Legendy gościły we Wrocławiu - relacje z koncertów Deep Purple o
Transkrypt
Legendy gościły we Wrocławiu - relacje z koncertów Deep Purple o
Jean Michael Jarre - Wrocław, 06.05.09 - fot. Michał Bigoraj Legendy gościły we Wrocławiu W pierwszych dniach maja na miano muzycznej stolicy Polski z pewnością mógł zasługiwać Wrocław. Wszystko za sprawą koncertów Deep Purple i J. M. Jarre'a. Deep Purple i Jean-Michel Jarre są dla hard rocka i muzyki elektronicznej tym, czym Beatlesi i Elvis dla rock'n'rolla. Ich twórczość już za życia przeszła do klasyki gatunku. W stolicy Dolnego Śląska po raz kolejny udowodnili dlaczego. Purpurowa noc Próba pobicia Gitarowego Rekordu Guinnessa od początku wydawała się znakomitą "przynętą", by na tę okoliczność zaprosić do Wrocławia zespół, którego twórczość zrobiła tak wiele dla popularyzacji tego instrumentu. Główny motyw największego hitu Deep Purple jest w końcu prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalnym riffem gitarowym świata. Nic więc dziwnego, że oprócz "Hey Joe" Hendrixa to właśnie "Smoke On The Water" był jednym z utworów, które 1 maja na wrocławskim rynku wykonali gitarzyści-rekordziści. Rekord został pobity z nawiązką - końcowa liczba gitarzystów wykonujących te klasyczne utwory sięgnęła niemal 6,5 tysiąca. Wśród nich pojawił się również Steve Morse, aktualny gitarzysta grupy. Wieczorem zaś na wrocławskich Polach Marsowych wraz z zespołem dał koncert zwieńczający "Thanks Jimi Festival". Obserwowane przez kilkudziesięciotysięczny tłum widowisko otworzył "Highway Star". Już pierwsze dźwięki tego utworu - pochodzącego z albumu "Machine Head" (1972 r.) i uznawanego za drugi, obok klasycznego "In Rock" (1971 r.), najważniejszy krążek w dorobku zespołu - wprawiły, wtedy jeszcze połowicznie skompletowaną publiczność w stan prawdziwej euforii. Emocje rosły wraz z każdym kolejnym utworem "purpurowych". Instrumentalnie grupa prezentowała się niemal tak dobrze jak za czasów nagrywania albumu "Made In Japan" (1972 r.), przez wielu fanów i krytyków uznawanego za jeden z najlepszych albumów koncertowych w historii hard rocka. Wysoki poziom występu nie powinien zresztą dziwić nikogo, kto wcześniej zetknął się z zespołem - jego członkowie zawsze słynęli z wirtuozerskich umiejętności. Wypada zresztą przypomnieć, że trzech muzyków będących w obecnym składzie zespołu (Gillan, Glover, Paice) brało udział w legendarnym projekcie "Concerto For Group And Orchestra", w ramach którego w 1969 r. Deep Purple wystąpili w Royal Albert Hall z Royal Philharmonic Orchestra. To wydarzenie po dziś dzień uznawane jest za symboliczne wprowadzenie muzyki rockowej do filharmonii i fundamentalne dla rozwoju rocka symfonicznego. Gitarzyści Steve Glover i wspominany wcześniej Steve Morse, klawiszowiec Don Airey oraz perkusista Ian Paice (jedyny członek zespołu grający w nim od samego początku i będący we wszystkich, wielokrotnie zmienianych składach formacji), grając przed polską publicznością, po raz kolejny udowodnili, dlaczego uchodzą za wybitnych muzyków. Ian Gillan wokalnie także prezentował się bardzo dobrze, choć niektórzy dostrzegli u niego lekkie problemy z gardłem. Zabrakło wprawdzie popisowego dla wokalizy Gillana "Child in Time", ale w utworach takich jak "Perfect Strangers", "Space Truckin'" czy "Strange Kind Of Women" zachwycał publiczność swoimi możliwościami. Podobnie jak pozostali muzycy, którzy prezentowali znakomite instrumentalne sola. Największe wrażenie wywarł Don Airey, który w swoim klawiszowym secie przemycił utwory Chopina i fragmenty "Mazurka Dąbrowskiego", czym doszczętnie ujął świetnie bawiącą się na koncercie publiczność, która z czasem niemal kompletnie wypełniła stadion. Entuzjazm fanów osiągnął apogeum oczywiście podczas zagrania przez Purpli "Smoke On The Water", po którym zespół zaprezentował jeszcze inne klasyki: "Hush" i "Black Night". Właśnie ostatni utwór był chyba najczęściej nuconą melodią w całym Wrocławiu, nie tylko bezpośrednio po zakończeniu znakomitego widowiska. Muzycznie, elektronicznie, widowiskowo Wróćmy