Z języka francuskiego przełożył Stanisław Kroszczyński fragment
Transkrypt
Z języka francuskiego przełożył Stanisław Kroszczyński fragment
fragment Z języka francuskiego przełożył Stanisław Kroszczyński – Wszędzie jej szukałem. – … – Tam ktoś jeszcze został? – Proszę pana, niestety musi pan się przygotować na najgorsze. Noc barbarzyńców 13 listopada godzina 22.37 Melvil usnął bezgłośnie, tak jak zwykle, kiedy mamy nie ma. Wie, że kiedy jest tata, piosenki nie brzmią tak słodko. A pieszczoty są mniej gorące, więc nie domaga się więcej. Czekam, aż ona wróci; czytam, żeby nie usnąć. Czytam książkę o pisarzu, który bawi się w śledztwo i odkrywa, że inny powieściopisarz za bójca wcale w rzeczywistości nie napisał tej powieści, za sprawą której ten pierwszy postanowił zostać pi sarzem. Przewracając kolejne kartki, orientuję się, że pisarz zabójca w rzeczywistości nikogo nie zabił. Tyle pisaniny tylko po to. Odzywa się mój telefon leżący na nocnym stoliku. „Hej, wszystko w porządku? Jesteście w domu?” 9 Nie chcę, żeby mi zawracali głowę. Nie cierpię ta kich esemesów, z których nic nie wynika. Nie odpo wiadam. „Wszystko w porządku?” ... „Jesteście bezpieczni?” Jakie znowu „bezpieczni”? Odkładam powieść, na pa luszkach przemykam do salonu. Nie wolno obudzić małego. Chwytam pilota. Można oszaleć, ile czasu trzeba czekać, zanim odpali się to pudło z koszma rami. Zamach na stadionie narodowym. Z samej wizji nic nie wynika. Myślę o Hélène. Żeby do niej zadzwonić, powiedzieć, że może lepiej będzie wrócić taksówką. Tylko że jest coś jeszcze. W korytarzach stadionu ludzie stoją i gapią się w bezruchu na ekra ny. Nie wiem, co oglądają, bo widzę tylko ich twarze. A na nich osłupienie. Dostrzegają coś, czego ja nie mogę zobaczyć. Na razie. A potem w dolnej części ekranu zatrzymuje się pasek wiadomości, który dotąd przesuwał się zbyt szybko. Błoga nieświadomość od chodzi w nicość. 10 Zamach w klubie Bataclan. Wyłączony dźwięk. Słyszę tylko serce walące w piersi, jakby chciało się z niej wyrwać. Te słowa rozbrzmie wają mi w głowie niczym echo, które nie może za milknąć. Każda sekunda wlecze się jak rok. Rok mil czenia, a ja siedzę ogłupiały na kanapie. To na pewno jakaś pomyłka. Sprawdzam, czy tam się właśnie wy brała, przecież mogłem się pomylić, może zapomnia łem? Ale nie, koncert odbywa się w klubie Bataclan. Hélène jest właśnie tam w tej chwili. Wyłączony obraz. Już nic nie widzę, tylko czuję, jak prąd przechodzi mi przez ciało. Chcę biec, ukraść ja kiś samochód, jechać po nią. Głowa mi płonie po trzebą natychmiastowego działania. Tylko ono może ugasić te płomienie. Ale siedzę sparaliżowany, bo zo stałem z Melvilem, jestem uziemiony. Skazany na to, żeby patrzeć, jak rozprzestrzenia się pożar. Chce mi się wrzeszczeć. Nie mogę, obudziłbym dzieciaka. Chwytam telefon. Muszę do niej zadzwonić, poroz mawiać z nią, usłyszeć jej głos. Kontakty. „Hélène”, po prostu Hélène. Nigdy nie zmieniłem niczego przy jej imieniu w liście znajomych, nigdy nie dopisałem 11 „ukochana”, nie wstawiłem naszego wspólnego zdję cia. Ona tak samo. Tamtego wieczoru nie odebrała rozmowy anonsowanej zwyczajnym „Dzwoni An toine L.”