strona 14
Transkrypt
strona 14
14 NaszeJutro Jutro 14 Nasze ZDROWIE I URODA Sport uratował mu życie Od Krowicy do Włoszakowic Jana Husiatyńskiego przygoda ze sportem. Cz. I Janowi Husiatyńskiemu z Włoszakowic, rocznik 1943, w życiu nie było łatwo. Swoich prawdziwych rodziców nie pamięta. Zostali zamordowani przez bojowców Ukraińskiej Powstańczej Armii, gdy miał niespełna 2 lata. Potem było szczęśliwe, choć bardzo ubogie dzieciństwo w chłopskiej rodzinie zastępczej na kresach wschodnich. A od 15 roku życia wędrówka po całej Polsce: z Podkarpacia na Mazury, z Mazur na Dolny Śląsk, z Dolnego Śląska do Wielkopolski. I sport pod różnymi postaciami, który pomógł samotnemu jak palec chłopakowi przejść cało przez rafy i mielizny młodości „durnej i chmurnej”, a potem stał się autentyczną życiową pasją i radością, którą zawsze chętnie dzielił się z innymi. Krowica, Krowica, piękna okolica. Powiat Lubaczów. Na pewno pan nie wie, gdzie to jest – odpowiada żartobliwie pytany o dokładne miejsce urodzenia. Bo uśmiech i dowcip to drugie imię pana Janka. Na szczęście wykazuję się pewną orientacją, bo pamiętam, że to ziemie dawnej archidiecezji lwowskiej. Tak zdobywam pierwsze punkty u mojego rozmówcy. Był typowym dzieckiem wojny, naznaczonym dodatkowo przez okrucieństwo waśni narodowościowych, w jakie obfitowały w tamtym czasie wschodnie ziemie Polski. Po zamordowaniu rodziców przez Ukraińców przygarnięty został przez rodzinę Banasiów. Mieli dwóch synów, starszych ode mnie o jakieś 20 lat – mówi pan Jan. Ale nigdy nie odczułem, że nie są moimi rodzicami biologicznymi. To byli prości, ale bardzo dobrzy ludzie, tacy, jakich i dziś można jeszcze tam spotkać. Bardzo dużo im zawdzięczam. Gdy w wieku 14 lat opuszczał rodzinną Krowicę i udawał się w wielki świat, był bardzo nieśmiałym, wręcz zalęknionym chłopcem, który nic nie wiedział o świecie, ludziach. I o Mały Jan Husiatyński z przybraną rodziną Banasiów (lata 40-te XX w.) sporcie też nie. Po niezbyt udanym jednorocznym pobycie w ogólniaku w Lubaczowie pojechał do przyrodniego brata, który pracował w PGRze w Baniach Mazurskich k. Gołdapi. Przyjechał tam z pustymi rękami. Dosłownie. Taką byłem ofiarą, że w Jarosławiu, gdzie wsiadałem do pociągu, pomyliłem kierunki jazdy – śmieje się pan Jan. Wyskoczyłem w popłochu na najbliższej stacji, ale zapomniałem wziąć bagaż. Inna rzecz, co ja tam mogłem mieć? Jakąś koszulinę i może parę dziurawych butów. Później był epizod z technikum wodno-melioracyjnym w Giżycku, zakończony usunięciem z internatu z powodu nieopłaconego czesnego. (Zarobione przez wakacje pieniądze wystarczyły na pół roku, rodzice i przyrodni brat finansowo pomóc mi nie mogli, wyróżniającym się uczniem nie byłem - wyjaśnia). Jest wiosna ’59 roku. Pan Jan ma 16 lat i całe życie przed sobą, ale nie ma ani zawodu, ani szkoły. Do wojska też jest za młody. Dzięki protekcji brata i na jego nazwisko, bo przecież nie miałem jeszcze 18 lat, przyjęto mnie do pegeerowskiej brygady melioracyjnej – opowiada. No, to nie było zdecydowanie dobre towarzystwo dla młodego chłopaka, jakim byłem. Ludzie z wyrokami sądowymi, analfabeci, „niebieskie ptaki”. Wszyscy starsi ode mnie, zdecydowana większość, jak to się teraz ładnie mówi, z problemem alkoholowym. W takich okolicznościach pewnie w różnych kierunkach mogłyby się potoczyć dalsze losy pana Janka. Ale tu właśnie w jego życiu zaczyna się przygoda ze sportem. Pan Jan: Bez zbytniej przesady mogę powiedzieć, że to sport uratował mnie przed stoczeniem się. Podświadomie zdawałem sobie sprawę z tego, że muszę się bronić przed złym wpływem tej grupy. W wolnych chwilach zacząłem więc samotnicze, bardzo prymitywne amatorskie treningi w miejscowym parku. Koniec lat 50. i pierwsza połowa lat 60. to były złote lata polskiej lekkoatletyki, więc nią się zafascynowałem. Sidło, Krzyszkowiak, Szmidt – to były moje ideały sportowe. W miejscowym parku wykopałem sobie prowizoryczną skocznię do skoku w dal i po roku treningów w tych cokolwiek spartańskich warunkach regularnie ocierałem się o granicę 6 metrów. Kamień robił u mnie za kulę, a kawałek wystruganej tyczki za oszczep. Za- Sport pod różnymi postaciami naznaczył całe życie pana Jana i pomógł mu w dokonaniu właściwych wyborów. Na zdj. biegnie pierwszy z lewej w IX Maratonie Pokoju. Warszawa, Stadion Dziesięciolecia, 1987 r.