kontakt nr 22 – cześć pracy

Transkrypt

kontakt nr 22 – cześć pracy
l a t o 2 013
22
magazyn nieuziemiony
Zawodowe związki
partnerskie
Juliusz Gardawski
Towar z różowej strefy
Mama na etacie
Paweł Althamer
rzeźbi autoportret
Mnich o łasce
zaślepienia
o. Michał Zioło
ISSN: 1898-9195
Przeciw nowemu
imperializmowi
Ladislau Dowbor
Poza Europą
WIARA
warszawa
katolew
KULTURA
Dofinansowano ze środków ministra
kultury i dziedzictwa narodowego
PROJEKT GRAFICZNY,
SKŁAD I ŁAMANIE: Jan Libera, Urszula Woźniak
PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI:
Martyna Wójcik-Śmierska
FOTOEDYCJA: Tomek Kaczor
KOREKTA: Zespół redakcyjny, Julia Odnous
NAKŁAD: 1100 egzemplarzy
Wydawca: KIK Warszawa
EDYCJA:
Jan Bajtlik, Rafał Bakalarczyk, Agata Bluj, Ala Budzyńska,
Maciej Bulanda, Staś Chankowski, Bohdan Cywiński,
Jędrzej Dudkiewicz, ks. Andrzej Gałka,
Arek Gruszczyński, Wawrzyniec Haman, Adam Hornung,
Wanda Kaczor, Ewa Kiedio, Karol Kleczka,
Rafał Kucharczuk, Łukasz Kuśmierz, Anna Libera,
Jan Libera, Piotr Maciejewski, Filip Mazurczak, Kuba
Mazurkiewicz, Anna Micińska, Olga Micińska, Hanka
Owsińska, o. Wacław Oszajca SJ, o. Marek Pieńkowski OP,
Antek Sieczkowski, Ewa Smyk, Jan Suffczyński,
ks. Sławomir Szczepaniak, Krzysztof Śliwiński,
Joanna Święcicka, Ewa Teleżyńska, Kamil Trombik,
Jan Wiśniewski, Krzysztof Wołodźko, Jagoda Woźniak,
Bartosz Wróblewski
WSPÓŁPRACA:
WIARA: Ignacy Dudkiewicz
([email protected])
KULTURA: Katarzyna Kucharska-Hornung
([email protected])
POZA EUROPĄ: Paweł Cywiński
([email protected])
OBYWATEL: Mateusz Luft ([email protected])
WARSZAWA: Cyryl Skibiński ([email protected])
KATOLEW: Maciek Onyszkiewicz
([email protected])
FOTOREPORTAŻ:
Tomek Kaczor ([email protected])
DZIAŁY:
www.magazynkontakt.pl
[email protected]
KONTAKT:
REDAKTOR NACZELNY: Misza Tomaszewski
ZASTĘPCA: Maciek Onyszkiewicz
SEKRETARZ REDAKCJI: Tomek Kaczor
REDAKTOR PROWADZĄCY: Tomek Kaczor
ZESPÓŁ REDAKCYJNY: Paweł Cywiński,
Ignacy Dudkiewicz, Mateusz Luft,
Katarzyna Kucharska-Hornung, Jan Mencwel,
Joanna Sawicka, Cyryl Skibiński, Kosta Święcicka,
Ignacy Święcicki, Stanisław Zakroczymski, Paweł Zerka,
Jarosław Ziółkowski
REDAKCJA:
Pr
ac
y!
eś
ć
rze
me
Cz
nu
W
n
o
no po inie
in ść lo js
ci str za gic zym
e
p
w u m ro z n n
ni opr ie en bko y s um
za a. ze lki t k w en er
st is Pos z k ch szt ą , s s. N ze
w aje tot tę tór ko ałt ta a „K
m iek się ne puj ą w rpo ow now prz on
si u i ow cz ogn ąc sp ra an ią ek tak
ę k i ło i k ó cj ia c ór tu
o n u p w w r o ł u i,
in ą
t ”
sa pow ozb iek o p k w cz my dy sm ym pr
m a aw t ro k es śli w ut w ag
, d ne i ym ce ro tn m id ną s n
ru m on , su k icz y o ua k zy iem
gi u em kim au za ym p ln on stk y
cz jak u
t
c
y r ej se i m p
ło to pr jes okr hrz w acy kar kw , k rzy
w w ac t, ea e n ja ie e t w
ie a y, i b cj śc ie k ry nc ór ró
k, r l s u i o ija k o
j y
a ub pr du so ńs oń o d w o ę w wi cić
w
ow je b k cz z p y d po
e
k k
z
u
on sp ad wię y lu imi ący ied sz gna ą w jęc
se loa zo zi dz pe m zin czo ni n iu
kw to ne z ki rs si ie n a
ie pr
en wa mu inn ej i on ę, b sp ym z ra j ty acy
cj ne d ym sp ali os ec pr ju lk je
ir m o
o s k y z , o g
ów u ro i lu łec tam im fic ez wz dz o a
l
ni na i n dź zn i, dz zni Bog glę iał neż w ar m oś uw ie e
a d al
Bó zó zę i. I ci o aż le lud św nie g. r s dz na só am stw zk ieur ia o b.
i
ow , sp dw P y p orz ej,
ca rz ró rac rac e– eda t: c ują ę
ob w z c,
cy an łost e aj
e
Re
da
kc
ja
tr
w
spis treści:
lato 2013
4 Temat numeru: Cześć pracy!
Konstancja Święcicka i Misza Tomaszewski: Zawieszeni w próżni
Rozmowa z prof. Juliuszem Gardawskim: Zawodowe związki partnerskie
Ignacy Święcicki: Towar z różowej strefy
Tomasz Szkudlarek: Koniec zatrudnienia
Rozmowa z Krzysztofem Nawratkiem: Przemyśleć przemysł
Rafał Łętocha: Być bardziej
Paweł Zerka: To nie jest raj dla młodych ludzi
Dominik Owczarek: Urzędy pracy – do roboty!
Maciek Onyszkiewicz: Pełny wymiar kary
54 Fotoreportaż
Jan Mencwel: Domek herbaciany
61 Wiara
o. Wacław Oszajca sj: Orka na ugorze
Rozmowa z o. Michałem Zioło OCSO: Kątem u Boga
Ks. Sławomir Szczepaniak: Ponura opatrzność
68 Katolew
Misza Tomaszewski: Sklejanie Kościoła
Krzysztof Wołodźko: Óscar Romero
74 Kultura
Rozmowa z Pawłem Althamerem: W piątki nie stronię od ludzi
Dorota Ziental: Dotykanie kultury
Książki, które nas szukają: Włodzimierz Odojewski, „Oksana”
84 Poza Europą
Anna Kerber: Baliani
Rozmowa z Natalią Laskowską: Indonezja. Przemilczana zbrodnia
92 Warszawa
Rozmowa z Jarosławem Trybusiem: Muzeum w budowie
Wars/Sawa: Zakład naprawczy
Wielcy Warszawscy: Maryna Falska
100 Obywatel
Rozmowa z Ladislau Dowborem: Pociągnąć system w dół
105 Człowiek Numeru
Rozmowa z Jędrkiem Owsińskim: Zuch, namalował…
Ilustracja: Hanka Owsińska
Cześć pracy!
s.28
Praca się nie kończy i skończyć się nie może.
Jej wymiana w lokalnych społecznościach jest
najprostszym i najpewniejszym sposobem
przywrócenia sensu życia ludziom pozbawionym
zatrudnienia. O antropologicznym wymiarze pracy
pisze prof. Tomasz Szkudlarek.
fot.: Małgorzata Kujda
s.74
Osoby niewidome coraz aktywniej uczestniczą
w kulturze, a dzięki licznym udogodnieniom
mogą czerpać z tego taką samą przyjemność jak
osoby widzące. Dział „Kultura”, przygotowany
we współpracy z osobami niewidomymi,
opowiada o tym, jak przezwyciężają one barierę
braku wzroku w kinach, teatrach i galeriach.
Fot.: Materiały prasowe
POZA EUROPĄ
Do dziś milczy się o tym, że w latach 1965–
1966 w Indonezji zamordowano około dwóch
milionów komunistów, a setki tysięcy trafiły do
obozów koncentracyjnych na kilkanaście lat. Jak
dotąd nikt nie został za to osądzony ani skazany.
O przemilczanej zbrodni, na kanwie najnowszego
filmu Joshuy Oppenheimera, opowiada
Natalia Laskowska.
Warszawa
Fot.: Tomek Kaczor
s.88
s.92
Pamięć o zniszczeniu miasta powinna zostać
dopełniona niezwykłą, a często pomijaną, historią
jego odbudowy. Do tego, że Muzeum Historyczne
może odgrywać ważną rolę w tworzeniu
alternatywnej narracji dotyczącej tożsamości
Warszawy, przekonuje Jarosław Trybuś – nowy
wicedyrektor tej placówki.
4
ilustracja: Zofia Różycka
wstępniak
W poszukiwaniu
utraconego sensu
Misza Tomaszewski
Wołając „Cześć pracy!”, nie chcemy
jedynie żegnać się z perspektywą
etatowego zatrudnienia. Nie każda
bowiem praca wyraża się w drganiach
wskaźników wzrostu gospodarczego
i nie każda forma zatrudnienia zasługuje na miano pracy. Ta zaś, pojęta
jako twórcza aktywność człowieka –
stwierdza jeden z naszych autorów
– „nie skończyła się i skończyć się nie
może”. Tak długo przynajmniej, jak
długo istnieje sam człowiek.
W niniejszym numerze „Kontaktu” pragniemy przywrócić pojęciu
pracy jego antropologiczny sens. Na
przekór tym wszystkim, który widzą w niej tylko działalność zarobkową, stanowiącą smutną konsekwencję
wygnania z raju, względnie instrument kształtowania indywidualnej
kariery w opuszczonym przez Boga
świecie wielkich korporacji, myślimy
o pracy jako o dziedzinie specyficznie ludzkiej, poprzez którą współuczestniczymy w niekończącym się,
boskim dziele stworzenia. Postępując
krok w krok za chrześcijańskimi personalistami, uważamy pracę za istotne ogniwo procesu autokreacji osoby
ludzkiej i społeczności osób. Pracując,
staje się człowiek tym, kim jest, i buduje więzi z innymi ludźmi. I na odwrót:
człowiekowi pozbawionemu pracy,
sprowadzonemu do roli narzędzia,
sprzedawanemu i kupowanemu jak
towar lub eksploatowanemu na wzór
surowca – obcy staje się on sam, drugi człowiek, a w konsekwencji również
Bóg. „W miarę jak człowiek wyobcowywał się z pracy, gubił on Boga i jednocześnie sam się zatracał – notuje ojciec Chenu. – Praca nie mogła już mieć
sensu religijnego, ponieważ straciła
sens ludzki”.
Wystrzegając się błędu idealizowania porządku panującego na powojennym Zachodzie, wraz z jego kojącymi
kolektywny brak poczucia bezpieczeństwa stosunkami pracy, poddajemy
krytyce dominujący dziś, neoliberalny
model zatrudnienia. W skrajnej indywidualizacji odpowiedzialności człowieka za jego własny los, powołującej
do istnienia, obok stosunkowo niewielkiej grupy „ludzi sukcesu”, niezliczoną
rzeszę „pasożytów” i „darmozjadów”,
dostrzegamy skutek poważnego błędu
antropologicznego. Błąd ów polega na
samobójczej w ostatecznym rozrachunku próbie zredukowania osoby ludzkiej
do pozbawionej punktów odniesienia
jednostki. Jak zauważa autorka cytowana w jednym z tekstów, „koncepcja
osoby ludzkiej jako wspólnotowej lub
społecznie zanurzonej jest całkowicie
sprzeczna z tym, co określa [się] mianem «człowieka Zachodu»”. Na własną
tegoż człowieka zgubę.
Z dużą sympatią spoglądamy w kierunku wizji kreślonych z rozmachem
poza widzialnymi granicami Kościoła,
chrześcijańskich z ducha, choć niekoniecznie z litery. Jedna z nich, opisana
przez Tomasza Szkudlarka, dotyczy
wymiany pracy w społecznościach
lokalnych, zamieszkujących miejsca
pozornie opuszczone przez Boga, faktycznie zaś – przez globalny kapitał.
Lansowana przez Krzysztofa Nawratka idea ekologii przemysłowej, w której nie ma miejsca na odpady – czy to
w sensie materialnym, czy to ludzkim
– wprost zadłużona jest natomiast
u chrześcijańskich myślicieli społecznych. U obydwu tych autorów w sposób szczególny zadłużeni czujemy się
my sami.
Okrzyk będący mottem niniejszego
numeru nie jest Rifkinowskim pożegnaniem z przemijającymi stosunkami pracy. Przy jego pomocy pragniemy złożyć należny hołd działalności,
dzięki której dana jest nam – ludziom
– możliwość „bycia bardziej” w indywidualnym i społecznym wymiarze
naszej egzystencji. Znajdując się pod
rosnącą presją nieubłaganych wskaźników gospodarczych, każących nam
widzieć w pracy tyle tylko, ile da się
policzyć lub zmierzyć, wciąż na nowo
winniśmy rozpoznawać jej niedający
się zredukować do prymitywnie rozumianej ekonomii kształt. ■
5
Zawieszeni
Konstancja Święcicka i Misza Tomaszewski
ilustracje: Klara Jankiewicz
6
w próżni
R
zecz w tym,
by podjąć
wysiłek myślenia
nad rozwiązaniami,
które w dzisiejszych
warunkach
pozwolą przełamać
zekonomizowany sposób
postrzegania pracy
i nadadzą jej głębszy,
bardziej osobowy
wymiar.
Bez pracy nikczemnieją dusze, łamią się
charaktery. O pracę więc wołam
z głębi serca, o pracę dla siebie i tych tysięcy innych bezrobotnych, którzy są zdolni
do niej, ale nie mają sposobu na jej zdobycie. Witaj, jutrzenko pracy!
Słowa te zanotował jeden z uczestników konkursu na pamiętnik bezrobotnego, ogłoszonego przez Instytut Gospodarstwa Społecznego w 1931 roku.
Człowiek ów doświadczył na własnej skórze, że w społeczeństwie pracy bezrobocie nie stanowi problemu
o charakterze wyłącznie ekonomicznym. Nie daje się ono również sprowadzić do swoich konsekwencji społecznych, jeśli myślimy o nich tylko jako
o ukrytych i trudnych do oszacowania kosztach związanych np. z pomocą
społeczną, opieką zdrowotną czy resocjalizacją osób pozbawionych zatrudnienia. Pisząc o „nikczemniejących duszach” i „łamiących się charakterach”,
autor pamiętnika wskazywał na antropologiczny wymiar pracy i na destrukcyjne skutki jej braku dla osobowego
życia człowieka.
Na gruncie nauki społecznej Kościoła praca jest dla człowieka powołaniem. Pracując, uczestniczy on
w boskim dziele stworzenia i zarazem
stwarza swoje własne życie, w jego
aspekcie zarówno indywidualnym,
jak i wspólnotowym. To właśnie ma na
myśli Emmanuel Mounier, gdy w eseju
„Personalizm” pisze, że „produkcja ma
wartość jedynie przez swój najwyższy
cel: tworzenie świata osób”. Nie służy
ona jedynie zaspokajaniu elementarnych potrzeb, lecz stanowi fundament,
na którym człowiek buduje swoją tożsamość i relacje z innymi ludźmi. Obcą
większości z nas sytuację długotrwałego pozostawania bez zatrudnienia
możemy więc spróbować wyobrazić
sobie jako „stan wykorzenienia”. Rzut
oka na jego psychospołeczne symptomy będzie naszym punktem wyjścia.
Skazani na nieistnienie
„Szukam pracy. Schylam się uniżenie,
proszę, żebrzę, upokarzam się i zatracam własne ja. Staję się zwierzęciem,
upokorzonym zwierzęciem, wykluczonym ze społeczeństwa”. To fragment innego pamiętnika nadesłanego na wspomniany już konkurs. Dla
autora tych słów, podobnie jak dla tysięcy jemu podobnych ofiar wielkiego kryzysu lat 1929–1933, bezrobocie
oznaczało nie tylko utratę środków
potrzebnych do życia, ale również
nieznośne doświadczenie wstydu.
Wstydu związanego z niemożnością
odgrywania kulturowo określonych
ról społecznych, z utratą dostępu do
licznych dziedzin życia wspólnotowego, z koniecznością przyznania się
do swojej bezradności i błagania o jałmużnę. Jeden z pamiętnikarzy wspomina, że targnął się na swoje życie,
po tym jak żebrak, który zapukał do
drzwi jego mieszkania, sam podzielił
się z domownikami uzbieranym jedzeniem, gdy zdał sobie sprawę z rozmiarów panującej w środku nędzy.
Wszystko to składa się na ponury
obraz wykluczenia społecznego, które nieraz przechodzi płynnie w sytuację samowykluczenia. Jak pisze
Zygmunt Bauman, ludzie, którzy
„przestali istnieć w oczach innych,
stopniowo przestają istnieć w swoich
własnych oczach”. Jeśli nie dostrzegają oni przed sobą żadnej drogi dającej nadzieję na poprawę losu, stają
się bierni i zrezygnowani. Wraz z poczuciem sprawczości i panowania nad
własnym życiem tracą również zdolność do podejmowania wyborów i inicjowania działań obliczonych na wydobycie się z ubóstwa. Ich codzienność
zaczyna przypominać pozbawioną
punktów odniesienia wegetację. Czas,
którego wreszcie mają pod dostatkiem,
przecieka im przez palce. Za ilustrację
niech posłuży wypowiedź zanotowana na początku lat trzydziestych XX
Pozbawieni punktu
odniesienia
Konkurs pamiętnikarski rozpisany
przez Ludwika Krzywickiego, w którym głosu udzielono ludziom wcześniej go pozbawionym, wszedł do
klasyki badań socjologicznych i dostarczył jednego z pierwszych źródeł
dla refleksji nad psychospołecznymi
skutkami bezrobocia. Wyciągnięte zeń
wnioski są tym ciekawsze, że zostały
potwierdzone siedemdziesiąt lat później, gdy w 2001 roku Instytut Gospodarstwa Społecznego ogłosił reedycję
konkursu. Jej wyniki nie pozostawiają
wątpliwości co do tego, że współcześni
bezrobotni nie doświadczają już raczej
takiego stopnia deprywacji materialnej
jak ich poprzednicy z czasów wielkiego kryzysu. Jednak nawet jeśli egzystencja ludzi trwale pozbawionych zatrudnienia w XXI wieku rzadko kiedy
wieku w dotkniętej masowym bezro- wydaje się bezpośrednio zagrożona,
bociem austriackiej miejscowości Ma- ich doświadczenia niepokojąco przyrienthal: „Czas wolny spędzam prze- pominają znane nam już opisy z dwuważnie w domu. Od kiedy się stałem dziestolecia. Z jednych i drugich wybezrobotny, prawie wcale nie czytam. ziera wstyd związany z wykluczeniem
Nie mam do tego głowy”.
ze świata kultury i rozrywki oraz paIstotnym aspektem życia „w cie- niczny lęk przed stygmatyzacją; w jedniu społeczeństwa pracy” jest poczu- nych i drugich jak refren powraca
cie bycia nieproduktywnym i niepo- myśl, że życie ich autorów dokonuje się
trzebnym. Raz jeszcze zajrzyjmy do w bezproduktywnym „gniciu” w cztepamiętników: „My, ludzie bez pracy, rech ścianach.
jesteśmy pariasami, zawsze niezadoDysponując nadmiarem czasu wolwoleni, głodni, obdarci, pełni obaw, nego, bezrobotni – podobnie jak wspozwątpieni, żebrzący o pracę. Jesteśmy mniany już mieszkaniec Marienthalu
bezbronni, wyrzuceni za bramy fabryk – „nie mają głowy” do tego, by „twórjak bezdomne psy, jak wydziedziczeni czo” ów czas wykorzystać. Problem nie
synowie, zbędni”. Pojmowanie przez polega jednak na braku kreatywności,
człowieka pozbawionego zatrudnie- której niektórzy z nich – w szczególnonia samego siebie jako zbędnego, nie- ści kobiety – muszą wykazać aż nadto,
mogącego nikomu niczego ofiarować, żeby jakoś związać koniec z końcem
a zdolnego tylko do wyciągania ręki i choćby prowizorycznie zabezpieczyć
po jeszcze, świadczy o jego osamot- byt swojej rodziny. Polega on na braku
nieniu. Analizując materiał zebrany punktu odniesienia. „Bezrobotni tęskw pamiętnikach, Bohdan Zawadzki nią nie tylko za zarobkowaniem – koi Paul Lazarsfeld doszli do wniosku, mentuje socjolożka Anna Zawadzka.
że przyczyną słabości bezrobotnych – Elementem godziwego życia jest takjako zbiorowości jest towarzyszący że rozkład dnia i tygodnia, tradycyjny
ich sytuacji zanik poczucia solidar- podział na czas pracy i czas odpoczynności i, co za tym idzie, rozbicie wię- ku, który organizuje życie człowiezi społecznych. „Pozostają rozpro- ka i mobilizuje go. […] W niektórych
szone, luźne, niepewne, pozbawione współczesnych pamiętnikach pojanadziei jednostki”.
wiają się zdania, że sobota i niedziela
Z zapisków
bezrobotnych wyziera
wstyd związany
z wykluczeniem
ze świata kultury
i rozrywki oraz
paniczny lęk przed
stygmatyzacją
7
to najgorszy czas dla bezrobotnego, to
apogeum jego bezsilności i zarazem
dobijająca świadomość, że dla ludzi
pracujących weekend oznacza odpoczynek i przyjemność”.
W zapiskach współczesnych pamiętnikarzy pojawia się również pewien
rys nieobecny w doświadczeniach ich
się człowiek” – wydawała się pieśnią
przeszłości, gdy silne związki zawodowe pozwoliły robotnikom artykułować ich oczekiwania, przekształcając
amorficzną masę zatomizowanych jednostek w zorganizowaną społeczność
walczącą o swoje interesy. Nawet wtedy jednak, gdy wykonywany zawód
Bezrobotni nie uważają się dziś za ofiary
systemu. Przyjmują na siebie stygmat
nieudaczników, który nakłada na nich
ideologia wolnego rynku
8
poprzedników. Jest nim zindywidualizowane i pogłębiające izolację autorów
poczucie niesprawdzenia się, którym
podszyte są ich relacje. Ludzie bezrobotni nie uważają się dziś za ofiary
systemu, rzadko kiedy tłumaczą też
swoją klęskę nieszczęśliwym zbiegiem
okoliczności. Przeciwnie. Jak zauważa
Anna Zawadzka, „przyjmują oni na
siebie stygmat nieudaczników, który nakłada na nich ideologia wolnego
rynku”. W podobny sposób ocenia sytuację Zygmunt Bauman: „Wziąwszy
pod uwagę naturę obecnej gry, niedolę tych, którzy pozostają poza nią –
niegdyś traktowaną jako kolektywnie
spowodowane nieszczęście, z którym
należy sobie poradzić, stosując kolektywne środki – można jedynie zdefiniować ponownie: jako indywidualną
zbrodnię”.
Elastyczni, skrzywieni,
połamani
Baumanowskie „niegdyś” odsyła nas
w nie tak znowu odległą przeszłość, bo
do lat powojennych. Wówczas właśnie
zachodnim socjaldemokracjom udało
się możliwie najpełniej zrealizować
ideał kapitalizmu z ludzką twarzą. Nędza mas napędzających swoją krwią
i potem machinę pierwotnego kapitalizmu została znacząco ukrócona przy
pomocy praw, które gwarantowały
zatrudnionym godne warunki pracy.
Diagnozowana przez Marksa alienacja – dająca się sprowadzić do sytuacji, w której „człowiekowi obcy staje
determinował pozycję społeczną człowieka i był źródłem jego samoidentyfikacji, projekt zakorzenienia w świecie poprzez pracę pozostawał nieco
kłopotliwy.
Amerykański socjolog Richard Sennett twierdzi, że ceną, którą obywatele państwa opiekuńczego płacili za
stabilność swojego zatrudnienia i zogniskowanej wokół niego egzystencji,
była otępiająca nuda. Praca na większości stanowisk wciąż wymagała
biernego dostosowania się do rytmu
narzucanego przez maszyny, a bezpieczeństwo generowane przez związek
pracowników z zakładem okupione
zostało akceptacją ścisłej kontroli społecznej. Hasło métro, boulot, dodo („metro, praca, spać”), niesione na sztandarach przez francuskich studentów
w roku 1968, w trzech słowach streszczało odtwórcze, poddane bezmyślnej
rutynie życie ówczesnych robotników
i przedstawicieli klasy średniej. Z czego nie wynika jednak, że zastąpienie tej rutyny post-przemysłową elastycznością – motywowane nie tylko
względami ekonomicznymi, lecz także
rozpaloną na początku lat osiemdziesiątych quasi-religijną wiarą w nieistnienie „czegoś takiego jak społeczeństwo” – naprostowało obserwowane
przez Sennetta skrzywienie ludzkich
charakterów.
Sennett pojmuje charakter jako więź
spajającą człowieka ze światem oraz
z innymi ludźmi. Od stopnia trwałości tej więzi zależy, czy ów człowiek
postrzega swoje życie jako spójną opowieść, czy też rozpada się ono w jego
rękach na niepowiązane ze sobą fragmenty. Jednym ze źródeł wspomnianej
trwałości jest zaś miejsce pracy, będące
– jak twierdzi amerykańska antropolożka Elizabeth Dunn – istotnym społecznym źródłem tożsamości i podmiotowości. W książce „Prywatyzując
Polskę” dochodzi ona do wniosku, że
cechy charakteru uważane dziś na Zachodzie za wrodzone – takie jak niezależność czy umiejętność samodzielnego podejmowania decyzji – stanowią
w istocie korelat późnokapitalistycznych stosunków pracy. „Koncepcja
osoby ludzkiej jako wspólnotowej lub
społecznie zanurzonej – konkluduje Dunn – jest całkowicie sprzeczna
z tym, co określa [się] mianem «człowieka Zachodu»”.
Wykorzenieni
W tym kontekście warto raz jeszcze
przywołać słowa autora pamiętnika,
który w 1931 roku pisał o „łamiących
się charakterach” ludzi trwale pozbawionych zatrudnienia. Bo czy ich
świat aby na pewno uznać można za
świat rozbitków, którzy znaleźli się
za burtą sprawnie działającego systemu, oferującego to wszystko, czego im
brak? A może ich „stan nieważkości”
jest tylko ekstremalnym przejawem
tych samych niedomagań rzeczywistości społecznej, których na co dzień
doświadczają ludzie pozornie włączeni w społeczny obieg?
„Korozja charakteru” – to t yt uł
książki, w której Richard Sennett podsumował swoje prowadzone od kilkudziesięciu lat badania etnograficzne
nad wpływem organizacji pracy na życie zatrudnionych. Rozmowy z ludźmi
stojącymi na różnych szczeblach drabiny społecznej doprowadziły go do
wniosku, że w warunkach nowego kapitalizmu szczególną trudność sprawia im nawiązywanie trwałych relacji z innymi. „Głębsze zaufanie rodzi
się w nieformalnych sytuacjach, na
przykład gdy ludzie przekonują się,
na kim mogą polegać w obliczu trudnego bądź niewykonalnego zadania
9
– twierdzi Sennett. – Trzeba czasu, aby
takie społeczne więzi mogły się rozwinąć, powoli zapuszczając korzenie
w szczelinach instytucji”. Czas jest jednak tym właśnie, czego w elastycznym
modelu zatrudnienia brakuje. Formułą
nieźle ów model opisującą jest bowiem
„nic na długo” – „zasada, która powoduje erozję zaufania i wzajemnych
zobowiązań”.
Ten brak zaufania zostaje według
Sennetta wręcz zinstytucjonalizowany w strukturach współczesnego kapitalizmu. Stanowiące fundament więzi
społecznych poczucie wzajemnej zależności jest coraz częściej przedstawiane jako słabość, powód do wstydu.
Nawet w dominującym dziś modelu
pracy zespołowej kładzie się nacisk na
te kompetencje komunikacyjne, które
sprawiają, że potrafimy „dogadać się”
niezależnie od zmiennych konfiguracji
Narasta potrzeba
stworzenia
warunków, w których
ludzie pozbawieni
pracy zarobkowej
nie będą spychani
na margines życia
społecznego
personalnych. Kult „miękkich umiejętności”, w którym nie chodzi o to, by
artykułować i przezwyciężać faktycznie istniejące między ludźmi napięcia,
prowadzi ostatecznie do nieznośnego
spłycenia relacji między współpracownikami. Jako self made men nowej
generacji nie powinni się oni bowiem
przywiązywać – ani do zajmowanego
stanowiska, ani do siebie nawzajem.
Wszystko, co osiągnęli, zawdzięczają sobie samym, jednoosobowo odpowiedzialni za swoje sukcesy i porażki.
Sennett wykazuje, że gdy usunął się
nam spod nóg grunt w postaci stabilnego zatrudnienia, zostaliśmy również
pozbawieni miejsca, w którym niegdyś – w warunkach wymagających
bardziej może zrutynizowanej, ale też
głębszej współpracy – formowały się
więzi społeczne. Utraciwszy zaś Innego – tu autor „Korozji charakteru”
Na naszych
oczach tradycyjne
zatrudnienie
przestaje być
dobrem powszechnie
dostępnym
10
brzmi niemal jak chrześcijański personalista – sami zaczęliśmy unosić się
w próżni. Rzecz jednak nie w tym, by
załamywać ręce nad doznanym upadkiem lub idealizować coś, co w znanym nam kształcie se ne vrati, lecz by
podjąć wysiłek myślenia nad rozwiązaniami, które w dzisiejszych warunkach pozwolą przełamać zekonomizowany sposób postrzegania pracy
i nadadzą jej głębszy, bardziej osobowy wymiar.
Nade wszystko twórczy
Pierwszym spośród pomysłów, które warto w tym kontekście przywołać, jest lansowana m.in. przez Baumana i Sennetta koncepcja „dochodu
gwarantowanego” (basic income). W jej
myśl każdy obywatel, niezależnie od
swojego statusu socjoekonomicznego,
otrzymywałby od państwa niewielką
sumę pieniędzy, która pozwalałaby mu
wieść godne życie. Istotną zaletą tego
postulatu jest uczynienie wszystkich
członków społeczeństwa, nie zaś jedynie najgorzej sytuowanych, beneficjentami świadczeń społecznych. Jak zaś
przekonująco wykazuje Bauman, ograniczenie zasięgu tych świadczeń do
politycznie zmarginalizowanej grupy
obywateli stanowi najprostszą receptę
zarówno na obniżenie jakości samych
świadczeń, jak i na stygmatyzację korzystających z nich osób.
Postulat usankcjonowania życia
bez pracy może wydać się dziwaczny, skoro to ją właśnie uznaliśmy za
korzeń tożsamości człowieka i jego
powiązań z innymi ludźmi. Pamiętajmy jednak – w niniejszym numerze
„Kontaktu” przypomina o tym prof.
Tomasz Szkudlarek – że czym innym
jest praca, a czym innym zatrudnienie.
Dochód gwarantowany pozwoliłby
na dowartościowanie tych wszystkich
przedsięwzięć – pisze o nich Ignacy
Święcicki – które nie wiążą się z finansowym wynagrodzeniem, choć niewątpliwie stanowią twórczy wysiłek
podejmowany na rzecz rodziny lub
społeczności.
Na naszych oczach tradycyjne zatrudnienie przestaje być dobrem powszechnie dostępnym. W zaistniałej
sytuacji narasta potrzeba stworzenia
warunków, w których ludzie pozbawieni pracy zarobkowej nie będą spychani na margines życia społecznego.
Ten właśnie problem zdaje się rozwiązywać koncepcja basic income. U jej
podstaw leżą dwa założenia. Pierwsze, że wraz z jego wprowadzeniem
zarabianie pieniędzy nie straci na
atrakcyjności, lecz wciąż będzie źródłem bogacenia się, poczucia satysfakcji i społecznego prestiżu. Drugie, że
człowiek – jeśli tylko zapewni się odpowiednie warunki dla jego rozwoju
– nie zechce spędzać swojego życia
bezczynnie; że to, iż nie będzie musiał walczyć o przetrwanie, nie zabije
w nim potrzeby twórczej aktywności. Przekonanie to zgodne jest zresztą z antropologią chrześcijańską, na
gruncie której zaspokajanie tej potrzeby – czyli właśnie praca – czyni nasze
życie „bardziej ludzkim”.
W tym jednak miejscu wychodzi na
jaw istotna słabość koncepcji dochodu gwarantowanego. Abstrahując od
związanych z nim kosztów – dyskusja
o jego ekonomicznym aspekcie wciąż
się toczy – sam w sobie nie odmieni on losu ludzi, których umiejętność
współpracy z innymi została podkopana przez lata osamotnienia i wykluczenia z licznych dziedzin życia społecznego. Chociaż bowiem rezygnacja
z bardzo selektywnego systemu zasiłków może przyczynić się do uwolnienia bezrobotnych od piętna pasożytów, to z pewnością nie sprawi, że
z dnia na dzień staną się oni zdolni do
samoorganizacji.
Współistniejący,
współodpowiedzialni
Odmienny kierunek myślenia o przebudowie świata pracy zaproponowali
autorzy książki „Duch równości” – socjologicznego bestsellera ostatnich lat.
Richard Wilkinson i Kate Pickett wykazali, że w krajach o mniejszej rozpiętości dochodów lepiej żyje się ludziom
stojącym na wszystkich szczeblach
drabiny społecznej. Skala nierówności ekonomicznych jest więc zmienną,
która pozwala wytłumaczyć różnice
w nasileniu niemal wszystkich problemów społecznych w krajach rozwiniętych znacznie skuteczniej niż np. ich
zamożność wyrażona w PKB per capita.
Nierówności zmniejszać można nie
tylko na drodze intensywnej redystrybucji, lecz także poprzez niwelowanie
różnic w dochodach przed opodatkowaniem i transferami socjalnymi. Wilkinson i Pickett twierdzą, że cel ten
można osiągnąć, oddając w ręce pracowników część kontroli nad zakładami, w których są oni zatrudnieni.
Postuluje się więc łączenie partycypacji we własności firmy poprzez akcjonariat pracowniczy z umożliwieniem
załodze współzarządzania zakładem.
Odwołując się do wyników badań prowadzonych w działających według takich reguł przedsiębiorstwach, autorzy „Ducha równości” dowodzą, że
współwłasność i bardziej partycypacyjne metody zarządzania nie tylko
przekładają się na ustanowienie zrównoważonych – co nie znaczy równych
– stawek za pracę, ale przyczyniają się
też do budowania więzi między pracownikami i – wbrew stereotypom –
nie odbijają się negatywnie na wydajności firmy.
Współzarządzanie stanowi również
ważny aspekt trzeciej spośród interesujących nas propozycji: przedsiębiorczości społecznej. Sednem tej koncepcji jest tworzenie zakładów pracy,
w których zysk ekonomiczny jest celem realizowanym równolegle do
wypracowywania pewnych korzyści
społecznych. W odróżnieniu od pomysłów przedstawionych w „Duchu
równości”, działacze związani ze społeczną przedsiębiorczością nie dążą do
systemowej przemiany stosunków pracy, lecz koncentrują się na tworzeniu
niszy, która umożliwiłaby reintegrację
osobom wykluczonym.
Choć „korzyść społeczną” różnie
można rozumieć, najbardziej popularną jest formuła, zgodnie z którą działalność komercyjną łączy się
z oferowaniem zatrudnienia osobom
bezrobotnym lub niepełnosprawnym.
Usługi cateringowe, prowadzenie stołówek, pralnie, stolarnie i firmy sprzątające – to najpopularniejsze branże,
w których zadomowia się idea przywracania godności przez pracę. Łączy
je, z jednej strony, możliwość zatrudnienia osób pozbawionych specjalistycznych kwalifikacji, z drugiej zaś
– nastawienie na dostarczanie usług
i towarów na lokalny rynek, będące
niezwykle istotnym aspektem nadawania namacalnego sensu wykonywanej pracy. Idea ta współgra z inspiracją zawartą w katolickiej nauce
społecznej, z punktu widzenia której
– jak powiada kard. Reinhard Marx –
„sensowniejsze, a przede wszystkim
bardziej odpowiedzialne wobec osób,
których to dotyczy, jest subwencjonować pracę zamiast bezrobocia”.
***
W ten oto sposób wróciliśmy do punktu wyjścia: do chrześcijańskiej wizji
pracy pojętej jako działalność konstytuująca osobowe życie człowieka
i umożliwiająca mu budowanie trwałych relacji z innymi ludźmi, a w konsekwencji również z samym sobą. Bez
„my” – zaimka zwiastującego rzeczywistą współzależność, która wkracza
do ludzkiego losu poprzez pracę – nie
ma bowiem „ja”. To właśnie miał na
myśli Emmanuel Mounier, gdy pisał:
„Z chwilą kiedy łączność wzajemna
słabnie albo kiedy się zrywa, zatracam się dogłębnie sam: wszystkie szaleństwa polegają na klęsce stosunków
z dru­g im człowiekiem – alter staje
się alienus, z kolei ja sam sta­ję się dla
siebie obcy”. W tym też sensie, zastanawiając się nad wspólnotowym wymiarem ludzkiej pracy, poszukujemy
zarazem zagubionego – czy to pośród
rzeczy, czy to we własnym wnętrzu –
człowieka. ■
Konstancja Święcicka (1991)
studiuje socjologię i ekonomię na UW. Jest
wychowawcą w SR KIK. Przez rok mieszkała
i studiowała w Berlinie.
Misza Tomaszewski (1986)
jest doktorantem w Instytucie Filozofii UW
i nauczycielem filozofii w Zespole Szkół
Społecznych STO im. Pawła Jasienicy
w Warszawie. Redaktor naczelny „Kontaktu”.
11
12
Zawodowe
związki
partnerskie
Z prof. Juliuszem Gardawskim rozmawiają
Mateusz Luft i Cyryl Skibiński
Ilustracje: Monika Grubizna
J
eśli z polskich przedsiębiorstw usunie się związki zawodowe, nawet te cierpiące na rozliczne bolączki, to powstanie przestrzeń dla brutalizacji stosunków pracy i ujawni się ciemna strona naszej
kultury menedżerskiej.
Związki zawodowe nie mają w Polsce najlepszej opinii. Politycy utyskują na „rozwydrzonych związkowców, wypasionych
na państwowych pieniądzach”, a znaczna
część społeczeństwa zdaje się im przyklaskiwać, w najlepszym wypadku uznając
związki za przeżytek. Jak do tego doszło
w kraju „Solidarności”?
Szukając odpowiedzi na to pytanie,
pamiętajmy, że istnieje wiele modeli
kapitalizmu. Ukierunkowanie się na
jeden z nich determinuje kształt przyjmowanych później rozwiązań ustrojowych. W 1989 roku, przy bardzo zdecydowanej aprobacie „Solidarności”,
podjęto w Polsce decyzję, która dla
związków zawodowych okazała się
może nie destrukcyjna – to za dużo
powiedziane – ale wyznaczyła światu pracy pozycję podporządkowaną.
Związki zrezygnowały z jakiejkolwiek
formy partycypacji w zarządzaniu.
Z tego, co pan mówi, wynika, że „Solidarność” mogła wybrać inaczej i pójść „trzecią drogą”.
Spór trwa do tej pory. W rachubę
wc hod z i ł model ko ordy nowa ne j
gospoda rk i r y n kowe j, w któr y m
partnerstwo społeczne, zwłaszcza ze
światem pracy, uznaje się za ważną
instytucję, korygującą działania rynku oraz czystego parlamentaryzmu.
W ten sposób – mówiąc w dużym
uproszczeniu – działa to w krajach
skandynawskich, ale też w niektórych
państwach Europy kontynentalnej.
Tadeusz Mazowiecki i Leszek Balcerowicz
nie mieli jednak zupełnie wolnej ręki.
Kształt reform został w dużej części
wymuszony przez zewnętrzne okoliczności, czyli głębokie bankructwo
Polski, dużo głębsze niż obecne bankructwo Grecji. Zgodnie z liberalnymi założeniami, Bank Światowy
i Międzynarodowy Fundusz Walutowy uzależniały udzielenie pomocy finansowej w takich sytuacjach od tego,
czy dane państwo zdecyduje się na
drastyczne ograniczenie wydatków
publicznych i wejdzie na drogę pełnej prywatyzacji. Balcerowicz przyjął
te warunki, długi zostały zredukowane o połowę i Polska zaczęła sprawnie
wychodzić z kryzysu.
Lech Wałęsa uznał, że propozycje
Leszka Balcerowicza i Jeffreya Sachsa są słuszne, i podjął decyzję o tworzeniu w Polsce liberalnej gospodarki
rynkowej. Ceną za to był upadek etosu „Solidarności”, na który składała
się idea samorządności w miejscu pracy, rozbudowanego samorządu obywatelskiego i postulaty równościowe.
Rola związków zawodowych została ograniczona do ochrony praw pracowników. Okazało się, że oznacza to
stopniową marginalizację związków,
a więc również społecznej roli ich li-
Ukształtowanym przez autorytarny
socjalizm wzorem postępowania Polaków
jest „nieprzynależność”
Pod koniec 1989 roku grupa reformatorów z dawnego SGPiS-u, z Leszkiem
Balcerowiczem na czele, wybrała inną
drogę. Uznali, że w pełni efektywny jest jedynie liberalny model kapitalizmu, łączący się z maksymalnym
utowarowieniem produktów i usług.
Świat, na czele ze Stanami Zjednoczonymi, szedł wówczas w tym kierunku, rozwiązania europejskie uznano więc za mniej skuteczne, a nawet
niebezpieczne. Przypomnę zdanie
wypowiedziane bodaj przez Vaclava Klausa: „Trzecia droga wiedzie do
Trzeciego Świata”.
derów. To był dramat Wałęsy, który zaczął być politycznie marginalizowany
w roli przywódcy „Solidarności”, pośrednio na skutek własnych decyzji. Zaowocowało to m.in. wybuchem
„wojny na górze”, czyli jego sporem
z Mazowieckim.
W jaki sposób upadek etosu „Solidarności” wpłynął na funkcjonowanie związków
po roku ’89?
Ukształtowanym przez autorytarny
socjalizm wzorem postępowania Polaków jest „nieprzynależność”. Potrzeby
afiliacyjne realizowane są w rodzinach
13
14
i w kręgach przyjacielskich. „Solidarność” uformowała więź na poziomie
narodowym. Zanik etosu „Solidarności” – rozpad wspólnoty ideologicznej i religijnej, którą w pewnej mierze
stanowiła – ponownie te nasze cechy
uwydatnił. Jeśli już decydujemy się
gdzieś przynależeć, to raczej ze względów pragmatycznych, żeby coś dostać. W przypadku związków sprowadza się to do tego, że przez większość
członków traktowane są jak ubezpieczenie od zwolnienia z pracy. I to za
niewielką opłatą.
To jest problem dzisiejszych związków zawodowych, bo taka postawa
wiąże się z bardzo niskim poziomem
mobilizacji. Gdy centrala chce zorganizować manifestację w Warszawie,
w której mieszka, lekko licząc, sto tysięcy związkowców, musi wynająć
kilkaset autokarów i pozwozić ludzi
z całej Polski. W Paryżu wystarczy, że
centrala związków da sygnał do obrony praw pracowniczych, i już zbierają się setki tysięcy manifestantów,
w większości nienależących zresztą
do związków, a na ulicach miasta rozpoczyna się wielka fiesta.
Może trudności z mobilizacją wynikają
z tego, że związki źle wypełniają swoją,
i tak już zawężoną, misję? Co i rusz słyszy
się o liderach związkowych, skupionych
głównie na budowaniu własnej kariery,
zarabiających po dwadzieścia tysięcy złotych miesięcznie.
Na palcach dwóch rąk można policzyć związkowców, którzy zarabiają
takie pieniądze. Jest to możliwe tylko
w wielkich państwowych przedsiębiorstwach monopolistycznych, jakie
w Polsce mamy głównie w sektorach
energetycznym i surowcowym. Takie
firmy dysponują dużymi pieniędzmi z rent monopolowych. Wszyscy
uczestnicy gry chcą mieć udział w podziale tortu. Członkowie zarządów
umiejętnie omijają ustawę „kominową”, oficjalnie ograniczającą zarobki
menedżmentu spółek publicznych,
i ich zarobki idą niekiedy w setki tysięcy złotych. Związkowcy też mogą
pozwolić sobie na żądania wysokich
Prawdą jest, że liderzy związkowi
otrzymują niekiedy ekstra przywileje, które są swego rodzaju inwestycją
zarządów w pokój społeczny w przedsiębiorstwie. Związki bywają więc naWygląda to na opłacanie się szefom rażone na to, że ich liderzy będą kuzwiązków przez zarząd, w zamian za spo- powani, ale nie jest to częste. W 2005
roku przeprowadziliśmy badania,
kój. Schemat niemal mafijny.
płac dla pracowników oraz pewnych
beneficjów dla siebie, bo wielkie monopolistyczne przedsiębiorstwo jest
w stanie to unieść.
Rośnie poczucie, że niezorganizowanego
pracownika łatwiej wyeksploatować,
wycisnąć jak cytrynę i wyrzucić
w których pytaliśmy pracowników
o to, czy związek zawodowy, który
działa w ich zakładzie, broni interesów
załogi, czy tylko wąskiej grupy liderów. 67 procent pracowników uważało,
że związek walczy o interesy pracownicze , a tylko 7,5 procent twierdziło,
że szefowie związku zajęci są głównie
zabieganiem o własne interesy i traktują funkcję związkową jako gwarancję zatrudnienia, rubasznie określaną
jako „dupochron”.
Czy zdarza się, że pracodawca gorzej traktuje pracowników, którzy nie należą do
związku?
Korzyści dla pracowników, które wywalczy związek, zgodnie z prawem
obejmują wszystkich zatrudnionych
w przedsiębiorstwie. Na zjazdach central związkowych padają hasła walki z
„jeżdżącymi na gapę”, czyli pracownikami korzystającymi np. z podwyżek
wywalczonych przez związki, ale niechcącymi płacić składek związkowych.
