zbuntowane anioły
Transkrypt
zbuntowane anioły
ZBUNTOWANE ANIOŁY Prze∏o˝y∏a Magda Bia∏oƒ-Chalecka Wydawnictwo DolnoÊlàskie Tytu∏ orygina∏u Rebel Angels Zdj´cie na ok∏adce Michael Frost Projekt ok∏adki Trish Parcell Watts Opracowanie DTP Pawe∏ Bednara Redakcja Marta Kitowska Korekta Iwona Huchla Redakcja techniczna Adam Kolenda Copyright © 2003 by Martha E. Bray Copyright © for the Polish edition by Publicat S.A. MMX ISBN 978-83-245-8923-4 Wroc∏aw Wydawnictwo DolnoÊlàskie 50-010 Wroc∏aw, ul. Podwale 62 oddzia∏ Publicat S.A. w Poznaniu tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected] www.wydawnictwodolnoslaskie.pl Barry’emu i Joshowi, oczywiÊcie I moim ukochanym przyjacio∏om, których istnienie dowodzi, ˝e cz∏owiek jednak mo˝e odnaleêç w∏asne plemi´ LIBBA BRAY Czy˝ wszystko, co si´ zda, jako sen we Ênie jeno trwa? Edgar Allan Poe, prze∏. W∏odzimierz Lewik Z czyjej pokusy by∏ ów bunt nikczemny? To wà˝ piekielny; on to by∏, którego Podst´p zrodzony z zawiÊci i zemsty Oszuka∏ matk´ ludzi, gdy˝ go pycha Z Niebios stràci∏a, a wraz z nim zast´py Jego anio∏ów zbuntowanych, z których Pomocà pragnà∏ wzbiç si´ w wielkiej chwale Ponad równymi sobie i uwierzy∏, ˚e Najwy˝szemu dorówna, gdy zechce Opór Mu stawiç; majàc ów cel dumny Rozpoczà∏ wojn´ bezbo˝nà w Niebiosach, Przeciw tronowi i królestwu Boga Bój toczàc pró˝ny. Moc najwy˝sza wówczas W dó∏ go stràci∏a i runà∏ p∏onàcy W bezdennà zgub´ ˝aru i ruiny Ohydnej, aby tam zostaç. (…) O ksià˝´, wodzu mocarzy na tronach, Którzy do boju wiedli serafinów Pod twym dowództwem i nieustraszeni Wiekuistemu W∏adcy Niebios groêni Byli pot´gà uczynków straszliwych, Ka˝àc Mu walczyç o Swe panowanie; Czy nas pokona∏ los, moc czy przypadek, Zbyt dobrze widz´ i p∏acz´ nad owym Strasznym zdarzeniem, co upadkiem smutnym 6 Zbuntowane anio∏y I kl´skà zgubnà z Nieba nas stràci∏o, A wszystkie nasze mocarne zast´py PoÊród ruiny rzuci∏o pokotem, Tak zniweczone, jak si´ bogów niszczy I ich substancj´ niebieskà, albowiem Umys∏ i dusza sà niezwyci´˝one; Powróci wkrótce dzielnoÊç, choç przepad∏a Chwa∏a, a wieczna niedola po˝ar∏a Ca∏à szcz´ÊliwoÊç. (…) Warto w∏adaç w piekle, bowiem lepiej Byç w∏adcà w piekle ni˝ s∏ugà w Niebiosach. Lecz czemu naszym wiernym przyjacio∏om, Wspó∏towarzyszom i wspólnikom w kl´sce Le˝eç bez czucia nadal zezwalamy W tym zapomnienia morzu, nie wzywajàc Ich, by dzielili nasz los w tej nieszcz´snej Siedzibie lub by raz jeszcze powstali I broƒ uniós∏szy, spróbowali znowu, Czy czegoÊ jeszcze nie da si´ odzyskaç W Niebiosach lub utraciç w piekle. John Milton, Raj utracony, Ksi´ga I, prze∏. Maciej S∏omczyƒski PROLOG 7 grudnia 1895 Oto wierna i prawdziwa relacja z najwa˝niejszych wydarzeƒ minionych szeÊçdziesi´ciu dni, pióra Kartika, brata Amara, lojalnego syna sprzysi´˝enia Rakshana. Przedstawi´ te˝ dziwne nawiedzenie, którego doÊwiadczy∏em pewnej zimnej