File
Transkrypt
File
Anglią i bardzo wątpliwy sojusz z Francją, co tylko uradowało Stalina” (Adam Wielowieyski, polityk i opozycjonista w czasach PRL). Solidarność z polskimi ofiarami zbrodni wojennych nakłaniają nas do poszukiwań innego rozwiązania, dzięki któremu Polska uniknęłaby losu, jaki ją spotkał od dnia rozpoczęcia konfliktu w 1939 r. Jednocześnie należy sobie odpowiedzieć na pytanie czy patriotyczna postawa po- zwala na bratanie się z wrogiem. Kto tu jednak byłby wrogiem, a kto przyjacielem, kto katem, a kto ofiarą? To trudne pytania – na które odpowiedzi można szukać m. in. we wspomnianej książce. pwd. Monika Wojtkowiak wędr. * Związek Radziecki układ o nieagresji podpisał z Polską w 1932 r. Pamiętaj: rok 2014 - 25-lecie ZWIĄZKU HARCERSTWA RZECZYPOSPOLITEJ OGŁOSZENIA listopad 2013 grudzień 2013 - 1 - Wszystkich Świętych - 11 - Święto Niepodległości – g.16.00 Msza św. za Ojczyznę i kominek w kośc. pw. Św.Wojciecha - 24 - Msza św. Harcerska - 29/1 grudnia - rekolekcje adwentowe (informacje szczegółowe niebawem) - 13 - rocznica ogłoszenia stanu wojennego - 22 - Msza św. harcerska, jasełka, opłatek - 24 - Roraty harcerskie g. 6.45 - 27 – rocznica wybuchu Powstania Wielkopolskiego Kolejnych części książki sir Roberta Baden-Powella "Gry skautowe" w tłumaczeniu phm. Pauliny Skorupskiej HR szukajcie w następnych numerach. Pismo Duszpasterstwa Harcerek i Harcerzy Grodu Przemysława Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej Redaktor Naczelny: Michał Kozanecki Wydawca: Przemysław Stawicki Korekta: Paulina Skorupska Skład: Przemo Stawicki Redaguje zespół: dział WIARA - Magdalena Szymańska dział HISTORIA - Monika Wojtkowiak dział WYDARZENIA - Natalia Pawlak dział SŁUŻBA - Wojciech Bielecki ilustracje: Aleksandra Włodarczyk Kontakt: [email protected] MODLITWA MEDYTACYJNA „Harmel” wita ponownie wszystkich swoich czytelników! Październik – nazywany miesiącem różańca już prawie poza nami i wielkimi krokami zbliża się listopad – miesiąc refleksji i zadumy. Zanim jednak ruszymy odwiedzać naszych bliskich zmarłych powinniśmy – o ile jeszcze tego nie robimy – zadbać o modlitwę różańcową. Różaniec to jedna z najpopularniejszych modlitw. Jego początków szukać należy w średniowieczu, kiedy to w klasztorach odmawiano codziennie psalmy. Księga psalmów zawiera ich 150. Początkowo bracia nieumiejący czytać zamiast modlić się psalmami odmawiali po prostu określoną ilość razy modlitwę Ojcze Nasz, lub Zdrowaś Maryjo, z czasem jednak różaniec ewoluował. Przełomowe było wprowadzenie tajemnic różańca – podkreśliły one medytacyjny charakter modlitwy. Wprowadzenie 15 tajemnic, czyli wydarzeń z życia Jezusa i Maryi, podzielonych na radosne, bolesne i chwalebne dało liczbę 150 modlitw „Zdrowaś Maryjo”. Kolejni papieże potwierdzali szczególne miejsce tej modlitwy w życiu chrześci- jan. Polega ona na kontemplacji i rozmowie z Bogiem w obecności Maryi, która, ponieważ była tych wydarzeń świadkiem, a obecnie przebywa w Niebie może być dla nas przewodnikiem w tej modlitwie. Różaniec można śmiało polecić każdemu, to modlitwa prosta, a równocześnie zawierająca w sobie ogromną duchową głębię. Wbrew pozorom nie zajmuje wcale bardzo dużo czasu, dlatego każdy kto ma problem z pogłębieniem swojej modlitwy tak, by nie ograniczała się tylko do krótkiego pacierza powinien spróbować różańca. Tym bardziej, że jego pobożne odmówienie w wielu okolicznościach umożliwia uzyskanie odpustu zupełnego w dzień powszedni, o czym pisaliśmy w poprzednich numerach. Warty podkreślenia jest też fakt, że właściwie za każdym razem, gdy ma miejsce jakieś prywatne objawienie Matki Bożej prosi ona o odmawianie tej właśnie modlitwy codziennie i to nie tylko w październiku, ale przez cały rok. pwd. Michał Kozanecki HO Redaktor Naczelny SŁOWO DUSZPASTERZA Druhny i Druhowie ! Przeżywamy szczególny czas, szczególne dni w naszym Wielkopolskim Okręgu ZHR. Czas bliskiego i namacalnego kontaktu z bł. Stefanem Wincentym Frelichowskim, czas peregrynacji jego relikwii w naszych środowiskach. Peregrynacja – termin oznaczający w języku staropolskim dłuższą wędrówkę, podróż, a także pielgrzymkę. Pochodzi z jęz. łacińskiego, gdzie słowo „peregrinus” oznaczało cudzoziemca, ale