Juozas Šikšnelis
Transkrypt
Juozas Šikšnelis
Juozas Šikšnelis Podroz trupa Urywek z powiesci „HORYZONT ZDARZEŃ” Zwłoki mężczyzny, na wpół zanurzone w wodzie, płynęły Wilią. Prąd, niczym małe dziecko, które dostało zabawkę, obracał je to wzdłuż, to w poprzek koryta rzeki. Nawet próbował przewrócić je na wznak – trzeba wspomnieć, że ciało leżało głową w dół. Jak sławny przyrodnik – Darwin lub Ivanauskas,1 badający dno rzeki. Florę i faunę. Czasami ciało przechylało się lekko na bok – pojawia się podejrzenie, że chcąc ustalić miejsce swojego pobytu zerka w stronę leniwie zmieniającego się krajobrazu. Jak już nieśmiało wspomniano, słaby prąd rzeczny radośnie bawi się ciałem martwego mężczyzny, który znalazł się w jego mocy (z nieznanego nam powodu), ale jeśli spojrzelibyśmy na wszystko nie transcendentalnie, a zwyczajnie, po ludzku i z perspektywy kilkuset lat prześledzilibyśmy drogę, jaką zwłoki przebyły rzeką, zaczęlibyśmy myśleć nie że rzeka bawi się nową zabawką, ale że coś o wiele potężniejszego reguluje ich trajektorię. Najpewniej ten, kto ich ziemską drogę zmienił w wodna drogę. Myli się ten, który sądzi, że idąc pierwszą z dróg sam narzuci kierunek i tempo kroków. Hm, i w jednym i drugim przypadku jesteś źdźbłem unoszonym wbrew swej woli. Rzeka zaczyna się przed lasem Vingis 2; wątpliwe czy tam w dole nieboszczyk, który ulega, nie opiera się prawu przyciągania wody (które w zasadzie jest konsekwencją przyciągania ziemskiego), ale przezwycięża przyciąganie historii stuleci, jednym nabrzmiałym, na wpół przymkniętym okiem mógł ujrzeć leniwie zmieniający się z boku krajobraz lasów Vingis, Karoliniszki, Ponary – ich erozyjne urwiska jeszcze w XVIII wieku budziły zainteresowanie u jego, znaczy się ciała, współczesnych oraz kolegów, przede wszystkim u botaników Gilberta, braci Jundziłł, Wolfgana, Gorskiego, J. Mowszowicza. niejednego z nich pływak poznał osobiście, uścisnął rękę życząc zdrowia i pomyślności, jak to było w zwyczaju. Po stu latach kołysania się w wodach Wilii dowiedziałby się jeszcze, że w 1925 roku las Vingis 1 2 Tadas Ivanauskas (1882-1970), litewski przyrodnik i nauczyciel akademicki; przyp. tłum. Las Vingis – park znajdujący się w Wilnie, głównie porośnięty sosnami, przyp. tłum. 1 ogłoszono rezerwatem. Później, w wyniku rekomendacji naukowców, zwrócono uwagę na erozyjne wzgórza, na których rośnie około 300 różnych roślin, a 20 z nich jest bardzo rzadkich. Na tej podstawie w 1964 roku klifowe urwiska w Karoliniszkach zostały parkiem krajobrazowym. Gdyby ktoś miał okazję i zatrzymałby trupa spokojnie poddającego się prądowi rzecznemu to bez wątpienia w szklanym spojrzeniu jego na wpół przymkniętego oka odczytałby radosną aprobatę dla decyzji władz o utworzeniu parku krajobrazowego w Karoliniszkach. Grzechem byłoby nie zauważyć jednej z najwspanialszych odkrywek na wileńskiej Górze Zamkowej – sześćdziesięciometrowej moreny, która została osadzona na drodze lodowców. W szklanym oku trupa, niczym w obiektywie panoramicznym, urwisko Góry Zamkowej – nad nim wileńska wieża telewizyjna, najwyższy budynek w mieście, 327 m. Iglica wieży i talerz ponad nią prześlizgują się przed obiektywem z oka niczym codzienny, nudny obrazek. Jakby posiadacz oka takie wieże sam budowal. Trup zaczyna się