. Sygnał jeden, drugi. Zostaw wiadomość. Nie zostawiam, rozłączam się, znowu dzwonię, trzeci raz, setny. Będę dzwonił tak długo, jak długo będzie trzeba. Dusi mnie ta kanapa, pochłania, cały dom wali mi się na głowę. Ilekroć dzwonię i nie ma odpowiedzi, zapadam się coraz głębiej w gruzowisko. Wszystko wydaje mi się obce. Znika świat dookoła. Jest tylko ona i ja. Dopiero telefon od brata przywołuje mnie do rzeczywistości. – Hélène tam jest. W chwili gdy wypowiadam te słowa, pojmuję, że nie ma od nich ucieczki. Mój brat i siostra pojawia ją się w naszym mieszkaniu. Nie wiemy, co powie dzieć. Nie ma nic do powiedzenia. Tego i tak nie da się nazwać. W salonie włączony telewizor. Czekamy ze wzrokiem wbitym w ekran, informacje nadają na bieżąco; już zaczął się wielki konkurs na najbardziej kurewski tytuł, byle jak najbardziej perwersyjny, byle 12 zawładnąć naszą uwagą. Byle przytrzymać nas przed telewizorem – nas, widzów świata rozpadającego się w pył. Masakra. Krwawa łaźnia. Rzeź. Wyłączam, za nim powiedzą „jatka”. Zamknęło się okno na świat. Czas skupić się na rzeczywistości. Dzwoni do mnie żona N. Był z Hélène w Bataclanie. Nic mu się nie stało. Dzwonię do niego, nie odbiera. Raz, drugi. Trzeci raz. Odzywa się w końcu. Dołącza do nas matka Hélène. Trzeba działać, trzeba coś zrobić. Muszę wyjść z domu, jak najszybciej, co najmniej w takim samym stopniu po to, żeby ją znaleźć, jak i żeby uciec od całej armii niewypowiedzianych słów, która obrała sobie za kwaterę moje mieszkanie. Mój brat idzie przodem. Nie mówiąc ani słowa, zgarnia kluczyki od swojego samochodu. Półgłosem omawiamy plan działania. Za nami bezgłośnie zamykają się drzwi. Cichutko, żeby nie obudzić małego. Już może się rozpocząć pogoń za widmem. W samochodzie nie rozmawiamy. Miasto wokół nas także milczy. Czasem tylko rozlega się ryk syreny: bo 13 lesne wycie zakłóca ciszę, która zapadła nad Paryżem. Skończyła się zabawa. Fanfary umilkły. Sprawdzimy je den po drugim wszystkie szpitale, do których zwożono rannych. A więc szpital Bichat, szpital Saint-Louis, la Salpêtrière, szpital Georges-Pompidou. Tego wieczoru śmierć rozbiegła się po wszystkich zakątkach stolicy. Na każdym przystanku dyżurne okienka. „Szukam żony, była w Bataclanie”. Nie ma jej na żadnej liście. Jednak za każdym razem otrzymuję to, czego pragnę: bodziec, by szukać dalej. „Listy rannych są niepełne”. „Część rannych przyjął szpital Bichat”. „Niektórych przyjęto także do szpitali na przedmieściach”. Zosta wiam swój numer telefonu, chociaż wiem, że nie za dzwonią. Biegnę do wozu. Brakuje mi tej ciszy, która panuje, kiedy jestem w drodze. Słupy latarni defilują wzdłuż obwodnicy. Jest coraz później. Każde światło to kolejny etap drogi do hip nozy. Moje ciało nie należy już do mnie. Umysł sku pia się na drodze. W końcu musi coś wyniknąć z tego kręcenia się w kółko pasem autostrady, która zbyt cia sno opina miasto. Nawet kiedy już nie było czego szukać, szukaliśmy dalej. Musiałem gnać, gnać przed siebie. Uciec jak 14 najdalej, nie zawracać. Dojechać do kresu drogi, żeby się przekonać, czy jest jakiś koniec. No i ujrzałem kres tej drogi. Zapisał się na mojej komórce, gdy rozległ się dźwięk budzika w telefonie. Siódma rano. Za pół godziny pora karmienia, Melvilowi należy się butelka. Na pewno jeszcze śpi. Okropieństwa tego świata nie zakłócają snu niemowlęcia. Trzeba wracać. – Zjedź przez Porte de Sèvres... 15