwo jest wydać, dużo trudniej wykonać, przy powszechnym oporze i sabotażu ze strony ludności. Przywołuje się też często jako rzekomy argument na usprawiedliwienie decyzji o powstaniu agitację sowieckich radiostacji na rzecz podjęcia przez mieszkańców stolicy zbrojnej walki z Niemcami, która groziła rzekomo tym, iż zwykli warszawiacy sami rzuciliby się do walki ze znie- Nowy Przegląd Wszechpolski Numer 7-8-9 2011 TEMAT MIESIĄCA nawidzonym okupantem, walki dużo bardziej jeszcze beznadziejnej. Czym jednak mieliby walczyć – gołymi rękami? Twierdzi się również, że powstanie wywołaliby w tej sytuacji i tak komuniści z AL. Otóż, formacja ta była tak słaba w stolicy, że Niemcy zdławili by taki podryw w ciągu kilku dni, a najpewniej godzin, bez tak straszliwych dla Warszawy następstw. To są kolejne naciągane argumenty i nic więcej. Skrajną nieodpowiedzialność w/w dowódców, którzy mają decydującą „zasługę” w wywołaniu powstania, ukazuje najlepiej fakt, że spośród 35 tysięcy zmobilizowanych do powstania żołnierzy stołecznej AK najwyżej 5 tysięcy dysponowało w tym momencie bronią. Na jej stanie uzbrojenia było w tym momencie nieco ponad 2,5 tys. karabinów ręcznych, 657 pistoletów maszynowych, 145 ręcznych karabinów maszynowych, 47 ciężkich karabinów maszynowych, ponadto 3800 pistoletów, 29 karabinów ppanc., 6 Piatów i 16 moździerzy i granatników. Do pierwszego natarcia zdołano w dodatku wykorzystać mniej niż połowę tego arsenału, szczególnie gdy chodzi o rkm i ckm ( odpowiednio 60 i 7 sztuk). Było to spowodowane krótkim czasem mobilizacji i trudnością transportu broni w warunkach szczelnie obstawionego formacjami niemieckimi miasta. Że trudno było dostarczyć na czas oddziałom powstańczym ciężką broń maszynową – to jeszcze można jakoś zrozumieć. Jak jednak wytłumaczyć fakt, że dostarczono im zaledwie 1000 kb, 300 pm i zaledwie 1000 pistoletów. To świadczy najlepiej o bardzo kiepskim poziomie przygotowania, a mówiąc wprost - o kompletnym nieprzygotowaniu do powstania. Ilość posiadanej amunicji wystarczała na 3 dni walki. Brak broni nie był jednak istotnym problemem dla inspiratorów powstania, bo tą przecież można było, jak dowodził np. „Monter”, zdobyć na wrogu, atakując niemieckie bunkry z kilofami itp. I tych straceńców posłano naprzeciw 20 tysięcy dobrze uzbrojonych Niemców, w tym około 7 tysięcy ostrzelanych żołnierzy regularnej armii niemieckiej, siedzących przeważnie w doskonale ufortyfikowanych bunkrach i budynkach. Posłano ich w dodatku w do tego szaleńczego ataku w pełnym świetle dnia, a nie pod osłoną nocy. Wymyślono mianowicie, że wyznaczenie godz. „W” na godz. 17.00 jest optymalnym rozwiązaniem, gdyż gromadzący się żołnierze znikną w tłumie Numer 7-8-9 2011 wracających właśnie z pracy cywilów, i będą mogli podejść niepostrzeżenie do niemieckich stanowisk na odległość rzutu granatem. Była to jednak w rzeczywistości pora najgorsza. Niemieccy konfidenci, których było w Warszawie wystarczająco dużo, nie mogli nie wykryć koncentracji oddziałów powstańczych, stąd niemiecki garnizon został odpowiednio wcześniej uprzedzony o szykującym się powstaniu. Wydaje się, że znacznie lepszym rozwiązaniem byłoby zgromadzenie pod wieczór żołnierzy na kwaterach i atakowanie nocą. W praktyce rozkaz nakazujący żołnierzom, w większości z gołymi rękami, szturmować niemieckie bunkry w biały dzień, równał się posłaniu ich na rzeź. I to pierwsze uderzenie zakończyło się właśnie taką rzezią. Ponieważ Niemcy nie dali się nigdzie zaskoczyć, atakujące oddziały zostały zdziesiątkowane ogniem broni maszynowej, a w niektórych przypadkach wybite wprost do nogi. Atakowanych niemieckich obiektów nie zdołano zaś ani w jednym wypadku opanować. Dopiero następne dni przyniosły sukcesy, i nie dzięki wcale genialnym planom „Bora” i jego otoczenia, ale wyłącznie dzięki bohaterstwu żołnierzy i męstwu lokalnych dowódców. Jest poza wszelką dyskusją, że pod względem czysto wojskowym powstanie warszawskie było czynem doprawdy imponującym; czynem, któremu trudno znaleźć jest odpowiednik w dziejach. Oddziały powstańcze, złożone zarówno z dobrze wyszkolonych żołnierzy, jak i z młodzieży, a nawet dzieci, potrafiły przez ponad 60 dni stawiać zaciekły opór posiadającym olbrzymią przewagę uzbrojenia siłom niemieckim, a składającym się, prócz pierwotnego garnizonu Warszawy, z ponad 25-tysięcznego specjalnego korpusu pacyfikacyjnego gen. SS gen. Ericha von dem Bacha-Zelewskiego, same będąc pozbawione ciężkiej broni i wystawione na potężny ostrzał artyleryjski oraz nieustanne bombardowania lotnicze. Kto w świecie mógłby się na taki czyn zdobyć? Podobnie zaciekle i bohatersko walczyli chyba tylko Rosjanie w Stalingradzie i Japończycy na wyspach Pacyfiku, ale to były formacje regularne, nie zaś pospolite ruszenie. Zresztą, tak samo wzorowa, bohaterska i godna wielkiego podziwu i uznania była postawa całej cywilnej ludności stolicy, która wspierała powstańców, jak i czym tylko mogła, i zapewniała jakie takie funkcjonowanie miasta, Nowy Przegląd Wszechpolski 9 TEMAT MIESIĄCA mimo panujących w nim potwornych wprost warunków. Ale nie można też w tym zachwycie nad tą stroną powstania warszawskiego przesadzać. Można przypuszczać, że Niemcy, gdyby tylko naprawdę tego chcieli, zdławili by je wcześniej. Wystarczyłoby, by wprowadzili do walki jedną ze swoich znajdujących się w pobliżu dywizji pancernych. Dlaczego tego nie zrobili? Nasuwa się oczywista hipoteza – dopóki trwały walki w Warszawie mieli całkowitą pewność, że wojska sowieckie nie przystąpią w stosunku do nich na tym odcinku do działań zaczepnych, nie było zatem w ich interesie nadmiernie się spieszyć w tłumieniu powstania. Najgorsze jest jednak to, że ta heroiczna powstańcza walka nie prowadziła do żadnego konkretnego celu; że była ona od samego początku skazana na całkowitą klęskę. W wymiarze militarnym klęska powstania warszawskiego była już całkowicie oczywista z tą chwilą, gdy Sowieci wstrzymali swoje natarcie i przeszli do obrony, dając tym jasno i dobitnie do zrozumienia, że na jakąkolwiek wsparcie z ich strony nie może ono liczyć. W takim stanie rzeczy nasuwa się wręcz pytanie, czy nie trzeba było już wtedy podjąć rozmów kapitulacyjnych z Niemcami, a nie narażać dalej półmilionowej rzeszy cywili na zagładę? Takie rozwiązanie nie wchodziło jednak zupełnie w grę z jednego bardzo prostego powodu – nie pozwalały na to osobiste ambicje i swoiście pojmowany „honor” Komorowskiego, Okulickiego, Pełczyńskiego, Chruściela i ich popleczników. To swoiste poczucie „honoru”, nie popchnęło jednak jakoś np. Okulickiego – w istocie głównego sprawcę powstania, w obliczu całkowitego bankructwa jego koncepcji, do stanięcia do walki z bronią w ręce na pierwszej linii i do poszukania sobie równie honorowej śmierci. Jest faktem niezaprzeczalnym – żadne zaklęcia tego nie zmienią – że powstanie warszawskie skończyło się straszliwą polską klęską. Poległo w nim, według różnych rachub, od 16 do 18 tys. żołnierzy AK. Liczba ofiar wśród ludności cywilnej jest znacznie trudniejsza do oszacowania. Obecnie mówi się najczęściej o 120 do 150 tys. zabitych, choć w czasach PRL-u szacowano ją nawet na ponad 200 tys. Rozmiary tej klęski najlepiej oddają liczby bezwzględne – na jednego zabitego Niemca przypada dziesięciu zabitych powstańców, a stu Polaków ogółem! Zaiste, jest 10 czym się chlubić i jest co hucznie świętować! Należy tu zresztą zaznaczyć, że powstanie mogło się skończyć jeszcze większą polską hekatombą. Hitler, doznawszy szału na wiadomość o wybuchu powstania, rozkazał w pierwszym odruchu zrównać po prostu Warszawę z ziemią zmasowanymi bombardowaniami lotniczymi. Jedynie obecność w mieście okrążonych sił niemieckich udaremniła ten zbrodniczy zamysł. Także i wytyczne o wymordowaniu całej ludności stolicy nie zostały na szczęście do końca zrealizowane. Stało się tak paradoksalnie głównie dzięki jej głównemu katowi, gen. von dem Bach-Zelewskiemu, wywodzącemu się z kaszubskiej szlachty, w którym, mimo że zacierał wczesnej skrupulatnie swoje polskie korzenie i miał na swoim koncie rozliczne zbrodnie, także w stosunku do ludności polskiej na terenach wcielonych bezpośrednio do Rzeszy w 1939 r., obudziło się przynajmniej ludzkie współczucie dla współrodaków wedle krwi. To on wymógł, by zabijać na miejscu jedynie mężczyzn i chłopców od 14 lat, tłumacząc to potrzebą oszczędzania czasu i amunicji, co uratowało wiele istnień ludzkich. Trzeba tu wyjaśnić, że stosowny rozkaz wydany w tej kwestii osobiście przez Himmlera nakazywał bezwzględną rzeź całej ludności Warszawy, zaś gen. Bach-Zelewski nie mógł się przeciwstawić na całej linii samemu szefowi SS. Było więc szczęściem w nieszczęściu, że uzyskał przynajmniej pewne jego złagodzenie. Oczywiście, mimo to w wielu dzielnicach Niemcy, zwłaszcza oddziały złożone z kryminalistów oraz tzw. RONA (nie mylić z ROA gen. Własowa), dokonali rzezi całej ludności polskiej, bez względu na płeć i wiek. Bach-Zelewski, potrafił również zresztą zdobyć się na tyle odwagi wobec swoich zwierzchników, szczególnie wspomnianego Himmlera, że doprowadził, pod podobnymi pretekstami, do pewnego ograniczenia ostrzału artyleryjskiego miasta, co również wpłynęło na ograniczenie liczby ofiar. Pomimo to, w tej skazanej z góry na klęskę walce zginał sam kwiat warszawskiej młodzieży, pochodzącej głównie z rodzin inteligenckich; najbardziej ideowej, oddanej głęboko Polsce i gotowej za nią umrzeć; ślepo wierzącej też swoim dowódcom, którzy potraktowali ją, niestety, jak zwykłe mięso armatnie. To równało się przetrąceniu Polsce kręgosłupa. To było nic innego, jak tylko kolejny – po Katyniu, Miednoje, Twerze, ak- Nowy Przegląd Wszechpolski Numer 7-8-9 2011 TEMAT MIESIĄCA cji A-B, masowych niemieckich mordach na ziemiach wcielonych bezpośrednio do Reichu na jesieni 1939 r. – element eksterminacji polskich elit narodowych. Tych właśnie ludzi zabrakło Polsce w 1956 r., zabrakło ich w latach 80- tych. Cała struktura społeczno-polityczna Warszawy została w następstwie tego tragicznego powstania rozbita i zdezorganizowana. I jeśli dziś wielu użala się, że dzisiejsza Warszawa jest wprost zaprzeczeniem tamtej Warszawy; że jest ona tak bardzo kosmopolityczna, tak pozbawiona polskiego ducha, tak wyjałowiona z wyższych wartości, to niech kierują te żale właśnie głównie pod adresem sprawców powstania warszawskiego – to jest właśnie ich „dzieło”. W warunkach powojennych nie było już szans na odrodzenie się w Warszawie autentycznie polskich elit na szerszą skalę. Niezależnie od strat biologicznych powstanie warszawskie przyniosło też stolicy, a tym samym całej Polsce ogromne straty materialne i bezpowrotną utratę wielu cennych dóbr kultury i dziedzictwa narodowego. W toku samych walk i następnie w ramach planowego wysadzania przez Niemców ulica po ulicy Warszawa została, za wyjątkiem Pragi, w całości zrównana z ziemią. Obok budynków mieszkalnych, wyleciały więc w powietrze, zawaliły się lub spłonęły gmachy urzędów państwowych i publicznych, warszawskie kościoły, pałace, biblioteki, archiwa, wraz ze wszystkimi znajdującymi się w nich dobrami kultury, których Niemcy nie zdołali jeszcze zagrabić. Władze niemieckie pozwoliły sobie nawet wydrukować pod koniec 1944 r. specjalną mapę, na której Warszawy już nie było wcale, zostało po niej tylko puste miejsce. Prawda, że po wojnie nasza stolica została pieczołowicie, wysiłkiem całego narodu, odbudowana. Jest to czyn, z którego możemy być naprawdę dumni. A jednak jest to tylko jakby replika tej starej, przedwojennej Warszawy. Poza tym jej odbudowa pochłonęła mnóstwo sił i energii, które mogły być przecież spożytkowane w inny sposób i na innym polu. Dla Mikołajczyka zaś powstanie stało się, zamiast atutem w przetargach ze Stalinem, dodatkowym obciążeniem, i jeszcze bardziej osłabiło jego pozycję przetargową. Zamiast paktować z dodatkową mocną kartą w ręku, skazany został na rozpaczliwe prośby o sowiecką pomoc, która i tak nie mogła nadejść. Trudno sobie zresztą wyobrazić gorszą i bardziej niedorzeczną kalkuNumer 7-8-9 2011 lację polityczną. Jak można było wszczynać powstanie skierowane politycznie przeciwko Sowietom, a jednocześnie spodziewać się jakiejkolwiek pomocy z ich strony! Stalin był zbrodniczym dyktatorem, ale nie był politycznym durniem – o to żadną miarą posądzać go nie można; raczej wprost przeciwnie. Wywołanie powstania było dla niego cennym prezentem. Dzięki niemu mógł on osiągnąć likwidację polskiej patriotycznej elity niemieckimi rękami, nie brudząc swoich. A jednak różni ultrapatriotyczni historycy, często o bardzo wysokim naukowym cenzusie, uporczywie próbują wybraniać sprawców powstania, składając całą winę za jego skutki właśnie na Stalina i Sowietów, czyli na wrogów. Przykładowo niejaki p. prof. Mieczysław Ryba dowodzi, że: „Kiedy sowieci obejmują kraj i wiadomo jak się zachowują, jak traktują polskie oddziały, kiedy najpierw jest wspólna walka z Niemcami, a później aresztowanie dowódców i wysyłanie na Syberię – to w sposób oczywisty Powstanie determinowało, czy było powodem tego, że przywódcy polscy podjęli szaleńczą decyzję o jego wybuchu” („Moskwa rozgrywa Powstanie nawet dziś”, ND, 02.08.2010 r., s.6). I to jest „logika” myślenia profesora historii, czołowego publicysty „ND” i przewodnika polskich sumień. Przesłanie jest proste – to Stalin jest winny za tą – jak przyznaje p. Ryba – „szaleńczą” decyzję, to on ją praktycznie wymusił. Oczywiście, najwygodniej jest zwalić wszystko na wrogów, to najskuteczniejszy sposób odciągnięcia uwagi czytelnika od pewnych bardzo niewygodnych dla organizatorów i politycznych beneficjentów urzędowego kultu powstania warszawskiego faktów. P. Ryba uprawia tu najtańsze polityczne moralizatorstwo – zdaje się wymagać od wroga, by ten zachowywał się po przyjacielsku. Tylko że przez „szaleńcze decyzje” nikt i nigdzie nie osiągnął jeszcze zakładanych celów politycznych. W końcu chyba mniejszą tragedią byłaby nawet wywózka pewnej grupy warszawiaków na Syberię, aniżeli zagłada całego miasta i masowa rzeź jego ludności. Tak to wymyśla się najdziwniejsze, niekiedy wprost śmieszne figury retoryczne, byle tylko utrzymać Okulickiego i jemu podobnych w roli narodowych bohaterów. Wodzowie III Rzeszy, której upadek był już wtedy przesądzony, dostali od ich znakomity pretekst i sposobność zrównania znienawidzonej, nieujarzmionej nigdy do końca Warszawy z ziemią, i z tej Nowy Przegląd Wszechpolski 11 TEMAT MIESIĄCA okazji w sposób sadystyczny, skrupulatnie skorzystali. To wszystko obciąża sumienia sprawców wybuchu powstania warszawskiego i ich ewentualnych zakulisowych mocodawców, nawet jeśli ich decyzja nie była wynikiem jakiegoś rozmyślnego spisku, a jedynie rezultatem straszliwej pomyłki. Bo jak stwierdził Talleyrand – skądinąd też człowiek wątpliwej cnoty – w polityce często błąd równa się zbrodni. Jednak wiele wskazuje na to, że była ona właśnie efektem takiego spisku. Najbardziej podejrzaną postacią wydaje się tu być tutaj wspomniany Okulicki, który od momentu wylądowania w kraju na spadochronie nie zajmował się właściwie niczym innym, jak tylko usilnym forsowaniem koncepcji powstania. Mianowanie go zaś z tego tytułu do rangi generalskiej przez gen. Sosnkowskiego umocniło wydatnie jego pozycję i czyniło jego poczynania skuteczniejszymi. Okulicki skaptował sobie wspólników w postaci wspomnianych: Pełczyńskiego i Chruściela oraz innych, którzy przystąpili do odsuwania na boczny tor oficerów KG AK przeciwnych powstaniu, i dosłownie „siedli” na gen. Komorowskiego, chcąc za wszelką cenę wymusić na nim decyzję o powstaniu, posuwając się przy tym, jak wspominałem, nawet do gróźb i szantażu, a także rozmyślnie wprowadzając go w błąd odnośnie ruchów wojsk sowieckich, lub też końcu, jak Chruściel, samowolnie wydając rozkazy o koncentracji oddziałów powstańczych. W każdym normalnym kraju, w typowych warunkach, winni takich działań zostaliby postawieni przed sądem wojennym, a następnie – niewykluczone – przed plutonem egzekucyjnym. Ale u nas dalej stawia się ich na piedestałach, funduje się im masowo pomniki i nazwy ulic. Szczególnym zaś obiektem tej powstańczej czci jest postać głównego sprawcy powstania – Okulickiego, który miał czelność uzasadniać decyzję o jego wszczęciu następującymi słowy: „W Warszawie mury będą się walić i krew poleje się strumieniami, aż opinia światowa wymusi na rządach trzech mocarstw zmianę decyzji z Teheranu”. Tak może się wypowiadać tylko albo kompletny szaleniec, albo prowokator. Szkoda, że nikt jakoś nie chce głębiej dociekać, kto konkretnie dał temu Okulickiemu prawo, albo może raczej rozkaz rozlewania polskiej krwi „strumieniami”. Bezkrytyczni gloryfikatorzy powstania warszaw12 skiego nie przejmują się również zupełnie tym, że bardzo krytycznie odniosło się doń wielu wybitnych Polaków. Wśród nich byli m.in.: gen. Władysław Anders, przewodniczący Rady Jedności Narodowej, wybitny działacz socjalistyczny, Kazimierz Pużak (jeden z sądzonych w Moskwie przywódców Polskiego Państwa Podziemnego), Jędrzej Giertych, prof. Wiesław Chrzanowski, Stefan Kisielewski, znani historycy: Władysław Pobóg-Malinowski (piłsudczyk) i Paweł Wieczorkiewicz, wymieniając tylko tych najbardziej znanych i znaczących. Czy ten ich krytycyzm automatycznie oznacza, że i oni również wyznają „rosyjską narrację historii”. Anders, który tyle przecież wycierpiał od Sowietów na Łubiance, stwierdził: „Powstanie w ogóle nie tylko nie miało żadnego sensu, ale było nawet zbrodnią”. A pod koniec 1944 r. żądał postawienia odpowiedzialnych przez sądem, oczywiście bezskutecznie. Powszechnie znany radykalny działacz narodowy Adam Doboszyński, zwabiony po wojnie podstępnie do kraju przez UB i zamordowany po sfingowanym procesie, napisał tuż po upadku powstania: „Nie ulega dziś wątpliwości, że powstanie warszawskie było największą zbrodnią na narodzie polskim w całej jego historii”. Nawet jeśli w tej wypowiedzi jest pewien cień przesady, to mamy tu do czynienia bezsprzecznie z największą zbrodnią popełnioną na narodzie polskim przez samych Polaków, względnie ludzi oficjalnie nimi się mieniących. W tym kontekście łatwo zrozumieć, że w celu dalszego podtrzymywania bezkrytycznego kultu powstania warszawskiego, trzeba go ubierać w całą pokrętną filozoficzno-mistyczną oprawę i wymyślać ex post różne „musy”. Najprościej bowiem jest powiedzieć – musiało wybuchnąć, i koniec, kropka, co tu jeszcze dyskutować! Dlaczego niby „musiało”? Ano ponoć dlatego, że nie było możliwości utrzymania w ryzach rwących się do otwartej walki, pałających żądzą zemsty na wrogu, własnych żołnierzy. Zatem brak formalnego rozkazu rzekomo i tak nie zapobiegł by powstaniu, a jego żywiołowy wybuch miałby jeszcze tragiczniejsze skutki. Warto jednak zauważyć, że ten „mus” jakoś nie wystąpił w żadnym innym mieście, a w niektórych struktury AK były stosunkowo silne. Także i w Warszawie nie byłoby żadnego powstania, gdyby nie było rozkazu. To jest całkowicie oczywiste. Chęć odwetu na wrogu z pewnością była po- Nowy Przegląd Wszechpolski Numer 7-8-9 2011 TEMAT MIESIĄCA wszechna w podziemnych szeregach, jednak żołnierze AK to nie była jakaś warcholska, bezmózga hołota; to było karne, zdyscyplinowane podziemne wojsko. Szczególnie