Wobec kształtu polskiej konstytucji,
zmiana tej sytuacji jest jednak mało
prawdopodobna.
Jakie są inne powody, dla których do
związków zapisuje się coraz mniej ludzi?
Od 2000 roku liczba osób zrzeszonych
w związkach zawodowych utrzymuje się w Polsce na stałym poziomie.
W latach dziewięćdziesiątych ich liczba topniała, wraz z postępującą prywatyzacją, upadkiem nierentownych
przedsiębiorstw państwowych i rozwojem małych firm. Obecnie związkowców jest około milion osiemset tysięcy, czyli około czterdzieści procent
ludzi, którzy potencjalnie mogą do
związków należeć, bo pracują w wystarczająco dużych zakładach. Trzeba
pamiętać, że związek może powstać
pod warunkiem, że będzie miał przynajmniej dziesięciu członków – to eliminuje większość przedsiębiorstw sektora małych i bardzo małych firm.
Liczba zrzeszonych nie spada, ale też
wyraźnie nie rośnie. Zdarza się, chociaż nie jest to zjawisko częste, że sami
liderzy związku nie są zainteresowani jego powiększaniem. Po osiągnięciu
15
wielkości, która na mocy prawa zapewnia opłacany przez pracodawcę
etat lub etaty związkowe, ustabilizowany zarząd związku może obawiać
się, iż masowy dopływ nowych członków doprowadzi do powstania opozycji, która zagrozi jego władzy.
16
Dlaczego do związków należy tak niewielu młodych ludzi?
Dla wyjaśnienia zjawiska starzenia
się związków kluczowe są momenty,
w których dochodzi do grupowych
zwolnień. Zazwyczaj powstaje wówczas lista osób chronionych. Na jej
górze znajdują się osoby szczególnie
chronione ze względów socjalnych,
np. samotne matki. Zwykle ustala się
ze związkami zawodowymi, że chronieni będą doświadczeni pracownicy o długim stażu, którymi często są
członkowie związków zawodowych.
Ponadto konieczność uzgadniania
zwolnień ze związkami zawodowymi tworzy naturalny klimat do ochrony związkowców jako ceny płaconej
przez zarząd za ciche przyzwolenie
związku na zwolnienia.
Szef związku zawodowego w jednym z zakładów opowiadał mi, że gdy
tylko pojawiają się pogłoski o planowanych zwolnieniach, przybiegają do
niego ludzie, żeby natychmiast zapisać
się do związku. Odpowiada im wówczas, że bardzo chętnie ich zapisze, ale
nie może gwarantować ochrony przed
zwolnieniem, bo pierwszeństwo mają
ci, którzy płacą składkę od dwudziestu lat. To zrozumiałe z punktu widzenia lidera organizacji związkowej, ale
wśród młodych może rodzić się poczucie obcości związków zawodowych.
Mimo wszystko, jest to dość krótkowzroczna polityka liderów związkowych.
Związki nie lekceważą jednak zagrożenia wynikającego z braku „świeżej krwi”. Przy głów nych centralach związkowych powstały komisje
ds. młodzieży. Z drugiej strony wydaje się, że coraz częściej do wyobraźni młodych pracowników dociera, że
warto zapisać się do związku i „terminować” przez pewien okres, bo
w przyszłości ochrona związkowa
może się przydać. Rośnie poczucie,
także w korporacjach, że niezorganizowanego pracownika łatwiej wyeksploatować, wycisnąć jak cytrynę
i wyrzucić.
Młodzi pracownicy przychodzą
niekiedy do związków ze względów
ideowych. Tak zdarza się najczęściej
w przypadku „Solidarności”, gdy patriotyczny klimat domu rodzinnego,
z trwającą pamięcią o pierwszej „Solidarności”, powoduje, że młody pracownik chce należeć do tego związku.
Być może proces ten nasili się wraz
z ogólną ideologizacją życia społecznego w naszym kraju.
Związkom zawodowym bardzo często
zarzuca się, że dbając o doraźne interesy swoich członków, nie zwracają uwagi
na to, że doprowadzają przedsiębiorstwo
do ruiny.
Do nieracjonalnego zachowania się
związkowców dochodzi w sytuacjach
wyjątkowych, głównie w przedsiębiorstwach będących państwowymi monopolistami. Tak zdarzało się we wczesnych latach dziewięćdziesiątych, gdy
związki uniemożliwiły sanację kilku
ważnych przedsiębiorstw i miały swój
udział w doprowadzeniu ich do bankructwa. Oddając im sprawiedliwość,
muszę jednak dodać, że znam przypadki, gdy to właśnie związki, dzięki swoim zagranicznym kontaktom,
uniemożliwiły wrogie przejęcie firm
przez hochsztaplerów, już zaakceptowanych w ministerstwie przekształceń
własnościowych.
Gdyby lider związkowy nie brał
pod uwagę interesu swojego zakładu pracy, na taczkach wywieźliby go
sami związkowcy. Już nawet w okresie
pierwszej „Solidarności” bardzo mały
odsetek strajków wybuchał w związku z roszc zen ia m i wobec przedsiębiorstwa. Polskie związki, w porównaniu ze związkami w Europie
Zachodniej, są mało radykalne. Wszyscy – załoga, szefowie związków i zarząd firmy – zainteresowani są tym,
żeby przedsiębiorstwo dobrze funkcjonowało. Liderzy związkowi muszą
utrzymywać stan chwiejnej równowagi, tak aby było jak najmniej zwolnień,
przedsiębiorstwo utrzymało się na coraz bardziej konkurencyjnym rynku,
a oni sami nie stracili swoich pozycji
w związku.
Gdyby lider
związkowy nie brał
pod uwagę interesu
swojego zakładu, na
taczkach wywieźliby
go sami związkowcy
Związkowiec musi być naprawdę dobrym
rozgrywającym.
Młody, niedoświadczony szef jest dla
związków obciążeniem. Partnerem
dla zarządu może stać się dopiero wtedy, gdy będzie miał dostateczną wiedzę ekonomiczną i umiejętności psychologiczne. Aby to osiągnąć, musi
inwestować w siebie wiele lat, co jest
w Polsce możliwe dzięki dopuszczeniu wielokadencyjności w związkach
zawodowych. Minusem tej sytuacji
jest łatwość oligarchizacji struktury
związku i nadmierna uległość liderów
wobec zarządów firm.
Lider związkowy musi umieć się
dogadać nie tylko z zarządem, ale też
z innymi związkami. Przyjęty u nas
model pluralizmu otworzył pole do
„pączkowania” związków zawodowych. W Kompanii Węglowej działało ich do niedawna ponad siedemdziesiąt. W latach dziewięćdziesiątych
model ten niekiedy przyjmował formę
ostro konfliktową. Konflikty były głębsze na poziomie central (co rzutowało
na działalność Komisji Trójstronnej),
płytsze na poziomie zakładów pracy,
niemniej na każdym z nich równowaga w relacjach między związkami była
trudna do utrzymania.
W Polsce na r y wa l i zac ję m iędzy
związkami nakłada się jeszcze wyniesiony z PRL konflikt między reżimowym wówczas OPZZ i „Solidarnością”. Teraz jednak sporów między
związkami jest coraz mniej, choć podział polityczny i ideologiczny pozostaje wyraźny.
Pluralizm związkowy na poziomie jednego zakładu bywa niekiedy
rozgrywany przez pracodawcę. Najskrajniejszą tego formą jest wspomniane już przeze mnie tworzenie
przez właściciela firmy własnego,
„żó łtego” zw iązku zawodowego.
Oczywiście, formalnie są to związki niezależne, które powstały spontanicznie, ale w praktyce tworzą go ludzie w pełni posłuszni szefowi firmy.
Wiele decyzji, aby były wiążące dla
pracodawcy, musi być zgodnie podejmowanych przez wszystkie związki
działające na terenie zakładu. Jeżeli
jest wśród nich „żółty” związek, to nie
ma nic prostszego od storpedowania
wspólnego frontu.
Czy pracodawca ma jakieś korzyści z tego,
że w jego przedsiębiorstwie działają
związki zawodowe?
Związek zawodowy potrzebny jest
pracodawcy po to, żeby zapewnić sobie komunikację z pracownikami i – za
pewną cenę – spokój. Dla profesjonalnego zarządu pozytywnym skutkiem
obecności związków w ich przedsiębiorstwie jest też to, że związki mogą
przekazywać informacje o patologiach
na najniższym szczeblu, dotyczących
np. niewłaściwego zarządzania pracownikami. Badacze amerykańscy
ustalili, że informacje o patologicznych zjawiskach w relacjach między
niższym nadzorem a pracownikami
wykonawczymi można zdobyć tylko
dzięki związkom zawodowym. Żadne
ankietowanie pracowników tej wiedzy
nie da, bo zawsze liczą się oni z ryzykiem, że ankieta, pozornie anonimowa, przejdzie przez ręce krytykowaneNo właśnie, łatwo wyobrazić sobie sy- go nadzorcy.
Związki mogą nie tylko ułatwiać
tuację, w której konkurujące o nowych
członków związki prześcigają się w popu- komunikację, lecz także być antidotum na nadmiernie autorytarne
listycznych deklaracjach i gestach.
17
trwał nabór do jednej z niemieckich
fabryk motoryzacyjnych w Polsce. Niemiecki zarząd pytał kandydatów, kto
wcześniej należał do związku zawodowego. Na początku wszyscy się z tym
ukrywali, ale okazało się, że Niemcom zależy na wyselekcjonowaniu doświadczonych związkowców. Chcieli,
żeby związek był dla nich partnerem.
Polskich właścicieli firm jakoś te argu- A swoją drogą, gdyby nie dopuścili do
powstania związku w fabryce w Polmenty nie przekonują.
Według wspominanych badaczy, róż- sce, niemiecka centrala związkowa sonorodne warunki muszą być spełnio- lidnie zalazłaby im za skórę.
ne, aby związki przynosiły korzyść
z punktu widzenia zarządów. Zakład
nie może być monopolistą, pracowników powinien reprezentować jeden
związek zawodowy, nastawiony na
współpracę z zarządem. Warunki te
rzadko bywają spełniane w polskich
przedsiębiorstwach.
W prywatnych firmach sektora małych przedsiębiorstw (10–49 pracowników) liczba związkowców jest śladowa. W przedsiębiorstwach średnich
(50 –249 pracowników) wzrasta do
kilkunastu procent. Właściciele małych i średnich firm zazwyczaj gło- Przyszliśmy do pana w nadziei, że przeszą pogląd, że sami są „najlepszym konująco wyjaśni pan, dlaczego istnienie
związkiem dla swoich pracowników”. związków zawodowych leży w publicznym
Równocześnie deklarują, że chcieli- interesie. Tymczasem w niemal każdej
by mieć reprezentację pracowników pańskiej wypowiedzi słyszymy o patolodla ułatwienia komunikacji, ale oba- giach trawiących polskie związki…
wiają się instytucji związków zawo- Rzeczywiście, jestem jak najdalszy
dowych. Uważają, że pojawienie się od idealizowania działalności najednego związku spowoduje powsta- szych związków. Pamiętajcie jednak,
nie następnych, że związki będą wy- że żyjecie panowie w społeczeństwie,
konywały polityczne zlecenia swoich w którym w wyniku nie tylko dowyższych organów, że ich liderzy będą świadczeń z totalitaryzmem i socjalitrudno usuwalni. W bilansie korzyści zmem autorytarnym, ale też w związi strat w firmach prywatnych sektora ku z dziedzictwem, które prof. Janusz
MŚP rachunek wypada niekorzystnie Hryniewicz opisywał jako kulturę folwarczną, dominują postawy zindydla związków.
widualizowane, żeby nie powiedzieć:
Jak to wygląda w przypadku zarządzają- egoistyczne. Otóż w naszym sfragmencych dużymi przedsiębiorstwami, których taryzowanym społeczeństwie związwiększość jest przecież skazana na współ- ki zawodowe zaliczają się do tych
pracę ze związkami? Czy potraf ią oni nielicznych organizacji, do których
jednak się należy. Są one także jedną
przekuć istnienie związku w swój atut?
Wielkie prywatne firmy na Zachodzie z tych instytucji – a nie ma ich wiele –
Europy potrafią istnienie związków do których polski pracownik może się
wykorzystać, a ich działające w Polsce zwrócić o pomoc, czyli łagodzą znany
filie mają po 30 procent uzwiązkowio- z badań efekt „społeczeństwa porzunych pracowników. Jakiś czas temu conego”. Zlikwidowanie związków
zarządzanie ludźmi przez władze
średniego szczebla, co zazwyczaj powoduje spadek efektywności zakładu.
Zwiększają także – w odpowiednich
warunkach – identyfikację z przedsiębiorstwami, dając pracownikom gwarancję, że zarząd nie będzie łamał zasad fair play.
18
Związki dorobiły się
niezłych prawników
i specjalistów od
polityki społecznej,
ale dobrych ekonomistów nie mają
zawodowych mogłoby skutkować pogłębieniem frustracji, a w dalszej kolejności wybuchem społecznych niepokojów, zwłaszcza w dużych zakładach.
Uważam, że związki są instytucją ekonomicznie i społecznie potrzebną.
Społeczeństwo tworzą jednak nie tylko
pracownicy, ale też członkowie zarządów
firm.
Aby debata o związkach nie była pozorna, trzeba brać pod uwagę wszystkie wierzchołki trójkąta zarząd –
pracownicy – związki zawodowe.
Niestety, zastanawiając się nad problemem związków, często abstrahuje
się od drugiej strony stosunków pracy, czyli zarządów. Powstaje obraz
jednowymiarowy: pisząc o związkach
zawodowych, akcentuje się patologie
i pomija zalety; pisząc o zarządach,
sugeruje się, że reprezentują wzór
podręcznikowo racjonalnego i humanitarnego zarządzania pracownikami.
Tymczasem menedżment, zwłaszcza
polski, ma tendencję do zarządzania
poprzez stres, zdradza lekceważący
stosunek do pracowników i ich reprezentacji, przejawia skłonność do
nadmiernego wyzyskiwania swoich
podwładnych.
Nie idealizuję ani związkowców,
ani zarządzających przedsiębiorstwami. Teza, której bronię, mówi, że jeśli
z polskich dużych przedsiębiorstw
usunie się związki zawodowe, nawet te cierpiące na wspomniane już
wcześniej bolączki, to powstanie przestrzeń dla brutalizacji stosunków pracy i ujawni się ciemna strona naszej
kultury menedżerskiej.
Do tej pory rozmawialiśmy o realiach
funkcjonowania związków zawodowych
w Polsce. Wnioski są dość pesymistyczne. Czy da się pan namówić na przedstawienie wizji tego, jak związki mogłyby
funkcjonować?
Dam, ale zaznaczam, że moja wypowiedź będzie obarczona myśleniem życzeniowym. Uważam, że trzy
główne centrale związkowe, a więc
OPZZ, „Solidarność” i Forum Związków Zawodowych powinny stworzyć
wspólną platformę reprezentacji interesów świata pracy. Razem mogłyby skutecznie oddziaływać na ekonomiczno-społeczną politykę państwa.
Ta wspólna platforma musiałaby zostać wzmocniona przez dobry instytut
ekonomiczny, bo choć związki dorobiły się niezłych prawników i specjalistów od polityki społecznej, to dobrych ekonomistów nie mają. W OPZZ
był kiedyś zresztą pomysł, żeby utworzyć uniwersytet związkowy, a w „Solidarności” wielokrotnie podejmowano ideę instytutu związkowego, lecz
na razie nic z tego nie wyszło. Taka
intelektualna platforma mogłaby stać
się zaczynem odbudowy społecznego
autorytetu związków, krokiem w stronę likwidacji konfliktowego aspektu
pluralizmu związkowego i jednolitego reprezentowania interesu pracowniczego na poziomie zakładów pracy.
Czy rzeczywiście podniesienie kompetencji reprezentantów związków zawodowych
wystarczy, by zwiększył się ich wpływ na
politykę prowadzoną przez rząd?
Polski model ustroju czy ekonomii politycznej charakteryzuje się wysokim
poziomem etatyzmu, lecz specyficznego. Cechuje go znaczna swoboda
administracji rządowej w podejmowaniu decyzji, a zarazem brakuje mu
warstwy profesjonalnych urzędników
o państwowotwórczym etosie. Jest on
również niedostatecznie ugruntowany w myśli programowej, pozbawiony długofalowej polityki przemysłowej i proinnowacyjnej oraz podatny
na lobbing wielkich grup interesów,
głównie kapitałowych.
Od kilku lat rząd boryka się z narastającym kryzysem, w związku
z czym staje się coraz bardziej otwarty na tzw. demokrację deliberatywną.
Nie tylko słucha grup zorganizowanego interesu, lecz zwraca uwagę również na nowe propozycje. Tak było na
przełomie lat 2008–2009, gdy rządzący
oczekiwali od związków zawodowych
i organizacji pracodawców programu
antykryzysowego. Otóż związki zawodowe, jeśli staną się znaczącą i profesjonalną grupą interesu o pewnej
możliwości podejmowania akcji czyn- centralami związkowymi. Konieczne
nych, będą mogły wykorzystać szanse byłoby też wprowadzenie państwowej kontroli nad wykorzystywaniem
otwierane przez rządy.
powierzonych związkom funduszy.
Wśród postulatów związków zawodowych
nie pojawia się już hasło samorządności Wzięcie na siebie odpowiedzialności za
pracowniczej. Czy idea ta jest jeszcze administrowanie częścią budżetu odmieniłoby wreszcie fatalny wizerunek związw ogóle aktualna?
Samorządy pracownicze w autory- ków jako wiecznych petentów, skłonnych
tarnym socjalizmie, o których wpro- do warcholstwa…
wadzenie – powołując się na socjal- To dł uga droga, a kt ua l nego st ademokratyczną doktrynę – walczyła nu rzeczy tak łatwo się nie zmieni.
„Solidarność”, miały sens. Popierał je Prof.Wiesława Kozek przebadała to,
wtedy również Leszek Balcerowicz. w jaki sposób prasa pisze o związkach
W realiach gospodarki rynkowej, wy- zawodowych. Okazało się, że do gasokiego poziomu konkurencji i znacz- zet przebijają się wyłącznie informacje
nego sprofesjonalizowania zarządów negatywne. Nie tylko dlatego, że więinstytucja samorządu jest trochę nie- kszość Polaków jest sceptyczna wobec
kompatybilna. Sytuacja, w której ma związków zawodowych, lecz także ze
się bezpośredni wpływ na kształt po- względu na to, iż wielki kapitał i środejmowanych decyzji, ale nie ponosi dowiska opiniotwórcze są skierowasię żadnej odpowiedzialności mająt- ne raczej na prawo, niechętne ideom
kowej, jest niezdrowa. Przedstawiciele socjaldemokratycznym. W głównych
załogi są zresztą wybierani do zarzą- tytułach prasowych nie przeczytacie
dów publicznych przedsiębiorstw, ale więc panowie o tym, że dzięki związnie mają głosu rozstrzygającego. Po- kom udało się zatrzymać w jakiejś
dobnie jest w części prywatnych firm sieci handlowej łamanie prawa pracy albo że zrealizowane zostały pewna Zachodzie.
ne cele w ramach polityki społecznej.
Za wzór funkcjonowania związków za- Dla grup pracowniczych są to sprawodowych uchodzą te, które działają wy ważne, ale to żaden news… News
w krajach skandynawskich. Czy tamtej- związkowy to przyspawanie pociągu
sze rozwiązania mogłyby się sprawdzić do szyn, palenie opon… Destrukcja. ■
w Polsce?
System gandawski, o który panowie
pytacie, działa nie tylko w Skandynawii, ale też na przykład w Belgii. Polega on na tym, że związki zawodowe
administrują pewną pulą funduszy
budżetowych, przeznaczonych np. na
walkę z bezrobociem. Dbają o to, żeby
ludzie zwalniani zdobywali kompetencje zgodne z aktualnymi potrzebami rynku. Takie rozwiązanie jest też
o tyle korzystne dla samych związków
zawodowych, że łączy się z przyzna- Prof. Juliusz Gardawski (1948)
jest kierownikiem Katedry Socjologii
niem im sporej liczby etatów.
Ekonomicznej w SGH, gdzie zajmuje się
Wiem, że zarówno w „Solidarności”, badaniem struktury społecznej i struktury
jak i w OPZZ dyskutuje się co jakiś świata pracy. Współpracuje z „Solidarnością”,
czas o możliwości pójścia w kierunku OPZZ, Fundacją im. Friedricha Eberta oraz
systemu gandawskiego. Uważam, że Instytutem Spraw Publicznych. Jest wydawcą
warto spróbować, na początek na po- „Warsaw Forum of Economic Sociology”,
członkiem Rady Konsultacyjnej Konfederacji
ziomie województwa. Wymagałoby Lewiatan oraz obserwatorem prac
to jednak dużej dozy zaufania między Komisji Trójstronnej.
19
Towar z różowej
Strefy
Ignacy Święcicki
Ilustracje: Martyna Wójcik-Śmierska
D
o pomysłu wprowadzenia płacy rodzinnej odmiennymi drogami dochodzą przedstawiciele
różnych stron światopoglądowej barykady. Idea ta
jest żywa zarówno dla ludzi lewicy, jak i dla osób
inspirujących się katolicką nauką społeczną.
Gotowa n ie. Sprząt a n ie. Za k upy.
A przede wszystkim opieka – nad
dzieckiem, niepełnosprawnym, starszym. Wartość nieodpłatnej pracy, wykonywanej w domu i dla domu, szacowana jest na około 55% przeciętnej
płacy brutto w gospodarce lub, patrząc
w skali makro, na około 30% PKB.
Prace domowe wykonywano od zawsze, dopiero jednak od niedawna
podnoszona i dyskutowana jest potrzeba uznania ich za pracę równą
pracy zarobkowej, a co za tym idzie
– oddzielnego wynagradzania. Na lewicy podkreśla się też „kobiecy” wymiar problemu. W miejsce neutralnej
„pracy domowej” pojawiają się określenia w rodzaju „nieodpłatna praca
kobiet”, a cała ta sfera została barwnie
nazwana „różową strefą gospodarki”.
Wydaje się, że oprócz argumentów
przemawiających za opłacaniem takiej
pracy, które nabudowane są na przekonaniach ideologicznych, pod uwagę
wziąć należy trzy czynniki obecne we
współczesnej kulturze i gospodarce.
Co boli kobiety
Po pierwsze, kwestia prestiżu i pozycji społecznej. Według sondażu CBOS
z 2003 roku, przywoływanego w raporcie Instytutu Spraw Obywatelskich, praca gospodyni domowej jest
oceniana jako bardziej szanowana niż
praca zarobkowa jedynie przez 4% kobiet, a na równi z nią przez kolejne
33%. Jednocześnie, według tego samego badania, 40% kobiet uważa pracę zarobkową matek za szkodliwą dla
kondycji rodziny. Wprowadzenie wynagrodzenia za opiekę nad dzieckiem,
związaną często z wycofywaniem się
z tradycyjnie rozumianego rynku pracy, miałoby stanowić narzędzie umożliwiające kobietom realizację ich celów,
przy jednoczesnej odbudowie prestiżu
i wzmocnieniu poczucia własnej wartości, jak również wartości w oczach
ich mężów.
Nieuznanie pracy
domowej za pracę
sprawia, że osoby
ją wykonujące nie
otrzymują świadczeń
należnych innym
pracującym
Po drugie, w czasach, w których
dominuje ekonomiczny język opisu świata i konieczność oceny działań polit ycznych pod kątem efektywności, to, co nie jest zmierzone,
skwantyfikowane i przeliczone na
pieniądze, nie staje się celem polityki.
Nieodpłatna praca domowa przyczynia się do generowania PKB, którego
powiększanie jest głównym celem polityki gospodarczej. Nie jest ona jednak w żaden sposób do tegoż PKB wliczana, wynagradzana ani nie figuruje
na liście celów gospodarczych. Celem
polityki gospodarczej, szczególnie
w warunkach kryzysu, jest pobudzanie wzrostu, co ma być najbardziej
skutecznym remedium na rosnące zadłużenie i bezrobocie. Jednak dopóki
„nieodpłatna praca” nie znajdzie czytelnego odzwierciedlenia we „wzroście”, dopóty jej odpowiednie wspieranie będzie jedynie pobocznym celem
rządzących. Pozytywną zmianę w tym
kontekście zwiastują podejmowane
w ostatnich latach próby wprowadzenia do polityki gospodarczej syntetycznych miar, innych niż PKB. Tak
czy inaczej, osiągnięcie konsensusu
w tej sprawie wydaje się raczej odległe.
Wreszcie, trzecim czynnikiem, który sprawia, że uznanie pracy domowej
za „prawdziwą” pracę stanowi potrzebę coraz bardziej palącą, jest zyskująca w wielu krajach popularność idea
workfare society. Workfare society to koncepcja systemu świadczeń społecznych
opartego o partycypację w rynku pracy. Na jej gruncie niepracująca osoba,
21
która chce uzyskać dane świadczenie
społeczne – ubezpieczenie zdrowotne, zasiłek czy emeryturę – musi spełnić pewne kryteria: wykazać się aktywnym poszukiwaniem pracy, brać
udział w szkoleniach bądź udowodnić, że jest niezdolna do pracy. To właśnie odróżnia koncepcję workfare society
od welfare state, w którym świadcze-
się do zmniejszenia uzależnienia ekonomicznego kobiet i ograniczenia
skali zjawiska „feminizacji biedy”. To
jednak wydaje się tematem wtórnym
w stosunku do kwestii równouprawnienia, a nawet może tworzyć pewne
bariery dla jego osiągnięcia. Jak piszą
autorzy wspomnianego już raportu Instytutu Spraw Obywatelskich, na wy-
Wynagradzanie pracy wykonywanej w domu
mogłoby przyczynić się do zmniejszenia
skali zjawiska „feminizacji biedy”
22
nia społeczne należą się wszystkim,
a ich finansowanie jest możliwe dzięki
prawnemu usankcjonowaniu solidarności społecznej. Nieuznanie pracy
domowej za pracę sprawia, że osoby ją
wykonujące nie otrzymują świadczeń
należnych innym pracującym, np. nie
obejmuje ich z tego tytułu ubezpieczenie zdrowotne, nie mają prawa do
odszkodowania za wypadki przy pracy, nie odprowadza się za nie składek
emerytalnych. W Polsce trwają obecnie
prace nad przyznaniem praw do urlopu wychowawczego kobietom pracującym na umowach cywilnoprawnych,
studentkom i bezrobotnym. Dotychczas takie świadczenia uzależnione
były od tego, czy przed urodzeniem
dziecka kobieta zatrudniona była na
etacie.
Kościół, lewica, rodzina
Argumenty za wyceną pracy wykonywanej w domu oraz za jej wynagradzaniem pojawiają się w różnych
rejonach światopoglądowej sceny.
Z jednej (lewej) strony, podkreśla się
kwestię uznania i dowartościowania
pracy wykonywanej przez kobiety.
Najważniejszym celem jest tu równouprawnienie partnerów prowadzących
gospodarstwo domowe, polegające na
„sprawiedliwym” podziale obowiązków, a także zmniejszenie zależności
kobiet od mężczyzn poprzez umożliwienie im powrotu na rynek pracy.
Wynagradzanie pracy wykonywanej
w domu mogłoby również przyczynić
płacaną przez państwo pensję za „zajmowanie się domem” kobiety mogłyby
zareagować „wycofaniem z życia publicznego […] do domu, w konsekwencji nastąpiłby powrót do tradycyjnego,
patriarchalnego podziału obszarów
życia społecznego. […] Być może zatem nie idea płacenia kobietom za prace domowe, lecz idea redystrybucji
pracy domowej pomiędzy kobietami
i mężczyznami jest – jak dotąd – jedyną strategią, która zdaje się zapewniać
większy stopień równości pomiędzy
płciami. Nie ma jednak pomysłu, jak
tę strategię w praktyce zrealizować”.
Analogiczna argumentacja rozwijana jest w toku trwającej obecnie dyskusji na temat wydłużenia urlopów macierzyńskich w Polsce. Podnosi się, że
nowe rozwiązanie – możliwość wydłużenia urlopu do roku oraz wykorzystania jego części przez ojca dziecka
– przyczyni się do pogorszenia pozycji kobiet na rynku pracy oraz utrwalenia dotychczasowego, nierównego
podziału obowiązków. Proponowane
jest zatem wprowadzenie obowiązku
wzięcia części urlopu przez ojca dziecka. Gdyby mężczyzna z tego przywileju nie skorzystał, całkowita długość
urlopu uległaby skróceniu.
Podobne argumenty przemawiają
za rozwiązaniami przyjętymi w krajach skandynawskich, o silnej tradycji socjaldemokratycznej, gdzie znacznie silniej akcentowany jest podział
obowiązków (np. poprzez bodźce dla
wykorzystania przez ojców urlopów
wychowawczych) oraz zapewnienie
niezależności kobiet (np. poprzez ułatwienia w powrocie na rynek pracy,
umożliwienie pracy w niepełnym wymiarze lub zapewnienie sprawnego
systemu żłobków i przedszkoli). Kraje skandynawskie mają bardzo wysoki odsetek pracujących kobiet, a także wysoki odsetek pracujących matek
małych dzieci, przy jednoczesnym
relatywnie wysokim współczynniku
dzietności. Filozofia stojąca za wprowadzanymi tam rozwiązaniami jest
jednak również silnie nastawiona na
jednostkę i jej wyrwanie z wszelkich
zależności – w tym również rodzinnych. Jak podkreślono w broszurze
reklamującej skandynawski model
społeczno-ekonomiczny, wydanej na
Światowe Forum Ekonomiczne w Davos w 2011 roku, „idealna rodzina
jest złożona z dorosłych, którzy pracują i nie są od siebie zależni finansowo, i dzieci, które zachęca się do bycia niezależnymi tak wcześnie, jak
to możliwe”.
Poparcie dla wynagradzania osób
zajmujących się dziećmi i z tego tytułu rezygnujących z innej pracy zarobkowej wyprowadzane bywa również,
w ślad za katolicką nauką społeczną,
z pojęcia sprawiedliwej płacy. Sprawiedliwej, to znaczy takiej, która pozwala
na utrzymanie rodziny, nawet wówczas, gdy pracuje tylko jedno spośród
rodziców, a drugie zajmuje się domem
i wychowaniem dzieci. W domyśle zakłada się, że tę drugą funkcję lepiej
spełni kobieta, gdyż jest niezastąpiona w opiece nad potomstwem, szczególnie we wczesnym etapie jego życia.
Przez wiele lat idea „płacy rodzinnej”
oznaczała zapewnienie osobie pozostającej na rynku pracy (czytaj: ojcu)
takiego wynagrodzenia, które wystarczy do utrzymania całej rodziny.
Obecnie, w sytuacji nie dość wysokiej
pensji „głowy rodziny”, pojawia się
postulat materialnego wynagrodzenia
pracy kobiety – czy to w formie dopłaty do pensji pracującego męża, czy też
zasiłku rodzinnego.
W odróżnieniu od motywacji lewicowych, katolicka nauka społeczna
wskazuje na konieczność zapewnienia
dostępu do dóbr (a nie wynagrodzenia
pracy według wysiłku i trudu), przy
jednoczesnym podkreśleniu zagrożeń, jakie mogą się wiązać z koniecznością podejmowania pracy przez
matki małych dzieci. Nie wspomina
się też o zapewnieniu równouprawnienia płci (por. np. „Laborem Excercens”
19). Praca wykonywana przez matki w domu musi zostać „uszanowana zgodnie z wartością, jaką przynosi
ona rodzinie i społeczeństwu” („Karta praw rodziny”, art. 10) – nie ma tu
jednak mowy o wynagrodzeniu finansowym, nawołuje się raczej do zmiany postaw społecznych względem kobiet niepodejmujących zatrudnienia
poza domem.
Gdzie praca popłaca
Szukając przykładów z innych krajów
i ograniczając się do świadczeń związanych z opieką nad dziećmi (a zatem
pozostawiając na uboczu problemy
opieki nad ludźmi niepełnosprawnymi
lub starszymi), wskazać można kraje
oferujące rozwiązania odpowiadające
płacy rodzinnej np. w formie płatnego urlopu wychowawczego. Tego typu
świadczenia istotnie różnią się od często stosowanych zasiłków „na dziecko”, których istnienie można raczej interpretować jako udział w korzyściach
społecznych uzyskanych dzięki narodzinom nowego obywatela. W każdym
jednak przypadku trudno pewnością
wyrokować o intencjach prawodawców, którzy w swoich deklaracjach częściej zachęcają do posiadania większej
liczby dzieci przez złagodzenie spadku stopy życiowej związanej z ich posiadaniem i wychowaniem, niż wprost
przedstawiają płatny urlop jako wynagrodzenie za wykonywaną pracę. Takie podejście może być jednak zgodne zarówno z KNS, jak i z systemami
socjaldemokratycznymi.
Częściowo płatne urlopy wychowawcze obowiązują np. we Francji,
w której w dodatku zasiłki są progresywne – w znaczeniu większego (oraz
dłuższego) wsparcia przy większej
liczbie dzieci. W Finlandii rodzicom
23
Katolicka nauka społeczna podkreśla
zagrożenia, jakie mogą wiązać się
z koniecznością podejmowania pracy przez
matki małych dzieci
przysługuje tzw. „urlop opieki domowej”, możliwy do wykorzystania do
trzecich urodzin dziecka, również
wraz z przysługującym zasiłkiem.
W późniejszym okresie (do ukończenia przez dziecko drugiej klasy szkoły podstawowej) przysługuje tzw. częściowy urlop na opiekę nad dzieckiem,
połączony z niskim zasiłkiem. Ciekawe rozwiązanie wprowadziła Estonia.
Polega ono na możliwości skorzystania
z płatnego „urlopu rodzicielskiego”
również przez osoby, które wcześniej
nie pracowały – w takim wypadku
wypłacana kwota równa jest pensji
minimalnej. W Niemczech płatne urlopy wychowawcze (wraz z przysługującym zasiłkiem – Elterngeld) zostały wprowadzone za rządów wielkiej
koalicji CDU-SPD, a więc przy współpracy chadeków i socjaldemokratów.
Z kolei we wrześniu 2013, wraz z wejściem w życie prawa gwarantującego
zapewnienie państwowej opieki nad
dziećmi do lat trzech, ma pojawić się
możliwość otrzymania zasiłku finansowego w sytuacji, gdy któreś z rodziców postanawia zrezygnować z pracy
w celu podjęcia opieki nad dzieckiem.
Rządząca obecnie chadecja uzasadnia
otworzenie tej furtki daniem rodzicom pełnej możliwości wyboru między opieką instytucjonalną a osobistą
– bez finansowego dyskryminowania
żadnej spośród opcji.
W Polsce trwają obecnie prace nad
wydłużeniem urlopów macierzyńsk ic h (do jednego roku, objęt yc h
zasiłkiem w wysokości 80% pensji),
jak również nad opłacaniem składek
emerytalnych kobietom, które urodzą dzieci, a wcześniej nie pracowały (jest to element tzw. pakietu osłonowego dla podwyższenia wieku
emerytalnego).
Społeczeństwo sieci
24
Można pozostawić na boku kwestię
polityki prorodzinnej i wskazać na
inne dziedziny, w których wykonywana praca nie jest wynagradzana finansowo, choć bez wątpienia przyczynia
się do rozwoju gospodarki. Sztandarowym przykładem jest tu rozwój
Wikipedii: tysiące ludzi poświęcają
swój wolny czas, tworząc encyklopedię dokładniejszą niż Britannica. Jeśli
wierzyć głosom piewców gospodarki
opartej na wiedzy, tudzież kapitalizmu
kognitywnego, kluczowego znaczenia
dla podtrzymania rozwoju nabrało odpowiednie wykorzystania różnorakich
sieci oraz rozwijanie kreatywności,
nieodłącznie związanej z bezpośrednimi interakcjami międzyludzkimi. Oba
te czynniki wymykają się tradycyjnemu rynkowi, a podejmowane działania nie zostają wynagrodzone.
W to miejsce wkracza nienowa idea
„dochodu powszechnego” – kwoty
pieniędzy gwarantowanej każdemu
obywatelowi, bez żadnych warunków
wstępnych. Niezależnie od współczesnych teorii socjologiczno-ekonomicznych, można, podobnie jak miało to
miejsce w przypadku płacy rodzinnej,
uzupełnić taki postulat argumentacją
zaczerpniętą z różnych stron ideologicznej barykady. Z jednej strony, ludzie lewicy wskazują na „demokratyzację gospodarki” oraz prawo do
godnego życia dla każdego. Z drugiej
– guru liberałów Milton Friedman formułuje pomysł na dochód powszechny w postaci negatywnego podatku
dochodowego, który mógłby zastąpić
istniejące systemy wsparcia dla ubogich rodzin. W praktyce należałoby
uzgodnić wysokość progu dochodowego, powyżej której podatek byłby
obliczany tradycyjnie (tj. jako pewna
kwota płacona państwu). Poniżej zaś
oprocentowanie byłoby ujemne – czyli na koniec dnia państwo musiałoby
tak naliczony negatywny podatek podatnikowi zwrócić. Według Friedmana uprościłoby to biurokrację, zlikwidowało błędne bodźce (np. wkładanie
wysiłku w uzyskiwanie określonej formy świadczenia), a jednocześnie podtrzymało zachętę do poszukiwania
i podejmowania pracy. Należy wreszcie przywołać związane z katolicką
nauką społeczną pojęcie „logiki daru”,
opisane w encyklice „Caritas in veritate” uzupełnienie relacji rynkowych
i interwencji państwa działaniami bezinteresownymi, kierowanymi miłością
bliźniego.
Show me the money
doceniającego zarówno pranie, prasowanie, opiekę nad dziećmi, jak i przysługujące bez względu na płeć czy tradycyjną rolę społeczną.
Koniec końców, niezbędne będzie
zaangażowanie państwa – trudno bowiem wyobrazić sobie, żeby koszty
związane np. z utrzymaniem niepracujących żon pracowników ponosić
mieli pracodawcy. Dodatkowe elementy polityki redystrybucyjnej, szczególnie w kwestii dotykającej tak znaczną
część społeczeństwa, wymagają też silnego poparcia społecznego. W każdym
przypadku nowe rozwiązania problemu nieodpłatnej pracy będą zatem musiały zostać poprzedzone kolektywną
zmianą sposobu rozumienia samej
pracy. Droga do tego jeszcze daleka,
jednak zarówno trendy społeczno-ekonomiczne, jak i bieżące przemiany polityczne wydają się wskazywać
na to, że włączenie problemu nieodpłatnej pracy do głównego nurtu debaty publicznej może być bliżej, niż nam
się wydaje. ■
Niezależnie od sposobu argumentowania, nie można uciec od pytania:
kto za to wszystko zapłaci? Można
przerzucać się obliczeniami i argumentami o ogromnych kosztach i zagrożeniu długiem publicznym; o katastrofalnych skutkach zniechęcania
do podejmowania pracy i o twórczych
efektach każdej aktywności we wspólnocie; o naturalnej roli kobiety i powszechnej równości czy niezależności.
Czy jest zatem możliwy sojusz między dwiema stronami ideologicznego sporu? Ewentualne porozumienie, przynajmniej na krótki okres,
wydaje się możliwe (casus Niemiec),
jednak długofalowe cele są zdecydowanie odmienne. Dla lewej strony takim celem jest zerwanie z tradycyjnymi rolami społecznymi, a szczególnie
rodzinnymi. Strona inspirująca się nauką Kościoła ma zaś na celu osadzenie pracy w szerokim kontekście celów ludzkiego życia i podkreślanie
jej znaczenia dla jednostki i wspólnoty. Idzie za tym również przeciwstawienie się postępującej ekonomizacji
wszystkich sfer życia i przemienianie
w tym kierunku paradygmatu gospodarczego. Być może sposobem na
pogodzenie zwaśnionych stron jest
rozszerzenie podejścia do wynagroIgnacy Święcicki (1984)
dzenia za pracę na wszystkie sfery ży- jest ekonomistą. Pracował w demosEUROPA
cia – a zatem skierowanie się w stronę – Centrum Strategii Europejskiej. Był
dochodu powszechnego – rozwiązania wychowawcą w Klubie Inteligencji Katolickiej.
Każdy
sobie
I
deologie pracy sprawiają, że
zapominamy o strukturalnych,
zazwyczaj dziedziczonych nierównościach. Mówiąc w kółko
o motywacji, samorealizacji i stałym doszkalaniu się, zaczynamy
postrzegać te podziały jako naturalną konsekwencję indywidualnych zasług.
Przeszło dwadzieścia lat temu świat
pracy w Polsce stanął przed wyzwaniem przejścia od gospodarki centralnie sterowanej do systemu rynkowego. Transformacji tej towarzyszyła
zmiana etyki pracy. Przemiany rynku pracy, które w Polsce zachodzą od
końca lat osiemdziesiątych, w krajach
Zachodu rozpoczęły się dekadę wcześniej. To wtedy dożywotnie zatrudnienie, jasna wizja kariery i związanego z nią dobrobytu, oraz opiekuńcze
państwo zaczęły odchodzić do lamusa. Dobiegała końca epoka fordyzmu,
której nazwa wywodzi się od systemu opartego na taśmowej produkcji, wprowadzonego na początku XX
wieku w fabrykach samochodowych
Henry’ego Forda. Ford odkrył, że podnosząc zarobki zatrudnianych przez
siebie robotników, może osiągać większe zyski, ponieważ stają się oni konsumentami towarów, które produkują.
Rosło znaczenie konsumpcji.
Emocjonalnie zmotywowani
Dla zmiany myślenia o pracy istotne
okazało się także zaprzężenie języka psychologii do opisu świata pracy.
Za sprawą przeprowadzonych jeszcze w latach dwudziestych XX wieku
badań Eltona Mayo ujawniono związek wydajności z dbałością o emocje
i uczucia pracowników. Eksperyment
na zatrudnionych w Western Electric
Company wykazał, że wzrost efektywności łączy się z poświęceniem
uwagi pracownikom i zwiększeniem
u nich poczucia, że sterują własnym
losem. Mayo przyczynił się tym samym do trwałego splecenia języka
efektywności z językiem emocji. Coś,
co swego czasu było zaskakującym
odkryciem, dzisiaj jest oczywistością: zarówno od menedżera, jak i od
sprzedawcy w hipermarkecie bądź
teleankietera oczekuje się umiejętności nawiązywania kontaktów, pracy
zespołowej i komunikacji.
ilustracja: Rafał Kucharczuk
Jan Strzelecki
W ostatnich dekadach XX wieku
państwa Zachodu wkroczyły w erę
tzw. postfordyzmu, oznaczającą przede
wszyst k im wzrost elast ycznośc i,
a więc częstsze stosowanie niestandardowych form zatrudnienia, uelastycznienie i specjalizację produkcji oraz
wykorzystanie bardziej wykwalifikowanej siły roboczej. W Polsce postfordyzm jest wciąż zjawiskiem dość
nowym, ale problemy umów śmieciowych, liberalizacji przepisów dotyczących warunków pracy czy odchodzenia od zatrudnienia na całe życie i na
etacie dotyczą wielu Polaków i zadomowiły się w debacie publicznej. Postfordowską narrację słyszymy w wypowiedziach polityków opowiadających
się za uelastycznieniem rynku pracy, w mediach podkreślających wagę
samorealizacji w pracy i wypowiedziach zwykłych ludzi. Wyznacza ona
ramy dominującej opowieści o pracy
i o tym, jak robić karierę.
25
26
Przyswojenie przez pracowników
specyficznych kompetencji związanych z przemianami świata pracy jest
ważnym elementem transformacji
w krajach Europy Wschodniej. W ciągu ostatnich przeszło dwudziestu lat
w przyśpieszonym tempie doświadczamy w Polsce zmian związanych
z przechodzeniem od fordyzmu do
postfordyzmu. Kluczowymi wartościami stały się możliwość nieustającego rozwoju i podnoszenia kwalifikacji
oraz zdolność do ponoszenia ryzyka.
Dobrą okazję do obserwacji przemian
myślenia o pracy stwarzają poradniki dotyczące poruszania się po rynku
pracy i robienia kariery. Uczą, że jednym z kluczy do osiągnięcia sukcesu
jest „automotywacja”: należy odpowiednio się motywować, aby zrealizować swoje cele zawodowe. W jednym
z artykułów promocyjnych konkursu
„Grasz o staż” czytamy: „Kiedy wiesz
już, co jest Twoim motywatorem, kiedy
potrafisz inspirację i marzenia przemienić w zadanie do zrealizowania,
kiedy wiesz dokładnie, jak wygląda
Twój sukces – czas przystąpić do akcji.
To właśnie ten moment jest najważniejszym sprawdzianem Twojej automotywacji: czy potrafisz zmotywować się
do działania?”.
Kowale własnego losu
By odpowiednio się motywować, trzeba stosować cały wachlarz technik
takich jak: terapia, ocenianie siebie,
dyscyplinowanie, introspekcja, samokontrola. W poradnikach przyjmuje
się, że są to kompetencje, które mogą
być nabywane podczas szukania pracy
i stałe doskonalone. Łatwo zapominamy, że umiejętność analizowania siebie i „znajdowana w sobie” nowych
źródeł motywacji wiąże się ze specyficznym wyposażeniem kulturowym,
które zależy od czynników w dużej
mierze od nas niezależnych, takich
jak pochodzenie społeczne. Prawdopodobnie robotnik nie będzie analizował swojego stosunku do pracy z taką
samą łatwością jak absolwent wyższej
uczelni, m.in. dlatego, że wykorzystuje
inny aparat pojęciowy.
W opowieści o motywacji podkreśla
się wagę pozytywnego myślenia. Credo
tej ideologii można streścić za pomocą stwierdzenia: „Nie udało ci się, bo
niewystarczająco się starałeś, niewystarczająco wierzyłeś w sukces”, które
służy jako częste uzasadnienie dla niepowodzeń. Konsekwencją imperatywu
pozytywnego myślenia jest przeniesienie na jednostkę odpowiedzialności za
położenie społeczne i przebieg kariery.