także pielgrzyma. Pojęcia tego używano zazwyczaj na określenie podróży zagranicznej. Często oznaczało ono również krajowe lub zagraniczne pielgrzymki do miejsc świętych i znanych sanktuariów. O wiele rzadziej terminem peregrynacja określano poselstwa i misje dyplomatyczne. Współcześnie termin ten używany jest głównie w literaturze naukowej w kontekście zjawiska staropolskiego podróżnictwa do końca XVIII w. O peregrynacji mówi się także w specyficznym kontekście religijnym, określając tym pojęciem pielgrzymowanie cudownych wizerunków (obrazów lub statui) Jezusa Chrystusa bądź Matki Boskiej w obrębie kościołów (rzadziej domów wiernych) danej diecezji lub nawet całego kraju. Tyle definicji zaczerpniętej ze słow- nika, a teraz musimy się spytać po co nam peregrynacja relikwii bł. Stefana Wincentego Frelichowskiego? Podróż relikwii, czyli przedmiotów związanych ze świętym (mogą to być cząstki jego ciała lub rzeczy z nim związane) ma pobudzić naszą gorliwość w wierze i patrzenie na Boga. Relikwie mają nas ukierunkować na patrzenie na świętego lub błogosławionego, a oni z kolei całym swoim życiem wskazują na naszego Zbawiciela. W efekcie peregrynacja relikwii ma spowodować pogłębienie naszego patrzenia na Boga przez pryzmat danego świętego. Mamy tę radość z obecności relikwii bł. Stefana Wincentego – korzystajmy z tej okazji i wpatrując się w jego postać spójrzmy na siebie i poszukajmy cech charakteru, nad którymi musimy popracować, aby być bliżej Boga. Peregrynacja ma nas wyczulić na obecność Jezusa w naszym życiu, a zarazem skłonić do pracy nad naszym życiem na wzór bł. Stefana Wincentego, byśmy tak jak nasz patron byli zbawionymi, czyli szczęśliwymi i błogosławionymi. Tego Wam i sobie życzę. Ks. Mikołaj Graja Kapelan Okręgu Wielkopolskiego ZHR nakazem Chrystusa „nastaw drugi policzek”. Jak w obu filmach Joffé'a, także w „ Cristiadzie” księża i ludzie głęboko wierzący muszą wybierać: czy chwycić za broń, czy być wiernym Chrystusowemu „zło dobrem zwyciężaj”. Ten film – także poprzez uświadomienie nam, że męczennicy nie żyli tylko w średniowieczu, ale i w rzeczywistości choćby XX wieku – pokazuje, że chrześci- jaństwo to nie ckliwe opowieści o kremówkach i poklepywanie po plecach z radosnym „dobrze, że jesteś”. To ciężkie, realne wybory, za którymi stoją jakże często – ot choćby we współczesnej północnej Afryce – kwestie życia i śmierci. Ale nikt, nawet sam Chrystus, nigdy nie obiecywał, że prawdziwa wiara to rzecz lekka, łatwa i przyjemna. Bartek Bielecki POLSKA SOJUSZNIKIEM HITLERA? czyli o alternatywnej wersji historii Piotra Zychowicza Książka „Pakt Ribbentrop-Beck” jest kontrowersyjna. Dzisiaj mówienie o ewentualnym sojuszu Polski z hitlerowskimi Niemcami w przededniu II wojny światowej u przeciętnego słuchacza wzbudza niepokój, a przynajmniej zdumienie. Historyk i publicysta Piotr Zychowicz w swojej najnowszej książce zawiera argumenty podważające słuszność decyzji ministra spraw zagranicznych, który odrzucił propozycję współpracy z Hitlerem w 1939 r. Zastanawia się, czy Polska z góry była skazana na porażkę, jaką stała się utrata połowy terytorium, przerwanie tysięcy polskich istnień i trwająca pół wieku niewola radziecka. Jak sam twierdzi: „Odpowiedzi na te pytania są bardzo niepoprawne politycznie. Większość historyków i publicystów zajmująca się genezą II wojny światowej unikała ich jak ognia”. W powszechnej świadomości nie zawsze pozostaje fakt, że jeszcze pięć lat przed wybuchem II wojny Niemcy i Polska utrzymywały bardzo dobre stosunki. W 1934 r. zawarły pakt o nieagresji wyrzekając się stosowania siły. W ten sposób Józef Beck prowadził politykę równowagi (kontynuując linię Józefa Piłsudskiego) i balansował między Niemcami a ZSRR*, a wschodzący Adolf Hitler starał się o akceptację Polski dla swojego państwa. Wzajemne relacje przejawiły się m. in. poprzez świętowanie przez naszych zachodnich sąsiadów rocznicy śmierci Naczelnika Państwa. Taka sielanka trwała aż do 1939 r., kiedy to Polska miała szansę przystąpić do paktu antykominternowskiego przeciw ZSRR u boku Niemiec, Japonii i Włoch, wtedy miały być też rozwiązane sprawy Gdańska i Prus. Jednak pod wpływem Francji i Wielkiej Brytanii Polska odmówiła, a miejsce Becka zajął Wiaczesław Mołotow. 