angielskiej nocy, a które wzbudzi∏o we mnie ogromnà nieufnoÊç. Aby zaczàç od poczàtku, musz´ cofnàç si´ do po∏owy paêdziernika, do zajÊç tu˝ po tamtym nieszcz´Êciu. Gdy wreszcie opuÊci∏em lasy za Akademià Spence dla M∏odych Dam, zacz´∏o si´ och∏adzaç. Sokó∏ przyniós∏ mi list od Rakshanów, którzy ˝àdali natychmiastowego przyjazdu do Londynu. Mia∏em si´ trzymaç z dala od g∏ównych traktów i upewniç si´, i˝ nikt nie podà˝a moim Êladem. Przez kilka mil podró˝owa∏em z cygaƒskim taborem, lecz reszt´ drogi pokona∏em pod os∏onà drzew i szerokiej peleryny nocy. Podczas kolejnego postoju, gdy by∏em wyczerpany podró˝à i pó∏˝ywy z ch∏odu i g∏odu – niewielkà porcj´ prowiantu spo˝y∏em dwa dni wczeÊniej – a mój umys∏ os∏ab∏ z osamotnienia, lasy zacz´∏y p∏ataç mi figle. W tym stanie przera˝a∏o mnie ka˝de wo∏anie lelka, a trzask ga∏àzki ∏amanej kopytem sarny brzmia∏ w moich uszach jak j´ki niespokojnych dusz barbarzyƒców zamordowanych wieki temu. Przy Êwietle ogniska przeczyta∏em kilka stronic mojej jedynej ksià˝ki – egzemplarza Odysei – w nadziei, ˝e losy bohatera natchnà mnie m´stwem, gdy˝ nie czu∏em ju˝ ani pewnoÊci siebie, ani odwagi. W koƒcu zmorzy∏ mnie sen. 9 LIBBA BRAY Nie by∏ to sen spokojny. Âni∏a mi si´ trawa, poczernia∏a jak na pogorzelisku. Wokó∏ widzia∏em tylko kamienie i popió∏. Na tle czerwonego jak krew ksi´˝yca rysowa∏a si´ sylwetka samotnego drzewa, a daleko w dole ogromna armia nieziemskich istot wznosi∏a okrzyki wojenne. Poprzez zgie∏k dotar∏ do mnie ostrzegawczy g∏os mego brata, Amara: „Nie zawiedê mnie, bracie. Nie ufaj…”. I tu sen si´ zmieni∏. Pojawi∏a si´ ona. Pochyla∏a si´ nade mnà, a jej z∏otorude w∏osy tworzy∏y aureol´ na tle jasnego nieba. – Twój los jest zwiàzany z moim – wyszepta∏a. Schyli∏a si´ jeszcze ni˝ej, a jej usta zawis∏y nad moimi. Czu∏em ich delikatne ciep∏o. Przebudzi∏em si´ szybko, ale by∏em zupe∏nie sam. Ognisko dogasa∏o, a las rozbrzmiewa∏ nocnymi odg∏osami drobnej zwierzyny szukajàcej schronienia. Przyby∏em do Londynu niemal zag∏odzony. Rakshana nie przekazali mi instrukcji, gdzie ich szukaç, wi´c nie wiedzia∏em, dokàd iÊç. Zresztà to oni zawsze odnajdywali mnie. Gdy tak b∏àka∏em si´ wÊród t∏umów spacerujàcych po Covent Garden, unoszàcy si´ w powietrzu zapach placków nadziewanych mi´sem w´gorza, goràcych i s∏onych, prawie doprowadzi∏ mnie do ob∏´du. Ju˝ mia∏em podjàç ryzyko i ukraÊç jeden, kiedy pod murem zauwa˝y∏em m´˝czyzn´ palàcego cygaro. Wyglàda∏ jak zwyk∏y przechodzieƒ. By∏ przeci´tnej postury, ubrany w ciemny garnitur i kapelusz, pod lewym ramieniem trzyma∏ starannie z∏o˝onà porannà gazet´. Mia∏ zadbane wàsy, a jego policzek przecina∏a d∏uga brzydka blizna. Czeka∏em, a˝ odwróci wzrok, ˝ebym móg∏ bezpiecznie zwinàç placek. Zaczà∏em udawaç zainteresowanie parà ulicznych komediantów. Jeden ˝onglowa∏ no˝ami, podczas gdy drugi czarowa∏ t∏um. Wiedzia∏em, ˝e