Tym samym uwaga zostaje odciągnięta od kwestii strukturalnych, związanych ze społecznymi nierównościami
czy niepewnością rynkową – czynnikami niezależnymi od jednostki. Stąd
w poradnikach dotyczących robienia
kariery czytamy: „wszystko zależy
od ciebie”, „nieważne, skąd się wywodzisz i od czego startujesz”. Odpowiedzialność za bieg zdarzeń zostaje scedowana na pojedynczego człowieka.
Rośnie znaczenie, jakie w życiu zawodowym przyznaje się umiejętności nawiązywania relacji i w ogóle
kompetencjom emocjonalnym. Efekty tej zmiany są różnorodne: z jednej
strony, praca staje się bardziej „ludzka”, poprawiają się jej warunki, ponieważ bierze się pod uwagę zdrowie
psychiczne pracowników, ich emocje
i potrzeby. Z drugiej strony, te same
uczucia i emocje stają się ważnym towarem na rynku. Obszar, który wcześniej znajdował się poza sferą ekonomiczną, odgrywa dziś ważną rolę np.
przy przyjmowaniu do pracy.
Poradniki dotyczące robienia kariery
mają dać odpowiedź na pytanie o to,
jak racjonalnie zdobyć pracę, pieniądze i sukces, osiągnąć samorealizację.
Tyle tylko, że „racjonalnie” oznacza tu
często: myśląc pozytywnie, wizualizując swój sukces, przystępując do grupy
terapeutycznej. Poradnikowych przykazań jest oczywiście cała masa. Ich
konfrontacja z rzeczywistością okazuje się problematyczna, ponieważ
wiele elementów narracji postfordowskiej jest między sobą sprzecznych.
Zachęty do wyznaczania sobie dalekosiężnych celów zawodowych mogą
znaleźć się w konflikcie z wymogiem
dużej elastyczności i angażowania się
Współczesna
ideologia pracy
hierarchizuje
pracowników
według pochodzenia
społecznego
w tak charakterystyczne dla obecnego
systemu pracy, krótkie ze swej natury
„projekty”. Widać także pęknięcie między naciskiem na wytrwałość i planowanie kariery a zachętami do zmieniania pracy i podejmowania ryzyka („bo
nie można się zasiedzieć”). Postulaty
uznania hierarchii i podejmowania
wyrzeczeń z myślą o karierze mogą
natomiast pozostawać w sprzeczności z nakazem samorozwoju i czerpania przyjemności z pracy. Okazuje się
więc, że godzenie ze sobą postfordowskich przykazań wymaga niekiedy nie
lada ekwilibrystyki.
Sami sobie winni
Ideologie pracy motywują ludzi do
pracy i nadają jej znaczenie jako aktywności związanej z celami wyższymi niż zarobki, takimi jak samorozwój.
Postfordowska narracja, choć dominująca w przestrzeni publicznej, nie stanowi jednak sposobu myślenia o pracy
charakterystycznego dla całego społeczeństwa. Dotyczy pewnych specyficznych wysp w ramach polskiego
świata pracy. Pytanie, czy rozszerzy
się ona na pozostałe jego segmenty,
czy też w jej miejsce pojawi się jakaś
inna narracja, pozostaje otwarte.
Warto zauważyć, że elementy ideologii postfordowskiej w różny sposób
obecne są w narracjach i doświadczeniach poszczególnych klas społecznych. Postfordowska ideologia pracy
w jakiejś mierze hierarchizuje pracowników pod względem ich pochodzenia
społecznego. Praktyki klasy ludowej
są niejako odwrotnością pożądanego w ramach tej ideologii stosunku
do pracy. Dzieje się tak m.in. dlatego,
że w istocie w postfordowskim opisie
rzeczywistości nie jest uwzględnione
doświadczenie tej klasy – opisuje on
świat, z którego wyparta została właściwie praca fizyczna. Postfordyzm posługuje się strategiami legitymizacji,
które przypisują zasługom poszczególnych jednostek odpowiedzialność
za ewentualny sukces lub porażkę. Badania socjologów pokazują, że w takiej
wizji pracy i kariery najpełniej odnajdują się przedstawiciele klasy średniej.
Ideologie pracy sprawiają również,
że zapominamy o strukturalnych, zazwyczaj dziedziczonych nierównościach. Mówiąc w kółko o motywacji,
samorealizacji i stałym doszkalaniu
się, zaczynamy postrzegać te podziały jedynie jako naturalną konsekwencję indywidualnych talentów, zasług,
wysiłku czy nastawienia. Mechanizmy
tej naturalizacji dobrze widać choćby
w debacie publicystów na temat biedy w Polsce. Często opisuje się ją jako
wynik nieodpowiedniego nastawienia i roszczeniowości odziedziczonej
po PRL-u, czego próbkę możemy znaleźć w słowach Witolda Gadomskiego:
„Bieda to stan ducha i świadomość ludzi. Ostatnie pół wieku pokazało, jak
słabo państwo radzi sobie z duchem.
Próby odgórnego kierowania świadomością społeczeństwa doprowadziły do wykształtowania się człowieka
sowieckiego, oczekującego na decyzje
i działania urzędnika. Czekając na to,
człowiek sowiecki pogrąża się w nędzy” (cytuję za Mirosławą Marody
i Mikołajem Lewickim). Widać, że od
opisu nierówności, poprzez narrację
o motywacji czy dbałości o samorozwój, często blisko już jest do poczucia wyższości i stygmatyzacji innych.
Prosty dualizm oparty na odróżnieniu nowoczesnych, elastycznych pracowników od roszczeniowego homo
sovieticusa jest o tyle niebezpieczny, że
maskuje nierówności społeczne, które
wiążą się ze społecznym pochodzeniem i tworzą się bardzo wcześnie. ■
Jan Strzelecki (1986)
jest absolwentem Instytutu Socjologii
Uniwersytetu Warszawskiego, pracuje
w administracji publicznej i współpracuje
z organizacjami pozarządowymi zajmującymi
się współpracą rozwojową.
27
Koniec
zatrudnienia
Tomasz Szkudlarek
T
rzeba przywrócić pojęciu pracy jego antropologiczny sens, oderwać je od perspektywy etatowego zatrudnienia. Takie zatrudnienie będzie się
większości ludzi tylko przydarzać i trzeba uczynić
wszystko, aby okresy jego braku nie były okresami
gorzkiej bezczynności.
28
Kilka lat temu podróżowałem rowerem przez Pomorze Środkowe. Pewnego dnia, po paru godzinach jazdy
przez las, trafiłem na osiedle złożone z trzech czteropiętrowych bloków.
Zgrupowane były po jednej stronie
drogi, która oddzielała je od pól byłego PGR-u. Wszystko potwierdzało stereotypowy obraz popegeerowskiego
osiedla: widoczna bieda, fatalny stan
budynków, brud, bawiące się na szosie
dzieci. Na to jednak nałożyły się inne
obrazy: suszące się na sznurach pranie,
kobieta myjąca okno, starszy mężczyzna zajmujący się dwójką dzieci, inny
mężczyzna niosący z lasu grzyby. Sto
lat temu albo dziś na innym kontynencie nie przyszłoby nam do głowy
nazwać tych ludzi niepracującymi,
„bezrobotnymi”. Mieszkańcy mijanego przeze mnie osiedla niewątpliwie coś robili: gotowali zupy, zbierali
chrust, opiekowali się dziećmi, prali i sprzątali. Nie jest wykluczone, że
pracowali nie tylko dla pożytku indywidualnego, lecz także wymieniali się
pracą – że dzieci rozmawiające ze starszym mężczyzną nie były jego wnukami, a dziećmi sąsiadki, i że grzyby
w koszyku zostały wymienione na słoik dżemu z jagód lub na butelkę wina
w ciągle jeszcze istniejącym sklepie.
Czy tego rodzaju praca może być
wzajemnie rozliczana? Czy ta stuosobowa społeczność może stworzyć własny rynek pracy – równie oddalony od
innych rynków, jak ich osiedle oddalone jest od innych osiedli? Rzecz w tym,
że najprawdopodobniej taki rynek tam
istnieje, że mieszkający w osiedlu ludzie rzeczywiście wymieniają się pracą i świadczonymi przez siebie usługami. Zapewne jednak nie mają oni
klarownego systemu szacowania wartości swej pracy – nie posługują się pieniądzem. Na pewno zaś nie posługują
się nim w sensie, jaki potocznie nadajemy temu słowu.
Pieniądz to system informacji używany do rozlokowania ludzkiego wysiłku. Taki system informacji może
mieć różne nośniki. Informacją o wartości czyjejś pracy może być złotówka,
euro albo zapis w zeszyciku, że pani
Basia opiekowała się dzieckiem pana
Jasia przez dwie godziny, więc należą się jej dwie godziny opieki nad jej
babcią. Systemy szacowania wymiennej wartości i wzajemnego rozliczania
pracy, czyli pieniądze, nie muszą mieć
postaci monety. Mogą mieć postać
elektroniczną lub papierową, mogą
też być oznaczane lokalnie drukowanym kuponem, talonem czy czekiem.
Najważniejsze jest jedno: nie jest możliwe, by ludzie zamieszkujący wspólnie jakiś teren nie mogli skorzystać na
pracy wzajemnej, na wspólnym działaniu we wspólnych sprawach i na
wymianie swoich możliwości i umiejętności w zaspokajaniu potrzeb indywidualnych; by nie opłacało się
– przechodzimy do kwestii płacy –
umyć okien sąsiadowi, wytrawnemu
grzybiarzowi, w zamian za przyniesione przez niego grzyby, zamiast samemu „po próżnicy” biegać po lesie
i wrócić z niczym.
Jeremy Rifkin, autor słynnej książki „Koniec pracy”, w podtytule której wieszczy „schyłek siły roboczej na
świecie i początek ery postrynkowej”,
błędnie zatytułował swoje dzieło. Napisał rzecz nie o „końcu pracy”, lecz o
„końcu zatrudnienia”, o kryzysie etatowej pracy najemnej. Praca jako codzienna celowa działalność człowieka się nie skończyła i skończyć się nie
może, ani w skali makro, ani w skali
mikro. I na całej planecie, i na popegeerowskich osiedlach jest mnóstwo
pracy do zrobienia. Wymiana pracy
w społecznościach lokalnych jest zaś
najprostszym i chyba najpewniejszym
sposobem przywrócenia ludziom pozbawionym zatrudnienia poczucia
29
ilustracja: Rafał Kucharczuk
sensu życia, poczucia bycia potrzebnym innym ludziom. Na przeszkodzie
stoi chyba tylko nasze ograniczone rozumienie pieniądza – i, niestety, potężni strażnicy tego ograniczenia, strażnicy monetarnego monopolu.
Nie wiem tego na pewno. Mogę jedynie podejrzewać, że bariery piętrzące się przed zniesieniem monopolu
pieniądza, przed swobodą wymiany
pracy w lokalnych społecznościach
wiążą się z interesami ponadnarodowego globalnego kapitału, który operuje na pochodnych pieniądza
światowego, na instrumentach pozwalających zarabiać na różnicach
kursów, wzrostach i spadkach giełdowych wartości, na zmianach stóp
ryzyka, na spekulacjach dotyczących
tempa wzrostu wartości pieniądza,
który sam jest jedynie znakiem. Jak
daleko tym operacjom do wymiennej
wartości ludzkiej pracy! Oczywiście,
nikt nie broni ludziom spekulować ryzykiem ubezpieczeń od ryzyka, ale te
gry nie powinny mieć nic wspólnego
z gospodarką lokalnych społeczności,
które zostały porzucone przez globalnych graczy, przenoszących interesy
w jeszcze niewyeksploatowane miejsca planety. W takich sytuacjach ludzie powinni mieć możliwość i zyskać
umiejętność swobodnej samoorganizacji procesu wymiany pracy.
Selekcja i reprodukcja
Jedna z głównych różnic w relacjach
edukacji i ekonomii w stosunku do
ery industrialnej, polega na t ym,
że uprzednio – jak się zdaje – to inwestycja przemysłowa przyciągała
w określone miejsca masy słabo wykształconych migrantów, którzy specyficzne dla profilu pracy kwalifikacje zdobywali w trakcie zatrudnienia
lub w tworzących się wokół ośrodka
Wymiana pracy
w społecznościach
lokalnych jest
najprostszym
sposobem
przywrócenia ludziom
pozbawionym
zatrudnienia poczucia
sensu życia
przemysłowego szkołach zawodowych. Teraz „inwestycje w ludzi”
muszą nastąpić najpierw, przed pojawieniem się jakiejkolwiek inwestycji kapitałowej. W przeciwnym razie
mobilny kapitał znajdzie sobie inne
miejsca. Oznacza to, że logika kapitału zaczyna się rozciągać nie tylko na
obszar szkoleń w miejscu pracy i specjalistycznego kształcenia zawodowego, ale i na publiczne szkolnictwo
powszechne. To ono bowiem tworzy
skutek podnoszenia jego atrakcyjności), co na redukcji kosztów. Tam jednak, gdzie można, dąży się także do
rywalizacji na polu sprzedaży usług.
Przede wszystkim dzieje się tak w celu
stymulowania konkurencji między
szkołami. Nie prowadzi to w skali makro do żadnych sensownych korzyści –
wzrost liczby uczniów w jednej szkole
podstawowej można uzyskać jedynie
kosztem ich spadku w innej, i to znajdującej się w tej samej prowadzącej
Szkoła operująca logiką sukcesu mierzonego
dobrze płatnym zatrudnieniem uczy ludzi
życia w poczuciu klęski
30
podstawę atrakcyjności inwestycyjnej
miejsca. W ten oto sposób kategorie
pedagogiczne (wiedza, wykształcenie) i etyczne (zaufanie) trafiły do dyskursu ekonomii: te pierwsze funkcjonują w nim z etykietą „ludzkiego”, te
drugie – „społecznego kapitału”. Takie
przemianowanie oznacza, że w edukację i więzi społeczne inwestuje się tak
jak w każde inne przedsięwzięcie gospodarcze: po to, żeby zarobić.
Przy całej nobilitacji, jaka wynika z przechwycenia dyskursu edukacyjnego przez ekonomię, mamy tu
zarazem do czynienia z potężną redukcją pola myślenia o wychowaniu.
Po pierwsze, nieekonomiczne efekty kształcenia, takie jak np. jego rola
kulturowa, sensotwórcza, zostają zepchnięte w cień. Po drugie, szkoły, uniwersytety i instytucje kultury – jako
miejsca „produkcji kapitału ludzkiego” – traktowane są tak, jak wszelkie
inne znaczące dla gospodarki przedsiębiorstwa, co najwyraźniej widać
w strategiach ich reformowania. Od lat
osiemdziesiątych XX wieku edukację
i kulturę – wraz z innymi sektorami
„usług publicznych”, takimi jak medycyna – zmienia się tak, jak podupadające przedsiębiorstwa o sztywnym
popycie, w których wzrost efektywności polega nie tyle na zwiększaniu
sprzedaży (liczba uczniów szkolnictwa podstawowego nie wzrośnie na
i finansującej obie szkoły gminie. Zabieganie o uczniów, związane z systemami finansowania szkół (realne lub
wirtualne vouchery, czyli finansowanie
zależne od liczby dzieci, przy zasadzie
zniesienia rejonizacji i swobodnego
wyboru szkoły przez rodziców), ma
więc jedynie pośredni sens. Zmusza
ono szkoły do stałej weryfikacji oferty
programowej i do dostosowania oferty kształcenia do oczekiwań „pożądanych klientów”.
Pożądanymi klientami są ci, którzy sami dysponują wysokim kapitałem kulturowym, a więc kapitałem
wykształcenia i statusu społecznego
„dziedzicznie” przekazywanym dzieciom, i mogą zagwarantować szkole
wysoką pozycję w rankingach tworzonych na podstawie wyników standaryzowanych egzaminów, przy jednoczesnej gwarancji braku problemów
dydaktycznych i wychowawczych, co
przekłada się na minimalizację kosztów kształcenia. Przyciąganiu „odpowiednich” uczniów służy strategia
marketingowa szkoły, akcentująca
wartości typowe dla klasy średniej:
naukę języków obcych, przyjazne relacje z nauczycielami, aktywną rekreację
itp. Rodzice o wysokim kapitale kulturowym oczekują od szkoły przede
wszystkim przygotowania ich dzieci
do zajęcia atrakcyjnych pozycji społecznych, wynikających z uzyskania
trudno dostępnego wykształcenia
i dzięki temu – dobrze płatnej i dającej wysoką społeczną pozycję pracy.
W rezultacie o pozycji szkoły w rankingach w głównym stopniu decyduje nie jakość pracy nauczycieli, a sposób rekrutowania nowych uczniów,
zapewniający szkole „dostawę dobrego surowca”. Relacja ta ma charakter
zwrotny i dzięki temu polityka selekcji ma tendencję do samopodtrzymywania się: wykorzystując publikowane w prasie rankingi szkół, rodzice
aktywnie wybierają dla swoich dzieci
instytucje jak najbardziej „odpowiednie” pod względem przynależności
klasowej. Nie, to nie przejęzyczenie –
przynależność klasowa staje się znowu istotnym czynnikiem podziału
społecznego, i rynkowo zorientowana edukacja aktywnie podziały klasowe rekonstruuje. Czyni to posługując się hasłami wzrostu efektywności
kształcenia – przecież żyjemy w społeczeństwie opartym na wiedzy, nowe
technologie wymagają wysokich kwalifikacji, rynek pracy jest coraz bardziej
wymagający, edukacja jest motorem
ekonomicznego wzrostu…
Zmowa milczenia
Dotychczasowe nasze myślenie o edukacji zdominowane jest przez optykę
wyścigu: staramy się przygotować młodych ludzi do jak najsprawniejszego
ubiegania się o atrakcyjne zatrudnienie. Temu służy rozbudowana retoryka
kompetencji, temu podporządkowuje
się strategie egzaminowania, tak – pod
kątem przystawalności do systemu
ekonomicznego – ocenia szkoły prasowa publicystyka. Zestawienie tej strategii z prostymi i szeroko dostępnymi
danymi demograficznymi dotyczącymi
zatrudnienia każe tymczasem zadać
pytanie o to, jakie są skutki kształcenia
do rywalizacji o miejsca zatrudnienia
dla osób, które zatrudnione nie będą.
Powtarzam, z góry wiadomo, że będzie
to przynajmniej połowa dzisiejszych
uczniów. Dość łatwo można sformułować dość ponurą hipotezę. Szkoła operująca logiką sukcesu mierzonego dobrze płatnym zatrudnieniem w dużej
korporacji uczy większość społeczeństwa życia w poczuciu klęski, porażki
zawinionej przez same dotknięte marginalizacją jednostki. Aktywnie przygotowuje ludzi do apatii i bezradności,
uczy ich roszczeń pod adresem systemu, który wykształcił ich w zakresie
podobno oczekiwanych kompetencji
i „na wyjściu” powiedział, że są one
zbędne. Taka sytuacja rodzi niezwykle
poważne dylematy dla edukacji. Wymagają one jawnej, publicznej debaty,
która musi zaowocować społecznym
wstrząsem. Jej unikanie jest bowiem
oparte na zmowie milczenia, na udawaniu, że świat społeczny jest inny niż
jest. Sformułujmy więc kilka dyskusyjnych kwestii.
1. Czy powinniśmy przygotowywać
młodych ludzi do życia bez zatrudnienia? Odpowiedź wydaje się oczywista:
skoro taka jest społeczna rzeczywistość, edukacja powinna do niej przygotowywać. Życie bez zatrudnienia
jest znaczącą częścią społecznej realności i jego udział będzie raczej rosnąć
niż maleć. Edukacja zdecydowanie
musi brać pod uwagę zadania związane z przygotowaniem ludzi do sensownego życia poza obszarem etatowej pracy. Trzeba jednak zdawać sobie
sprawę z tego, że pojmowanie edukacji
jako przygotowania do życia w realnie
istniejącym świecie społecznym podważy całą maszynerię motywacyjną,
która została w Polsce uruchomiona
po 1989 roku.
2. Na czym powinno polegać przygotowanie do życia poza rynkiem
zatrudnienia? Przede wszystkim na
kształceniu do społecznej samoorganizacji. Tymczasem ze szkoły zniknęły uczniowskie spółdzielnie, kasy
oszczędnościowe, nie mówiąc już o tak
zwanych „czynach społecznych”. Nie
chodzi mi oczywiście o przywracanie rytualnego grabienia chodników
i malowania trawy na zielono przed
państwowo-partyjnymi świętami. Zauważmy jednak, że pozbywając się
głupiego rytuału pozorowanej pracy,
pozbyliśmy się niemal zupełnie idei
edukacji dla wspólnotowego wysiłku
na rzecz poprawy warunków życia
w lokalnej społeczności. Można przecież sobie wyobrazić aktywne przygotowywanie młodych ludzi do pracy
na rzecz wspólnoty, do wolontariatu i
– idąc dalej – do organizacji sieci pracy
wzajemnej. Trzeba też przywrócić pojęciu pracy jego antropologiczny sens,
oderwać je od perspektywy etatowego
zatrudnienia. Takie zatrudnienie będzie się większości dziś młodych ludzi
przydarzać i trzeba uczynić wszystko,
aby okresy jego braku nie były okresami gorzkiej bezczynności.
3. Dość żywym zjawiskiem społecznym staje się wolontariat. Zauważam
jednak i w tym obszarze tendencję do
rozprzestrzeniania się logiki rynku.
Młodzi ludzie nierzadko podejmują pracę w charakterze wolontariuszy
dlatego, że na inną nie mają szans. Wo-
Im biedniejsze
środowisko, tym
więcej, a nie
mniej, jest w nim
możliwości pracy
społecznymi patologiami na biedzie
wyrosłymi gmin „przyjdzie” obcy
kapitał i zainwestuje w miejsca pracy, są równie naiwne jak oczekiwanie
na UFO. Oczywiście, takie inwestycje
będą się zdarzać, ale, po pierwsze, nawet duże inwestycje kapitałowe tworzą dziś minimalną liczbę miejsc zatrudnienia, a po drugie – raczej nie
pojawiają się one tam, gdzie ich najbardziej brakuje, nie w miejscach o już
utrwalonej społecznej bezradności.
Praca może się w takich miejscach pojawić jedynie w efekcie samoorganizacji wspólnot, nastawionej nie na wychodzenie z jakimiś produktami na
rynek zewnętrzny po to, aby „zrobić
interes”, lecz na zaspokajanie własnych
elementarnych potrzeb. Główną rolę
muszą tu odegrać osoby i instytucje
dobrze we wspólnotach zakorzenione i obdarzone autorytetem, jak księża
i nauczyciele.
Wyjść z marginesu
Istotną barierą rozwoju pracy dla społeczności lokalnych, pracy wykonywanej tam, gdzie jest mnóstwo pracy do
zrobienia, jest brak systemu jej koordynacji i wymiany – czyli brak lokalnego
i choćby zupełnie wirtualnego pieniąlontariat daje zatem okazję do zdoby- dza. Sądzę, że środowiska edukacyjne
cia profesjonalnego doświadczenia, powinny – i mają szansę – rozpocząć
które ma stanowić osobisty kapitał szeroką publiczną debatę na temat
jednostki, a jego ukoronowaniem ma prawnych warunków funkcjonowabyć praca etatowa. Po jej uzyskaniu nia banków czasu i innych systemów
aktywność społeczna zanika. To oczy- wymiany pracy, i doprowadzić do jedwiście zjawisko normalne, racjonalne, noznacznej wykładni prawnej, umożliale z kilku powodów kontrowersyjne. wiającej bezpieczną pracę animacyjną.
Po pierwsze, w skali społecznej wo- Gdyby się okazało, że lokalne systemy
lontariat wkraczający do działających rozliczania pracy naruszają porządek
na rynku firm i instytucji obniża szan- prawny, to porządek ten musi ulec
se zatrudnienia. Po co płacić, skoro są zmianie. Nie jest dobrym prawo, któchętni do pracy za darmo? Po drugie, re uniemożliwia ludziom wypracotak traktowany wolontariat korumpu- wanie sobie warunków ludzkiej egje ideę pracy kierowanej motywami zystencji na elementarnym poziomie.
społecznymi, wynikającej z potrzeb Jego podtrzymywanie oznaczałoby, że
innych ludzi, a nie jedynie z potrzeb nasz ustrój polityczny aktywnie prowłasnych jednostki.
dukuje bezrobocie jako formę poniża4. Istnieje ogromna i pilna potrzeba jącej zależności od systemu, że jest zaorganizacji pracy wzajemnej w środo- interesowany utrzymywaniem trwałej
wiskach ludzi dorosłych pozbawio- i nieusuwalnej biedy oraz tworzeniem
nych zatrudnienia. Obecne nadzie- i utrwalaniem podziału społeczeństwa
je na to, że do biednych i gnębionych na dwie zantagonizowane klasy: ludzi
31
32
wolnych, dysponujących przywilejem pracy na zglobalizowanym rynku, i zniewolonych, przymuszonych
do bezczynności i unieruchomionych
w biedzie. Musimy spróbować uwolnić się od mistyfikacji zatrudnienia
podstawiającego się w miejsce pracy
i spróbować na nowo zorganizować
społeczne przestrzenie pracy wszędzie tam, gdzie jest coś do zrobienia. A „do zrobienia” jest więcej tam,
skąd wyniosły się wielkie korporacje,
w miejscach, w których „ludzki kapitał” uznano za niezbyt atrakcyjny. Inaczej mówiąc, im biedniejsze środowisko, tym więcej, a nie mniej, jest w nim
możliwości pracy. Monopol pieniądza,
zawłaszczenie miary pracy przez globalny system finansowy, nie może być
argumentem wystarczającym dla spychania większości społeczeństwa na
margines życia społecznego.
Postulat kształcenia dla samoorganizacji pracy wspólnotowej nie oznacza postulatu przeciwstawiania się
zatrudnieniu ani nie jest „prostym”
wezwaniem do walki z korporacjami.
Nie można zapominać, że ekonomia
globalnie wymienialnego pieniądza
jest także częścią społecznej realności
i że zadania edukacji publicznej muszą
się wiązać z przygotowaniem ludzi do
udziału w kapitalistycznej grze rynkowej. Jeden z głównych problemów
edukacji publicznej zdaje się zatem
polegać na tym, że kształcenie „dla
kapitalizmu” (indywidualne kariery, rywalizacja, sukces ekonomiczny
jako miara jakości życia) zakłada kompletnie odmienny system wartości od
tego, który postuluję w niniejszym tekście – od kształcenia na rzecz wspólnotowej samoorganizacji i wymiany
pracy. W tym drugim modelu mamy
kooperację zamiast rywalizacji, lokalną wspólnotę zamiast globalnego rynku i organiczne, a zarazem symboliczne pojmowanie pieniądza jako miary
wymiennej wartości pracy w miejsce
zuniwersalizowanego monetarnego
fetysza, nabierającego niezwiązanej
z gospodarką wartości w wirtualnych
spekulacjach. Istotnym problemem dla
instytucji edukacyjnych będzie zatem
nie tylko to, jak zorganizować edukację i animację na rzecz wspólnotowej
wymiany pracy, ale i jak to zrobić przy
jednoczesnym kształceniu dla pracy
w światowych korporacjach. Jest to
bodaj najtrudniejszy dylemat. Jego najprostszym rozwiązaniem jest bowiem
uzupełnienie obecnego systemu edukacyjnego o programy pracy wspólnotowej dla tych uczniów, którzy skazani
są na brak zatrudnienia. Identyfikacja
tych grup uczniów jest banalnie prosta, bowiem oni już zostali wyodrębnieni – system edukacyjny w Polsce
jest wysoce segregacyjny. Postulowane tu wizje edukacji wspólnotowej,
nastawionej na rozwijanie pozarynkowej organizacji pracy, mają szanse
rozpowszechniać się w środowiskach
dotkniętych utrwaloną marginalizacją,
w popegeerowskich wsiach i w opuszczonych przez socjalistyczny industrializm dzielnicach i miasteczkach.
To oczywiście bardzo dobrze. Te środowiska potrzebują organizacji pracy jak wody. Nie byłoby jednak dobrze, gdybyśmy uznali taki podział za
drogę do normalnego społeczeństwa.
Ani z tego względu, że utrwalałby on
i pogłębiał już dokonaną marginalizację ogromnych grup ludzi, ani z tego,
że – wskazują na to badania nad bezdomnością – w kapitalistycznym społeczeństwie nikt nie jest bezpieczny.
Mówiąc krótko, wszyscy powinniśmy umieć funkcjonować zarówno
w logice kapitału, jak i wspólnotowej
samoorganizacji.
traktowania szkoły publicznej jako
instytucji dobra publicznego, służącej
wszystkim, a nie tylko wąskiej grupie
szczęśliwców, którym status urodzenia
zag warantował uprzywilejowane
m i e j s c a w g l o b a l ny m w y ś c i g u .
Dlatego edukacja dla wspólnotowego
rozumienia pracy powinna stać się
częścią powszec h nego prog ramu
kształcenia. ■
Artykuł stanowi skróconą i zaktualizowaną wersję tekstu opublikowanego w książce
„Rynek i kultura neoliberalna a edukacja”,
zredagowanej przez Tomasza Szkudlarka,
Alicję Kargulową i Stefana Kwiatkowskiego, która ukazała się nakładem Oficyny
Wydawniczej Impuls w 2005 roku.
***
W latach osiemdziesiątych Henry
Giroux pisał, że amerykańska szkoła
publiczna pozostała jedyną instytucją,
w której ludzie pochodzący z różnych
klas społecznych i kultur mogą ze sobą
rozmawiać i wspólnie dyskutować
o kształcie społecznego życia. Dzisiaj
– zarówno w USA, jak i w Polsce
– w efekcie neoliberalnych reform
szkoła publiczna traci ten wymiar.
Nie w iem, czy w ielu pedagogów
podziela mój sposób myślenia, ale na
własną odpowiedzialność chciałbym
ja s no p ow ie d z ieć: dom aga m się
Prof. Tomasz Szkudlarek (1954)
jest pedagogiem, kierownikiem Zakładu
Filozofii Wychowania i Studiów Kulturowych
w Instytucie Pedagogiki Uniwersytetu
Gdańskiego. Interesuje się kulturowymi
i politycznymi uwarunkowaniami edukacji.
przemysł
z Krzysztofem Nawratkiem
rozmawia Misza Tomaszewski
Ilustracje: hanka mazurkiewicz
R
eindustrializacja jest wizją przemysłu, w którym nie ma odpadu. Nie ma go nie tylko jako
materii, ale też jako części społeczeństwa – jako
ludzi-odpadów.
Czego szukasz w Ursusie?
Wraz z moimi studentami pracujemy
nad strategią rozwoju tej dzielnicy. Na
terenach dawnych zakładów mechanicznych staraliśmy się sprawdzić, czy
przemysł może istnieć w europejskim
mieście XXI wieku.
Może?
Nie tylko może, ale i powinien!
W Ursusie trwa konflikt pomiędzy właścicielami lokalnych zakładów przemysłowych a deweloperem,
który wykupił niesprywatyzowane
wcześniej skrawki terenu. Deweloper
przyjął żywcem wziętą z późnych lat
dziewięćdziesiątych ideę klasy kreatywnej i uznał, że przemysł po prostu
mu tam przeszkadza. Do jego punktu
widzenia przychyliło się miasto, które
zmieniło studium zagospodarowania
przestrzeni w taki sposób, że dla zakładów przemysłowych w zasadzie
zabrakło w Ursusie miejsca. Zostać
miała niemal tylko mieszkaniówka.
Przedsiębiorcy oczywiście to studium
zaskarżyli, ale poprosili też nas, żebyśmy – jak to się mówi – trochę sex it
up. Sami nie bardzo potrafili pozyskać
społeczne poparcie dla swojego istnienia. Wizualizacja z dzieckiem bawiącym się na trawce przed ładnym domeczkiem jest bardziej przekonująca
niż dymiący komin.
To jasne. W jakim kierunku rozwija się
wasz projekt?
Cóż, mam nadzieję, że ci, którzy zaprosili nas do Ursusa, nie będą rozczarowani. Myślę, że oni po prostu
chcieli przetrwać. Chcieli przetrwać,
odmalować i chcieli, żeby wszyscy
zostawili ich w spokoju. To, co proponują moi studenci, idzie jednak w kierunku radykalnej reindustrializacji,
w tym również odbudowy lokalnych
więzi społecznych. Mam wrażenie, że
przed naszym przyjazdem przedsiębiorcy nie przejmowali się specjalnie
ludźmi, którzy zamieszkują Ursus.
My jednak sądzimy, że ich przetrwanie zależy właśnie od tego, czy mieszkańcy dzielnicy uznają, że oni powinni tam być.
Sam zostałeś niedawno nazwany „prorokiem reindustrializacji”. To znaczy czego?
Przede wszystkim chodzi o powrót
przemysłu do krajów, z których przez
ostatnich trzydzieści lat był on systematycznie przenoszony za granicę.
Ale reindustrializacja, o której mówię,
jest projektem idącym znacznie dalej. Projektem inkluzywnego systemu
społeczno-gospodarczo-politycznego,
nastawionego przede wszystkim na
zaspokajanie potrzeb i „akumulację
mocy”, a nie na konsumpcję i spekulacje finansowe.
„Akumulację mocy”?
Tak. Zbieranie sił, by czegoś rzeczywiście dokonać, zamiast leżeć na plaży,
opijając się drogimi drinkami. Akumulacja mocy to element „ekonomii
mocy”, do myślenia o której inspirację
czerpię z „Robotnika” Ernsta Jüngera.
Odczytuję tę książkę – trochę w opozycji do dominujących interpretacji – jako
manifest ademokratycznego inkluzywizmu. Być może nie jest to wizja idealnie horyzontalnej równości, jest to
jednak myśl uniwersalistyczna, w której nie ma miejsca na wykluczonych.
Wszyscy są niezbędnymi fragmentami
systemu. I w ten właśnie sposób rozumiem reindustrializację.
No dobrze, ale jaką rolę odgrywa w tym
wszystkim przemysł?
Przyjmuję do wiadomości, że funkcjonujemy w gospodarce opartej na
wiedzy i że to się raczej nie zmieni.
Przeciwnie, produkcja wiedzy będzie w coraz większym stopniu zastępować wytwarzanie artefaktów.
Wiedza jest jednak produkowana nie
tylko w biurach projektowych, w laboratoriach i na uniwersytetach, nie
tylko w klastrach naukowo-badawczych czy przemysłowych. Jest ona
wytwarzana „pomiędzy” – w punktach styku oddziaływań różnych aktorów. Innego rodzaju wiedza powstaje
33
34
w laboratorium, i n nego zaś przy
wprowadzaniu określonego produktu do fabryki. Dlatego przemysł jest
niezbędny, by domykać łańc uchy
produkcji wiedzy.
Zacznijmy od tego, że przemysł nie zawsze musi „wracać” do miast. Dominująca dziś narracja, na gruncie której
miasto przemysłowe przeszło do historii, stanowi przejaw europejskiego
Na gruncie katolickiej nauki społecznej
własność ma również wymiar etyczny
To domykanie ma również wymiar
społecznego inkluzywizmu, łączy się
się bowiem z ideami stojącymi za tzw.
ekologią przemysłową, czyli przekonaniem, że procesy produkcji nie powinny mieć charakteru liniowego, lecz
„kołowy”. To, co jest odpadem jednego
procesu, może być wykorzystywane
jako surowiec w innym. Owo szukanie zastosowania dla każdego elementu produkcji może – i powinno – mieć
swój wymiar społeczny. W końcu ludzie też biorą udział w produkcji. Nie
tyle idzie więc o fabryki w miastach,
co o fabryki jako element szerokiej
struktury wymiany i współdziałania.
W artykule opublikowanym ostatnio w
„Autoportrecie” napisałeś, że sam powrót
przemysłu do miast nie ma kluczowego
znaczenia, że ważniejsze jest umocowanie
go w strukturach społeczno-ekonomicznych miasta.
prowincjonalizmu. W latach osiemdziesiątych syci Europejczycy wpadli
na pomysł, żeby ograniczyć się do zawiadywania produkcją realizowaną
w krajach peryferyjnych. W efekcie
przemysł przemieścił się tylko z jednej części świata w drugą. Zresztą Europejskie miasta mają niby charakter
postprzemysłowy, ale w takiej Polsce,
która wcale nie jest wyjątkiem, nie
brakuje ośrodków, w których przemysł istnieje i ma się całkiem dobrze.
W Gdańsku dochody z przemysłu
stanowią dziś wciąż około 60 procent
wpływów do budżetu miasta. Mamy
też sporo przykładów specjalnych stref
ekonomicznych, w których lokalizowane są fabryki, ale to jest akurat antyteza reindustrializacji, o której mówię. To są „specjalne strefy wyzysku”,
smutny powrót do modelu wypracowanego jeszcze w XIX wieku.
Powrót, do którego ty nie nawołujesz.
Oczywiście, że nie. To było naprawdę
straszne. Z drugiej jednak strony klasyczny przemysł był głęboko zanurzony w lokalnym środowisku. Z różnych przyczyn, częściowo etycznych,
ale głównie ekonomicznych, opłacało
się przedsiębiorcom wyzyskiwać swoich pracowników tylko do pewnego
stopnia. Opłacało im się dbać o nich,
szkolić ich, budować osiedla robotnicze. Tak więc już w pierwotnej wersji
miasta przemysłowego istniały pewne
elementy inkluzywności, które później, w państwie dobrobytu, znalazły
się na pierwszym planie. Zarysowując
wizję Miasta Przemysłowego 2.0, nawołuję do powrotu do tej inkluzywności. Jestem głęboko przekonany, że
nikt nie powinien być odrzucony. Istnienie ludzi-odpadów, o których pisał
np. Zygmunt Bauman, jest naganne nie
tylko z etycznego, ale – choć wiem, że
brzmi to źle – również z ekonomicznego punktu widzenia.
A przecież ludzi, których system nie potrzebuje, jest coraz więcej…
Niestety tak. David Harvey pisał, że
neoliberalizm jest zemstą klas posiadających za czasy państwa dobrobytu,
które ich kosztem redystrybuowało
pieniądze. Dzisiaj zmierzamy w dokładnie przeciwną stronę: niewielka
35
grupa ludzi staje się coraz bardziej
majętna i dzięki swojemu bogactwu
manipuluje całą resztą. Jest to doskonale widoczne w postprzemysłowych
miastach, których dynamika od od
trzydziestu lat opiera się na spekulowaniu nieruchomościami. Weźmy
ceny domów w Wielkiej Brytanii. Pod
koniec lat siedemdziesiątych średni
dom kosztował około 30 tysięcy funtów. Dziś kosztuje on 200 tysięcy. I,
żeby było jasne, nie ma to nic wspólnego z inflacją. Wielu spośród tych,
których jeszcze trzydzieści lat temu
stać byłoby na kupienie sobie mieszkania z własnych oszczędności, dziś
staje się niewolnikami banków. Bo jeśli ktoś twierdzi, że jest właścicielem
mieszkania, ale ma kredyt hipoteczny,
to przecież sam siebie oszukuje.
Swego czasu prowokacyjnie zaproponowałeś zniesienie prywatnej własności
gruntów w miastach, podpierając się katolicką nauką społeczną. Własność nie
jest święta?
Obydwaj wiemy, że nie jest. Na gruncie katolickiej nauki społecznej własność ma również wymiar etyczny.
Powinna służyć właścicielowi, ale nie
może szkodzić innym. Nie może stawać się elementem struktur grzechu.
Uważam, że najwyższa pora, byśmy
zaczęli rozmawiać o tym, czym ona
tak naprawdę jest. W szczególny sposób mam tu na myśli własność w mieście, która i tak podlega pewnym
ograniczeniom. W końcu każdy akt
planowania przestrzennego sprawia,
że ograniczamy czyjąś możliwość dysponowania jego własnością. Czegoś
mu nie wolno, a coś musi w określony
Próba odbudowy
kapitału społecznego
na siłę byłaby czymś
przerażającym
sposób zbudować. Już to budzi w Polakach silny opór. Myślę, że to skrajnie niebezpieczna pozostałość resentymentu anty-PRL-owskiego: moje,
nie dam. Niezwykle trudno będzie ją
przezwyciężyć, ale musimy to zrobić.
To jedyny sposób na zachowanie integralności miasta, również jako bytu
społecznego.
36
Wartością jest
praca pojęta jako
przemiana tego, co
nieużyteczne, w to,
co niezbędne
Wróćmy do reindustrializacji. Czy myślisz
o niej jako o kolejnej prowokacji? A może
to rodzaj utopii?
To nie jest utopia ani prowokacja. To
już zaczyna się dziać. Oczywiście, nie
wrócimy do modelu gospodarczego opartego na wymianie dóbr, a nie
na operacjach finansowych. Wiemy
jednak, że doszliśmy do ściany i że
tak dłużej być nie może. W 2001 roku
stosunek pieniędzy znajdujących się
w obrocie materialnym do pieniędzy
wymienianych w operacjach finansowych wynosił 1 do 33. Podejrzewam,
że w ciągu ostatnich kilkunastu lat
różnica ta mogła wzrosnąć nawet dwukrotnie. To pokazuje absurd sytuacji,
w której się znajdujemy. Spekulacje finansowe polegają na zarządzaniu ryzykiem i nadzieją, a nie na zaspokajaniu naszych potrzeb. W tym sensie
ważna jest reindustrializacja – związana z produkcją dóbr oraz z rozwiązywaniem konkretnych problemów.
Nawet w ramach nastawionej jedynie
na zysk ekologii przemysłowej głównego nurtu pojawiają się piękne innowacje, jak w duńskim Kalundborg,
gdzie nadwyżki ciepła z elektrowni
są wykorzystywane na farmie rybnej,
a odpady z farmy stosowane są jako
nawóz przez miejscowych rolników.
Albo w Helsinkach, w których woda
używana do chłodzenia serwerowni wykorzystywana jest następnie do
ogrzewania mieszkań. To chyba nieźle
pokazuje wyższość reindustrializacji
nad spekulacjami finansowymi.
Tym, co najbardziej fascynuje cię w produkcji przemysłowej, jest – jak sam piszesz – tworzenie więzi i budowanie
struktur wzajemnych zależności. Dlaczego chcesz zmuszać ludzi do tego, żeby
spotykali się ze sobą w przestrzeni miejskiej lub w hali fabrycznej?
Odpowiedź jest oczywista. Jest nią
personalizm i przedstawiona w nim
wizja pełnego rozwoju osoby ludzkiej.
Człowiek jest w stanie rozwijać się, rosnąć i być szczęśliwy tylko w relacjach
z innymi ludźmi. To właśnie jest mój
cel: stwarzać warunki, w których ludzie mogą być szczęśliwi. Ale mówiąc
o różnych sposobach wchodzenia ludzi ze sobą w interakcję, przyjmuję do
wiadomości, że są i tacy, którzy będą
uparcie mówili „nie”. Dlatego należy
budować instytucje, które pozwolą im
normalnie funkcjonować, przy zachowaniu minimalnych bezpośrednich
kontaktów z innymi ludźmi.
Wiesz, ja jestem radykalnym inkluzywistą. Oczywiście, uważam, że ludziom należy pozwolić żyć, jak tylko
uważają za stosowne. Myślę jednak, że
byłoby fantastycznie, gdyby oni żyli
z innymi ludźmi. Gorąco wierzę w to,
że ludzie chcą być częścią większej całości, chcą wchodzić w interakcje z innymi. Jest w tym oczywiście pewien
element opresji, ale ta opresja ma swoje
wyraźne granice.
W jednej ze swoich książek postawiłeś
tezę, że „zaczepienie” człowieka w systemie możliwe jest dzięki jego niedoskonałościom i brakom. Czy przypadkiem nie ta
sama idea przyświeca projektowi ekologii
przemysłowej?
Cieszę się, że tak to widzisz. Ekologia
przemysłowa opiera się na bardzo prostym założeniu. Różne procesy przemysłowe w klasycznym ujęciu mają
układ linearny: surowce, proces produkcji i efekt w postaci produktu i odpadu. Produkt się sprzedawało, odpad
się wyrzucało. Idea, o której mówię,
polega na tym, żeby odpady jednego
procesu były surowcem lub półproduktem dla innych procesów. Innymi słowy, reindustrializacja jest wizją
przemysłu, w którym nie ma odpadu.
Nie ma go nie tylko jako materii, ale
też jako części społeczeństwa. Nie do
przyjęcia jest bowiem sytuacja, w której jakaś grupa społeczna zostaje wykluczona i kompletnie nie wiadomo, co
z nią zrobić. W tym sensie, rzecz jasna, o czymś decyduje. Być może są momenty, w których powinno ono wy„brak” jest wartością.
stąpić w roli inicjatora. Zasadniczo
W tej samej książce poddałeś krytyce jednak instytucje służą temu, żeby posformułowaną przez Richarda Floridę magać oddolnym inicjatywom się rozkoncepcję liberalno-demokratycznej tole- wijać. I oczywiście pilnować, żeby nie
rancji. Florida twierdzi, że chłodna emo- wyrządzały one nikomu krzywdy.
cjonalnie tolerancja stanowi alternatywę
dla silnie terytorialnego kapitału społecz- Na czym polega zatem wyższość modelu
nego, będącego w jego przekonaniu re- przemysłowego nad usługowym?
liktem społeczeństwa przemysłowego. Na jego w ielow y m ia rowośc i. Na
„Tolerancja nie powoduje pogromów, ale tym, że zawiera on w sobie i handel,
też rzadko pogromom zapobiega” – na- i usługi, i edukację, i badania naukopisałeś. Czy nie boisz się jednak, że wraz we. Zawiera – albo może zawierać –
z odnowieniem więzi społecznych charak- wszystko, co tylko sobie wymyślisz.
terystycznych dla miasta przemysłowego, A ponieważ jest wielowymiarowy, ma
przebudzą się również demony religijnych znacznie większy potencjał wspólnototwórczy niż model oparty wyłączi etnicznych partykularyzmów?