miotać, wpada do Nowej, a potem do na mielizny Ponar i Šuniuko, gdzie sporo podwodnych i wystających z wody głazów. Niczym doświadczony mistrz slalomu, bez zarzutu pokonuje trudności, jedną po drugiej, zbielałym okiem nie widzi gmachu wystawowego osiągnięć gospodarstw rolnych, który wyrósł na niskim tarasie prawego brzegu, obecnie zmienionego na industrialne monstrum „Expo” oraz kiedyś zasadzonego parku Przyjaźni Narodów, marniejącego tak jak narody i przyjaźń. Slalom nie przeszkodził pływakowi rzucić okiem na leszczynę rozsypaną na zboczach urwiska górującego nad Wilią. Jemu to samo, że w 1974 roku miejscowi twórcy zostali obdarowani nagrodą Lenina. Nawet samemu Leninowi jest obojętny. Szklane oko trupa jest jak wiszący na gwoździu aparat bez filmu; obiektyw widzi, ale nie rejestruje, dlatego prąd rzeki i wieków niesie go obok szklarni należących do ponarskiego kołchozu, z których dziś nie pozostał nawet zapach, wzdłuż zakola Bukčiu, oplatającego leśne tereny przedmieścia Dobrej Rady, już za czasów nieboszczyka słynę nie tylko mordercami ale i pięknymi, chociaz niezbyt cnotliwymi panienkami). Ciche zalesione przedmieście doczekało się losu Kopciuszka i zmieniło się w zakurzoną, cuchnącą dzielnicę przemysłową, jego krewniak Dolne Ponary, ponad rozpościerającymi się urwiskami erozyjnego wzgórza, które przytuliło setki tysięcy wiecznie już niewinnych, nie zrobił na przepływającym żadnego wrażenia, ponieważ trup, mimo nieprzewidzianych trudności, które przez kilka stuleci napotykał na drodze, rusza dalej. 2 Dziś nieboszczyk, a przed dwustu laty żywy człowiek, który mógł zmienić historię. Może i zmienił, przyjdzie nam to wyjaśnić. Zawiłe okoliczności zdecydowały o ułożeniu twarzą w dół, wgłąb Wilii, tak by obserwować jej faunę i florę. Całe dwieście lat! Ile by jeszcze przepłynął dusząc w sobie niewypowiedziane jęki, niosąc niezatapialną zagadkę historii narodu i swoją osobistą winę aż, przebywszy dwieście lat historii i Wilię, zatrzymał się przed Granicą, wioską dwóch rozpadających się chat – jednej dawno sprzedanej razem z ziemią i lasem i drugiej - Tadzika Kosiora, który przestrzegał Słowa Bożego i nieprzekupnych zasad honoru gospodarza – bo „nie wszystko można kupić, nie wszystko sprzedaje się”. Łatwo zgadnąć, że wytrwałość szlachciury odziedziczona przez Tadka z dziada pradziada nie zdołała wpłynąć na naszego bohatera – tego, którego drogę w rzece i przez stulecia właśnie śledziliśmy i obserwowaliśmy, choć to było tylko ciało napompowane gazem powstałym z szybko rozkładających się materiałów organicznych. Kosior miał nie tylko duszę szlachciury. Miał też ciało. I to nie byle jakie. Kapryśne i ciągle domagające się swego. Działki. Nie zaczynajmy żalić się i biadolić, że przedstawiciel tak dobrych rodziców i sławnych krewniaków zszedł na psy. Nie jest ani pierwszym, ani ostatnim. Do zaropiałego taboru raz zaszedł zaproszony przez przyjaciela, innym razem już sam sobie kupił. Banalna, niewarta tego pióra historia. Teraz co innego, bo zbliżamy się niebezpiecznie do dużego paradoksu. Tadzik Kosior do bólu potrzebował działki. Wczoraj, późnym wieczorem, Jolka, jego koleżanka, przyniosła. Dla siebie i Tadka. Nie chwaliła się jak zdobyła. Nieważne. Tylko zagroziła, że to ostatni raz: ona więcej nie będzie