trzeci kr´ci si´ w pobli˝u, uwalniajàc ludzi od ci´˝aru portfeli. Znów spojrza∏em w stron´ muru, ale m´˝czyzna zniknà∏. Nadszed∏ czas, by uderzyç. Trzymajàc r´k´ pod p∏aszczem, si´gnà∏em w stron´ sterty parujàcych bu∏ek. Ju˝ niemal mia∏em jednà w d∏oni, gdy niepostrze˝enie obok mnie pojawi∏ si´ m´˝czyzna spod muru. 10 Zbuntowane anio∏y – „Gwiazd´ Wschodu trudno odnaleêç” – powiedzia∏ cichym, lecz wyraênym g∏osem. Dopiero wtedy dostrzeg∏em szpilk´ w klapie marynarki: maleƒki miecz ozdobiony czaszkà. Symbol Rakshanów. Podekscytowany, odpowiedzia∏em s∏owami, których si´ po mnie spodziewa∏: – „Lecz Êwieci ona jasno dla tych, którzy jej szukajà”. W geÊcie bractwa Rakshana podaliÊmy sobie prawe d∏onie i przykryliÊmy je lewymi. – Witaj, nowicjuszu, czekaliÊmy na ciebie. – Pochyli∏ si´ i szepnà∏ mi na ucho: – Musisz nam wiele wyjaÊniç. Nie wiem, co dok∏adnie wydarzy∏o si´ póêniej. Ostatni widok, jaki zapami´ta∏em, to sprzedawczyni bu∏ek z mi´sem chowajàca monety do kieszeni. Poczu∏em ostry ból z ty∏u g∏owy, a ca∏y Êwiat zawirowa∏ i rozp∏ynà∏ si´ w czerni. Gdy odzyska∏em przytomnoÊç, znajdowa∏em si´ w ciemnym, wilgotnym pomieszczeniu. Zmru˝y∏em oczy, oÊlepiony blaskiem wysokich Êwiec ustawionych w kr´gu wokó∏ mnie. Mój towarzysz zniknà∏. G∏ow´ rozsadza∏ mi koszmarny ból, lecz mojà czujnoÊç wyostrzy∏ l´k przed nieznanym. Gdzie ja si´ znalaz∏em? Kim by∏ ten m´˝czyzna? Skoro nale˝a∏ do Rakshanów, to czemu zosta∏em zdzielony w g∏ow´? Nadstawi∏em uszu, nas∏uchujàc dêwi´ków, g∏osów – jakichkolwiek wskazówek, mogàcych mi podpowiedzieç, gdzie si´ znalaz∏em. – Kartiku, bracie Amara, nowicjuszu bractwa Rakshana… – G∏os, g∏´boki i mocny, dochodzi∏ z góry, lecz widzia∏em tylko Êwiece i absolutnà ciemnoÊç za nimi. – Kartiku – powtórzy∏ g∏os, najwyraêniej domagajàc si´ odpowiedzi. – Tak? – wychrypia∏em z trudem. – Niech rozpocznie si´ trybuna∏. Pokój zaczà∏ nabieraç kszta∏tów w ciemnoÊci. JakieÊ trzy i pó∏ metra nad pod∏ogà, mo˝e troch´ wy˝ej, po obwodzie okràg∏ego pomieszczenia bieg∏a galeryjka. Dostrzeg∏em tam z∏owrogie ciemnofioletowe szaty najwy˝szych rangà Rakshanów. To nie byli bracia, którzy szkolili mnie przez ca∏e moje ˝ycie, lecz wp∏ywowe osobistoÊci, 11 LIBBA BRAY które ˝y∏y i rzàdzi∏y skryte w cieniu. Skoro zebra∏ si´ taki trybuna∏, najwyraêniej zrobi∏em coÊ bardzo dobrego – albo bardzo z∏ego. – Rozczarowa∏eÊ nas – kontynuowa∏ g∏os. – Mia∏eÊ pilnowaç dziewczyny. A jednak coÊ bardzo z∏ego. Ogarnà∏ mnie parali˝ujàcy strach. To ju˝ nie tylko obawa, ˝e mog´ zostaç napadni´ty i obrabowany przez bandytów, lecz l´k, ˝e zawiod∏em swoich dobroczyƒców, swoich braci, i ˝e teraz wymierzà mi sprawiedliwoÊç bezwzgl´dnie jak zawsze. Z trudem prze∏knà∏em Êlin´. – Tak, bracie, pilnowa∏em jej, ale… W g∏osie narasta∏ gniew. – Mia∏eÊ jej pilnowaç i sk∏adaç nam raporty. To wszystko. Czy to zadanie ci´ przeros∏o, nowicjuszu? Przera˝enie