Próbowałem mierzyć się z tym tema- nie na usługach, nie wspominając już
tem w mojej ostatniej książce, w któ- o kapitalizmie z jego abstrakcyjnymi
rej pisałem o różnych rodzajach inter- spekulacjami finansowymi. Podstafejsów, czyli sposobów, w jakie ludzie wową wartością jest tu jednak praca
wchodzą ze sobą nawzajem w interak- pojęta jako wytwarzanie, jako przecję. Mocno podkreślałem też znaczenie miana tego, co nieużyteczne, w to, co
instytucji, gwarantujących zachowanie niezbędne.
dystansu między poszczególnymi aktorami życia społecznego, zachowanie Czy twój projekt ma charakter uniwersalich autonomiczności czy wręcz anoni- ny, czy też wiążesz go raczej z miastami
mowości. Jesteś częścią większej gru- opuszczonymi przez Boga i korporacyjny
py, ale nie możesz przecież być zmu- kapitał?
szany do tego, żeby budować trwałe Większość ludzi, którym przedstawiam swoją wizję, ku mojemu zaskorelacje z innymi ludźmi.
Próba zmuszen ia mieszkańców czeniu mówi: „No dobrze, mogę zgowspółczesnych miast do powrotu do dzić się z tym, że reindustrializacja
ścisłych, bardzo opresyjnych relacji jest pomysłem dla dużych miast, ale
międzyludzkich, próba odbudowy na pewno nie dla małych miasteczek”.
kapitału społecznego na siłę, byłaby Tymczasem ja sądzę, że znacznie łaczymś przerażającym. Na pewno nie twiej przeprowadzić ją właśnie poza
chciałbym, żeby coś takiego nastąpiło. wielkimi ośrodkami. Reindustrializacja Warszawy byłaby bardzo konCzy odbudowa lokalnych wspólnot musi trowersyjna, ponieważ to miasto ma
oprzeć się na projekcie, bądź co bądź, od- inne funkcje. Stolica kraju żyje w ingórnym? Nie złożyłbyś swoich nadziei np. nym rytmie niż miejscowości bardziej
prowincjonalne. Co oczywiście nie
w drobnej przedsiębiorczości?
Nie, wcale nie proponuję jakiejś od- znaczy, że fragmenty stolicy – takie
górnej opresji jako niezbędnego wa- jak Ursus – nie mogą mieć charakteru
runku reindustrializacji. Znowu wra- przemysłowego.
camy do katolickiej nauki społecznej
i do zasady pomocniczości, której po- Michael Walzer zastanawiał się kiedyś
zostaję wierny. Bo prędzej wyobrażam nad tym, czy jeśli rzeczywiście społesobie sytuację, w której ludzie zaczy- czeństwo zostało ostatecznie zdekomponają coś robić, a państwo im w tym nowane przez przeczących jego istnieniu
pomaga albo przynajmniej nie prze- liberałów – jeśli stało się ono „społeczeńszkadza, niż taką, w której państwo stwem ludzi sobie obcych” – to liberalna
polityka nie jest najlepszym sposobem zarządzania nim. Co ty na to?
Gdyby rzeczywiście społeczeństwo
nie istniało, liberalna polityka stanowiłaby jedyną odpowiedź. Wydaje mi
się jednak, że jest to przekonanie fałszywe. Założenie, że społeczeństwo
nie istnieje, że to tylko zbiór jednostek, jest po prostu nieprawdziwe. Błędem byłoby twierdzić, że nic się nie
zmieniło i że możemy wrócić do mocnych więzi społecznych, o których roją
konserwatyści. Oczywiście, więzi się
zmieniły, tak jak zmienił się na przykład model rodziny – ale to wciąż jest
przecież rodzina! Ludzie funkcjonują w odmienny sposób, ale nadal istnieją relacje międzyludzkie. Być może
są one nieco bardziej warunkowe, być
może nie są dane raz na zawsze i do
końca, ale istnieją. Jesteśmy ze sobą
na różne sposoby, ale jesteśmy. Dlatego właśnie mówię o różnych interfejsach, o różnych sposobach i strukturach, które umożliwiają ludziom bycie
ze sobą.
Czyli Personalizm 2.0?
Właśnie tak! ■
Krzysztof Nawratek (1970)
jest teoretykiem miasta, wykładowcą
architektury i dyrektorem studiów
magisterskich na Plymouth University (Wielka
Brytania). Opublikował trzy książki: „Ideologie
w przestrzeni”, „Miasto jako idea polityczna”
oraz „Dziury w Całym. Wstęp do miejskich
rewolucji”. Przedstawiciel transhumanizującej
lewicy post-chadeckiej. Prowadzi blog:
http://krzysztofnawratek.blox.pl.
37
Być
bardziej
Rafał Łętocha
W
świetle neoliberalnej logiki ludzie są tylko
kosztami pracy, które należy minimalizować.
To wyzwanie, z którym katolicka nauka społeczna
musi się mierzyć ciągle na nowo.
38
W starożytności człowiek uważany
był za przedmiot pracy, narzędzie czy
towar, sama zaś praca fizyczna uchodziła za zajęcie, które uwłacza ludzkiej
godności. Dał temu wyraz Arystoteles,
podkreślający w „Polityce”, że praca
zawodowa powoduje szkody cielesne,
a zajęcia zarobkowe przeszkadzają rozumowi w panowaniu nad zwierzęcymi popędami. Dopiero Nowy Testament odwrócił tę optykę. Fakt, że Jezus
Chrystus był „człowiekiem pracy”, że
poświęcił jej znaczną część swojego
ziemskiego życia, niezmiernie podnosi jej godność.
Ludzkie, arcyludzkie
Mimo że problemem pracy zajmowali się już Ojcowie Kościoła, kwestia
ta przyjęła w refleksji chrześcijańskiej dojrzałą postać dopiero w ciągu
ostatnich dwustu lat. Stało się to za
sprawą katolickiej nauki społecznej,
która wypracowała spójną i rozwiniętą teologię pracy, stanowiącą zresztą
klucz do zrozumienia całej tzw. kwestii społecznej. Jeżeli zaś chodzi o ten
problem, to niewątpliwie swoistym
opus magnum jest encyklika Jana Pawła II „Laborem exercens”, będąca teologiczno-filozoficznym traktatem poświęconym właśnie zagadnieniu pracy
ludzkiej.
Papież dokonuje prezentacji fundamentów katolickiej teologii pracy,
pokazuje jej specyfikę, zestawiając ją
z ujęciami i praktyką, jakie spotykamy
w komunizmie i kapitalizmie. Zwraca
też uwagę na owo węzłowe znaczenie
pracy w społecznej refleksji Kościoła,
pisząc: „Jeśli rozwiązanie – czy raczej
stopniowe rozwiązywanie – tej stale
na nowo kształtującej się, i na nowo
spiętrzającej kwestii społecznej ma iść
w tym kierunku, ażeby «życie ludzkie
uczynić bardziej ludzkim», wówczas
właśnie ów klucz – praca ludzka – nabiera znaczenia podstawowego i decydującego” (LE 3). Co jednak decyduje
o jej tak wyjątkowej randze?
Praca w świetle katolickiej nauki
społecznej stanowi podstawowy wymiar bytowania człowieka na ziemi.
Kładzie się tutaj bardzo mocny nacisk na jej podmiotowy charakter. To
właśnie godność każdej osoby ludzkiej
jest źródłem godności pracy, a „pierwszą podstawą wartości pracy jest sam
człowiek” (LE 6). Co więcej, dzięki niej
człowiek może rozwijać swoje zdolności, przemienia ona bowiem nie tylko
świat materialny, ale również samego
człowieka, udoskonala go, czyni lepszym. Jeśli tak się nie dzieje, mamy do
czynienia z poważnym zaburzeniem.
Jan Paweł II pisze o tym wprost, podkreślając, iż „przez pracę […] człowiek
nie tylko przekształca przyrodę, dostosowując ją do swoich potrzeb, ale
także urzeczywistnia siebie jako człowiek, a także poniekąd bardziej «staje
się człowiekiem»” (LE 9).
Ułamek kontynentu
Praca ma oczywiście swój wymiar indywidualny, ale nie tylko: katolicka
nauka społeczna z całą mocą wskazuje
również na jej społeczny charakter, bez
którego nie sposób zrozumieć jej istoty.
Pius XI podkreślał, iż „wówczas jedynie wydajność pracy ludzkiej jest zapewniona, jeśli istnieje ustrój prawdziwie społeczny i zorganizowany; jeśli
porządek społeczny i prawny opieką
otacza wykonywanie pracy; jeśli różne gałęzie przemysłu, wzajemnie od
siebie zależne, zgodnie działają i się
uzupełniają; jeśli, co najważniejsze:
inteligencja, kapitał i praca niejako ku
jednemu zespalają się celowi” (QA 70).
Wynika z tego, że praca pojedynczego
człowieka, widziana w kontekście społeczeństwa, jest współpracą ze wszystkimi ludźmi, dzięki czemu każdy ma
wkład w tworzenie dobra wspólnego.
Wiąże się z tym kolejna kwestia akcentowana przez Jana Pawła II, czyli
kulturowa, narodowa i wreszcie ogólnoludzka wartość pracy. Człowiek
bowiem „swoją pracę pojmuje jako
pomnożenie dobra wspólnego wypracowywanego przez jego rodaków,
uświadamiając sobie przy tym, że na
tej drodze praca ta służy pomnażaniu
dorobku całej rodziny ludzkiej, wszystkich ludzi żyjących na świecie” (LE 10).
Stwarza to możliwość przezwyciężenia
myślenia czysto indywidualistycznego.
W pracy korzysta człowiek z osiągnięć
poprzednich pokoleń i jednocześnie
tworzy dorobek ludzkości, z którego
czerpać będą następne.
Wreszcie ma również praca swój
wymiar religijny, jako współuczestniczenie człowieka w Boskim dziele
stwarzania. Człowiek jest niejako kontynuatorem kreacyjnego aktu Stwórcy.
W pracy przejawia się bowiem znamię
Boskiego podobieństwa człowieka,
wynoszące go ponad inne stworzenia, dzięki nakazowi, by „czynił sobie ziemię poddaną”. Jak pisze papież:
„W wypełnianiu tego polecenia człowiek, każda istota ludzka, odzwierciedla działanie samego Stwórcy wszechświata” (LE 4).
ilustracja: Tomek Kaczor
Rzeczy stare i nowe
To wszystko stanowi o wyjątkowym
charakterze pracy i o tym, iż przedkładana jest ona w katolickiej nauce społecznej nad kapitał rzeczowy. Wynika
to oczywiście z prymatu osoby ludzkiej nad rzeczą. Człowiek jako podmiot pracy, nieważne jakiej, jest osobą
i już samo to wynosi go ponad kapitał. Warto też pamiętać o tym, że, jak
wskazuje papież, kapitał – jako zespół
środków, narzędzi potrzebnych w procesie produkcji – to również dzieło
pracy, wykonanej zazwyczaj przez
wcześniejsze pokolenia. Człowiek jest
tutaj zawsze czynnikiem sprawczym,
czy to jako twórca danego narzędzia,
czy też jako ten, który wprawia je
w ruch i wykorzystuje w procesie produkcyjnym. Jasno stąd wynika, iż, jak
pisał o tym już Leon XIII w „Rerum
novarum”, ani praca bez kapitału, ani
kapitał bez pracy istnieć nie mogą.
Jeżeli nie przyjmiemy tych założeń,
powstaje zagrożenie poważnego błędu
antropologicznego, który Jan Paweł II
określa mianem błędu „ekonomizmu”
lub „materializmu”. Ma on swój początek w filozofii oraz teoriach ekonomicznych XVIII wieku, ale, jak zwraca uwagę papież, „o wiele bardziej
jeszcze w całej ekonomiczno-społecznej praktyce tamtych czasów, rodzącej
się i gwałtownie rozwijającej industrializacji, w której dostrzeżono przede
wszystkim możliwość intensywnego
pomnożenia bogactw materialnych,
czyli środków, a przeoczono cel: czyli człowieka, któremu mają służyć te
środki. Ten to właśnie błąd porządku
praktycznego ugodził przede wszystkim w pracę ludzką, w człowieka pracy, i wywołał słuszną etycznie reakcję
społeczną […]. Tenże sam błąd, który
posiada już swoją określoną postać historyczną, związaną z okresem pierwotnego kapitalizmu i liberalizmu,
może jednak powtarzać się w innych
okolicznościach czasu i miejsca, o ile
wychodzi się z tych samych założeń
myślowych, zarówno teoretycznych,
jak też praktycznych” (LE 13).
W trybach kapitału
Z takim błędem, odwróceniem właściwej hierarchii, możemy mieć do
czynienia zarówno w marksizmie,
jak i kapitalizmie, słowem: wszędzie
tam, gdzie człowiek traktowany jest
na równi z innymi środkami produkcji, gdzie pracownicy to po prostu anonimowe „zasoby ludzkie”,
a przedsiębiorstwo to nie „zrzeszenie
osób”, a jedynie „zrzeszenie kapitałów” (CA 43).
Z tego właśnie rodzaju fałszywym
porządkiem, w ramach którego praca traktowana była jako towar, którym można handlować podobnie jak
zbożem czy węglem, mieliśmy do
czynienia w przypadku pierwotnego
kapitalizmu. Uznawano wówczas, że
pracownikom należy się jedynie taka
zapłata, która starczałaby na regenerację sił, oceniano pracę wyłącznie pod
względem merkantylnym lub technicznym, biorąc pod uwagę wyłącznie
to, czy dobrze się sprzedaje. W efekcie
ważna była jedynie techniczno-organizacyjna sprawność, człowiek zaś
przestawał się liczyć w ogóle.
W tamtych dniach pracownik stanowił zatem nic więcej jak tylko pewne
kwantum energii, która kosztowała
określoną cenę, a kiedy źródło tej energii się wyczerpywało, w każdej chwili
można było zastąpić je innym robotnikiem, który był czymś gorszym niż
zwierzę, przedmiotem mniej cennym
niż maszyna. Dodatkowym rezultatem wprowadzenia maszyn i przemysłu na wielką skalę stała się automatyzacja robotników, podporządkowanie
39
ich mechanicznej rutynie. Wcześniejsze procesy produkcyjne często dawały robotnikowi szansę na wyrażenie swej osobowości w pracy. Tutaj nie
było już na to miejsca.
Warunki pracy urągały wszelkiej
przyzwoitości. Rażącym tego przykładem jest ankieta przeprowadzona
w 1839 roku we Francji przez Akademię Nauk Moralnych i Politycznych.
Stwierdzono w niej powszechne występowanie czternasto- lub nawet siedemnastogodzinnego dnia pracy, obowiązującego również kobiety i dzieci.
Te prakt yki był y nagminne także
w innych krajach, czego świadectwem
mogą być podobne ankiety przeprowadzone w górnictwie przez rząd belgijski czy angielski.
Nędza komunizmu
40
Taki stan rzeczy musiał w końcu sprowokować zdecydowaną reakcję. I rzeczywiście: Marks nie bez racji zarzucił
współczesnym mu stosunkom społecznym alienację pracy i jej uprzedmiotowienie. Twierdził, że praca stała się towarem podobnym do innych
towarów, z czego wynika, iż robotnik
zmuszony jest sprzedawać samego
siebie po cenach rynkowych. Co więcej, odczuwana jest ona jako czynność
uciążliwa, źródło nieszczęścia, robotnik bowiem pracuje tylko po to, aby
móc utrzymać się przy życiu, nie zaś
dlatego, by dać ujście swojej energii,
pasji tworzenia. Skoro zaś, jak zakłada marksizm, praca stanowi właściwy
wyróżnik człowieczeństwa, jej alienacja oznacza dehumanizację. Marks
widział rozwiązanie tego problemu
w zaprowadzeniu własności wspólnej.
Doświadczenia krajów komunistycznych pokazały szybko, że – jak słusznie przewidywał Leon XIII – lekarstwo
to było gorsze od samej choroby.
Oto alienac ja, zamiast znik nąć,
w państwach, które teoretycznie wynosiły pracę na piedestał, jeszcze się
powiększyła. Efektem było niewolnictwo na niespotykaną dotąd skalę
w systemie łagrowo-obozowym. Robotnicy nie stali się radosnymi właścicielami fabryk, dającymi w nich
upust swej potrzebie tworzenia. Zamiast tego, z biegiem czasu odczuwali coraz większy bezsens swojej pracy,
ponieważ nie mogła im ona zapewnić
podstawowych środków utrzymania.
Po rewolucji bolszewickiej wydajność
pracy radykalnie spadła, tak iż w 1920
roku wynosiła ledwie 27,1% poziomu
z roku 1913, a – jak się ocenia – realna
praca robotnika rosyjskiego dopiero
w 1963 roku osiągnęła poziom sprzed
I wojny światowej.
W pierwotnym
kapitalizmie
pracownik stanowił
tylko kwantum
energii, która
kosztowała określoną
cenę
Te błędy te to nie melodia przeszłości. Mogą się one powtórzyć także
dziś, wszędzie tam, gdzie człowiek-pracownik straci swoją uprzywilejowaną pozycję, stając się jedynie kolejnym środkiem produkcji. Nie chodzi
tutaj, jak mogłoby się wydawać, tylko
o kraje Trzeciego Świata i nędzarzy
zmuszanych tam do pracy w fabrykach za głodowe pensje. Z nawrotem niewolniczego systemu mamy
do czynienia również w państwach
wysokorozwiniętych.
U źródeł sensu
organizacja jest nastawiona tylko na
maksymalizację produkcji i zysku, pomija zaś to, w jakim stopniu pracownik
przez własną pracę realizuje się jako
człowiek” (CA 41).
W świetle neoliberalnej logiki ludzie
to tylko koszty pracy, a te, jak wiadomo, należy minimalizować. Co więcej,
zauważa się, że praca straciła w dzisiejszym świecie uprzywilejowaną pozycję
osi, wokół której obracały się wszystkie
inne działania. Coraz bardziej widoczny jest powrót do starożytnego, nacechowanego pogardą i niechęcią podejścia do pracy fizycznej. Wielu ludzi
kompletnie nie przywiązuje wagi do
przedmiotu swej pracy, traktując ją jedynie jako sposób zdobywania pieniędzy mających umożliwić konsumpcję.
Zakład pracy wciąż jest źródłem
utrzymania, ale nie źródłem sensu życia. Nie stanowi, jak pisze Zygmunt
Bauman, „miejsca rozwoju ludzkich
więzów wystarczająco solidnych i na
tyle godnych zaufania, by wspierać
i podtrzymywać etyczne przekonania i standardy praktyk moralnych. W
«elastycznych fabrykach», biurach, zakładach i sklepach zalecenia «etyki pracy» brzmią pusto. […] Niegdyś źródłem
poczucia dumy była biegłość w swoim
fachu. Dziś da się ją uzyskać (za godziwą cenę) dzięki biegłości w zakupach”.
Praca, jak podkreśla Bauman, przestała być także ośrodkiem uwagi etycznej
jako droga do moralnej doskonałości
i pokuty, nie jest okazją do działania
twórczego, odciśnięcia swego śladu
w świecie materialnym. To wyzwania,
z którymi katolicka nauka społeczna
musi się mierzyć ciągle na nowo. ■
Jan Paweł II pisał: „Nawet jeśli marksistowska analiza i rozumienie podstaw alienacji są fałszywe, to jednak
alienacja połączona z utratą autentycznego sensu istnienia jest zjawiskiem
obecnym również w rzeczywistości
społeczeństw zachodnich. Występu- Dr hab. Rafał Łętocha ­­(1973)
je ona w sferze konsumpcji, gdy czło- jest politologiem i religioznawcą. Kierownik
wiek wikła się w sieć fałszywych i po- Zakładu Historii Stosunków Państwo­ – Kościół
wierzchownych satysfakcji, podczas w Instytucie Religioznawstwa Uniwersytetu
gdy powinien spotkać się z pomocą Jagiellońskiego, profesor w Instytucie
Politologii Państwowej Wyższej Szkoły
w autentycznej i konkretnej realizacji Zawodowej w Oświęcimiu. Jego ostatnia
swojej osobowości. Alienacja wystę- książka nosi tytuł: „O dobro wspólne. Szkice
puje również w sferze pracy, kiedy jej z katolicyzmu społecznego”.
To nie jest
raj dla
młodych ludzi
Paweł Zerka
ILustracje: Kuba Mazurkiewicz
B
yć może młodzi ludzie nie są jeszcze zorganizowani, być może brakuje im konstruktywnego projektu politycznego. Być może gdzieniegdzie
w ogóle nie są „oburzeni”. Ale już co najmniej
w dwóch unijnych krajach zachwiali równowagą
sceny politycznej.
W Hiszpanii połowa młodych ludzi
jest bez pracy. We Włoszech młodzież
wzburzyła sceną polityczną – dzięki jej
poparciu antyestablishmentowy Ruch
Pięciu Gwiazd stał się nieoczekiwanie
jedną z trzech wiodących partii w parlamencie. W większości państw członkowskich Unia Europejska cieszy się
coraz gorszą opinią. To trzy z pozoru
oderwane od siebie fakty. A gdyby tak
potraktować je jako zwiastuny tego samego zjawiska?
1.
Hiszpańscy indignados, po pełnym
wrażeń roku 2011, w którym ich protesty przyczyniły się do rozpisania
przedterminowych wyborów i zmiany rządu, zatracili ostatnio impet.
To bynajmniej nie oznacza, jakoby
nie mieli już powodów do oburzenia. Aż 53% osób w wieku od 18 do
24 lat pozostaje w tym kraju bez pracy. Mówienie o tych 53% bez odwołania się do szerszego kontekstu byłoby
jednak nadużyciem.
Po pierwsze, ludzie młodzi są nietypową grupą wiekową ze względu na
częste pozostawanie w obrębie systemu edukacyjnego. Tym, co powinno
niepokoić, jest utrzymujący się wysoki
poziom współczynnika NEETs, określającego ludzi, którzy ani nie pracują, ani nie uczą się, ani nie szkolą.
W 2011 roku ich udział w populacji
osób w wieku 18-24 wyniósł w Hiszpanii wysokie 18%, przy średniej unijnej 12,6%.
Po drugie, znaczenie ma kultura. Silne więzy rodzinne, typowe dla większości społeczeństw Południa Europy, pozwalają na to, by młodzi ludzie
dłużej niż w krajach Europy Północnej
i Zachodniej pozostawali finansowo zależni od rodziców i później wchodzili
na rynek pracy. Większe przyzwolenie
dla pracy nieformalnej każe zaś z dystansem podchodzić do oficjalnych statystyk. Szara strefa odpowiada za jedną piątą hiszpańskiego PKB, a podjęcie
pracy nieformalnej jest dość powszechną, obok powrotu na pełnowymiarowe
studia, reakcją młodzieży na załamanie
się hiszpańskiej gospodarki.
Po trzecie, warto dokładniej przyjrzeć się historii. Wysoki współczynnik bezrobocia wśród ludzi młodych
jest stałym elementem hiszpańskiego
krajobrazu od co najmniej początku
lat osiemdziesiątych. A to wskazuje na
głębsze, strukturalne problemy leżące
u podstaw tego zjawiska.
Trochę racji jest też w tym, że uwaga poświęcana młodym jest niewspółmierna do problemu. Przecież to nie
tylko oni padli ofiarą kryzysu w Hiszpanii. Skąd zatem tyle szumu? Niektórzy tłumaczą to względami sentymentalnymi. Sytuacja młodych ludzi
najdobitniej świadczy o upadku mitu
hiszpańskiej potęgi. To pierwsza generacja w powojennej historii Hiszpanii,
która zmuszona jest żyć skromniej od
swoich rodziców, mimo wychowania
w przeświadczeniu, że bierze udział
w spektakularnym skoku modernizacyjnym i cywilizacyjnym. Nadzwyczajne zainteresowanie sytuacją ludzi
młodych można również tłumaczyć
ich większą widocznością. Protesty indignados w 2011 i 2012 roku potwierdziły, że ludzie młodzi posiadają ponadprzeciętną zdolność mobilizowania się,
czemu sprzyja zarówno ich wiek, jak
i biegłość w posługiwaniu się nowymi
technologiami.
Niemniej, jeśli nawet bezrobocie młodych Hiszpanów bywa przedstawiane w sposób wypaczony, to wcale nie
oznacza jeszcze, aby problem nie był
realny. Zarówno pod względem poziomu bezrobocia młodych, jak i współczynnika NEETs, Hiszpania zdecydowanie odstaje od europejskiej średniej.
Potrzebna jest osobna polityka skierowana do tych właśnie osób. Inaczej
mogą one szybko zatracić umiejętności zdobyte w toku edukacji, a niepoparte dotąd należytym doświadczeniem zawodowym. Jeśli zaś w tak
młodym wieku wypadną z rynku pracy „na amen”, wówczas spowoduje to
znacznie większe koszty budżetowe
i społeczne, aniżeli w przypadku analogicznego problemu w pozostałych
grupach wiekowych.
41
42
2.
Także we Włoszech młodzi ludzie
mają powody do niezadowolenia. Idzie
jednak nie tylko o bezrobocie, które
sięga prawie 40% w grupie wiekowej
18–24 (przy ledwie 12% w skali całego społeczeństwa). Problem stanowi
również panująca w tym kraju „gerontokracja”, czyli zdominowanie wszystkich sfer życia społecznego, od polityki, poprzez naukę, media i biznes,
aż po instytucje kulturalne, przez starsze pokolenia. Ośrodek Eurispes policzył niedawno, że średni wiek ludzi
ze świecznika wynosi we Włoszech
59 lat. Urzędujący prezydent, Giorgio
Napolitano, ma lat 87, a Silvio Berlusconi, który nie przestaje siać spustoszenia na scenie politycznej – 76.
Beppe Grillo – komik, który w ostatnich miesiącach stał się objawieniem
włoskiej polityki jako przywódca Ruchu Pięciu Gwiazd – podczas kampanii wyborczej nazwał tych dwóch
polityków „grobami pobielanymi”.
Możliwe, że kilkuletni
okres „krwi, potu
i łez” jest konieczny,
by wrócić na ścieżkę
wzrostu. Ale jak
to wytłumaczyć
obywatelom?
Obnażając zabetonowanie włoskiego
systemu awansu społecznego, politycznego i ekonomicznego, zyskał sobie przychylność młodych ludzi. Głosowała na niego połowa wyborców
w wieku 18–24 i jedna trzecia osób,
które nie ukończyły 35. roku życia.
Jak stwierdził na łamach „Gazety Wyborczej” publicysta „L’Espresso” Włodzimierz Goldkorn, „młode pokolenie
wie, że w Italii nie ma dla niego przyszłości. I tylko ci, którzy nie chcieli widzieć rzeczywistości (a więc politycy
i dziennikarze) zostali zaskoczeni wynikami wyborów”.
Ostatnie wybory parlamentarne
w Italii ujawniły jednak znacznie więcej, niż tylko zniecierpliwienie, które
wśród młodych Włochów wywołują
„rządy starców”. Żółtą kartkę dostały dwie tradycyjne koalicje: prawica
i lewica. Za to ruch pod wodzą siedemdziesięcioletniego Mario Montiego, który od półtora roku sprawuje
funkcję premiera technicznego i jest
chwalony przez europejskich przywódców za rozsądne reformy, uzyskał
ledwie 10,5% głosów – czyli de facto
otrzymał kartkę czerwoną.
3.
Tym, co łączy ze sobą przypadki obydwu krajów, jest nie tylko wysokie
bezrobocie wśród ludzi młodych.
W grę wchodzi również wizerunek
Unii Europejskiej w oczach obywateli, którzy w przyszłości będą tę Unię
współkształtować.
W warunkach kryzysu gospodarczego naturalnym zjawiskiem jest to,
że szuka się winnych. Obrywa się zarówno tradycyjnym partiom politycznym, jak i Unii. Bruksela jest jednak po
części sama sobie winna. Nawet jeśli
uczestnictwo w jednej strefie walutowej i związana z nim współzależność
między krajami strefy euro nie pozwalają już na kultywowanie dawnego rozumienia suwerenności, trzeba wykazać się dużą delikatnością, ingerując
w wewnętrzną politykę poszczególnych państw. Wydaje się, że ta granica
została przekroczona, gdy europejscy
przywódcy otwarcie hołubili Mario
Montiego podczas kampanii wyborczej
we Włoszech oraz gdy narzucali państwom południa strefy euro konkretny
kierunek reform gospodarczych.
Wyborcy karzą polityków nie tylko
dlatego, że – w ich przekonaniu – doprowadzili do kryzysu i nie potrafią
nad nim zapanować, ale również za to,
że pozwalają, aby „inni” mieszali się
w ich wewnętrzne sprawy. W czasie
kryzysu poparcie dla Unii Europejskiej
wśród jej obywateli poleciało na łeb na
szyję. O ile w 2006 roku Europejczyków, wśród których Bruksela budziła
dobre skojarzenia, było trzy razy więcej niż tych, którzy oceniali ją źle, to
w 2012 roku proporcje te zrównały się
na poziomie około 30%. Można w tym
widzieć oczywistą konsekwencję kryzysu. Ale można też dopatrywać się
czegoś więcej, jak choćby niezadowolenia Europejczyków z kształtu polityki antykryzysowej forsowanej przez
unijne instytucje.
Ekonomiści pewnie jeszcze długo
będą spierać się o to, czy „zaciskanie
pasa” to najlepszy sposób na zażegnanie kryzysu w krajach południa strefy
euro: w Grecji, we Włoszech, w Hiszpanii i w Portugalii. Z jednej strony,
cięcia budżetowe pozwalają uporządkować finanse publiczne, dzięki czemu
rządowe obligacje odzyskują wiarygodność. Z drugiej strony, spowodowany tymi cięciami spadek ogólnego popytu może przełożyć się na obniżenie
aktywności gospodarczej, wzrost bezrobocia i pogorszenie się sytuacji materialnej wielu gospodarstw domowych.
Państwa członkowskie strefy euro nie
mają jednak alternatywy. W innych
okolicznościach pewnie dewaluowałyby swoje waluty, mając jednak euro,
nie mogą sobie na to pozwolić.
Możliwe, że kilkuletni okres „krwi,
potu i łez” jest konieczny, aby kraje,
które wcześniej rozwijały się ponad
realne możliwości, wróciły na ścieżkę
wzrostu. Ale jak to wytłumaczyć obywatelom? Są oni coraz bardziej sfrustrowani kryzysem, wątpią w sens
prowadzonej polityki, a do tego mają
poczucie, że jest im ona narzucana
z zewnątrz: przez Berlin i Brukselę.
Konsekwencje tego stanu rzeczy dla
włoskiej sceny politycznej już znamy.
A co dzieje się w Hiszpanii? Rządząca
Partia Ludowa straciła już dwie trzecie
poparcia w porównaniu z wyborami
parlamentarnymi sprzed dwóch lat.
Jednak jej główny rywal, Partia Socjalistyczna, notuje jeszcze gorszy wynik.
Tymczasem w Katalonii nasilają się
tendencje separatystyczne, a na krajowej scenie politycznej popularność zyskuje skrajna lewica.
4.
Działania, przy pomocy których hiszpański rząd stara się zmierzyć z bezrobociem wśród młodych ludzi, mogą
pobudzić zatrudnienie w krótkim
okresie, ale zarazem na długi czas pozbawić tych ludzi szansy na życiową
stabilność. Ponieważ zaś stosowane
rozwiązania są inspirowane doświadczeniami niemieckimi, niezadowolenie
może znów skierować się na „zagranicę”, jeszcze głębiej podkopując zaufanie, jakim dawniej cieszyła się UE.
43
44
Zaraz po wybuchu
kryzysu zwolniono
tych, których zwolnić
było najłatwiej
Ogłoszona na początku tego roku
recepta hiszpańskiego rządu jest następująca: wprowadźmy zachęty dla
pr y wat nej przedsiębiorczości ludzi młodych oraz ułatwmy pracodawcom zatrudnianie na umowach
t y mc zasow yc h ludzi przed t rzydziestką. Ten drugi pomysł budzi
największe niepokoje.
Problemem charakterystycznym dla
hiszpańskiego rynku pracy od dawna była jego „dualność”. Rynek pracy
dzielił się na insiderów, którzy więcej
zarabiali, mieli opłacane stawki ubezpieczeniowe i cieszyli się zawodową
stabilnością; oraz outsiderów, zatrudnianych na mniej korzystnych umowach tymczasowych. Zaraz po wybuchu kryzysu zwolniono tych, których
zwolnić było najłatwiej, po to, by
utrzymać insiderów. W 2012 roku rząd
wprowadził reformę rynku pracy, która miała złagodzić jego „dualność”.
Tegoroczna reforma, ułatwiająca (na
jakiś czas) zatrudnianie osób młodych
na umowach tymczasowych, zdaje się
jednak iść w kierunku przeciwnym.
Podobne rozwiązanie wprowadzono
w Hiszpanii już w latach osiemdziesiątych. Wówczas przyczyniło się ono do
wzrostu niestabilności na rynku pracy.
Pracodawcy chętnie korzystali z nowych ulg, ale w znikomym stopniu
skłaniały ich one do trwałego zwiększenia zatrudnienia osób młodych.
Autorzy popularnego bloga ekonomicznego „Nada es gratis” twierdzą,
że rząd Rajoya ponawia błędy już raz
popełnione w przeszłości. W szczególności zwracają uwagę na ryzyko
związane z faktem, że młodzi ludzie
do osiągnięcia 30. roku życia będą skazani na brak stabilności zatrudnienia,
a przy tym zostaną odcięci od szkoleń
zwiększających ich kapitał ludzki. Innymi słowy, ich pozycja jako outsiderów
zostanie jedynie utrwalona.
Paradok s h iszpa ńsk iej syt uac ji
polega na t ym, że wprowadzenie
t ymczasowego rozwiązania może
zmniejszyć skłonność rządu do zabrania się za problemy strukturalne,
w szczególności za niewydolny system edukacji. Jeśli gospodarka Hiszpanii zacznie wyjeżdżać z tunelu,
a wskaźniki zatrudnienia poprawią
się, wówczas potrzeba głębszych reform zejdzie na dalszy plan. Ale wtedy trzeba będzie liczyć się z tym, że
przy następnej okazji, powiedzmy za
dwadzieścia lat, Hiszpania znów stanie przed problemem wysokiego bezrobocia wśród młodych.
Promując pracę tymczasową osób
młodych, rząd Hiszpanii inspiruje się
rozwiązaniami niemieckimi sprzed
dziesięciu lat, traktowanymi jako jedno ze źródeł cudu gospodarczego
Niemiec. Ale – o ironio! – w samych
Niemczech reformy Schroedera coraz
częściej stają się przedmiotem krytyki. Owszem, poziom bezrobocia wśród
osób młodych nie przekracza w tym
kraju 10% i jest najniższy w całej Unii
Europejskiej. Ale w dużej mierze wynika to stąd, że młodzi ludzie nagminnie pracują w tak zwanych mini-jobs,
zarabiając nie więcej niż 500 euro miesięcznie. Dodajmy jeszcze, że możliwość przeszczepienia niemieckich rozwiązań na obcy grunt jest, z powodów
odmienności instytucjonalnej i kulturowej, mocno ograniczona.
Wśród młodych Hiszpanów sytuacja ta może generować uzasadnione
obawy. Czy rząd faktycznie dba o ich
długoterminowy dobrobyt, czy może
chce jedynie poprawić makroekonomiczny bilans w krótkim okresie? Czy
wprowadzane reformy są wynikiem
wewnętrznej debaty, czy może zostały narzucone z zewnątrz – jako model,
który teraz, w ślad za Niemcami, kopiować ma cała Europa?
5.
W artykule zamieszczonym w „Financial Times” Mark Mazover, historyk
z Uniwersytetu Columbia, przestrzega:
„Europa w przyszłości wcale nie musi
kojarzyć się Europejczykom ze wzrostem gospodarczym i demokracją. Całkiem możliwe, że będzie identyfikowana ze stagnacją, bezrobociem i tyranią.
Ci, którzy dzisiaj nawołują do stosowania polityki w duchu austerity, być
może nie czują, że przyczyniają się do
kryzysu demokracji – ale taki właśnie
osiągają efekt”.
Bez względu na to, czy obserwowany w rosnącej liczbie europejskich
krajów kryzys partii tradycyjnych,
któremu towarzyszy wzrost poparcia
dla opcji antysystemowych, skrajnych
lub separatystycznych, faktycznie potraktujemy jako oznakę „kryzysu demokracji”, czy może przeciwnie, jako
dowód na to, że reguły demokratyczne
wytrzymały moment najcięższej próby, warto mieć na uwadze to, co leży
u podstaw tego procesu: narastającą
wśród wielu młodych ludzi frustrację
spowodowaną dotychczasowym biegiem spraw i rolą, jaką w aktualnym
zamieszaniu odgrywa Bruksela.
To ważna lekcja dla klasy politycznej
we wszystkich europejskich krajach.
Być może młodzi ludzie nie są jeszcze
zorganizowani, być może brakuje im
konstruktywnego projektu politycznego, być może gdzieniegdzie w ogóle
nie są „oburzeni”. Ale już co najmniej
w dwóch unijnych krajach, we Włoszech i w Hiszpanii, zachwiali równowagą na scenie politycznej. Elity tych
krajów, w których systemy społecznego awansu są zabetonowane, powinny zacząć się bać – lub otworzyć się na
nowe pokolenia.
Jeszcze ważniejsze jest jednak to, jakie wnioski z zaistniałej sytuacji wyciągnie Bruksela. Debaty nad przyszłością Europy do tej pory dotyczyły
spraw dość odległych od doświadczenia młodych ludzi: ustanowienia federac ji, w prowadzen ia w yborów
bezpośrednich do Europarlamentu,
poszerzenia Unii o Turcję. Teraz Bruksela pochłonięta jest dogaszaniem pożaru w strefie euro. To wszystko nie
powinno jednak przyćmiewać wyzwania o zupełnie innym ciężarze
gatunkowym, jakim jest odzyskanie
ludzi młodych dla projektu europejskiego. Warto zastanowić się nad tym,
kto będzie kontynuował realizację
tego projektu, gdy groźba wojny, leżąca u podstaw UE, stawać się będzie wizją coraz bardziej abstrakcyjną, a jednocześnie słabnąć będą polityczne
wpływy pokoleń, które pamiętają unijną belle époque?
To młodzi będą kształtować przyszłą
Europę. Ale to, jaki kierunek obiorą,
zależeć będzie od tego, czy Unia kojarzyć im się będzie z Erasmusem i pięcioma swobodami wspólnego rynku,
czy raczej z bezrobociem i tyranią najsilniejszych. Można spodziewać się, że
będą europejskiemu projektowi oddani na tyle, na ile wcześniej Stary Kontynent okaże się dla nich łaskawy. ■
45
Paweł Zerka (1984)
pracuje w demosEUROPA – Centrum Strategii
Europejskiej. Pisze doktorat na temat elit
ekonomicznych Argentyny w Szkole Głównej
Handlowej. Gra i śpiewa w warszawskich
zespołach The Calculators oraz Winnie
Cooper. Autor bloga „Noty z Bogoty”
(notyzbogoty.blogspot.com).
do ro
b
o
ty!
Urzędy pracy
Dominik Owczarek
M
inisterstwo Pracy i Polityki Społecznej przygotowało propozycje zmian w systemie aktywizacji bezrobotnych, które mogą w znaczący
sposób wpłynąć na kształt polskiej polityki społecznej. Zmiany te przekierowują jej model w stronę
opcji liberalnej.
46
Od czasu eksplozji globalnego kryzysu
w 2008 roku bezrobocie w krajach Unii
Europejskiej wzrosło średnio o prawie
3,5 punktu procentowego, według Eurostatu osiągając w 2012 roku poziom
10,5%. W niektórych krajach, takich jak
Grecja czy Hiszpania, przekracza ono
25%, przy czym najwyższe wskaźniki
notowane są wśród ludzi młodych, poniżej 25. roku życia: w Grecji bez pracy pozostaje około 60% spośród nich,
w Hiszpanii zaś około 50%. Niestety,
odsetek osób bezrobotnych wciąż rośnie. W Polsce w 2012 roku wyniósł
on 10,1%, wśród ludzi młodych 26,5%.
Taką sytuację społeczną unijny Komisarz ds. zatrudnienia László Andor nazwał niedawno „tragedią dla Europy”.
Chmury nad zieloną wyspą
Bezrobocie to jedna z najbardziej dotkliwych konsekwencji załamania
rynków finansowych, ale także nakładającego się na nie kryzysu finansów
publicznych i kryzysu w strefie euro.
Europejskie rządy zareagowały na dekoniunkturę polityką cięć wydatków
publicznych – czego dramatyczne konsekwencje obserwujemy dziś w Grecji – i przyjęciem Paktu Fiskalnego,
nakładającego sankcje finansowe za
przekroczenie wyznaczonych progów
zadłużenia publicznego i deficytu budżetowego. Ograniczenia wydatków
publicznych dotyczą również polityki
społecznej, której celem jest m.in. walka z bezrobociem i biedą. Jest to sytuacja paradoksalna, ponieważ polityka
cięć prowadzi do pogłębienia kryzysu
w sferze funkcjonowania społecznego.
Rządy koncentrują się na bilansowaniu finansów publicznych, zaniedbując pogłębiający się problem społeczny.
W Polsce od momentu wybuchu
globalnego kryzysu wciąż jeszcze nie
doświadczyliśmy recesji gospodarczej. Świadczą o tym dodatnie wskaźniki PKB i produkcji przemysłowej.
W 2009 roku zostaliśmy okrzyknięci
zieloną wyspą na morzu pogrążonej
w kryzysie Europy. I u nas można jednak wskazać na wiele przejawów kryzysu w wymiarze społecznym. Polskie
społeczeństwo przyjęło na siebie falę
uderzeniową, mimo że gospodarka
w dalszym ciągu się rozwijała. Bezrobocie wzrosło o 3 punkty procentowe,
a w 2012 roku – po raz pierwszy od
przeszło dwudziestu lat – odnotowano spadek płacy realnej.
Jak radzimy sobie z postępującym
wzrostem bezrobocia? Przez pierwsze dwa lata funkcjonowały standardowe instrumenty aktywizacji osób
bezrobotnych i nie wdrożono żadnych specjalnych programów w tym
zakresie. W 2011 roku zamrożony został Fundusz Pracy, z którego finansowane są m.in. programy aktywizacji
osób bezrobotnych, co motywowano
stabilizacją finansów publicznych.
Wyjątek stanowiło funkcjonowanie
tzw. ustawy antykryzysowej w latach
2009–2011. W połowie 2012 roku część
środków z Funduszu Pracy odblokowano, aby przeznaczyć je na programy
specjalne przygotowywane przez Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej.
Żadne z tych działań nie zatrzymało
jednak wzrostu bezrobocia. Dotychczasowe posunięcia rządu następowały niewątpliwe zbyt późno i okazały
się daleko niewystarczające, by wywrzeć większy wpływ na pogarszającą się sytuację społeczną.
Porządkując system
W ostatnich miesiącach Ministerstwo
Pracy i Polityki Społecznej przygotowało propozycje zmian w systemie
aktywizacji bezrobotnych i funkcjonowania instytucji rynku pracy, które
– jeśli zostaną wprowadzone – w znaczący sposób wpłyną na kształt polskiej polityki społecznej. W odróżnieniu od metod, których próbowano
dotychczas, działania te mają charakter systemowy. Warto uważnie im się
przyjrzeć, tym bardziej, że stojąca za
nimi filozofia myślenia o opiekuńczej
roli państwa różni się od tego, czym
inspirowano się dotychczas.
Niektóre spośród pla nowa nyc h
zmian przypominają reformy Hartza, przeprowadzone w Niemczech
w latach 2003–2005. Reformy te przebudowały niemieckie państwo opiekuńcze (welfare state) w stronę workfare
state, czyli systemu, w którym publiczne wsparcie osób doświadczających
problemów społecznych ma charakter warunkowy, tzn. jest uzależnione
od ich skłonności do podejmowania
pracy. Podobieństwo między zmianami projektowanymi przez rząd
a rozwiązaniami funkcjonującymi
w Niemczech polega, z jednej strony, na częściowym wzorowaniu się
w doborze środków, z drugiej zaś – na
przejęciu ogólnej strategii działania.
Zakłada ona m.in. położenie nacisku
na efektywność i wskaźniki ilościowe
w aktywizacji bezrobotnych, a także skierowanie rozwiązań w stronę
większej elastyczności rynku pracy.
Lista propozycji zmian przedstawiona przez Ministerstwo jest dość długa. Przyjrzyjmy się tym, których skutki dla funkcjonowania urzędów pracy
będą najbardziej dalekosiężne.
Obecnie dla dość licznej grupy osób
główną motywacją do rejestrowania
się w urzędzie pracy jest ubezpieczenie zdrowotne, co sztucznie podnosi
statystyki bezrobocia i koszty obsługi
petentów przez urzędy pracy. W ministerialnym pomyśle składka za osoby
bezrobotne byłaby w dalszym ciągu
pokrywana ze środków publicznych,
ale rejestracja zostałaby przeniesiona
do instytucji ochrony zdrowia. Dzięki temu obniżyłaby się liczba osób
zgłaszających się do urzędów pracy, poziom bezrobocia urealniłby się,
a urzędnicy mogliby skoncentrować
się na pomocy bezrobotnym rzeczywiście poszukującym pracy. Zarówno
poszukujący pracy Kowalski jak i bierny zawodowo Nowak musieliby więc
zarejestrować się w placówce ochrony
zdrowia, ale do „pośredniaka” zgłaszałby się tylko pierwszy z nich, o ile
byłby zainteresowany pomocą w znalezieniu zatrudnienia.
Obrany przez Ministerstwo kierunek wydaje się słuszny, pod warunkiem, że ubezpieczeniem zdrowotnym objęte zostaną wszystkie osoby
posiadające PESEL. Rozwiązanie to nie
musi pociągać za sobą zwiększonego
obciążenia dla budżetu, ponieważ pozwoli ono zmniejszyć koszty obsługi
zarejestrowanych bezrobotnych, których po wprowadzeniu zmiany będzie mniej. Istnieje jednak zagrożenie,
że osoby znajdujące się poza rynkiem
pracy, systemem edukacji oraz systemem pomocy społecznej nie będą rejestrować się do ubezpieczenia zdrowotnego wcześniej niż w momencie
wystąpienia nagłej potrzeby. Byłoby
to bardzo niekorzystne z punktu widzenia systemu ochrony zdrowia, który z powodu pojawienia się luki ubezpieczeniowej straciłby część wpływów
ze składek.