cmokac niemytych cyganskich kutasow... Tadzik już odleciał, dlatego na końcu języka zawisło pytanie: a myte? Pytanie ważyło jakieś pół tony, mimo to Jolka nie czekając rzuciła: musisz zdecydować, inaczej ja... To nie pierwsze takie ultimatum. Wiesz, ledwo obydwoje tu zamieszkali, a dokładniej Kosior wrócił do chatki rodziców nad brzegiem Wilii. Wrócił kiedy tylko popadła w ruinę, tak samo jak ciało syna marnotrawnego. Jest rzeczą całkiem możliwą, że musiał ich spotkać ten sam los. Chociaż ojczysta medycyna obiecała Tadeuszowi Kosiorowi – narkomanowi dającemu w żyłę od siedmiu lat – jeszcze pół roku dobrej rehabilitacji, to potrzeby ojcowskiej chatki były zupełnie inne. НАРКАШ, ПРОДАЙ СВОЙУ ВОНЬУЧУЮ БЕРЛОГУ 3, Tadzik usłyszał propozycję we mgle. Mgła mieniła się kolorami, kołysała i otulała jak delikatne płótno. Trzeba się 3 Ćpunie, sprzedaj swoja śmierdzącą norę (ros.) przyp. tłum. 3 było skupić i spokojnie rozważyć propozycję. Jolka nie zwlekała: ДАВАЙ, ПРОДАЙ 4! Kusiła niczym wąż Ewę, a może na odwrót. Transakcja tym razem nie doszła do skutku, bo kupiec – facet w szarym garniturze, który wysiadł z czarnego BMW X5, łysy jak kolano, o skośnych oczach i szerokich kościach policzkowych, machnął ręką kończąc rozmowę. АВАНС ОСТАВЪ 5 żałośnie zapiszczała Jolka, mimo że na nią mieniąca się mgła podziałała jakby słabiej. НА, ПОСОСИ 6 powiedział przybysz wysuwając przed nos figę i dżip za trzysta tysięcy litów zawarkotał w oddali. Kiedy miała miejsce opisywana rozmowa nasz pływak – przyrodnik i mistrz slalomu był o dobre dwieście lat i metrów od wioski Granica. Nastał dzień, a może lepiej – poranek. Posępny jak wszystkie poranki, kiedy brakuje działki, a genialne myśli spuszczono do kibla – prawa i lewa półkula głowy przypominają właśnie to miejsce, gdzie wszystko się miesza – gówno i złoto maja tę sama wartość. W takie poranki Tadka Kosiora nachodziła z niezwykłą konsekwencją myśl: czemu daje sobie w żyłę? Co go zachęciło, jak zazwyczaj pytają w ankietach i państwowych ośrodkach. Jego, szanownego przedstawiciela rodziny Kosiorów, która to otrzymała tytuł z rąk samego cesarza Napoleona Bonaparte, gdy przekroczył Niemen – granicę rosyjską – i dowiedział się, że prapradziadek Tadeusza razem z oddziałem kosynierów wyciął pod wioską Granica kozacką eskadrę, która zapomniawszy o wstydzie i uczciwości, nie wspominając o dyscyplinie, niczym dzikusi próbowała ograbić gołych jak święci tureccy wieśniaków (wtedy w Granicy było dziesięciokrotnie więcej chat niż teraz). Cesarz, jak na niego przystało był hojny - nadał tytuł, ale nie zdążył, a może i pożałował, nadać ziemi. Kosiorowie stali się szlachtą bez ziemi. Tadeusz trząsł się jak osika na wietrze, w arktycznym zimnie duszy; tęsknie spoglądał na wzburzoną Wilię spowitą mgłą, jakby przez jej fale mógł przeskoczyć wielkolud Funt przynosząc jak gdyby nigdy nic działkę. Lepiej dwie. I Jolce, która już budzila się w strasznej abstinenciji. Jasne, że nawet przez chwilę Kosior nie wierzył, że może tak być, chodziły słuchy i widać wiedział z własnego doświadczenia, że Funt jest zbyt twardy i nie zdarzyło się, żeby każdemu obsikanemu ćpunowi (przepraszam bardzo) przynosił No sprzedaj! (ros.) przyp. tłum. Zostaw zaliczkę (ros.) przyp. tłum. 6 Masz, nażryj się (ros.) przyp. tłum. 4 5 4 towar. To jemu wszyscy wszystko przynoszą. Nie uwierzycie, ale krążyły słuchy, że Funt, według dowodu Funtavičius, nawet nie podcierał się sam. Ktoś stoi gotowy, żeby umyć i wysuszyć. Czy od kogoś takiego można oczekiwać cudów... Tadeusz Kosior jak przystało na szlachcica, był romantykiem, dlatego nie rozsiewał plotek, przekazywanych z ust do ust w kole rodziny, jak to rzeka nie raz uratowała ród dostarczając pod same nogi to sitowie do ogrzania się, półżywą rybę, na wpół utopioną hrabinę (tak naprawdę to gospodynię z pobliskiego dworu), za której uratowanie zapłacono owsem. Świadomie czy nie – zdecydujcie sami – nie wspomniano jeszcze skrzyni pełnej ludwików, którą fale i krwawe kry wyrzuciły na brzeg owej wiosny, kiedy armia cesarza przez całą zimę w niesławie spieszyła się do domu. Nie można powiedzieć, żeby Wilia była pusta, jak dzban, może dlatego potomek dzielnych kosynierów drżąc i drapiąc się, gdzie nie wypada, tęsknie spoglądał na wzburzona wodę, czekając na cud, choć ostatnim wysiłkiem woli zrozumiał, że cudu nie ześle ani niebo, ani rzeka; jedynym cudem, który pozwoli przywrócić te „mizerne” siły, aby dalej ciągnąć wieczne jarzmo życia, jest wyprawa Jolki do taboru. I to jeśli uda jej się spotkać tego Cygana, którego zamierza i dogada się za dwie działki. Nie ma szans, żeby sam się wybrał do taboru wybierać gnój z chlewu wpływowego Cygana, bo do takiej pracy jest kolejka. Nawet naukowcom i artystom nie nudzi się stanie w niej. Tadek nie zdążył podjąć decyzji, nawet nie mrugnął okiem, kiedy na rzece zauważył zbliżający się w jego stronę obiekt. Umysł nie był tak ostry, zwłaszcza tegoż poranka, dlatego też nie wysnuł żadnej teorii, co to mogłoby być. Kosior stał z wywalonym jęzorem i tylko lewa ręka opuszczona w stronę krocza zatrzymała się w ruchu. Podłużna rzecz coraz lepiej widoczna we mgle i nie całkiem czystej wodzie Wilii, powoli zbliżała się do nóg potomka kosynierów. Ciężko w to uwierzyć, jak i nie łatwo przyznać, ale obiekt sprawnie obrócił się wokół własnej osi i zatrzymał się właśnie przed nogami Tadzika. Jakby rzucił kotwicę. Mogłeś pomyśleć, że to był cel jego podróży. Tadeusz Kosior nie przypominał ani żywego, ani martwego, ale z cała powaga można stwierdzić, że miał suche spodnie. Trzeba też dodać: i z sucho w ustach, bo na próżno usiłował przełknąć ślinę. Zrozumiał, że w ten wczesny i nienajlepszy poranek ma gościa i dlatego nie bardzo mu się spieszyło, żeby zapraszać do pustego stołu. Nie całkiem słuszne byłoby stwierdzenie, że kocioł Kosiora był pusty i wybuchł od przymusowej abstynencji. No trochę wrzał. Nie bulgotał, ale wrzał, dlatego Tadzik szczegół po 5 szczególe nie przestał spostrzegać, że przed nim – zwłoki mężczyzny, leżącego na brzuchu z głową przekręconą trochę na bok, spoglądającego na wpół przymkniętym szklanym okiem na Kosiora, który nawet nie pojmował, że znajda spędziła w wodzie co najmniej dwieście lat. Ostanie przebłyski świadomości opuściły zwoje mózgowe, gdy pojął głębię i absurdalność myśli. Dwieście lat w wodzie, a policzki dalej rumiane, no, powiedzmy sinawe, ale bez śladów rozkładu i ugryzień drapieżnych ryb czy zwierząt. Upiór! Skąd Tadeusz wiedział, że trup błąkał się przez dwieście lat? Przecież potomek kosynierów był bez mała