odebra∏o mi mow´. – Dlaczego nie z∏o˝y∏eÊ nam raportu w chwili, gdy wkroczy∏a do mi´dzyÊwiata? – Wy… wydawa∏o mi si´, ˝e mam wszystko pod kontrolà. – A mia∏eÊ? – Nie. – Moja odpowiedê zawis∏a w powietrzu jak dym ze Êwiecy. – Nie, nie mia∏eÊ. I równowaga w mi´dzyÊwiecie zosta∏a naruszona. Sta∏a si´ rzecz niewyobra˝alna. Wytar∏em spocone d∏onie o kolana, ale to nie pomog∏o. Poczu∏em w ustach zimny, metaliczny smak strachu. Nie wiedzia∏em jeszcze tylu rzeczy o stowarzyszeniu, któremu odda∏em siebie, swojà lojalnoÊç i ˝ycie – tak jak przede mnà mój brat. Amar wiele opowiada∏ mi o Rakshanach, o ich kodeksie honorowym, o ich miejscu w historii i roli obroƒców mi´dzyÊwiata. – GdybyÊ zg∏osi∏ si´ do nas natychmiast, moglibyÊmy zapanowaç nad sytuacjà. – Z ca∏ym szacunkiem, ona nie jest taka, jak si´ spodziewa∏em. – Zamilk∏em na chwil´, by pomyÊleç o dziewczynie, którà zostawi∏em: upartej, o zdumiewajàco zielonych oczach. – Wydaje mi si´, ˝e ona chce dobrze. 12 Zbuntowane anio∏y G∏os zagrzmia∏. – Ta dziewucha nawet nie wie, jak jest niebezpieczna. Ty te˝ nie, ch∏opcze. Ona ma potencja∏, by zniszczyç nas wszystkich. A teraz za sprawà waszych poczynaƒ moc zosta∏a wyzwolona. Rzàdzi chaos. – Ale pokona∏a zabójc´ Kirke. – Kirke ma niejednego mrocznego ducha do swojej dyspozycji – mówi∏ dalej g∏os. – Ta dziewczyna zniszczy∏a runy, które przechowywa∏y magi´ i zapewnia∏y jej bezpieczeƒstwo od wielu pokoleƒ. Czy rozumiesz, ˝e nie ma ju˝ ˝adnej kontroli? W mi´dzyÊwiecie magia w´druje swobodnie i ka˝dy mo˝e jej u˝yç. Ju˝ teraz wielu wykorzystuje jà, by deprawowaç duchy, które muszà przejÊç na drugà stron´ rzeki, i umacniaç si´, zawodzàc je do Krainy Zimy. Ile czasu minie, zanim os∏abià zas∏on´ oddzielajàcà mi´dzyÊwiat od naszego Êwiata? Zanim znajdà drog´ do Kirke albo ona do nich? Zanim zdob´dzie moc, której ∏aknie? Moimi ˝y∏ami pop∏ynà∏ Êliski, lodowaty strach. – Teraz widzisz. Rozumiesz, co zrobi∏a. W czym jej pomog∏eÊ. Ukl´knij… Znikàd wy∏oni∏y si´ dwie silne d∏onie i zmusi∏y mnie, bym kl´knà∏. P∏aszcz rozsunà∏ mi si´ pod szyjà i poczu∏em dotyk zimnej, twardej stali na pulsujàcej szalonym rytmem t´tnicy. Teraz si´ to stanie. Zawiod∏em, okry∏em wstydem Rakshanów oraz pami´ç mojego brata i teraz przez to umr´. – Czy poddajesz si´ woli bractwa? – pad∏o pytanie. Mój g∏os, zd∏awiony przez ostrze no˝a, zabrzmia∏ dziwnie goràczkowo. Wyda∏ mi si´ obcy. – Tak. – Powiedz to. – Pod… poddaj´ si´ woli bractwa. We wszystkim. Ostrze cofn´∏o si´. Zosta∏em uwolniony. Wstyd si´ przyznaç, ale gdy uÊwiadomi∏em sobie, ˝e nie zgin´, mia∏em ochot´ rozp∏akaç si´ z ulgi. B´d´ ˝y∏ i dostan´ szans´, by udowodniç Rakshanom swojà wartoÊç. 