jeszcze do Księgi Rekordów Guinnessa. Muzyk, który wystąpił w kilka dni po rockmanach, sam kilkakrotnie zapisał się na jej kartach. J. M. Jarre, bo o nim mowa, na swoim koncercie w Moskwie w 1997 r. zgromadził ok. 3,5-milionową widownię. Występy przed gigantyczną publicznością są zresztą jedną z wizytówek Francuza, który ostatni raz wystąpił w Polsce dokładnie pół roku przed wrocławskim koncertem. Artysta pojawił się wówczas na warszawskim "Torwarze", w ramach trasy "Qxygene Tour", podczas której prezentował całą zawartość najsłynniejszego swojego albumu ("Oxygene" właśnie, z 1977 r.) odgrywaną na analogowych instrumentach, pochodzących z czasów nagrywania legendarnej płyty. Już od momentu ogłoszenia informacji wiadomo było, iż koncert w Hali Stulecia będzie zupełnie inny od tego sprzed pół roku. Kompozytorowi towarzyszyła wprawdzie ta sama trójka muzyków (Francis Rimbert, Claude Samard i Dominique Perrier) ale występ miał być jednym z pierwszych na trasie "World Arena Tour", podczas której muzyk prezentować miał swoje największe przeboje. Tak też było 6 maja. Syn zmarłego niedawno, trzykrotnego zdobywcy Oscara za muzykę filmową Maurice'a Jarre'a zagrał m.in.: "Oxygene 2", "Oxygene 4", "Magnetic Fields 2", "Equinox 4", "Rendez-Vous 4" i inne swoje wielkie, rozpoznawalne hity. Podczas występu zostały wykorzystane charakterystyczne dla koncertów Francuza elementy takie jak: efektowna scenografia wykorzystująca lasery i światła, ekrany projekcyjne czy też - jakże "jarre'owy" instrument - laserowa harfa. Podstawowymi narzędziami muzyków były oczywiście syntezatory. Nie zabrakło także thereminu czy keytaru. Zarówno więc od strony muzycznej, jak i audiowizualnej, koncert stał na wysokim poziomie. Jarre miał tradycyjnie bardzo dobry kontakt z publicznością. Wielokrotnie podkreślał, iż jest to "najlepszą publiczność na świecie" (w podobnym tonie kilka dni wcześniej wypowiadał się frontman Deep Purple Ian Gillan). Tego typu wyrażenia, a także charakterystyczne zachowanie sceniczne Francuza - takie jak całowanie dłoni zwróconych do widowni, klaskanie czy inne, raczej mało efektowne elementy – z pewnością raziły co niektórych, dla wielu miały jednak swój urok. Pokazywały bowiem, że człowiek, który w muzyce osiągnął wszystko, na scenie ciągle zachowuje się jak mały chłopiec, a przede wszystkim świetnie bawi się uprawianą przez siebie sztuką. Wracając jeszcze do "polskich" akcentów, warto wspomnieć, iż artysta podczas występu wspomniał słynny koncert sprzed prawie czterech lat w gdańskiej Stoczni, a cały, niemal dwugodzinny show zadedykował pamięci Jana Pawła II. Występowi, który rozpoczął się z niemal 45-minutowym opóźnieniem początkowo towarzyszył także tłumacz wypowiedzi Jarre'a, jednak w pewnym momencie, nie wiedzieć czemu zaprzestał on swojej pracy. Nie wpłynęło to jednak w żaden sposób na odbiór koncertu przez zgromadzoną w komplecie publiczność, którą artysta kokietował nie tylko ciepłymi słowami, ale także przede wszystkim znakomitą muzyką i jej spektakularną oprawą. Po raz kolejny okazało się więc, że Jarre i Polska są w pełnej symbiozie. Artyści ponadczasowi W tłumie oczekujących, by wejść na stadion, na którym odbył się koncert Deep Purple, można było dostrzec fanów nie dość, że w różnym wieku, to jeszcze przeróżnie ubranych. Oczywiście dominowały elementy stroju charakterystyczne dla "głębokiej purpury", lecz wśród uczestników rockowego święta można było zauważyć choćby mężczyznę z podobizną Elvisa Presleya na koszulce. Podobna obserwacja dotycząca wieku i wyglądu uczestników koncertu nasuwała się również, gdy przyszło patrzeć na to, kto przyszedł podziwiać J. M. Jarra'e. Jeden z wielbicieli czarodzieja muzyki elektronicznej ubrany był w t-shirt, na którym widniał zespół The Beatles. Zjawiska te mogą być traktowane jako świetny symbol. W końcu czy naprawdę aż tak dużym nadużyciem jest postawienie w jednym szeregu artystów, którzy byli bohaterami tego tekstu z królem rocka i czwórką z Liverpoolu? Deep Purple - Wrocław, 01.05.09 - fot. Diana Spaczyńska Michał Bigoraj