dyplomowanym projektantem nagrodzonym srebrną igłą (czy to nie paradoks, że wieczorem dostał w prezencie inną – stalową – igłę z odpowiednią zawartością), który zjadł zęby na stylowych ubraniach. Spokojnie pływający trup nosił ubranie typowe w początku dziewiętnastego wieku: surdut o przylegającej linii, co prawda teraz linia już straciła swój krój, z wysokim kołnierzem z posrebrzanymi galonami, oznaczającymi, że pływak był urzędnikiem w służbie państwowej. Pulchne policzki obejmowały bakenbardy – bokobrody – krzyk ówczesnej mody. Myśli zbite w głowie Kosiora zaczęły się nagle rozplątywać szukając odpowiedzi skąd, z głębi którego wieku i po co przypłynął trup. Był pragmatykiem i sformułował praktyczne pytanie: co mężczyzna z bokobrodami przechował w swoich kieszeniach? Bywają takie momenty, że człowiek zapomina o całym świecie! Zapomina nie tylko to, co o obowiązującym porządku wyssał z mlekiem matki, wbił mu ojcowski pasek, poprzez banalne prawdy powtarzane przez nauczyciela, zapomina swoje doświadczenia zdobyte w surowej bezkompromisowej szkole ulicy, a gdzie jeszcze nierozszyfrowana informacja chromosomów, przypadkowa myśl zaplątana w zwojach mózgu? Jednak to nie wystarcza, bo bywają takie chwile, kiedy człowiek nagle zapomina, że ma oczy i uszy, ponieważ wtedy do szpiku kości zawładnęła nim myśl: co się znajduje w kieszeniach nieboszczyka, a szczególności co wisi na łańcuszku przy brzuchu. Gdyby Tadzik Kosioras nie nabrał ochoty dotrzeć do sedna, to znaczy sprawdzić tożsamość nieboszczyka, spodziewając się, że w jego kieszeniach znajduje się kartka z peselem i numerem konta, a może z danymi telemetrycznymi, nie zapominając, że przybysz należał do grona urzędników i mając w głowie przesłankę, że oni pierwsi działali z danymi telemetrycznymi – źrenica oka, odcisk palca, grupa krwi inne drobiazgi – to przedstawiciel szanownych kosynierów, który szlachectwo otrzymał nie w spadku, a za zasługi okupione krwią, usłyszałby 6 spokojny, ale mocny warkot BMW. Poczułby niepokój, a jeśli nie niepokój to odrobinę ciekawości: co tym razem Siara (jaka tam ksywka – tylko kolor garnituru) przedstawiciel, według pewnego źródła, samego Bielauskasa (magnata nieruchomości – co nie było państwowe było Bielauskasa), my przy stole negocjacyjnym, znaczy ile zaproponuje za rozwaloną chatkę. Sama chatka nie warta nawet złamanego grosza. Ziemi, na której stoi tyle co kot napłakał, ale faktem jest, że w głównych miejskich planach przez włości Tadka Kosiora przechodzi gruba czerwona linia, znający się, rozumiejący i trenujący swoje półkule mówią, że całkiem prędko powstanie tu most i drogi dojazdowe, przejazdowe i wyjazdowe. Ten, który kreślił, wymyślił, przewidział ten plan, nawet nie domyślał się istnienia Tadeusza Kosiora, potomka szanownych kosynierów i punkcika we wszechświecie, na którym on kuca skulony. A obok kreślarzy są jeszcze ludzie patrzący dalej niż dzień dzisiejszy z gównianymi problemami. Smak i zapach pieniędzy zwąchują na lata świetlne. Podobnie było z Tadkiem: wiedzieć wiedział, przeczuwać przeczuwał, że nieboszczyk nie przypłynął goły, ale trzeba pokonać słabość zmuszoną do klęczenia na drogach („padnijmy na kolana” – rozbrzmiewa gdzieś w głębi), przełknąć z powrotem kontrolną wymiocinę, odwrócić się