23 sierpnia podpisano słynny układ o nieagresji z jeszcze słynniejszym tajnym protokołem dodatkowym. Tydzień później nadszedł 1 września, a po nim 17. Sprawa, która pozostaje w sferze gdybania, wywołuje skrajne emocje. Prof. Andrzej Nowak, historyk, mówi: „Realizuje ona [książka] dokładnie zamówienie propagandystów rosyjskich i tych z innych narodów wrogich Polsce, którzy chcą pokazać, że Polska z całej swojej duszy chciała iść z Hitlerem i wymordować Żydów.” Z innej strony pochwala się odwagę poruszania w ogóle tego zagadnienia: „dobrze, że w naszej pamięci historycznej pojawi się wreszcie przemilczana na ogół sprawa, że w 1939 roku Polacy, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wybrali «egzotyczny» sojusz z wolucji Meksykańskiej bierze za dowodzenie pieniądze, to widzimy jak następuje w nim przemiana. Na końcu jest absolutnie przekonany do sprawy i gotów jest oddać za nią życie, choć w międzyczasie już toczą się tajne rokowania między rządem Meksyku a Watykanem za pośrednictwem ambasadora USA. Bo jak głosi reklama filmu: Gorostieta „był ostatnim, który wierzył w sens ich walki. Ale stał się pierwszym, gotowym oddać za nią życie”. To prawdziwa superprodukcja meksykańskiej kinematografii. Choć jego budżet (12 milionów) to niewiele dla Hollywood, to jednak widać, że niczego nie żałowano. Rozmach zdjęciowy i wspaniałe plenery to niewątpliwie zasługa zatrudnienia jako reżysera Deana Wrighta – głównego speca od efektów specjalnych (zaczynał od „Titanica”, aby skończyć na „Opowieściach z Narnii” i „Władcy Pierścieni”). Wspierany dzielnie przez szerzej nie znanego Eduarda Martineza Solaresa, wybrał przepiękne plenery w Durango. Wielkie słowa pochwały należą się odpowiedzialnym za kostiumy (zwłaszcza Maria Estela Fernandez) – można się uczyć, widząc wręcz szczegóły tkaniny. Ale film to przede wszystkim aktorzy, a szczególnie Andy Garcia, który fantastycznie wcielił się w rolę dowódcy rebeliantów. Zagrał generała Gorostietę tak, jak grał w „Nietykalnych” Briana De Palmy czy „Ojcu Chrzestnym 3” Francisa Forda Coppoli. A nawet więcej, bo idealnie odegrał dojrzewanie duchowe bohatera od ateisty, poprzez obrońcę wolności, aż do przekonanego katolika. Trudno o bardziej wiarygodnego aktora niż Andy Garcia, który – urodzony na Kubie i zamieszkały w USA od piątego roku życia – duchowość i sprzeciw wobec totalitaryzmów wyssał z mlekiem kubańskiej matki (czemu dał wyraz w znienawidzonym przez lewicę antykomunistycznym reżyserskim debiucie – „Havana. Miasto utracone”). Aktor (którego pamiętamy choćby z roli prezydenta Micheila Saakaszwilego z filmu „Pięć dni wojny”), jak sam mówił w wywiadach, chciał przypomnieć wszystkim jak „bardzo wartościową rzeczą jest wolność” – także wolność wyznawania własnej religii. Świetną, drugoplanową rolę zagrał Peter O’Toole. Choć grany przez niego sędziwy ksiądz ma twarz pooraną zmarszczkami, uśmiech i blask oczu „Lawrance z Arabii” pozostają. Także meksykańscy aktorzy stają na wysokości zadania. Jeżeli szukać minusów, to jest nim długość filmu. Dwie godziny i dwadzieścia dwie minuty to mimo wszystko trochę za dużo. Jest to pewnie wynik nakręcenia ogromnej ilości materiału, ale także scenariusza – Michael Love starał się upchać jak najwięcej faktów (łącznie z misją dyplomatyczną ówczesnego ambasadora USA w Meksyku, który – na polecenie prezydenta Calvina Coolidge’a – doprowadził do rozejmu). I jeszcze jedna, drobna uwaga: nawet walczący bohaterowie wydają się czasami zbyt sterylni, zbyt wystudiowani, jakby… bali się ubrudzić przepięknie odtworzonej garderoby. Jak można się było spodziewać, film nie zrobił specjalnej furory w USA. Zarobił około sześciu milionów dolarów, ale krytykom nie podobała się przede wszystkim jego treść. Jak napisał jeden z nich, prezentuje on „wąskie, lornetowe katolickie spojrzenie na sprawę”. Zarzut to naprawdę śmieszny, zwłaszcza że wszystkie fakty w filmie są zgodne z rzeczywistością. Tak więc na film iść naprawdę warto. Osobiście polecam oglądanie „Cristiady” w pakiecie z dwoma innymi filmami. Chodzi mi o „Misję” i „There Be Dragons” (polski tytuł „Gdy budzą się demony” – opowieść o twórcy Opus Dei) Rolanda Joffé'a. Oba