Bauchau_Bulwar peryferyjny.indd

Transkrypt

Bauchau_Bulwar peryferyjny.indd
Tylko tędy bohater może dostać się z domu do szpitala, w którym
jego synowa walczy z rakiem – Bulwarem Peryferyjnym, paryską
obwodnicą. Codziennie przemierza tę samą drogę, myśląc o Pauli,
która tak bardzo chce żyć, a zarazem ma odwagę stanąć twarzą
w twarz ze śmiercią. Siedząc przy jej łóżku, zaczyna wspominać historię swojej przyjaźni sprzed trzydziestu sześciu lat ze Stefanem,
przyjacielem, z którym rozdzieliły go wojna, ruch oporu, demoniczny esesman Shadow i śmierć. Kiedy odnaleziono zwłoki Stefana,
zamordowanego w tajemniczych okolicznościach, bohater zaczyna dochodzić prawdy. Spotyka się po latach z jego byłym oprawcą,
zniszczonym, schorowanym człowiekiem, w którego spojrzeniu
drzemie coś, co budzi niemal zwierzęcy strach. Klucz do przeszłości
znajduje się gdzieś na drodze, którą codziennie pokonuje bohater,
obwodnicy między życiem a śmiercią.
HENRY BAUCHAU
Przejmująca, szczera powieść o życiu, które staje się
świadomością śmierci, miłości, nadziei i wolności.
PERYFERYJNY
Książka zdobyła Le Prix du Livre.
Prawda według Bauchau to prawda głęboko ludzka, w której
nieustannie trwa walka pomiędzy losem, nadzieją i strachem.
„La Croix”
Ta książka jest jak łyk świeżego powietrza, wiemy, że już nas
nie opuści, że jej przesłanie będzie stopniowo i natarczywie
wsączać się w doświadczenia naszego życia.
Télérama
Henry Bauchau (ur. 1913 w Belgii), pisarz, dramaturg i psychoanalityk.
Od 1975 r. mieszka w Paryżu, będąc jednocześnie członkiem Akademii
Królewskiej Języka i Literatury Francuskiej w Belgii. Autor wielu powieści, nowel, dzienników, tomów poezji, sztuk teatralnych i esejów.
Cena detal. 34,90 zł
Bauchau_Bulwar_okladka_druk.indd 1
2012-04-12 08:33:10
PERYFERYJNY
PRZEKŁAD
Helena Sobieraj
Dorota Zańko
W YDAWNIC T WO ZNAK
K R AKÓW 2012
I
Metro wiezie mnie w kierunku stacji Fort Aubervilliers, skąd pojadę autobusem do Bobigny, a ja myślę o mojej rodzinie, o tym,
jaka była, kiedy byłem dzieckiem. Rodzina i te odległe czasy, które znam, szczególnie interesują Paulę, gdy rozmawiamy ze sobą
w szpitalu. Rodzinne korzenie, przemieszane związki, sposób życia tego klanu, do którego należą tak ściśle – często bezwiednie –
jej mąż i synek, klanu, z którym ona zawarła przymierze.
Terapia antynowotworowa pozbawiła Paulę włosów. Gdy widzę, jak pilnuje, by peruka dobrze leżała, myślę często, ile musiała
wycierpieć, kiedy odkryła, że jest łysa. A Stefan, gdyby żył, gdyby nie został zamordowany w 1944 roku przez nazistów, czy też
byłby łysy? Będę go zawsze widział takim, jaki był, gdy miał dwadzieścia siedem lat, i pozostanie w mojej pamięci nietknięty przez
czas. Mam wrażenie, że wchodzi ze mną do pokoju Pauli, niebieskooki wysoki blondyn, z lekkim uśmiechem. Bardziej z rezerwą
niż nieśmiały. Człowiek czynu.
Poznałem go w lipcu 1940 roku przy uprzątaniu wojennych
ruin i gruzu. Był z zawodu górnikiem wiertniczym, ale dobrze
7
znał prace budowlane. I bardzo szybko został naszym szefem.
Kiedy w 1941 roku przeorganizowano nasze budowy, stanął na
czele obozu kształcącego kierowników budów w rejonie Mozy.
Za każdym razem, gdy miał wolny czas, wyruszał na wspinaczkę w skałkach wznoszących się tu i tam nad rzeką – od rozpoczęcia wojny nie mógł już przecież jeździć w Alpy. Dowiedziałem się, że był wyśmienitym alpinistą, a góry, skały i lodowce były
jego życiową pasją.
Zaproponował mi kiedyś wspólną wspinaczkę. Niewielki pociąg dowiózł nas w pobliże grupy skał, gdzie było kilka szlaków
wspinaczkowych. Wyciągnął z torby plecioną linę i założył ją sobie
na szyję. Doszliśmy do skał, a on z tym naszyjnikiem z lin wyglądał skromnie i triumfująco zarazem. Wspinaczka wymaga ćwiczenia i doświadczenia, a jednak ja od razu polubiłem wspinanie się
razem z nim. Pamiętam tę drogę, pierwszą drogę, którą mnie poprowadził. Jestem pod wrażeniem, ponieważ jak daleko sięgam pamięcią, miałem zawsze zawroty głowy. Stefan niewiele mi tłumaczy,
pokazuje tylko, jak posługiwać się liną, jak ją wsuwać w karabinki,
które mocuje się do haków. Jeśli chodzi o wszystko inne, mówi mi:
„Rób to co ja”.