właśnie w Warszawie – swoją postawą przez długie lata udowodnili oni, iż żadna niesubordynacja na większą skalę, a tym bardziej bunt przeciwko własnemu dowództwu nie wchodzi w grę. Zresztą, gdyby nawet chcieli walczyć bez rozkazu, to nie mieliby za bardzo czym, ponieważ magazyny broni były ściśle zakonspirowane, a dostęp do nich miało jedynie nieliczne grono osób. Poza tym, co to za dowództwo, które ulega naciskom „dołów”. To nie żołnierze mają dyktować generałom swoją wolę, ale odwrotnie. Wojsko, także w postaci jego podziemnego surogatu, to nie jest klub dyskusyjny albo partia polityczna, gdzie się podejmuje decyzje na drodze dyskusji i głosowania. Każda zaś odpowiedzialna władza ma obowiązek, nawet za cenę osobistych największych poświęceń, chronić poddaną sobie zbiorowość przed nieodpowiedzialnymi, żywiołowymi wybuchami, które pociągają za sobą tak ogromne szkody biologiczne, materialne i moralne – tak, tak , moralne, panowie wielbiciele ideologii powstańczej! Jeśli więc nie dało się w żaden sposób powstrzymać tego parcia „dołów” do otwartej walki z wrogiem, to trzeba było umiejętnie je rozładować, kierując tych zapaleńców do walki na prowincję, a nie narażać życia kilkuset tysięcznej rzeszy cywilów, stłoczonych w wielkim mieście. Kolejną odmianą owej konwencji „musu” są tłumaczenia w stylu: „Gdyby nie było powstania, to…”. I tu podtyka się najrozmaitsze scenariusze. Koronnym jednak i chyba najczęściej spotykanym jest ten, że Polska zostałoby wcielona wprost do Kraju Rad. To jakoś jednak nie spotkało ani Rumunii, ani Czechosłowacji, ani nawet walczących do końca z Sowietami Węgier, mimo że tam nie było podobnych powstań. Także ogłoszony już wcześniej, oficjalnie 22 lipca w Lublinie, Manifest PKWN stanowił inaczej. Także ustalenia z Teheranu wcale nie przewidywały bezpośredniej inkorporacji krajów Europy Środkowej do ZSRR. Najlepszym tego dowodem była decyzja o przeprowadzeniu wschodniej granicy Polski wzdłuż linii Curzona. Oczywiście, zupełnie inna była sytuacja państw bałtyckich – one jeszcze przed wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej zostały wcielone do ZSRR, co zostało formalnie zalegitymizowane Numer 7-8-9 2011 przez tzw. referenda ludowe w tych krajach. W Teheranie ten fakt po prostu usankcjonowano. Nie ma najmniejszych przesłanek, by twierdzić, że Stalin choćby przez moment zmierzał w kierunku prostego wcielania Polski do ZSRR. Gdyby tak było, nie powoływałby do istnienia 1 Armii Berlinga i marionetkowych polskich rządów. Śmiem pójść nawet dalej - on nawet o tym nie marzył – myślał zbyt realnie; wiedział dobrze, że to oznaczałoby powszechny powstańczy ferment w Polsce, który byłoby trudno spacyfikować. Znacznie bardziej korzystny z jego punktu widzenia był scenariusz „miękkiej” okupacji. Nie bez powodu wszędzie indziej powstały klasyczne partie komunistyczne, zaś w Polsce zwolennicy nowego porządku schować się musieli za szyldem partii o nazwie „robotnicza”. A gdyby, wreszcie nawet, takie zamiary miały miejsce, to wszak powstanie warszawskie z jego rezultatami nie stało im wcale na przeszkodzie, ale byłoby raczej dla nich istotnym ułatwieniem. Rzeczywistym podłożem wybuchu powstania warszawskiego było tkwienie jego sprawców w oparach XIX-wiecznej ideologii powstańczej, wyrażonej najlepiej słowami: „dziś twój tryumf, albo zgon”. Ludzie ci, wykarmieni na kulcie Piłsudzkiego i legionów, czuli się po prostu zobligowani do zrobienia kolejnego, wielkiego polskiego powstania, i w imię tych swoich irracjonalnych wyobrażeń złożyli całopalną ofiarę z Warszawy i jej mieszkańców, mimo że nie była ona absolutnie potrzebna i przydatna samej Polsce, a i świat jej wcale od nas nie wymagał, i nic go ona tak naprawdę nie obchodziła. Tylko tak można wytłumaczyć postawę Okulickiego i jego wspólników. W innym bowiem wypadku trzeba by było bowiem uznać tych ludzi wprost za obcych agentów. Nie oznacza to wcale, bym wzywał do tego, aby rocznicy powstania warszawskiego nie obchodzić lub ją pomniejszać. Nic podobnego. Jest ono wydarzeniem, którego żadną miarą nie da się wymazać z naszych narodowych dziejów. W historycznej skarbnicy każdego narodu są nie tylko wydarzenia radosne, nie tylko same zwycięstwa; mieści ona też w sobie i wydarzenia bardzo smutne, wielkie klęski. W powstaniu, niezależnie od jego kulis, zginęło kilkadziesiąt tysięcy bohaterskich żołnierzy AK i innych formacji podziemnych. Straciła w nim życie wielka rzesza polskich cywilów. Wszyscy ci ludzie z chwilą wybuchu powsta- Nowy Przegląd Wszechpolski 13 TEMAT MIESIĄCA nia, z chwilą otrzymania rozkazu od dowódców, walczyć musieli, i to walczyć dobrze – było to ich żołnierskim obowiązkiem. Zasługują na nasz najwyższy szacunek, uznanie, a nade wszystko – pamięć. Podobne, jak i żyjący jeszcze uczestnicy tych dramatycznych walk. Jednak to nie musi, i nie może nawet, oznaczać od razu bezkrytycznej aprobaty dla błędnych, a nawet miejscami wprost ocierających się o zbrodnię decyzji Okulickiego, Komorowskiego, Chruściela etc. Przede wszystkim zaś, obchodząc rocznicę powstania, obchodźmy ją jako rocznice klęski, a nie róbmy sobie z niej sztucznie rocznicy zwycięstwa, choćby tylko – „moralnego”. Tymczasem od kilkunastu już lat wzmaga się całkowicie bezkrytyczny kult tego wydarzenia, przybierając stopniowo coraz bardziej formy zinstytucjonalizowane, niczym kiedyś święta PRL-owskie. Z pomocą emocjonalno-romantycznej propagandy tworzy się i narzuca nieświadomych Polakom jeszcze jeden narodowy mit. Z braku rzeczowych argumentów – co już sygnalizowałem – sięga się przy tym ochoczo po usługi np. różnych poetów„mistyków”, którzy tą całkowicie zawinioną przez bardzo konkretnych ludzi, wywodzących się z bardzo konkretnej opcji, a nie przez Boga, tragedię próbują ubierać w jakieś wymiary wprost eschatologiczne. Próbują wmówić też Polakom, że ich narodowa egzystencja różni się jakoby od warunków i prawideł egzystencji innych narodów, że są, mimo wszystko, narodem innym od pozostałych, w pewien sposób wybranym – choćby tylko do nieustannego cierpienia. Z tego rodzaju założeń i pryncypiów musi siłą rzeczy wypływać wniosek, że naszym głównym powołaniem i głębszą racją naszej narodowej egzystencji nie jest bynajmniej troska o wzrost substancji biologicznej i gospodarczej własnego narodu w normalnej, toczącej się nieustannie rywalizacji z innymi narodami; nie wielkość i potęga Polski, która była jej udziałem przez wieki naszej historii, ale przede wszystkim ciągłe wznoszenie się na „wyżyny ducha”. Z bardziej przyziemnych zaś obowiązków, zdaniem wyznawców tego sposobu narodowej psychologii, ciąży na nas przede wszystkim ów obowiązek robienia co pewien czas czysto instynktownych, odruchowych powstań, nie w ściśle określonych i skalkulowanych celach politycznych, ale w reakcji na odczuwaną krzywdę i obcą przemoc, szczególnie gdy płynie 14 ona ze wschodu. Zatem, budowanie fizycznego gmachu Ojczyzny to cel drugorzędny – liczy się przede wszystkim jej gmach duchowy. Popatrzymy jednak wokoło i zastanówmy się dobrze, do jakich to konkretnie rezultatów na takim budowaniu żeśmy doszli. Tego rodzaju patriotyzm – o ile w ogóle można go nazwać tym szlachetnym mianem – sprowadza się w gruncie rzeczy do powtarzania w kółko samego tego słowa, i robienia, od czasu do czasu, jakichś szaleńczych ruchów zbiorowych. Nie jest to bynajmniej patriotyzm narodu cywilizowanego, o tysiącletniej tradycji państwowej; nie jest to patriotyzm ani trochę wyrozumowany, jest to patriotyzm impulsywny, i w gruncie rzeczy, mimo dorabiania do niego najbardziej nawet najbardziej wzniosłych uzasadnień, bardzo płytki i powierzchowny. Opiera się on bardziej na negacji niż na treściach pozytywnych, konstruktywnych; bardziej czerpie z nienawiści do wroga niż z faktycznej miłości własnej Ojczyzny. Wyznawcy jego uzurpują sobie mimo to funkcję strażników polskiej pamięci historycznej i tożsamości narodowej, jednocześnie na całej linii ową pamięć i tożsamość wykolejając. Właśnie dlatego, ażeby narzucić jak największej grupie Polaków tą wykolejoną wizję polskiej historii i narodowych obowiązków, trzeba cynicznie grać na zbiorowych emocjach, żerować na uczuciach kombatantów; trzeba przede wszystkim manipulować historią, przez wyrywanie pewnych wydarzeń z szerszego kontekstu, względnie ukazywanie ich w niepełnym oświetleniu, jednym słowem, trzeba na każdym kroku zacierać granicę miedzy rzeczywistością a mitem. Jest to zjawisko śmiertelnie groźne dla każdego narodu, a dla nas szczególnie. Tam bowiem, gdzie nie masz uczciwej, obiektywnej oceny przeszłości, gdzie unika się spoglądania prawdzie prosto w oczy, choćby była ona czarna i straszna, tam nie może być również najmniejszej mowy o wyciągnięciu z niej pozytywnych, twórczych wniosków na przyszłość. Tu nie chodzi bynajmniej o osobę p. Sikorskiego. Podobna, a nawet jeszcze ostrzejsza krytyka może bowiem w każdej chwili spotkać każdego, kto się ośmieli naruszyć owe „patriotyczne” kanony. Pewnie i mnie oskarżono by publicznie o naruszenie tym artykułem „pamięci powstania warszawskiego” albo nawet o „antypolonizm”, gdybym tylko był jakąś znaczniejszą i bardziej głośną Nowy Przegląd Wszechpolski Numer 7-8-9 2011 TEMAT MIESIĄCA personą. Mamy tu czynienia w gruncie rzeczy z jakąś zamaskowaną formą cenzury, która próbuje zagwarantować określonym wydarzeniom oraz postaciom historycznym obowiązujący wszystkich wieczysty kult. Ci samozwańczy „strażnicy narodowej pamięci” są bodaj jeszcze groźniejsi od otwartych zadeklarowanych kosmopolitów, bo w tym drugim wypadku człowiek przynajmniej wie jasno, z kim ma do czynienia. Tymczasem w tym wypadku wiedzie się, po osłoną różnych patriotycznych formułek i świecidełek, niepostrzeżenie a nieuchronnie najlepszą, najzdrowszą część narodu na manowce fałszu i ułudy. Ci fałszywi prorocy będą więc wymagać od nas, byśmy, wznosząc się na coraz większe „duchowe wyżyny”, szli za nimi karnie o chlebie i wodzie, w przenikliwym zimnie, po suchej pustyni, przepastnych bagnach i zdradliwych moczarach, nad stromymi przepaściami, a ostatecznie nawet brodząc po pas we własnej krwi – bo tego właśnie rzekomo wymaga od nas Ojczyzna, oczywiście w ich interpretacji. Sami jednak paradoksalnie zarezerwowali dla siebie jednak Numer 7-8-9 2011 całkiem inną rolę, zupełnie inne warunki żywota – im akurat same duchowe uczty nie wystarczają, ale cenią również i wartości materialne i względy osobistej kariery; pieniądze i doczesna osobista pozycja nie tylko im nie śmierdzą; ale, gdy tylko zajdzie taka potrzeba, bez skrupułów poświęcają dla nich wyższe wartości. Mimo to, żądają od ogółu cały czas patriotycznej adoracji ich osób, albowiem przecież to właśnie oni bez przerwy powtarzają owo magiczne słowo: patriotyzm, patriotyzm, patriotyzm… Tymczasem ten ich „patriotyzm” to co najwyżej patriotyzm – jak stwierdził sam Dmowski – „narodu samobójców”, nie zaś patriotyzm skierowany ku przyszłości. I nic w tym dziwnego, że taka to spaczona, wykoślawiona postać patriotyzmu zupełnie nie przyciąga nowych pokoleń. Składajmy więc kwiaty na powstańczych grobach, czcijmy pamięć poległych, jesteśmy im to winni; nie dajmy sobie jednak narzucić tej zindoktrynowanej wizji powstania warszawskiego. Wcześniej czy później musi być ono rzetelnie rozliczone i ocenione, zaś prawda o nim dotrze do ogółu Polaków. Nowy Przegląd Wszechpolski 15 POLITYKA I STRATEGIA Andrzej Turek O stosunkach polsko-rosyjskich dzisiaj (c.d. z nr 4-5-6 NPW 2011) Jest rzeczą najzupełniej oczywistą, że znakomita większość, jeśli nie całość z poczynionych w dwóch poprzednich częściach niniejszych rozważań spostrzeżeń, refleksji i wniosków odnośnie charakteru i natury stosunków polsko-rosyjskich obecnej doby, nawet tych najbardziej obiektywnie oddających rzeczywistość, idzie od razu w kąt, a nawet całkiem ląduje w koszu z chwilą uprawomocnienia lub tylko znacznego uprawdopodobnienia się tezy o „zamachu” smoleńskim. Wraz z tą chwilą staje się bowiem całkowicie jasne, że nie można już przykładać do tego zagadnienia tylko wyłącznie czysto rozumowej miary; nie można opierać wyłącznie na racjonalnych przesłankach swego stosunku do państwa, które jest w stanie pójść na tak potworną zbrodnię, które potrafi się posunąć do celowej, dokonanej z zimną premedytacją likwidacji znacznej części politycznej elity sąsiedniego kraju, na czele z samym jego prezydentem. Więcej, taki stan rzeczy automatycznie czyni wszelkie tego rodzaju rozważania w istocie całkowicie niepotrzebnymi i zbędnymi, stawiając przeciętnemu Polakowi prosto przed oczy bardzo prostą diagnozę – z kimś takim nie ma co nawet próbować dialogować, pertraktować, czy choćby tylko prowadzić politycznej gry w jakiejkolwiek postaci. Tu zostaje jedynie walka na śmierć i życie; pozostaje tylko twarde, nieugięte, bez oglądania się na bok i cofania się choćby tylko na krok do tyłu, opieranie się jego niszczycielskim, zaborczym zakusom, i to niezależnie od tego, co by nas w konsekwencji takiej postawy spotkać miało. W takiej też to konwencji tkwi i porusza się cały szereg uznanych autorytetów tzw. obozu „niepodległościowego”, które usiłują ją, poprzez swój propagandowy, a po części też i moralny wpływ, narzucić jak najszerszej grupie Polaków. Czy jednak wspomniana teza znajduje dostateczne usprawiedliwienie i pokrycie w faktach i dowodach? Dla jej przeciętnego zadeklarowanego wyznawcy, poddanego odpowiednio długiemu 16 urabianiu go w tym kierunku przez forsujące ją usilnie ośrodki, nie ulega to żadnej wątpliwości. Nie potrafi on, co prawda, uzasadnić i poprzeć jej jakimś konkretnym dowodem, opiera ją jednak zazwyczaj na swoim jakimś „wewnętrznym” przekonaniu, czy też intuicji – i to mu całkowicie wystarcza. Nieco inaczej ma się sprawa z samymi jej propagatorami i głosicielami. Tu już widać wyraźną dwoistość postaw. Ci szerzą bowiem odkrywaną przez siebie „prawdę”, a raczej „prawdy” smoleńskie, głównie kanałami nieoficjalnymi, np. na łamach inspirowanych przez siebie mediów, i to raczej z reguły nie wprost, lecz za pomocą pewnych dywagacji bądź też zręcznej gry skojarzeń z pewnymi, szczególnie bolesnymi wydarzeniami w historii Polski – zwłaszcza z Katyniem i Gibraltarem. Natomiast w wypowiedziach ściśle oficjalnych zachowują się znacznie bardziej ostrożnie i powściągliwie, wspominając o „zamachu” już tylko półgębkiem, w kategoriach wyłącznie tylko hipotecznych, zostawiając tym samym sobie dostatecznie szerokie pole do odwrotu. Tego rodzaju postępowanie kojarzy się jednak jako żywo, nawet człowiekowi pozostającemu na całkiem przeciętnym poziomie moralnym, z jakąś wyraźną nieszczerością i dwulicowością. Jak oskarżam kogoś o tak okropną zbrodnię i mam na to dowody, to wygłaszam to oskarżenie prosto w oczy, a nie psuje mu do szczętu opinii tego rodzaju pokątną szeptaniną! To jest postawa człowieka naprawdę cywilizowanego i etycznego. Atoli i z tą niedogodnością potrafiono sobie bez większego problemu poradzić. Wynaleziono mianowicie dla niej takie oto proste uzasadnienie i usprawiedliwienie, że skoro oficjalne dochodzenia i śledztwa, zarówno rosyjskie (MAK-u), jak i te prowadzone przez organa III RP, zmierzają w istocie do zatajenia przed opinią publiczną rzeczywistych przyczyn i kulis katastrofy smoleńskiej; skoro mają one na celu niedopuścić do wyjścia prawdy o nich na jaw – to tym samym można i trzeba szukać tej „prawdy” samemu, na wszelkie dostępne sposoby i przy użyciu wszelkich dostępnych metod, choćby nawet niejako na oślep, ty- Nowy Przegląd Wszechpolski Numer 7-8-9 2011 POLITYKA I STRATEGIA pową metodą „prób i błędów”. Nieważne więc, że nawet w dziewięciu na dziesięć przypadków taka próba kończy się całkowitym niepowodzeniem, że się kogoś przy tej okazji całkiem bezpodstawnie oskarży, czy nawet przypnie mu łatkę mordercy – samo dążenie, więcej sam obowiązek znalezienia tej „prawdy” w zupełności taką „pomyłkę” dopuszcza i usprawiedliwia. Tym bardziej nie niesie ze sobą obowiązku odwołania nawet najbardziej niedorzecznych pomówień i oskarżeń. Ażeby jednak owo szukanie „prawdy” jeszcze lepiej „moralnie” umocować i uzasadnić, zastosowano tutaj jeszcze kilka dodatkowych chwytów z zakresu psychotechniki – tak można by to ująć. Przede wszystkim, gdy zaczęło ono iść coraz bardziej opornie, a dowodów jak nie przybywało, tak nie przybywało, przypomniano sobie, że to przecież sprawca, tj. Rosjanie, sam powinien oczyścić się z wszelkich wysuwanych przeciwko niemu zarzutów. Całkiem otwartym tekstem wyraził ten postulat, a raczej żądanie naczelny „GP”, p. Tomasz Sakiewicz, dowodząc że: „Jeżeli Rosjanie mają jeszcze potrzebę walki o własny wizerunek, muszą udowodnić, że nie zabili prezydenta i 95 towarzyszących mu osób. Nie mogą nas interesować kolejne krętactwa i dywagacje na temat podziału odpowiedzialności” („GP”, nr 3(911) z 03.01.2011 r., s.2). Taka to była konkretnie reakcja p. Sakiewicza na raport MAK-u. Przy wszystkich zastrzeżeniach co do zawartości tego raportu, łatwo chyba jednak zrozumieć, że samo to nie zwalnia nas jeszcze z zupełnie podstawowej zasady, powszechnie obowiązującej w naszym kręgu cywilizacyjnym, że to oskarżonemu trzeba zawsze udowodnić winę, nie zaś on sam musi wykazać swoją niewinność. Jeśli dobrze kojarzę, to jednym z nielicznym wyjątków od tej doprawdy uniwersalnej zasady było prawodawstwo sowieckie. Mamy zatem do czynienia tu z o tyle paradoksalną czy nawet wręcz kuriozalną sytuacją, że te same czynniki, które z tak wielkim upodobaniem i z taką usilnością próbują na wszelkie sposoby wykazać prostą ciągłość putinowskiej Rosji z ZSRR, nawet w jego najczystszym stalinowskim wydaniu, same ochotnie chcą sięgać po tamtejsze wzorce, gdy tylko mają ku temu potrzebę. Poza tym żądanie to stawia akurat właśnie ta gazeta, która przez ponad pół roku zajmowała się wyłącznie niczym czym innym właNumer 7-8-9 2011 śnie, jak tylko sprowadzaniem tegoż wizerunku do jak najczarniejszych barw, nie krepując się w tym „zbożnym” dziele niczym i nikim. I gdy ten wizerunek stał się już dostatecznie czarny, stawia się teraz jego posiadaczowi żądanie z gatunku: „udowodnij, że nie jesteś wielbłądem !” Kolejnym z tych typowych psychotechnicznych zabiegów jest ubieranie się przez p. Sakiewicza, jego towarzyszy i zwolenników, w aureolkę prześladowanych, ba „męczenników” w walce o „prawdę”. Skarżą się więc, iż wysoko postawieni członkowie smoleńskiego „spisku” próbują wszelkimi sposobami zatykać im usta, a przynajmniej poddają ich jakiejś zamaskowanej cenzurze, i, gdyby nie potężne poparcie ze strony patriotycznych mas, nie tylko już by nie byli w stanie tej „prawdy” poszukiwać, ale pewnie nawet gniliby już za kratami – a tak, dzięki temu potężnemu społecznemu poparciu, nakład „GP” nieustannie rośnie. Te biadolenia zupełnie jednak nie przeszkadzają im narzucać wszystkim naokoło własnej, rzekomo jedynie słusznej wersji wydarzeń, a kto się do tej wersji bezkrytycznie nie zastosuje, kto nie chce bezwarunkowo jej przyjąć, lecz ma odwagę myśleć po swojemu i wyraża choćby najmniejszą wątpliwość, temu się zaraz z miejsca zarzuca niedostatek patriotyzmu, a nawet wręcz próbuje zrobić się z niego narodowego renegata, odmawiając mu zarazem prawa do swobodnego, otwartego przedstawienia swoich