13 LIBBA BRAY – Nadal jest pewna nadzieja. Czy dziewczyna kiedykolwiek wspomina∏a przy tobie o Âwiàtyni? – Nie, mój bracie, nigdy nie s∏ysza∏em o takim miejscu. – Dawno temu, zanim do kontroli magii stworzono runy, Zakon korzysta∏ ze Âwiàtyni. Krà˝à pog∏oski, ˝e stanowi ona êród∏o wszelkiej mocy w mi´dzyÊwiecie. Dzi´ki niej mo˝na panowaç nad magià. Kto posiada Âwiàtyni´, w∏ada mi´dzyÊwiatem. Dziewczyna musi jà odnaleêç. – A gdzie to jest? Na chwil´ zapad∏a cisza. – GdzieÊ w mi´dzyÊwiecie. Nie wiemy dok∏adnie. Zakon dobrze jà ukrywa∏. – Ale jak… – Musi wykazaç si´ sprytem. Je˝eli rzeczywiÊcie nale˝y do Zakonu, to Âwiàtynia najprawdopodobniej sama jà przywo∏a. Ale panna musi byç ostro˝na. Inni te˝ b´dà szukali, magia jest dzika i nieprzewidywalna. Podstawowa zasada to nieufnoÊç. A gdy dziewczyna ju˝ odnajdzie Âwiàtyni´, musi wypowiedzieç nast´pujàce s∏owa: „Zaklinam magi´ w imieniu Gwiazdy Wschodu”. – Czy to nie odda Âwiàtyni we w∏adanie Rakshanów? – Odda nam naszà cz´Êç. Czemu Zakon ma mieç wszystko? Jego czas ju˝ minà∏. – Dlaczego nie poprosimy, ˝eby zabra∏a nas ze sobà? W sali zapad∏a cisza i przestraszy∏em si´, ˝e za chwil´ znów poczuj´ nó˝ na gardle. – ˚aden cz∏onek bractwa Rakshana nie mo˝e wejÊç do mi´dzyÊwiata. Tak ukara∏y nas wiedêmy. Ukara∏y? Za co? S∏ysza∏em tylko, jak Amar mówi∏, ˝e jesteÊmy stra˝nikami Zakonu, systemem hamulców i równowagi dla jego mocy. By∏o to niespokojne przymierze, niemniej jednak przymierze. S∏owa, które teraz pad∏y, obudzi∏y mojà czujnoÊç. Ba∏em si´ odezwaç, ale czu∏em, ˝e musz´. – Nie wydaje mi si´, by ona chcia∏a dla nas pracowaç. 14 Zbuntowane anio∏y – Nie zdradzaj, jaki masz cel. Zdobàdê jej zaufanie. – G∏os na chwil´ zamilk∏. – Zalecaj si´ do niej, jeÊli to si´ oka˝e konieczne. Przed moimi oczami stan´∏a silna, w∏adcza, uparta dziewczyna. – Nie tak ∏atwo jà b´dzie omotaç. – Omotaç da si´ ka˝dà dziewczyn´. To tylko kwestia znalezienia odpowiedniej metody. Twój brat Amar ca∏kiem zr´cznie trzyma∏ matk´ dziewczyny po naszej stronie. Mój brat w pelerynie przekl´tych. Mój brat u˝ywajàcy wojennego zawo∏ania demona. To nie by∏a odpowiednia pora, by wspominaç o niepokojàcych snach. Mogliby mnie uznaç za g∏upca lub tchórza. – Wkradnij si´ w jej ∏aski. Powstrzymaj od wszelkich nierozwa˝nych kroków. Odnajdê Âwiàtyni´. Resztà zajmiemy si´ sami. – Ale… – Idê, bracie Kartiku – powiedzia∏ wówczas, u˝ywajàc zaszczytnego tytu∏u, który byç mo˝e przypadnie mi w udziale, gdy kiedyÊ stan´ si´ pe∏noprawnym cz∏onkiem Rakshana. – B´dziemy ci´ obserwowali. Moi porywacze postàpili do przodu, ˝eby znów zawiàzaç mi przepask´ na oczach. Zerwa∏em si´ na równe nogi. – Czekajcie! – zawo∏a∏em. – A kiedy znajdziemy ju˝ Âwiàtyni´ i zdob´dziemy w∏adz´, co stanie si´ z dziewczynà? Przez chwil´ s∏ychaç by∏o tylko syk p∏omieni Êwiec w lekkim przeciàgu. W koƒcu po komnacie poniós∏ si´ echem g∏os: – Wtedy b´dziesz musia∏ jà zabiç. ROZDZIA¸ PIERWSZY Grudzieƒ 1895 Akademia Spence dla M∏odych Dam Ach, Bo˝e Narodzenie! Sama wzmianka o Êwi´tach u wi´kszoÊci ludzi wywo∏uje mi∏e, sentymentalne