Samarytanie nie są rzadkością

Transkrypt

Samarytanie nie są rzadkością
Samarytanie nie są rzadkością
Kiedy potrącony przez samochód leżałem na asfalcie, dominowało we mnie poczucie
bezradności. Chociaż o dobrnięciu do domu albo do jakiejś izby opatrunkowej ani marzyć, to
jednak należałoby przynajmniej zwlec się z jezdni. A tu ani mowy o tym, by się podnieść o
własnych siłach i zejść z trasy, gdzie groziła rozwałka na amen przez następne pojazdy.
Bezradność, skrajne opuszczenie, sam jak palec na świecie, samotny ze swym nieszczęściem.
Co tam roić o dotarciu do domu, skoro but mi zleciał z lewej nogi i furknął w ciemność, na
odległość trzydziestu metrów. Gdzie mi go tam szukać.
Lecz stopniowo zebrali się wokół dobrzy ludzie i zajęli mną. Jeden podał mi beret, drugi
nadszedł z odnalezionym butem. Inni dźwignęli mnie i przenieśli na trawnik.
Odzyskuję wiarę w człowieka. Nie jest tak źle z miłością bliźniego. Ktoś zatelefonował po
pogotowie i niebawem nadjechał ambulans.
Któż chodząc po mieście nie słyszał przejmującego grozą wycia. Moje uszy także nie jeden raz
słyszały ów sygnał, a wtedy przychodził na myśl ten ktoś tkwiący w środku, rozciągnięty na
noszach w stanie pożałowania godnym. Teraz tym kimś byłem ja.
Zawieziono mnie do szpitala, opatrzono, a spec od zakładania gipsu nie ograniczył się w
swych słowach do tego, co niezbędne. Zakończywszy bandażowanie powiedział życzliwie:
– Na Sylwestra się zgoi.
W myślach poczyniłem rachunek. Jest 13 listopada, do końca roku sześć tygodni, no tak, on
ma rację, kość do tego czasu powinna się zrosnąć.
Znalazła się karetka, by odwieźć mnie do domu; nie byłem skazany na gramolenie się do
podmiejskiego autobusu. W powrotnej drodze już nie leżałem; ulokowany w fotelu obok kierowcy
opowiadałem mu swoją przygodę i słuchałem jego komentarza:
– Że nie zwolnił na skrzyżowaniu, toż to musiał być jakiś wyjątkowo niegramotny palant.
Przecież my, kierowcy, rozporządzamy bronią, no tak, dano nam do dyspozycji broń, co może
zabić, więc psie nasze prawo zachować maksymalną ostrożność.
Trwająca przez pierwsze dni gorączka pozbawiła mnie apetytu. Całe szczęście, bo w domu nie
było nic do żarcia, a do sklepu spożywczego na przetrąconych kulasach nie mógłbym się dowlec.
Dopiero po tygodniu niedołęga z przywartą do tułowia kończyną, praktycznie jednoręki, mógł
powolutku pokuśtykać do supermarketu.
Trochę już wywietrzała z mojej pamięci ludzka życzliwość, okazana mi w dniu wypadku, toteż
fatalnie zachowałem się w sklepie, parę chwil po uiszczeniu należności.
Kiedy nieznajoma kobieta podeszła i chwyciła z kontuaru jedną z moich wypchanych
żywnością toreb, warknąłem na nią w duchu: „To nie twoje!” Usiłowałem nie dopuścić do tej
„grabieży”. Nie zorientowałem się w porę, że ta poczciwa istota chciała mi po prostu włożyć ucha
torby do lewej ręki, widząc, że prawa nieczynna. O wstydzie! Nie poznałem się na jej intencji,
Późny wieczór 31 grudnia. Przy pomocy lewej ręki, a także prawej, uwolnionej już od
gipsowego pancerza, ścielę sobie łóżko. Jeden nieostrożny ruch, uff, boli! Wbrew
optymistycznym słowom pielęgniarza, który przewidywał odzyskanie przeze mnie sprawności na
Sylwestra i niejako zagwarantował mi możność balowania, nie zagoiło się. Lecz ja po raz
pierwszy w życiu doceniłem trafność dowcipu zawartego w słowach: spędzić noc sylwestrową w
białej sali.
Jakim dobrodziejstwem dla poturbowanego człeka jest możność spędzenia nocy w białej sali!