racji. Można by nawet przekornie powiedzieć, iż tak to właśnie wygląda praktyczne zastosowanie słynnej zasady: „siła argumentów, nie argument siły”. Jeśli chodzi o mnie osobiście, to przyznam się szczerze, że od samego początku podchodziłem do możliwości wystąpienia owego „zamachu” sceptycznie. U źródeł tych moich wątpliwości nie leżały przy tym wcale kwestie stricte techniczne o tych nie miałem i nie mam do dziś większego pojęcia. Po prostu zbyt blisko interesowałem się rozwojem stosunków polsko-rosyjskich w ostatnich latach, bym mógł z dnia na dzień uwierzyć, że Kreml mógł celowo sięgnąć po tak drastyczny, barbarzyński, nie mający wprost precedensu w dziejach świata, i wreszcie tak szalenie ryzykowny chwyt, skoro sprawy zaczęły właśnie iść po jego myśli. A gdyby nawet szły one inaczej, to i tak trudno byłoby mi w taki scenariusz bez pojawienia się niezbitych dowodów uwierzyć. W przeciwieństwie do naszych „niepodległościowców”, Nowy Przegląd Wszechpolski 17 POLITYKA I STRATEGIA nie uważam bowiem Rosjan ani za tępych barbarzyńców, ani za krwiożercze bestie, myślące od rana do wieczora tylko o jednym - jakby tu Polsce zaszkodzić. Dlatego też nie widziałem większych przeciwwskazań do zamieszczenia w naszym piśmie kilku utrzymanych w podobnym tonie artykułów autorstwa p. J. Matusiewicza, choć dobrze zdawałem sobie sprawę z tego, że chodzenie pod prąd to czynność niewdzięczna, a nawet niebezpieczna, zwłaszcza w wytworzonych obecnie u nas warunkach. Porobiłem tylko, za wiedzą autora, parę stosunkowo nieznacznych zresztą korekt, łagodzących niektóre wnioski, które wydawały mi się zbyt daleko idącymi. Istotnie, po dłuższym okresie ciszy, związanej zapewne z gruntownym przetrawianiem tychże tekstów i szukaniem najdogodniejszych punktów oparcia do ich krytyki, odezwali się co prawda raczej nieliczni, ale za to bardzo namiętni oponenci. Zaznaczam tu od razu, że nie boję się i nigdy nie uciekam przed krytyką. Pod jednym wszelako warunkiem – że jest to krytyka naprawdę konstruktywna, i że dopuszcza ona spokojną, rzeczową dyskusję czy nawet polemikę obu stron, które przystępują do niej w punkcie wyjścia z równorzędnych pozycji. Często taka krytyka przynosi wręcz nieocenione korzyści – pozwala dostrzec niedostatki własnego rozumowania i spojrzeć na dane zjawisko, sprawę czy problem z innej, jeszcze szerszej, głębszej i pełniejszej perspektywy. Zapewne niejedna z opinii p. Matusiewicza nie obroniłaby się w świetle tej wiedzy, którą dzisiaj posiadamy. Problem jednak w tym, że znakomita większość moich dyskutantów wcale nie próbowała wykazać mi, że ta czy inna hipoteza autora jest bezpodstawna albo przynajmniej wątpliwa; że wymaga rewizji, modyfikacji, rozwinięcia czy też lepszego uzasadnienia. Mocnym, podniesionym głosem zgodnie twierdzono, że p. Matusiewicz błądzi w całości, zaprzeczając rzekomo temu całkowicie oczywistemu „zamachowi”. Ludzie ci występowali jak gdyby z pozycji obrońców jakiejś prawdy objawionej. Ani w głowie im było dyskutować szczegół po szczególe, kwestię po kwestii, problem po problemie. Oni po prostu, przy pomocy dużej porcji mętnych frazesów, napominali owieczkę, która nieopatrznie opuściła macierzystą owczarnię, i zabłąkała się na obce pastwisko, nie zwracając dostatecznej uwagi, gdzie kieruje się przewodnik stada. Bardziej przypomina18 ło mi to jakieś kazanie, niż dyskusję. Jeśli zaś nawet chwilami przychodziło już do dyskusji, to była ona bardzo podobna do dysputy ze Świadkami Jehowy, którzy zawsze skłonni są sztywno powtarzać swoje wykute na blachę formułki, bez względu na reakcje i argumenty wysuwane przez osobę poddaną misjom. Gdy więc domagałem się od tych ludzi logicznych racji na potwierdzenie ich punktu widzenia; gdy kazałem im wskazywać, gdzie i jak p. Matusiewicz konkretnie błądzi, padały zazwyczaj takie groteskowe, infantylne tłumaczenia, że aż trudno było uwierzyć, iż wypowiadają je ludzie dorośli, i to w niektórych wypadkach ludzie mający się za polityków pełną gębą. Znaleźli się więc np. tacy, którzy dopatrywali się dostatecznego potwierdzenia dokonanej do spółki przez Tuska z Putinem fizycznej likwidacji prezydenta Kaczyńskiego w słynnym sejmowym powiedzeniu tego pierwszego: „jeśli nie, to wyginiecie jak dinozaury”. Komentarz pozostawiam czytelnikowi. Kiedy zaś domagałem się argumentów wskazujących, co konkretnie Rosja miałaby na „zamachu” smoleńskim zyskać, wtedy dopiero moi rozmówcy popuszczali wodze własnej bujnej fantazji. Najczęściej próbowano mnie przekonywać, iż, poza najbardziej podstawowym motywem zemsty za Tbilisi, za „pomarańczową rewolucję” itd., chodziło jej o zlikwidowanie za jednym zamachem całego „niepodległościowego” (czytaj: antyrosyjskiego) obozu politycznego, włącznie z obydwoma braćmi Kaczyńskimi, gdyż Jarosław tylko przypadkiem, a właściwie cudem uniknął śmierci (musiał niespodziewanie zostać przy ciężko chorej matce). Gdy odpowiadałem na to, że obóz ten jest tak liczny, tak wpływowy i rozgałęziony, iż nie dałoby się go upchać nawet w dziesięciu samolotach, zaś samego Jarosława Kaczyńskiego mogli z miejsca zastąpić inni ludzie, wyznający tą samą opcję, a dużo młodsi i bardziej perspektywiczni, choćby Z. Ziobro, to mi od razu odpowiadano, że nie doceniam należycie czynnika grozy i profilaktycznego zastraszenia, jaki tkwił w smoleńskim „zamachu”. Na wieść o rozmiarach rzezi wszyscy potencjalni jego sukcesorzy pochowaliby się bowiem, zdaniem moich rozmówców, z miejsca pod ziemię, dobrze wiedząc, że zajmują kolejne miejsca na tej likwidacyjnej liście. Nie muszę chyba specjalnie udowadniać, że realna rzeczywistość jest całkiem odmienna – po pp. Nowy Przegląd Wszechpolski Numer 7-8-9 2011 POLITYKA I STRATEGIA Kaczyńskim, Ziobrze i Macierewiczu wcale nie widać szczególnego respektu przed siepaczami b. KGB, nie widać też wcale przy nich jakiejś wzmocnionej ochrony. Teza ta miałaby jakikolwiek sens tylko w jednym jedynym wypadku – gdyby p. Jarosław Kaczyński był rzeczywiście człowiekiem genialnym, niezastąpionym, naznaczonym przez Opatrzność do spełnienia jakiejś wyjątkowej, zbawiennej dla Polski roli. Nie odmawiając mu pewnych zalet, nie szacuję jednak osobiście tej postaci aż tak wysoko. To jednak jeszcze wcale nie wszystko. Znaleźli się nawet tacy, którzy próbowali mnie przekonywać, że prezydent Kaczyński musiał zginąć, bo miał rzekomo w planach eksportować gaz łupkowy na Białoruś i robić interesy z Łukaszenką, do czego Gazprom nie mógł przecież żadną miarą dopuścić. Lech Kaczyński i Aleksander Łukaszenka jako polityczni partnerzy! Czy można sobie wyobrazić większą polityczną aberrację? Zresztą, można by nawet w oparciu o te rozmowy napisać całe osobne studium patologii politycznej, ale szkoda mi na to naprawdę miejsca i czasu. Jednego tylko do dzisiaj do końca nie rozumiem – mianowicie: czy ci ludzie naprawdę do szczętu pogłupieli, czy też to tylko mnie próbowano zrobić przysłowiową wodę z mózgu. Nie muszę już tu nawet specjalnie dodawać, że próbowano mnie przekonać do tezy „zamachu” smoleńskiego także i innymi drogami. Już po kilku dniach zasypano mi m.in. całą skrzynkę e-mailową wszelkiego rodzaju zamachowymi sensacjami. Powoływano się przy tym szczególnie na ustalenia poczynione ponoć przez jakieś media rumuńskie, a także na zawsze najlepiej poinformowaną prasę izraelską. Cóż, ta ostatnia nigdy nie stanowiła dla mnie najbardziej obiektywnego źródła informacji – delikatnie mówiąc. Zamiast więc mnie przekonać, jeszcze bardziej tylko pogłębiono mój sceptycyzm i rezerwę. Nie chcę przez to powiedzieć, że biorę całkowicie stronę Rosjan i podzielam słowo w słowo interpretację MAK-u i rosyjskiej prasy. To nie tak. Rosyjski raport jest w sposób oczywisty napisany z ich punktu widzenia i pod kątem ich potrzeb, dlatego nie może być żadną miarą uznany za w pełni obiektywny. Jednakowoż chyba żaden tego rodzaju raport nie oddaje całej prawdy do samego końca – często nawet nie ma czysto technicznej możliwości zbadania i ustalenia wszystkich Numer 7-8-9 2011 detali. Chodzi zatem przede wszystkim o to, by się do tej prawdy jak najbardziej zbliżyć. To prawidło dotyczy nawet tragicznych katastrof, mających miejsce na gruncie jednego tylko kraju, gdy nie zachodzą żadne powikłania polityczne w wymiarze międzynarodowym. W przypadku katastrofy smoleńskiej mamy nieporównanie bardziej skomplikowaną sytuację. W tą katastrofę uwikłane są nie tylko dwa państwa (bo III RP jest przecież ciągle państwem – gdyby trzymać się oficjalnej terminologii), ale dodatkowo dwa państwa pozostające ze sobą prawie do wczoraj na wojennej stopie. Z tego to prostego powodu gdyby w Smoleńsku rozbił się polski samolot z tylko nawet 96 zwykłymi Kowalskimi i Nowakami na pokładzie, to już byłby to ogromny problem polityczny o reperkusjach międzynarodowych. A cóż dopiero, gdy w takiej katastrofie ginie prezydent, szereg generałów, ministrów, wybitnych duchownych itd. – to rodzi stokroć większe trudności i powikłania. Nic zatem dziwnego, że każda ze stron, tak Rosjanie (MAK), jak i obóz PO oraz pozostające do jego dyspozycji agendy, wreszcie najbardziej poszkodowany obóz PiS, stara się, na ile jest to tylko możliwe, przykrawać fakty do własnych wizji i kreować taki obraz katastrofy, jaki jest dlań najbardziej korzystny i pożądany, a przynajmniej najmniej szkodliwy. Tu właśnie głównie trzeba, wydaje się, szukać praktycznego wytłumaczenia tego zdumiewającego zjawiska, że te same fakty zupełnie inaczej wyglądają w raporcie MAK-u, raporcie Millera i tzw. Białej Księdze Macierewicza. Zagorzali poszukiwacze „prawdy” smoleńskiej podpierali również od samego początku swoje poczynania powszechnie argumentem, iż Rosjanie (konkretnie wspomniany MAK i rosyjska prasa) zaraz w pierwszych godzinach po tragedii zwalili całą winę na Polaków, konkretnie na polskich pilotów poddanych presji ze strony lecących samolotem notabli; że szkalują w ten sposób Polskę do dnia dzisiejszego na całym świecie; zatem w tej sytuacji oni poczuwają się do obowiązku walki z tymi pomówieniami i do obrony jej dobrego imienia. A więc, kierują się motywami jak najbardziej godziwymi, wręcz szczytnymi. I wszystko by tu nawet „grało”, gdy nie ich bardzo daleko posunięta hipokryzja. Otóż, ci sami ludzie, obwiniający stronę rosyjską o te niegodziwe gry, postępują w praktyce dokładnie tak samo, a nawet Nowy Przegląd Wszechpolski 19 POLITYKA I STRATEGIA jeszcze gorzej – w istocie to oni pierwsi przypisali stronie rosyjskiej całą odpowiedzialność za katastrofę, i to bynajmniej nie na poziomie zaniechania czy błędu, ale wyraźnie określonego celowego sprawstwa. Rzuca się przy tym w oczy fakt, że wiodącą rolę w tym zakresie odegrały – obok kilku pozostających na niemieckim żołdzie i służbie wysokonakładowych brukowców – media uważane powszechnie za twierdzę i awangardę tradycyjnego polskiego patriotyzmu, przynajmniej w jego wariancie „niepodległościowym”, na czele z „Gazetą Polską”, „Naszym Dziennikiem”, „Naszą Polską”, a po części też i Radiem Maryja. Z dnia na dzień, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, panowie redaktorzy i publicyści, specjalizujący się na co dzień w filozofii, socjologii, etyce, politologii, a nawet i teologii, przedzierzgnęli się w wytrawnych lotniczych specjalistów i specjalistów od lotniczych katastrof. Pierwszy sygnał do tej zmasowanej antyrosyjskiej kampanii propagandowej dał p. poseł Artur Górski swoim sławnym artykułem pt. „Oskarżam Moskwę”, opublikowanym już 12 kwietnia 2010 r. (poniedziałek) przez „ND” (s.14). Również już w tymże samym numerze tejże gazety p. prof. Piotr Jaroszyński wydedukował, iż: „Chodzi o to, że wypadek niekoniecznie musiał być zamachem, ale w jakiejś mierze został sprowokowany” („Ofiara nie pójdzie na marne”, s.21). Zaiste, precyzja sformułowania godna wielkiego filozofa, zwłaszcza tomisty. Myśl innych wybitnych intelektualistów udzielających się na łamach „ND” kierowała się również w te same rejony. Wszystkich jednak przebił chyba swoim radykalizmem p. prof. Zdzisław Krasnodębski, pomieszczając w artykule pod wielce znamiennym tytułem: „Nasuwają się skojarzenia z Gibraltarem”, swoje najgłębsze przemyślenia odnośnie katastrofy, przekute w zasadzie w dogmat wiary, przynajmniej jego osobistej: „Jeśli ktoś chce wierzyć w przypadek, niech wierzy, ja nie jestem w stanie uwierzyć. Takie rzeczy się po prostu nie zdarzają” („ND”, 12.04.2010, s.22). „Takie rzeczy” po prostu się nie zdarzają; zatem: koniec, kropka – tylko zamach! Z kolei dokładnie miesiąc później, 12 maja, ks. prof. Tadeusz Guz, wybitny filozof prawa z KUL, starał się precyzyjnie osadzić smoleńską katastrofę w bardzo konkretnym podłożu ideologicznym. 20 Już sam tytuł artykułu mówi sam za siebie: „Tragedia smoleńska to nie przypadek”. Wiadomo, jak nie przypadek (zdarzenie losowe), to tylko zamach (w domyśle, co prawda, ale bardzo mocno zasugerowanym czytelnikowi). Oddajmy jednak głos ks. profesorowi: „Tragedia smoleńska wyrasta z klimatu z jednej strony radykalnego liberalizmu (reprezentowanego, również w domyśle, przez PO), a drugiej strony nie mniej radykalnego socjalistyczno-komunistycznego kolektywizmu (równie oczywisty domysł: Rosja, Putin). „Tragedia w takim wymiarze, bez istnienia tych ideologii, byłaby nie do pomyślenia, po prostu by się nie zdarzyła”. Trudno o przykład bardziej abstrakcyjnego sposobu rozumowania; trudno też o bardziej klasyczny, dobitny przykład aprioryzmu. Zatem nie tyle grał tu rolę przysłowiowy bajzel panujący w 36 specpułku, co zmagania ideologiczne. Szkoda tylko, że nie dopowiedziano jasno, jaką to konkretnie opcję reprezentował w tym ideologicznych zmaganiach śp. prezydent Kaczyński. Żeby nie było żadnych, ale to żadnych wątpliwości, ks. prof. wciela się też jednocześnie w postać eksperta lotniczego, zwracając uwagę czytelnika na to, że 10 kwietnia lotnisko Siewiernyj było znacznie gorzej przygotowane do przyjęcia samolotu niż 3 dni wcześniej, ponieważ: „już zdemontowano – jak podaje prasa – urządzenia naprowadzające samoloty w trudnych warunkach pogodowych”. Nie zapomina również przypomnieć: „Wśród hipotez dotyczących przyczyn katastrofy pojawia się nawet koncepcja zamachu, chociaż w tej kwestii należy jeszcze poczekać na fachowe ekspertyzy.” Zatem, sam autorytet prof. Krasnodębskiemu ks. prof. Guzowi w tej materii nie wystarcza, co i tak jest faktem godnym odnotowania i pochwały. Nie wiadomo, co prawda, na jaką to konkretnie prasę powołuje się on w swoim wywodzie, ale, biorąc pod uwagę szerszy kontekst tej wypowiedzi, można mniemać, że czytelnie nawiązuje do zamieszczonego dnia 16 kwietnia ub. roku w tymże samym „ND” artykułu p. Łukasza Sianożęckiego pt. „Przed przylotem prezydenta usunięto sprzęt nawigacyjny”, opartego na rewelacjach niejakiej p. Julii Łatyniny, dziennikarki internetowego wydania „Moscow Times”, a tak przy okazji laureatki nagród im. Goldy Meir i Stowarzyszenia rosyjskojęzycznych Pisarzy Izraela. Dziś nie trzeba chyba nikomu już specjalnie udowadniać, że wszystkie te spekulacje okazały się Nowy Przegląd Wszechpolski Numer 7-8-9 2011 POLITYKA I STRATEGIA całkowicie bezpodstawne – najlepszym tego potwierdzeniem może być fakt, że nawet p. Macierewicz nie wspomni o tym choćby słowem. Zatem, także i ks. prof. Guz, tak bezkrytycznie je powielając, minął się – dyplomatycznie mówiąc – z prawdą, a jakimkolwiek sprostowaniu nie ma najmniejszej mowy. „ND” wypuścił zresztą niezwłocznie do akcji, obok swoich najtęższych umysłów intelektualnych, także i naprędce wynalezionych mniej lub bardziej poważnych ekspertów z branży lotniczej. Już w cytowanym numerze z 12 kwietnia 2010 r., a więc zaledwie dwa dni po katastrofie, niejaki p. Ryszard Drozdowicz, pracownik Laboratorium Aerodynamicznego Politechniki Szczecińskiej w artykule pod kolejnym bardzo sugestywnym tytułem: „Błąd pilota raczej wykluczony”, nie mając dostępu do żadnych dowodów rzeczowych, wyrokuje kategorycznie z odległości kilku tysięcy kilometrów od Smoleńska: „Jako pilot (czego pilot: szybowca, awionetki, czy odrzutowca ? – A.T.) oceniam, że sugerowany w mediach błąd pilota jest mało prawdopodobny. Na podejściu do lądowania nie wykonuje się żadnych manewrów typu silne przechylenie lub nagle zmiany prędkości. A takie silne przechylenie zauważyli świadkowie. Pilot wykonał dodatkowe kręgi nadlotniskowe, aby upewnić się co do warunków lądowania, i na tej podstawie podjął decyzję o lądowaniu. Nieprawdopodobne też jest, aby doświadczony pilot wraz z drugim pilotem pomylili się co do wzrokowej oceny wysokości, nawet w przypadku awarii przyrządów, która jest również nieprawdopodobna. Należy tutaj zauważyć, że mgła jest na ogół z prześwitami i przy dziennym świetle nie stanowi istotnej przeszkody do wzrokowej oceny warunków lądowania. Okoliczności wskazują jednak na poważną awarię lub celowe zablokowanie układu sterowania. Taką blokadę można celowo zamontować tak, aby uruchomiła się po wypuszczeniu podwozia lub klap bezpośrednio przez lądowaniem. Przy blokadzie klap lub lotek na prostej katastrofa była nieunikniona, gdyż pilot, nawet zwiększając nagle ciąg, nie był w stanie wyprowadzić mocno przechylonej ciężkiej maszyny, mając wysokość rzędu 50-100 m i prędkość rzędu 260 km/ha”. Dziś już wiemy dokładnie, że ta hipoteza, a właściwie ciąg hipotez została oparta na całkowicie fałszywych przesłankach, zaś wnioski p. DrozdoNumer 7-8-9 2011 wicza były zupełnie nieuzasadnione. Albo więc brał się on do stawiania tej diagnozy, nie dysponując wprost podstawową wiedzą odnośnie okoliczności katastrofy, nie wiedząc nawet np. o zahaczeniu samolotu o brzozę, które spowodowało to przechylenie, albo też z pełną premedytacją meblował głowy czytelników wymyślonym na poczekaniu scenariuszem, byle dogadzającym redakcji. Na dobrą sprawę trudno znaleźć w tym całym zacytowanym wyżej wywodzie jakieś elementy prawdy. Najbardziej kuriozalne było zaś chyba w nim wyrokowanie, tak sobie z „chmurki”, o rodzaju i gęstości mgły nad lotniskiem. Hipoteza zaś o celowym zablokowaniu sterów dostatecznie jasno wskazuje na zamach i na jego sprawców (wszak samolot był niedługo wcześniej remontowany w rosyjskich zakładach w Samarze). Pytam więc redakcję „ND”: czy to tylko rosyjska prasa z góry wskazywała odpowiedzialnych za katastrofę? Czy też może robiliście we własnym zakresie dokładnie to samo, i to w sposób znacznie bardziej drastyczny, nachalny, i jeszcze bardziej mijając się z faktami? Ciekawe, jak by się dzisiaj odniósł p. Drozdowicz do tamtych swoich rewelacji, jakby je dziś skomentował? Ależ, próżna nadzieja - jego nazwisko już się w „ND” nigdy pewnie nie pojawi! On już swoją robotę zrobił: namieszał w głowach czytelnikom, oj namieszał! A kwestia zwykłej etyki dziennikarskiej! Po co ona komu! Owszem, trzeba wskazywać, i słusznie, na jej brak w mediach opcji demoliberalnej; ale żeby samemu ściśle się do niej stosować – po co? Z braku laku do sfery techniki lotniczej wmieszał się w końcu nawet sam mec. Rafał Rogalski, orzekając następująco: „Teza dotycząca winy pilotów jest niedorzeczna z punktu widzenia zgromadzonego dotychczas materiału dowodowego” („Zawiniła wieża”, „ND” 27.05.2011 r.). Ma się rozumieć, teza ta, zupełnie jasna dla ludzi krytycznie myślących (choć raczej w odniesieniu do błędów popełnionych przez pilotów, nie zaś ich winy), nawet i dzisiaj jest całkowicie niedopuszczalna dla pp. Rogalskiego, Macierewicza, a przede wszystkim Jarosława Kaczyńskiego. I taką pozostanie. Gdyby bowiem uwzględnić ją nawet tylko częściowo, budowana przez wymienionych od ponad półtora roku, właśnie na bazie bardziej lub mniej otwartej tezy o „zamachu” smoleńskim, misterna konstrukcja polityczno-propagandowa rozsypuje się od razu niczym domek z kart. Nowy Przegląd Wszechpolski 21 POLITYKA I STRATEGIA Znając zaś wyjątkowe przywiązanie i głęboki szacunek Polaków do własnego wojska (wciąż jeszcze nominalnie polskiego), jedzie się też wielce i na tym koniku, gorliwie apoteozując osobę śp. gen. Andrzeja Błasika, i pozostałych wojskowych ofiar katastrofy. Wiadomo – czytelna analogia do Katynia – tu są polskie mundury i tam były polskie mundury. W ten nurt wpisuje się dokładnie wywiad z płk. rez. pil. Wojciechem Stępniem, b. szefem Oddziału Szkolenia Lotniczego – Szefostwa Wojsk Lotniczych, bliskim przyjacielem gen. Błasika pt. „Milczenie mjr. Protasiuka jest zastanawiające”, wydrukowany przez „ND” 22 grudnia ub. roku (s. 4 i 5, rozmawia: red. Piotr Czartoryski-Sziler). Wyliczając szczególne osobiste przymioty gen. Błasika, p. pułkownik akcentuje szczególnie fakt ogromnego uznania, jakim zmarły cieszył się w NATO, w pierwszym rzędzie zaś u Amerykanów. Odsłania nawet w szczegółach kulisy jego błyskotliwej kariery: „Myślę, że pan generał Błasik wypłynął na międzynarodową arenę w tym pozytywnym sensie właśnie po ćwiczeniach NATO Air Met (odbyły się one w Polsce, w Krzesinach). Był gospodarzem, dowódcą bazy, gdzie były prowadzone te ćwiczenia. Wypadły one bardzo pozytywnie i zebrały bardzo pozytywne opinie naszych zagranicznych partnerów na temat organizacji i ich przeprowadzenia. (…)Został potem wytypowany na studia do Stanów Zjednoczonych, co było pewnym ukoronowaniem jego zasług w ramach przygotowań do NATO Air Met”. Zatem, wiemy już dokładnie, kto tak konkretnie pilotował karierę gen. Błasika i był jego głównym protektorem. Dalej następuje wyliczenie wszystkich zasług generała, które, w świetle powyższego, niczym absolutnie nie zaskakuje: „To właśnie on próbował dostosować nasze siły powietrzne do wzorców zachodnich. (…)Dzięki młodemu wiekowi, szkołom, które kończył, i doświadczeniu lotniczemu, jakie nabył w kontaktach z naszymi zachodnimi partnerami, z kolegami z NATO, umiał przekładać na nasze polskie realia zachodnie wzorce.”