od fotografujących oczu trupa, zrobić krok po śliskich nadbrzeżnych kamieniach i wyciągnąwszy drżącą rękę chwycić za masywny złoty (nigdy nie spiesz się z radością z ze złota, jeśli nie sprawdziłeś jego próby w laboratorium) łańcuszek, leżący facetowi z bokobrodami w poprzek brzucha. Nie był tak gruby, jak te, które lubią nosić wytrenowane dresy albo sąsiedzi Cyganie na miesiącami nie mytych szyjach. Łańcuszek, który złapał Tadzik był misternej roboty, bardziej żółtawego koloru, a na jego końcu w kieszeni kamizelki tkwił zegarek. Wyciągając zegarek Kosior nagle się zamyślił: nieboszczyk nie śmierdzi! Na odwrót, tak jakby pachniał. Pomyślcie dopłynął tu z dziewiętnastego wieku! Dwieście lat moczył się w wodzie i wcale nie zaśmierdł. Jak dąb, tyle lat przeleżawszy w wodzie, ciemnieje i kamienieje. Mumia? Bokobrody jakby upudrowane, żywe kolory. Film kręcą! No pewnie, jak jej tam, ukryta kamera, w końcu zaświtało Kosiorowi i ostrożnie, oczekując niespodziewanego, rozejrzał się. Wkoło nic nie zauważył. Wilia dalej niosła swoje nieco mętne wody najpierw do Kowna, do ojca rzek Niemna. Ile już wieków tak robi.. A ile trupów spławiła. Czy ktoś liczył? Urząd do spraw liczenia przepływających trupów. 7 Ubranie, leżące jak ulał (z manufaktury Tyzenhauza) – było jakby stwardniałe, ale zegarek dał się łatwo wyciągnąć. Wody – po kolana, i nieboszczyk, który do tej pory pozwalał Tadzikowi spokojnie grzebać sobie w kieszeniach nagle drgnął, jakby chciał usiąść. Kosior wzdrygnął się, próbował odskoczyć, aż w końcu zrozumiał, że to tylko wir wodny porusza topielcem, dlatego wyprostowawszy się uchylił kopertę zegarka (w dobrych czasach sam miał podobny, nie oryginał, podróbkę ze stadionu i zauważył, że zegarek stanął na dziewiątej rano. Taka była właśnie godzina. Przymknął oczy i przeczytał napis wygrawerowany na kopercie „Profesorowi archytektury szanownemu Michalowi Aniolowi Szulcu, z dziękiem, J.”. To tyle, bo Tadek w tym momencie poczuł mocny cios w pewną część ciała i wypuścił z rąk ów profesorski zegarek z dewizką, upadł twarzą w Wilię, kontynuując badania dna, jak właśnie przybyły profesor Szulc. Żeby nie zagmatwać, trzeba dodać, że ani Szulc, ani Kosior nie byli prekursorami tych badań. Niespokojnie podpływały do nich trupy z twarzami w dół i będą płynąć obok. Tylko nikt z nich nie będzie liczył, ... Dalej wydarzenia potoczyły się w niezrozumiałym tempie, kierunku i ich znaczenie też jest niejasne. Siara bez ceregieli, nawet gniewnie, chwycił profesora i leciutko, jakby trup wysychał przez dwieście lat na słońcu, a nie moczył się w wodzie, podniósł i wrzucił do bagażnika beemki, w którym zmieściłaby się jeszcze i Szulcowa, ale przybysz nie spostrzegł jej braku. Tuż przy chatce, na przemian głośno rechocząc i łkając, Jolka przygotowywała się do podpisania wszystkich papierów, które da jej Siara, w końcu zgodnie z prawem była wdową po Kosiorze i mogła dysponować jego majątkiem. Ale Siary nie obchodziła Jolka i papiery, jednym skośnym okiem obserwuje brzeg, drugim – rozpaczającą narkomankę. I żadnej w nich litości. Stalowy błysk. Kiedy Jolka krztusząc się i dławiąc wymiotami zaczyna czkać i dusić się, Siara siedzi już za kólkiem. Historia powtarza się, czy jej koło się zacięło? Tłumaczyła Grażyna Niewiadomska 8