Patrzę na niego, dziwiąc się, jak mało miejsca potrzebuje, żeby
znaleźć punkt zaczepienia dla stopy albo ręki. Wydaje mi się, że
sobie z tym nie poradzę, że puszczę się, ześlizgnę, a jednak udaje mi się przecież utrzymać tam, gdzie on się trzyma, wspiąć tam,
gdzie i on się wspiął. Przy jakimś trudniejszym podejściu musimy przejść na drugą stronę skały, utrzymując równowagę tylko
na jednej nodze, podczas gdy druga szuka, po omacku, skalnej
listwy, żeby wznieść się wyżej. W tej sytuacji człowiek musi spojrzeć w dół. Nie jesteśmy zbyt wysoko, ale już wystarczająco, żeby
8
ogarnął mnie lęk wysokości. Wszystko zaczyna lekko wirować,
a moja stopa drży na skale, zanim znajduję następny punkt zaczepienia. Przychodzi mi na myśl, że oderwę się od ściany. Wtedy
dostrzegam jego spojrzenie, patrzy na mnie i nieznacznie napręża linę, żeby mnie lepiej ubezpieczać. Słyszę jego bardzo spokojny głos: „Podnieś trochę lewą nogę, znajdziesz oparcie. Potem
śmiało, podnieś prawą rękę w górę, jest tam mały występ, podciągniesz się”. Czuję, że to decydujący moment. Albo się odważę, albo nie: będę się wspinał – ze wszystkich sił pragnę to robić.
Udaje mi się, dołączam do Stefana. Często potem wspinałem się
w tym samym miejscu i równie często zadawałem sobie pytanie,
dlaczego przejście wydawało mi się tak trudne. Za każdym razem,
gdy przyprowadzałem tam początkującego wspinacza, zauważałem, że ma te same problemy co ja wtedy, za pierwszym razem,
i starałem się rozbudzić w nim ufność, tak jak zrobił to Stefan.
Jestem oto z Paulą, a ona zadaje pytanie: „Czy ja wyzdrowieję?
Tak czy nie?”. Wydaje mi się, że Stefan jest tutaj. Trzeba, żeby
przeszła, trzeba jej wskazać dobry chwyt. Właśnie taki, którego
nie znam. Nie odpowiadam od razu, powtarzam sobie jej pytanie,
pozwalam, by na mojej twarzy odmalowało się wielkie zdziwienie i odpowiadam jak zwykle: „Oczywiście, że tak, właśnie odzyskujesz zdrowie, przecież dobrze wiesz”.
Kto mi to każe mówić, czy jest to Stefan? Czy postąpiłby jak
ja, nawet nic nie wiedząc? Działam pod wpływem sugestii ekipy
terapeutów oraz matki Pauli, którzy radzili, żeby stale dawać jej
nadzieję. Mają rację, co innego można zrobić?
Kiedy wychodzę ze szpitala, spotykam w drzwiach przyjaciółkę Pauli, która idzie ją odwiedzić. Mówi ze zdziwieniem:
9
– Wszyscy opowiadają jej dowcipy, ona sama planuje wyjazd za granicę, zamieszkanie tam, a to przecież niemożliwe. To
okropne tak to przed nią ukrywać i odgrywać komedię.
Nadchodzi matka Pauli z tym spokojnym i zdecydowanym
wyrazem twarzy, który ma od chwili, gdy jej córka ponownie znalazła się w szpitalu. Nie słyszała tego, co powiedziała mi Justine,
ale zgaduje jej słowa i jakby odsuwa je ruchem ramion. Mówi:
– Liczy się tylko to, żeby Paula zachowała ducha walki. Jeśli
on osłabnie, wszystko w niej również się podda.
Bierze Justine pod ramię i wchodzą do windy, machając do
mnie na pożegnanie.
Wychodzę i wsiadam do autobusu. Naprzeciw siebie mam
mężczyznę, jeszcze młodego, z pooraną twarzą. Uderza mnie jego
szaroniebieskie spojrzenie, uważne, skupione, jakby stworzone
po to, żeby badać dal. Takim spojrzeniem oceniał skałę Stefan
przed rozpoczęciem wspinaczki, tym samym spojrzeniem, właściwym też drapieżnym ptakom, badał w trakcie wspinania się
dostępne chwyty.
Podczas pierwszych lat wojny często wspinaliśmy się razem
i narodziło się między nami coś w rodzaju przyjaźni. Kiedyś
zabrał mnie z Sarquinem, instruktorem sportowym i bardzo
dobrym wspinaczem. Pod wieczór Stefan pokazał nam, gdy
ubezpieczaliśmy go z dołu, jak pokonać trasę, nad którą góruje
znaczny nawis skalny. Trzeba było na nim zrobić dwa trudne
obejścia.
Stefan pokonuje pierwszy nawis dość wolno, po krótkiej
chwili odpoczynku dochodzi do drugiego i radzi sobie z nim
z godną podziwu precyzją i szybkością. Schodzi, ściągając linę,
10
i ubezpiecza Sarquina. Sarquin dobrze zaczyna, ale za szybko
przechodzi pierwszy nawis, dochodzi do drugiego już zmęczony,
nie jest w stanie podciągnąć się i nagle odpada od ściany.
Stefan ubezpiecza jego zjazd i mnie z kolei każe spróbować.