. No dobrze, może i kopiowanie tych zachodnich wzorców było dla polskiego lotnictwa wojskowego istotnie potrzebne, a nawet niezbędne. Jaki zachodzi tu jednak kontrast z oceną okresu PRL-u. Dziś dla określonych sfer amerykańska rekomendacja dla danego polskiego oficera albo sam fakt posiadania przez niego jakiegoś NATO-wskiego certyfikatu staje 22 się powodem dla robienia z niego wielkiego fachowca i zarazem patrioty najwyższego lotu. Ale te same kręgi, odnosząc się do wojskowych pobierających kiedyś nauki sztabowe w Moskwie, zarzucają im z tego powodu narodowe zaprzaństwo, co zresztą jest często połączone z sugestią, że taka osoba na pewno musi być albo sowieckim agentem, albo przynajmniej człowiekiem ich wpływu – a przecież bądź co bądź PRL i LWP więcej znaczyły w Układzie Warszawskim niż III RP i dzisiejsze szczątkowe WP znaczą w NATO. Żadne zaklęcia i żadne „niepodległościowe” formułki nie są w stanie tego zmienić. Płk Stępień niezmiernie podkreśla też zasługi gen. Błasika na polu podniesienia jakości szkolenia wojskowych pilotów, sprowadzające się m.in. do wydania aż 50 instrukcji w tym zakresie. Co z tego jednak, iż nawet te instrukcje powstały, skoro tak naprawdę pozostały one głównie na papierze; skoro nikt na serio nie próbował wcielać ich w życie. Nie wyciągnięto nawet i nie wcielono w życie praktycznych wniosków z tragicznej katastrofy CASY po Miłosławcem, której przyczyny były notabene, zdaje się, w dużym zbieżne z przyczynami katastrofy smoleńskiej. Zaś raport Millera w całej pełni obnażył brutalnie poziom wyszkolenia pilotów 36 specpułku – o czym więc tu jeszcze dyskutować. P. pułkownik jednak już wtenczas dziwnym trafem wiedział, że załoga Tupolewa nie popełniła żadnych błędów: „(…)W opublikowanych stenogramach nie zauważyłem, żeby polska załoga popełniała jakiejkolwiek błędy…itd.”. Należy z tego logicznie wnosić, że np. jego zdaniem opieranie się na wskazaniach wysokościomierza radiowego, nie zaś, wedle elementarnych zasad sztuki lotniczej, barycznego, wcale takim błędem nie było! Zachwala też on, jak tylko może, kwalifikacje pilotów: „Tak, znałem Arka Protasiuka i Roberta Grzywnę, a z widzenia Artura Ziętka i Andrzeja Michalaka. Zarzuca się im, że nie znali rosyjskiego, co jest nieprawdą, bo zarówno Protasiuk, jak Grzywna posługiwali się tym językiem bardzo dobrze. Obaj posiadali uprawnienia do pilotowania tego samolotu, a także aktualne kontrole techniki pilotowania. Arek Protasiuk miał w tym okresie największy w Polsce nalot na tupolewie, więc mówienie, że załoga była niewyszkolona, jest nieprawdą”. Także i w tym wypadku okazało się, że to raczej płk Stępień mówił niepraw- Nowy Przegląd Wszechpolski Numer 7-8-9 2011 POLITYKA I STRATEGIA dę: ani mjr Grzywna – drugi pilot, nie znał rosyjskiego, przynajmniej w stopniu umożliwiającym swobodne kontaktowanie się z wieżą, co, jak wiele na to wskazuje, pociągnęło za sobą fatalne następstwa, ani też obydwaj piloci nie posiadali aktualnych uprawnień do pilotowania samolotu. Zaś co do samego poziomu wyszkolenia, to zwróćmy uwagę na całą względność i dowolność tej oceny – sam fakt, że mjr Protasiuk miał na tamtą chwilę największy nalot na Tupolewie, nie oznacza jeszcze wcale, że był to nalot wystarczający do przewożenia najważniejszych VIP-ów, w dodatku w tak ekstremalnych warunkach meteorologicznych, nie mówiąc już o kwalifikacjach reszty załogi. Jak więc można tylko na podstawie jednej tak wątłej przesłanki zaprzeczać oczywistemu faktowi niedostatecznego wyszkolenia załogi. Jednak słowo się rzekło i pozostaje dalej w mocy, bo jego oficjalna korekta naraziłaby na szwank wiarygodność pisma. W tym stanie rzeczy proszę mnie już dalej nie przekonywać o żadnym autentycznym, bezinteresownym szukaniu prawdy dla niej samej. Tu, całkiem przeciwnie, stawia się a priori wyraźnie określoną, bardzo daleko idącą tezę, podpierając ją z miejsca autorytetami najwyższego rzędu, a potem stosownie do tego założenia nagina się do tej tezy fakty i okoliczności, nieraz wprost do granic wytrzymałości. Czy tak właśnie wygląda autentyczne, szczere poszukiwanie prawdy, przynajmniej w obszarze cywilizacji łacińskiej? Chyba nie. Pp. Górski, Jaroszyński, Kransnodębski et consortes ową „prawdę” w istocie doskonale znali już kilka godzin po katastrofie, chwycili ją w lot; później chodziło zaś tylko o to, by jej nadać jak najszerszy medialny i społeczny rozgłos. Chcąc stworzyć ku temu jak najbardziej podatny grunt, chcąc jeszcze bardziej podsycić „smoleński” klimat, przewertowano nawet skrupulatnie karty polskiej historii, skrzętnie wyszukując i umiejętnie eksponując wszelkie krzywdy, jakich na jej przestrzeni doznaliśmy od braci Moskali, a jest tego rzeczywiście niemało. Nie omieszkano również wnikliwie zająć się jej sytuacją wewnętrzną Rosji i rozpisywano się szeroko, jak to się zwykłym Rosjanom pod Putinem i Miedwiediewem tragicznie dzieje (tak jakby Polakom żyło się w III RP lepiej). Samemu zaś Putinowi dorobiono szybko taki wizerunek, że można dziś przy jego pomocy skutecznie straszyć niegrzeczne dzieci. Numer 7-8-9 2011 Produkowano też bez przerwy usilnie teorie spiskowo-zamachowe w rozmaitych wersjach. O wszystkich odkryciach i dokonaniach w tej dziedzinie zwłaszcza „GP”, nie będę się tu szczegółowo opisywał, bo NPW jest na to pismem zbyt poważnym; nie zajmujemy się tematyką sciencefiction. Poprzestanę więc tylko na wyliczeniu najgłośniejszych: wielki magnes elektroniczny (tzw. EMP), tzw. „meaconing”, dobijanie rannych z naganów, sztuczna mgła itd. W końcu wyprodukowano teorię najdoskonalszą i najtrudniejszą do obalenia – bombę próżniową. Ogólna zaś zasada produkcji i rozpowszechniania tych wszystkich sensacji była bardzo prosta – jak tylko jedne bankrutowały lub stawały się całkiem niedorzeczne w świetle pojawiających się ustaleń, wymyślano z miejsca następne, lepiej dostosowane do aktualnej sytuacji i trudniejsze do zbicia, wcale jednak nie dementując tych „spalonych”. Gdy zwróciłem uwagę jednemu z zaciekłych zwolenników „prawdy” smoleńskiej, który z pozycji mentora chciał mnie jej za wszelką cenę nauczyć, że skoro np. „wielki magnes” okazał się, w świetle ujawnionych stenogramów rozmów z kabiny załogi, zupełnym nonsensem, to należałoby wobec tego oskarżenie to wycofać i publicznie zdementować, ów, zamiast przyłączyć się do tego, wydawałoby się całkiem oczywistego wniosku, jeszcze bardziej na mnie naskoczył: co pan mówi, przecież to było trzy miesiące temu, dzisiaj już nikt o tym nawet nie wspomina! A więc, ludzie tego pokroju są widocznie zupełnie pozbawieni historyzmu: zupełnie nie jest dla nich ważne, co się mówiło wczoraj, liczy się tylko to, co się mówi dzisiaj. A że w międzyczasie kogoś się bezpodstawnie pomówiło, nie ma to już zupełnie znaczenia! Poszukiwanie „prawdy” smoleńskiej nie tylko bowiem taką ewentualność dopuszcza, ale nawet wręcz ją wymusza i usprawiedliwia, nawet i z punktu widzenia etyki katolickiej Zaiste, dziwny to rodzaj etyki, i dziwny to rodzaju katolicyzmu. Biorąc pod uwagę wszystko powyższe, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że tak naprawdę owo szukanie „prawdy” miało na celu nie tyle dochodzenie faktycznych przyczyn katastrofy, lecz że chodziło tu po prostu o kucie żelaza, póki jest ono gorące, zaś polskie głowy rozpalone emocjami. Zawodowi antyrosyjscy propagandyści pokroju Józefa Szaniawskiego mogli więc nareszcie wyżyć się do woli. Nowy Przegląd Wszechpolski 23 POLITYKA I STRATEGIA Nasuwa się też czytelny wniosek, że cała ta olbrzymia kampania spiskowo-zamachowa – poza gonitwą za sensacją, która zawsze napędza czytelników, a tym samym i nabija kasę – miała od samego początku na widoku ściśle określone cele polityczne. Po pierwsze, sprowadzenie katastrofy smoleńskiej do rangi „zamachu”, umożliwiło automatyczne wyniesienie jego głównej ofiary, śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, do roli wielkiego polityka i męża stanu, ba narodowego bohatera, uniemożliwiając tym samym dokonanie rzetelnej, całościowej oceny jego prezydentury i jej skutków dla Polski, a zwłaszcza przysłaniając zupełnie tak bardzo niewygodne fakty, jak podpisanie przezeń targowickiego traktatu lizbońskiego, jak jego wiodący wkład w medialny lincz na abp Wielgusie, czy też wcześniejsze (jeszcze w okresie jego ministrowania) wstrzymanie ekshumacji w Jedwabnym, gdy ta nie szła po myśli żydowskich ekstremistów. No bo jakim prawem można sądzić męczennika? Automatycznie więc i wszystkie te czynniki wpływu, które przyłożyły rękę do wyniesienia tegoż Lecha Kaczyńskiego na prezydencki stolec, a następnie autoryzowały, tolerowały, lub choćby tylko nie dość mocno przeciwstawiały się wymienionym wyżej jego ewidentnie szkodliwym dla polskiego interesu narodowego krokom, zyskały tym samym doskonałą możliwość wybrnięcia z tego wysoce dwuznacznego moralnie położenia i bezbolesnego umycia rąk bez jakichkolwiek tłumaczeń i ekspiacji. To samo zjawisko zachodzi zresztą, tylko w zgoła jeszcze większej mierze, w odniesieniu do całego PiS-u. Przecież to m.in. cytowane wyżej media wydatnie pomogły mu w zawłaszczeniu całej „prawej” części strony politycznej, one też głównie wyrobiły mu opinię partii ortodoksyjnie katolickiej. To z tego właśnie miejsca wyszedł np. ogromny nacisk polityczno-moralny na LPR, by ta, w imię jedności „sił patriotycznych”, a zwłaszcza w imię wspólnej z Jarosławem Kaczyńskim walki z „układem” i „naprawy państwa”, weszła, pod groźbą zmiecenia ze sceny politycznej przez zmanipulowany elektorat katolicko-narodowy w ewentualnych przedterminowych wyborach, w spółkę rządową z PiS-em po to tylko, by odegrać w niej rolę przystawki, która wcześniej czy później zostanie, w imię właśnie owego szczytnego postulatu łączenia „prawicy” w jedną całość, przezeń pochłonięta albo też ze24 pchnięta na całkowity polityczny margines. Ktokolwiek miał nawet blade pojęcie odnośnie metod uprawiania polityki przez Jarosława Kaczyńskiego i jego dworzan, kto uważnie analizował jego deklaracje i wcześniejsze posunięcia, ten musiał liczyć się z tym, że tak właśnie to się skończy; że bierze się do rządu LPR i Samoobronę wcale nie po to, by razem z nimi zbawiać Polskę, lecz wyłącznie po to, by tych „endeków” i „populistów” wziąć najpierw pod ścisłą kontrolę, a następnie wymieść z parlamentu. Nikt chyba jednak nie przypuszczał, że będzie to robione z tak ogromnym pospiechem, przy użyciu tak drastycznych, chamskich, miejscami wprost odrażających metod, i że skończy się tak szybko sprokurowaniem przedterminowych wyborów i w konsekwencji oddaniem na tacy władzy PO. Nie jestem, i nie byłem nigdy, szczególnym wielbicielem LPR-u. Zawsze uważałem to ugrupowanie tylko za bardzo lichy surogat autentycznego polskiego ruchu narodowego; mógłbym też z wielką łatwością postawić mu cały szereg bardzo poważnych zarzutów. Ale to jeszcze nie był powód tego demonstracyjnego stawiania mu katafalków, w dodatku, jak wiele na to wskazuje, wcale nie w oparciu o jakiejś racje zasadnicze, ale z motywów znacznie bardziej przyziemnych, by nie powiedzieć niskich. Można by ostatecznie takie działania zrozumieć, gdyby jednocześnie budowano dla tej partii inną, lepszą alternatywę. W tym jednak wypadku tą rzekomo lepszą alternatywą miał być właśnie PiS, zaś sama operacja znakomicie ułatwiła narzucenie Polsce traktatu lizbońskiego, który, nawiasem mówiąc, oznacza dla niej nieporównanie większe skrępowanie i podporządkowanie Brukseli, niż wszystkie razem wzięte, tak nieustannie przez „niepodległościowców” opłakiwane, ustępstwa rządu Tuska wobec Rosji, z oddaniem śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej w ręce MAK-u włącznie. A tak przy okazji: ciśnie się do głowy nieodparcie refleksja, że gdyby wtedy wykazano we wspomnianych kręgach choćby tylko niewielką część tej energii i zaangażowania, jaką poświęca się dziś walce o „prawdę” smoleńską, na czynne, realne, a nie tylko pozorowane przeciwstawienie się temuż traktatowi, to i narzucenie go nam nie poszłoby tak gładko i bezboleśnie, a przynamniej duża część Polaków byłaby świadoma, że tracimy tym samym resztki suwerenności państwo- Nowy Przegląd Wszechpolski Numer 7-8-9 2011 POLITYKA I STRATEGIA wej. Były więc naprawdę powody do bicia się w piersi, zaś wezwania do dalszego bezalternatywnego popierania PiS stawały się coraz to trudniejsze politycznie, i, przede wszystkim, coraz to bardziej dwuznaczne moralnie. Smoleńska tragedia zmieniła radykalnie sytuację w tym względzie. Przedstawienie jej w odpowiednim, niezwykle wzniosłym, prawie wręcz eschatologicznym świetle, wyniesienie jej do rangi „drugiego Katynia”, przypisanie jej ofiarom statusu męczenników lub przynajmniej poległych w walce o polską pamięć historyczną pozwoliło odsunąć wszystkie te kłopotliwe sprawy z niedalekiej przeszłości w całkowity niebyt; pozwoliły na zastosowanie w tym obszarze własnej, swoistej „grubej kreski”. Dzięki niej nie tylko nie trzeba tłumaczyć się z owej błędnej i niezwykle szkodliwej dla Polski linii politycznej, ale linia ta otrzymała w jednej chwili nową, aktualną legitymację i legitymizację, Otrzymała ona niezwykle silny bodziec do jeszcze bardziej wzmożonego wcielania jej w życie. Automatycznie w jednej chwili zostały zastopowane, jak się wydaje na dłuższy czas, wszelkie inicjatywy zmierzające do wykrystalizowania się i wejścia na scenę polityczną autentycznej polskiej reprezentacji narodowej. Nie trzeba też chyba nawet nikomu specjalnie tłumaczyć, jak wielką propagandową korzyścią, wręcz dobrodziejstwem, jest koncepcja „zamachu” smoleńskiego w najrozmaitszych jej wariantach dla zadeklarowanych, gorliwych wyznawców sojuszu, czy też tzw. strategicznego partnerstwa polsko-amerykańskiego. W kategoriach chłodnego rachunku politycznego nie mają oni już w rękach żadnych argumentów. Koszta tego sojuszu okazały się bowiem dla Polski niezmiernie wysokie, zysków trudno się dopatrzeć, sama zaś lansowana przez nich koncepcja jest już w zasadzie nieaktualna i praktycznie niewykonalna – wcale nie z powodu jakichkolwiek przyczyn wewnętrznych, np. z powodu zmiany kursu polityki zagranicznej przez rząd Tuska, tylko z tego prostego powodu, że to sam Waszyngton, a przynajmniej administracja Obamy, nie znajduje już dla nas miejsca pod swoim ochronnym parasolem – jej główne priorytety leżą zupełnie gdzie indziej. Nawet stanowiąca samą kwintesencję tego „strategicznego partnerstwa” budowa amerykańskiej tarczy antyrakietowej w Polsce została przezeń przehandlowana w zamian za skądinąd bardzo Numer 7-8-9 2011 wątpliwe koncesje Rosji odnośnie Iranu. Pomimo to, ludzie ci, nie mam najmniejszych wątpliwości w tym względzie, będą ją dalej uparcie lansować, wbrew wszelkim faktom i realiom, bo tak zamąciła im ona w głowach, że inaczej myśleć już nie potrafią: z głoszenia jej tak naprawdę żyją, i dzięki niej cokolwiek znaczą w rodzimej polityce i dyskursie publicznym. Gdyby więc musieli się teraz ze swoich tez oficjalnie wycofać, lub nawet tylko dokonywać znaczniejszej ich korekty, równałoby się to wprost ich politycznemu bankructwu. Stąd sprowadzenie katastrofy do „zamachu” stanowi najlepszy i w zasadzie na chwilę obecną jedyny sposób utrzymania i wspomnianej koncepcji, i ich samych, przy życiu, choćby tylko medialnym, wirtualnym. Nie dziwota zatem, że taki p. Sakiewicz bez najmniejszych ceregieli wielokrotnie pisał na łamach redagowanego przez siebie pisma dosłownie o „zabiciu” Lecha Kaczyńskiego i jego współpracowników przez Rosjan na długo przed jakimikolwiek oficjalnymi ustaleniami. Nic dziwnego, że p. Macierewicz z uporem maniaka powtarza, i będzie dalej konsekwentnie to robił, że przyczyny katastrofy mogły być tylko dwie: albo „zamach”, albo awaria urządzeń pokładowych. Przyznanie bowiem, choćby słowem, że i piloci popełnili jakiejś błędy, postawiłoby bowiem od razu pod znakiem zapytania wszystkie te aprioryczne sądy pp. Górskiego, Krasnodębskiego, Jaroszyńskiego itp., a przede wszystkim wywróciłoby do góry nogami całą polityczną strategię PiS-u. Z tego samego powodu zachodzi konieczność całkowitego wykluczenia możliwości jakichkolwiek nacisków na załogę ze strony p. prezydenta i jego otoczenia. Stąd właśnie pojawiają się takie a nie inne tłumaczenia, dlaczego np. u wejścia do samolotu p. prezydenta witał nie, jak przepisy i zwyczaj każą, mjr Protasiuk, ale gen. Błasik we własnej osobie. Miało się więc tak stać ponoć wyłącznie z tego powodu, iż ten ostatni traktował wyjazd do Katynia jako specjalną osobistą misję uczczenia spoczywających tam swoich przodków. Zastanówmy się jednak dobrze: czy jednak naprawdę stało to na przeszkodzie temu, by prezydenta powitali razem i dowódca całego lotnictwa wojskowego, i dowódca samolotu? Bardzo charakterystyczna