skojarzenia: wysokie, zielone drzewko ozdobione lametà i bombkami, kolorowo opakowane prezenty, huczàcy ogieƒ i kieliszki przygotowane do wzniesienia toastu, pod drzwiami gromadka kol´dników w zawadiackich nakryciach g∏owy oprószonych Êniegiem, a na pó∏misku dorodna, t∏usta g´Ê w jab∏kach. I oczywiÊcie pudding na deser. Jasne. Po prostu Êwietnie. Bardzo ch´tnie bym to wszystko zobaczy∏a. Wszystkie te radosne Êwiàteczne obrazki znajdujà si´ wiele kilometrów od miejsca, w którym teraz si´ znajduj´, czyli Akademii Spence dla M∏odych Dam, zmuszona do wykonania ma∏ego dobosza jedynie za pomocà cynfolii, bawe∏ny oraz kawa∏ka sznurka. Czuj´ si´, jakbym prowadzi∏a jakiÊ diaboliczny eksperyment z o˝ywianiem nieboszczyka. Potwór Frankensteina nie móg∏ byç nawet w po∏owie tak okropny jak ten ˝a∏osny stwór. Nie ma w sobie nic z bo˝onarodzeniowej s∏odyczy. Ju˝ pr´dzej dzieci zaniosà si´ p∏aczem na jego widok. – To niemo˝liwe – j´cz´, ale w nikim nie budz´ litoÊci. Nawet Felicity i Ann, moje najdro˝sze przyjació∏ki, czyli moje jedyne przyjació∏ki, nie chcà przyjÊç mi z pomocà. Ann z determinacjà usi∏uje przemieniç mokry cukier i drewienka w dok∏adnà replik´ Dzieciàtka Jezus w ˝∏óbku. Zdaje si´ widzieç tylko swoje d∏onie. 16 Zbuntowane anio∏y Felicity zaÊ zwraca na mnie spojrzenie ch∏odnych szarych oczu, jakby mówi∏a: „Cierp. Tak jak i ja cierpi´”. One milczà, ale na mojà udr´k´ reaguje nieludzka Cecily Temple. Kochana, kochana Cecily lub – jak jà czule okreÊlam w zaciszu w∏asnych myÊli – ta, która samym swym istnieniem krzywdzi Êwiat. – Nie pojmuj´, co ci sprawia tyle k∏opotu. Doprawdy, to naj∏atwiejsza rzecz pod s∏oƒcem. Zobacz, ja zrobi∏am ju˝ cztery. – Podnosi swoje cztery idealne foliowe figurki, ˝ebym mog∏a im si´ przyjrzeç. Wokó∏ rozlegajà si´ ochy i achy nad ich pi´knie wymodelowanymi ràczkami, maleƒkimi we∏nianymi szaliczkami – oczywiÊcie wydzierganymi przez zr´czne palce Cecily – i delikatnymi lukrecjowymi uÊmiechami, wyra˝ajàcymi niek∏amanà radoÊç, ˝e mogà wisieç za szyj´ na choince. Jeszcze dwa tygodnie do Êwiàt, a mój nastrój pogarsza si´ z godziny na godzin´. Foliowy ludzik wyglàda, jakby b∏aga∏, ˝ebym jednym strza∏em skróci∏a jego cierpienie. CoÊ silniejszego ode mnie ka˝e mi ustawiç kalekiego malca na stoliku i odegraç krótkà scenk´. Przesuwam pokrak´, zmuszajàc go, by wlók∏ za sobà bezu˝ytecznà nog´ jak wzruszajàcy Tiny Tim u Dickensa. – Niech Bóg ma nas wszystkich w opiece – zawodz´. Widownia przyjmuje moje wystàpienie grobowà ciszà. Wszyscy odwracajà wzrok. Nawet Felicity, s∏ynàca z tego, ˝e nie jest wzorem delikatnoÊci, wydaje si´ wystraszona. Za moimi plecami rozlega si´ znajome, pe∏ne dezaprobaty chrzàkni´cie. Odwracam si´ i napotykam wzrok pani Nightwing, lodowatej dyrektorki Spence, która patrzy na mnie jak na tr´dowatà. Niech to g´Ê. – Panno Doyle, czy naprawd´ uwa˝a to pani za zabawne? Strojenie sobie ˝artów z po˝a∏owania godnego losu londyƒskich nieszcz´Êników? – Ja… ja… ale… Pani Nightwing spoglàda znad okularów. Ob∏ok siwiejàcych w∏osów wyglàda jak chmura deszczowa zwiastujàca nadchodzàcà burz´. 