Dotychczasowe posunięcia rządu
następowały niewątpliwe zbyt późno
i okazały się daleko niewystarczające
Obecnie wyprawa do urzędu pracy
często stanowi efekt kilku nakładających się na siebie motywacji. Oprócz
ubezpieczenia zdrowotnego, część
osób decyduje się na rejestrację ze
względu na przysługujący im zasiłek,
niektórzy zaś liczą, że uda im się dostać ofertę pracy. Gdy te różne bodźce
rozdzielimy i do ubezpieczenia zdrowotnego trzeba będzie się rejestrować
oddzielnie, może się zdarzyć, że gotowość do wypełnienia kolejnego formalnego obowiązku będzie mniejsza.
Jeśli jednak ten problem zostanie wyeliminowany, proponowane rozwiązanie wydaje się korzystne dla systemu
aktywizacji zawodowej, a sami ubezpieczający się nic na tym nie stracą.
Warto natomiast pomyśleć o przygotowaniu skutecznej kampanii informacyjnej dotyczącej sposobu rejestracji i ułatwieniach proceduralnych z nią
związanych.
Naczynia połączone
Kolejny ministerialny projekt polega na podziale osób bezrobotnych
na trzy kategorie, w zależności od
47
48
Istnieje ryzyko, że
komercyjne agencje
zatrudnienia będą
się koncentrować
na „łatwiejszych
klientach”, trudnych pozostawiając
urzędom pracy
stopnia ich „oddalenia od rynku pracy”. W przypadku każdego z trzech
profili stosowane będą inne instrumenty aktywizacyjne. Osobom świeżo zarejestrowanym urzędy pracy
mają oferować doradztwo i pośrednictwo pracy. Osoby pozostające bez pracy przez dłuższy czas mogą ponadto
liczyć na szkolenia i staże, a także inne
instrumenty, takie jak bony na zasiedlenia czy bony edukacyjne. Osobom
długotrwale bezrobotnym dedykowane będą specjalne usługi przewidywane przez ustawę o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy.
W pomoc tej grupie włączone mają być
również agencje zatrudnienia, organizacje pozarządowe i instytucje pomocy
społecznej.
To właśnie osoby należące do ostatniej grupy najtrudniej aktywizować.
Zakłada się więc, że będą one w pierwszej kolejności kierowane na roboty
publiczne oraz do prac interwencyjnych, a jednocześnie że pracować będzie z nimi psycholog lub trener interpersonalny. Wszystko po to, żeby
mogły one trafić do grupy drugiej,
w której realizowane byłyby szkolenia uzupełniające lukę kompetencyjną między ich umiejętnościami a potrzebami rynku pracy. Doprowadzi
to do częściowego połączenia działań
w obrębie dwóch odrębnych dotąd
systemów aktywizacji bezrobotnych
i pomocy społecznej. Osoby z grupy
długotrwale bezrobotnych najczęściej
popadają w biedę, zwiększa się więc
prawdopodobieństwo, że w dłuższej
perspektywie staną się klientami pomocy społecznej. W tej grupie występuje też często kumulacja różnych
form problemów społecznych, zatem
systemowe rozwiązanie polegające na
łączeniu działań może mieć charakter
bardziej kompleksowy i skuteczny.
Centrum i peryferie
Innym elementem reformy ma być
przekazanie części obowiązków w zakresie pośrednictwa pracy komercyjnym agencjom zatrudnienia. Oprócz
środków przeznaczonych na aktywizację osób bezrobotnych agencje
mają otrzymywać dwa rodzaje premii:
pierwszą za udane włączenie osoby
bezrobotnej na rynek pracy, a drugą za
utrzymanie pracy przez tę osobę przez
co najmniej trzy miesiące. Możliwość
zlecania zadań związanych z aktywizacją zawodową istnieje w polskim
systemie już od pewnego czasu, ale jak
dotąd jej wykorzystanie jest śladowe.
W zeszłym roku zakończono projekty
pilotażowe sprawdzające funkcjonowanie komercyjnych agencji pośrednictwa pracy. Ich ocena jest jednak
ambiwalentna.
Okazuje się, że skuteczność agencji w trwałym włączaniu bezrobotnych w rynek pracy jest taka sama jak
w przypadku aktywizacji przez urzędy pracy lub w sytuacji samodzielnego jej poszukiwania. Istnieje też zagrożenie, że podmioty te będą starać
się podnosić wskaźniki zatrudnialności kosztem warunków zatrudnienia,
utrwalając tym samym niestabilność
zatrudnienia i brak ubezpieczeń społecznych. W 2011 roku aż 55% zawartych przez agencje umów miało charakter cywilnoprawny. Taka sytuacja
pogłębiałaby segmentację polskiego
rynku pracy na część trzonową (osoby zatrudnione na podstawie umowy
o pracę) i peryferyjną (przedłużające
się zatrudnienie na umowach cywilnoprawnych, czasowych lub samozatrudnienie), co zmniejsza spójność
społeczną i sprzyja rozwarstwieniu.
Ist nieje ryzyko, że agencje koncentrować się będą na „łatwiejszych
klientach”, trudnych pozostawiając
urzędom pracy bez rozwiązania ich
problemów. Wątpliwe jest również,
czy ich funkcjonowanie jest tańsze niż
funkcjonowanie urzędów pracy. Na
obecnym etapie trudno jednoznacznie oceniać sensowność i efektywność działania agencji zatrudnienia
w polskim kontekście ze względu na
niewielki zakres i okres funkcjonowania. Największa obawa związana
z użyciem tego instrumentu polega
na tym, że podniesienie efektywności
aktywizacji bezrobotnych i zwiększenie elastyczności rynku pracy dzięki
agencjom oznaczać będzie utrwalenie
niestabilności zatrudnienia i powiększanie prekariatu.
Za styl prowadzenia działalności
przynoszący tego typu efekty krytykuje się agencje pracy tymczasowej
w Holandii. Wytyka im się nastawienie na liczbę obsługiwanych osób
i cięcie kosztów obsługi pojedynczego beneficjenta, na czym cierpi jakość
świadczonych usług. Dzieje się tak
szczególnie wtedy, gdy głównym kryterium rozstrzygnięcia przetargów,
do których stają agencje, jest oferowana przez nie cena, a kontrakty podpisywane są na krótki czas. Brakuje
wówczas bodźców do inwestowania
w jakość, czyli np. korzystną dla pracownika formę umowy. W Niemczech
przekształcenie urzędów pracy w jednostki przypominające charakterem
agencje pracy wyraźnie poprawiło
sprawność rozwiązywania problemu
bezrobocia. Należy jednak pamiętać, że zmiana ta wiązała się również
z szeregiem innych reform, np. reformy systemu świadczeń dla osób bezrobotnych. Działalność agencji oceniana jest pozytywnie również w Danii,
jednak także tam kontekst jest różny
od polskiego. Duńczycy mają znacznie niższy wskaźnik bezrobocia długotrwałego. Co więcej, sam rynek pracy
jest tam bardziej dynamiczny i różnorodny, a popyt na pracę większy.
Warto jednak poszukiwać alternatywnych dróg aktywizacji bezrobotnych
– szczególnie w momencie znacznego
narastania tego problemu społecznego
w naszym kraju.
Wątpliwe priorytety
Projektowana reforma kładzie duży
nacisk na efektywność i ekonomizację
urzędów pracy, co samo w sobie jest
godne pochwały. Szczególnie w kontekście przeznaczania w przeszłości
środków na instrumenty zupełnie
nieprzydatne, np. osławione masowe
szkolenia z obsługi wózków widłowych i bukieciarstwa. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że jednym
z głównych motywów reformy jest minimalizowanie wydatków na politykę
społeczną. Ma to się odbywać poprzez
zwiększenie efektywności wydatko- i kierunkami polityki społecznej, jak
wania środków na różne programy i praktycznym, dotycząca szczegółów
wchodzące w jej zakres, co podykto- proponowanych rozwiązań.
wane jest dążeniem do zachowania
dyscypliny budżetowej i jeszcze więk***
szego uelastycznienia rynku pracy. Te W procesie reform nie można stracić
tendencje zbliżają polską wersję Euro- z oczu dobra i podmiotowości bezropejskiego Modelu Społecznego do mo- botnych i ubogich, którzy są w rzedelu liberalnego, reprezentowanego czywistej potrzebie. Zmiany systemu
np. przez Wielką Brytanię i USA. Jego powinny pójść w takim kierunku, by
cechą jest relatywnie wąski zakres osoby pracujące z bezrobotnymi miapolityki społecznej, wysoka elastycz- ły efektywne i wystarczające instruność rynku pracy i cedowanie rozwią- menty pomocy, ale także odpowiednią
zywania problemów społecznych na swobodę w ich dobieraniu adekwatpodmioty rynkowe oraz na samą jed- nie do indywidualnej sytuacji osoby
nostkę i jej bliskich. W tle obecna jest bezrobotnej.
wiara w to, że wtłoczenie osób wykluNiepokoi bardzo spóźnione reagoczonych na rynek pracy będzie moty- wanie, jak również skala proponowawować je do większego zaangażowa- nych przez rząd programów radzenia
nia, samodzielnego radzenia sobie ze sobie z rosnącym bezrobociem, która
swoimi problemami i większej odpo- nie ma znaczącego wpływu na pogłęwiedzialności za swój sukces lub po- biający się problem społeczny. Nie zarażkę. Motywacje do przeprowadze- pominajmy, że nawet najlepsze progrania omawianych reform w mniejszym my i instytucje zwalczające bezrobocie
stopniu wynikają z potrzeby bardziej nie będą skuteczne, jeśli nie zwiększy
skutecznego i kompleksowego roz- się popyt na pracę. Programy aktywiwiązania problemów społecznych zacyjne w okresie dekoniunktury poprzez instytucje państwowe, jak ma winny iść w parze z pakietami stymuto miejsce w krajach realizujących mo- lującymi rozwój gospodarczy, które
del socjalny. Do pewnego stopnia roz- będą tworzyć i zachowywać miejsca
wiązania z zakresu polityki społecznej pracy. ■
w Polsce bliskie są modelowi konserwatywnemu, który akcentuje rolę rodziny i wspólnot (lokalnych, religijnych, zawodowych) w rozwiązywaniu
problemów społecznych. Obecnie proponowane zmiany wyraźnie jednak
przekierowują model polskiej polityki
społecznej w stronę opcji liberalnej.
Niepokojące jest to, że reformie urzędów pracy nie towarzyszy otwarta
i szeroka debata publiczna. Rozmowy
na jej temat rozgrywają się głównie
podczas specjalistycznych konferencji
dotyczących polityki społecznej oraz
w instytucjach dialogu społecznego.
Dominik Owczarek (1982)
Do prasy i szerszej świadomości spo- jest absolwentem Instytutu Filozofii
łecznej trafiają głównie szczątkowe in- oraz Wydziału Psychologii Uniwersytetu
formacje, które nie wzbudzają zresztą Warszawskiego. Stypendysta Freie Universitätwielkiego zainteresowania. W przy- Berlin i Uniwersytetu Jagiellońskiego, pisze
padku zmian systemowych, z jakimi doktorat w Instytucie Socjologii UW. Analityk
w Instytucie Spraw Publicznych,
w tym wypadku mamy do czynienia, zainteresowany zagadnieniami dialogu
potrzebna jest debata – zarówno o cha- społecznego, rynku pracy i partycypacji
rakterze teoretycznym, nad modelami obywatelskiej.
49
Pełny
wymiar
kary
Maciek Onyszkiewicz
P
olskie więzienie ubezwłasnowolnia skazanych.
Za murami zakładu karnego tracą oni zdolność
do podejmowania decyzji i brania za nie odpowiedzialności. To największy problem dla potencjalnych pracodawców.
50
Jeśli chodzi o organizację i skuteczność działania więziennictwa, świat
z zazdrością może patrzeć w kierunku Skandynawii. Duński system penitencjarny oparty jest o zasadę normalizacji, wedle której ludzie odsiadujący
wyroki powinni odbywać karę w warunkach możliwie najbardziej przypominających „normalne” życie. Mają
brać aktywny udział w podejmowaniu najważniejszych dla siebie decyzji,
mimo że nie przebywają na wolności.
Chodzi o to, by więzienie nie oduczało
ich poczucia odpowiedzialności za ich
własne życie.
Dyrektor eksperymentalnego więzienia w miejscowości Ringe, Erik
Andersen, nie wierzy w to, że izolacja więźniów w zakładach karnych
może służyć resocjalizacji. Dlatego
zorganizował swoją placówkę tak,
by w jak najmniejszym stopniu szkodziła skazanym. Kilkadziesiąt osób,
mężczyzn i kobiet, mobilizowanych
jest na terenie zakładu do brania swojego losu w swoje ręce. Więźniowie
sami dbają o zapewnienie sobie ubioru i przyrządzają dla siebie posiłki ze
składników kupionych w więziennym sklepie za zarobione przez siebie
pieniądze. Kluczowym założeniem
zasady normalizacji jest właśnie możliwość podjęcia zarobkowej pracy podczas odbywania kary.
Więzienia w Polsce dalekie są od realizowania duńskiego modelu. Od osadzonego niewiele tutaj zależy. Ubrania
ktoś mu pierze, ktoś wyprowadza go
na spacer i podtyka pod nos trzy posiłki dziennie. Niczym karton można
przerzucać go pomiędzy celami, oddziałami więziennymi, a nawet zakładami karnymi zlokalizowanymi
w różnych miastach. Najważniejsze
decyzje go dotyczące zapadają za jego
plecami. Również pod względem perspektywy zatrudnienia więźniów polski system penitencjarny pozostawia
wiele do życzenia.
Wyjść i nie wrócić
Praca jest podstawowym pojęciem
w resocjalizacji penitencjarnej. Możliwość jej wykonywania w trakcie odbywania kary daje więźniowi doświadczenie i nawyki niezbędne do tego, by
po opuszczeniu zakładu karnego mógł
rozpocząć uczciwe życie. Wielu kryminalistów nie widzi innej, poza przestępstwem, możliwości zarobku. Jeśli
jednak opuściwszy więzienie, człowiek znajdzie pracę, która pozwoli mu
na utrzymanie siebie i swoich najbliższych, ma znacznie większe szanse na
to, by nie wrócić do kryminału.
– Człowiek w pierwszej chwili po wyjściu na wolność jest aktywny, szuka
sobie zajęcia i chce działać. Jeśli uda
mu się znaleźć uczciwą pracę, może zacząć nowe życie. Kiedy to swoje nowe
życie naprawdę pokocha, do więzienia
już raczej nie wróci – mówi Marek Łagodziński, prezes fundacji „Sławek”,
pomagającej w powrocie do życia osobom, które zakończyły odsiadywanie
swoich wyroków.
Znalezienie uczciwego sposobu zarabiania pieniędzy jest dla byłych więźniów ważne nie tylko ze względu na
poprawę ich sytuacji ekonomicznej.
Możliwość wykonywania pracy, za
którą ktoś zapłaci, daje człowiekowi
poczucie niezależności i kontroli nad
własnym życiem. Pomaga odzyskać
szacunek w oczach własnych i ludzi
z otoczenia. W ten jednak sposób postrzegają pracę jedynie osoby nauczone doceniać jej wartość. Większość skazanych etosu pracy nie uznaje. Często
ani oni, ani członkowie ich rodzin nigdy nie byli zatrudnieni. Niezbędna
w pracy regularność i gotowość do
wyrzeczeń jest dla nich poświęceniem,
którego możliwość uczciwego zarobku nie jest warta. Pośród więźniów jest
też wiele osób, które wykonywały stałą
pracę, zanim trafiły za kratki, ale podczas bezczynnego odsiadywania wyroku całkowicie się od niej odzwyczaiły.
Niedźwiedzia przysługa
Rok 2013 w zakładach karnych w Polsce witało 84 tysięcy skazanych i tymczasowo aresztowanych. Spośród nich
zatrudnionych jest około 23 tysięcy,
czyli około 28 procent osadzonych.
Zdecydowana większość (prawie 20
tysięcy) zatrudniona jest przy pracach porządkowych i administracyjnych na terenie zakładu karnego. Poza
więzieniem, według danych z końca
2012 roku, pracowało zaledwie 1704
skazanych. Najbardziej niepokojące
w tym wszystkim jest to, że statystyki zatrudnienia więźniów od kilku lat
ciągle spadają.
ilustracja: Antek Sieczkowski
51
Do niedawna sytuacja wyglądała inaczej. Pracodawca (zarówno zewnętrzny przedsiębiorca, jak i administracja więzienna) mógł w świetle
prawa zatrudniać pracowników odbywających karę pozbawienia wolności za połowę płacy minimalnej.
W marcu 2011 roku Trybunał Konstytucyjny uznał jednak obowiązujące do
tej pory przepisy za niezgodne z ustawą zasadniczą i nakazał pracodawcom
wypłacanie zatrudnionym przez nich
skazanym pełnego wynagrodzenia.
Całkowicie zmieniło to położenie
chętnych do pracy więźniów. Na gorsze. – Przed tą zmianą wielu przedsiębiorców decydowało się na zatrudnienie skazanych właśnie dlatego, że byli
tańsi. Statystyki wyraźnie pokazują,
że bez tej zachęty o pracę dla skazanego znacznie trudniej – mówi Zbigniew
Kozłowski, pracownik działu zatrudniania w areszcie śledczym przy ulicy
Rakowieckiej w Warszawie. – Trzeba
też pamiętać o tym, że więzień swoim niewłaściwym zachowaniem może
podpaść wychowawcy. Istnieje więc
ryzyko, że nie stawi się w pracy – komentuje Marek Łagodziński. – Moim
zdaniem, niższa płaca minimalna dla
skazanych nie jest niesprawiedliwa.
Przecież więzienie z pieniędzy podatników zapewnia im dach nad głową
i pełne wyżywienie!
Od lutego tego roku pracodawcy
znów mogą liczyć na korzyści z zat r ud n ien ia ska za nyc h. W zw iązku z dodatkowymi kosztami, z jakimi wiąże się przyjęcie do pracy
osadzonego, pracodawca może ubiegać się o zwrot 20 procent wynagrodzenia pracownika. Jest wciąż jeszcze
za wcześnie, by oceniać skutki ostatniej reformy, lecz z punktu widzenia
zatrudniającego jest to z całą pewnością mniej korzystne rozwiązanie niż
to sprzed marca 2011 roku.
Decyzja Trybunału zmieniła również sytuację więźniów zatrudnionych
na terenie zakładu karnego. W budżecie nie uwzględniono większych pie-
Więźniowie pracujący
nieodpłatnie nie
odkładają pieniędzy
i przepracowanych lat
do swoich emerytur
52
niędzy na opłacenie pracy więźniów,
mimo że koszt pracy jednego skazanego wzrósł dwukrotnie. Ponieważ zaś
polski system penitencjarny dopuszcza możliwość zatrudniania więźniów zarówno odpłatnie, jak i nieodpłatnie, zaledwie niecała połowa
zatrudnionych otrzymuje za swoją
pracę wynagrodzenie. Roboty porządkowe w ogromnym stopniu opierają
się o pracę więźniów. Są oni zatrudnieni w kuchni, bibliotece czy pralni.
Ponieważ wszystkie te prace muszą
zostać wykonane, wielu spośród osadzonych pracuje za darmo.
Polskie ustawodawstwo dopuszcza zmuszenie więźnia do wykonywania pracy. Stanowi to oczywiście
duży problem organizacyjny i moralny. Rozważania na ten temat mają
jednak charakter czysto akademicki. Nawet w przypadku prac nieodpłatnych więcej jest chętnych do ich
wykonania niż miejsc pracy. – Kiedy całe dni spędza się w małej celi,
możliwość ruszenia się z niej i zajęcia
czymś jest niezwykle cenna – tłumaczy Zbigniew Kozłowski. – Poza tym
osoby pracujące nieodpłatnie czerpią
stąd pewne korzyści, jak prawo do
dodatkowych przepustek, odwiedzin
czy paczek żywnościowych. Niekiedy
dostają też jednorazowe nagrody pieniężne. Najważniejsze jest jednak to,
że gdy zwolni się płatne stanowisko,
osoby te mają do niego pierwszeństwo.
Niestety, więźniowie pracujący nieodpłatnie nie odkładają pieniędzy
i przepracowanych lat do swoich emerytur. Czas przepracowany w więzieniu nie wlicza im się też w wymagany staż pracy, gdy po wyjściu
z więzienia chcą ubiegać się o zasiłek
dla bezrobotnych.
Trudna konkurencja
W krajach skandynawskich zapewnienie więźniom pracy jest ustawowym
obowiązkiem zakładów karnych, natomiast praca lub kształcenie się jest
ustawowym obowiązkiem skazanych.
Oczywiście, znalezienie zatrudnienia
dla wszystkich pozbawionych wolności nie jest możliwe, jednak kraje
te, a w szczególności Dania, wyjątkowo dobrze radzą sobie z problemem
bezrobocia wśród więźniów. Przy
większości więzień w Danii funkcjonują zakłady produkcyjne bądź usługowe, najpierw przyuczające do zawodu, a później zatrudniające większość
przebywających na terenie danego
więzienia skazanych. Warunkiem skutecznego działania przywięziennych
zakładów jest stała współpraca z państwem, które zleca im realizację wielu
zamówień publicznych.
W Polsce również istnieje 47 przywięziennych podmiotów gospodarczych. Niestety z wielu powodów
znajdują się one w bardzo kiepskiej
sytuacji ekonomicznej. Pod koniec
2012 roku zaledwie 2 procent osadzonych pracowało w tych przedsiębiorstwach. Duńskie więziennictwo
jest mocno zdecentralizowane, więc
i przywięzienne zakłady pracy oddane są zarządowi mniejszych okręgów. W Polsce zakłady produkcyjne
i usługowe należące do więzień zarządzane są przez Centralny Zarząd
Służby Więziennej, który nie zawsze
orientuje się w sytuacji panującej na
lokalnym rynku. Przykładem niegospodarności może być upadła kilka
lat temu fabryka bram funkcjonująca
na terenie zakładu karnego w Sztumie czy drukarnia znajdująca się przy
areszcie śledczym na Rakowieckiej.
Klientów drukarni odrzuca zarówno
zimna, więzienna atmosfera miejsca,
jak i dyktowane odgórnie, zaporowe
ceny. W Polsce przywięzienne przedsiębiorstwa nie mogą również liczyć na
zamówienia publiczne. O tym, kto będzie je realizował, decydują przeważnie przetargi, a w nich przywięzienne
firmy mają najczęściej niewielkie szanse. Nawet najlepiej zarządzane przedsiębiorstwo przy zakładzie karnym
mierzy się z problemami takimi jak
wysokie koszty zatrudnienia, konieczność przyuczania do zawodu i częsta
wymiana pracowników, które to kłopoty w mniejszym stopniu dotyczą
konkurencyjnych firm. W parlamencie
trwają prace nad ustawą, która pozwoli zlecać zakładom karnym zamówienia publiczne bez przetargu, jednak
wciąż jeszcze nie wiadomo, kiedy wejdzie ona w życie.
Za dużo rąk do pracy
Właściwie wszystkie problemy polskiego więziennictwa sprowadzają się
do zbyt dużej liczby osób skazanych
na karę pozbawienia wolności. Problem braku zatrudnienia więźniów
nie stanowi wyjątku. Dla tak ogromnej
liczby skazanych i tymczasowo aresztowanych po prostu niezwykle trudno
znaleźć pracę.
Rozwiązaniem tego problemu mogłoby być częstsze orzekanie kar nieizolacyjnych, np. ograniczenia wolności, polegających na obowiązkowym
wykonywaniu prac społecznych. Taka
praca wiąże się jednak z pewnymi
kosztami: ubezpieczenia, ubrań roboczych, narzędzi, konieczności zapewnienia pracownikom ciepłego
posiłku oraz możliwości umycia się
i przebrania po pracy. Szacuje się, że
chodzi o kwotę rzędu kilkuset złotych
miesięcznie na osobę. To oczywiście
znacznie mniej niż koszt całościowego utrzymania tych ludzi w izolacji na
terenie zakładu karnego (w 2012 roku
średni koszt miesięczny utrzymania
więźnia wyniósł około 2500 złotych),
jednak ciężar finansowy spada w tym
przypadku na pracodawcę. Głównym
partnerem przy organizacji prac społecznie użytecznych są gminy, więc
koszty te w całości przenoszone są
na samorządy. Powodem, dla którego sądy w Polsce rzadko decydują się
na zastosowanie kary nieizolacyjnej,
oprócz kosztów i problemów organizacyjnych, jakie sprawia ich wykonanie, jest również nieracjonalnie silna
presja społeczeństwa oczekującego, że
przestępcy zostaną odizolowani i surowo ukarani.
Z celi na rynek
Niestety, choć prawo chroni osoby,
które opuściły zakład karny i, poza
ściśle określonymi zawodami, zakazuje pracodawcom wymagać od kandydata oświadczenia o niekaralności,
pracodawcy niechętnie zatrudniają
byłych skazanych. Wielu z nich łamie
zakaz i żąda oświadczenia podczas rekrutacji. Zresztą często nie jest to potrzebne, ponieważ wielu byłych skazanych łatwo rozpoznać po tatuażach,
na których zrobienie zdecydowali się
w zakładzie karnym, nie zdając sobie
sprawy, że skazują się na dożywotni
stygmat byłego więźnia.
Niechęć pracodawców do zatrudnienia byłych skazanych może wynikać zarówno z krzywdzących stereotypów, jak i z realnej oceny kompetencji
osób opuszczających zakłady karne.
Podczas odbywania kary więzienie
daje osadzonym możliwość kształcenia i wiele osób z niej korzysta, nadal
jednak poziom wykształcenia osób,
które opuszczają zakłady karne, jest
niski. W polskich więzieniach rzadko
występuje zjawisko analfabetyzmu,
jednak często zdarza się analfabetyzm
funkcjonalny – czyli zasadnicze problemy z rozumieniem czytanego tekstu. Wielu więźniów nigdy nie pracowało i nie ma zaszczepionego etosu
pracy. Największym problemem dla
pracodawców są jednak cechy, które
osadzeni nabywają za murami zakładów karnych. Polskie więzienie ubezwłasnowolnia skazanych, w związku
z czym wielu z nich traci zdolność
do podejmowania decyzji i brania za
nie odpowiedzialności.
Aby poprawić sytuację skazanych
i byłych skazanych na rynku pracy,
organizowane są szkolenia zawodowe
dla więźniów. Oferta finansowana ze
środków unijnych jest bardzo bogata
i choć miejsc na szkoleniach jest sporo,
wciąż nie starcza ich dla wszystkich
chętnych. W 2012 roku odbyło się 910
kursów zawodowych, które ukończyło
ponad 10 tysięcy osób, co oznacza, że
około 12 procent więźniów kończy jakiś kurs przyuczający do zawodu. Nie
świadczy to jednak o tym, że więzienie
opuszczają rzesze wykwalifikowanych
osób, gotowych podjąć pracę w swoim
zawodzie. Znaczna część więźniów
biorących udział w kursach uczestniczy w nich tylko po to, by wydostać
się na kilka godzin z celi. Możliwość
zdobycia praktycznych umiejętności
zawodowych oczywiście poprawia
szanse opuszczających zakłady karne na rynku pracy, jednak biorąc pod
uwagę całokształt ich sytuacji, stanowi
ona zaledwie kroplę w morzu potrzeb.
Po tej stronie muru
Zważywszy na znaczenie pracy w procesie resocjalizacji więźniów, sytuacja
osób odsiadujących karę pozbawienia
wolności i byłych skazanych na rynku
pracy wymaga znacznej poprawy. Uleczyć ją może cała gama skoordynowanych i realizowanych z konsekwencją
działań. Po pierwsze, realna poprawa
sytuacji raczej nie nastąpi, jeśli nie dojdzie do radykalnego zmniejszenia liczby osób skazywanych na karę pozbawienia wolności. Wymaga to zmiany
sposobu finansowania kar nieizolacyjnych, zdejmującej ich ciężar z samorządów, oraz zmiany polityki sądów, które niechętnie decydują się na orzekanie
tego typu kar. Po drugie, potrzebne są
działania zachęcające do zatrudniania
przez przedsiębiorców osób odbywających karę pozbawienia wolności. Ze
względu na ryzyko wiążące się z zatrudnianiem skazanych, pracodawcy
muszą odczuć, że zatrudnianie więźniów jest dla nich bardziej opłacalne.
Ustawowe zmiany działające od lutego bieżącego roku na pewno zredukują dodatkowe koszty wynikające
z zatrudnienia więźnia, mogą jednak
okazać się niewystarczającą zachętą.
Warunkiem trzecim jest lepsza organizacja przywięziennych zakładów pracy oraz wprowadzenie w życie pomysłów, by część zamówień publicznych
z założenia była do nich kierowana.
Pomogłoby to stanąć tym przedsiębiorstwom na nogi i zatrudniać znacznie
większą liczbę osób skazanych.
Sytuacja więźniów i byłych więźniów na rynku pracy wymaga jednak
nie tylko zmian w ustawodawstwie,
ale też w sposobie traktowania więźniów w zakładach karnych. Władze
polskiego więziennictwa, idąc śladem
Skandynawii, powinny uświadomić
sobie, że izolacja więzienna nie służy resocjalizacji i że należy skupić się
przede wszystkim na ograniczeniu negatywnych skutków kary pozbawienia
wolności. Więźniowie powinni mieć
wpływ na własny los i najważniejsze
decyzje podczas odbywania kary.
Zmian wymaga również postawa
społeczeństwa. Potrzebne są kampanie społeczne, które pomogą zdjąć
z byłych więźniów stygmat niepozwalający im często rozpocząć uczciwego życia. Realizacja tego ostatniego
powinna być jednym z priorytetów.
Jeśli społeczeństwo nadal będzie stygmatyzowało byłych skazanych, żadne
systemowe rozwiązania mogą nie pomóc im w znalezieniu nowego sposobu na życie. ■
Maciek onyszkiewicz (1986)
studiuje resocjalizację na APS, jest
wychowawcą w grupie SR KIK. Zastępca
redaktora naczelnego „Kontaktu” i redaktor
działu „Katolew”.
53
Fotoreportaż
54
Domek herbaciany
tekst i zdjęcia: Jan Mencwel
Bródno to dzielnica, która do niedawna kojarzyła się tylko
z blokami. Od kilku lat niektórym kojarzy się również ze
sztuką. Mieszkał tu i wciąż działa artysta Paweł Althamer,
który w swoje akcje artystyczne angażuje sąsiadów. To za
jego sprawą w Parku Bródnowskim pojawiły się rzeźby
znanych na świecie artystów.
Jedną z rzeźb zaopiekował się Michał, mieszkaniec dzielnicy, sąsiad Althamera. „Domek Herbaciany” – błyszczący, srebrny sześcian, stojący na krawędzi, jakby miał
się zaraz wywrócić – wbrew wizji autora początkowo stał
pusty, nieużywany. Dopiero Michał, własnymi siłami i bez
znaczącego wsparcia urzędników dzielnicy, postanowił
zorganizować w nim prawdziwą herbaciarnię. To miejsce,
znajdujące się w cieniu drzew, nieopodal stawu, szybko
przekształciło się w parkowy dom kultury, który odwiedzali mieszkańcy Bródna, wypoczywający w upalne dni
na parkowych trawnikach.
Czy dzięki interwencji Michała mieszkańcy Bródna zainteresują się sztuką? A może wystarczy tylko tyle, że mogą
tam posiedzieć w cieniu drzewa, napić się lemoniady, pogadać, odpocząć? ■
55
56
57
58
59
60
Orka na ugorze
ks. Wacław Oszajca sj
Sami bowiem wiecie, jak nas macie naśladować; nie wzbudzaliśmy wśród was niepokoju ani u nikogo nie jedliśmy chleba za darmo, lecz pracowaliśmy dniem i nocą w trudzie i mozole, aby nikomu z was nie być ciężarem. Nie dlatego, żebyśmy nie mieli do
tego prawa, lecz aby dać wam przykład do naśladowania. Tak wam bowiem nakazywaliśmy, będąc u was: kto nie chce pracować, niech też i nie je! Słyszymy, że niektórzy
z was oddają się próżniactwu, zamiast pracować, tracą czas na błahostki. Tych surowo
napominamy w Panu Jezusie Chrystusie, żeby spokojnie pracując, własny chleb jedli.
(2 Tes 3,7-12)
A zatem nie chodzi o tych, którzy nie
pracują z własnej winy, choć czasami
nieuświadomionej. Po prostu mogą
sobie na taki luksus pozwolić, gdyż
posiadają wystarczające zabezpieczenie finansowe, albo też nie pracują,
bo wystarcza im to, co wyżebrzą czy
ukradną.
Z przytoczonego fragmentu wynika, że istnieje inna jeszcze grupa
darmozjadów, próżniaków. To ci,
którzy „tracą czas na błahostki”. Tyle
tylko, że ci akurat bywają bardzo, ale
to bardzo zapracowani. Myślą oni,
że się zaharowują dla dobrej sprawy,
a tymczasem zajmują się przysłowiowym młóceniem słomy, czyli poświęcają czas i zdrowie na zajęcia nieprzynoszące nikomu i niczemu żadnego
pożytku. Przeciwnie, ich działalność
w najlepszym przypadku tylko utrudnia życie tym, którzy naprawdę pracują, a w krańcowych przypadkach
jest działaniem zbrodniczym. Exemplum: zatrudnieni w rozdętej ponad
wszelką miarę biurokracji, w wojsku
i policji w systemach dyktatorskich i,
na końcu tej linii, w zarządach obozów
koncentracyjnych. My zaś, jeśli gdzieś
moglibyśmy odnaleźć ślady naszej niechlubnej działalności, to pewnie tam,
gdzie czas marnotrawi się na pseudodyskusje, nibykonferencje naukowe
i różnego rodzaju puste jak wydmuszki wernisaże, koncerty, spotkania autorskie… Jednym słowem tam, gdzie
sporo ganianiny, ale z czego – poza
paroma groszami dla bezpośrednio
zainteresowanych – nic sensownego
nie wynika.
Ta choroba pozorowanej pracy dotyka również ludzi religijnych. Groźne
wielce jest to zjawisko, gdyż wplątuje
w ten proceder pozorowanych działań samego Boga. Przykład: mnożenie
różnego rodzaju praktyk religijnych
w celu uproszenia u Boga błogosławieństwa. A przecież Bóg nam nie
obiecał żadnych gruszek na wierzbie.
Zaprasza natomiast do współpracy,
czyli do wspólnego z Nim harowania
na tym ugorze, jakim czasami bywa
zarówno ludzkie wnętrze, jak i dookolny świat.
Zerwanie z takim pozoranctwem nie
przychodzi łatwo, zwłaszcza w przypadku jego religijnej, a konkretnie kościelnej, odmiany. Dowód? Reakcja na
wybór kardynała Jorge Bergoglio na
biskupa Rzymu. Zostawmy na boku
zachwyconych, posłuchajmy wzburzonych, zniesmaczonych, zgorszonych
sposobem sprawowania przez papieża
Franciszka posługi papieskiej. Niektórzy z nich twierdzą, że w tych dniach
upadek papiestwa sięgnął dna. Dlaczego? Bo papież nie chce nosić pelerynek,
czerwonych trzewików i czegoś tam
jeszcze, co ma ponoć świadczyć o jego
pogardzie dla świętej tradycji.
Wydaje się jednak, że przyczyna tak
ostrej reakcji nie leży po stronie papieża, ale po naszej. Papież zmusza nas,
byśmy uchylili nieco przykrywkę tego
baniaczka, jakim jesteśmy, i zajrzeli do
środka. Nie bójmy się tego, co tam zobaczymy, Wielkanoc przecie niedawno, nawet groby ożywały. ■
61
a
g
o
m
e
t
B
u
Ką
z o. Michałem Zioło OCSO rozmawiają
Stanisław Chankowski i Ignacy Dudkiewicz
Ilustracje: Anna Libera
62
W
prawie każdym opactwie można znaleźć
napis: Ecce Domus Domini – „Oto Dom
Boga”. To nie Bóg mieszka u mnichów, to mnisi
mieszkają u Niego – gdzie więc mają się włóczyć,
kogo odwiedzać i czego żałować?
Zacznijmy od pytania, które Aniołowie
zadali apostołom w dniu Wniebowstąpienia. Ojcze Michale, „dlaczego stoicie
i wpatrujecie się w niebo”? Świat jest tutaj i czeka.
Prawdziwy mnich w niebo nie patrzy.
W Regule świętego Benedykta czytamy: „Jeżeli mnich nie tylko w sercu,
ale także w samej postawie okazuje
zawsze pokorę oczom ludzi, niech ma
spuszczoną głowę i oczy skierowane
ku ziemi”. Uprzedzając panów pytanie
o cel tej żenującej i ponurej dla współczesnego świata pantomimy, kontynuujmy lekturę tego rozdziału: „Czuje się bowiem w każdej chwili winny
grzechów swoich i uważa, że już staje
przed straszliwym Sądem. Powtarza
też sobie zawsze w sercu to, co mówił
ze spuszczonymi ku ziemi oczami ów
ewangeliczny celnik: Panie, ja grzeszny nie jestem godzien podnieść oczu
moich ku niebu”. I co powiecie panowie na takie słowa?
Bez interwencji Boga i pomocy ludzi
doświadczonych w odczytywaniu Jego
znaków nie jest to możliwe. Najpierw
Bóg musi zawołać nas po imieniu, by
rozpocząć żmudny proces naszego
przebudzenia. My nazywamy to po
prostu „powołaniem”, a powołanie
mnicha jest bardzo specyficzne. Święty Benedykt przypomina wręcz, że
Na pytanie odpowiemy pytaniem. Kim „trzeba badać troskliwie, czy nowicjusz prawdziwie szuka Boga, czy jest
jest mnich?
Mnich to grzesznik i celnik, który zna gorliwy w Służbie Bożej, w posłuszeńswoje miejsce. A jeśli nie zna, to bar- stwie, w znoszeniu upokorzeń”, dodadzo łatwo mu o nim przypomnieć, bo jąc, że „należy mu z góry przedstawić
praktyka monastyczna posiada nieza- wszystko, co jest ciężkie i trudne na
wodne ku temu sposoby. Proszę tylko drodze do Boga”.
nie prowokować mnie bardzo humanitarnymi argumentami, bo niby to Ktoś mógłby zżymać się na tę drogę jako
broniąc mojej godności, odbiorą mi „nieewangeliczną”.
panowie radość zasiadania przy jed- Nie zapominajmy, że to „szukanie
nym stole z Jezusem. On nie przyszedł Boga” odby wa się w przest rzen i
do tych, co się dobrze maja, ale do wspólnoty kościelnej, która swoim
chorych. Tam, gdzie sąd, tam w Biblii autorytetem przyzwala na taka drogę,
pojawia się i miłość; gdzie sprawiedli- nie uważając jej za „nieewangeliczwość, tam i miłosierdzie. Były generał ną” i „egoistyczną”. Mało tego! Hinaszego zakonu, Bernardo Oliviera, storycy Kościoła pierwszych wieków
powtarzał nam, że cysters to taki za- uważali nawet, że ruch monastyczny
konnik, który zajmuje zawsze ostatnie pojawił się w momencie zaprzestania
prześladowań chrześcijan i upatrymiejsce. Później jest już tylko Jezus.
wał w mnichach godnych następców
Jak osiągnąć samoświadomość, pozba- męczenników. Można oczywiście z tą
wioną miłych złudzeń na swój temat, i nie tezą polemizować, ale ważne jest głębokie przekonanie, że mnisi, choć żyją
umrzeć z rozpaczy?
w odosobnieniu, są jednak świadkami
wiary i jako tacy służą Kościołowi.
Oddalenie mnicha, jego względna separacja od tak zwanego świata, służy
skupieniu się na rzeczach najważniejszych i szukaniu odpowiedzi na pytanie o zamiary Boga wobec człowieka.
Dlatego Kasjan radzi mnichom, żeby
uciekali zarówno przed kobietą, jak
i przed biskupem, to znaczy przed
związkami rodzinnymi i urzędami,
które wprowadzają szmery zakłócające ów „nasłuch” Boga. Nie jest łatwo
wyjaśnić mnisze powołanie.
Czy można być chrześcijaninem
w pojedynkę?
Chrześcijanin nigdy nie jest sam, może
poza sytuacją, kiedy z własnej woli
chce się odgrodzić od bliskiego Boga
i ludu Bożego. Ponieważ Chrystus jest
Głową Ciała-Kościoła, nawet fizycznie
oddzielony od swoich sióstr i braci
chrześcijanin jest w Nim i z Nim, jak
i z całym Ciałem, i wszystko, co czyni, czyni w imię Kościoła. Czynione
przez niego dobro nadaje blask oddalonej wspólnocie, podobnie jak popełniany przez niego grzech przyćmiewa
jej światło. Mało tego – taki samotny
chrześcijanin jest darem Kościoła dla
tej przestrzeni, w której się znajduje,
jest jego forpocztą. Ta zadziwiająca
i tajemnicza łączność z Kościołem
i Chrystusem pozwala nam bardzo
poważnie traktować „pustynie w mieście”. Wydaje się, że to banalne okoliczności wrzuciły chrześcijanina w tak
niekomfortową sytuację, ale przy bliższym spojrzeniu okazuje się, że było to
posłanie. Taką pustynią może być mój
redakcyjny pokój lub klimatyzowane,
eleganckie biuro.
Wtedy jednak łatwo wyobrazić sobie, jak
wygląda realizacja Jezusowego przykazu:
„Idźcie i nauczajcie wszystkie narody”.
W przypadku trapistów przychodzi to
z większym trudem…
Ponieważ wciąż noszę w sobie moją
pierwszą, dominikańską formację, odwołam się do doświadczenia świętego
Dominika, który na początku swojej
misji chciał iść z Ewangelią na krańce
świata. Z czasem odkrył, że „krańce
świata” nie istnieją albo istnieją jedynie w naszym sercu, tworząc te jego
tereny, do których Bóg wciąż nie ma
dostępu. Ciekawe, że w podobnym
Niejeden
trapista marzy
o doskwierającej mu,
ludzkiej samotności.
Bo my prawie
zawsze jesteśmy
razem
milionów ludzi obejrzało film o ich codziennym życiu i trudnych wyborach.
Śmierć braci nie została pokazana. Myślę, że reżyser chciał nam przez to powiedzieć, że była ona tylko prostą konsekwencją ich codziennego umierania
dla ludzkiej małości i tchórzostwa.
Skąd pojawiła się ojcu myśl, by zamienić
zakon dominikanów na trapistów?
Stało się to nagle, na drugim roku filozofii. Wyszedłem na spacer do ogrodu,
przystanąłem pod jabłonką i – przepraszam za pretensjonalność – spadło
to na mnie jak jabłko na głowę Newtona. Będę mnichem! Jakim mnichem
i gdzie – nie miałem pojęcia. Wiedziałem jednak, że mnichem. Potem była
spowiedź u ojca Badeniego, który mnichem być próbował, ale – jak twierdził
– został podstępnie wywabiony za
kamedulską furtę przez zrozpaczonych jego odejściem akademików. Spowiedź nie była wesoła, usłyszałem, że
mam się wziąć za świętego Tomasza
i porzucić trucizny literatury, a to, co
ja nazywam „powołaniem”, jest tylko
najzwyklejszym zmęczeniem kleryka.
duchu mówił o ewangelizacji Benedykt XVI: ewangelizować to dla papieża-emeryta nic innego, jak odnaleźć smak spotkania z Tym, który dał
naszemu życiu nowy horyzont! Ten
nowy horyzont to nic innego jak obietnica Bożego Królestwa, czyli sytuacji,
w której widoczne jest Boże panowanie, w której uszanowana jest wolność
Mimo wszystko ojciec nie zrezygnował.
i człowieka, i Boga.
Powstałem z kolan i czułem się tym
Jak przekłada się to na mniszą praktykę? razem jak Galileusz w ychodząc y
Ta „widoczność” w naszej mniszej z sali inkwizycji. Powiedziałem sobie:
ewangelizacji jest ogromnie ważna: „A jednak się kręci! To jest powołapanowanie Boga musi stać się „cia- nie!”. Kręciło się to ze mną, złożyłem
łem”. Jeśli opactwo godzi się na pa- u dominikanów śluby wieczyste, zonowanie w nim Boga – to znaczy: stałem wyświęcony na kapłana. Nie
mnisi chcą dokładnie tego samego, było we mnie rozdarcia, kłopotów
czego chce Bóg – wymóg głoszenia z dominikańską tożsamością. PracoEwangelii zostaje spełniony! Jeśli żyją wałem solidnie i z polotem, miałem gapięknie, zgodnie z Regułą, która jest dane, co jest dominikańską normą. Ale
tylko komentarzem do Ewangelii, nie w momentach tzw. duszpasterskich
ma obaw, że ludzie przejdą obok tego sukcesów pojawiało się bardzo kateobojętnie. A najskuteczniejszą ewan- goryczne „to”. Wtedy smutniałem na
gelizacją jest ukazanie światu piękna myśl, że będę musiał porzucić takich
ludzi i taką pracę. Chwilowy smutek
„Bożej sprawy”.
Przykładem na to, z jakim oddźwię- był zresztą dowodem na prawdziwość
kiem może spotkać się działalność tego wezwania. Pływałem na jachcie,
mnichów, jest świadectwo życia braci- miałem cudownego psa Blejka, miesz-męczenników z algierskiego Tibhiri- kałem w Gdańsku, który był żywcem
ne, o którym opowiada film „Ludzie wyrwany z książek Tomasza Manna.
Boga”. Żyli z dala od wszelkich moż- Czego mi więcej potrzeba?! Jakby to
liwych i urojonych centrów świata, Bogu przeszkadzało… Ale przyszedł
by później w tychże centrach kilka czas na pożegnanie.
63
Jakie uczucia towarzyszą wyborowi powołania do życia w zakonie o tak ścisłej
regule? Ojciec, jako mistrz nowicjatu, wie
to chyba najlepiej.