Jeśli Sarquinowi nie udało się, to mnie na pewno się nie powiedzie. Nie mam zbytniej ochoty próbować, ale nie mogę się zbłaźnić przed nimi dwoma.
Zaczynam wolniej niż Sarquin, z trudem pokonuję pierwszy nawis, oszczędzam oddech. Przy drugim nawisie muszę więcej pracować rękami. Z twarzą zwróconą do skały przypominam
sobie wszystkie ruchy Stefana, a instynkt podpowiada mi, jak je
wykonać. Moje dłonie zaczepiają się na niepozornych chwytach,
ogarnia mnie coś w rodzaju zapału, wznosi mnie i przechodzę,
nie wiedząc jak. W chwili gdy pokonuję pierwszy nawis, między
moim tułowiem a ramieniem dostrzegam w dole uważną twarz
Stefana, który mnie ubezpiecza. A kiedy po dojściu na szczyt odwracam się, widzę, że na tej twarzy rysuje się uśmiech i satysfakcja. Uśmiech Indianina, jak mówią ludzie z jego budowy, a ja
przez ten uśmiech czuję radość, pełnię radości.
Kiedy schodzę na dół, Sarquin patrzy na mnie zdziwiony, nie
rozumiejąc, jak mogło mi się udać tam, gdzie on – silniejszy
i bardziej doświadczony – nie poradził sobie.
Od chwili, gdy ujrzałem, tam na górze, uśmiech Stefana,
zniknął lęk wysokości, na który do tej pory cierpiałem. Mam teraz do czynienia tylko ze ścianą, z siłą ciężkości, z pracą rąk i nóg;
strach przestał mnie paraliżować. Coś się wtedy zdarzyło, tak jakby Stefan przekazał mi swoją siłę.
Dzisiaj w autobusie, a potem w metrze, które mnie dowozi do stacji Opera, gdzie wsiądę do szybkiej kolejki RER, myślę
11
o tamtej chwili, która mnie podtrzymywała tygodniami i silnie
odcisnęła się, wiem to dzisiaj, na moim życiu.
To była próba. Próba wydolności mojego ciała, ale przede
wszystkim próba przyjaźni Stefana. Była mu potrzebna, nam była
potrzebna próba prawdy. Starannie i subtelnie przygotował jej
warunki. Był szczęśliwy, że się co do mnie nie pomylił. I tu mam
wątpliwość, ponieważ siła, jaką dysponowałem w tamtej chwili,
nie była moją siłą, lecz jego własną, była w potędze jego spojrzenia. Dlaczego tamten moment triumfu, tamte lata głębokiej przyjaźni nie ujętej w słowa tak rzadko pojawiają się w mojej pamięci?
Coś zatarło te szczęśliwe chwile, liczne momenty ryzyka, siły
i chwały wspinaczek ze Stefanem. Coś, czego nie przeżyłem, co
przeżywam teraz, to znaczy jego śmierć.
Podczas gdy ja się zestarzałem, a moje ciało straciło gibkość
i siłę, Stefan będzie zawsze młody, będzie miał zawsze dwadzieścia
dziewięć lat, te niebieskie oczy, jasne włosy i tajemniczy uśmiech
Indianina.
Prawdopodobna śmierć Pauli, czego się obawiam i nie obawiam
zarazem, gdyż zamieszkała we mnie gwałtem nadzieja, ożywia
wiele innych wspomnień, a przede wszystkim wspominanie Stefana. Czy chcę, czy mogę przeżyć to wszystko teraz, w czerwcu
wietrznym, szarym, ulewnym, kiedy czuję, że przekracza moje
siły to, co jest do zrobienia, te przejazdy i okrutny brak pracy pisarskiej? Na stacji Gare de l’Est ludzie wsiadają i wysiadają. Już
nie mogę myśleć o Pauli, przeżywać śmierci Stefana przez jej
pryzmat. Wysiadam na stacji Opera, zagłębiam się w korytarze
znane mi do obrzydzenia. Wchodzę na ruchomy chodnik między ścianami w kolorze czerwonym, wkładam bilet do bramki.
12
Młody człowiek obok mnie przeskakuje ją lekko. Patrzę na niego z zazdrością, mówię sobie, że gdybym pozostał taki, jaki byłem, jacy byliśmy ze Stefanem w 1942, w 1943, w 1944 roku, też
przeskoczyłbym tak lekko jak on. Lata minęły, już taki nie jestem,
jakiś ciężar zaważył na moim życiu.
Schodzę po schodach, w wielkim holu stacji Auber jest wystawa dotycząca lat 1900–1914. Późno już, ale wchodzę na chwilę. Jest
tam zadziwiające zdjęcie belgijskiego króla Leopolda II w Ostendzie.
Stoi pochylony, broniąc się przed wiatrem, w redingotowym płaszczu i w cylindrze, spod którego widać tylko zdecydowany wyraz
twarzy i ogromną białą brodę. Otacza go wielu panów w cylindrach,
też pochylonych do przodu, ale mniejszych od niego. Bardziej przypomina kapitalistę z początku XX wieku niż króla. Wielkiego biznesmena, oszronionego, przemrożonego przez wiek, człowieka, który wie, że już wkrótce nie będzie ani biznesu, ani jutra.
Ten nadzwyczajny obraz każe mi myśleć o biegunie polarnym w czasach, kiedy więzły tam w lodach żaglowce. Stary król,
jeszcze w ruchu, spieszący być może na ostatnie uroczystości, do
ostatnich przyjemności, zmusza mnie do myślenia o jednym
z tych statków wielkich odkrywców z przeszłości.