17 LIBBA BRAY – Mo˝e, panno Doyle, gdyby sp´dzi∏a pani troch´ czasu w s∏u˝bie dla potrzebujàcych, zwijajàc banda˝e, tak jak ja w m∏odoÊci podczas wojny krymskiej, by∏aby pani zdolna do zdrowego i jak˝e potrzebnego wspó∏czucia. – T-tak, prosz´ pani. Nie wiem, jak mog∏am byç taka niedobra – plot´ trzy po trzy. Kàtem oka widz´ Felicity i Ann pochylone nad ozdóbkami, jakby to by∏y jakieÊ fascynujàce relikwie z wykopalisk. Ich ramiona dr˝à i uÊwiadamiam sobie, ˝e dziewczyny z trudem powÊciàgajà Êmiech. To si´ dopiero nazywa przyjaêƒ. – WykreÊl´ pani dziesi´ç plusów za dobre zachowanie i oczekuj´, ˝e w akcie pokuty podczas Êwiàt zajmie si´ pani dobrymi uczynkami. – Tak, prosz´ pani. – Napisze pani na ten temat dok∏adne sprawozdanie, wraz z podsumowaniem jak wzbogaci∏o to pani charakter. – Tak, prosz´ pani. – A nad tà ozdobà trzeba jeszcze sporo popracowaç. – Tak, prosz´ pani. – Czy ma pani jakieÊ pytania? – Tak, prosz´ pani. To znaczy nie, prosz´ pani. Dzi´kuj´. Dobre uczynki? Podczas Êwiàt? Czy liczy si´ znoszenie towarzystwa mojego brata Thomasa? Ale ambaras! Wpad∏am jak Êliwka w kompot. – Prosz´ pani? – Na sam dêwi´k g∏osu Cecily zaczynam toczyç pian´ z ust. – Mam nadziej´, ˝e moje prace spodobajà si´ pani. Bardzo chc´ jakoÊ pomóc tym nieszcz´Ênikom. Tak bardzo staram si´ nie krzyknàç, ˝e chyba zemdlej´. Cecily, która nigdy nie przepuszcza okazji, ˝eby dokuczyç Ann z powodu jej statusu uczennicy na zapomodze, na pewno nie chce mieç nic wspólnego z ubogimi. Natomiast bardzo pragnie byç ulubienicà pani Nightwing. Dyrektorka unosi do Êwiat∏a doskona∏e ozdoby Cecily, by lepiej im si´ przyjrzeç. 18 Zbuntowane anio∏y – Wzorowe prace, panno Temple. Gratuluj´. Cecily uÊmiecha si´ z satysfakcjà. – Dzi´kuj´, prosz´ pani. Ach, Bo˝e Narodzenie. Z ci´˝kim westchnieniem demontuj´ mojà ˝a∏osnà ozdóbk´ i zaczynam od poczàtku. Oczy mnie piekà i ∏zawià. Pocieram je, ale to nie pomaga. Potrzeba mi snu, ale to jego w∏aÊnie si´ obawiam. Od kilku tygodni nawiedzajà mnie bowiem okropne, prorocze sny. Kiedy si´ budz´, pami´tam jedynie fragmenty. Niebo k∏´biàce si´ czerwienià i szaroÊcià. Malowany kwiat roniàcy krwawe ∏zy. Dziwne Êwietliste lasy. Moja twarz, powa˝na i pytajàca, odbita w wodzie. Ale w koƒcu pozostaje ze mnà tylko obraz j e j – pi´knej i smutnej. Dlaczego mnie tu zostawi∏aÊ? – wo∏a, a ja nie mog´ odpowiedzieç. – Chc´ wróciç. Chc´ znowu byç razem z wami. – Udaje mi si´ otrzàsnàç i uciekam, ale jej g∏os mnie goni. – To twoja wina, Gemmo! Ty mnie tu zostawi∏aÊ! Zostawi∏aÊ mnie! Tylko tyle pami´tam, kiedy budz´ si´ co rano, zdyszana i zlana potem, bardziej zm´czona, ni˝ gdy si´ k∏ad∏am. To tylko sny. Ale dlaczego napawajà mnie takim niepokojem? – Mog∏yÊcie mnie ostrzec – wyrzucam Felicity i Ann, gdy tylko zostajemy same. – PowinnaÊ byç ostro˝niejsza – gani mnie Ann. Wyciàga z r´kawa chusteczk´, poszarza∏à od cz´stego prania i wycierania bezustannie cieknàcego nosa i za∏zawionych oczu. – Nie zrobi∏abym tego, gdybym wiedzia∏a, ˝e ona stoi tu˝ za moimi plecami. – Wiesz, ˝e pani Nightwing jest wszechobecna jak sam Pan Bóg. Mo˝e ona naprawd´ jest Bogiem? – Felicity wzdycha. Na niemal bia∏e w∏osy przyjació∏ki padajà z∏ociste refleksy od ognia na kominku. Emanuje blaskiem jak upad∏y anio∏. Ann nerwowo rozglàda si´ wokó∏. – N-nie powinnaÊ tak mówiç o Bogu – ostatnie s∏owo wypowiada szeptem. 19 LIBBA BRAY – Niby dlaczego? – dziwi si´ Felicity. – To mo˝e przynieÊç pecha. Milkniemy, gdy˝ ca∏kiem niedawno pech przeÊladowa∏ nas nadzwyczaj zapami´tale. Teraz trudno zapomnieç, ˝e istniejà si∏y wykraczajàce poza wszelki rozsàdek i rozumienie. Felicity wpatruje si´ w ogieƒ. – Nadal zak∏adasz, ˝e Bóg istnieje, Ann? Po tym wszystkim, co widzia∏yÊmy? Jedna ze s∏u˝àcych Êmiga bezszelestnie przez mroczny korytarz. Ponura szaroÊç jej uniformu podkreÊla biel fartucha; w ciemnoÊci widz´ wi´c tylko fartuch, kobieta ca∏kowicie niknie w cieniu. Gdybym podà˝y∏a za nià za za∏om korytarza, ujrza∏abym radosny, oÊwietlony ogniem hall, z którego w∏aÊnie wysz∏yÊmy. Gromadka dziewczàt w wieku od lat szeÊciu do siedemnastu spontanicznie intonuje kol´d´. Usilnie proszà w niej Boga, by „pokój da∏ weso∏ym panom”. Nie wspominajà o paniach, weso∏ych czy nie. Chcia∏abym si´ do nich przy∏àczyç; zapalaç Êwieczki na wielkiej choince i s∏uchaç, jak szeleszczà papierki kolorowych cukierków choinkowych. Chcia∏abym nie mieç zmartwieƒ innych ni˝ to, czy w tym roku Miko∏aj b´dzie mi∏y, czy te˝ w skarpecie znajd´ tylko w´giel. Trzymajàc si´ za r´ce jak papierowe figurki z wycinanki, trzy dziewczynki ko∏yszà si´ z boku na bok. Jedna opar∏a pokrytà mi´kkimi lokami g∏ow´ na ramieniu drugiej, a ta z∏o˝y∏a na jej czole lekki poca∏unek. Nie majà poj´cia, ˝e to nie jest jedyny istniejàcy Êwiat. ˚e daleko za groênymi, zamkowymi murami Akademii Spence, daleko poza zasi´giem pani Nightwing, mademoiselle LeFarge i innych nauczycieli kszta∏tujàcych nas niczym mi´kkà glin´, daleko poza samà Anglià, znajduje si´ miejsce niezwykle pi´kne i przera˝ajàco pot´˝ne. Miejsce, w którym ka˝de marzenie mo˝e si´ spe∏niç, wi´c trzeba marzyç bardzo ostro˝nie. Miejsce, które mo˝e byç niebezpieczne. Miejsce, które jednà z nas ju˝ zabra∏o. A ja stanowi´ ogniwo ∏àczàce z nim nasz Êwiat. 20 Zbuntowane anio∏y – Chodêmy po p∏aszcze – proponuje Ann, ruszajàc w stron´ ogromnych, kr´conych schodów, które górujà nad hallem. Felicity zerka na nià ciekawie. – Po co? Dokàd si´ wybieramy? – Jest Êroda – odpowiada Ann, odwracajàc si´. – Czas odwiedziç Pipp´.