pokazują Kościół zmagający się z siłami zła, rozdarty pomiędzy naturalną dla człowieka walkę z niesprawiedliwością oraz DRUH WICEK czyli o autorytecie Stefana Wincentego Frelichowskiego „ Zamieszkaj Druhu znów pod namiotem i przy ognisku wraz z nami siądź, a zapatrzony w krąg iskier złoty naszym rzecznikiem u Pana bądź…” Powszechnym jest, że drużyny harcerskie posiadają swoich patronów – osoby będące autorytetem, na wzór których każda harcerka, harcerz chcą postępować. Drużyna zakłada konkretne formy pracy ze swoim patronem – odwiedziny żyjącej patronki z okazji urodzin, sprawność patrona drużyny, służba w duchu wartości jakie przyświecały osobie naszego patrona oraz wiele, wiele innych. To wszystko jest cenne pod względem wychowawczym. Skoro jednak pracujemy z naszymi patronami w drużynach, to dlaczego tak mało uwagi poświęcamy patronowi wszystkich harcerzy polskich i to niezależnie od organizacji – Stefanowi Wincentemu Frelichowskiemu? Może nie wiemy jak to uczynić? A może niedostatecznie znamy jego historię? Poniżej pragnę przytoczyć kilka faktów z życia Wicka, które stanowią świadectwo słuszności uznania go za błogosławionego: Ministrant Podczas liturgii służył od najmłodszych lat i nigdy nie zaniedbywał tego obowiązku. Podczas prymicji ks. Piotra Sosnowskiego przeżył coś z czego nikomu się nie zwierzył. Stał się zamyślony i nie mógł trafić do domu. Drogę wskazali mu znajomi. To niezwykle tajemnicze wyda- rzenie odchorowywał przez kilka dni. Harcerz W latach szkolnych związał się z harcerstwem, któremu do końca życia pozostał wierny. Najpierw był zastępowym, później drużynowym w II Drużynie Harcerskiej Związku Harcerstwa Polskiego im. Zawiszy Czarnego w Chełmży. Miał więc możliwość oddziaływania na powierzonych jego pieczy: starał się chronić od zła, a zaszczepiać dobro. Istnieje wymowne świadectwo, tego, że przykład patrona drużyny miał wpływ na „Wicka”. Sam Frelichowski zanotował bowiem w swym pamiętniku następujące słowa: „Uharcerzenie społeczeństwa to świecenie samemu przykładem, że ja mego słowa dotrzymam i to, co przyrzekłem wykonam i to solidnie i dobrze. A jeżeli przyrzekłem wykonanie terminowe, to termin będzie bezwzględnie dotrzymany. Przede wszystkim trzeba tego uczyć samego siebie. I to od zaraz. Od dziś.” Słowa szczególnie aktualne również ze względu na będący przedmiotem rozważań w tym miesiącu II punkt Prawa Harcerskiego. Kapłan Wybór powołania wcale nie był łatwy: lekarz-chirurg czy kapłan? Wybrał kapłaństwo i wstąpił w 1931 roku do Wyższego Seminarium Duchownego w Pelplinie. W seminarium miał bardzo pozytywne wpływ na innych kleryków, a profesorowie darzyli go zaufaniem. Koledzy seminaryjni podkreślali także, że ks. Wincenty angażował się w inicjatywy charytatywne. Z tego powodu, że wszel- kie zajęcia wykonywał z radością, nazwano go "Wesołkiem". Drugim charakterystycznym rysem podkreślanym, przez seminaryjnych kolegów, było jego oddziaływanie poprzez dobry przykład, pociągający do pracy nad sobą, zwalczania wad i pielęgnowania cnót. Pomocą w tym była mu modlitwa. Często można było go spotkać w seminaryjnej kaplicy na adoracji Jezusa w Najświętszym Sakramencie. Jako seminarzysta i kapłan pozostał też wierny swoim zobowiązaniom harcerskim. II Wojna Światowa Po wybuchu wojny był parokrotnie aresztowany. Był osobą szczególnie podejrzaną, gdyż jego zaangażowanie harcerskie było powszechnie znane. Bł. ks. Wincenty przebywał najpierw w Forcie VII w Toruniu, następnie w obozach: Gdańsku-Nowym Porcie, StutthofSztutowie, Wsi Granicznej-Grenzdorf, Oranienburgu- Sachsenhausen i Dachau. W każdym z tych miejsc potrafił pomagać uwięzionym, upadającym na duchu: spowiadał, odprawiał Mszę święte. Był dla wszystkich ojcem duchownym, opiekował się młodzieżą obozową i organizował pomoc dla wycieńczonych z głodu. Mimo tego wszystkiego dobra był maltretowany przez oprawców fizycznie i psychicznie - naśmiewali się oni z niego. W Dachau w latach 1944-45 wybuchła epidemia tyfusu, mimo strachu, ks. Frelichowski organizował chorym pomoc. Baraki zarażonych były odizolowane od reszty obozu drutem kolczastym oraz wzmocnionymi strażami, aby nikt się stamtąd nie wydostał. Ludzie chorzy skazani byli zatem na nieuchronną