jest również kwestia rozmowy braci Kaczyńskich za pośrednictwem telefonu satelitarnego, jaka miała miejsce na kil- Nowy Przegląd Wszechpolski 25 POLITYKA I STRATEGIA kanaście minut przed katastrofą. Jarosław Kaczyński zarzeka się solennie, że dotyczyła ona tylko i wyłącznie stanu zdrowia ciężko chorej matki, a zatem nie miała jakiegokolwiek związku z katastrofą. Skoro tak, to najlepiej byłoby ją upublicznić albo też, aby nie naruszać jej intymności, przekazać jej treść do wglądu czy to komisji Millera, czy to innego, specjalnie powołanego w tym celu ciała, którego werdykt przeciął by wszelkie spekulacje. Jednak i w tym wypadku wynaleziono znakomitą wprost wymówkę – nagranie to jest w posiadaniu władz USA, a o jego udostępnienie musiałby się zwrócić formalnie rząd, ten zaś podobno nie chce tego uczynić. Co jednak stoi na przeszkodzie, by pp. Kaczyński lub Macierewicz zwrócili się do Tuska oficjalnie z takim wnioskiem choćby w czasie obrad Sejmu? Po prezentacji raportu Millera ostatecznie zrozumiałem, dlaczego ze wszystkich stron wieszano takie psy na akredytowanym przy MAK p. Edmundzie Klichu. Wcale nie dlatego, iżby był jakąś bezwolną marionetką w rękach p. Anodiny, jak go próbowano przedstawiać, ale głównie dlatego, że jego publiczne wynurzenia bardzo zawadzały tej linii myślenia i argumentowania, wedle której skrupulatne maskowanie całego dziadostwa panującego w 36 specpułku, i w ogóle w naszym lotnictwie wojskowym, ma być rzekomo najczystszym przejawem i elementarnym wymogiem polskiego patriotyzmu. Pisano zatem w niektórych gazetach bez żadnych osłonek, że Klich pracuje tak naprawdę dla Rosjan, nie dla Polski; próbowano też wskazywać na niedostatki jego kompetencji a także na motywy bardzo brzydkie, mianowicie na chęć celowego zaszkodzenia wojskowym kolegom po fachu. Podobnie zresztą potraktowano płk. Roberta Latkowskiego, b. dowódcę 36 specpułku, który miał odwagę publicznie ujawnić rozmiar panujących tam patologii i zaniedbań na przestrzeni wielu lat. I temu przypięto, dobrze wypróbowanym już sposobem, łatkę narodowego renegata i przypuszczalnie stronnika Moskwy. Gdy zaś w podobnym tonie zaczęli się wypowiadać redaktorzy i eksperci ze specjalistycznych pism lotniczych – sam Jarosław Kaczyński osobiście wygłosił otwartym tekstem postulat zbadania, czy i w nich przypadkiem nie siedzi jakaś rosyjska agentura, bo przecież nadal nie zdołaliśmy odciąć się w dostatecznym stopniu do PRL-u… Zresztą w ogóle każdy, kto krok w krok nie idzie 26 ślepo za pp. Kaczyńskim, Sakiewiczem, Macierewiczem, Fotygą itd., ten z miejsca naraża się właśnie na taki zarzut, tego z miejsca robi się domniemanym agentem Moskwy, a przynajmniej nieuleczalnym rusofilem, a to dziś zarzut w wielu środowiskach wręcz niewybaczalny, śmiertelny. Nie zamierzam wchodzić tu w rolę rosyjskiego adwokata, broniącego zawartości raportu MAKu. Chociażby z tego powodu, że niektóre zawarte w nim sformułowania miały wyraźnie prowokacyjny i drażniący nas, Polaków wydźwięk; dolały one jeszcze więcej oliwy do i tak buchającego ognia. Najbardziej dobitnym tego przejawem było tak mocne wyeksponowanie faktu obecności w gruncie rzeczy śladowej ilości alkoholu w organizmie gen. Błasika. Rozgłoszenie tego faktu na cały świat niezmiernie Polskę upokorzyło; postawiło nas w bardzo złym świetle, bez względu na to, jakie by nie były obiektywne przyczyny katastrofy. Podobnie, wbrew raportowi MAK, współodpowiedzialność rosyjskich kontrolerów za doprowadzenie do niej jest całkiem oczywista, chociaż absolutnie nie widzę powodów do zwalania na nich głównej winy – w końcu, gdyby polscy piloci nie popełnili wprost szkolnych błędów, mieliby realne szanse wyjść cało z opresji, nawet pomimo błędnych i mylących wskazań wieży kontrolnej. Zresztą, w świetle obowiązujących formalnie procedur samolot nie miał w ogóle prawa wylatywać z Warszawy – przepisy są chyba po to, aby ich przestrzegać. W tym stanie rzeczy zarzucanie rosyjskim kontrolerom, iż „naprowadzili Arka na śmierć”, jak to zdarzyło się mi przeczytać w jednej z w/w gazet, jest drastycznym naruszeniem proporcji; jest szytą grubymi nićmi manipulacją. Niemniej, kontrolerzy nie stanęli na wysokości zadania i, jakie by nie były tego przyczyny, obiektywnie wprowadzali pilotów w błąd. Oficjalne zaprzeczanie temu nic nie da, a raczej jeszcze bardziej Rosji zaszkodzi, a ściślej już bardzo zaszkodziło, przynajmniej w oczach polskiej opinii publicznej. Nie wiem, czy nie lepiej dla niej byłoby przyznać bez żadnych wybiegów, że np. faktycznym powodem niewydania zakazu lądowania była obawa przed dyplomatycznym skandalem. I że stan urządzeń radiolokacyjnych na lotnisku był tak zły, że nie pozwalał na precyzyjne śledzenie toru lotu samolotu itd. To jednak tylko jedna strona medalu. Śmiem twierdzić, że przyczyny takiego a nie innego roz- Nowy Przegląd Wszechpolski Numer 7-8-9 2011 POLITYKA I STRATEGIA woju sytuacji wokół katastrofy leżą nie tylko po rosyjskiej stronie. Leżą one również po stronie tych wszystkich, którzy cały czas tak usilnie podsycali nastroje, którzy podsycali z takim zaangażowaniem całą tą spiskowo-zamachową histerię, którzy starali się tak bardzo wmówić ludziom, że katastrofa była w istocie z całą pewnością „zamachem”, a niezbite dowody na to wkrótce się znajdą. Czy zatem w wytworzonej takiej atmosferze nawet najbardziej szczere tłumaczenia strony rosyjskiej, nawet otwarte przyznanie się przez nią do popełnienia określonych błędów czy zaniedbań, zostałoby przyjęte powszechnie w Polsce za dobrą monetę. Czy zadowoliłyby one np. Jarosława Kaczyńskiego, który już dzień po katastrofie odmówił podania ręki Putinowi, jasno i czytelnie pokazując tym zachowaniem, kto jego zdaniem jest jej głównym winowajcą? Czy usatysfakcjonowały by one dziennikarzy „GP”, którzy już w ciągu kilku tygodni znaleźli rozliczne poszlaki, a nawet „dowody”, w ich ocenie jasno wskazujące na „zamach”. Czy też, wprost przeciwnie, stałyby się jeszcze lepszą pożywką do nowej fali oskarżeń, formułowanych na zasadzie: „skoro przyznali się do tego, to pewnie mają jeszcze dużo więcej na sumieniu”? Trzeba te wszystkie przesłanki uwzględnić, jak się kogoś stawia przed moralnopolitycznym trybunałem i wydaje tak jednoznaczny, nieodwołalny wyrok. By dostrzec całą bezpodstawność różnych teorii zamachowo-spiskowych, nie trzeba wcale przeprowadzać głębokich analiz całości rosyjskich działań związanych z katastrofą, jakkolwiek byłyby one bardzo cenne i pożądane. Znakomita większość tych teorii upada z powodu samych zawartych w ich wewnętrznych sprzeczności. Podam dwa przykłady z brzegu. Jak doskonale dziś wiemy, mgła nad lotniskiem Siewiernyj 10 kwietnia 2010 r. wcale nie „wypełzła z jaru” tuż przed katastrofą, jak to jeszcze kilka miesięcy temu utrzymywały niektóre publikatory. Już prognozy meteorologiczne na ten dzień – także robione na terenie Polski – były niekorzystne. Sama zaś mgła pojawiła się w Smoleńsku wczesnym rankiem, a potem coraz bardziej gęstniała. W momencie wylotu Tupolewa-154M z Warszawy warunki pogodowe były już wyraźnie poniżej dopuszczalnego minimum. Rodzi się zatem kilka prostych pytań, nad którymi powinni dobrze zastanowić się zwolennicy tezy o „sztucznej mgle”. A więc: czy Numer 7-8-9 2011 Rosjanie, wytwarzając tą mgłę już w tym czasie, mogli być całkowicie pewni, że strona polska całkowicie zignoruje własne przepisy lotnicze? Załóżmy jednak, że nawet tak było. Zanim wszakże nadleciał prezydencki Tupolew, musiał najpierw wylądować w gęstej mgle na Siewiernym polski Jak-40, wiozący dziennikarzy. Jego załoga, identycznie jak w przypadku Tupolewa, dostała zgodę na zejście do tzw. wysokości decyzji, a następnie otrzymała polecenie przerwania lądowania i odejścia na tzw. drugi krąg. Podjęła jednak na swoją rękę decyzję o lądowaniu, mimo braku zezwolenia wieży kontrolnej, gdyż pojawił się prawdopodobnie akurat na tyle znaczny prześwit we mgle, że pilot dostrzegł pas lotniska i postanowił lądować, co prawda łamiąc formalne procedury, jednak skutecznie i szczęśliwie. Mógł jednak, równie dobrze, na tą bardzo odważną i ryzykowną decyzję się nie zdobyć, usłuchać polecenia rosyjskiego kontrolera i odejść na drugi krąg, a następnie, wobec dalszego pogarszania się warunków pogodowych, odlecieć na lotnisko w Moskwie lub też zawrócić do Warszawy. Czy taki obrót wydarzeń byłby zachętą, czy też raczej przestrogą dla załogi prezydenckiego samolotu? A przecież po Jaku podchodził do lądowania, w tak samo fatalnych warunkach pogodowych, rosyjski Ił-76, wiozący na pokładzie m.in. funkcjonariuszy FSB, mających ochraniać polską delegację. Podchodził nie raz, ale dwukrotnie, za każdym razem bezskutecznie. Druga próba jego lądowania o mały włos nie skończyła się tragedią – rosyjski samolot ledwo uniknął rozbicia, rozmijając się z ziemią zaledwie o kilka metrów. Odpowiedzmy sobie na pytanie, co by się stało, gdyby się rozbił. Czy piloci Tupolewa próbowaliby lądować mimo tego? Oczywiście, że nie – nie mieliby nawet takiej możliwości; prezydencki samolot zostałby z miejsca odesłany do Moskwy albo gdzie indziej. A może ktoś mi powie, i nawet to udowodni, że cały ten ciąg wydarzeń to była tylko inscenizacja? Jeśli tak, to mielibyśmy do czynienia chyba z najbardziej koronkowo zaplanowanym i przeprowadzonym zamachem w dziejach świata! A jak można zrozumieć oskarżenia p. Macierewicza pod adresem rosyjskich kontrolerów, iż „wciągali samolot w śmiertelną pułapkę” wraz z jednoczesnym podkreślaniem przezeń wielkiego bałaganu i zamieszania panującego na „Korsarzu”. Jeśli się kogoś wciąga celowo w taką pu- Nowy Przegląd Wszechpolski 27 POLITYKA I STRATEGIA łapkę, to robi się to chyba raczej planowo, w sposób celowy i metodyczny, a nie poprzez improwizowane, chaotyczne działania. Zresztą, jeśli ci kontrolerzy rzeczywiście chcieli doprowadzić do rozbicia samolotu, to dlaczego najpierw tak usilnie zabiegali u swoich przełożonych o wydanie kategorycznego zakazu lądowania, a następnie ostrzegali załogę przed ekstremalnymi warunkami panującymi na lotnisku. Czy to również była tylko gra, mistyfikacja? Czy też rozkaz doprowadzenia do katastrofy przyszedł dopiero w ostatniej chwili, gdy w Moskwie zorientowano się, że pojawiła się ku temu znakomita, niepowtarzalna okazja, a kontrolerzy wykonali go, bo ktoś przystawił im pistolet do głowy? I pozostawili jeszcze w dodatku wszystkie ślady w ogólnie dostępnych środkach łączności. Czy tak ma wyglądać profesjonalny zamach? Można w kwestii smoleńskiej katastrofy zarzucić Rosjanom niejedno. Wszelako przedtem trzeba, w imię elementarnej uczciwości, najpierw przyznać się do wszystkich błędów i zaniedbań, które wystąpiły po polskiej stronie, a jest tego doprawdy cała masa. Bez tego mea culpa nie może być najmniejszej mowy o żadnym poszukiwaniu prawdy; można tylko szukać swojej własnej „prawdy”, i nic więcej. Na koniec jeszcze jeden dopisek, poczyniony dosłownie w ostatniej chwili. W czym wyraża się owo szukanie „prawdy” smoleńskiej, jakiego rodzaju metody śledcze w tym zakresie są powszechnie stosowane, i jakie są na chwilę obecną rezultaty owych poszukiwań – najlepszą tego ilustrację stanowi tekst, jaki świeżo napotkałem w pewnej oficjalnie bardzo patriotycznej i narodowej gazecie. Chodzi konkretnie o artykuł: „Bez polskiego, romantycznego ducha, Polska umiera” – Rozmowa z profesorem UJ dr. hab. Andrzejem Nowakiem, zamieszczony w „Tylko Polska”, Nr 29(558)2011, s.3-5. Trudno mi w tym miejscu odnosić się do wszystkich przekłamań, oczywistych absurdów i niedorzeczności, wypowiedzianych w tych jednym, stosunkowo niedługo tekście przez tego wybitnego „sowietologa” – wymaga to napisania osobnej rozprawy, którą postaram się w niedługim czasie zamieścić na: www.piastpolski.pl. Ograniczam się więc tu jedynie do tej części wypowiedzi dra Nowaka, która ma bezpośredni związek z katastrofą smoleńską. Po uprzednim szczegółowym odmalowaniu w 28 bardzo nieciekawych barwach współczesnej Rosji, po uwypukleniu dominującej roli, jaką w jej elitach odgrywają obecnie ludzie wywodzący się z b. sowieckich służb specjalnych, a szczególnie, co jest niejako rutynową procedurą we wszystkich tego rodzaju wywodach, po uwydatnieniu faktów zabójstw Anny Politkowskiej i Aleksandra Litwinienki itd., autor stwierdza: „I w związku z tym, pozwalam sobie ją przywrócić w kontekście katastrofy smoleńskiej. Nie ma oczywiście i nie może być jednoznacznej sugestii w tej chwili – nie mam na to żadnych świadectw, ani ostatecznych dowodów – że to strona rosyjska spowodowała katastrofę świadomie. Ja tego po prostu nie wiem. Wiem jednak, że wiele innych katastrof i nieszczęść w bardzo tajemniczy sposób miało miejsce na terenie Federacji Rosyjskiej. Wiem, że prezydent Federacji Rosyjskiej Władimir Putin szczycił się tym, że zlecił zamordowanie kolejnych prezydentów Czeczenii. On jest typem przywódcy, który pozwala sobie na śmiałe deklaracje wobec dziennikarzy – francuskiego dziennikarza, który Putina zapytał o Czeczenię, na konferencji prasowej, zaprosił do Moskwy, bo <może go tam w każdej chwili obrzezać>. Swoje urzędowanie rozpoczął od stwierdzenia, że <terrorystów dopadnie wszędzie i będzie ich topił w kiblu> itd. (…)W kontekście tego wszystkiego nie sposób nie zadawać sobie pytań o okoliczności katastrofy smoleńskiej. Ona mogła mieć bardzo różne bezpośrednie przyczyny, mogło do niej dojść w sposób niezaplanowany, ale o tym że strona rosyjska rządowa zmierzała do upokorzenia prezydenta Kaczyńskiego, nie może być najmniejszej wątpliwości. Zrobiono na pewno wiele, żeby zepsuć wizytę Prezydenta Kaczyńskiego. Czy przekroczono te granicę, za którą stoi już zamach śmiertelny – tego nie wiem, ale nie wydaje mi się absurdem, ani obłędem postawienie takiego pytania. W świetle tej pamięci, o której mówiłem, wolno takie pytania stawiać. I nie należy odsyłać takich, którzy je stawiają, jak ja, do psychuszki…”. A więc, p. Nowak stawia tym samym separatystów, a w niejednym wypadku i terrorystów czeczeńskich w pełnym tego słowa znaczeniu w jednym szeregu z przywódcą kraju uznawanego powszechnie na arenie międzynarodowej i utrzymującego stosunki dyplomatyczne z prawie wszystkimi krajami na świecie, za wyjątkiem może tych Nowy Przegląd Wszechpolski Numer 7-8-9 2011 POLITYKA I STRATEGIA najbardziej egzotycznych. Sugeruje wyraźnie, że rosyjskie władze mogły posunąć się w swej brutalności i zbrodniczych zapędach do potraktowania jednego i drugiego przypadku na tej samej stopie. Przy okazji odmawia im też pośrednio prawa do twardej, realnej obrony integralności swojego terytorium państwowego w zmaganiu z siłami, które przecież też nie przebierają w środkach i metodach walki o swoje cele, którym częstokroć marzy się jakiś wielki islamski kalifat nad Morzem Kaspijskim, i które wreszcie, według wszelkiego prawdopodobieństwa, są cały czas inspirowane i wspierane z zewnątrz; nie dostrzega jednak dziwnym trafem niczego złego w tak samo nie przebierającej w środkach amerykańskiej walce z islamskim terroryzmem, i to prowadzonej na całym praktycznie świecie, dziesiątki tysięcy kilometrów od terytorium USA. Już sam ten fakt jaskrawo obrazuje „obiektywizm” naukowych odkryć p. Nowaka i stosowanie przezeń podwójnych standardów, można nawet powiedzieć – jakiejś specyficznej podwójnej politycznej etyki. Zupełnie zresztą nie mogę pojąć, co to naprawdę ma wspólnego z samą katastrofą. Dla p. Nowaka i jemu podobnych nie tyle liczą się jednak konkretne fakty, bo na tym poziomie, odwołując się do nich, ich stanowiska nie da się już na chwilę obecną żadnym sposobem obronić, ale dużo bardziej niejasny jej „ideowy podkład”, który można rozwijać, upiększać i eksponować do woli, nie narażając się przy tym na złapanie za słowo. Nieuchronną konsekwencja tego musi być jednak daleko posunięty brak precyzji, a często i logiki w wysuwanych przez tych ludzi co rusz hipotezach i pretensjach. Trudno nie odnieść przy tym wrażenia, że wspomniana nieprecyzyjność i dowolność może być celowo zamierzona ze względów socjotechniczno-propagandowych. Jakie bowiem wnioski może rodzić w praktyce sformułowanie: „nie mam na to (…)ostatecznych dowodów”? Ano że jakiejś dowody autor mimo wszystko posiada, nie chce jednak ich ujawnić, choćby z obawy przed zesłaniem do „psychuszki”. I że te „ostateczne dowody” mogą jeszcze w każdej chwili wypłynąć na światło dzienne. Trudno również pojąć z czego to konkretnie p. Nowak Numer 7-8-9 2011 wnosi, iż: „o tym, że strona rosyjska zamierzała do upokorzenia prezydenta Kaczyńskiego, nie może być najmniejszej wątpliwości”. Nie może być – bo p. Nowak tak sobie udumał? Ja mam wrażenie, podzielane skądinąd przez bardzo wielu znajomych, wprost odmienne – że to właśnie obawa przed posądzeniem o tego rodzaju zamiary, przed dyplomatycznym skandalem, przyczyniła się w głównej mierze do niewydania przez czynniki rosyjskie kategorycznego zakazu lądowania Tu-154 M w Smoleńsku, który zapobiegł by katastrofie. Paradoksalnie powyższe wynurzenia p. Nowaka zdają się w niemałej mierze tą ich decyzję tłumaczyć i usprawiedliwiać. W ich świetle nietrudno sobie bowiem wyobrazić, że ci sami ludzie, którzy czynią dziś z tego koronny zarzut pod rosyjskim adresem, w przeciwnym wypadku podnieśli by wielkie larum na cały świat, jak to polski prezydent został bezprzykładnie upokorzony pod pretekstem wystąpienia jakiejś rzekomej mgły, a niewykluczone, że żądali by nawet z tego tytułu powołania specjalnej międzynarodowej komisji. Jeśli zaś w końcu chodzi o „psychuszkę”, to akurat wcale ona p. Nowakowi nie grozi, niech więc przestanie kreować się na jakiegoś wielkiego obrońcę wolności słowa, bo ociera się tu po prostu o śmieszność. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie skorzystać z wizyty w tego rodzaju placówce we własnym zakresie. To byłoby chyba mimo wszystko mniejsze zło, niż ponawianie ciągłych zakusów na rozum i zdrowie psychiczne oraz moralne milionów Polaków. PS. Czytelnikom szczególnie zainteresowanym poruszaną wyżej tematyką polecam przy okazji zapoznanie się z bardzo ciekawym, a zupełnie przemilczanym przez olbrzymią większość polskojęzycznej prasy artykułem pt. „Dlaczego gen. Błasik nie przerwał lądowania”, zamieszczonym w „Przeglądzie”, nr 33 (http://mercurius.myslpolska.pl/2011/08/dlaczego-gen-blasik-nie-przerwalladowania/). Szczególnie zaś polecam tą lekturę p. dr. hab. Andrzejowi Nowakowi! (c.d.n.) Nowy Przegląd Wszechpolski 29 POLITYKA I STRATEGIA Zygmunt Zieliński Dwa wyroki - dwie ideologie Coraz trudniej połapać się w tym polskim galimatiasie. Nie tylko o politykę tu chodzi. Bałagan jest wszędzie, od kolei począwszy, a kończąc na gminnej drodze. To jest Polska w budowie, jak chce POprawna grupa trzymająca władzę. Ale to jest zarazem polska budowa, a więc taka, której końca trudno wypatrywać, a kiedy już nastąpi, to albo sprzątanie po budowie trwa tak długo, jak ona sama, niejednokrotnie aż do remontu tego co zbudowano, albo po prostu nie kończy się nigdy, jak teatr wielki w Lublinie – straszydło któremu niewiele brak do złotego jubileuszu, albo większość naszych autostradzie mających sobie równych, to prawda, ale tylko w opłatach. Inne rzeczy też zaskakują. Oto ostatnio dwa wyroki sądowe. Jeden w sprawie znieważenie Biblii, Chrystusa i jego wyznawców, drugi w sprawie kłamstwa PiS-u na temat sukcesów PO, względnie ich braku. Kłamstwo to dość wątpliwe, bo PiS zakwestionował około 90 inwestycji, ale PO zaskarżyła tylko 4 przypadki jako kłamliwe. To daje do myślenia na temat oceny własnych jej osiągnięć przez Platformę. Coraz natarczywsze są głosy podważające obiektywizm wymiaru sprawiedliwości. Zatem taki wyrok jak w sprawie kłamstwa PiS-u nie wywołuje sensacji ani emocji. Oba wyroki, o których chcę tu napisać, to też żadna sensacja, ale do myślenia, to one dają. Za nimi stoi określona ideologia. A to też już kiedyś było i, jak widać, wcale nie minęło. Okazuje się bowiem, że w oczach sędziego, obraza uznawanych przez wielu ludzi wartości najwyższego rzędu nie jest nawet wykroczeniem, ponieważ można ten postępek uznać jako egzekwowanie swobody w doborze środków wyrazu w sztuce. A przecież w myśl tzw. praw człowieka, dziś aż do przesady stawianych na piedestał wystarczyłaby obraza tylko jednego, a nie całej społeczności. Spróbujmy o kimś powiedzieć z przekąsem, że jest innej orientacji seksualnej, a podnosi się wrzawa oburzenia. Wszystko więc zależy od tego, komu zajdzie się za skórę. O powierzchowności takiego werdyktu, o któ30 rym tu mowa – obojętnie jak by go ująć werbalnie, chodzi przecież o treść – świadczy operowanie pojęciem sztuka bez jego obiektywnego zdefiniowania. Sztuką było już u nas zawieszanie genitaliów na krzyżu, papież w prochu ziemi poniżony, nie mówiąc o wielu innych eksperymentach wulgarnych w swoim wyrazie, a przecież w żaden sposób nie napiętnowanych. Mam tu na myśli inscenizacje w czasie tzw. parady równości, kiedy wyszydzano symbole chrześcijańskie. A przecież takich aktów nienawiści – oczywiście w imię obrony praw człowieka, n. p. prawa do wypaczania człowieka jeszcze bezbronnego, jakim jest dziecko – jest mnóstwo. Oczywiście, nie ma środka pozwalającego wyeliminować je z życia, bo zło przemyca się łatwo na światło dzienne. Jasne jest także, że każda władza może odciąć się nawet od własnych korzeni i wyłącznie jej własną sprawą są tego skutki. Bo korzenie – w tym przypadku w sensie przenośnym – ma każde stworzenie. A co znaczy wykarczowanie, wiemy także dobrze. Toteż władza, nawet wybrana przez obywateli w większości chrześcijan, może pozwolić sobie względnie bezkarnie na to, że nie poczuwa się do obrony ani wartości chrześcijańskich, ani ich symboli. Co więcej zaniedbując tę powinność wobec dużej liczby obywateli na każdym kroku przywołuje demokrację, jako uznaną przez siebie i przestrzeganą normę życia. Obłuda wręcz podręcznikowo zilustrowana. Nie powinno się też przechodzić obojętnie obok profanowania sztuki, co obecnie jest niemalże chlebem powszednim w wielu jej dziedzinach. A jednak i tu czyni się wręcz przeciwnie, skoro okazuje się, iż sztuką jest wszystko, łącznie z obsceniami naruszającymi już nie tylko sacrum, ale wręcz wartości drogie każdemu normalnemu człowiekowi, jak chociażby godło narodowe, jakim są niewątpliwie barwy polskie. Władza niewrażliwa na taką sztukę już sama bierze się za cięcie własnych korzeni, z jakich wyrasta zarówno ona, jak naród. Obawa przed naruszeniem umownych, a jakże fałszywych autorytetów zamyka dziś usta wielu ludziom wewnętrznie buntują- Nowy Przegląd Wszechpolski Numer 7-8-9 2011 POLITYKA I STRATEGIA cym się przeciwko taniej i często wulgarnej klace tzw. celebrytów. Bezsilność wobec przyzwolenia publiczki, zazwyczaj sponsorującej te współczesne bachanalia, sprawia, że emigracja wewnętrzna jest u nas dziś większa niż za czasów PRL. W mediach przepytuje się wyłącznie osoby, których odpowiedź się z góry zna. Rzadko i migawkowo pojawiają się głosy autentycznie oddające rzeczywistość. Urabianie opinii publicznej jest reżyserowane i dlatego jest raczej spektaklem aniżeli obrazem tej rzeczywistości w jakiej żyjemy. Krótko mówiąc, wyrok sądu sankcjonujący akt wandalizmu moralnego, mający na celu rujnowanie dobra tak wielkiego, jak wartości i tradycja chrześcijańska, w dodatku z powołaniem się na dopuszczalne kanony sztuki, jest kuriozum, chciałoby się powiedzieć bez obrazy sądu, że nawet kretyńskim. Sąd jest chroniony prawnie i kiedyś miał też autorytet moralny. Czy jednak można sankcje takie narzucić paragrafem, czy nie trzeba ich sobie wysłużyć? Czy ideologia, jakakolwiek by ona nie była, zarówno tak z góry zaordynowana, jak i własna sędziego, może gwarantować jakąkolwiek sprawiedliwość? Przypomnijmy sobie funkcjonowanie Temidy w krajach totalitarnych. Jak to było w III Rzeszy, ZSRR, jak to jest dziś w wielu dyktaturach. Warto zaiste, warto, gdyż, jeśli nie przywróci się sądom niezawisłości nie tylko na papierze, ale rzeczywistej, to próżne jest obruszanie się polityków na czyjeś dictum, zaprzeczające jakoby Polska nie była państwem prawa. Bo nie jest. Drugi wyrok w sprawie darcia folderów mających obrazować rzekome i rzeczywiste osiągnięcia rządów PO. Tu darcie kolorowych pism pro- Numer 7-8-9 2011 pagandowych, tam było darcie Biblii. To pierwsze darcie – bo słowne zakwestionowanie osiągnięć PO było przecież swego rodzaju komentarzem – osądzono jako wykroczenie i ukarano. Tymczasem uznano darcie Biblii i inwektywy pod adresem chrześcijaństwa jako swoistą licencję artysty i od kary odstąpiono. Paralela aż nadto czytelna, ale czyż nie powinna ona zawstydzić wszystkich, którzy bez względu na przekonania religijne, żywią szacunek dla elementarnej sprawiedliwości i oceny szkodliwości czynu. Przecież osiągnięcia PO wystarczy skonfrontować z sytuacją, w jakiej obecnie jest kraj, czyli przeciętni obywatele i z obietnicami przedwyborczymi tej partii. Albo spójrzmy na tę sprawę jeszcze z innego punktu widzenia. Czy możliwe jest wyśledzenie i ukaranie sądowne wszystkich nieścisłości, jakie w każdej kampanii wyborczej trafiają do publiczności? A dlaczego jako kłamstwa nie ocenia się notorycznego wprowadzania w błąd wyborców obietnicami, o których z góry wie się, iż nie będą spełnione? Czy nie są to kłamstwa, w dodatku jakże perfidne. Ale ci, którzy uzurpują sobie prawo do osądzania innych, sami sobie tego nie aplikują. Zatem ideologia, oto ta pani z zawiązanymi oczami, ale z prześwitującą opaską, dobrze widząca, gdzie i jaka ręka daje jej znaki. Już nie chcemy poruszać sprawy raportu Czumy i presji zastosowanej w sprawie „nacisków”. Zaledwie się o to otarliśmy. To komedia warta osobnego komentarza. Ale i ona dowodzi, iż sprawiedliwość chadza drogami dobrze oznakowanymi. Przez kogo? Nie trudno się domyślić. Nowy Przegląd Wszechpolski 31 POLITYKA I STRATEGIA Tadeusz Gerstenkorn Zawód - polityk. Ale jaki jego zawód? Po ogłoszeniu przez prezydenta terminu wyborów na 9 października już od pierwszych dni sierpnia (nierzadko już wcześniej) rozpoczęły się gorączkowe przygotowywania list wyborczych przez partie polityczne. Bez żadnego zaskoczenia można było obserwować relacjonowany chętnie przez rozliczne media dość gwałtowny napór starań o pierwsze miejsca na listach znajomych twarzy, zapewne w przekonaniu, że rodacy, starym zwyczajem, na rozkaz usłużnej reklamy, bez zastanowienia zagłosują na preferowane i proponowane osoby, zwłaszcza te na pierwszych miejscach, pięknie wyretuszowane na bilbordach i plakatach, a szykownie ubrane na występy w okienkach telewizyjnych. Stanowisko posła przynosi znaczne dochody, więc przy obecnej dość trudnej sytuacji gospodarczej i groźbie bezrobocia właściwie w każdym zawodzie, jest o co się ubiegać. Wytworzył się ostatnio nowy zawód, zawód – polityk, przy czym nie wiadomo właściwie dokładnie co to jest. Z obserwacji dotychczasowych osób trudniących się tą profesją można wnioskować, że przede wszystkim muszą one spełniać dawno znane trzy warunki: mierny, bierny, ale wierny, przy czym wierność ma polegać głównie na bezkompromisowym poddaństwie przewodniczącemu partii i posłuszeństwie w głosowaniach. Nie ma mowy o jakiejś samodzielności myślenia lub reprezentowania poglądów środowiska, z którego poseł się wywodzi. Przykładem może służyć niedawne głosowanie o liberalizacji GMO w naszym kraju. W klubie PO na 206 posłów głosowało 191, przy czym „za” było 190, a tylko 1 wstrzymał się od głosu. Nikt nie był przeciw! W PSL (31 posłów) głosowało 29, przy czym „za” byli wszyscy, tzn. nikt nie był przeciw, ani nie wstrzymał się od głosu. Jeżeli posłowanie staje się modne i nabiera charakteru zawodu, to nasuwa się proste pytanie, czy do tego klubu dążą (a przynajmniej powinny dążyć) osoby o znakomitej przeszłości zawodowej, odznaczające się wybitnymi zdolnościami w dotychczasowej zawodowej działalności, znające swój fach znakomicie, a mające w nim już uzyskane duże osiągnięcia, które będą mogły 32 być przeniesione na szerszą niwę ogólnokrajową dla dobra jeszcze większej społeczności, jaką jest państwo. Gdy np. o Paderewskim mówimy, że był politykiem, to jednocześnie wiemy, że był znakomitym, wybitnym muzykiem. Tymczasem przedstawiony tu wymóg jest dość rzadko realizowany w naszym parlamencie i najczęściej próbują, niestety, swego szczęścia w parlamencie osoby, których na eksponowane stanowiska gdzie indziej nikt nie chciałby zatrudnić. Osoby wartościowe nie ukrywają skrzętnie swej przeszłości światopoglądowej, politycznej i zawodowej, a chętnie ją przedstawiają. Wartościowy kandydat na posła lub senatora powinien być reprezentantem partii o charakterze narodowym, patriotycznym, uznającej wartości etyczne i religijne swego narodu, promującej dobro rodziny, dbającej o suwerenność państwa, jego niezależność od obcych praw i obyczajów. Powinien być człowiekiem o dużych zaletach moralnych i osiągnięciach zawodowych lub publicystycznych. Z wiadomości Onet.pl z 26 grudnia ub. r. można było się dowiedzieć, że kardynał Kazimierz Nycz w rozmowie z Onet powiedział: „Myślę, że w Sejmie nie ma już partii czysto chrześcijańskiej. Kiedyś była taka partia, ale już jej nie ma”. Przykre to stwierdzenie. Naród, który szczyci się tym, że jest w nim (podobno) ponad 95% katolików nie potrafi wybrać sobie takich przedstawicieli, którzy naprawdę będą go reprezentować, tzn. będą te wartości nie tylko respektować, ale nimi się szczycić i o nie zabiegać. Tymczasem garstka (procentowo) ateistów lub ludzi kompletnie religijnie obojętnych potrafi omotać ogromną większość. Jak to się dzieje ? Jeżeli w parlamencie jest taki natłok posłów jawnie przeciwnych etyce nie tylko katolickiej, ale często nawet dobrym obyczajom, nie dbającym o interes narodu, a tylko swojej partii, to zachodzi pytanie, czy pojawili się oni tam jako jeźdźcy z kosmosu, czy jednak zostali wybrani przez tak już marnie myślące społeczeństwo (choć co prawda przez niewielką jego część, która w ogóle ze- Nowy Przegląd Wszechpolski Numer 7-8-9 2011 POLITYKA I STRATEGIA chciała głosować). Sądzę, że przy innym składzie parlamentu, nawet przy obecnym prawie, nie byłoby możliwe, aby prokuratura tak interpretowała prawo, że znane społeczności łódzkiej wypadki profanacji kościoła katedralnego i procesji Bożego Ciała w Łodzi były odsuwane od ścigania prokuratorskiego, bowiem zostały uznane jako czyny nie zabronione. Nie potrzeba do tego być prawnikiem, ale człowiekiem choć trochę szanującym inne przekonania i poglądy, aby z ogromnym nie tylko zdziwieniem, ale i niesmakiem przyjąć takie deklaracje. Co by się działo nawet u nas, gdyby w podobny sposób sprofanowano, np. bożnicę ? A jak chronione są przez silne zastępy policji pochody entuzjastów tęczowych znaków ?! Prasa doniosła o planach nawet surowych kar nawet dla osób pozwalających sobie publicznie na wulgaryzmy językowe. Tymczasem, to co dla Polaka-katolika jest święte, nie tylko nie jest chronione, ale przez tego rodzaju posunięcia daje nawet zachętę do dalszych, jeszcze większych ekscesów i prowo- Numer 7-8-9 2011 kacji. Nie można tu wzruszyć ramionami i powiedzieć, że nic na to nie można poradzić. Od nas wszystkich zależy, kto znajdzie się w nowym parlamencie; czy będziemy obojętni, czy raczej aktywni, świadomi swego obywatelskiego, polskiego, katolickiego obowiązku. Ze smutkiem patrzę na gromady dość często obecnie protestujących ludzi, pozbawionych pracy (lub z groźbą jej pozbawienia), ludzkich warunków egzystencji, opieki lekarskiej lub prawnej, odpowiedniego bezpłatnego wykształcenia. A gdzie oni byli lub teraz będą, gdy trzeba stawić się przy urnie wyborczej i pomyśleć, że są jeszcze w Polsce ludzie uczciwi i tych tylko wolno poprzeć, ale także, co ważne, zachęcić do udziału w życiu społecznym i politycznym, pomóc im w ich działaniu, bo z reguły są osamotnieni i pozbawieni środków finansowych i wsparcia. Jeżeli społeczeństwo tego nie zrozumie, nie otrzeźwieje i tłumnie nie poprze sprawy narodowej, to nie może mieć pretensji do swego złego losu. Nowy Przegląd Wszechpolski 33 HISTORIA I WSPÓŁCZESNOŚĆ Wypowiedź dra Wiktora Poliszczuka – prawosławnego Ukraińca na temat przyczyn i skutków politycznego zatajania prawdy o zbrodniach 11 lipca 2003 roku w Porycku (obecnie Pawliwka) odbyły się obchody 60 rocznicy mordów wołyńskich. Wychodzący w Ostrogu na Wołyniu katolicki dwumiesięcznik „Wołanie z Wołynia”, w numerze z lipca/sierpnia 2003 roku opublikował trzy, związane z tym wydarzeniem, dokumenty: „List Papieża w 60 rocznicę wydarzeń na Wołyniu”, „Homilię biskupa polowego Wojska Polskiego, ks. Sławojka Leszka Głódzia” oraz „Wspólne oświadczenie Prezydenta Ukrainy i Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej O pojednaniu – w 60 rocznicę tragicznych wydarzeń na Wołyniu”. W żadnym z tych dokumentów ich autorzy nie nazwali powszechnie znanych sprawców masowych mordów na ludności polskiej Wołynia. Można przypuszczać, że Papież i biskup Głódź nie znają faktów historycznych, dotyczących tego wydarzenia, ale nie można tego powiedzieć o prezydentach Polski i Ukrainy. Nie nazywając po imieniu organizatorów i sprawców planowych, zorganizowanych, doktrynalnych mordów masowych na ludności polskiej, Prezydenci Polski i Ukrainy dopuścili się zatajenia prawdy. I nie jest to tylko grzech wyraźnie mający na celu niedopuszczenie do ujawnienia prawdy o sprawcach zbrodni ludobójstwa, jest to jednocześnie grzech pociągający za sobą niesprawiedliwe, nieuzasadnione obarczenie odpowiedzialnością za tę zbrodnię narodu ukraińskiego, przede wszystkim ukraińskiej ludności Wołynia. Jest to, co najważniejsze, grzech, który umożliwia jawne odradzanie się ukraińskiego nacjonalizmu typu faszystowskiego na Ukrainie oraz w Polsce. Skoro takie autorytety, jak Prezydenci Polski i Ukrainy, zataili prawdę o sprawcach zbrodni ludobójstwa, to jego sprawcy otrzymali przez to pośrednio rozgrzeszenie, mogą teraz z otwartą przyłbicą mówić o swoich „bohaterskich” czynach. I mówią o nich, piszą, chwalą się nimi. Nienazwani po imieniu, nie potępieni sprawcy zbrodni ludobójstwa otrzymali carte blanche do ubiegania się o władzę na Ukrainie. Już ją posiadają na Wołyniu i w Halicji – w administracji terenowej na 34 szczeblach obwodów, rejonów, w miastach i na wsi. Nienazwani – w następstwie grzechu zatajenia prawdy – organizatorzy i sprawcy ludobójstwa mogli wejść do struktur ogólnopaństwowych – do Parlamentu Ukrainy, do ogólnoukraińskiej opozycji, czyli Bloku Wiktora Juszczenki, w którym znalazła się OUN Bandery, występująca na Ukrainie pod nazwą Kongres Ukraińskich Nacjonalistów, jak też jawnie faszystowska Socjalnacjonalistyczna Partia Ukrainy. Główny pretendent do stanowiska prezydenta Ukrainy, Wiktor Juszczenko, brał udział w odsłonięciu w Równem pomnika bezpośredniego organizatora ludobójstwa - Dmytra Klaczkiwśkiego , Ps. F2KłymSawur. Obok W. Juszczenki w uroczystości tej wziął udział „patriarcha” Ukraińskiej Cerkwi Prawosławnej Kijowskiego Patriarchatu. Popi szeregu cerkwi na Wołyniu biorą udział w poświęceniu mogił upowców i banderowców, jedna z głównych ulic Równego nazywa się ulicą Siepana Bandery; w organizowanych przez nacjonalistów ukraińskich imprezach, nawet na Krymie, pojawiają się banderowskie czerwono-czarne sztandary. Wzniesiono pomniki: Stiepanowi Banderze , który zapowiedział, że ich „władza będzie straszna”, Jarosławowi Stećce , który oficjalnie proponował przeniesienie na Ukrainę hitlerowskich metod eksterminacji Żydów , Romanowi Szuchewyczowi, który – będą jeszcze w UWO – swój szlak w ukraińskim , nacjonalistycznym zapoczątkował zamordowaniem w 1926 roku kuratora szkolnego, Jana Sobińskiego. Na Wołyniu i w Halicji aż roi się od nazwanych tymi nazwiskami ulic, placów itp. Faszyzm na Ukrainie odradza się, a świat tego nie chce widzieć, nie chcą tego widzieć władze Polski. Dlaczego tak się dzieje? Cmentarz w Porycku został poświęcony po raz pierwszy 1991 roku przez księdza Ludwika Kamilewskiego. W poświęceniu brali też udział miejscowi Ukraińcy; nie zauważyło się wtedy napięcia politycznego wokół tego chrześcijańskiego Nowy Przegląd Wszechpolski Numer 7-8-9 2011 HISTORIA I WSPÓŁCZESNOŚĆ aktu, nie było antypolskich demonstracji; wszystko odbyło się spokojnie, w należnej pomordowanym powadze. Dlaczego więc 11 lipca 2003 roku ze strony władz ukraińskich zostały podjęte kroki zmierzające do niedopuszczenia do spontanicznego udziału miejscowej i napływowej ludności ukraińskiej w uroczystości ponownego poświęcenia cmentarza i w odsłonięciu pomnika? Trudno przypuszczać, że w ciągu kilkunastu lat zmieniły się poglądy miejscowej ludności ukraińskiej, przyjąć raczej należy, że zaktywizowały się siły, które w sposób poważny mogły zakłócić uroczystości w Porycku 11 lipca 2003 roku. Jakież to mogły być siły? Odpowiedź może być tylko jedna: zaktywizowali się banderowcy, którzy po odbyciu kary w łagrach za zbrodniczą działalność w OUN-UPA, po upadku Związku Sowieckiego podjęli działalność w kierunku uznania UPA za formację, która rzekomo walczyła o wolność Ukrainy. Taka aktywizacja nie miała miejsca podczas pierwszego poświęcenia cmentarza w Porycku; wtedy ludność ukraińska z własnej woli złączyła się w bólu z krewnymi pomordowanych, przybyłymi z Polski. W ostatnich latach w rządzie Polski zaczęły krystalizować się zdrowe oceny zbrodniczej działalności OUN-UPA, skierowanej na wyniszczenie ludności polskiej Wołynia i Halicji w czasie II wojny światowej. Dał temu wyraz zarówno Premier, Leszek Miller, jak i Minister Spraw Zagranicznych, Włodzimierz Cimoszewicz. Po tych, złożonych na Ukrainie, oświadczeniach, można było spodziewać się realnego podejścia do złagodzenia stosunków polsko-ukraińskich poprzez eliminacje wpływu na nie struktur nacjonalizmu ukraińskiego na Ukrainie i w Polsce. Niestety, nie doszło do tego, władze Polski nie mogły podbudować swoich ocen naukowymi wywodami, za co bezpośrednią winę ponosi nauka polska, konkretnie – Biuro Edukacji Publicznej Instytutu Pamięci Narodowe z dr. Pawłem Machcewiczem i dr. Grzegorzem Motyką na czele. W toku przygotowań obchodów 60 rocznicy mordów wołyńskich, we władzach administracji terenowej na Wołyniu pojawiła się wyraźna obstrukcja, mająca na celu uniemożliwienie wskazania konkretnego organizatora i sprawcę ludobójstwa na ludności polskiej Wołynia w roku 1943. W toku przygotowań obchodów tej rocznicy pojawiły się nieuzasadnione realiami wydarzeń - głosy, mająNumer 7-8-9 2011 ce rzekomo chrześcijańskie, a faktycznie polityczne podłoże „wzajemnego przebaczenia” i „pojednania polsko-ukraińskiego”. Bezprzedmiotowość takich konstrukcji wynika z tego, że „wzajemne przebaczenie” może odnosić się do wzajemnych win, a „pojednanie” może mieć miejsce, gdy istnieje lub istniała wrogość, tymczasem żadna z tych okoliczności nie miała i nie ma miejsca: w 1943 roku nie było „konfliktu polsko-ukraińskiego”, w 1943 roku nie było „wrogości” między ludnością polską a ukraińską na Wołyniu. Ilustracją politycznego przygotowania obchodów była, przyjęta 4 lipca 2003 roku przez Komitet Wykonawczy Rady Wiejskiej w Pawliwce (Porycku), uchwała, zgodnie z którą napis na pomniku miał brzmieć: „Chylimy głowy przed światłą pamięcią Polaków i Ukraińców, którzy stali się ofiarą konfliktu polsko-ukraińskiego”, a na krzyżach: „Pamięci blisko 200 Polaków z Porycka/Pawliwki i majątku Stary Poryck, którzy spoczywają na tym cmentarzu”. Nie można podejrzewać, że podejmujący tę uchwałę nie znali rzeczywistego przebiegu wydarzeń. 