Odpowiem przewrotnie. W katolickiej
teologii rzadko mówi się o „łasce zaślepienia”, ale wszystko wskazuje na to,
że ona istnieje i towarzyszy każdemu
przekraczającemu furtę opactwa. Jest
zapewne kolejną manifestacją Bożego
miłosierdzia. Bo zawsze jest tak samo
reguły. Chcemy skumplować się ze
starym, klasztornym żołnierzem, ale
ten okazuje nam raczej pogodną wyrozumiałość i przyznaje nam rację we
wszystkim, co jest znakiem, że traktuje nas jak pensjonariusza domu dla
obłąkanych. Potem czas przyspiesza,
zasłona spada nam z oczu, odbieramy
wszystkim świętym klasztornym ich
aureole. W tym czasie burzy i naporu zachowujemy się jak Jonasz, śpimy
64
– kandydat na mnicha reprezentuje
zlepek najróżniejszych i najdzikszych
teorii na temat monastycyzmu, kryguje się, ale pod spodem uważa się
za bardzo doświadczonego w tym
względzie, bo przecież coś na ten temat przeczytał oraz zna dobrze brata
X i ojca Y. A poza tym podniecony
własną decyzją uważa, że cały świat
wstrzymał oddech i modli się za niego.
Wyobraża sobie, że stoi na skoczni narciarskiej i zaraz skoczy, jeszcze tylko
poprawi gogle.
Nie jest pewnie łatwo pracować z takim
delikwentem.
Całość tego kandydackiego kolażu jest
melodramatyczna, proreformatorsko
nachalna, nieco pretensjonalna i rozbrajająco naiwna, choć są w niej i akcenty groźne, jak drzemiąca jeszcze
w pościeli serca pycha. Ta zbudzi się
i dokona zniszczeń przy pierwszym
upokorzeniu. Na początku wszędzie
widzimy szczęśliwe klony Tomasza
Mertona, przemawia do nas przyroda i liturgia, z utęsknieniem czekamy na zapowiadane ostrości sławnej
sobie na znak protestu pod pokładem
statku. Ale załoga o nas nie zapomina,
znajduje nas, wrzuca na głęboką wodę,
a tam połyka nas wieloryb. Kiedy kandydat zostaje nadtrawiony i wypluty,
nadaje się wreszcie do formacji.
Ich rozchwianie łatwo zrozumieć. Ojcu
nie doskwiera czasem zwykła ludzka
samotność?
Opowiem panom anegdotę. Mój były
opat, André Barbeau, komentował
kiedyś na kapitule fragment Reguły
świętego Benedykta o ekskomunikowanych braciach, których Benedykt
zabraniał pozdrawiać, błogosławić
i którym zakazywał spożywania posiłków ze wspólnotą. Nagle zawiesił
głos i mówi: „w dzisiejszych czasach
spożywanie posiłków bez wspólnoty to żadna kara, znam was dobrze,
cieszylibyście się, gdybym was ekskomunikował – te obiadki z gazetą
w samotności, późne śniadania w celi,
spokojne kolacje bez dzwonków”. Niejeden trapista marzy o doskwierającej
mu, ludzkiej samotności. Bo my prawie zawsze jesteśmy razem. I dlatego
trzeba dbać o samotność: dla prostej,
ludzkiej higieny. Zresztą mnisi wykształcili dość dobry system ochronny
ludzkiej intymności, na którą składa
się nie tylko milczenie, ale i przestrzeń
architektoniczna, w której można oddychać, bo mnisi nie lubią ciasnoty.
Nie wolno być tu ofensywnym i zaborczym, każdy powinien pilnować
swojego nosa. Nie ma tu też przyjaźni,
kumpelstwa, ale tak jest dobrze: mówi
się u nas, że jeśli bracia nie zwracają
na ciebie zbytniej uwagi, to oznacza,
ze jesteś już swój. A poza tym słodka
Francja powoli budzi się do chrześcijaństwa i liczba pukających do naszej
furty może budzić trwogę…
Aż chciałoby się od tego uciec…
Z drugiej strony, gdy człowiek wyjeżdża w interesach, ląduje w szpitalu,
jedzie pomóc innej wspólnocie, to po
pewnym czasie zaczyna tęsknić za
tymi oryginałami, czeka na spotkanie,
cieszy się, że jest już w domu. I zawsze
na swoim miejscu w refektarzu znajduje wtedy toporny bukiecik, czekoladę, trochę lepszego wina. Zaraz potem
robi obchód starych śmieci i cieszy się,
gdy widzi brata X, który majstruje
przy wózku, i brata Y, który szczepi
drzewka ze skutkiem gorzej niż umiarkowanym. I jaka radość, że w infirmerii siedzą wszyscy przy stole, bez strat.
Ta radość wynika z bardzo konkretnych, wspólnie przeżytych historii i tej
świadomości, że Bóg postawił nas sobie na drodze i tym samym zagrodził
nam ścieżkę na sam szczyt głupoty,
który zawsze zdobywa się w pojedynkę i niezależnie. Najcenniejszym naszym majątkiem jest wiedza, że sami
z siebie nie jesteśmy zdolni stworzyć
wspólnoty, która choć w przybliżeniu
spełniałaby ideał naszych założycieli:
Roberta, Szczepana, Alberyka. Jedyne,
co możemy, to przyjąć darowanego
nam Ducha.
Czy w ciszy łatwiej przyjąć ten dar i spotkać Boga?
Boga można spotkać wszędzie, a właściwie to Bóg nas spotyka, jeśli tylko
jest cicho w nas. A my pełni jesteśmy
różnych głosów – przemawia do nas
nasze ego, diabeł, ciało, wyrzuty sumienia, toczymy jakieś mądre dyskusje z wyimaginowanymi wrogami,
z zachwyconą publicznością, układamy kazania, artykuły i konferencje…
Milczenie najpierw daje nam usłyszeć
cały ten zgiełk, który jest nie do wytrzymania – z jednej strony męczy on
nas ogromnie, z drugiej nie potrafimy
bez niego się obyć. To taki antydepresant, który prowadzi do depresji.
Z czasem organizm się oczyszcza
i wypełnia nas pustka, stan neutralny.
Ale stan pustki to tylko etap, dobry
moment na naukę o milczeniu – czym
ono jest, jak w nim wytrwać i jak je
wykorzystać? Oczywiście, milczenie
nie jest niemotą, milczkowatością,
efektem wsobności człowieka. To stan
bardzo aktywny, choć łagodny, nienapięta, pełna szacunku uwaga, ciekawość i niewybredność.
Jak je w sobie utrzymać?
Nie wystarczy zamknięcie ust, pilnowanie wzroku i gestów. Trzeba rozprawić się z naszym brakiem zaufania
wobec Boga i wstrętnym poczuciem
własnej zbędności w świecie. Trzeba
też z coraz większą pogodą traktować
nasze wpadki, błędy i kompromitacje.
Tacy jesteśmy i takich właśnie nas Bóg
potrzebuje. Jednak żeby milczenie
prawdziwie w nas zagościło – musimy być choć raz świadkami „przejścia
Boga”. To ważny szczegół w mistyce
cysterskiej. Późniejsze wspomnienie
tego wydarzenia tylko potęguje tęsknotę za prawdziwą ciszą. Bo jak mówi
święty Bernard z Clairvaux, „spokojny
Bóg uspokaja wszystko”.
Karol de Foucauld mówił za to: „Ponieważ
nie możecie się modlić długo, postarajcie
się modlić lepiej”. Ojciec może się modlić długo. Ma ojciec jakieś rady w tym
względzie?
Mógłbym odpowiedzieć, że jeśli ktoś
kocha, to znajdzie i czas, i słowa. Ale
to oczywiście nie takie proste. Nie unikamy grzechu i zaniedbaliśmy praktykę cnót, uważając zapewne, że skoro
jesteśmy mili, dość otwarci i szczerzy,
to z całą pewnością poradzimy sobie
w wyższych, Bożych sferach. Tymczasem to subtelne kłamstwo. Muszę
mieć jakiś plan uporządkowania mojego życia, walki z grzechem, ćwiczenia
się w cnotach, wykorzenienia ze mnie
paskudnych wad. To oczywiście nie
oznacza, że mam zawiesić na ten czas
modlitwę, bo nie będzie dość dobra.
Chcę tylko powiedzieć, że modlitwa
obejmuje całe nasze życie, bo cały człowiek ofiaruje się na modlitwie Bogu.
Żeby ta ofiara była Bogu przyjemna,
Trzeba pogodnie
traktować nasze
wpadki, błędy
i kompromitacje.
Tacy jesteśmy i takich
właśnie nas Bóg
potrzebuje
człowiek musi wrócić do życia. Nie
można kłaść na ołtarzu zdechłego barana. To podstawa dobrej modlitwy.
Zaraz za nią idzie wypracowanie dobrych przyzwyczajeń, jak choćby dobra, teologiczna lektura. I wreszcie pokorne zdanie się w tym wszystkim na
Boga, bez interwencji którego wszystkie te plany wezmą w łeb albo staną
się kolejnym powodem do upadku, bo
po pierwszych naszych duchowych
wygranych opanuje nas pycha. A Jemu
naprawdę na nas zależy.
Jak nie pogrążyć się w tym wszystkim
w monotonii?
Ojciec Tomasz Merton mawiał, że
najlepsze, najważniejsze są te chwile, kiedy nic się dzieje. „Dzianie się”
powoduje drgania powietrza, nie widzimy tego, co powinniśmy zobaczyć.
Lepsze jest przezroczyste, cudnie
krystaliczne powietrze, wtedy oczy
mnicha pracują jak prawdziwa luneta,
która przybliża detal, lub – odwrócona
– zagęszcza obraz.
Monotonia nie jest taka straszna, to
raczej pogoń za nowymi doznaniami
wypruwa z nas życie, podobnie jak
przedawkowanie tych doznań. Monotonia przygotowuje nam olśnienia.
Olśnienia to nagłe odkrycie, że coś
pięknego istnieje tuż pod bokiem:
układ chmur, lot jastrzębia, polująca
na nasze czerwone karasie czapla, lis,
który przystanął na trawniku i obserwuje nasze kuchenne drzwi, ruszająca
się na wietrze okiennica…
Brzmi to pięknie, ale czy nie tęskni ojciec
czasem za zwykłą, ludzką swobodą?
W prawie każdym opactwie można
znaleźć napis: Ecce Domus Domini –
„Oto Dom Boga”. To nie Bóg mieszka
u mnichów, to mnisi mieszkają kątem
u Boga – gdzie więc mają się włóczyć,
kogo odwiedzać i czego żałować?
Przychodzi taki moment, że zaczynamy lubić ten styl życia, stajemy się
domownikami Jezusa i możemy za
Apostołami powiedzieć: „Panie, do
kogo pójdziemy? Ty masz słowa życia
wiecznego”. Zabrzmiało podniośle,
więc obniżę nieco lot i powiem, że czasami chciałbym posiedzieć na tarasie
kawiarni pod platanami, wypić dobrą,
mocną kawę, a nie trzecie parzenie
klasztornej marki „Zemsta brata Marii”, i pogapić się na przechodzących
ludzi. I być jak komisarz Ryba, który
kręci ze zdziwieniem głową i mówi
ciepło: „Boże, co za naród!”. ■
O. Michał Zioło OCSO (1961)
jest trapistą, poetą, mistrzem nowicjatu
we francuskim klasztorze Notre Dame
d’Aiguebelle. W latach 1980–1995 należał
do zakonu dominikanów. Jest autorem wielu
książek, w tym bajek dla dzieci niewidomych,
i projektantem ilustracji dotykowych.
65
Ponura
opatrzność
Ks. Sławomir Szczepaniak
S
am Rozum nie wystarcza, by dotrzeć do
Prawdy. Drogę do niej wytycza BógCzłowiek, jego życie, słowa, troska o słabych
i skrzywdzonych oraz jego postawa wobec
cierpienia.
66
Zalewając gorącym rosołem rozłożone
na talerzu kluski, Ewa ze spokojem
powiedziała: „Właśnie dowiedziałam
się, że mam raka piersi. Noszę w sobie
zło i muszę zwalczyć tego drania…”.
Odjęli jej pierś, przeprowadzili chemioterapię. Wyniszczona, opowiadała
o swojej walce: walce ze swoim ciałem,
ze spojrzeniami skazującymi na rychłą
śmierć, z brakiem zrozumienia wśród
najbliższych, z utratą kobiecości, z poczuciem odrzucenia, z brakiem pożądania ze strony męża. „Jak możesz to
znieść?” – zapytałem. „Czytam «Rozmyślania» Marka Aureliusza” – usłyszałem w odpowiedzi.
Mądrość i zgnilizna
Rzeczywiście. Stoicy mogą pomóc pogodzić się ze złym losem. Nie jest to
zwykły przypadek, że w czasach szczególnie naznaczonych lękiem i niewytłumaczalnym cierpieniem kolejne wydania ich dzieł pojawiały się jak grzyby
po deszczu. Również dziś, w obliczu
kryzysu, gdy lęk czai się w każdym
rąbku życia, stoicy dochodzą do głosu.
Wypełniają pustkę, która pojawiła się,
gdy na naszych oczach kompromitowały się wszelkie ideologie. Jak poradzić sobie z lękiem, nieprzewidywalnością losu, chorobą czy cierpieniem?
By na te pytania odpowiedzieć, młode
pokolenie wraca do starych mądrości.
A powrót jest tym łatwiejszy, że głos
stoickiej mądrości miesza się z chrześcijańskim nauczaniem.
Przez lata uczono mnie modlitwy:
„Boże, daj mi cierpliwość, bym pogodził się z tym, czego zmienić nie jestem
w stanie. Daj mi siłę, bym zmieniał to,
co zmienić mogę. I daj mi mądrość,
bym umiał odróżniać jedno od drugiego”. Przedstawiano mi ją jako model
chrześcijańskiej mądrości, wypracowany przez rycerzy Okrągłego Stołu.
Jakież było moje zdziwienie, gdy odnalazłem ją w pismach antychrześcijańskiego cesarza, Marka Aureliusza!
Marek Aureliusz po mistrzowsku
uczy swojego czytelnika, w jaki sposób stać się obojętnym wobec rzeczy,
które od nas nie zależą, i jak zdławić
w sobie wszelkie pragnienia. Radzi on:
„Patrząc na każdy przedmiot, przedstawiaj go sobie jako ulegający rozkładowi, zmianie, jakby zgniliźnie i rozpadnięciu się w pył, albo jak na rzecz
przeznaczoną z urodzenia na śmierć”.
W praktyce oznacza to, że „…przy mięsie i podobnych potrawach wyobrażać
sobie trzeba, że to jest trup ryby, tamto
trup ptaka albo świni, albo że Falern
to sok wyciśnięty z grona, a purpurowa szata to włosy jagnięcia zanurzone
w krwi skorupiaka, a obcowanie cielesne to tarcie wnętrzności i wydzielenie
śluzu połączone ze spazmem”.
Całość i jedność
Trzeba zatem przywrócić rzeczom ich
właściwą nazwę. Nazwać kota kotem,
a nie Puszkiem czy Milusiem. Trzeba
wyzwolić się z uwodzących pęt języka. Język bowiem chętnie ucieka się
do napuszonych metafor. Zamiast
powiedzieć „sekretarka”, mówimy
„asystentka”. „Sprzątaczka” jest „konserwatorem przestrzeni biurowej”,
„nauczyciel” staje się „profesorem”,
„prostytutka” „osobą do towarzystwa”, „biurowa libacja” „szkoleniem
integracyjnym” itd. Język Marka Aureliusza zrywa z podobną manierą:
powiedzieć o Falernum – winie pochodzącym w wulkanicznych gleb Kampanii, położonej nad brzegiem zatoki,
gdzie w cieniu Wezuwiusza Grecy założyli Neapol; winie, o którym Varro,
już w roku 37 przed Chrystusem, pisał, że z wiekiem staje się coraz lepsze;
winie, które stworzone zostało boską
mocą samego Bachusa, jako wyraz
wdzięczności za gościnność okazaną
przez starego, ubogiego, chłopa Falernusa; winie, którego, ze względu na
jego naturalną moc, Galen, osobisty
lekarz Marka Aureliusza, używał jako
środka dezynfekującego do leczenia
ran oraz tworzenia mikstur stanowiących antidotum na trucizny; winie,
które opiewają Horacy, Katon Starszy
Cenzor, Pliniusz Starszy, o którym Wergiliusz w drugiej księdze „Georgik”
pisze: „żadne wino nie może porównywać się z Falernem” (Nec cellis ideo
contende Falernis) – powiedzieć o tym
winie, że jest to wybroczyna z podeptanych winogron, albo o akcie seksualnym, że „jest to tarcie wnętrzności i wydzielenie śluzu połączone ze
spazmem”, to obedrzeć te pojęcia z ich
znaczenia mitycznego, estetycznego,
metaforycznego – doszczętnie zniszczyć. Opisany w ten sposób świat i życie budzą obrzydzenie: „Jak marni są
ludziska! Jedzą, śpią, płodzą dzieci,
wypróżniają się itd. A potem jak pysznią się swym państwem, puszą, gniewają i z góry innych łają. A niedawno
przed jak marnymi ludźmi się płaszczyli i dla jakich powodów!”.
Ten stoicki obraz świata i życia
ludzkiego został dziwnie nałożony
na chrześcijańską zachętę do pokory,
zaufania Bogu, wiary w Bożą Opatrzność, podejmowania wyrzeczeń. Jakby zapomniano, że to właśnie chrześcijaństwo stanowiło dla stoicyzmu
śmiertelne zagrożenie. Zdawał sobie
z tego sprawę Marek Aureliusz, gdy
skazywał na śmierć Justyna za to, że
wprowadzał niebezpieczny zamęt
w świecie idei, głosząc Logos, który stał
się ciałem.
Logos, pojęcie utworzone od czasownika lego – „składać, zbierać”, które
tłumaczy się przez „Słowo” lub „Rozum”, uważany był przez stoików za
zasadę organizującą świat, określającą
wieczny porządek rzeczy i nadającą
temu porządkowi charakter racjonalny. W prologu Ewangelii świętego Jana
czytamy, że Logos ten był na początku,
że wszystko przez Niego się stało i że
był On Bogiem. Teza ta nie sprzeciwia
się teologii stoickiej, wprost przeciwnie, całkowicie ją potwierdza. Jednak
w momencie, gdy Jan mówi, że Logos
ten przyjął ludzkie ciało i zamieszkał
między ludźmi, wszystko się zmienia.
Jeśli Logos, odwieczny porządek świata, staje się jego częścią, Bogiem-Człowiekiem obecnym w historii i czasie,
to chaos wdziera się w spójną doktrynę. Nie można już patrzeć na życie
ludzkie z punktu widzenia harmonijnej Całości, gdyż to nie w owej Całości,
lecz w tym, co jednostkowe, objawia
się Boskość.
Szaleństwo i ukojenie
Marek Aureliusz uważał, że wydarzenia, które nam się przytrafiają, „są
odpowiednie dla nas” (symbainein),
są nam przypisane dla utrzymania
spójności świata jako Całości. Winne
zatem być przez nas zaakceptowane,
niezależnie od tego, czy nam się to
podoba, czy nie. Odrzucenie wyroków opatrzności nie tylko jest, według
niego, przewinieniem wobec własnego życia, ale i grzechem przeciw całej ludzkości, przeciw uniwersalnej
harmonii i jedności świata. Porządek świata rozumianego jako Całość
Zbawienie nie polega na podporządkowaniu
się jakiejś racjonalności rządzącej światem,
ale na darze miłości
wymaga poświęcenia i tak nic nieznaczącego ludzkiego życia, które nie jest
w stanie dokonać jakiejkolwiek zmiany, bowiem „wszystkie ciała odbywają
wędrówkę w bycie wszechświata jak
w potoku”. Z tego punktu widzenia
wiara w Logos z ciałem i krwią jest wyrazem niebezpiecznej głupoty. Odwraca bowiem człowieka od spojrzenia
racjonalistycznego, a co za tym idzie,
odziera go z jego naturalnej wielkości,
polegającej na możliwości osiągnięcia
samozbawienia poprzez zorganizowanie życia wokół własnego, racjonalnego „ja”.
Przyjęcie Logosu z ciałem i krwią
oznacza szaleństwo uzależnienia się
od kogoś, budowania z nim więzi,
wspólnoty zaufania i miłości, miast
racjonalnego uczestnictwa w harmonii wszechświata. Boskość nie ukazuje się już w harmonii Całości, ale
w wydarzeniu, jakim jest spotkanie
z żywym człowiekiem. Nie ma już
świata, nie ma kosmosu. Jest człowiek,
w którym ukazuje się Prawo Ducha,
moc samego Boga. Zbawienie nie polega na podporządkowaniu się jakiejś
racjonalności rządzącej światem, ale
na darze miłości, który jest odpowiedzią na otrzymany dar. Ukojeniem
w cierpieniu nie może być racjonalna
kalkulacja: „Czymże jest moje cierpienie wobec wspaniałości świata,
niech zatem pochłonie mnie Całość!”.
Jednostkowość każdego cierpienia,
ukazana w ranach wcielonego Logosu, dowodzi, że prawdziwa wielkość
i godność człowieka wyraża się w tym,
że żyje on poza Całością. Właśnie taką
postawę reprezentuje chrześcijaństwo.
Nie można już mówić: „co ma być, to
będzie”, „wszystko, co przydarza się
tobie w życiu, jest najlepsze dla świata”, „świata nie zmienisz, ale najwspanialszą rzeczą, jaką możesz zrobić, to
podporządkować się jemu, w tym cała
twoja godność i mądrość”. Sam Rozum
nie wystarcza, by dotrzeć do Prawdy.
Drogę do niej wytycza Bóg-Człowiek,
Jezus Chrystus, jego życie, słowa, troska o słabych i skrzywdzonych oraz
jego postawa wobec cierpienia. Zaufać
Mu to odnaleźć Prawdę. Wiara nie jest
owocem racjonalnej kalkulacji. Trzeba
zawierzyć Temu, który powstał z martwych, by przejść przez ludzki lęk,
cierpienie i rozpacz. Jeśli odwieczny
Logos, zasada porządku kosmosu, stał
się ciałem, to wydarzenie zwycięża
nad harmonią świata, ufność nad bierną powolnością, pragnienie nad spokojem, a miłość nad racjonalnością.
„Czy potrafisz jeszcze kochać? – zapytałem Ewę. – Czy tylko szukasz spokoju? Jeśli chcesz kochać, to za Chrystusem powtarzaj: «Pragnę»!” ■
ks. Sławomir szczepaniak (1963)
jest doktorem filozofii, rektorem
kościoła w Zakładzie dla Niewidomych
w podwarszawskich Laskach. Wykłada
na Papieskim Wydziale Teologicznym
w Warszawie oraz na Warszawskim
Uniwersytecie Medycznym. Współpracuje z
Univeristé Paris Est.
67
katolew
68
Sklejanie Kościoła
Misza Tomaszewski
ILUSTRACJE: Zofia Różycka
N
ie sądzę, by rację mieli ci, którzy wieszczą
środowisku zgromadzonemu wokół o.
Rydzyka krótki żywot. Problemem jest bowiem
nie tyle sam redemptorysta, ile skala społecznego
zapotrzebowania na proponowane przez niego
„zastępcze formy satysfakcji i solidarności”.
Nie ma o. Ludwik Wiśniewski szczęścia do wystąpień medialnych. Dwa
lata temu jego płynący z głębokiej
troski o Kościół list do abp. Migliore
opublikowała – cóż, że bez zgody autora – „Gazeta Wyborcza”, dając sygnał
do rozpoczęcia festiwalu pomówień
zakonnika o „pożyteczny idiotyzm”.
Ostatni zaś tekst o. Wiśniewskiego,
który ukazał się w marcu w „Tygodniku Powszechnym” – cóż, że wyważony (choć mimo wszystko utrzymany
w tonie j’accuse) – zaanonsowała boleśnie tabloidowa okładka z napisem:
„kto niszczy polski Kościół” i wizerunkiem o. Tadeusza Rydzyka.
Impulsem, który skłonił o. Wiśniewskiego do wystąpienia z otwartą krytyką działalności toruńskiego redemptorysty, jest zaniepokojenie faktem, że
„podziały polityczne są przenoszone
do wnętrza Kościoła i w ten sposób
przekreślają jego jedność”. „Słowa wygłaszane przez o. Tadeusza Rydzyka
odbieram jako judzenie, a w rezultacie rozbijanie Kościoła i Narodu”
– pisał dominikanin. Rozważmy jednak, czy samo ogłoszenie tej diagnozy – w gruncie rzeczy nienowej – nie
zasklepia nas przypadkiem we wspomnianych podziałach.
Chytrość wyobraźni
Otwartość lubelskiego duszpasterza,
deklarującego, że z wielu powodów
uważa Radio Maryja za „prawdziwy skarb”, świadczy o jego trzeźwej
ocenie ryzyka związanego z dalszą polaryzacją
społeczności wiernych.
Zarazem jednak zdaje się
o. Wiśniewski nie wyciągać ostatecznych wniosków z przekonania, że
toruńskie medium drążone jest przez niebezpiecznego „robaka” sprzeciwu.
Dzieło o. Rydzyka zostało
zbudowane na fundamencie podejrzliwości, która
znajduje pożywkę w podsuwa nym przez radio maryjny dyskurs obrazie
zamaskowanego wroga.
Podejrzliwość ta przenika
wszystkie chyba przedsięwzięcia inicjowane przez
środowisko zgromadzone wokół rozgłośni. Wbrew opinii o.
Wiśniewskiego sądzę więc, że „maniakalnie poszukujący wrogów” redemptorysta nie tylko nie zagraża jej
istnieniu, lecz w jedynie możliwy sposób podtrzymuje jej społeczny zasięg
i zwiera szeregi jej słuchaczy.
Mogłoby się wydawać, że jesteśmy już tylko o krok od powtórzenia diagnozy postawionej przez ks.
Józefa Tischnera: Radio Maryja to
wytwór „schorowanej wyobraźni”,
wyłaniającej z siebie „wciąż nowe surogaty religii”, które „zrodzone z podejrzliwości, usprawiedliwiają podejrzliwość”. Kierunek ten zdaje się
zresztą obierać sam o. Wiśniewski, gdy
fenomen toruńskiej rozgłośni określa
mianem „zbiorowego szaleństwa”, inspirowanego „wybujałą wyobraźnią”
człowieka, którego „stać na każdą tezę,
byle była wystarczająco katastroficzna”. Jeśli obydwaj duchowni mają rację, to – wbrew nadziejom wyrażonym
przez autora – jedynym sposobem na
poradzenie sobie z upolitycznieniem
radia są rozwiązania siłowe. Z szaleńcami się nie dyskutuje, przeciwnie,
należy ich izolować od „zdrowej tkanki” Kościoła. Nie jest tajemnicą, że polskich biskupów nie stać na wykonanie
takiego posunięcia, i jest to niemoc poniekąd opatrznościowa.
Próbując rozpoznać przyczynę syndromu schorowanej wyobraźni, posłużył się ks. Tischner kategoriami na
wpół marksistowskimi. Doszedł do
wniosku, że religia bywa poręcznym
narzędziem w rękach ludzi, którzy
z własnej winy ponieśli klęskę, lecz
nie poczuwają się do żadnej za to odpowiedzialności. W religii znajdują
oni swoje usprawiedliwienie, z niej też
wyprowadzają nadzieję na potępienie
urojonych winowajców. Taka religia
– czy może raczej religijność – staje
się „opium przegranych”, które – jak
pisze ks. Tischner – wycisza świadomość ich własnej ułomności, wzmaga
zaś świadomość ułomności wrogów
i popycha do zamykania się w patologicznych wspólnotach. Teraz pozostaje tylko pod „przegranych” podstawić
zawiedzionych transformacją „klientów komunizmu”, a w radiomaryjnej
narracji dojrzeć formę kompensacji ich
społeczno-ekonomicznego niepowodzenia. Proste? Owszem, niestety aż
za bardzo.
Zarządzanie gniewem
Znacznie ciekawszy widok na „krainę schorowanej wyobraźni” roztacza
się z perspektywy zaproponowanej
przez francuskiego politologa Gillesa
Kepela. W klasycznej już książce „Zemsta Boga” wykazuje on,
że fundamentalistyczne
ruchy religijne rodzą się
w odpowiedzi na niespełnione obietnice modernizacji. Z taką sytuacją
mieliśmy do czy nienia
w latach siedemdziesiątych, kiedy to kryzys naftowy w swoich kolejnych
odsłonach nakręcił spiralę inflacji i bezrobocia,
doprowadzając do „zacięcia się mechanizmów
s ol id a r n o ś c i p a ń s t wa
opiekuńczego”. Dziwaczny dyskurs fundamentalistów i ich alternatywne formy socjalizacji nie
są więc – jak uważał ks.
Tisch ner – w yt worami
chorego umysłu, lecz „świadectwem
głębokiego społecznego niepokoju”,
związanego z nastaniem rzeczywistości pozbawionej dawnych punktów
odniesienia. Nie stanowią ariergardy
minionej epoki, lecz „par excellence wytwór naszych czasów”.
Powyższy schemat interpretacyjny
może nam posłużyć do opisania skutków polskiej transformacji ustrojowej.
Pomocna okazuje się również „Klęska
«Solidarności»”, książka napisana
69
katolew
przez a mer yka ńsk iego soc jologa To tylko strach
Davida Osta. Ost twierdzi, że prze- Współodczuwam z o. Wiśniewskim,
stawienie gospodarki ze stosunkowo gdy boleje on nad religijnym motyegalitarnego modelu socjalistycznego wowaniem przedsięwzięć o charak-
Problemem jest bowiem nie tyle sam
redemptorysta, ile skala społecznego
zapotrzebowania na proponowane
przez niego „zastępcze formy satysfakcji i solidarności” oraz brak politycznej
dla nich alternatywy.
Radio Maryja oferuje swoim słuchaczom towar stosunkowo rzadki we
współczesnym świecie: uczestnictwo
we wspólnocie. Sytuując Heideggerowskie rozróżnienie na strach i trwogę w kontekście społecznym, włoski fiterze politycznym. Nie jestem jednak lozof Paolo Virno doszedł do wniosku,
pewny, czy można tu mówić o „mani- że doświadczanie strachu związane
pulowaniu żarliwą religijnością”, jeśli jest właśnie z życiem w ustabilizow pewnej przynajmniej mierze religij- wanej wspólnocie, która daje swoim
ność ta stanowi wynalazek samego o. członkom poczucie względnego bezRydzyka. Zagospodarował on zbioro- pieczeństwa. Nie trzeba dodawać, jak
wy wstrząs emocjonalny, zwany cza- wiele znaczy ono dla ludzi, którzy
sem „traumą wielkiej zmiany”, pod- utracili je wraz z przekonaniem o własuwając wielu ludziom przekonującą snej podmiotowości i sprawczości.
odpowiedź na pytanie o przyczyny ich Konkretne zagrożenia, takie jak bezroniepowodzenia. Ukształtowana w ten bocie czy ubóstwo, jeśli przeżywane są
sposób religijność jest polityczna ze w obrębie wspólnoty, wywołują strach.
swojej najgłębszej istoty. Nie sądzę za- „Ale na zewnątrz, poza wspólnotą –
tem, by rację miał o. Tomasz Dostatni, Virno ma tu na myśli życie w oderwawieszczący środowisku zgromadzo- niu od wspólnego języka i wspólnych
nemu wokół o. Rydzyka krótki żywot. praktyk – strach traci swoje konkretne
Podziały, z którymi mamy dziś do czynienia,
stanowią skutek rozerwania wspólnoty na
znacznie bardziej podstawowym poziomie
70
na mało opiekuńczą wersję kapitalizmu doprowadziło do zakrzepnięcia
struktur klasowych, które zmniejszyły
równość szans i mobilność społeczną.
W ludziach, którzy znaleźli się „na
dole”, zrodziło to poczucie niesprawiedliwości, które z czasem spiętrzyło
się w klasowym gniewie. Gniew ten
– pisze Ost – można organizować według kryteriów ekonomicznych, gdy
rozbieżne interesy stają się przedmiotem negocjacji, lub według kryteriów
tożsamościowych, gdy kieruje się go
na różnego rodzaju „innych”, których
obciąża się winą za koszt y transformacji. W tym ostatnim, niestety,
wyspecjalizowała się polska prawica.
W państwach wielonarodowych, takich jak była Jugosławia, pomysłem
prawicy na organizowanie klasowego gniewu było podsycanie nacjonalizmów. W państwach jednorodnych
pod względem etnicznym i wyznaniowym, takich jak Polska, populiści
sięgali raczej po inne „zastępcze formy
satysfakcji i solidarności”: antykomunizm i fundamentalizm religijny, niepozbawiony zresztą akcentów antysemickich. Działali oni w myśl zasady:
„Może nie potrafimy poprawić sytuacji ekonomicznej, ale możemy dołożyć
«komunistom» i «ateistom», przez których znaleźliśmy się w tym bagnie”.
Pod konkluzją Osta podpisałby się zapewne również Kepel: „Namiętność
pojawia się znów wtedy, gdy ludzie nie
mogą uwierzyć w postęp”. Stąd „szare
sieci”, „układy” i „pełzająca ateizacja”,
znane z wieców prawicy, stąd także
apokaliptyczne wizje o. Tadeusza Rydzyka – orędzie skrojone na miarę czasów społecznej atomizacji.
i ściśle określone przyczyny, staje się
wszechobecny, nieprzewidywalny
i stały. Krótko mówiąc: poza wspólnotą strach staje się trwogą”.
Przekonanie, że polski Kościół w coraz mniejszym stopniu stanowi wspólnotę, popchnęło o. Wiśniewskiego do
napisania odważnego artykułu. Medialna krytyka działalności toruńskiego redemptorysty jest jednak, w moim
przekonaniu, drogą donikąd. Myślę
bowiem, że głębokie podziały, z którymi mamy dziś do czynienia, towarzyszą procesowi atomizacji społeczności
wiernych i – jako takie – stanowią skutek rozerwania wspólnoty na znacznie
bardziej podstawowym poziomie. Jest
to jeden z powodów, dla których ludzie Kościoła powinni zwrócić uwagę
na odtwarzanie się klasowej struktury
społeczeństwa. Wbrew pozorom, problemy społeczne wpływają na funkcjonowanie struktur kościelnych nawet
wówczas, gdy nie rozumiemy ich i nie
chcemy o nich mówić. A powinniśmy,
ponieważ posklejanie rozbitego Kościoła mogłoby być pierwszym krokiem do zmniejszenia napięć w niemniej potłuczonym społeczeństwie.
Lekcja geografii
Miejscem, w którym mogłaby kształtować się więź pomiędzy członkami
polskiego Kościoła, jest parafia. Jeszcze
do niedawna stanowiła ona klasyczny przykład wspólnoty terytorialnej,
a więc – w warunkach socjalistycznego miasta – wspólnoty losu. A jednak
już w 1971 roku Bohdan Cywiński,
wówczas redaktor „Znaku”, ostrzegał
przed sytuowaniem duszpasterstw
specjalistycznych poza strukturami
parafialnymi, co redukowało ich oddziaływanie do bardzo wąskich elit,
odciąganych przy okazji od wspólnot lokalnych. Dziś w największych
miastach mamy do czynienia z deterytorializacją życia parafialnego na
poziomie 25 procent. Zjawisko to, popularnie zwane churchingiem, dotyczy
przede wszystkim ludzi o wysokim
kapitale kulturowym. W parafiach pozostają raczej ci starsi, gorzej wykształceni, o niższych dochodach i niższej
Formując swoją wiarę
niemal wyłącznie
wśród ludzi nam
podobnych, tracimy
wrażliwość na
obecność w Kościele
„innych”
kapitalistycznego miasta, gdy nawet
rejonizacja nie stanowi już dobrego
rozwiązania. Podobnie, nie ma już
powrotu do klasycznych miejskich
parafii, ze wszystkimi ich zaletami,
ale i wadami, na które nie wolno nam
przymykać oczu: anonimowością ,
klerykalizmem, duszpasterską bylejakością. Geografię polskiego Kościoła powinniśmy dziś zacząć pisać na
nowo. Więcej tu znaków zapytania
niż odpowiedzi. Ale wiem jedno: są
sprawy znacznie ważniejsze niż nasze – tak zwanych inteligentów kapozycji zawodowej. To spośród nich tolickich – prawo do zaspokajania
rekrutuje się znaczna część słuchaczy swoich potrzeb.
Radia Maryja.
Socjologowie religii powiadają, że
***
wspólnoty losu ustąpiły dziś miejsca W zakończeniu drugiej części swojego
wspólnotom wyboru, do których tra- tekstu o. Ludwik Wiśniewski podziefiają katolicy pragnący świadomie za- lił się marzeniem o Kościele, w którym
spokajać swoje potrzeby religijne. Do- jest miejsce dla wszystkich polskich
datkowym czynnikiem motywującym chrześcijan, nie wyłączając o. Tadewiernych o wyższym kapitale kultu- usza Rydzyka. „Jestem przekonany, że
rowym do porzucania „skostniałych dopiero wtedy, kiedy zaczniemy rozstruktur” jest stopień klerykalizacji ży- mawiać jak siostry i bracia, zaczniemy
cia parafialnego, który – w powiązaniu zbierać to, cośmy rozproszyli i pogubiz rzeczywistym bądź wyobrażonym li” – dodał. Podpisuję się pod tym zdastopniem jego „uradiomaryjnienia” – niem, wyrażając jednak przekonanie,
skutecznie wypycha liberalnych inteli- że elementarna solidarność pomiędzy
gentów poza obręb dawnych wspólnot nami może wyrosnąć tylko na gruncie
terytorialnych. Formując swoją wiarę naszej współodpowiedzialności za Koniemal wyłącznie wśród ludzi nam ściół i za siebie nawzajem. To zaś nie
podobnych, tracimy wrażliwość na wydaje się możliwe, dopóki nie uda
obecność w Kościele „innych”, wśród nam się w nieznanej jeszcze formie odnich również i tych, których pogar- tworzyć naszego poczucia wzajemnej
dliwie przezywamy „moherowymi zależności. ■
beretami”. Proces ich stereotypizowania – o czym pisaliśmy w numerze Artykuł został przygotowany z myślą
„Kontaktu” poświęconym zjawisku o publikacji w „Tygodniku Powszechchamofobii – nie różni się znacząco od nym”. Redakcja przyjęła go, lecz w ciąprocesu kreowania „barbarzyńców” gu kolejnych dwóch miesięcy tekst się
w minionych epokach.
nie ukazał.
Być może zabrzmi to dziwacznie,
ale sądzę, że z parafiami jest trochę
tak jak ze szkołami. Z tą oczywiście
różnicą , że obowiązkowi szkolnemu nie odpowiada żaden obowiązek
praktykowania wiary. Jeśli szkoła ma
wyrównywać szanse i łagodzić napięcia społeczne, to powinna gwaran- Misza Tomaszewski (1986)
jest doktorantem w Instytucie Filozofii UW
tować możliwość spotkania każdego i nauczycielem filozofii w Zespole Szkół
z każdym. Jest to szczególnie trud- Społecznych STO im. Pawła Jasienicy.
ne w pokawałkowanej przestrzeni Redaktor naczelny „Kontaktu”.
71
katolew
72
Óscar Romero
Krzysztof Wołodźko
„W dwutysięcznej historii Kościoła
Romero był drugim arcybiskupem,
którego zabito na ołtarzu. Pierwszy
zginął Thomas Becket, zamordowany
z rąk płatnych morderców Henryka
II w katedrze w Canterbury za to, że
bronił praw Kościoła; drugim był właśnie Óscar Romero, zastrzelony w przyszpitalnej kaplicy za to, że bronił praw
ubogich. Najbardziej prawdziwego
Kościoła” – pisze w książce „Pasterz
owiec i wilków” Alberto Vitali. Salwadorski kapłan został zastrzelony
z karabinu maszynowego przez członków Szwadronów Śmierci. Siepacze
na służbie reżimów zawsze wierzą, że
bardziej trzeba bać się ich kul, niż tego,
który zabija duszę.
11 marca 1944 roku ksiądz Romero odprawił swoją mszę prymicyjną
w miasteczku Ciudad Barrios. Niedawno wrócił z europejskich studiów,
ze zniszczonego wojną Rzymu. Na obrazkach prymicyjnych zapisano słowa: „Panie, przyjmij naszą ofiarę. Miej
w nieustannej opiece Twojego sługę,
rzymskiego pontyfika”. Czy dwudziestosiedmioletni kapłan mógł przeczuwać, jakie brzemię zgotuje mu pokorna
prośba: „Panie, przyjmij ofiarę”?
Pracy nie brakowało: proboszcz górskiego miasteczka Anamoros, sekretarz kurii San Miguel, opiekun parafii
Santo Domingo. Stworzył wspólnotę
anonimowych alkoholików, działał
jako asystent w Akcji Katolickiej i wielu innych pobożnych instytucjach.
Kierował niższym seminarium duchowym oraz diecezjalnym tygodnikiem „El Chaparrastique”. Odwiedzał
chorych, troszczył się o prostytutki.
Żniwo wielkie, robot ników mało.
Przeciążony pracą, Romero chorował.
„Były to czasy – pisze Vitali – kiedy
karmił biednych, ale nie stawiał sobie
jeszcze pytania, dlaczego się w takim
stanie znaleźli”. Więcej jeszcze: gdy
blisko trzydzieści lat później objął posługę nad archidiecezją San Salvador,
cieszył się znacznym zaufaniem oligarchii swojego kraju. Establishment
polityczny i finansowy naciskał, by to
Óscar Romero został arcybiskupem…
Zapracowany kapłan, pnący się
po ścieżkach kościelnej kariery, choć
nie bez zgrzytów i konfliktów. Salwador nie był ziemią pokoju, lecz
gniewu, niesprawiedliwości i przemocy. Gdy wielu księży, na czele z jezuitami, radykalizowało się lub wręcz
komunizowało, biskup Romero pozostawał „ugodowcem”. W roku 1969
powstał „The Rockefeller Report on
the Americas” – wynik zleconej przez
Biały Dom podróży gubernatora Nelsona Rockefellera do dwudziestu krajów latynoamerykańskich. Konkluzja?
Kościół rzymskokatolicki, a w szczególności teologia wyzwolenia, stanowi
główny problem dla interesów Stanów
Zjednoczonych w Ameryce Południowej. Na spotkaniu z papieżem Pawłem
VI, w listopadzie 1975 roku, biskup Romero wyrażał swoje obawy związane
ze skalą upolitycznienia kleru w Salwadorze. A państwo wciąż spływało
krwią ludu i kapłanów…
O dalszych losach arcybiskupa Romero zdecydowało zabójstwo jezuity,
ojca Rutilio Grande, które miało miejsce 12 marca 1977 roku. Mord stanowił część planu służącego pacyfikacji
Kościoła w Salwadorze, a dokonano
go na zlecenie rządu prezydenta-pułkownika Arturo Moliny. Podczas mszy
pogrzebowej Romero powiedział: „Jesteśmy Kościołem pielgrzymującym,
wystawionym na brak zrozumienia
i różne prześladowania”. Takich słów
nigdy nie zrozumieją chrześcijanie,
żądający dla siebie pluszowego krzyża i komfortowych warunków życia
społecznego.
W styczniu 1980 roku Salwadorem
zaczyna rządzić tzw. „druga junta
cywilno-wojskowa”. Władza krwawo
pacyfikuje ponad stutysięczną, pokojową manifestację na ulicach stolicy.
Arcybiskup Romero mówi: „W obliczu
przemocy stosowanej przez siły zbrojne, jestem zmuszony przypomnieć, że
ich obowiązkiem jest służenie ludowi,
a nie przywilejom nielicznych. […]
W odpowiedzi na bezwzględne akty
przemocy ze strony prawicy powtarzam po raz kolejny ostrzeżenie Kościoła, który obarcza ją winą za złość
i desperację społeczeństwa. […] To oni
są prawdziwym nasieniem i niebezpieczeństwem nadejścia komunizmu,
o który z pełną hipokryzją rzucają
oskarżenia”.
Pod koniec stycznia arcybiskup wyjechał do Europy. W Rzymie po raz
drugi spotkał się z papieżem Janem
Pawłem. W dzienniku zapisał: „Przyjął
mnie bardzo serdecznie, powiedział,
że bardzo dobrze rozumie trudną sytuację polityczną mojej ojczyzny, obronę sprawiedliwości społecznej i miłość
do ubogich, ale że również to, co mogło być wynikiem lewicowych wysiłków rewindykacji ludu, mogło mieć
w rezultacie negatywne konsekwencje dla Kościoła. Odpowiedziałem mu:
«Ojcze Święty, właśnie taką równowagę staram się zachować»”. Następnego
dnia Sekretarz Stanu, kardynał Casaroli, przekazał Romero, że ambasador
USA przy Stolicy Apostolskiej uskarża
się „na prorewolucyjną postawę arcybiskupa San Salvador”.
Kilka dni później pasterz Salwadoru otrzymał doktorat honoris causa uniwersytetu w Leuven. Wygłosił
mowę, w której podkreślił, że to ubodzy uczą, co oznacza dla Kościoła rzeczywista obecność w świecie. „Obraza
Boga równa się ze śmiercią człowieka. Grzech jest naprawdę śmiertelny:
nie tylko ze względu na wewnętrzną
śmierć, następującą w samym sprawcy […]. Grzech doprowadził do śmierci
Syna Bożego i to grzech nadal prowadzi do śmierci dzieci Bożych”.
24 marca 1980 roku Romero został
śmiertelnie postrzelony w szpitalnej
kaplicy. Jeszcze kilka godzin wcześniej
jego głos, kierowany także do armii,
słyszał przez radio cały kraj: „Bracia,
jesteśmy z tego samego ludu, zabijacie waszych własnych braci chłopów,
a nad rozkazem zabijania wydanym
przez człowieka musi zwyciężyć prawo Boże, które mówi: nie zabijaj”.
Romero chciał dla swej ziemi pokoju. Chciał chleba swojej ojczystej ziemi
dla jej ludu. Spotkał go krzyż tej ziemi,
tego świata – krzyż sprzeciwu wobec
Boga i jego Ewangelii. Krzyż, który
dźwigał w imię biednych, prześladowanych, niepokojonych. Mógł wybrać
inną drogę, która czyni kapłanów dyplomatami, wierzących – kolaborantami, a nas wszystkich – letnimi. Ale
poszedł na krzyż. ■
Ubodzy uczą, co
oznacza dla Kościoła
rzeczywista obecność
w świecie
73
Krzysztof Wołodźko (1977)
jest redaktorem „Nowego Obywatela”,
członkiem zespołu „Pressji”, publicystą wielu
pism i portali.