śmierć. Ks. Wincenty jednak, mimo straży, przekradał się pod drutami kolczastymi, omijając szczęśliwie czujne straże, do potrzebujących, pielęgnował zarażonych, zachęcał innych do opieki nad chorymi, zanosił im Eucharystię oraz żywność, zdobywał cudem potrzebne lekarstwa, niósł dobre słowo i uspokajał swoją obecnością. To właśnie w toku tej pracy, wśród tych, którzy tylko ze strony przekradających się kapłanów mogli liczyć na pomoc i pociechę duchową, sam zaraził się od chorych. Mimo wielkiego dzieła, jakiego dokonał w obozowej rzeczywistości, ostatnie chwile życia ks. Frelichowskiego przypominały raczej mękę na Kalwarii. Miał świadomość, że pomimo zdziałanego dobra, w tej chwili swojego życia został ze swym bólem sam. Zmarł krótko przed wyzwoleniem obozu. Jego śmierć napełniła więźniów smutkiem i żalem. Gdy byłam małą harcerką, moja Drużynowa powtarzała zawsze, że we wszystkich trudnych, harcerskich sprawach można się modlić przez wstawiennictwo bł. Stefana Wincentego Frelichowskiego. I dzisiaj jestem przekonana, że niejednokrotnie wspólna modlitwa w trudniejszej sytuacji, uratowała nas. Jeśli nadal nie wiecie jak można szerzyć kult naszego patrona w swoich drużynach – nasze duszpasterstwo wychodzi Nam naprzeciw ze wspaniałą, niepowtarzalną okazją – peregrynacją relikwii dh. Wicka ! Zachęcam Was do przyjęcia ich godnie w Waszych drużynach, środowiskach. Przecież modlitwa przez wstawiennictwo naszego patrona we wspólnocie harcerskiej braci może przynieść jedynie same łaski! pwd. Natalia Pawlak HR W 2012 r. obchodzono jednak 30-lecie spotkań harcerskich na Jasnej Górze i sądzę, że przede wszystkim z tego powodu zjechało się na nią więcej harcerzy. Szczerze mówiąc, jeszcze trzy lata temu nie miałam pojęcia o tym, że Pielgrzymka istnieje. Poznańscy harcerze nigdy o niej nie wspominali. Zdaje się, że im dalej na północ, tym ta wieść roznosi się coraz trudniej. Dopiero działalność w Kaliszu, będącym niewątpliwie bliżej Częstochowy, uświadomiła mi, że jest taka okazja. Skorzystałam z niej z drużyną dwa razy i staje się ona powoli naszą tradycją. To jedna z możliwości, aby spotkać się w tym ważnym miejscu z harcerzami z całego kraju, poznać się, a potem odszukiwać znajome twarze. Widok munduru wśród setek pielgrzymów, którzy bez ustanku odwiedzają Jasną Górę dodaje otuchy, a nazwy dalekich miejscowości przypominają o wielkości naszej organizacji. Może warto zaryzykować i pojechać chociaż raz w tym czasie w to miejsce, aby oddać naszą harcerską służbę w najlepszą opiekę i zapewnić o tym, że pamiętamy i czuwamy? pwd. Monika Wojtkowiak wędr. V Kaliska Drużyna Harcerek „Blask” CRISTIADA Kilka miesięcy temu do kin wszedł film meksykańskiej produkcji pt. „Cristiada”. Tym, który jeszcze go nie widzieli, mówimy: obejrzyjcie koniecznie – zdecydowanie warto! Meksyk, druga połowa lat 20. minionego wieku. Kiedy jawnie ateistyczny rząd rozpętał antykatolicką histerię i prześladowania w imię – jak to ujął filmowy prezydent Meksyku – „zachowania nieśmiertelnych ideałów Rewolucji Meksykańskiej”, zbuntowali się katolicy w niektórych prowincjach. Powstańcy, zwani Cristeros (czyli chrystusowcy) – od zawołania „Viva Cristo Rey!” („Niech Żyje Chrystus Król!) – przez prawie trzy lata prowadzili partyzancką wojnę podjazdową z wojskami federalnymi. To właśnie o nich i ich Cristiadzie traktuje film zrealizowany z wielkim rozmachem przez meksykańskiego producenta Pablo Jose Barrosso. To realistyczna i odpowiadająca prawdzie historycznej opowieść. Bez podmalowywania i koloryzowania. Przemoc jest pokazana jest tak, jaką była: jako brutalna, bezwzględna siła niszcząca wszystko. Kiedy filmowy prezydent zapowiada, że z katolikami należy się rozprawić „natychmiast, z pełną siłą, bez zwłoki”, na ekranie jego rozkazy wykonywane są wręcz z sadystyczną brutalnością, ale i dokładnością. Ale i powstańcy odpowiadają pięknym za nadobne – zabijając prześladowców, a ocalonych wieszając, obok ich wcześniejszych ofiar. Ale „Cristiada” to także opowieść o dwóch porządkach. Jednym, reprezentowanym przez prezydenta, masona i zdeklarowanego ateistę. Dla niego wszystko jest polityką i grą. „W polityce wszystko ma swoją cenę. Pojedźcie i dowiedzcie się, jaka jest jego