11 lipca 1943 roku na modlącą się w kościele katolickim ludność polską dokonały napadu bojówki OUN Bandery, mordując wszystkich, znajdujących się tam –mężczyzn, kobiety, dzieci, starców, a także przy ołtarzu księdza Bolesława Szawłowskiego, po czym bojówkarze podpalili kościół. Istnieją podstawy, aby twierdzić, że tymi, którzy rozstrzeliwali ludność w kościele nie byli upowcy w ścisłym tego słowa znaczeniu, byli nimi bojówkarze ze Służby Bezpeky OUN Bandery. Ustalony i opisany przebieg tragicznych wydarzeń w Poryciu 11 lipca 1943 roku nie może być podważony. Dlaczego więc znani sprawcy tego, dokonanego z pobudek ideologiczno-politycznych, masowego mordu nie zostali nazwani? Czy o treści przytoczonych napisów faktycznie decydował Komitet Wykonawczy Rady Wiejskiej w Porycku? Czy nie była to „odgórna wskazówka”? Kto jest zainteresowany tym, aby chronić organizatorów i sprawców zbrodni ludobójstwa, jeżeli nie przed odpowiedzialnością, to przed potępieniem? Z całą pewnością nie są tym zainteresowane władze Polski. Musiały więc istnieć naciski na władze Ukrainy, w tym na Prezydenta Leonida Kuczkę, który przecież przed uroczystościami oświadczył publicznie, że jest gotów powiedzieć prawdę, nawet gdyby była ona bardzo gorzka. Gdy czytałem słowa Leonida Nowy Przegląd Wszechpolski 35 HISTORIA I WSPÓŁCZESNOŚĆ Kuczmy, na myśl przyszła mi moja Gorzka prawda. Wpływy spadkobierców OUN-UPA Wciąż trzeba szukać źródeł tego, co stało się 11lipca 2003 roku w Porycku, co należy określić jako grzech zatajenia prawdy o istocie zbrodni masowej, o jej organizatorach i sprawcach. Obecnie władze Ukrainy to nie dyktatura, muszą się one liczyć ze stanowiskiem opozycji, a ta, jak się okazuje, z motywów taktycznych jest gotowa przyjąć do swego grona nawet skrajnych nacjonalistów, faktycznie eksponentów ukraińskiego faszyzmu. Dlatego w skład Bloku Wiktora Juszczenki, jak wspomniano wyżej, wchodzą skrajni nacjonaliści ukraińscy, którzy -za cenę popierania Bloku żądają podjęcia określonych działań. Tym należy tłumaczyć obronę nacjonalizmu ukraińskiego przez samego W. Juszczenkę i takich działaczy, jak Dmytro Pawłyczko czy Iwan Dracz. O tych dwóch ostatnich należy powiedzieć, że nie zasługują oni na, najmniejszy chociażby, szacunek: ostatnio został ujawniony dokument w postaci podpisanego przez nich wiernopoddańczego listu do szefa NKWD, Jurija Andropowa, potępiający ukraińskich, demokratycznych działaczy. Samemu L. Kucznie nie chodzi, niewątpliwie, o jakąś sprawiedliwość dziejową, jemu chodzi o władzę, o władzę jego ugrupowania, które musi liczyć się z wpływami i oczekiwaniami silnych tego świata. Od 1946 roku ukraińscy, nacjonalistyczni działacze byli wykorzystywani przez Zachód w „zimnej wojnie” przeciwko Związkowi Sowieckiemu, a po upadku tegoż w realizacji strategii Stanów Zjednoczonych, polegającej na odseparowaniu Ukrainy od Rosji, w czym - gdy chodzi o Ukraińców - pomocnymi mogą być wyłącznie ukraińscy nacjonaliści. A pomocników w realizacji tych celów nie wypada nazywać zbrodniarzami, którzy dopuścili się zbrodni ludobójstwa. Oto dlaczego władze Polski idą na ustępstwa w rozmowach z władzami Ukrainy, oto dlaczego na Ukrainie może odradzać się czystej wody faszyzm. Popatrzmy na powyższe dowody, wskazując przy tym, że obchody 60 rocznicy mordów wołyńskich doprowadziły do całkowitego wyciszenia pamięci o mordach na ludności polskiej Halicji. Pałeczkę nacjonalizmu ukraińskiego podczas obchodów przejęli nacjonaliści ukraińscy Wołynia, 36 którym sekundują haliczanie; mało która impreza nacjonalistyczna na Wołyniu jest obchodzona, na przykład, bez haliczanina - Dmytra Pawłyczki. Stąd też prowadzącym agitację antypolską, bo tak to trzeba nazwać, stał się - wychodzący w Równem - tygodnik „Wołyń”. Publikacje zawarte w nim świadczą o kierunkach działań nacjonalizmu ukraińskiego podczas obchodów 60 rocznicy mordów wołyńskich. Oto niektóre tylko przykłady. Co pisze „Wołyń”? Już w numerze z 18 lipca 2003 roku został opublikowany obszerny artykuł pod wyraźnym tytułem: Czy zakopany został topór wojenny?, a w nim takie oto podsumowanie: „Na tle tego wszystkiego z pewnością można powiedzieć, że Ukraińcy wiedzieli i wiedzą, gdzie jest ich ziemia, bronili jej i będą jej bronić…” Jest to potwierdzenie szerzonej przez ukraińskich, nacjonalistycznych historyków, takich jak Wołodymyr Serhijczuk czy Walentyn Moroz, tezy, zgodnie z którą „na swojej ziemi” banderowcy mieli prawo przelewać polską krew. Wynika to też z artykułu zawartego w tygodniku „Wołyń” z 11 lipca, z dnia w którym miały miejsce obchody w Porycku. Jego autorka, Oksana Szewcowa informuje o odbytej w Kijowie „naukowej konferencji” pt. Polskie pretensje do Wołynia i ukraińskie prawo do obrony w czasie II wojny światowej. W tym numerze „krajoznawca”, Jarosław Karuk podważa masowość mordów na ludności polskiej na Wołyniu w 1943 roku. W numerze z 8 sierpnia 2003 roku został opublikowany artykuł pod znaczącym tytułem: W imię sprawiedliwości, podpisany przez przewodniczącego działającej na Ukrainie Wszechukraińskiej Organizacji - Kongresu Ukraińców Chełmszczyzny i Podlasia, a nim taka dygresja: „Głównymi ofiarami chełmsko-wołyńskich wydarzeń była ludność ukraińska, która ucierpiała od polskich szowinistycznych band i Ukraińska Powstańcza Armia, która broniła Ukraińców i wyzwalała swoje ziemie od różnych okupantów”. Jest tu zawarty cel działań OUN-UPA na Chełmszczyźnie: oderwanie jej od państwa polskiego. Cytat ten potwierdza również, że Chełmszczyzna i Podlasie stanowią ziemie ukraińskie, a więc mają być przyłączone do państwa ukraińskiego. Każdy numer opisywanego tygodnika zawiera materiały siejące nienawiść do Polaków. Jako Nowy Przegląd Wszechpolski Numer 7-8-9 2011 HISTORIA I WSPÓŁCZESNOŚĆ przykład może posłużyć numer z 15 sierpnia 2003 roku, w którym w artykule pt. Krwawy ślad Polaków na Wołyniu jest omawiana książka pt: Polacy na Wołyniu, autorstwa wspomnianego profesora, Wołodymira Serhijczuka, stałego uczestnika seminariów, organizowanych przez Związek Ukraińców w Polsce i Środowisko 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK; tego profesora, który już na pierwszym seminarium w 1997 roku zażądał od jego uczestników, aby nie powoływali się na moje prace. Polscy uczestnicy bez słowa wykonali to żądanie, ba, nawet poza seminariami bojkotowali moje prace. Niech więc obecnie, po zapoznaniu się z „rewelacjami” W. Serhijczuka, ocenią swoją, niegodną ludzi nauki, postawę. Ten „historyk” z tytułem profesora we wspomnianej wyżej - wydanej przy pomocy finansowej Związku Ukraińców Zacurzonia w Toronto - książce przytacza opis „realiów” życia na Wołyniu w okresie międzywojennym, autorstwa polskiego osadnika, rzekomego wojskowego: „Wolno nam było robić wszystko: bić, kaleczyć, zabijać, rujnować, ma się rozumieć - nie Polaków, nie to co polskie, a Ukraińców i ukraińskie. Na przykład, gdy we wsi było wesele, to cała młodzież kolonii oczekiwała koło weselnej chaty, póki młodzi i wszyscy goście weselni wrócą z cerkwi. Wtedy myśmy pierwsi wchodzili do chaty, siadaliśmy za stołami i krzyczeliśmy: <Dawać wódkę, dawać zakąski!> i nam zmuszeni byli dawać wódkę i zakąski. Wypijaliśmy i zjadaliśmy wszystko, co było przygotowane dla gości, a resztki rozrzucaliśmy pod stół, deptaliśmy nogami. I za to nikt, ani gospodarze, ani goście nie mieli prawa nam słowa powiedzieć. Podczas gdy myśmy jedli i pili, to młodzi i goście czekali w przedsionku lub na podwórzu do czasu, aż zrobiliśmy dla nich miejsce za stołami. Potem orkiestra zmuszona była grać dla nas, a myśmy tańczyli ze swoimi (polskimi) czy też weselnymi dziewczynami. Do nas, do naszego towarzystwa nikt z weselnych czy miejscowych chłopców, czy nawet drużbów, nie miał prawa dołączyć, bo tańce były wyłącznie nasze. A gdy znalazł się jakiś odważny, to go tak pobiliśmy, skopali, połamali kości czy też pokłuli nożami, że trzeba go było na płachcie wynosić. Niejeden po takim weselu świata już nie zobaczył. A dziewczęta? Ile myśmy ich wtedy nawyciągali, dokąd tylko było można i zabawialiśmy się nimi, jednym słowem gwałciliśmy. Na niejednym weselu, gdy panna młoda była ładna, młoda i poNumer 7-8-9 2011 rządna, to i jej nie przepuściliśmy, siłą wyciągaliśmy gdzieś do sieni czy do stodoły albo gdzieś do sadu i tam sprawialiśmy jej noc poślubną. Nikt nie miał prawa bronić jej, przeszkadzać nam, za to dostałby śmiertelną kulę w serce, a były tez takie przypadki, gdy młodego, który bronił swojej żony, zabijaliśmy”. Tygodnik „Wołyń”, omawiając tę książkę, mówi, że podobnych opisów w książce profesora (profesora!!!) Wołodymira Serhijczuka jest więcej i zaznacza: „Książka ważna jest szczególnie dziś, gdy temat tragedii wołyńskiej podchwycili i rozdmuchali współcześni polscy szowiniści, wymagając oficjalnego przeproszenia za „rzeź”, jakiej rzekomo dokonali Ukraińcy na „spokojnej” ludności polskiej”. Takie przeproszenie jest im potrzebne po to, aby zgłosić pod adresem Ukrainy pretensje: terytorialne, polityczne, majątkowe, finansowe itp. Jednakże opublikowane w - mającej prawie 600 stron - książce materiały jednoznacznie zaświadczają, kto był na tych ziemiach okupantem, kto dopuszczał się zbrodni i doczekał się za nie zapłaty”. Te „rewelacje” W. Serhijczuka czyta pokolenie Ukraińców, które nie pamięta polsko-ukraińskich relacji w okresie międzywojennym, to pokolenie nie ma argumentów, aby nie wierzyć w „odkrycia” historyka, profesora. Chciałbym przeczytać recenzję tej książki autorstwa Grzegorza Motyki. Wystarczy! Ten pełen nienawiści w stosunku do Polaków trend jest widoczny nie tylko w publikacjach wspomnianego tygodnika, on wyraźnie przebija także w wypowiedziach działaczy politycznych, uważanych za elity ukraińskie; nieukrywana nienawiść do Polaków przebija z wypowiedzi: Dmytra Pawłyczki, Mykoły Żułynśkiego, Leonida Krawczuka. Jest to plon zatajania prawdy o faktycznych organizatorach i sprawcach ludobójstwa na ludności polskiej, jakiego dopuszczają się prezydenci Polski i Ukrainy. Następstwem tego zatajenia był też, przykładowo, napis na pomniku polskich ofiar w Borszczówce (wśród których jest babka Jolanty Kwaśniewskiej), zamordowanych przez Niemców, przy aktywnym udziale utworzonej przez banderowców ukraińskiej policji pomocniczej. W napisie tym zabrakło wskazania na rzeczywistych sprawców, bowiem w treść inskrypcji ingerował Wasal Czerwonij, czołowy banderowiec na Wołyniu. Minister, Andrzej Przewoźnik z trudem walczył z administracją ukraińską Nowy Przegląd Wszechpolski 37 HISTORIA I WSPÓŁCZESNOŚĆ chociażby o ułamek prawdy. Faktycznie walczył on z eksponentami banderowszczyzny na Wołyniu i w Halicji, również w samym Lwowie. Powody zatajenia prawdy o zbrodni ludobójstwa są co najmniej dwa: pierwszy to indolencja części historyków polskich - bez ich obiektywnych opracowań politycy nie są zdolni do wyrobienia sobie rzetelnej opinii o wydarzeniach: drugą przyczyną zatajenia prawdy jest parasol ochronny roztaczany przez Stany Zjednoczone nad formacjami nacjonalizmu ukraińskiego, wykorzystywanymi w realizacji strategii USA wobec Rosji. Co dalej? Powyższe słowa traktujące o aktywności nacjonalizmu ukraińskiego nie oznaczają, że ludność Wołynia stała się nagle nacjonalistyczna, ona tylko w większości nie godziła się z sowieckim reżimem i ten fakt wykorzystali i nadal wykorzystują nacjonaliści ukraińscy. Niestety, na Ukrainie nie ukształtowały się elity zdolne powiedzieć prawdę zarówno o zbrodniach sowieckich, jak i o zbrodniach banderowskich. Pokutuje tam, podobnie jak w Polsce, jednostronne patrzenie na zaszłości historyczne: na zbrodniach sowieckich buduje się imane patrioty, chociaż jest to bardzo prymitywna, acz skuteczna, jak widać, metoda. Podsumowując prezydenckie obchody 60 rocznicy mordów wołyńskich, należy otwarcie powiedzieć, że w żadnym wypadku nie złagodziły one stosunków polsko-ukraińskich, wręcz odwrotnie: wywołały wilka z lasu, doprowadziły do aktywizacji struktur nacjonalizmu ukraińskiego na Ukrainie przy biernej postawie większości polskich historyków i polityków. Nie kształtuje to zbliżenia polsko-ukraińskiego a na samej Ukrainie prowadzi do wydarzeń, które mogą zakończyć się wojną domową, w następstwie której może dojść do rozczłonkowania Ukrainy wzdłuż granicy na Zbruczu. Haliccy nacjonaliści ukraińscy, jak napisałem w swej „Gorzkiej prawdzie”, dążą bowiem do „przy- 38 łączenia” całej Ukrainy do Halicji, chociaż mają kłopoty nie tylko z Donieckiem i Krymem, ale nawet z Wołyniem, na terenie którego działa bardzo ograniczona liczna nacjonalistów ukraińskich z Wasalem Czerwonijem na czele. Taki rozwój wydarzeń może być przyczyną poważnych niepokojów w Polsce, może wywołać zagrożenie w postaci żądania przyłączenia tzw. Zacurzonia do halickiej Ukrainy. Również wtedy nad nacjonalizmem ukraińskim będzie rozpostarty parasol ochronny Stanów Zjednoczonych, ale wówczas nie będzie już winnych w Polsce, winni będą usadowieni na stołkach w Unii Europejskiej lub w NATO. Poprzez takie dążenia należy oceniać ich „troskę” o Polskę. Ja natomiast martwię się zarówno o Polskę, jak i o Ukrainę, aby nie zapanował tam faszyzm banderowski, aby Polsce nie groziła konfrontacja z banderowską, ograniczoną - co prawda tylko do Halicji - Ukrainą. Wiktor Poliszczuk, Toronto Od redakcji: Zamieszczamy niniejszą wypowiedź nieżyjącego już dra Wiktora Poliszczuka, wybitnego, zapewne nawet najwybitniejszego znawcę i badacza ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego, autora wielu publikacji na ten temat, na czele ze wspomnianą słynną, aczkolwiek skrupulatnie przemilczaną, szczególnie w III RP, „Gorzką prawdą” – zamieszczoną pierwotnie w: Jan Młotkowski, Kresy Wschodnie w latach 1939-1947, Okrutna historia, Katalog wystawy, aby uświadomić dobitnie czytelnikowi, gdzie biją dziś faktycznie główne źródła ukraińskiego nacjonalizmu spod znaku Tryzuba, i kto jest od dziesiątków lat jego rzeczywistym głównym sponsorem, tak na samej Ukrainie, jak i na Zachodzie. Wypowiedź dra Poliszczuka uwydatnia też w całej doniosłości ogromne zagrożenie, jakie ruch ten stanowi nie tylko dla Polski, ale też i dla Ukrainy, a nawet ładu międzynarodowego. Nowy Przegląd Wszechpolski Numer 7-8-9 2011 OŚWIATA - KULTURA - WYCHOWANIE Witold Kowalski Narodowa prasa codzienna w Polsce w latach 1926-1939 Wielu pismaków różnej maści usiłuje zbijać dziś kapitał polityczny, przybierając maskę rzekomych spadkobierców obozu narodowego. Mało tego: różni zakamuflowani poplecznicy kosmopolitycznego establishmentu, próbują się podwieszać do ruchu narodowego, by piec swoje – dalekie od idei narodowej i słowiańskich interesów – pieczenie. W tej sytuacji postanowiłem – szczególnie z myślą o młodych – powrócić do odległego już czasu i opisać krótko autentyczne przedwojenne polskie pisma codzienne o orientacji narodowej, i w ogóle patriotycznej. Mam nadzieję, że pomoże to im odróżnić ziarno zdrowe, rosnące na polskiej glebie, od ziarna zatrutego. Stąd ta wycieczka w przeszłość, dla przypomnienia idei, pism i ludzi zaangażowanych w kształtowanie polskiej opinii publicznej w okresie istnienia II Rzeczypospolitej. Pierwszy numer dziennika „ABC” wydany został w dniu 26 kwietnia 1926 r. w Warszawie. Tytuł pisma pochodzi od pierwszych liter jego dewizy programowej: aktualne, bezpartyjne, ciekawe. Dziennik wydawała spółka wydawnicza b. ministra skarbu RP, wybitnego polityka narodowego, Jerzego Zdziechowskiego i senatora RP Eryka Kurnatowskiego. Zdziechowski przewodniczył komitetowi redakcyjnemu i on to kształtował narodową opcję pisma. Redaktorem naczelnym został zaś Stanisław Strzetelski. W zespole redakcyjnym pracowali również m.in. tacy znani dziennikarze-narodowcy, jak Stanisław Piasecki i Stanisław Majewski. „ABC” drukowano w „Drukarni Polskiej”, przy ul. Szpitalnej 12, gdzie mieściła się też redakcja. Warto wspomnieć, że znaczący udział w finansowaniu tej drukarni miał górnośląski przemysł. Rozmach i popularność zapewniły dziennikowi m.in. różnego rodzaju polityczne ankiety wśród czytelników, atrakcyjna szpalta miejska i kronika sądowa. Pierwsza strona zawierała zawsze najświeższe wiadomości polityczne z kraju i świata, uzupełnione fotografiami. Nakład „ABC” w Warszawie sięgał 30 tysięcy egzemplarzy. Było też kilkanaście mutacji lokalnych, m.in. w Suwałkach, Lublinie, Kaliszu, Poznaniu, Kielcach i Wilnie. Pismo rozwijało się tak dobrze, Numer 7-8-9 2011 że przez pewien czas rozważano nawet projekt przejęcia przez „ABC” roli głównego organu SN, na drodze fuzji z „Gazetą Warszawską”. Do tego jednak nie doszło. Choć „ABC” nigdy nie było pismem stricte endeckim, to jednak miało bardzo silne powiązania ideowe i personalne z kierowniczymi kręgami ruchu narodowego (Liga Narodowa). W latach 1931-1935 wychodził również niedzielny dodatek kulturalny do „ABC”, który z biegiem czasu usamodzielnił się, i od stycznia 1935 r. aż do wybuchu wojny wychodził jako tygodnik publicystyczno-kulturalny „Prosto z mostu”. Jego wydawcą i zarazem redaktorem naczelnym był Stanisław Piasecki, pisywali zaś doń m.in. Adam Doboszyński i Wojciech Wasiutyński. W tymże roku 1935 „ABC” przeszło, za sprawą Tadeusza Gluzińskiego, w ręce rozłamowego ONR-ABC, przechodząc daleko idącą ewolucję ideową. W tej sytuacji władze naczelne SN zmuszone były publicznie odciąć się od tego pisma. Czołowym organem ruchu narodowego była wydawana również w Warszawie „Gazeta Poranna 2 Grosze”, wychodząca w latach 1912-1929. Jej głównymi publicystami byli Stanisław Kozicki, specjalizujący się w sprawach międzynarodowych, i prof. Roman Rybarski, ekspert od ekonomii. Publikował też w „Gazecie Porannej” sam Dmowski, drukując w niej po pseudonimem Kazimierza Wybranowskiego słynną swoją powieść „Dziedzictwo” (wydanie książkowe: 1931). Zjadliwe felietony zamieszczał w niej znany z ciętego pióra i bezkompromisowości satyryk Adolf Nowaczyński. Pisywał do niej i znakomity protoplasta rodu Giertychów, Jędrzej Giertych. Nakład gazety wynosił również do 30 tysięcy egzemplarzy; miała ona swoich wiernych czytelników w całej Polsce. W latach 1925-28 wychodziła, w efekcie fuzji z „Gazetą Warszawską”, jako „Gazeta Poranna Warszawska”. Niestety, w tymże 1928 r. została przejęta przez sanację, a wkrótce potem zlikwidowana. „Gazeta Warszawska” była