Podczas jednej z wizyt króla w mieście strajkujący robotnicy z Sainpierre rzucili w tę jego ogromną brodę końskie łajno,
a opowiedział o tym przy stole mój dziadek.
„On tymczasem, mówił dziadek, nawet się nie zatrzymał ani
drgnął, tylko lekkim ruchem ręki strzepnął resztki łajna z brody”.
Śmiech natychmiast ustał, zapadła porażająca cisza, a on pozdrowił nieznacznym gestem tłum, który zaczął go oklaskiwać. „Nie
był popularny, powiedział dziadek, ale umiał się zachować, umiał
stawić czoło zadaniu, podjąć ryzyko zawodu”.
13
Idę w dół schodami prowadzącymi do peronów, chcę wyjść na
wprost ostatniego wagonu, gdzie mam największą szansę na znalezienie miejsca siedzącego. Obraz starego króla, tak białego pośród
zwiastunów pierwszej wojny światowej, zajmuje mi umysł. Zadziwiło mnie to zdjęcie pochodzące sprzed moich urodzin. Lecz
tamten świat miast bez samochodów, świat koni, robotników obrzucających łajnem królewskie brody był po części moim światem.
Poznałem taki świat bez traktorów, z wsiami, gdzie orały konie
i woły. W moim wczesnym dzieciństwie, w czasie wojny, wrogami nie byli dyktatorzy czy prezydenci, lecz cesarz Wilhelm II, cesarz Franciszek Józef oraz sułtan turecki, a wśród sprzymierzeńców
byli król Anglii, car Rosji i król Włoch. Dzisiaj, w 1980 roku, ludzie nie mają bladego pojęcia o tamtym świecie, po którym zostały tylko fotografie i fragmenty czarno-białych filmów.
Przyjeżdża pociąg. Znajduję miejsce w ostatnim wagonie.
Obok mnie rozmawiają i śmieją się dwaj Murzyni, inni pasażerowie są milczący i zmęczeni. Wyjmuję z torby książkę. Pożyczyła mi ją pewna pacjentka. Pracuje nad doktoratem z historii
i wiele już razy mówiła o książkach Philippe’a Arièsa, zgadując,
że to mnie interesuje. Przyniosła mi Rozważania o historii śmierci.
Kartkuję książkę i natrafiam na taką refleksję: „Śmierć została wyklęta i w XX wieku zastąpiła seks, stając się największym tabu naszej kultury”*. To zdanie z całą siłą odpycha falę drobiazgowych
spraw, która mnie przytłaczała przez cały dzień. Dlaczego tyle
jest pracy, przejazdów, dlaczego zostawiłem pisanie książki, chociaż czułem, że się rodzi we mnie?
* Philippe Ariès, Rozważania o historii śmierci, tłum. Katarzyna Marczewska,
Warszawa 2007, s. 97.
14
Argile czeka z samochodem na dworcu. Jestem zadowolony,
będzie mi przynajmniej oszczędzony powrót do domu piechotą.
Mówię do niej:
– Paula nie czuje się lepiej. Po co ja zmuszam się, żeby jeździć
do szpitala tak często, jeśli nic nie mogę dla niej zrobić?
– Bo sam tego chcesz – odpowiada. Myślisz, że nic dla niej nie
możesz zrobić, ale przynajmniej się zamęczasz... Taki już jesteś.
Przyglądam się jej. Ona to czuje, chociaż oczy ma utkwione
w zatłoczonej ulicy. I uśmiecha się.
II
W ciągu następnych dni i nocy dociera do mnie stopniowo, co
przeżyliśmy, Stefan i ja, podczas tych kilku lat, kiedy łączyła nas
wspinaczka. O ile na początku chodziliśmy w skały we trzech
albo we czterech, dość szybko zaczęliśmy się wspinać tylko we
dwóch. Dlatego że w ten sposób robiliśmy więcej tras i dlatego
że ja szedłem za nim lepiej niż inni? Jeśli chodzi o skały, miałem
wrażenie, którego nigdy aż do tamtej pory jasno sobie nie uświadamiałem, że to ze mną najbardziej lubi chodzić. W skałach był
moim mistrzem. Mistrzem surowym, który nie oszczędzał mnie
i wytykał mi błędy. Mistrzem, który traktował mnie jak równego
sobie. Ten chłopak, niezbyt wykształcony (rzucił szkołę w wieku
szesnastu lat), był mistrzem, u którego boku uczyłem się techniki, umiejętności bycia wesołym mimo dużego wysiłku i czerpania
energii z trudnych przyjemności. Pamiętam, jak któregoś dnia
zrobiliśmy trasę o szczególnie dużej ekspozycji. On był jednym
z tych nielicznych, którzy mogli ją przejść jako pierwsi. Rano
spadł deszcz, skała była śliska. Już prawie na samej górze trzeba
było się wyciągnąć, żeby dosięgnąć końcami palców haka, który
16
on sam wbił, robiąc tę trasę, i wpiąć tam karabinek. Hak potem
wypadł i nikt nie wbił nowego.
Występ, po którym Stefan zamierza się wspiąć, kruszy się i odpada pod jego ciężarem. Ledwo się ratuje, klinując stopę i lewą
rękę w bardzo wąskiej szczelinie. Z niesamowitym spokojem zaczyna badać ścianę, która jest powyżej. Patrzę na niego z dołu,
udziela mi się jego spokój, chociaż ja też jestem w bardzo niewygodnej pozycji.