cena” – mówi filmowy prezydent o generale, który zdecydował się dołączyć do powstańców i nimi dowodzić, choć… sam miał problemy z wiarą w Boga. Z drugiej strony widzimy idealizm powstańców i głównego bohatera – granego przez Andy Garcię generała Enrique Gorostietę Velarde. Choć właściwie także ateista, przyłącza się do Cristeros, aby uczynić z nich prawdziwą siłę bojową. Czyni to z pobudek idealistycznych: po prostu denerwuje go fakt odbierania wolności katolikom. Choć ten bohater wcześniejszych bojów za Re- torki, drodzy instruktorzy, nie bójcie się spełniać swoich marzeń. Jeżeli czujecie, że marzy Wam się stworzyć drużynę z innego poziomu niż ten, w którym zostaliście mistrzami poprzez udział w swoim kursie metodycznym, nie zastanawiajcie się, czy warto – ale zgłaszajcie się na kursy innych metodyk! Nie stracicie nic, a zyskać możecie naprawdę dużo! pwd. Joanna Bartłomiejczak wędr. 3 PDH „Pasieka” im. Wandy Błeńskiej XXXI OGÓLNOPOLSKA HARCERSKA PIELGRZYMKA NA JASNĄ GÓRĘ W dniach 6-8 września 2013 r. na Jasnej Górze przebywali harcerze z całej Polski, aby w tym wyjątkowym miejscu rozpocząć następny rok harcerski. Przyjezdni z dalekich stron mieli szansę zamieszkać na ten czas w dwóch bazach (dla harcerzy i harcerek) na terenie Częstochowy. Stamtąd docierali na kolejne punkty programu. Jego szczegóły do końca pozostawały owiane tajemnicą. Zazwyczaj na harcerskich pielgrzymkach – jak mówili „stali bywalcy” – połowa soboty przeznaczona była na grę w okolicy, a po południu odbywał się m. in. wspólny Różaniec. 7 września wszystko okazało się już jasne. Pod hasłem „zajęcia wspólne” oraz „zajęcia osobno dla harcerek i harcerzy” kryły się rozważania na temat powołania do małżeństwa oraz przygotowania do roli żony(męża) i matki(ojca). Prowadzone były m. in. przez księdza, doświadczonego duszpasterza młodzieży. Znalazł się też czas na film powiązany z tematem przewodnim („Aftermath: A test of Love”). Po południu odbył się koncert zespołu „Cisza jak ta”, utrzymany w klimacie górskiej liryki, zaś wieczorem, po Apelu Jasnogórskim, wszyscy harcerze spotkali się w bazylice na czuwaniu. Dzień zakończyła Msza św., podczas której rozpoczęła się peregrynacja relikwii bł. Wincentego Frelichowskiego. Od 8 września podróżują one do wszystkich Okręgów ZHR. Wielko- polskę błogosławiony odwiedzi od 19 października do 2 listopada. Tegoroczny program zaskoczył mnie pozytywnie obecnością chwili zastanowienia nad sobą i swoim życiem zamiast pogoni po jasnogórskich wałach w celu namalowania trzech rysunków i ułożenia piosenki. Moim zdaniem jednak ta chwila trwała trochę za długo – przynajmniej dla młodszych harcerzy, którzy nie umieją w skupieniu usiedzieć całego dnia. Także temat był dobrany dla nich raczej niewłaściwie. Dwunastolatki nie myślą o małżeństwie w ten sam sposób co studenci; wybrane podejście do tematu było odpowiednie jedynie dla wieku wędrowniczego. Plusem okazała się jednak wydana z tej okazji wspólna publikacja „Krajki” i „Drogowskazów”, która zbiera wiele wątków na temat małżeństwa, a została przygotowana m. in. przez phm. Martynę Miziniak- Kużaj. W Pielgrzymce, w chwili porannego apelu w sobotę, uczestniczyło ok. 250 harcerzy. To zatrważająco mało w stosunku do ogólnej liczby członków ZHR (ok. 15 tys.) czy liczebności naszego okręgu (ok. 1,9 tys.). Z samej Wielkopolski pojechały na Jasną Górę trzy drużyny (ani jedna z Poznania!), a z miasta wojewódzkiego spotkałam cztery osoby. W porównaniu z zeszłym rokiem Pielgrzymka cieszyła się dużo mniejszym zainteresowaniem. Hm. Feliks Borodzik 14 sierpnia 2013 roku odszedł na wieczną wartę druh hm. Feliks Borodzik, były przewodniczący ZHR. Pożegnaliśmy go 20 sierpnia. Rok 1938. Młody harcerz salutuje na baczność patrząc prosto w obiektyw aparatu. Usta ma zaciśnięte, ale rozciągnięte i wypycha je na przód, a ich koniuszki kierują się ku górze. Wygląda jakby ze wszystkich sił chciał powstrzymać się od parsknięcia wesołym śmiechem, albo jak ktoś, kto wykręcił niezły numer, a teraz udaje niewiniątko. Rok 2006 Ten sam harcerz jest już siwym staruszkiem. Siedzi, a spod krzaczastych brwi rzuca w przestrzeń zamyślone, jakby smutne spojrzenie. Nie patrzy w stronę aparatu. Głowę przechylił lekko