Lamentoso melomana

Transkrypt

Lamentoso melomana
Lamentoso melomana
Przygnębia brak obycia i niski poziom edukacji muzycznej wśród publiczności koncertowej.
Czy tylko u nas? Nie, wszędzie, nawet w Anglii. Oto retransmisja z londyńskiego Royal Albert
Hall, odtworzenie jednego z koncertów promenadowych. W programie VI Symfonia h-moll
„Patetyczna” Czajkowskiego. Jej trzecia część kończy się hucznie; sporo ma do powiedzenia
perkusja. Innymi słowy, dużo walenia w bęben, perkusista ma tu pełne ręce roboty. Ach, jak to się
spodobało oślim uszom zapełniającym widownię! Wiadomo, im więcej hałasu, ruchu, zgiełku i
brawury – tym „piękniej”. Oklaski, owacja, zachwycone wycie. Zgorszony, zniecierpliwiony, pełen
niesmaku dyrygent stłumił ten przedwczesny, idiotyczny aplauz. Nie robiąc przerwy dał orkiestrze
natychmiastowy sygnał do rozpoczęcia ostatniej części, najbardziej ważkiej, stanowiącej serce
symfonii a zwanej Adagio lamentoso. Rozpaczliwy smutek, pożegnanie z życiem.
Finał: orkiestra zamiera, tym razem nie ma żadnego walenia w bęben, żadnego tra-ta-ta ani trutu-tu. Instrumenty cichną – aż do najdelikatniejszego pianissimo. Cisza. Przedłużająca się cisza,
którą chciałoby się przerwać kierując do publiczności okrzyk:
– Teraz!
Przedtem klaskała, kiedy nie należało, teraz ogłupiała, zdezorientowana siedzi cicho. Dopiero
gdy dyrygent obrócił ku niej (tak to ujrzałem oczami wyobraźni), zaczęto klaskać. Dowiedzieli się,
zrozumieli, że już można, więc klaszczą. Ciągną się te brawa bez końca.
Myśl słuchacza radiowego, absorbowana dotychczas tym, co się działo w Albert Hall, zwraca
się z kolei ku ludziom ze studia rozgłośni radiowej w Warszawie. Mieli oni doskonałą okazję
zakończenia transmisji w momencie, gdy zamilkła orkiestra. Oklaski nie zlały się tym razem z
muzyką, był czas, aby odseparować się od głupiej publiki. Niestety, radiowiec poczekał. Poczekał,
aż klaskanie oblepi swym akustycznym brudem genialną muzykę. Ja, słuchacz, nie mam prawa
dumać o żegnającym się z życiem Czajkowskim. Trzeba mi zaprzątnąć świadomość tym, iż w
Londynie długo klaskano, z czego wynika, że utwór i wykonanie były na najwyższym poziomie.
Trzeba mi dać to do zrozumienia, bo inaczej nie wiedziałbym, co o owym wydarzeniu muzycznym
sądzić.
Była mowa o Londynie i Warszawie, o Albert Hall i warszawskim studiu radiowym. A warto
wspomnieć jeszcze o powiatowym mieście, w którym mieszkam, i domu, gdzie z uchem przy
głośniku próbuję pogrążyć się w muzyce Piotra Czajkowskiego.
Jest noc, trzecia nad ranem, spać się nie chce; zdawałoby się, że nastały idealne warunki do
słuchania muzyki. Cisza, winda w wieżowcu nie kursuje...
Nie kursuje? Akurat! Zaczyna jeździć po wszystkich piętrach jak szalona. W szlafroku
wychodzę na schody. Pół piętra niżej bezdomny schyla się nad zebranymi po kątach odpadkami,
sortuje je z takim hałasem, jakby się znajdował na polu. Każę mu się wynosić do wszystkich
diabłów.
– Ja tylko na chwileczkę – raczy mi odpowiedzieć – zaraz sobie pójdę.
– Żeby mi więcej nie włączać windy – grzmię – bo do Straży Miejskiej zadzwonię!
Myślicie, że usłuchał? Uznał za stosowne jeszcze dwa razy uruchomić dźwig. Dwa razy
rozpętać łoskoty i wycie maszynerii. Zejście pieszo po schodach oznaczało dlań zbyt wielką fatygę.
Wróciłem do mieszkania. Najpiękniejsze fragmenty Symfonii „Patetycznej” przepadły.
Zdążyłem na... oklaski. W dodatku wypełniająca klatkę schodową woń nigdy nie mytego ciała
wleciała przez uchylone drzwi do mojej kawalerki. Jeśli zbyteczne oklaski uznać za smród dla uszu,
to mogę powiedzieć, że owej czarownej nocy owionął mnie smród podwójny – w dosłownym i
przenośnym znaczeniu.