Jego spojrzenie jest zaskakujące, niepodobne już do spojrzenia ludzkiego. Patrzy bez uśmiechu, bez strachu, skrajnie skoncentrowany. Przywodzi mi to na myśl oko jakiegoś drapieżnego
ptaka i mam wrażenie, jakby Stefan nie wisiał w trudnej pozycji
na kruchej skale, tylko latał po niebie jak sokół (w tamtym okresie nigdy nie widziałem orła w locie). Także wtedy gdy mówi mi
spokojnie: „Zostaw mi tyle luzu, żebym mógł wyjść, potem asekuruj z bliska, jeżeli odpadnę, pierwszy hak nie wytrzyma przy
dłuższym locie”.
Nie martwię się już, latam jak on. Zaczyna znowu, zdołał jakoś oprzeć na moment drugą stopę
i nie mogąc jej utrzymać na tym mikroskopijnym stopniu, wyciąga się i znajduje powyżej tamtego starego haka inny, dość silny chwyt, na którym zawiesza się na jednej ręce. Potem udaje
mu się umieścić lewą rękę obok prawej. Wznosi się stopniowo,
pomagając sobie na ściance stopami, potem nagle, jakby rozdarł się na dwie części, stawia stopy tam, gdzie przedtem miał
ręce i podciąga się, sięgając lewą ręką chwytu, którego nie widzę. Mówi: „Daj luz!”. Wszedł, słyszę, jak sapie, podnosi się jeszcze, już go nie widzę. Jak tylko tracę go z oczu, zaczynam się
bać. Dochodzi mnie wtedy jego głos spokojny, trochę zdyszany:
17
„Ubezpieczam cię. Idziesz. Oprzyj nogę po lewej stronie i rzuć
się do chwytu”. Tak jak mnie uczył, nabieram powietrza w płuca,
sprawdzam, czy lina jest dobrze napięta, udaje mi się zaklinować
stopę w szczelinie, podnoszę się, czuję, jak ta stopa drży, i nagle
wydaje mi się, że nie mam już ani trochę siły w nodze i że całe
moje ciało jest tylko jednym skurczem, konwulsją i drgawkami.
Ogarnia mnie gwałtowny strach, lodowaty pot spływa mi po
plecach. Nie widzę Stefana, ale on, zza załomu, do którego dotarł, może mnie widzieć. Mówi: „Ręka, lewa ręka, potem prawa,
i jak wystarczająco przybliżysz nogę, idziesz”. Nie mam już ani
trochę siły, jak mam się podnieść na rękach? Ubezpiecza mnie,
będzie mnie ciągnął. Instynktownie macam linę. Nie jest całkiem napięta. A więc Stefan nie zamierza mnie wyciągnąć z tego
złego położenia na linie. Uważa, że mogę wejść sam. Znajduję
w sobie jakiś rodzaj siły. Robię zamach prawą ręką. Czuję chwyt,
czuję go samymi końcami palców. Zaczepiam się też lewą ręką.
Stopa ślizga mi się na płycie, nie dam rady się podnieść. Głos
mówi: „Na lewo, po skosie, zaklinuj nogę”. Czuję jakieś oparcie, wykorzystuję je i ostatnim wysiłkiem podnoszę prawą nogę.
Przechodzę, przeszedłem. On jest z przodu, ubezpiecza mnie, ale
w sumie przeszedłem sam, całkiem sam. Rzucam się w komin
obok niego. Bez tchu, pokryty zimnym potem, niezdolny już do
żadnego ruchu. On się nachyla, ściąga mi sweter i koszulę i wyciera mnie nią jak konia. Kiedy jestem suchy, wkłada mi sweter
na gołe ciało i masuje mnie łagodnie, z wprawą. Droga od tego
miejsca jest już łatwa. Nie ma, nie będzie komentarzy na temat
tego, co obaj przeżyliśmy. Mamroczę niewyraźnie: „Byłeś świetny”, i nagle zalewa mnie radość, jak chwilę wcześniej zalał mnie
strach i zimny pot.
18
Wracamy między drzewami czymś w rodzaju łożyska potoku
z płytami, po których dość łatwo można zejść. Przepełnia mnie
radość i spokój. On, jakby to wyczuł, zwraca moją uwagę na drogę, pokazuje mi punkty orientacyjne, pomocne w odnalezieniu
trasy. To mąci mój entuzjazm, poczucie, że jestem w rękach bogów, które mnie opanowało.
– Czemu mi to wszystko pokazujesz?
– Żebyś się nie zgubił, jak będziesz tu szedł beze mnie. Jeżeli
nie pójdziesz dobrą drogą, trafisz na strome zbocze.
– Ale ja nigdy nie przyjdę tu bez ciebie.
– Musisz się nauczyć być prowadzącym.
To mi daje do myślenia. Mówię:
– Jeszcze do tego nie dojrzałem. Zresztą nawet gdybym potrafił wspinać się jako pierwszy, nigdy nie dałbym rady zrobić tej
trasy bez ciebie. To zawsze będzie ponad moje siły.