Sztuka dla niewidomych
⠠⠎⠵⠞⠥⠅⠁⠀⠙⠇⠁⠀⠝⠊⠑⠺⠊⠙⠕⠍⠽⠉⠓
Katarzyna Kucharska-Hornung
74
Włodzimierz Borowski, jako artysta związany ze sztuką konceptualną, badał i opisywał zasady percepcji wzrokowej. W tekście „Czarne”
(1977) symulował utratę zdolności widzenia: „Szli w czarne, które nie było
ciemnością. / Nie było czymś – lub
brakiem czegoś. / Wchodzili w czarne, ale nie szli w nim, / Bo – nie było
przestrzenią. / Szli i mówili… / To fioletowa owca / Zielone kruki / Błękitny jak diabeł / Brązowa zaraza / Jasny
typ / Niebieski charakter / To ciemne,
to zrozumiałe / …”. Dla Borowskiego
„czarne” to nieskończona liczba możliwości postrzegania świata. „Czarne”
to wszechobecny ekran – pobudza wyobraźnię, która swobodnie projektuje
rzeczywistość i jej kolory. Czy można
w taki sposób określić stan umysłu
osoby niewidomej?
Zmiana zasad widzenia albo ich
brak fascynowały artystów konceptualnych w latach siedemdziesiątych.
Badali zjawiska iluzji przestrzeni,
manipulacji obrazu rzeczywistości,
katarakty; za pomocą formy swoich
prac pobudzali ruch źrenicy w oku
widza, aż do jego znużenia. To istotny moment w sztuce XX wieku, kiedy doświadczenie osób niewidzących
staje się inspiracją do działań artystycznych i przyczynkiem do nowych
teorii widzenia.
Drugi ważny moment wyznaczają
działania w ramach sztuki zaangażowanej społecznie, w których często biorą udział osoby wykluczone
z kultury na skutek swojej niepełnosprawności lub statusu społecznego.
W obrębie tego nurtu sztuki, reprezentowanego przez Artura Żmijewskiego
czy Pawła Althamera, jednostkowe doświadczenie niewidzenia jest nie tylko podstawą teorii widzenia, ale staje
się głównym tematem pracy artysty.
W ramach takich działań można przyznać, że „czarne”, chociaż kryje w sobie potencjał wielu światów, bywa dla
niewidomego także niepokojące; zamiast inspirować – przytłacza.
Mogłoby się wydawać, że dzięki
konceptualizmowi niewidomi zyskali uprzywilejowaną pozycję wśród odbiorców sztuki XX wieku. Artyści nie
tworzą jednak prac z audiodeskrypcją
w pakiecie, a bariera wzroku w dostępie do kultury, tak interesująca dla
konceptualistów, musi być wciąż znoszona. Warszawskie instytucje coraz
częściej podejmują się tego zadania –
CSW Zamek Ujazdowski do aktualnej
wystawy dołączyło książkę dedykowaną osobom niewidomym, Muzeum
Sztuki Nowoczesnej rozpoczęło prace
nad opisaniem swojej filmoteki, a Zachęta publikuje audiodeskrypcje dzieł
ze swojej kolekcji i regularnie organizuje warsztaty i oprowadzania po wystawach dla niewidomych.
Dział „Kultura” w tym numerze
„Kontaktu” został przygotowany we
współpracy z osobami niewidzącymi, zajmującymi się zawodowo udostępnianiem sztuki osobom z niepełnosprawnościami sensorycznymi.
O znoszeniu i obchodzeniu przeszkód
w dostępie do kultury pisze Dorota Ziental, niewidoma od sześciu lat,
która na co dzień popularyzuje idee
poszerzania samodzielności osób niewidomych w miejscach kultury.
Z kolei rozmowa z Pawłem Althamerem stała się formą uczestniczenia
w działaniu artystycznym. Sama nie
zdecydowałabym się na taki wywiad
– jego realizację umożliwili mi Monika
Cieniewska i Robert Więckowski, obydwoje niewidomi. Kogo, jeśli nie ich,
mogłabym prosić o przeprowadzenie
rozmowy z artystą, tak chętnie współpracującym z osobami, które pozostają
poza głównym nurtem kultury. Nasze
przygotowanie do wywiadu polegało
na dotykaniu rzeźb Althamera znajdujących się w kolekcji warszawskiej
Zachęty oraz na wystawie „Polietylen
w ciemności” w Muzeum Współczesnym we Wrocławiu.
Wywiad z Althamerem powstał
podczas zajęć prowadzonych przez
niego dla Grupy Nowolipie w Państwowym Ognisku Artystycznym na
warszawskiej Woli. Większość członków Grupy stanowią ludzie chorzy
na stwardnienie rozsiane. Zostaliśmy
gościnnie przyjęci, a nasze spotkanie
upłynęło na swobodnej rozmowie,
często przerywanej pytaniami o narzędzia do formowania gliny oraz radami doświadczonych uczestników.
Jako efekt spotkania przedstawiamy wydestylowaną wymianę zdań
na temat mechanizmu współpracy
profesjonalnego artysty z amatorskimi twórcami oraz procesu twórczego
i ego artysty. ■
W piątki
nie stronię
od ludzi
Z Pawłem Althamerem rozmawiają
Monika Cieniewska,
Katarzyna Kucharska-Hornung
i Robert Więckowski
P
aweł Althamer łączy dwie skrajnie różne aktywności: jest twórcą wielu autoportretów oraz
inicjatorem jeszcze większej liczby działań społecznych opartych na współpracy ze zwykłymi ludźmi.
Przygląda się sobie, by potem zatracić się w procesie pracy grupowej, doprowadzanym przez niego
do momentu, w którym sam już nie jest potrzebny
jako artysta.
Autoportret
Paweł, ja zupełnie nie widzę, nawet nie
mam poczucia światła. Jak Ty wyglądasz?
Dzisiaj zaproponowano mi sesję zdjęciową i wtedy okazało się, że mam
problem z własnym wizerunkiem...
Ale wyglądam dobrze, od środka. Staram się sobie specjalnie nie przyglądać. Z wyjątkiem sytuacji, w których
przybiera to formę manifestu w postaci rzeźby, filmu albo autoportretu.
To sięgnijmy do środka. W Zachęcie mieliśmy okazję poznać Twoją pracę Łódź
i skafander [1991 – przyp. red.]. Pomyślałem sobie: gość się zamyka, sznuruje na
wszystkie możliwe sposoby. Jaki introwertyczny, może socjopatyczny!
Dopók i art ysta pot raf i pracować
z własnym problemem i podzielić się
i włosów. Nie pojawiłeś się na egzaminie. Częścią dyplomu był także film Las,
w którym wychodzisz z Akademii, jedziesz autobusem do lasu, a w końcu znikasz między drzewami [1993]. A w moim
odczuciu nie jesteś artystą, który stroni
od ludzi, rozmawiasz z nimi.
Można powiedzieć, że w piątki nie
stronię od ludzi. W czwartki natomiast
ukrywam się, przemykam po lesie albo
spędzam czas ze sobą, lubię chodzić na
ćwiczenia fizyczne, podnosić ciężary,
doświadczać własnego ciała. Mam taki
płodozmian, dzięki któremu potrafię
integrować się z outsiderami. Jednym
z takich najbardziej udanych przykładów jest przyjaźń i współpraca z Arturem Żmijewskim. Jeszcze na studiach
siedział osowiały w pracowni, w hiper-izolacji, z polem siłowym wytworzonym wokół siebie, które mnie przyciągnęło. Szybko się zaprzyjaźniliśmy
i pierwsze, co zrobił Artur, to wywiady
ze mną – wypruwanie mi bebechów.
nim z resztą świata, wykonuje dobrą
robotę. To jest mój autoportret, to jestem ja i mój problem. Kujesz przez
kilka miesięcy łódź z blachy, szyjesz
ręcznie skafander, mało tego, pakujesz
się w to wszystko i robisz sobie zdjęcie.
Mówisz otwarcie: jestem egoistą i artystą. To często jedno i to samo. Ale to, co
robię może wam się kiedyś do czegoś
przydać. Może jestem jednym z wielu,
Specjalista od wiwisekcji?
którzy tak mają.
Doktor medycyny ogólnej. Ma niezwykle uważny umysł i starą duszę. Jest
Dlaczego robisz tyle autoportretów?
Poprzez twórczość daję upust we- bardzo uważnym słuchaczem. A jego
w nęt rznemu kon f liktowi, zamie- zawodowym kostiumem jest maska.
niając go w coś bardziej łagodnego, Maska, która wielu ludzi odstrasza,
ponieważ boją się jego świdrującego
pożytecznego.
spojrzenia, trudnych pytań i zdawkoPodczas obrony pracy dyplomowej zo- wych odpowiedzi w sytuacjach, w któstawiłeś przed komisją swój autoportret rych twoja chęć nawiązania kontaktu
z trawy, jelit zwierzęcych, konopi, wosku nie jest dość szczera.
75
76
Warsztaty „Althamer
haptycznie”, marzec 2013,
Muzeum Współczesne Wrocław,
fot.: Małgorzata Kujda
Uczestniczyłam w warsztatach Artura Żmijewskiego i rzeczywiście to była
trudna współpraca. Może świdrującego wzroku nie doświadczyłam, ale czułam, że podchodzi do naszego spotkania
z ogromnym dystansem.
Miałem to szczęście, że poznawałem
go w bardzo różnych okolicznościach,
będąc, jak pewnie wiecie, pod wpływem substancji, które stymulowały
moją percepcję [Tak zwane fale oraz inne
fenomeny umysłu, 2003-2004 – przyp.
red.]. Po tych wszystkich doświadczeniach mogę mu wyznać miłość. On jest
po prostu moim bratem.
Byliśmy w Muzeum Współczesnym we
Wrocławiu na Twojej wystawie Polietylen.
W ciemności. Tam pozwolono nam dotykać Twoich rzeźb. Dla nas to jest przychylenie nieba. Wcześniej dowiedzieliśmy się,
że akurat w przypadku Twoich rzeźb na
pewno nie będzie z tym problemu.
Te rzeźby powstały z gorącego plastiku o temperaturze 150 stopni. Formuje się je w rękawiczkach. Ja też bardzo
lubię ich dotykać. Pracując nad nimi,
uświadomiłem sobie, że często mój
rozum, mój zmysł artystyczny nie akceptuje tego, co robię. Mimo tego moje
dziecko wewnętrzne, czy też ja prawdziwszy bardzo świetnie się przy tym
bawię. Bawię, w sensie doznaję na wielu poziomach procesu pracy z materią,
ze światem, ze sobą. Jestem podłączony. I mój stosunek do rzeczy, które powstają, jest chyba coraz lepszy. Coraz
mniej mnie obchodzą.
To jest zdrowsze?
Powinno być naturalne. Odczuwam
coraz silniejszą więź ze światem wewnętrznym. Chociaż kiedy mi porysowali samochód, to był dla mnie cios
i znak, że dużo jeszcze przede mną.
Przypadek czy rodzaj ekspresji artystycznej przechodnia?
W pierwszym odruchu byłem wściekły. Pracowałem wtedy nad Kongresem Rysowników [w ramach 7. Biennale Sztuki w Berlinie, 2012 – przyp.
red.], i uświadomiłem sobie, że nieprzypadkowo ktoś rysuje po moim
samochodzie. Nie trafił na warsztaty,
podczas których mógłby doświadczyć
innej ekspresji. Po prostu miał potrzebę zostawienia swojego znaku, wyrażenia złości, frustracji, a mój samochód, z kierowcą w środku, stanął mu
na drodze. Wtedy pomyślałem, że to
o wiele lepsze, niż gdyby na przykład
uderzył w maskę.
Praca ze światem
Lubisz pracę z ludźmi?
To jest jeden z najbardziej skutecznych
sposobów pracy nad sobą. Nie chodzi
tu o wykorzystywanie, ale korzystanie
z innych, żeby się w nich wmieszać,
zatracić. To jest wspaniałe doświadczenie. Nie ma znaczenia, kto jest autorem. Po prostu czujesz się uczestnikiem. Ja mam tak z grupą Nowolipie.
Mogę poczuć się autorem prac, których
sam nigdy bym nie wykonał.
Czy masz absolutnie jasno postawioną
granicę: to jest sztuka, a to jest kicz, to
już nie jest sztuka?
Nie stawiam sobie takich granic. Pojawienie się takich rozróżnień wynika tylko z mojej decyzji o tym, z czym
się utożsamiam. Ale można to w sobie
przemóc. Jeśli wyłapiesz ten moment,
kiedy w głowie pojawia się twój sędzia główny i uważnie się mu przypatrzysz, to on, jak małe dziecko, opuści głowę, pójdzie do kąta i tam się
rozpłynie.
A inna granica: sztuka a życie?
Też iluzoryczna. Jak miałbym je oddzielić? Zacznę żyć, jak wyjdę z zajęć?
Czy cotygodniowe spotkania na Nowolipiu
wpływają na Twoje artystyczne projekty?
Oczywiście. Teraz na przykład przygotowuje rzeźbę we współpracy z Remigiuszem Bąkiem, uczestnikiem tych
zajęć. Remigiusz wykonał małe figurki
ufoludków z drutu kolczastego wiązanego drutem aluminiowym, przeplecionego dodatkowo drutem mosiężnym. Kiedy je przyniósł do pracowni,
od razu pomyślałem, że trzeba się tym
podzielić ze światem. Skoro ja mam
Mój rozum i zmysł
artystyczny często
nie akceptuje tego,
co robię, ale moje
dziecko wewnętrzne,
ja prawdziwszy
świetnie się przy tym
bawię
77
taką łatwość i ludzie moje rzeczy kupują, biorą do muzeów, do galerii, to
teraz jest moment, żeby figurki Remigiusza także wypchnąć w świat.
Jak je pokażecie?
Na targach sztuki, ponieważ to jest historia o targu. Zechciałem kupić prace
Remigiusza i udało mi się. Pomyślałem, że przedstawię tę sytuację rzeźbiarsko, że zrobimy wspólną pracę.
Jedna rzeźba przedstawia Remigiusza, druga mnie, kupującego od niego
ufoludki. To dobry temat na targi, ponieważ tam jedni kupują od drugich
sztukę. Poza tym grupa Nowolipie
pokazała mi tryb pracy, do którego ja,
jako artysta indywidualny, mogłem się
tu przyzwyczaić.
Jaki to tryb?
Praca ze wszystkimi, praca ze światem. Tak, żeby wszyscy poczuli to, na
co pozwala sztuka, czyli doświadczyli
siebie w procesie tworzenia, doświadczyli wolności twórczej. Fenomenu,
który okazuje się być narzędziem nie
do podrobienia. Narzędziem artystycznym, które można potem stosować, chociażby w polu politycznym.
78
Paweł Althamer, „Łódź i skafander”, 1991, źródło: Otwarta Zachęta,
fotografia dostępna na licencji Creative Commons
Grupa Nowolipie
Ma siedzibę w Państwowym Ognisku Artystycznym na Warszawskiej Woli. Większość należących do niej członków to chorzy na stwardnienie
rozsiane. Paweł Althamer prowadzi dla nich warsztaty od niemal dwudziestu lat. Jako kolektyw twórczy wykonali rzeźbę „Marzyciel”, zamontowaną na stałe w parku na warszawskim Bródnie, oraz filmy „Uskrzydleni” i „Zrób to sam”, które powstały we współpracy z Arturem Żmijewskim.
Na zamówienie tegorocznej edycji festiwalu Open’er Grupa Nowolipie
przygotowuje nową pracę.
Na przykład?
Performans w Mińsku na Białorusi
[Pramień Sonca, jedna z odsłon projektu Wspólna Sprawa, 2012 – przyp. red.].
Wybraliśmy prostą metodę, dzięki której ludzie, nie zadawszy zbyt wielu pytań, wzięli udział w zabawie, performansie, który był jednocześnie aktem
spontanicznego działania o znaczeniu
politycznym, opozycyjnym.
A lot złotym boeingiem do Brukseli?
Lot brukselski był wydarzeniem celebrowanego wspólnie 4 czerwca 1989
roku [Wspólna Sprawa, 2009 – przyp.
red.], którego celem była w gruncie
rzeczy akcja-zabawa. Przez kontekst
i przez oprawę stała się wyjazdem reprezentacji Polski w świętowaniu.
W lataniu w złotych skafandrach. Używasz słowa zabawa. Gdzie jest sztuka,
a gdzie dobra zabawa?
Praca z ludźmi to
jedna z najbardziej
skutecznych metod
pracy nad sobą
Kiedy jest dobra zabawa, ta granica
nie istnieje. Pojawia się dopiero w momencie uświadomienia sobie, że braliśmy udział w zabawie. Koniec zabawy,
idziemy umyć ręce. Koniec zabawy,
bierzemy się za naukę. Odkryłem, że
to jest nieporozumienie.
Kiedy rzeźbisz, jesteś sobą
Czy planujesz dokładnie swoje przyszłe
prace, projektujesz ich znaczenie?
Moje działanie jest szybsze, bardziej dynamiczne niż wszystkie myśli, które latają wokół mnie jak muchy. Nie zawsze
były we mnie w zgodzie dwie postawy
– ta analizująca, myśląca, i ta spontaniczna, intuicyjna. Silniejszą w moim
życiu była ta druga postawa, która sprawiała, że robiłem różne rzeczy wbrew
temu, co nakazywał mi rozsądek.
Czy dajesz się prowadzić swojej pracy?
Procesowi, który nie jest mój, nie mam
nad nim pełnej kontroli. To jest kosmiczne doświadczenie, dlatego uważam, że tworzenie jest doświadczeniem
integracji z czymś, co przekracza kontrolę naszego umysłu. Wielu ludzi siada
na poziomie akceptacji: „nie tak chciałem”. To prowadzi często do frustracji
i załamania się całego procesu. Zabierają się do nowej rzeczy, tą raz rozpoczętą
czynność uznają za odrzuconą.
Czy robisz swoje prace po to, żeby inni
odnaleźli siebie?
Chodzi o przyjemność, sygnał, którego nie możesz oszukać. Nie możesz
odczuwać sztucznej przyjemności.
Synonimem przyjemności jest spokój i radość, przestrzeń i podróż. Podróż, czyli nie wycieczka turystyczna Paweł Althamer
jest rzeźbiarzem, inicjatorem twórczych
z przewodnikiem, tylko wyprawa.
Gdybyś nie był artystą, to kim byś był?
Artur uważa, że nie jestem artystą. Dla
niego artysta to pracownik korporacji
zwanej artworldem.
A on uważa siebie za artystę?
Już chyba nie. Ale pewnie nie zawsze
powołuje się na tę refleksję. Czasem
nie można od kogoś wymagać takiej
wspinaczki myślowej. Często w rozmowie jako pierwsze pada słowo „artysta”. To słowo-furtka, za którym rozchodzą się ścieżki. Wyobraziłem sobie
taki pokój, na drzwiach wejściowych
jest napisane Paweł Althamer. Przechodzisz przez nie, a tam jest jeszcze
więcej innych drzwi: na jednych jest na
przykład napisane „tata”. I teraz pytanie, gdzie ja jestem? Okazuje się, że nie
cały czas muszę siedzieć za tymi samymi drzwiami. Może mnie nie być
w mieszkaniu! To t ylko rozmowa
o wizytówkach.
Moja ar tystyczna dusza właśnie się
Co Ci daje taki spokój, który masz w sobie? rozpadła.
To magia. Kiedy rzeźbisz, jesteś sama Odkąd sformułowano pojęcie sztuki
ze sobą. Bardzo mało ludzi potrafi być w procesie, w ogóle się nie przejmuj
efektem. ■
teraz samym ze sobą.
działań społecznych, autorem instalacji
i video. W roku 2013 przyznano mu nagrodę
„Kairos” za stawianie w swojej praktyce
artystycznej „społeczno-politycznych pytań
o partycypację, sprawiedliwość i pole manewru
jednostki, które podważają znajome struktury
i systemy kontroli”. Jego prace znajdują się
m.in. w kolekcjach Tate Modern w Londynie,
Centre Pompidou w Paryżu i Fondazione
Trussardi w Mediolanie.
Monika Cieniewska
jest dziennikarką i prawniczką. Na co
dzień pracuje jako zastępca dyrektora
Głównej Biblioteki Pracy i Zabezpieczenia
Społecznego Działu Zbiorów dla
Niewidomych. Współprowadzi z Robertem
Więckowskim audycję w Radiu Warszawa,
współpracuje z czasopismem „Pochodnia”,
wydawanym przez Polski Związek
Niewidomych.
Robert Więckowski
jest historykiem literatury i dziennikarzem.
Ukończył filologię polską i podyplomowe
studia zarządzania kulturą, pisze doktorat
w ramach Interdyscyplinarnych Studiów
Doktoranckich na Wydziale Kulturoznawstwa
SWPS w Warszawie. Należy do kolegium
redakcyjnego czasopisma „Pochodnia”,
wydawanego przez Polski Związek
Niewidomych, prowadzi autorską audycję
w Radiu Warszawa. Pracuje w Fundacji Kultury
bez Barier zajmującej się udostępnianiem
wydarzeń kulturalnych osobom
z niepełnosprawnością sensoryczną.
79
Dotykanie
kultury
Dorota Ziental
C
wręcz pochłaniają wszelką literaturę.
I to z podobnych przyczyn, dla których my chodzimy do kina, teatru
czy muzeum.
Okazuje się, a wynika to także z mojego doświadczenia sprzed utraty
wzroku i po niej, że znacznie szybciej
i wygodniej jest wysłuchać książki za
pomocą czytników oraz specjalnych
programów, niż przeczytać ją w tradycyjny sposób. Nasz wzrok prędko
się męczy. Ponadto, do zwykłego czytania potrzebne jest także odpowiednie oświetlenie i właściwa pozycja
ciała. Teraz gaszę światło, zakładam
słuchawki, kładę się pod koc, a lektor
swym aksamitnym oraz profesjonalnie modulowanym głosem szepcze mi
do uszu tekst lektury.
zego osoba niewidoma nie może zobaczyć –
może dotknąć, czego nie może poczuć na własnej skórze – może usłyszeć, o ile zostanie jej to
opowiedziane. Osoby niewidome coraz częściej
uczestniczą w życiu kulturalnym miast, zawstydzając instytucje, które nie są przygotowane na
ich przyjęcie.
Dodatkowa ścieżka
80
Kiedy człowiek widzący bierze do ręki
książkę i zaczyna czytać, w wyobraźni
widzi opisywane na jej kartkach obrazy. Wie, jak wyglądają jej bohaterowie
oraz sceneria, w której toczy się akcja
– tworzy swoją indywidualną wizję
czytanej książki. Wracając myślami
do przeczytanej powieści, ma przed
oczami stworzone wcześniej obrazy.
To właśnie je wciąż żywo pamięta, nie
zaś czarny druk na białym tle.
Wraz z moim narzeczonym jesteśmy osobami ociemniałymi, czyli takimi, które straciły wzrok. U każdego
z nas nastąpiło to około sześć lat temu.
Po utracie zdolności widzenia, kiedy
oglądamy film, sztukę w teatrze, wystawę w muzeum lub kiedy po prostu rozmawiamy, dokładnie widzimy
rozgrywaną akcję, wyobrażamy sobie wszystkie postacie, tło wydarzeń,
a także poszczególne elementy danej
sceny. Analogicznie do obrazów, które tworzy w swojej wyobraźni osoba
widząca podczas lektury, my widzimy
absolutnie wszystko. Dotyczy to także
wszelkiego rodzaju sztuki.
pozbawiona możliwości widzenia,
a więc także obserwowania, w oczach
ogółu jest z definicji wykluczona z życia kulturalnego. Zgodnie z jednym
z krzywdzących stereotypów, człowiek niewidzący nie chodzi do kina,
nie ogląda telewizji, a już na pewno
nie bywa w teatrze czy muzeum, bo
po prostu nie ma po co do nich chodzić. To przekonanie niemające nic
wspólnego z rzeczywistością. Razem
z narzeczonym bywamy w najróżniejszych przybytkach kultury co najmniej raz w miesiącu. Statystyczny Polak wybiera się do nich kilkadziesiąt
razy rzadziej.
Uczestnictwo w kulturze poszerza
nasze horyzonty myślowe, pobudza
wyobraźnię do twórczej pracy, wzbogaca nas i najzwyczajniej w świecie
urozmaica nasze życie. Dlatego tak
chętnie bierzemy udział w spektaklach teatralnych, projekcjach filmów
oraz chodzimy na wystawy sztuki.
W ten sposób dostarczamy swojej wyobraźni wciąż nowych obrazów, dzięki
którym postrzeganie otaczającego nas
świata jest stale odświeżane i twórczo
modyfikowane. Podobnie jest z czytaCzęściej niż statystyczny
niem książek. Z moich obserwacji dość
Polak
Według zasad współczesnego świa- specyficznego środowiska ludzi z dysta widzieć oznacza wiedzieć. Osoba funkcją wzroku wynika, że osoby te
dźwiękowa
Kluczową rolę w odbiorze kultury
przez osoby niewidome odgrywa audiodeskrypcja, czyli werbalny opis
treści wizualnych przekazywany osobom niewidomym i słabowidzącym.
Właściwie napisana audiodeskrypcja
pomaga odbiorcy z dysfunkcją wzroku zobaczyć to, czego sam dostrzec nie
może – między innymi: inscenizację,
scenografię, grę aktorską, kostiumy,
a także barwy i oświetlenie. W kinie
i teatrze tekst audiodeskrypcji wpleciony jest pomiędzy dialogi aktorów.
Audiodeskrypcja nie charakteryzuje znanych dźwięków i nie zdradza
ani motywacji, ani zamiarów występujących postaci. Dobrze napisana,
nie narzuca interpretacji emocji, ale
pomaga je samodzielnie zrozumieć
i właściwie rozszyfrować. Tekst audiodeskrypcji słyszany przez niewidzącego odbiorcę nie wypełnia też każdej przerwy w dialogach i tym samym
umożliwia jednoczesne wsłuchanie się
w głosy aktorów, muzykę oraz efekty
dźwiękowe.
Z perspekt yw y osoby niewidomej najgorszy film to ten, w którym
jest bardzo mało dialogów, jak choćby w „Winie truskawkowym” Dariusza Jabłońskiego. Wskutek tego, bez
audiodeskrypcji obraz ten byłby dla
Dorota Ziental i Sebastian Grzywacz z psami Pako i Rollem w Muzeum
Narodowym w Warszawie, zdjęcie dzięki uprzejmości Fundacji Kultura bez Barier
nas zupełnie niezrozumiały, wręcz
nużący, natomiast wzbogacony o dodat kową ś c ież kę aud io de sk r y p cy jną , okazał się być przejmującą
i wzruszającą opowieścią.
Bardzo często bywamy w kinie i teatrze. Ostatnio coraz częściej wybieramy jednak filmy i sztuki opatrzone
audiodeskrypcją. Tylko wtedy mamy
pewność, że zrozumieliśmy wszystko
tak, jak należy. Oczywiście, oglądamy
również filmy bez dodatkowej ścieżki,
ale wtedy mamy świadomość, że coś,
być może bardzo istotnego, nam umyka. W takich sytuacjach najczęściej
prosimy kogoś widzącego o wyjaśnienia już po fakcie.
Dotykanie
Prowadzimy z Sebastianem prelekcje
w szkołach na temat funkcjonowania
osób niewidzących w przestrzeni publicznej, podczas których opowiadamy między innymi o naszym udziale
w sferze kultury. Po jednych z takich
zajęć dzieci podarowały nam własnoręcznie zrobione wypukłe laurki oraz
wykonane z modeliny podobizny naszych psów. Ten sympatyczny gest
uzmysłowił nam, że dzieci doskonale
rozumieją, co jest ważne w przekazie
kultury skierowanym do osób niewidomych. Te prezenty są dla nas rodzajem bardzo wyjątkowej sztuki.
Widzieć oznacza
wiedzieć. Osoba
pozbawiona
możliwości widzenia,
w oczach ogółu jest
z definicji wykluczona
z życia kulturalnego
W muzeach i instytucjach kultury,
oprócz audiodeskrypcji, coraz częściej
pojawiają się odlewy z brązu – repliki oryginalnych zabytków oraz dzieł
sztuki, które osoba niewidoma poznaje
poprzez dotyk. Wciąż brakuje jednak
tabliczek w alfabecie Braille’a z krótkim opisem danego obrazu, rzeźby lub
instalacji. Zwłaszcza dla niewidomych
od urodzenia lub wczesnego dzieciństwa – którzy zazwyczaj zaczynają
naukę alfabetu Braille’a bardzo wcześnie, w odróżnieniu do osób ociemniałych w dorosłości – stanowiłyby one
spore ułatwienie.
Umożliwienie dostępu do kultury
oznacza także dobre przygotowanie
budynku pod kątem osób niepełnosprawnych. Bliski mojemu sercu jest
problem otwarcia instytucji kultury
dla osób niewidomych, które poruszają się z pomocą psów-przewodników.
Zgodnie z zapisem nowelizacji „Ustawy o rehabilitacji zawodowej i społecznej osób niepełnosprawnych”, mają
one prawo przebywać wraz ze swoim
niewidomym właścicielem we wszystkich budynkach użyteczności publicznej, w tym również w obiektach szeroko pojętej kultury.
Osoby niewidome często poruszają
się w towarzystwie specjalnego asystenta, członka rodziny lub widzącego przyjaciela, i tym samym rzadko
potrzebują pomocy kompetentnego
przewodnika lub pracownika danej
instytucji. Sporo osób niewidomych
przychodzi jednak na wystawę czy
do muzeum indywidualnie. Z myślą
o nich, warto zaplanować stałą pomoc
przewodnika, który potrafiłby fachowo oprowadzić osobę niewidzącą po
ekspozycji, wzbogacając treść audiodeskrypcji poszczególnych dzieł.
Przed utratą wzroku byłam
głucha
Dla nas jako odbiorców, najbardziej
interesujący jest teatr. Przebywając
w nim mamy bowiem świadomość namacalnej obecności aktorów, którzy są
na wyciągnięcie ręki. Teatr daje nam
niepowtarzalną możliwość interakcji
z twórcą. Przypominam sobie wyjątkową wizytę w teatrze lalek „Baj” na
warszawskiej Pradze. Po spektaklu
pod tytułem „Arszenik” aktorki wraz
z lalkami wyszły do nas zza kulis, żebyśmy mogli dotknąć i tym samym
lepiej wyobrazić sobie lalkowych bohaterów opisywanych w trakcie spektaklu przez tekst audiodeskrypcji.
Wzrok jest dla człowieka najważniejszym zmysłem – około dziewięćdziesiąt procent bodźców dociera do nas za
pośrednictwem oczu. Dlatego na ogół
dopiero pozbawieni wzroku jesteśmy
w stanie więcej doświadczyć za pomocą wyostrzonego słuchu, niezwykle czułego węchu, a także wrażliwego dotyku i wspomnianej już twórczej
wyobraźni. Koncentrując się jedynie na
patrzeniu, człowiek nie uświadamia
sobie pewnych dźwięków, zapachy
81
Dorota Ziental i Sebastian Grzywacz z psami Pako i Rollem na widowni
Teatru Polskiego, zdjęcie dzięki uprzejmości Fundacji Kultura bez Barier
gałyby osobom niewidomym w odkrywaniu własnego talentu i przyjęciu
roli twórcy, nie zaś tylko świadomego
odbiorcy. Mimo to staramy się wychodzić poza rolę biernych uczestników,
pisząc autorski blog o otaczającej nas
rzeczywistości z perspektywy naszych
psów-przewodników.
Pomysł na naszego bloga powstał
w trakcie jednego ze szkoleń dla organizacji pozarządowych, w których
uczestniczył Sebastian, oczywiście
w towarzystwie nieocenionego Rolla,
jego psa-przewodnika. Jedna z uczestniczek, będąca pod wrażeniem duetu
i całej idei pracy niewidomego właściciela z psem-przewodnikiem, stwierdziła, że chętnie by o tym poczytała i z przyjemnością poznałaby myśli
samego psa wraz z jego rozumieniem
świata. Tak zaczęła się nasza przygoda
z blogiem, który stał się dla nas formą
wirtualnego pamiętnika: miejscem,
w którym możemy utrwalać to, co dla
nas ważne i warte zapamiętania. Dzięki osobliwej perspektywie, nasz blog
jest lekturą pełną optymizmu, tak charakterystycznego dla większości czworonogów, zarazem jednak skłaniającą
nas do refleksji nad samym sobą.
Ostatnio pracowałam także jako
konsultantka przy powstawaniu filWyjście z roli odbiorcy
W sferze kult ur y brakuje jed nak mu „Imagine” w reżyserii Andrzewarsztatów i programów, które poma- ja Jakimowskiego, opowiadającego
są mniej wyraziste, zaś dotyk zdaje
się być stłumiony. Dobrym miejscem,
w którym można przekonać się o sile
oraz intensywności własnych zmysłów z wykluczeniem tego, rzekomo
najistotniejszego – wzroku, jest „Niewidzialna Wystawa”. Przez około godzinę goście tej wyjątkowej ekspozycji mają okazję wcielić się w rolę osoby
niewidomej i z pomocą niewidzącego
przewodnika zwiedzić świat absolutnych ciemności. Świat wszechobecnych dźwięków, zapachów i dotyku.
Na własnym przykładzie obserwujemy, jak zmieniło się nasze postrzeganie kultury przed i po utracie wzroku. Dawniej, po powrocie
z teatru, pamiętałam właściwie wyłącznie wygląd sceny, stroje aktorów
oraz, naturalnie, akcję sztuki. Teraz,
poza tymi drobiazgami, które mam
szansę poznać dzięki audiodeskrypcji, zapamiętuję również barwę głosu
każdego z aktorów, zapachy wirujące
w powietrzu (a nadmienię, iż każdy
teatr ma swój unikalny zapach). Ponadto, słyszę skrzypienie desek sceny,
szelest kostiumów i wiele, wiele więcej. Przed utratą wzroku byłam na to
zwyczajnie głucha.
o losach uczniów ośrodka dla osób
niewidomych w Lizbonie. Mój udział
w tym przedsięwzięciu polegał na
uwiar ygodnieniu aktorskim oraz
psychologicznym postaci ociemniałej Evy. Mój narzeczony uczestniczył
natomiast w projekcie realizowanym
przez Artura Żmijewskiego, podczas
którego niewidomi artyści i amatorzy przedstawiali na płótnie swoje
wyobrażenie świata.
Wśród ludzi z dysfunkcją wzroku
jest wielu znakomitych oraz cenionych twórców kultury: pisarzy, poetów, rzeźbiarzy, muzyków, wreszcie
piosenkarzy. Ikoniczne już przykłady to rzecz jasna Stevie Wonder, Ray
Charles czy Andrea Bocelli. I nie ma
w tym absolutnie nic nadzwyczajnego. To całkiem naturalne, że w populacji osób z uszkodzeniem wzroku
trafiają się wybitne jednostki, tworzące najróżniejsze gatunki sztuki. Na tej
samej zasadzie można spotkać w tym
środowisku znakomitych matematyków, psychoterapeutów, lingwistów
oraz przedstawicieli innych dziedzin.
Jedynym, wspólnym mianownikiem
łączącym tych ludzi jest niewidzenie.
Z drugiej strony, przekonanie, że bez
wzroku człowiek automatycznie staje
się wspaniałym muzykiem z powodu
swojego wyczulonego słuchu lub może
czynić cuda z gliną dzięki subtelnemu
dotykowi jest niczym więcej, jak kolejnym stereotypem. Talent w mojej
ocenie jest czymś wrodzonym. Brak
sprawnego wzroku dla jednego będzie przeszkodą nie do pokonania, dla
drugiego zaś motorem napędzającym
twórcze działania. ■
Dorota Ziental
jest psycholożką, w szkołach prowadzi
zajęcia dotyczące osób z dysfunkcją wzroku.
Współautorka bloga
http://rollpiesprzewodnik.wordpress.com
pisanego z perspektywy psów przewodników.
Niewidzialna wystawa
Budynek Millenium Plaza
Al. Jerozolimskie 123a
02-217 Warszawa
LEK
KSIĄŻKI, KTÓRE
NAS SZUKAJĄ
Włodzimierz Odojewski
Oksana
83
Ewa Teleżyńska
Śmierć, miłość, historia. Oto główne
tematy powieści Odojewskiego, a właściwie całej jego twórczości. Może to
zresztą najważniejsze tematy całej literatury, choć nie zawsze poukładane
w tej samej kolejności.
„Oksana” jest powieścią o ucieczce
przed śmiercią. Bohater, mieszkający w Monachium stary profesor, dowiaduje się o swojej chorobie nowotworowej. Zamiast jednak poddać się
leczeniu, wyrusza w podróż do ukochanych Włoch. Ta podróż – niespieszna, pozornie bezcelowa, obfitująca we
wspomnienia przeszłych olśnień i doznania nowych – jest paralelą życia.
Dla bohatera oznacza ona ciągłe mierzenie się z własną śmiertelnością
i z narastającym fizycznym bólem.
„Oksana” jest powieścią o historii.
Tej starożytnej, której w Italii doświadcza się na każdym kroku, i tej bliższej
nam. Jest opowieścią rozpiętą między
dwoma wojnami: drugą światową oraz
wciąż jeszcze toczącą się wojną na Bałkanach. Jak wszystkie powieści Odojewskiego (w tym może najważniejsza „Zasypie wszystko, zawieje”), jest
to także powieść o skomplikowanych
stosunkach polsko-ukraińskich.
„Oksana” jest powieścią o wielkiej
miłości. O miłości trudnej, bo wynikającej ze spotkania Polaka i Ukrainki,
spotkania ze wszystkimi wspomnieniami, które w sobie noszą – w tym
wspomnienia o wzajemnej nienawiści.
Bliskość głównych bohaterów stanowi
próbę przezwyciężenia tej złej przeszłości, zrozumienia jej i pogodzenia
się z nią. Przejście przez nią, choć bolesne, oczyszcza. Dlatego też obydwoje
są gotowi wysłuchać swoich najstraszniejszych, skrywanych przez całe życie
opowieści: o ranach zadanych innym
– Polakom przez Ukraińców, Ukraińcom przez Polaków – i o dobroci, która
zaistniała pomiędzy ludźmi obydwu
narodowości. Mają świadomość, że
wiedza i pamięć potrafią zapobiec niejednemu złu, które może się jeszcze
wydarzyć.
„Oksana” jest może przede wszystkim powieścią o pamięci. Pamięci
odmiennej dla ludzi pochodzących
z różnych stron historycznej barykady.
Pamięci przeszłości, której nie zawiniliśmy, w której nie uczestniczyliśmy,
która od nas nie zależała, a z którą stale musimy się zmagać. Bo nie ma w historii osobnej prawdy dla Ukraińców
i dla Polaków, prawda jest zawsze tylko jedna. Może jest nią wiedza o tym,
że zło jest niezmienną cechą ludzkiej
natury, a czynienie go – jedną z największych ludzkich namiętności.
Oczywiście, jest też „Oksana” powieścią pozbawioną szczęśliwego zakończenia. Śmierć jest uczeniem się
czyjejś nieobecności. ■
POZA EUROPĄ
– do dziś pochwalić się może królewskim rodowodem.
Na progu domostwa witam rodziców Ariego balijskim pozdrowieniem Om Swastiastu. Gościnność Ibu
– matki, pani, matrony, gospodyni –
w niczym nie ustępuje staropolskiej.
Częstuje mnie słodką kawą, podaną
w „musztardówce”, balijskimi słodkościami, zazwyczaj przyrządzanymi na
bazie ryżu, i owocami tropikalnymi.
Siadam na kanapie. Ari zaczyna tłuAnna Kerber
maczyć, co się stało.
ilustracje: Hanka Mazurkiewicz
– W Dawan B. potrzebuje pomocy
– Ari bardzo rzadko wypowiada słowo „balian”, w naszych rozmowach
zazwyczaj posługujemy się skrótem.
O pewnych sprawach nie powinno
się mówić na głos. „Kto wypowiada
słowa, wprawia w ruch moce” – pisał
Gerardus van der Leeuw. Polskie powiedzenie „nie wywołuj wilka z lasu” również stanowi relikt myślenia
magicznego. Nie wypowiadamy czy-
Baliani
G
84
dy rozsądek ustępuje miejsca wyobraźni, duchy mają do powiedzenia więcej niż
ludzie. W konfrontacji
z tym, co nieznane, potrzebna jest pomoc eks- Kto wypowiada słowa,
pertów. Mistrzów rów- wprawia w ruch moce
nowagi, balansujących jegoś imienia, żeby nie spowodować
pomiędzy widzialnym pojawienia się tej osoby.
– To kobieta. Straciła przytomność
i niewidzialnym.
i potrzebuje lekarstwa, ale jeden z du-
Zapowiada się błogie, czwartkowe popołudnie, gdy nagle dzwoni do mnie
Ari:
– Anna, jeszcze dziś wieczorem
muszę jechać do Dawan. Pewna osoba potrzebuje pomocy. Jeśli chcesz, to
przyjedź. Myślę, że może cię to zainteresować. Wytłumaczę ci wszystko na
miejscu.
Natychmiast pakuję do skutera
płaszcz przeciwdeszczowy i kamben
– ceremonialny przyodziewek balijskich kobiet. Od Klungkung dzieli
mnie około stu kilometrów, trzy godziny jazdy przez balijskie góry i wyboiste drogi. Większość mieszkańców
Klungkung – miasta, w którym w 1908
roku rodzina królewska popełniła
zbiorowe samobójstwo na znak protestu przeciw holenderskiej kolonizacji
chów nie pozwala jej go podać. Jest
w stanie zapaści od kilku godzin – tłumaczy spokojnym głosem. – Po zachodzie słońca ruszamy tam z Ayu i Agusem. Potrzebuję wsparcia, bo czekają
nas trudne negocjacje.
***
skrzyneczkach złożone są ofiary dla
bogów: rambutan, jajka, ryż. Obok
wonne kadzidła, święcona woda, naczynia liturgiczne i wysuszone podobizny bogów, splecione z liści palmy kokosowej. Pośrodku pokoju, na
terakotowej podłodze, stoi okrągły
stoliczek, pokryty warstwą popiołu
z kadzideł.
Ari proponuje, żebym chwilę z nim
pomedytowała, a następnie bierze do
rąk kropidło z kwiatami i ziarenkami
ryżu zanurzonymi w wodzie święconej. Prawą dłoń kładę na lewą w żebraczym geście i trzykrotnie z niej piję. Za
czwartym razem wodę wylewam na
swoją głowę, po czym przykładam do
czoła ziarenka ryżu, a kwiaty rytualnym gestem wkładam za prawe ucho.
Zostałam pobłogosławiona. Po kilkuminutowej medytacji Ari przeszywa
mnie wzrokiem i mówi:
– Czy kiedykolwiek byłaś w Sawan?
– Nie wiem. A gdzie to jest?
– W Buleleng. Mijasz Sawan, gdy jedziesz do Sekumpul.
– Tak, wiele razy byłam w Sekumpul, więc przejeżdżałam przez tę wioskę. Dlaczego pytasz?
– I co czułaś? Nie miałaś wrażenia,
że kiedyś tam byłaś? Nie czułaś się jak
w domu?
– Dlaczego?
– Bo widzisz, Anno, przed chwilą
zapytałem duchy, kim jest dziewczyna, która siedzi obok mnie. Odpowiedziały, że twoje poprzednie wcielenie
żyło na Bali. Nazywałaś się Pekat Penyet i mieszkałaś właśnie w Sawan.
Powiedziały mi o starym, chudym rolniku w czasach kolonialnych, ale nie
sprecyzowały dokładnie, kiedy żył.
Jesteśmy gotowi do drogi. W małym
busie ścisnęło się siedem osób. Troje
balianów, pemangku, czyli kapłan śiwaistyczny, asystenci i ja. Pod osłoną
nocy jedziemy uzdrowić baliankę. Nareszcie znalazłam się w odpowiednim
miejscu i czasie.
Po kolacji Ari prowadzi mnie do świętego pokoju. To niewielki, jednopokojowy budynek stojący naprzeciwko
jego domu. Członkowie rodzinny codziennie oddają w nim cześć hinduskim bóstwom i duchom przodków.
Pożółkłe ściany zdobią trzy wiszące
półki, udekorowane złotą, lśniącą
tkaniną. Na nich postawiono domowe, drewniane świątynki w kształcie
***
skrzyneczek z otwartymi wieczkami Troje balianów to:
– ozdobione snycerką i pomalowane
Ari – absolwent anglistyki na Unifarbami w kwieciste wzory. W owych wersytecie w Singaradży. Krępej bu-
Ayu – dwudziestotrzyletnia, atrakdowy, o głowę niższy ode mnie. Buzia
okrągła jak księżyc w pełni, nazna- cyjna dziewczyna. Jest balianką od
czona trądzikiem, i szeroki uśmiech, siedmiu lat. Twierdzi, że zna mnie
odsłaniający kształtne zęby. Zaawan- z jednego z poprzednich wcieleń.
sowana łysina dodaje Ariemu lat
i zadaje kłam pogłoskom, jakoby Ba***
lijczycy byli najpiękniejszymi ludźmi W domu chorej panuje napięta atna Ziemi. Pracuje w pięciogwiazdko- mosfera. Kobiety przygotowują banwym hotelu w Nusa Dua. Pochodzi ten (ofiarę dla bogów), mężczyźni
z rodziny, w której dar szamański siedzą na werandzie, palą papierosy
jest dziedziczony.
i o czymś dyskutują. Jedynie szamani
Agus – koślawy mężczyzna w śred- wydają się bardzo spokojni. Dla Arienim wieku. Żartowniś. Został balia- go to, co ma się za chwilę wydarzyć,
nem na skutek wypadku. Gdy pewne- stanowi niemalże codzienność:
go razu poraził go prąd, doznał wizji
– Kilka razy w miesiącu udajemy
inicjacyjnej: zginął i narodził się na no- się z pomocą zagubionym balianom
wo. Został wybrany przez duchy i po- – mówi Ari. – Czujesz to? Armia Lesiadł zdolność widzenia ich świata.
aków okrążyła już dom. – Leak jest
wampiropodobną postacią z mitologii
balijskiej.