w bok i opuścił, jak ktoś senny, albo jak ktoś kto waży w swym wnętrzu istotne sprawy. Dłonie trzyma razem jakby obracał w palcach drobną kulkę, badający jej kształt. Te same wąskie wargi zaciskają się znów rozciągnięte, tak że trudno stwierdzić czy to wyraz smutku, czy nieśmiałej radości. Harcerz ten przeżył naprawdę wiele. Wstąpił do harcerstwa mając 11 lat, w 1936. Gdy wybuchła wojna był dowódcą Bojowych Szkół i członkiem Armii Krajowej w Otwocku, po wojnie walczył z nowym systemem w Ruchu Oporu bez Wojny i Dywersji „Woność i Niezawisłość”. Widział więc okrucieństwo obu agresorów i bohaterstwo Polaków. Po wojnie widział istną eksplozję harcerstwa i jego stopniowe przejmowanie przez komunistyczne władze. Był inżynierem lotnictwa, a jego zainteresowania były bardzo szerokie: od szybowców, przez samoloty rolnicze, aż do myśliwców o napędzie odrzutowym. W latach 70 praca zawiodła go do Niemiec. Wiele publikował: był autorem artykułów, referatów i książek poświęconych inżynierii lotniczej. W 1991, już w Polsce, został Przewodniczącym Okręgu Mazowieckiego ZHR. Nie trudno wyobrazić sobie co czuł, gdy widział dawne ideały przedwojennego i wojennego harcerstwa powracające na podobieństwo odradzającego się z popiołów feniksa. W latach 1995 – 1999 był Przewodniczącym ZHR, zaś w okresie 1999 – 2004 wiceprzewodniczącym. W 1999 był jednym z inicjatorów Zlotu X-lecia ZHR na Lednicy. W latach 2005 – 2007 jego brat – Andrzej był z kolei Przewodniczącym ZHP. W 2008 Feliks Borodzik został odznaczony przez Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Ś.P. Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. Tylko co to Ciebie druhno/druhu obchodzi? Pewnie wstąpiliście do ZHR-u wtedy kiedy on nie miał już sił działać tak aktywnie jak kiedyś. Jest dla Was tylko jednym z wielu „dziadków”. Może pierwszy raz usłyszeliście o nim dopiero gdy umarł w te wakacje. Niedobrze, że wciąż odchodzą ludzie, tacy jak on. Harcerz, który widział prawie 90 ostatnich lat historii naszego kraju, który widział jego wzloty i upadki, który całe życie ze spokojem i w chrześcijańskim duchu uczciwie pracował i doczekał się prawnuków. Który nie utracił energii, z którą się rodzimy, ale wzbogacił ją o mądrość wynikającą z do- świadczenia. Widać to jeśli popatrzy się na jego zdjęcia i jeśli umie się patrzeć. Nie wszystko jednak stracone. Może masz na półce „Wskazówki dla drużynowego” albo „Wskazówki dla podharcmistrza”? Jeśli tak, to dowiesz się co ten harcerz chciał Ci powiedzieć i to zarówno jeśli jesteś już instruktorem jak i jeśli dopiero marzy Ci się poprowadzenie własnej drużyny. Michał Kozanecki DROGA Jedną z najstarszych i najbardziej znanych oraz uczęszczanych tras pielgrzymkowych od czasów średniowiecza jest droga do Santiago, do grobu św. Jakuba Apostoła. W tym roku wraz z przyjaciółmi mogłem ponownie wyruszyć na tę pielgrzymkę, trasą wiodącą przez hiszpańską Galicję. Trasę nasza sześcioosobowa grupa rozpoczęła w Ribadeo, niespełna dziesięciotysięcznym mieście położonym na północnym wybrzeżu Hiszpanii, około 193 kilometry od naszego celu. Przed nami było dziesięć dni wędrówki po camino norte (trasa północna). Po przytroczeniu do plecaków muszli – znaku rozpoznawczego pielgrzymów ruszających do Santiago de Compostela – rozpoczęliśmy poszukiwania albergi – schroniska dla pielgrzymów, których na całej trasie jest sporo – oraz możliwości otrzymania credenciali – paszportów pielgrzymów, na których zbiera się pieczątki z mijanych miejscowości, aby wykazać się przejściem trasy i móc korzystać ze schronisk. W Ribadeo malownicza camino norte odbija na południowy-wschód po wcześniejszym kilkuset kilometrowym odcinku wiodącym wzdłuż oceanu. Żegnając się z Ribadeo wczesnym świtem – choć lepszym określeniem byłaby głęboka noc, gdyż budzik zrywał nas o czwartej rano („czwarta nad ranem, może sen przyjdzie?”) – rozpoczęliśmy wypatrywanie żółtych muszelek i strzałek, które znaczą całą drogę do katedry. Warto wiedzieć, że ustawienie charakterystycznego znaku muszelki nie jest przypadkowe i na rozstajach należy kierować się w tą stronę, w którą skierowane są promienie (przynajmniej na trasie północnej). Trasa prowadząca przez Galicję wiedzie na początku przez