Dochodzimy do jakiejś ścianki, która nie jest całkiem prosta
do przejścia. On przepuszcza mnie przodem. Schodzę bez problemu prowadzony jego spojrzeniem. Niebo jest ciemnoszare, będzie burza, zaczynają padać pierwsze grube krople deszczu. Mówię mu, tak jakbyśmy obydwaj dalej myśleli o tym samym:
– Zresztą nie mam ochoty wspinać się z innymi. Lubię być
z tobą.
On zatrzymuje się, wygląda na uszczęśliwionego:
– Ja też, ale budowy nie będą trwały wiecznie. Jest wojna, ani
ty nie wiesz, ani ja, gdzie będziemy za rok. Jak się zaczynasz wspinać, to jesteś jak stuknięty, nie możesz już przestać.
Wydaje mi się, że jego słowa otwierają nagle przed nami jakąś ponurą perspektywę. Wiem dobrze, że budowy nie potrwają
już długo, że wojna będzie się coraz bardziej nasilać, aż do końca.
19
Ale nie lubię o tym myśleć, koncentruję się na teraźniejszości, na
najbliższych miesiącach, najbliższych tygodniach.
Weszliśmy w dolinę, zaczyna się burza. Chronimy się pod
drzewem, słuchamy, jak deszcz szumi w kopule gałęzi. Szczęście,
które odczuwałem przed chwilą, trwa dalej, ale stłumione. Napotyka tę masę szarych chmur pędzonych wiatrem, który wziął
się jakby z tamtej refleksji Stefana i mrocznej przyszłości, przepaści, jaką otworzył przed nami. W świecie śmierci, który otacza
nas w tym wrześniu 1942 roku, na tej małej wyspie względnego
spokoju, na której jeszcze się znajdujemy, ja o śmierci nigdy nie
myślę. Zawsze o przyszłości.
– Często myślisz o śmierci, Stefanie?
Nie odpowiada. Napełnia metodycznie małą fajkę, którą pali
od czasu do czasu. Deszcz prawie przestaje padać, jesteśmy przemoknięci, on prowadzi mnie przez nasiąknięte wodą łąki do skały, u której stóp ukrył pod nawisem oba nasze plecaki. Wiedzie
mnie do małej groty, w głębi której zostawił pod kamieniami trochę suchego drewna. Zapala ogień, podczas gdy ja idę nazbierać
więcej gałęzi. Kiedy wracam, grotę rozświetla płomień, on położył moją koszulę, żeby schła, i sam właśnie się rozbiera. Robię to
samo, zostajemy w slipach i jemy, podczas gdy nasze ubrania się
suszą. Stefan usiadł na kamieniu, ja na kawałku polana, dzielimy
się żywnością, którą mamy. Podoba mi się, jak powoli rozgryza
i smakuje jedzenie, co za kontrast z nerwowym pośpiechem, z jakim ja je pochłaniam. Mówię sobie, że gdybym mógł przeżuwać
tak jak on, moje problemy zdrowotne by zniknęły, ale cóż, nie jestem jak on. Jestem raczej nerwowym intelektualistą, ciągle wytężającym mózg, pełnym szybko rozpalających się pragnień, bezustannie rozpiętym między nierozwiązywalnymi sprzecznościami,
20
o których mówię sobie czasem, kiedy się odważę, że są moim bogactwem. On, dobrze to wyczuwam, też przeżywa swoje sprzeczności, ale nie na poziomie słów. Nie mogę się powstrzymać, żeby
go nie zapytać: „Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, Stefan.
Często myślisz o śmierci?”. Mówi po prostu: „Tak”, pociągając
fajkę, która zgasła i którą zapalił ponownie od głowni. I dodaje: „A ty?”.
– Ja prawie nigdy.
– Ty masz dzieci, dzieci to wieczność.
Frapująca myśl. Patrzę na północną ścianę groty, gdzie jest coś
w rodzaju legowiska z liści drzew i paproci.
– Przychodzisz tu czasem spać?
Kiwa potakująco głową.
– Z dziewczyną?
Wzrusza ramionami i mamrocze:
– Wiesz, dziewczyny za bardzo się mną nie interesują.
– Chcesz powiedzieć, że ty się nimi za bardzo nie interesujesz.
Śmieje się, wstaje, bierze trochę drewna i dokłada je metodycznie do ognia. To wyzwala chmurę dymu i pary. Drewno
trzaska, on stoi naprzeciw mnie i patrzy, jak ogarnia je płomień.
Ja też wstaję, przeszkadzają mi te mokre slipy, zdejmuję je i kładę obok moich ubrań na gałęzi koło ogniska. Widzę, że on robi
to samo. Rozdziela nas ogień, patrzę na Stefana przez zasłonę
dymu. Stoi, bardzo prosty, wyższy ode mnie, jedną ręką trzyma fajkę, którą pociąga z zamyślonym wyrazem twarzy, nie patrzy na mnie. Ma opaloną twarz i zbrązowiałe od słońca ramiona,
smukłe członki i mięśnie, małą bliznę w górnej części czoła. Jego
piękno wywiera na mnie ogromne wrażenie. Nie piękno jego,
Stefana, ale piękno młodego człowieka, wspaniała równowaga
21
nóg, wąskich bioder, szerokich ramion. Defekt pleców, trochę
zaokrąglonych od pracy w kopalni, jest w tej całości jakby przestrogą przed nietrwałością piękna. Myślę nagle, że gdyby naprzeciw mnie stała naga kobieta, kobieta równie piękna jak Stefan,
nie mógłbym jej nie pożądać i podnieciłaby całe moje ciało. Niczego takiego dziś nie czuję, chociaż jak wielu mężczyzn poznałem niegdyś smak miłości do chłopca i być może jeszcze jej doświadczę. Teraz patrzę na niego tylko poprzez dym i wydaje mi
się piękny. Moje ciało, słabsze, bardziej nerwowe niż jego, odnajduje się w tym obrazie, w pięknej harmonii jego formy. On
podnosi oczy i widząc, że patrzę na niego, też na mnie patrzy.