w latach 1926-1935 (a postaci swej mutacji aż do 1939 r.) oficjalnym, Nowy Przegląd Wszechpolski 39 OŚWIATA - KULTURA - WYCHOWANIE naczelnym organem najpierw Ligi Narodowej, a następnie Stronnictwa Narodowego. Była w tym czasie konfiskowana aż 260 razy przez reżym Piłsudzkiego za wskazywanie niebezpieczeństwa dla Polski ze strony mniejszości narodowych i demaskację rządowych machlojek. Redagowana była m.in. przez Mieczysława Niklewicza, Zygmunta Wasilewskiego i Józefa Hłaskę. W latach 1910-1916 jej redaktorem naczelnym był sam Dmowski. W tym dzienniku rozpoczynał pracę dziennikarską Marian Seyda, późniejszy redaktor naczelny wychodzących w Poznaniu: „Kuriera Poznańskiego” i „Orędownika”. Czołowym jego publicystą był w latach 30-tych XX w. Jędrzej Giertych. Pisywali też do niej wspomniani już Kozicki i Rybarski. Dział gospodarczy w „Gazecie Warszawskiej” prowadził Stanisław Grabski, późniejszy minister oświaty. Pismo to wychodziło jako popołudniówka, zawsze tylko na 8 kolumnach, bez ilustracji. Adresowane było głównie do wyrobionego politycznie czytelnika. W 1925 r. „Gazeta Warszawska” połączyła się przejściowo z „Gazetą Poranną 2 Grosze”. W kwietniu 1935 – jako pierwsza w Polsce – zaczęła wydawać przedruk najważniejszych własnych artykułów tygodnia pt. „Tygodnik Polityczny Gazety Warszawskiej”, traktowany jako materiały szkoleniowe SN. Wychodziły też cotygodniowe dodatki: literacko-społeczny i popularnonaukowy. „Gazeta Warszawska” najpełniej i najwierniej reprezentowała linię polityczną obozu narodowego. Warto też podkreślić, że jej rodowód sięga XVIII w. Została ona założona przez ks. Stefana Łuskinę, b. członka rozwiązanego (przejściowo) w 1773 r. zakonu jezuitów i była jednym z najstarszych pism europejskich w ogóle. Znalazła się ona potem w posiadaniu rodziny Lesznowskich i wychodziła nieprzerwanie przez cały XIX w. W posiadaniu endecji znalazła się w 1909 r. za sprawą ordynata Maurycego Zamoyskiego. W 1935 r. „Gazeta Warszawska” została przez władze sanacyjne zakazana za „skrajnie prawicowe poglądy”. Wychodziła odtąd aż do wybuchu wojny pod nazwą „Warszawski Dziennik Narodowy”. W latach 30-tych XX w. została jednak wyraźnie zdystansowana, pod względem nakładu i poziomu dziennikarskiego, przez „Kurier Poznański”. Pod koniec lat 30-tych najważniejszym i najbardziej wpływowym organem prasowym Stronnictwa Narodowego stał się właśnie tenże „Kurier 40 Poznański”, zdecydowanie największy pod względem nakładu dziennik narodowy poza Warszawą. Od października 1925 r. wychodził on, dzięki własnej drukarni, związanej blisko z władzami obozu narodowego, dwukrotnie w ciągu dnia. Rano zamieszczano przede wszystkim informacje bieżące, zaś wydanie wieczorne zawierało artykuł wstępny i rozbudowane komentarze. „Kurier Poznański wychodził sześć razy na tydzień. Początkowo był dość skromny rozmiarami – mieścił się na czterech kolumnach. Począwszy od 1926 r., gdy redakcję pisma objął ponownie Marian Seyda, pismo wydatnie zwiększało swoją objętość i zakres poruszanej tematyki. Poza sprawami politycznymi posiadało również obszerne, rozbudowane działy: gospodarczy oraz kulturalno-naukowy, a także: społeczny i sportowy. Bardzo dużą uwagę poświęcano również sprawom młodzieży w różnym wieku, wydając dla niej specjalne dodatki: „Życie młodzieży akademickiej”, „Życie Sokoła”, „Z życia młodych Polek” oraz „Ruch Narodowy”. Do numeru niedzielnego dodawano zawsze specjalny dodatek: „Ilustracja poznańska”. Gazeta posiadała rozbudowaną sieć korespondentów krajowych i zagranicznych. Pisywali do niej czołowi publicyści obozu narodowego, a także spoza niego, min. znany poeta i wybitny muzyk Karol H. Rostworowski. Jej wielkim atutem była przez cały okres istnienia bardzo liczna klientela ogłoszeniowa, która zapewniała jej też w znacznej mierze dochodowość. Stąd, naturalną koleją rzeczy znaczną część objętości pisma zajmowały zawsze ogłoszenia. Wszystkie te okoliczności i atuty spowodowały, że jego pozycja na rynku prasy i skala oddziaływania na społeczeństwo Poznania i całej Wielkopolski sukcesywnie rosły. Jego nakład w latach 30-tych ub. wieku oscylował w granicach 30-35 tysięcy egzemplarzy. Wokół „Kuriera Poznańskiego” powstał z biegiem czasu cały koncern prasowy, którego wydawnictwa obejmowały nie tylko Wielkopolskę, ale też takie regiony kraju, jak Pomorze i Polskę centralną (zwłaszcza Łódź i Lublin). Warto też podkreślić jego bardzo wysoki, jak ówczesne realia, poziom intelektualny – był to dziennik wydawany głównie z myślą o szeroko pojętych sferach inteligencji. Natomiast dziennikiem narodowym adresowanym przede wszystkim do drobnomieszczaństwa był wydawany również w Poznaniu, i prowadzony Nowy Przegląd Wszechpolski Numer 7-8-9 2011 OŚWIATA - KULTURA - WYCHOWANIE również przez Seydę, „Orędownik”. Swej niszy czytelniczej szukał on wśród ludności dużych miast Polski centralnej, a częściowo również małych miasteczek i wsi. Nakład „Orędownika” wahał się w okolicach 15 tysięcy egzemplarzy. Przed Seydą pismo redagował Tadeusz Powidzki. Było to pismo relatywnie tanie (10 groszy), o zabarwieniu nieco sensacyjnym, z licznymi lokalnymi mutacjami. W „Orędowniku”, a ściślej jego łódzkiej mutacji, zdobywał dziennikarskie ostrogi najwybitniejszy poeta narodowy Polski lat 19351939 Konstanty Dobrzyński, współlaureat (razem z K.I. Gałczyńskim) Nagrody Poetyckiej Młodych pisma „Po prostu” w 1938 r. Zginął śmiercią bohatera pod Tomaszowem Lubelskim we wrześniu 1939 r., dowodząc baterią artylerii. W Katowicach wychodziła natomiast od września 1924 r. „Polonia” – pismo o opcji raczej chadeckiej. Była ona gazetą, która pobiła rekord konfiskat przez piłsudczyków. Od maja 1939 r., w ciągu czterech i pół roku konfiskacie uległo blisko 200 numerów. Często też zdarzały się napady bojówek „Strzelca” na jej redakcję. Był to dziennik wydawany i finansowany przez Wojciecha Korfantego, redagowany bardzo dynamicznie przez młode talenty. „Polonia” dysponowała własną, nowoczesną drukarnią”. Jej redaktorem naczelnym został Władysław Zabawski, znany działacz ruchu narodowego. Dziennik posiadał czterech korespondentów zagranicznych, akredytowanych w Paryżu, Wiedniu, Londynie i Wolnym Mieście Gdańsku. Dział literacki wypełniały takie tuzy jak: Kornel Makuszyński, Emil Zegadłowicz i Gustaw Morcinek. „Polonia” ukazywała się na dwunastu kolumnach, w żywym układzie graficznym, zamieszczając zawsze na pierwszej kolumnie świeże wiadomości polityczne z kraju i zagranicy. Specjalizowała się szczególnie w tematyce ekonomicznej; była też spora porcja humoru, zwłaszcza lokalnego, śląskiego i obfita porcja sensacji. Od 1928 r. „Polonia” mieściła w sobie specjalny dodatek niedzielny, cotygodniowe dodatki: „Przyjaciel Rodziny” i „Wiadomości dla Rolników”, oraz wychodzące raz na dziesięć dni: „Dodatek Literacki”, „Sprawy Kobiece” i „Dodatek Społeczny”. Posiadała też następujące dodatki lokalne: pszczyński, rybnicki, tarnogórski i cieszyński. Jej cena była jedną z najniższych w kraju – 10 groszy. Nakład sięgał maksymalnie do 22 tysięcy egzemplarzy. Od 1928 r. redaktorem naNumer 7-8-9 2011 czelnym „Polonii” został sam Korfanty. Władze piłsudczykowskie z miejsca rozpętały wściekłą nagonkę wobec pisma. Usiłowano nawet oskarżyć Korfantego o to, że „pozostaje na żołdzie niemieckim” i pomawiano go o zdradę narodową. Pobito też na ulicy red. Zabawskiego (nieznani sprawcy). W tym stanie rzeczy Korfanty odstąpił pakiet swoich udziałów w gazecie spółce „Głos Narodu” z Krakowa. Mimo to, „Polonia” pozostała nadal silnym głosem opozycji przeciwko sanacyjnej dyktaturze. Stała się później głównym organem Stronnictwa Pracy. Jej redakcję objął wtedy Karol Popiel. Także i we Lwowie ukazywał się ważny dziennik, wydawany przez opcję narodową. Było to „Słowo Polskie”, mocno zaangażowane w służbę idei narodowej i strzegące naszej historii i kultury w otoczeniu ukraińskich separatystów. Wojna 19141918 obeszła się z nim okrutnie. Zabrakło papieru na druk, przestała działać komunikacja telegraficzna, Ukraińcy zdemolowali wszystkie maszyny drukarskie, do ruiny doprowadzono budynki drukarni. Znakomicie dotychczas pracujący zespół redakcyjny uległ rozproszeniu. Była to wielka strata, ponieważ przed 1914 r. „Słowo Polskie” uchodziło za najlepiej redagowany i najciekawszy dziennik na terenie Galicji. Wychodziło wtedy dwukrotnie na dzień, współpracowali z nim najwybitniejsi publicyści narodowi z całej Polski. Po przerwie wojennej wznowiono jego wydawanie jeszcze w czasie trwanie walk Orląt Lwowskich z siłami ukraińskimi o miasto. Było to 21 grudnia 1918 r. Od jesieni roku następnego przyszedł pismu z pomocą bogaty ziemianin i wybitny działacz endecki hr. Aleksander Skarbek. Skupił on wszystkie akcje od udziałowców i ofiarował budynki redakcji oraz drukarni lwowskiemu oddziałowi Związku Ludowo-Narodowego, który stał się jego wyłącznym właścicielem. W miarę stabilizowania się sytuacji w mieście zaczęli wracać do redakcji niektórzy dawni jej członkowie. Redaktorem naczelnym „Słowa” został Stanisław Grabski. Artykuły do druku nadsyłali zaś m.in.: Dmowski, Zygmunt Wasilewski i Jan Emil Skiwski. Prócz bogatej części politycznej, pismo prowadziło rozbudowany dział gospodarczy, a także specjalny dział poświęcony bliskiemu Lwowowi przemysłowi naftowemu (Borysław, Drohobycz). Od 1925 r. posiadało ono również „Dodatek Ilustrowany”, drukowany nowoczesną techniką rotograwiury aż Nowy Przegląd Wszechpolski 41 OŚWIATA - KULTURA - WYCHOWANIE w Drukarni Narodowej w Krakowie. Nie brakowało też w „Słowie” wiadomości lokalnych ze Lwowa i okolicy; drukowano również sensacyjne powieści w odcinkach. Nakład „Słowa” wahał się w granicach kilkunastu tysięcy egzemplarzy. Razem z „Gazetą Warszawską” i „Kurierem Poznańskim” było ono poważnym organem obozu nardoowego. Niestety, po wyborach 1928 r. odeszło od linii narodowej i przeszło na pozycje prorządowe. Spowodowała to krecia robota dwóch członków redakcji, z pochodzenia Żydów: Krzeczunowicza i niejakiego Majbauma. Oddali oni pismo obozowi Piłsudzkiego w zamian za przyznane im subwencje polityczne! Pieniądze wyłożył Bank Gospodarstwa Krajowego. W tej sytuacji obóz narodowy ogłosił bojkot „Slowa”, który okazał się skuteczny. Redagowane odtąd przez wspomnianego Majbauma, utraciło ono swoją dotychczasową klientelę i utrzymywało się, po fuzji z rachityczną „Gazetą Lwowską”, na marginesie lwowskiego dziennikarstwa aż do wybuchu wojny. Na miejsce utraconego „Słowa” założono najpierw tygodnik „Sztandar Polski”, a następnie dziennik „Lwowski Kurier Poranny”, utrzymywany przez miejscowe, polskie sfery rzemiosła. W Toruniu, gdzie była również duża liczba zwolenników idei narodowej, wychodziło z kolei „Słowo Pomorskie”. Utrzymywało ono bliskie kontakty z miejscowym duchowieństwem, drukowało też ogłoszenia kościelne. Często było obiektem napaści prasowych ze strony gazet prorządowych, proniemieckich i żydowskich. Oczywiście, władze niczego nie robiły, by wykryć sprawców napaści fizycznych, dokonywanych przez paramilitarne organizacje rządowe. Jednak i w tym wypadku ulubioną metodą zwalczania pisma były konfiskaty 42 całych numerów. Pierwszy numer „Słowa” ukazał się w grudniu 1920 r. Jego redaktorem naczelnym został Stefan Sacha, działacz endecki rodem z Krakowa. Największym jego zaś walorem była stanowcza, bardzo ofensywna linia programowa. Osiągało ono bardzo duży, jak tamte czasy, nakład – 30 tysięcy egzemplarzy. Warto tu dodać jako ciekawostkę, że to samo wydawnictwo wydawało, obok „Słowa”, także niemieckojęzyczną „Thorner Zeitung”, dla zniemczonych Polaków, chcących powrócić na łono Ojczyzny. Fundamentem utrzymania obu pism były dochody z zamieszczania ogłoszeń. Lata trzydzieste ub. wieku przyniosły powstanie dwóch wyraźnych, wiodących centrów prasy endeckiej: Warszawy i Poznania. Dotychczasowe inne centra: Lwów i Kraków wyraźnie straciły na znaczeniu i wpływach. Niestety, proces ten dotknął boleśnie także i „Słowo Pomorskie”. Był to skutek nadciągającego kryzysu i coraz większych szykan administracji państwowej. W 1934 r. aresztowano aż sześciu członków zespołu redakcyjnego, a jeszcze wcześniej (1933 r.) zmuszono Sachę do rezygnacji ze stanowiska redaktora naczelnego. Po nim opiekę nad pismem przejęli działacze wywodzący się z Wielkopolski. Spowodowało to poważne wewnętrzne konflikty w redakcji, ponieważ działacze pomorscy nie przepadali za Poznaniakami. Wśród niesnasek redakcję przejął w końcu Stanisław Cieślak, b. redaktor prowincjonalnych pisemek w Inowrocławiu i Gnieźnie. Potęga gazety jednak słabła. Jej nakład spadł do 10 tysięcy, a następnie zaledwie 6 tysięcy egzemplarzy. W tej sytuacji na pierwsze miejsce wśród wydawanych na Pomorzu pism opcji szczerze patriotycznej wysunął się wychodzący w Pelplinie „Pielgrzym”. Nowy Przegląd Wszechpolski Numer 7-8-9 2011 Z ŻYCIA POLONII Jeremi Sidorkiewicz Język antylitewski 7 stycznia 1928 premier Litwy Augustinas Voldemaras w rozmowie z dziennikarzem Polskiej Agencji Telegraficznej stwierdził: „Litwa nie będzie się opierała ani na historycznych argumentach, ani prawnych, lecz wysuwa ważkie w polityce słowo: interes państwa. Nasze pretensje do Wilna są dyktowane interesem państwa i oparte są na prawach moralnych”. Na czym polegały owe „prawa moralne” sprzeczne z argumentami historycznymi i prawnymi, Voldemaras nie raczył wyjaśnić. Pozostał zatem tylko „interes państwa”. Wszystko wskazuje na to, że dzisiejszy „interes państwa” litewskiego w stosunku do mniejszości polskiej polega na rugowaniu języka polskiego z przestrzeni publicznej. Urzędy i sądy litewskie pilnie baczą, aby nie pojawił się tam żaden napis w języku polskim. W związku z tym, gwoli porównania, warto zainteresować się tym, jak w przestrzeni i życiu publicznym funkcjonował w II RP język litewski. Regulowała to ustawa z dnia 31 lipca 1924. Na jej podstawie Ukraińcy, Białorusini, Niemcy oraz Litwini korzystali z szeroko zakrojonych możliwości używania języków narodowych przed urzędami i sądami na terenach, gdzie stanowili znaczny odsetek ogółu mieszkańców. Litwini mogli korzystać z Numer 7-8-9 2011 tych przepisów na terenie całego powiatu święciańskiego oraz gminy olkiennickiej powiatu wileńsko-trockiego. W postępowaniu przed urzędami administracji państwowej I i II stopnia oraz przed urzędami samorządowymi mogli wnosić podania i inne pisma w języku litewskim oraz żądać odpowiedzi z tymże języku. Rady gminne, miejskie oraz sejmik powiatowy w Święcianach mogły prowadzić obrady w języku litewskim i w tym języku, obok polskiego, mogły być protokołowane. Obwieszczenia władz gminnych mogły być sporządzane w dwóch językach. W sądach na obszarach zamieszkałych przez duży odsetek mniejszości, a zatem w przypadku Litwinów w sądzie w Święcianach można było wnosić pisma procesowe, a także zeznawać i składać przysięgę w języku rodzimym. W języku tym można było sporządzać akty notarialne. Na temat języka szyldów ustawa w ogóle nie wspominała, gdyż każdy mógł pisać jak chciał, byleby klienci zrozumieli treść. Język litewski w II RP nie był zatem traktowany wrogo. W przeciwieństwie do traktowania języka polskiego w dzisiejszej i przedwojennej RL. „Kurier Wileński”, 18.08.2011 Nowy Przegląd Wszechpolski 43 Fundacja „Nasza Przyszłość” Oddział w Szczecinku ul.Klasztorna 16 78-400 Szczecinek WSTĘP Masoneria, przez związane z nią ideologię i fakt posiadania władzy przez jej członków, ma ogromny wpływ na kształtowanie współczesnego świata. Jej działalność można zaobserwować wszędzie, ale przede wszystkim w krajach, na których rozwój wyraźny wpływ miało chrześcijaństwo. Tam masoneria znacząco uczestniczy w dechrystianizacji i demoralizacji ich obywateli. Z tego też powodu wiele z tych krajów pod względem moralności zaczyna prezentować znacznie niższy poziom niż kraje, nad którymi pod tym względem górowały. Masoneria jest inicjatorem licznych , zarówno propagandowych, jak i fizycznych, ataków na Kościół katolicki, buntów, przewrotów, rewolucji, mordów, powstania państw i ich unicestwienia, jak również szerzenia i uprawomocniania herezji, sekularyzacji, ateizmu, spirytyzmu, reinkarnacji, radykalnego feminizmu, pornografii, sztucznej antykoncepcji, sterylizacji, rozwodów, aborcji , eutanazji itp. Zwyczajny człowiek może mieć poważny problem z dostrzeżeniem tego, co tak naprawdę stoi u źródeł tych działań. Nawet ci, którzy przyjęli masońskie idee, nie do końca są świadomi, czym się tak bezkrytycznie kierują. Dlatego też masoni zwykle nie przyznają się publicznie do swojej działalności, a nawet utrzymują ją w tajemnicy. Przede wszystkim nie wyjawiają swojego głównego celu, jakim jest uniemożliwienie innym ludziom zbawienia wiecznego, najważniejszej rzeczy w ich życiu. Na miejsce Boga masoneria proponuje cele zastępcze: dobrobyt materialny, cielesną niezależność, sławę albo władzę. Nakłania do czynienia zła, do czego zresztą ludzie mają skłonność w wyniku grzechu pierworodnego. Żeby jednak to wszystko mogło się udać, masoneria próbuje przekonać, że zło nie jest złem. Dlatego też zło przedstawia jako dobro, duchową niewolę nazywa wolnością, upadek moralny postępem, głupotę zaś mądrością itp. Próbuje wzbudzić wrażenie że jej kłamstwa są prawdą. Prawdziwe wartości ich obrońców zaś potępia, ośmiesza, prześladuje. (...) Nowy Przegląd Wszechpolski jest wydawany na zasadach non profit. Osoby zainteresowane otrzymaniem pisma prosimy o kontakt telefoniczny pod nr. 013-43-511-82 (po 20.00). Serdecznie dziękujemy za wszelką pomoc w wydawaniu naszego czasopisma. Prosimy uprzejmie Autorów o nadsyłanie artykułów ( na dyskietkach lub nośnikach CD) na adres: Andrzej Turek, Lubatowa 65, 38-440 Iwonicz-Zdrój lub e-mail: [email protected]> Redakcja nie zwraca materiałów nie zamówionych i zastrzega sobie prawo skracania nadsyłanych materiałów i zmiany ich tytułów. Publikujemy materiałały nie zawsze do końca podzielając poglądy ich autorów. W szczególności nie odpowiadamy za poglądy autorów spoza Przymierza Ludowo-Narodowego. Nowy Przegląd Wszechpolski założony przez Profesora Czesława Blocha w 1994 roku jest wydawany przez Przymierze Ludowo-Narodowe Zespół redakcyjny: Andrzej Turek ( redaktor naczelny ), Andrzej Flaga, Andrzej J. Horodecki, Elżbieta Kołtunowska, Maria Korzec, Kazimierz Murasiewicz,Henryk Nowik,Jan Piwowarski, Edward Szwed, Krzysztof A. Tarkowski, Zygmunt Zieliński. Korespondenci i współpracownicy redakcji: inż. Lesław Giermański – Stany Wsch. USA; prof. Edward Rożek – Stany Środ. USA; mgr inż. Zdzisław Zakrzewski – Stany Zach. USA; ks. dr Ryszard Iwan – Niemcy; dr Stanisław Kozanecki – Belgia, Stanisław Zagórski – Francja; dr Roman Buczek - Kanada; Olga Sofińska - Kazachstan; dr Marek Kośmicki, 00-687 Warszawa, ul. Wspólna 57 m.9; mgr Alicja Czarnocka, 18-400 Łomża, ul. Rządowa 2 m.36; dr Jerzy Wieluński, 20-713 Lublin, ul. Tristana 38; dr inż. Bronisław Kosowski, 30071 Kraków, ul. Skarbińskiego 14/17 44 Nowy Przegląd Wszechpolski Numer 7-8-9 2011
Podobne dokumenty
Rok 21, Nr 2 (7-8-9-10-11-12), 2014
Tak właśnie rzeczy się mają, taka jest smutna rzeczywistość Polski AD 2014 i 2015 r.: narzucany odgórnie jakiś wyjątkowo niezdrowy, momentami wręcz paranoiczny ostracyzm oraz bazujące na różnego ro...
Bardziej szczegółowo