wyższe wzniesienia, a potem stopniowo prowadzi ku pagórkowatemu ukształtowaniu terenu. Przebyte kilometry czuje się każdego dnia, długości odcinków do pokonania wahają się od 18 do 30 kilometrów. Nie ma jednak żadnego narzuconego podziału, każdy może według swoich sił oraz ilości czasu, jaką dysponuje, zdecydować się na długości poszczególnych etapów. Warto, aby kończyć w miejscowościach, w której znajdują się albergi, bo to w nich doświadczyć można niezwykłej atmosfery camino. Większość z nich to tanie schroniska municypalne, ale są też inne – prywatne czy prowadzone przez różne instytucje. Każde jest jednak inne. Jedna z alberg, w której nocowaliśmy, znajduje się w budynkach klasztoru cystersów w Sobrado. Stare mury, krużganki klasztorne, surowy wystrój robią ogromne wrażenie. Na uwagę zasługuje też polska alberga prowadzona w Monte de Gozo (trochę nieoficjalna). Niezależnie od wystroju i charakteru albergi, plan dnia był bardzo zbliżony. Po dotarciu na miejsce – w okolicach południa (przypominam o wstawaniu o czwartej rano, aby uniknąć wędrówki w palącym hiszpańskim słońcu i wyprzedzenia przez innych peregrinos) – kolejne punkty to prysznic, pranie, suszenie ubrań, zakupy i przygotowanie obiadu. Potem można oddać się już innym zajęciom – od leżenia (w końcu sjesta) po lekturę czy rozmowy. To właśnie te ostatnie mogą być czymś niezapomnianym po powrocie z Santiago. W czasie wędrowania spotyka się sporo ludzi i o nawiązanie kontaktu oraz rozmowy nie jest trudno. Nierzadko przez całą drogę mija się te same osoby, co daje wiele czasu do dyskusji i dzielenia się przemyśleniami. Myślę, że ogromną siłą camino jest czas, jaki daje ono na kontakt z drugą osobą. Nie tyle są bowiem ważne kolejne kilometry, ile raczej to z kim i jak się je dzieli. Wspólne wędrowanie, pokonywanie trudności, które są nieodłączną częścią takiej drogi, potrafi bardzo mocno zbliżać do siebie. Może to być bardzo dobry pomysł na wyjazd narzeczonych, co zresztą polecam z własnego doświadczenia. Na camino każdy znajdzie coś dla siebie – czas na spotkanie z Bogiem, drugim człowiekiem, refleksję, widoki, wysiłek, kontakt z naturą, oderwanie od codzienności. Wiąże się ono zawsze z pokonywaniem własnych słabości i dostrzeżeniem innych osób wokół. A otrzymanie sporządzonej po łacinie compostelki dokumentującej odbytą pielgrzymkę oraz klęknięcie przed grobem św. Jakuba jest niezapomnianym doświadczeniem. phm. Artur Piwowarczyk KURS METODYKI ZUCHOWEJ OKIEM INSTRUKTORKI Chciałabym podzielić się z Wami kochani czytelnicy „Harmelu” moimi przemyśleniami dotyczącymi udziału instruktorek w kursach metodycznych. Otóż w lipcu tego roku rozpoczęła się moja przygoda z Kursem Metodyki Zuchowej „Ster”. Muszę przyznać, że od samego początku byłam dość sceptycznie nastawiona wobec tego pomysłu, bo przecież skoro jestem już instruktorką, to chyba jakieś pojęcie metodyczne mam – dlatego wydawało mi się, że zamiast kursu w zupełności wystarczyłyby mi po prostu warsztaty z metodyki zuchowej. Dodatkowo w przekonaniu utwierdzał mnie zbliżający się obóz i fakt, że jako drużynowa muszę się bardzo postarać, aby był on udany, a moje harcerki zadowolone. Moje nastawienie zmieniło się już na samym początku kursu, kiedy to spotkałam się z innymi kursantkami. Już od pierwszej chwili urzekła mnie atmosfera, wszystkie byłyśmy dla siebie bardzo życzli- we. Oprócz przyjaźni połączył nas też wspólny cel. Każda z nas chciała wynieść z tego kursu jak najwięcej, zdobyć wiedzę, dzięki której dobrze poprowadzimy nasze gromady. Teraz kiedy siedzę w domu i przypominam sobie te kursowe chwile, spoglądając na mundur, do którego przypięta jest moja skórka zuchmistrzowska myślę, że faktycznie było super, a przygoda ze „Sterem” była warta każdego poświecenia. Oprócz wiedzy na temat gwiazdek, sprawności czy też form pracy z zuchami wyniosłam coś więcej – przyjaźń i pewność, że zawsze otrzymam pomoc i wsparcie od innych zuchmistrzyń. Myślę jednak, że moją największą zdobyczą jest motywacja, którą dał mi kurs, chęć do zrobienia jeszcze więcej. Dzięki udziałowi w „Sterze” uzmysłowiłam sobie, że drzemie we mnie ogromny potencjał, który mogę wykorzystać tylko ja sama. Dlatego też moje kochane instruk-