Nasze oczy nie spotykają się, patrzy na moje ciało, ja patrzę na
jego. Widzę, że podziwia, tak jak ja podziwiam. To nie mnie podziwia, ale tę formę delikatną, trochę smukłą, trochę kanciastą mężczyzny, który jest we mnie. Mężczyzny, który sieje swoje
czyny i nasienie, nie nosi w sobie dzieci, nie nosi w sobie trwania. Mężczyzny przemijającego, gracza, który igra ze skałą. Nigdy
nie rozumiałem tak dobrze jak w tej chwili, jak bardzo mężczyzna, samiec, jest w gruncie rzeczy bezinteresowny, stworzony do
gry, do wojny. Kobieta, dziecko pociągają go ku pracy, ku cywilizacji. Ale on, Stefan, młody mężczyzna bez kobiety, bez dziecka, może śpiewać razem z chłopakami ze swojej budowy Praca
trzyma w pionie swoim pięknym, głębokim głosem. Widać, ja widzę w tym momencie, że on wcale nie potrzebuje pracy, żeby się
z dumą wyprostować. Ktoś taki jak on, wstrzemięźliwy, zręczny,
równie dobrze mógłby żyć w świecie nieucywilizowanym. Byłby w nim być może szczęśliwszy, nie narażałby się na takie ryzyko, na jakie narażam się ja i mnie podobni z tymi naszymi ideałami, myślami, planami, wolą nadania życiu sensu. Nie wiem, jak
22
długo staliśmy tak, patrząc na siebie, ale się nie widząc – może
chwilę, może kilka minut. W rondlu, który postawił na dwóch
polanach, zaczęła wrzeć woda na herbatę. Spotykamy się wzrokiem, on uśmiecha się, milcząc, usta ma zamknięte, ale oczy promienieją radością i życzliwością. Ja też się uśmiecham, prawie już
chcę coś powiedzieć, popsuć tę wspaniałą chwilę. Obydwaj siadamy. On wlewa wrzątek do czajniczka, wrzuca szczyptę czarnej
herbaty i liście lipy. Ja przyniosłem cukier, z tego wszystkiego powstaje napój, który pijemy gorący. Kiedy jem i piję z kubka małymi łykami, on wstaje, bierze moją koszulę rozciągniętą koło
ognia i podaje mi ją. Jest sucha, kontakt bardzo ciepłej tkaniny
ze skórą jest czymś wyśmienitym.
Ubieram się, moja odzież jest sucha jak ta przyniesiona mi
przez Eugène’a, kiedy miałem iść na nocny patrol. Eugène’a,
który został wysłany na roboty przymusowe do Niemiec. Gdzie
jest teraz? Widziałem jego żonę – urodziła dziecko, zanim wyjechał. Powiedziałem zdziwiony: „Ależ jako ojciec takiego małego dziecka miał prawo nie wyjeżdżać”. Odrzekła mi: „On o tym
wiedział, ale trzeba było iść w tej sprawie do Komendantury. Powiedział: Nigdy nie pójdę o nic prosić tych ludzi”. Widziałem, że
ona myślała tak samo. Sama też nigdy by nie poszła. Ja przeciwnie, poszedłbym, to oczywiste. Dla Eugène’a prawo to było coś
innego. A słowo honor nie należało do jego słownictwa. Zresztą
wtedy, w 1940 roku, pomyślałby raczej, że to pojęcie ze słownika oficera. Tymczasem sam rozumował prosto, że nie uchodzi, by
mężczyzna szedł do takich ludzi. To wszystko. I wyjechał, zostawiając we wsi żonę i córeczkę. Opowiadam Stefanowi, co zrobił
Eugène, pijemy razem kilka kubków tej mieszanki, którą przywykliśmy nazywać herbatą. Stefan pyta: „Eugène jest górnikiem?”.
23
– Nie, nie jest górnikiem, pracuje w różnych zawodach z powodu bezrobocia. Dlaczego pytasz?
– Górnicy tacy są!
– A ty, Stefanie, też byś nie poszedł do Komendantury?
– W swojej sprawie nie. Gdybym miał dziecko, nie wiem.
Idzie szybko do wyjścia z groty:
– Przestało padać. Wychodzi nawet słońce. Zdążymy zrobić
jeszcze jedną trasę. Skała będzie wilgotna, znajdziemy coś niezbyt trudnego.
W drodze powrotnej w pociągu jadą jeszcze inni wspinacze. Zbieramy się na pomoście, siadamy na plecakach i śpiewamy. Stefan
swoim niskim głosem nadaje zasadniczy ton, czasem przy szantach, do których ma upodobanie, a których słów my zupełnie
nie znamy, dajemy mu śpiewać samemu zwrotki, a sami chórem
powtarzamy refren. Jesteśmy szczęśliwi, bo odczuwamy tę samą
przyjemność, to samo zmęczenie ramion i nóg, jedność głosów.
Czasem zamykam oczy, żeby usłyszeć głos Stefana i swój, jak mieszają się z innymi.
W Namur przesiadam się na pociąg do Brukseli, a on wraca na budowę innym pociągiem. Umawiamy się za dwa tygodnie. Prosi mnie, żebym kupił kilka karabinków. Czuję ze zdziwieniem, że ta chwila rozłąki jest bardzo ciężka. Bardzo ciężka dla
nas obu, a mamy rok 1942, czas rozstań. Wsiadam do pociągu
razem z innymi wspinaczami, w kilku lokujemy się w kącie platformy, zaczynamy znowu śpiewać, ale nie znajduję już w tym takiej przyjemności.
Ktoś nachyla się nade mną:
– To ty zrobiłeś z nim tę wielką trasę dzisiaj rano?
24
– Tak. – I dodaję: – To było dla niego trudne, nie było haka.
Ale wszedł mimo to. Tamten potwierdza:
– Bez haka to trzeba być asem. Tylko on to potrafi. Ja próbowałem tam wejść z hakiem i z asekuracją z góry, ale za każdym razem odpadałem. Oczywiście wbił nowy hak?
– Tak, porządnie wbił.
– To cały on, chce wchodzić sam. Przecież ryzykował, że spadnie i ty w dodatku też. I jeszcze do tego wbił hak...
– Nie sądzę, żeby mógł odpaść, czułem, że wejdzie. Z nim zawsze można czuć się bezpiecznie. Wspinałeś się z nim?
– Tak, często przed wojną, w Alpach, to on mnie nauczył tego
wszystkiego, co umiem. Ale ty się wspinasz od niedawna?
– Od pół roku.
– Nie odpadłeś, jak wchodziliście?
– Nie, chociaż mało brakowało. Ale ponieważ Stefan był pewien, że wejdę, szedłem za nim.
– No, no, po pół roku to nieźle. Z kim się zwykle wspinasz?
– Zawsze z nim.
Gwiżdże cicho:
– To mistrz, masz szczęście.
Dojeżdżamy do Ottignies, siadam w kącie na plecaku oparty
plecami o ścianę, podśpiewuję cicho z innymi, myśląc o tym, co
powiedział mi Stefan: „Zależy mi na tych budowach. Tak, trochę
ze względu na ciebie”. Czuję, że jestem dla niego ważny.
Pod wpływem tego zaczynam myśleć o Argile. Kiedy ją widzę, ogarniają mnie często różne uczucia: zachwyt, pragnienie,
przyjemność, czułość, czasem jakaś dziwna rozpacz. W takich
chwilach wiem, że nie widzę jej już taką, jaka naprawdę jest. To
25
jest jak fala, nie widzę jej już jako osoby, ale jako legendę pośród
pór roku, woni, aromatów, w wielkiej nietrwałości tego, co jest
młodością, przyjemnością, pragnieniem, które poszukują czegoś
większego niż one same.
Przed chwilą tak właśnie widziałem Stefana, nie tylko poprzez
grotę, dym, ogień i jego nagie ciało, kiedy patrzył na mnie swym
niewidzącym spojrzeniem. Widziałem go w mrocznym poznaniu minionych lat, lat dzieciństwa i kopalni, o których nigdy nie
mówi, i lat, które będą znacznie gorsze, lat wojny.
Tylko tędy bohater może dostać się z domu do szpitala, w którym
jego synowa walczy z rakiem – Bulwarem Peryferyjnym, paryską
obwodnicą. Codziennie przemierza tę samą drogę, myśląc o Pauli,
która tak bardzo chce żyć, a zarazem ma odwagę stanąć twarzą
w twarz ze śmiercią. Siedząc przy jej łóżku, zaczyna wspominać historię swojej przyjaźni sprzed trzydziestu sześciu lat ze Stefanem,
przyjacielem, z którym rozdzieliły go wojna, ruch oporu, demoniczny esesman Shadow i śmierć. Kiedy odnaleziono zwłoki Stefana,
zamordowanego w tajemniczych okolicznościach, bohater zaczyna dochodzić prawdy. Spotyka się po latach z jego byłym oprawcą,
zniszczonym, schorowanym człowiekiem, w którego spojrzeniu
drzemie coś, co budzi niemal zwierzęcy strach. Klucz do przeszłości
znajduje się gdzieś na drodze, którą codziennie pokonuje bohater,
obwodnicy między życiem a śmiercią.
HENRY BAUCHAU
Przejmująca, szczera powieść o życiu, które staje się
świadomością śmierci, miłości, nadziei i wolności.
PERYFERYJNY
Książka zdobyła Le Prix du Livre.
Prawda według Bauchau to prawda głęboko ludzka, w której
nieustannie trwa walka pomiędzy losem, nadzieją i strachem.
„La Croix”
Ta książka jest jak łyk świeżego powietrza, wiemy, że już nas
nie opuści, że jej przesłanie będzie stopniowo i natarczywie
wsączać się w doświadczenia naszego życia.
Télérama
Henry Bauchau (ur. 1913 w Belgii), pisarz, dramaturg i psychoanalityk.
Od 1975 r. mieszka w Paryżu, będąc jednocześnie członkiem Akademii
Królewskiej Języka i Literatury Francuskiej w Belgii. Autor wielu powieści, nowel, dzienników, tomów poezji, sztuk teatralnych i esejów.
Cena detal. 34,90 zł
Bauchau_Bulwar_okladka_druk.indd 1
2012-04-12 08:33:10