Dopiero teraz przypominam sobie,
że dziś jest Kajeng Kliwon, święty
dzień obchodzony przez Balijczyków
co piętnaście dni. Dzień, w którym duchy wykazują szczególną aktywność.
Z głębi świętego pokoju dobiegają
spazmatyczne dźwięki. Ari namawia
mnie, abym weszła do środka. Pokój
jest bardzo mały. Naprzeciwko drzwi,
po lewej stronie, stoi wysoka podobizna bogini Rangdy z mlecznobiałymi
włosami. Ściany obłożone są złocistym
materiałem. Na jednym stole leży banten, na drugim, większym, metalowe
naczynia liturgiczne wraz z kilkunastoma wiaderkami z wodą święconą.
mija minuta, kiedy Ari wpada w trans
i zaczyna się nerwowo trząść. Zdejmuje nakrycie głowy i zaciska je w lewej
pięści. Prawą dłoń ma otwartą i trzęsie
nią jak balijscy chłopcy wykonujący
tradycyjny taniec Baris. Jego ruchy
są szybkie i niespokojne, twarz przybiera złowieszczy wyraz i już nie Ari,
ale duch, który zawładnął jego ciałem,
zaczyna bardzo głośno krzyczeć. Barwy głosów moich przyjaciół zmieniają
się. Duchy, które ich opętały, zaczynają dyskutować w starożytnym języku. Pierwszy raz jestem naocznym
świadkiem zjawiska ksenoglozji, czyli
umiejętności posługiwania się nieznanymi językami. Jest to zjawisko powszechnie występujące podczas stanów transowych i ekstatycznych. Po
około godzinie, gdy duchy dochodzą
do porozumienia, kapłan kropi wyczerpanych balianów wodą święconą
i wszystko powoli wraca do normalnego porządku.
86
***
Do naściennej półki przyczepiona jest
drewniana laska z misternie wyrzeźbioną rękojeścią w kształcie smoka,
wykonana ze świętego drzewa. Na betonowej podłodze spoczywa bardzo
dużo małych, plecionych ofiarek.
Moją uwagę przyciąga kobieta leżąca z zamkniętymi oczami, oparta o mężczyznę wydającego się być
jej ojcem. Głęboko oddycha i chrząka.
Asystenci balianów, chcąc rozgrzać jej
dłonie i stopy, nacierają je wonnym
olejkiem eukaliptusowym. Asystent-
ka, starsza kobieta, na chwilę przerywa swój rytualny taniec, by podejść
do chorej i naznaczyć ją popiołem na
czole, nadgarstkach i kolanach. Ayu
staje przed ołtarzem, a za jej plecami
śiwaistyczny kapłan, przygotowany
do asekuracji, jakby wiedział, co ma
za chwilę nastąpić.
Nagle dziewczyna traci przytomność. Po chwili duch opanowuje jej
ciało. Stojąc już bez pomocy kapłana,
kręci się i wierci, wybuchając przerażającym, rubasznym śmiechem. Nie
Następnego dnia rano proszę Ariego
o wytłumaczenie wydarzeń z ostatniej nocy.
– Chora balianka ma w sobie źródło
mocy podobne do tego, które posiada
ktoś z mojej wioski, nie wiem jednak,
kto. Chciała mu pomóc. W jej świętym
pokoju są dwie potężne moce, jedna
z wyspy Nusa Penida, a druga z przycmentarnej świątyni Pura Dalem
w Dawan. Balianka jest kimś w rodzaju medium, dlatego jedna z tych
mocy weszła w jej ciało. Moc z Dawan
chciała dać baliance lekarstwo, jednak
moc z Nusa Penida nie pozwoliła na
to. Moc z Dawan posmutniała i zabrała duszę medium do przycmentarnej świątyni w Dawan. Następnie
zawładnęła ciałem balianki, która
wpadła w trans. Po kilku godzinach
przyjechaliśmy my.
Pewna osoba z mojej wioski skontaktowała się wcześniej z mocą z wyspy Nusa Penida, która orzekła, że
aby sprowadzić z powrotem duszę
balianki, trzeba złożyć ofiarę. Moc
z Dalem wyznała, że zabrała duszę,
ponieważ moc z Nusa Penida nie
Dramatyzm, spektakl i widowiskowość
obecne są w każdej sferze życia
współczesnego Balijczyka
– Byłaś u lekarza? – pytam ponownie.
– Tak, ale nie wiedział, co mi dolega.
Nie wierzył, że moje kolana niebieszczeją. Kilka razy odwiedziłam psychologa. Chyba myślał, że zwariowałam.
W końcu postanowiłam zasięgnąć porady baliana. Mówiłam ci, że mój wujek jest balianem, tylko on siebie tak
nie nazywa.
– A jak chce, żeby go nazywano?
– Jero – odpowiada Dini.
– Czy twój wujek ci pomógł?
– Tak. Kazał mi się modlić. Nauczył
mnie mantry, którą miałam odmawiać.
– Czy wiesz, kto ci zaszkodził i dlaczego? – widzę, że Dini trochę się krępuje, po chwili jednak odpowiada.
– Tak, wiem. Była taka sytuacja
w mojej rodzinie… Byłam o coś zazdrosna i dlatego chcieli mnie ukarać
– tłumaczy.
Wujek Dini posiadł zdolność widzenia świata pozazmysłowego dopiero
w wieku czterdziestu lat. Jest jednym
z balianów – uzdrowicieli, nieparających się czarną magią, lecz leczących
jej skutki. Sam przygotowuje lekarstwa. Jest depozytariuszem cennego
daru. Posiada „szósty zmysł”, „trzecie
oko”, przy pomocy którego komuni***
kuje się ze światem transcendentnym.
Rok później.
Przysiada się do mnie Dini – stu- Spotykając człowieka po raz pierwdentka czwartego roku anglistyki na szy, wie, kim ten człowiek jest, i widzi
Uniwersytecie w Singaradży, liderka jego aurę.
uniwersyteckich czirliderek – i zaczyna opowiadać:
***
– Kiedyś mój wujek przyłożył mi Ponad trzydzieści lat temu wybitkwiat Kambodży między palce sto- ny antropolog, Clifford Geertz napy i poczułam straszny ból. Ktoś pisał o Bali: „Było to państwo-teatr,
użył przeciwko mnie czarnej magii – w którym królowie i książęta pełnili
przerywa na chwilę i patrzy na mnie funkcję impresariów, kapłani – rewymownie.
żyserów, a spośród wieśniaków re– Jakie były objawy, dolegliwo- krutowała się obsada, obsługa sceny
ści? Do kogo zwróciłaś się o pomoc? oraz widownia”. Metafizyczny teatr
– pytam.
dnia codziennego. Dramatyzm, spek– Moje kolana czasami stawały się takl, widowiskowość i zorientowanie
niebieskie i czułam niedowład. Jak- na celebrę obecne są w każdej sferze
bym była sparaliżowana.
życia współczesnego Balijczyka. Stapozwoliła jej dać lekarstwa potrzebującej osobie. Wtedy balianka doznała
kolejnej zapaści.
Zaczęły się negocjacje. Dwoje przybyłych balianów przywołało moc
z Nusa Penida, żeby negocjować rozwiązanie problemu. Moc z Dawan była wciąż smutna i rozzłoszczona. Powiedziała, że przyprowadziła Leaki,
które okrążyły dom i chcą walczyć. Ja
miałem w sobie jednego z synów mocy z Jawy, Ayu natomiast ducha żony
mocy z Nusa Penida. Balianka, która
doznała zapaści, miała w sobie dwie
moce – swoją własną duszę i ducha
z Dawan.
– Czym właściwie jest moc? – pytam
zaciekawiona.
– To coś jaśniejącego. Obie moce,
obecne w świętym pokoju balianki, są
dobre – odpowiada Ari.
– Nadajesz tym mocom cechy ludzkie – kontynuuję.
– Tak. Moc jest jak człowiek, tylko w wymiarze, którego przeciętny
śmiertelnik nie widzi. Moce, tak jak
ludzie, mają rodziny: dzieci, żony. Zamieszkują miejsca święte i strzegą ich.
nowią one esencję balijskości. Stany
transowe towarzyszą wielu ceremoniom i rytuałom na wyspie. Baliani
są ekspertami od leczenia magiczno-religijnego, uzdrowicielami, niekiedy
oszustami, mediami, jasnowidzami,
szamanami, zamawiaczami pogody,
lekarzami dusz, a często także autorytetami, strzegącymi świętej tradycji
zrytualizowanego społeczeństwa, bez
których owo społeczeństwo skazane
jest na błądzenie. ■
87
Anna Kerber (1986)
jest etnolożką. Zajmuje się kulturą
i mitologią balijską, psychiatrią kulturową
oraz fenomenologią religii. Wieloletnia
stypendystka uniwersytetów balijskich.
Mieszka na Bali.
Indonezja.
Przemilczana
zbrodnia
Fot.: materiały prasowe
z Natalią Laskowską rozmawia Paweł Cywiński
88
O
jciec mojego znajomego był znanym
indonezyjskim dziennikarzem. Mój znajomy ma
takie wspomnienie z dzieciństwa: któregoś dnia
w 1966 roku przyszła do
ojca paczka. Otrzymawszy ją, ojciec przestał pisać. W przesyłce była
ludzka głowa.
ludzie ubrani na różowo. W oddali trwa
nieprzejednana tropikalna burza.
To scena z filmu. Widzimy Indonezję
lat 1965–1966, w czasie zamachu stanu. Nie przeprowadzano wówczas
żadnych publicznych egzekucji. Nie
chciano świadków. Mordowano całe wsie, wywożono ludzi w nieznane
miejsca i dopiero tam ich zabijano.
Chodziło o to, żeby nikt nie wiedział,
co się stało – czy ktoś się do czegoś
przyznał w czasie tortur, czy doniósł
na kogoś, czy w ogóle przeżył. Ofiarom obcinano głowy, ręce, nogi i porzucano zwłoki w lasach lub wrzucano
do rzek. Później w złowionych rybach
okoliczni mieszkańcy znajdowali
ludzkie szczątki.
Przerażające. Jak cały ten film. Jego
twórca, Joshua Oppenheimer, stworzył
dokument o jednym z największych ludobójstw XX wieku. Koszmarze, o którym
wciąż mało wiadomo i wokół którego od
pół wieku trwa zmowa milczenia. Co wydarzyło się wtedy w Indonezji?
Na pierwszy rzut oka dość niezrozumiały. Nie wiemy do końca. Archiwa zniszOgromna ryba, a z jej paszczy wychodzą czono, świadków zabito. Niemniej
Widziałaś oficjalny plakat „Sceny zbrodni” – filmu dokumentalnego, który zgarnął większość nagród podczas najbardziej prestiżowych festiwali filmowych
ostatnich miesięcy?
Widziałam. Przejmujący.
pewne jest to, że w nocy z trzydziestego września na pierwszego października 1965 roku uprowadzono
sześciu wysokich rangą generałów
i zawieziono ich na wschodnie obrzeża Dżakarty, do jednej z baz wojskowych. Tam generałowie zostali zabici,
a o poranku pierwszego października
porywacze ogłosili, że władza w kraju została tymczasowo przejęta przez
Ruch 30 Września. Oficjalnie po to,
by nie dopuścić do zamachu stanu, przygotowywanego przez pewne frakcje w armii, mające poparcie
Stanów Zjednoczonych.
Zamach stanu w obronie przed innym zamachem stanu?
Dokładnie tak – a wszystko zakończyło się trzecim zamachem stanu. Ruch
30 Września powołał rząd tymczasowy, kilka zaś godzin później wszyscy
jego członkowie zostali aresztowani
przez mało znanego wówczas generała
Suharto. Ogłosił on natychmiast, że za
zamach trzydziestego września odpowiedzialna jest Partia Komunistyczna
Indonezji (PKI). Tak to się wszystko
zaczęło. W kolejnych tygodniach nastąpiła eksterminacja członków PKI
i powiązanych z nią organizacji.
Tak brzmi wersja oficjalna?
Pół wieku później bardzo trudno
ustalić, jak to wyglądało naprawdę.
Dziś wszystko, co można powiedzieć
o przemocy reżimu generała Suharto,
jest silnie zabarwione teoriami spiskowymi. Ale nie da się inaczej – brakuje nam dowodów. Nie wiemy, jaka
część archiwów i dokumentów została
zniszczona, choć wiadomo, że na pewno niszczone były. Jedną z pierwszych
rzeczy, które zrobiono po zamachu
trzydziestego września, było podpalenie siedziby Partii Komunistycznej
Indonezji. Żadne dokumenty się nie
zachowały. Jednakże zwróćmy uwagę
na to, że nie zachowały się też te dokumenty, które mogły wcale nie istnieć
– dowody świadczące o tym, że komuniści rzeczywiście planowali przejęcie
władzy. A skoro archiwa spłonęły, łatwo stwierdzić, że wraz z nimi spłonęły również dowody.
Sugerujesz, że generał Suharto mógł
uknuć tak makiaweliczną intrygę?
Niczego nie sugeruję. Mówię tylko, że
są różne wersje wydarzeń i że ta oficjalna wcale nie wydaje się najbardziej
wiarygodna. Podczas przewrotu przebywał w Dżakarcie młody doktorant,
Benedict Anderson, który jest dziś
jednym z najwybitniejszych badaczy
Indonezji. Prawie natychmiast opublikował on raport o tych wydarzeniach,
w którym przedstawił ich całkowicie
inną wersję. Nie wiem jednak, skąd
czerpał informacje: zachodni dziennikarze i badacze mieli wtedy zakaz
opuszczania Dżakarty. Warto jednak
zauważyć, że po publikacji raportu
Anderson nie mógł wjechać na teren
Indonezji przez kolejnych trzydzieści
kilka lat…
Ruchu 30 Września, żeby móc go cią. Ludzie dowiedzieli się, że oczy generałów zostały wyłupane, a genitalia
następnie stłumić.
odcięte przez działaczki jednej z komunistycznych organizacji kobiecych.
W ten sposób komuniści stali się nieprzypadkowymi ofiarami?
Niezależnie od tego, czy Suharto się Jak zareagowało indonezyjskie
przyczynił do zamachu z trzydzieste- społeczeństwo?
go września, czy też nie, wykorzystał Z jednej strony zapanowała panika,
on zaistniałą sytuację, by przeprowa- z drugiej antykomunistyczna histeria,
dzić eksterminację członków PKI. Ma- która doprowadziła do rzezi. A była
nipulując opinią publiczną, stworzył to rzeź systematyczna. Czynny udział
atmosferę trwogi związanej z domnie- w ludobójstwie brali żołnierze spemanym okrucieństwem komunistów. cjalnych szwadronów, podszkolone
Przykładowo, mówiąc o Ruchu 30 w tym celu bojówki młodzieżowe,
Września, czyli po indonezyjsku Ge- kryminaliści, którym dano wolność…
rakan September Tigapuluh, używa- odbierania życia.
no akronimu Gestapu. Skojarzenia są
Poza działaniem zorganizowanych
jednoznaczne.
grup dochodziło również do samosądów. Osoby podejrzane o powiązania
z Partią Komunistyczną Indonezji były wyłapywane przez swoich sąsiadów
i znajomych. W ten sposób rozwiązano też wiele prywatnych antagonizmów. W filmie „Scena zbrodni” jest
taki moment, w którym jeden z morderców wspomina, że jego pierwszym
Prawie natychmiast zaczęły też krą- celem stał się znienawidzony ojciec
żyć opowieści o tym, że porwani i za- byłej narzeczonej.
mordowani generałowie byli wcześniej
torturowani, pojawiały się komen- Ile osób zginęło?
tarze, że podobny los może spotkać Według różnych statystyk w latach
wszystkich. Za pomocą prasy i radia 1965–1966 zostało zamordowanych
wywołano panikę, zadziałał mecha- od sześciuset tysięcy do ponad dwóch
nizm: „zabijaj albo ciebie zabiją”.
milionów ludzi.
Pół wieku później
bardzo trudno
ustalić, jak to
wyglądało naprawdę
Czy tak naprawdę generałowie byli
torturowani?
Nie. Lekarze sądowi prawie natychmiast orzekli, że generałowie zginęli
od strzałów, a kule wyjęte z ich ciał
były identyczne z tymi, których używa wojsko.
Mordowano wszystkich, którzy mieli coś
wspólnego z komunizmem, bez wyjątków?
Poza eksterminacją, stworzono również obozy koncentracyjne. Setki tysięcy ludzi, którzy uniknęli czystek,
zesłanych zostało do obozu na wyspie Buru, w zachodniej części Moluków. Pośród nich były również dzieci w wieku przedszkolnym, wzięte
w zastępstwie osób, które ukryły się
przed pogromem. Zresztą w tych obozach również zginęło później wielu
więźniów. Ci, którym udało się w nich
przeżyć trzynaście lat, zostali w 1979
roku zwolnieni.
I ta informacja nie przedostała się w żaden sposób do mediów?
Gorzej. Dwa dni później ruszyła nadzorowana przez oddziały strategiczne
wojsk lądowych, dowodzone wówczas
przez generała Suharto, kampania
„uświadamiająca” opinię publiczną
I jaka była według niego geneza zamao tym, w jakich okolicznościach zginęli
chu stanu?
Właśnie makiaweliczna. Według generałowie. Do wiadomości publiczniego generał Suharto był jednym nej podano wymyślone opisy tortur, Czy to znaczy, że skończył się
z tych, którzy przygotowali przewrót jakim zostali oni poddani przed śmier- ich koszmar?
89
90
Nic bardziej mylnego – Suharto wciąż
rządził. Choć zwolnieni z obozów,
zostali oni trwale napiętnowani. Nie
otrzymali dowodów osobistych, lecz
specjalne legitymacje „ET” (Eks Tahanan-politik – „były więzień polityczny”). Jako „ET” nie mogli pełnić żadnych funkcji publicznych, pracować
w urzędach państwowych, służyć
w wojsku ani pracować jako nauczyciele lub wykładowcy. Stygmatyzacja
miała charakter dziedziczny, zatem
również członkowie rodzin „ET” do
trzeciego pokolenia wykluczeni byli z życia publicznego. W kolejnych
latach piętno „ET” uległo dalszemu
wzmocnieniu – indonezyjskie władze
pozbawiły byłych więźniów czynnego
prawa wyborczego.
I trwa to do dziś?
Wszystkie zakazy oraz sama etykieta
„ET” zostały cofnięte pod koniec lat
dziewięćdziesiątych, kiedy Suharto
został obalony po 32 latach sprawowania władzy. Ale dopiero w 2005 roku
osoby te otrzymały indonezyjskie dowody osobiste.
patyk był osobą młodą, sfrustrowaną
brakiem pracy, a zarazem wykształconą. Podczas gdy w pierwszej połowie
lat dwudziestych XX wieku jedynie
5% Indonezyjczyków potrafiło pisać
i czytać, wśród członków partii komunistycznej piśmiennych było aż 76%.
Czy komuniści mieli duże poparcie
społeczne?
W latach dwudziestych PKI nie miała
wielkiego poparcia. Jej członkowie raz
podjęli próbę powstania, ale armia holenderska bardzo szybko sobie z nimi
poradziła. Wyłapano ich i zesłano na
Nową Gwineę. Pozostali zeszli wtedy
do podziemia.
3 miliony członków. Była to wówczas
trzecia największa partia komunistyczna na świecie.
Po czym wyrżnięto dwa miliony, a pozostałych zamknięto w obozach koncentracyjnych na ponad dziesięć lat. Dlaczego
tak mało się o tym mówi? Dlaczego przez
tyle lat nie dociekano prawdy?
W tym przypadku zabrakło wsparcia i głosu opinii międzynarodowej.
Wszyscy krzyczeli o ludobójstwie
Czerwonych Khmerów w Kambodży,
powołano międzynarodowy trybunał
do rozliczenia tych zbrodni. A czy ktokolwiek chociaż słyszał o tym, co dziesięć lat wcześniej wydarzyło się w Indonezji? Czy którekolwiek mocarstwo
próbowało interweniować? A pisano
o tym wówczas, pojawiały się notatki prasowe. I nic. Świat zapomniał.
Na lekcjach historii w liceum pojawia
się chyba wzmianka o Kambodży, co
i tak jest już ogromnym osiągnięciem,
bo polska edukacja na poziomie szkolnym nie uwzględnia istnienia większej części świata i jej historii. O Indonezji jest jednak cicho.
Pomogło to w zdobywaniu poparcia?
Wówczas nie, ale zanim doszło do
stłumienia powstania komunistycznego, zanim komuniści zeszli pod
ziemię – a była to ziemia Holenderskich Indii Wschodnich – stała się
rzecz bardzo ważna, choć szerzej nieznana. Komuniści zaczęli mówić o Indonezji. Termin Indonezja istniał już
wcześniej, od połowy XIX wieku, ale
miał znaczenie jedynie geograficzne.
Kim byli komuniści w Indonezji, że spo- To komuniści po raz pierwszy uży- A jak sobie z tym radzą sami Indonezyjli tego słowa w sensie politycznym czycy?
tkało ich coś takiego?
W Indonezji stworzono zbiorowe
Partia Komunistyczna Indonezji po- i tożsamościowym.
poczucie winy za ludobójstwo. I tu
wstała w 1921 roku. Jej zwolennikami
byli robotnicy pracujący w miastach, A ilu było komunistów w przeddzień za- pojawia się problem. Nie istnieje coś
takiego jak zbiorowe poczucie winy
bezrobotna i wykształcona młodzież machu stanu?
oraz członkowie tak zwanej klasy W 1965 roku, przed pogromem, Partia za coś, czego się nie zrobiło, za coś, co
średniej. Tym samym przeciętny sym- Komunistyczna Indonezji liczyła sobie się wydarzyło bez naszego czynnego
w tym udziału. Winni są konkretni
ludzie, może być ich wielu, ale każdy
z nich ma jakieś imię, datę urodzenia,
może adres. Nigdy winne nie jest całe
społeczeństwo.
O podobnym problemie pisała Hannah Arendt, gdy rozważała zagadnienia zbiorowej odpowiedzialności, która – w przeciwieństwie do winy – jak
najbardziej istnieje. Jesteśmy bowiem
często odpowiedzialni za konsekwencje czegoś, przy czym nie zawiniliśmy.
Taka jest cena życia pośród innych ludzi. Ale nie znaczy to przecież, że jesteśmy winni.
W powojennych Niemczech również
Fot.: materiały prasowe
pojawiło się hasło „wszyscy jesteśmy
winni” za to, co reżim hitlerowski
zrobił z Żydami. Choć brzmi to szlachetnie, prowadzi jednak w istocie
do rozmycia winy i uwolnienia od
niej prawdziwych winowajców. Tam,
gdzie wszyscy są winni, nikt nie jest
winny. I taką właśnie strategię – poczucia wspólnej winy za zbrodnię –
wypracowano w Indonezji.
Jakie są tego skutki?
Wydaje mi się, że jednym z głównych
powodów, dla których przez tyle lat po
obaleniu dyktatury Suharto milczano
o tych wydarzeniach, były właśnie
owe źle ulokowane wyrzuty sumienia.
Za rządów Suharto prawdę zwalczano
również terrorem i propagandą. Film
Oppenheimera przerywa to milczenie, wskazując zarazem prawdziwych
winnych. Choć to tylko kilku starych
już mężczyzn, to są to jednak konkretne osoby. I tych osób jest więcej na różnych szczeblach drabiny społecznej.
Oczywiście większość katów – łącznie
z Suharto – już nie żyje, nie ma to jednak znaczenia. Myślę, że zawsze istnieje konieczność wskazywania osób,
które faktycznie winne są zbrodni.
A jeżeli żyją, to doprowadzenia ich
przed sąd.
Powiedziałaś, że Oppenheimer przerywa
milczenie. W każdym jednak społeczeństwie znajdą się jednostki, które – mimo
zagrożenia życia – dążyć będą do prawdy.
Ojciec mojego znajomego był znanym indonezyjskim dziennikarzem.
Mój znajomy ma takie wspomnienie
z dzieciństwa: któregoś dnia, w 1966
roku, przyszła do ojca paczka. Otrzymawszy ją, ojciec przestał pisać.
W przesyłce była ludzka głowa.
Zadając pytanie o to, dlaczego tak
mało ludzi dąży do tej prawdy, trzeba
pamiętać, że przemoc towarzyszyła
dyktaturze Suharto od początku do
końca. W dodatku była to przemoc
wzmocniona przez bezkarność osób
popełniających zbrodnie. Przecież
do tej pory nikt nie odpowiedział za
ludobójstwo latach 1965–1966. Podobnie, nikt nie odpowiedział za inwazję
na Timor Wschodni i jego faktyczną
kolonizację przez kolejne dwie dekady, podczas której zginęło około
dwustu tysięcy ludzi. Nikt nie odpowiedział za porwania i dziesiątkowanie ludności w prowincji Aceh, kiedy
wprowadzono tam stan wyjątkowy.
Nikt nie odpowiedział za porwania
i śmierć opozycjonistów.
A od roku film Oppenheimera zdobywa
prestiżowe nagrody na całym świecie…
To swoista klamra. Film skonfrontowany z filmem. To, co zostało zakłamane przez doskonale zrobiony film
sprzed trzydziestu lat, Joshua Oppenheimer odczarowuje przy pomocy
również doskonale zrobionego filmu.
Zresztą sam Werner Herzog powiedział: „Nie widziałem tak potężnego,
Nie było żadnych procesów?
W sprawie ludobójstwa komunistów surrealistycznego i przerażającego
nie podjęto żadnej próby postawienia filmu od co najmniej dziesięciu lat. To
kogokolwiek przed sądem. W więk- jest film bez precedensu”.
szości innych spraw, które wymieniłam, próbowano coś zrobić, choć na Cały czas mam w pamięci tę obciętą głopokaz. Były śledztwa i procesy. Nie- wę, którą dostał w przesyłce ojciec twojemniej osoby oskarżane o zbrodnie, za- go kolegi. „Scena zbrodni” jest dążeniem
zwyczaj wojskowi dawnego reżimu, do prawdy. Szkoda, że wydarza się to tak
nigdy nie zostali skazani. Niektórzy późno.
pełnią obecnie wysokie funkcje pań- Nie jestem w stanie pojąć, dlaczego
stwowe, dwóch z nich ubiega się na- „bohaterowie” w tym filmie zgodzili
się w ogóle wziąć w nim udział i opowet o fotel prezydencki.
wiedzieć o tym, jak mordowali ludzi.
Opowiedz mi o twoich znajomych. Jak oni Nie czuję, żeby robili to z potrzeby rozreagują, gdy porusza się temat ludobój- liczenia się z przeszłością. W pewnym
momencie mówią, że wprowadzali
stwa na komunistach?
1965 rok kojarzy im się z zamachem, w życie techniki zabijania, które wia nie ludobójstwem. W 1984 roku po- dzieli w filmach. Bo jeden z nich prawstał propagandowy film pod tytułem cował w kinie. Przerażające wyznanie.
A potem następuje scena, w której
„Zdrada PKI”. Przez szereg lat, w każdą rocznicę zamachu, film ten wy- coś w nich pęka. I nie ma znaczenia,
świetlany był w telewizji i na specjal- czy to było w nich wcześniej,
nych pokazach dla dzieci i młodzieży. czy też Oppenheimer to z nich
I to zadziałało. Suhartowska wersja wydobył – ważne, że doskonale
wydarzeń utrwaliła w świadomości ten moment uchwycił i pokazał.
społecznej nienawiść do komunistów Zrobił to genialnie. ■
i wszelkich idei, organizacji oraz osób,
którym, z różnych względów, można
przykleić komunistyczną etykietę.
Widziałaś ten film?
Na pierwszy rzut oka rewelacyjny, naprawdę świetny thriller. Myślę, że to
jeden z lepiej zrobionych filmów w historii indonezyjskiej kinematografii Natalia Laskowska (1983)
– profesjonalnie nakręcony, z dosko- jest doktorantką na Wydziale
nałym montażem i dźwiękiem. Gdy Orientalistycznym UW, zajmuje się
wie się jednak, że jest to wulgarne zagadnieniem apostazji i wolności religijnej
kłamstwo, do tego okupione krwią, to w perspektywie współczesnej myśli islamskiej
podczas seansu ogarniają człowieka w Azji Południowo-Wschodniej. Przez wiele
bardzo mieszane uczucia. Sądzę, że lat mieszkała i studiowała w Indonezji
podobne uczucia ma się, oglądając fil- oraz w Malezji. Wykłada w Collegium
my Leni Riefenstahl. Niby są świetne. Civitas. Jest autorką książki „Indonezja”
Ale wiesz, że jednak nie są.
(Wydawnictwo Trio, 2012).
91
Warszawa
92
muzeum
w budowie
z Jarosławem Trybusiem rozmawiają
Cyryl Skibiński i Jan Wiśniewski
C
ały Naród buduje swoją Stolicę” – krzyczy
napis na rogu Alei Jerozolimskich i Nowego
Światu. Liczne głosy zwolenników rekonstrukcji
przedwojennych gmachów pozwalają sądzić, że ten
postulat ciągle nie został zrealizowany. Ale wydaje
się, że bardziej od tworzenia „nowych zabytków”,
stolica potrzebuje zbudowania nowoczesnej
narracji o sobie samej.
fot.: Tomek Kaczor
Jaką rolę ma odgr y wać Muzeum
Historyczne w nowoczesnej Warszawie?
Centralną! To powinno być główne muzeum Warszawy. Jesteśmy gigantem: pracuje tu ponad dwieście
osób, posiadamy jedenaście kamienic
w Rynku, czyli całą północną pierzeję oraz osiem oddziałów. Jako największa miejska instytucja tego typu mamy
wszystkie predyspozycje, by stać się
także miejscem najważniejszych dyskusji o Warszawie. I to nie tylko dawnej, ale i obecnej. Czyli historia będzie
stanowiła doskonałe tło, by tworzyć teraźniejszość i przyszłość.
W ostatnich latach Muzeum było raczej
mało widoczne. Teraz ma miejsce remont, który potrwa do 2017 roku. Jak to
się ma do ambitnych planów?
Muzeum wyjdzie do warszawiaków
– w znaczeniu intelektualnym będzie
to właśnie animowanie miejskiej debaty. Ale wyjdziemy też w sensie wystawienniczym, bo zamknięcie centrali
przy Rynku zmusza nas niejako do intensywniejszego działania w oddziałach i w przestrzeni miasta.
Czy Muzeum weźmie udział w licytacji
na multimedialną nowoczesność, którą
można było w ostatnich latach obserwować między kolejnymi otwierającymi się
placówkami muzealnymi?
Niech się nie obrażą inne multimedialne muzea – ale to już nie jest nowoczesność. Mam na myśli intensywną multimedialność, ale też sposób
N i e w s z y s c y w i e d z ą , ż e Mu z e um pokazywania historii przez imitację
Historyczne to tak naprawdę kilka pla- i prowadzenie widza za rękę przez
cówek: Muzeum Drukarstwa, Muzeum jednoznaczną i liniową opowieść. My
nie będziemy realizować tego modelu,
Farmacji, Muzeum Woli…
Uważam, że wszystkie nasze oddzia- bo – jak sądzę – widz już nie chce być
ły powinny tworzyć jedną całość – w ten sposób prowadzony. Staramy się
Muzeum Warszawy. Kiedy zaczyna- wyjść minimum dwa kroki do przodu.
łem pracę w Muzeum, ta gigantyczna Dla nas najważniejsza będzie koncenróżnorodność nieco mnie przytłoczyła, tracja na autentycznych przedmiobo zdałem sobie sprawę, że będę miał tach, których – jak mówiłem – mamy
do czynienia nie z kolekcją, ale z zesta- tutaj dziesiątki tysięcy. Multimedia
wem różnych, niekiedy niespójnych, czy scenografia mogą służyć pomocą,
a nawet dziwnych zasobów. To się od- ale to nie może być istota muzealnej
nosi do oddziałów, ale także do siedzi- ekspozycji.
by głównej. Są tu zbiory, o których niewielu wie, na przykład bogata kolekcja Czyli tak naprawdę w samej ekspozyrysunków architektonicznych, cieka- cji zmieni się niewiele – bo prezentowawe zespoły archiwaliów czy kolekcje nie historycznych rekwizytów w gablorzemiosła artystycznego. Posiadamy tach jest przecież domeną klasycznego
także spuścizny poszczególnych po- muzealnictwa.
staci związanych z Warszawą , np. Wprost przeciwnie, zmieni się bardzo
Jerzego Waldorffa – i w tej spuściźnie dużo. Przedmioty są punktem wyjścia
jest wszystko, od jego butów, po meble do opowiedzenia historii o mieście
i archiwalia. Jest sztuka każdej katego- i poprowadzenia narracji, i tu jest cały
rii, powiązana z Warszawą na najróż- szereg możliwości. Dodam, że nie bęniejsze sposoby: zarówno przez oso- dzie w niej miejsca na nostalgię.
by autorów, jak i tematykę. Mógłbym
tak długo wyliczać. Ta różnorodność Postulat rezygnacji z nostalgii pojawia
na pierwszy rzut oka może się wyda- się często w pana publicznych wypowiewać kłopotliwa, ale potem z tego braku dziach. Czy jednak obrazki z przedwospójności powstaje niezwykle interesu- jennej Warszawy, mieszające Canaletta,
jąca opowieść o – w gruncie rzeczy – Or-Ota i Paryż Północy, nie są tym, czego
niespójnym mieście. Wiele przedmio- ludzie oczekują? Czy nie jest to po prostu
tów znalazło się tu przypadkowo, ale kwestia gustu, na przeciw któremu pota przypadkowość to też jest cecha winno się wyjść?
Warszawy, która również w różnych Nie chcę, by to zabrzmiało patetyczokresach rozwijała się chaotycznie nie, ale muzeum ma służyć prawi niespójnie. Robiąc z pozornej wady dzie, z którą nostalgia ma niewiele
zaletę, z tej różnorodności zbudujemy wspólnego. Będziemy służyć wiedzą
i informacjami na temat tego miasta,
nową ekspozycję.
Historia totalnego
zniszczenia miasta
kładzie się cieniem
na niebywały cud,
jakim jest odbudowa
fot.: Tomek Kaczor
93
ale w żadnym wypadku nie chcemy pokazywać go przez zamglone
sepią okulary.
A co z dziadkiem, który od zawsze przychodzi z wnusiem oglądać te same zakurzone zbroje? Czy w nowoczesnym muzeum będzie dla niego miejsce?
Zbroja sama z siebie nie jest nostalgiczna i nie ma powodu, by jej tutaj zabrakło. To jest do pogodzenia.
Jak mówiłem, nasze muzeum nie pójdzie ścieżką multimedialnej nowoczesności, a to właśnie ona stoi często w konflikcie z potrzebami osób
starszych, które nie czują się dobrze
w świecie dotykowych ekranów. Nas
to nie bardzo interesuje. Rezygnacja
z nostalgii to coś innego, to przede
wszystkim rezygnacja z odwoływania się do różnych okresów w historii, które są uważane w sposób dość
niesprawiedliwy za lepsze. My chcemy pokazywać historię wielostronnie
i szczerze.
94
fot.: Tomek Kaczor
Ale nawet w ramach tej prawdy musi
dojść do selekcji faktów. Czy można już
powiedzieć o jakichś wątkach, które zostaną mocniej zaakcentowane w nowej
narracji?
Choć jesteśmy u początku drogi, wydaje mi się, że niedowartościowane
są wydarzenia, które miały miejsce
w Warszawie bezpośrednio po wojnie.
Historia totalnego zniszczenia miasta
jest przeakcentowana i zniszczenie
kładzie się cieniem na niebywały cud,
jakim jest odbudowa. Wydaje mi się, że
opowieść o odbudowie, a w zasadzie
o stworzeniu na nowo totalnie zniszczonego miasta, powinna być tym, co
wyróżnia Warszawę. Przez pryzmat
tych wydarzeń patrzeć można też na
warszawiaków – nosicieli pewnego
ducha, który pchał ludzi do gigantycznego wysiłku, jakim była praca na gruzach dawnego miasta. Cień katastrofy
zniszczenia wydaje się przysłaniać tę
kartę historii.
Może dlatego, że hasło odbudowy za bardzo kojarzy się z propagandą pierwszych
lat demokracji ludowej w Polsce?
Rzeczywiście, władza była taka, a nie
inna, i nie można o tym zapominać.
Ale wartość odbudowy wykracza poza
ocenę samej władzy czy systemu.
Z punktu widzenia problemu odbudowy lokalizacja muzeum jest optymalna.
O Rynku można chyba powiedzieć, że jest
perłą w koronie odbudowy.
Pozwolę sobie na wyznanie: nie czułem się najlepiej na Starym Mieście.
Bywałem tutaj, kiedy musiałem – raz,
dwa razy do roku – zawsze z bardzo
konkretnego powodu. I przez pierwsze dni, kiedy zacząłem przychodzić
tu codziennie, myślałem, że odbieram
jakąś karę za konsekwentne bojkotowanie tego miejsca. Ale miłość jest córką wiedzy, jak powiedział Leonardo
da Vinci, i odkrywanie tego osiedla
mieszkaniowego – bo jest to w gruncie
rzeczy osiedle – ubranego w ten czarujący kostium historyczny, jest czymś
fascynującym. Mówię o detalu architektonicznym, o barwach, niezwykłym
pietyzmie, z którym wykonano dekoracje elewacji… I dochodzę do wniosku, że ten trudny, intensywnie oddziałujący zespół architektoniczny
jest interesujący i fantastyczny właśnie
w kontekście odbudowy. Starych miast
są w Europie setki! Ale ten zespół jest
fenomenem na skalę światową, bo został zniszczony, odbudowany i trafnie
poprawiony. I to dlatego Stare Miasto
jest na światowej liście dziedzictwa
UNESCO.
Można odnieść wrażenie, że obecna tendencja jest dokładnie odwrotna. Na przykład w trakcie kursów na przewodnika
po Warszawie sympatyczni przewodnicy,
tacy starszej daty panowie, mówią, żeby
przypadkiem nie zdradzać turystom, że
warszawska katedra czy że w ogóle Stare
Miasto jest odbudowane.
Mógłbym wrócić do wątku służenia prawdzie… Swoją drogą, zdarzało się, że eksperci umieszczali katedrę
warszawską wśród nowoczesnych,
żelbetowych obiektów architektonicznych. I to mi się wydaje jak najbardziej na miejscu. Tym bardziej, że
autor projektu odbudowy katedry, Jan
Przedwojenni
warszawiacy chcieli
wrócić do miasta,
które przynajmniej
w kilku fragmentach
wyglądało podobnie
do tego, które
zapamiętali
Zachwatowicz, swego czasu proponował elewację z wyeksponowaną konstrukcją, która nie byłaby skrywana
za cegłą. To jest całkiem nowoczesny
budynek!
A kiedy, pana zdaniem, skończyła się odbudowa? I czy ona w ogóle się skończyła?
Mam nadzieję że już jesteśmy po niej.
Prawo do odbudowy mieliśmy tylko bezpośrednio po wojnie, gdy do
gruzów wracali pamiętający miasto
sprzed 1939 roku. I dlatego moim zdaniem Zamek Królewski został odbudowywany zbyt późno, a co więcej, jego
odbudowa otworzyła drogę do prób
kolejnych rekonstrukcji. A jest to droga śliska, ponieważ kolejne inwestycje,
jak np. Pałac Jabłonowskich czy niedoszły Pałac Saski, pod względem ideowym i warsztatowym kompromitują
odbudowę powojenną. Kompromitują
także nas wszystkich jako tych, którzy
na to patrzymy i na to się godzimy.
Czy w takim razie bezpośrednia pamięć
jest jedynym czynnikiem zezwalającym na
takie działania rekonstrukcyjne?
Pod względem etycznym sądzę, że tak.
Warszawy nie odbudowywano dla jej
wyjątkowej wartości estetycznej czy
architektonicznej… Odbudowywano
ją dlatego, że została symbolicznie
i celowo zniszczona, czemu trzeba
było przeciwstawić się równie symbolicznym gestem. Poza tym totalne zniszczenie miasta powoduje totalny chaos w umysłach tych, którzy
tu mieszkali. Przedwojenni warszawiacy chcieli wrócić do miasta, które
przynajmniej w kilku fragmentach
wyglądało podobnie do tego, które zapamiętali. Wszyscy zresztą, będąc w ich położeniu, zapewne byśmy
tego chcieli. Ale kiedy kończy się pewien etap tej symbolicznej odbudowy
i odtwarzania oswojonej rzeczywistości, to prawo do tworzenia imitacji
przestaje obowiązywać.
Mówiąc o odbudowie, używa pan sformułowania „mit założycielski”. To kieruje
rozmowę w stronę polityki historycznej,
tym bardziej, że taka narracja musiałaby
kształtować się w odniesieniu do innego mitu założycielskiego, jakim jest – paradoksalnie – PW44. Czy nie ma ryzyka,
że używanie takich kategorii doprowadzi do przebojowego wejścia do debaty
politycznej?
Żyjemy w czasach, w których wszystko jest polityczne. Nie wiem, jak długo
one będą trwały, ale chwilowo wydaje się, że tak właśnie jest. Dlatego w tej
rozmowie celowo nie użyłem sformułowania „mit założycielski”. Uważam
jednak, że cud odbudowy mógłby stać
się mitem założycielskim współczesnej
Warszawy. Starajmy się pokazywać
cud odbudowy nie jako gest polityczny, ale jako niezwykły wysiłek mieszkańców i próbę stworzenia miasta dla
nich i przez nich. ■
Jarosław Trybuś (1976)
jest doktorem historii sztuki, krytykiem
architektury i wykładowcą, autorem
książek „Warszawa niezaistniała.
Niezrealizowane projekty urbanistyczne
i architektoniczne Warszawy dwudziestolecia
międzywojennego” (2012) i „Przewodnik
po warszawskich blokowiskach” (2011).
W styczniu 2013 objął stanowisko
wicedyrektora Muzeum Historycznego m.st.
Warszawy ds. Merytorycznych.
95
FOT.: Tomek Kaczor; na zdjęciu Mundek
Zakład
naprawczy
Z Jackiem i Mundkiem
rozmawia Tomek Kaczor
J
acek i Mundek są beneficjentami Fundacji
„Sławek", pomagającej byłym więźniom
w powrocie do społeczeństwa i rodziny. Dziś
pracują w warsztacie samochodowym Fun Service
działającym przy Fundacji.
więzienia, opowiadam o sobie, a inni
patrzą na mnie jak na wariata. Niech
patrzą! Oddaję to, co wziąłem.
Czym jest dziś dla was praca w warsztacie?
Mundek: Może to brzmi banalnie, ale
dla mnie to jest spełnianie samego siebie. Nie czuję się taki niepotrzebny.
Wiadomo, jaka jest sytuacja na rynku
Samochody to pasja jeszcze z tamtego to jeszcze jej nawet nie było. Marek po pracy. A co dopiero kiedy pracodawca
prostu wziął go pod swoje skrzydła, dowie się, że jego pracownik jest byżycia?
Jacek: Tak. Nawet siedziałem kiedyś za nauczył spawania i dał mu zatrudnie- łym skazanym, po długoletnim wyronie. Teraz Sławek od siedemnastu lat ku. Trudno się dziwić, że podchodzą
kradzieże samochodów.
Miesiąc po siedemnastych urodzinach jest na wolności, założył rodzinę, żyje z dużą rezerwą. Takim ludziom jak ja
bardzo trudno jest znaleźć pracę.
wylądowałem w więzieniu i do trzy- normalnie.
dziestego roku życia w kółko wychoPo tak długim pobycie w więzieniu bardzo
dziłem i wracałem. Dopiero od trzyna- To jak wy tu trafiliście?
Mundek: Można powiedzieć, że trafi- trudno musi być zacząć pracować…
stu lat jestem na wolności.
łem do warsztatu prosto z celi.
Mundek: Najtrudniej jest na nowo obuA klienci? Czy wiedzą do jakiego zakładu Bałem się wolności, bałem się, że wró- dzić w sobie poczucie obowiązku.
cę do dawnego środowiska. Zdawałem W więzieniu wszystko załatwia się
oddają swoje auta?
Jacek: Większość wie. Jedna z naszych sobie sprawę z tego, że nie będę potra- przez pisanie podań i próśb. Człowiek
klientek mówi nawet, że wybrała nasz fił przezwyciężyć pokusy. Jak tylko oducza się jakiejkolwiek własnej inicjawarsztat właśnie ze względu na to, przekroczyłem próg zakładu karne- tywy, bo wszystko robią za niego. Jak
że tu pracują tacy jak my. Twierdzi, go, od razu zadzwoniłem po prezesa. ktoś przesiedzi dziesięć czy piętnaście
że dla niej to jest najlepsza gwaran- Marek zgarnął mnie prosto spod bra- lat na tzw. nierobach, to potem bardzo
trudno jest mu się wdrożyć w tryb
cja, że jej samochód będzie bezpiecz- my i razem tu przyjechaliśmy.
ny. Ale przy jeżdżają też do mnie Z Jackiem poznaliśmy się w więzie- obowiązków. Pod tym względem więz Wołomina tacy, których poznałem niu. Mieliśmy wspólny epizod na zienie wypala na psychice silne piętno.
Mokotowie, ale potem on wyszedł na Jacek: Czasem miewamy w warsztacie
jeszcze „w tamtym życiu”.
Mundek: Za to samochód można przy- wolność, a mi zostało jeszcze kilka lat. praktykantów z oddziałów otwartych.
wieźć praktycznie o każdej porze Kiedy trzy lata temu wyszedłem, Jacek Wyjść z więzienia i przyjść do pracy,
to jest coś wspaniałego! Bardzo pomadnia i nocy. Ja mieszkam tu, w siedzi- już pracował w warsztacie.
bie Fundacji, więc auto można zosta- Jacek: Kiedy ktoś taki jak prezes przy- ga. Teraz są takie czasy, że można to
wić rano, a odebrać nawet po 23 czy chodzi do więzienia, na początku pa- załatwić. Dzięki temu później o wiele
trzy się na niego jak na wariata. Myśli łatwiej jest wrócić do normalnego żyw niedzielę.
się, że jemu płacą za to, że przychodzi cia. Ja nic nie umiałem, nigdy nie praPracujecie tutaj od początku istnienia i opowiada o tym, że ma rodzinę, pra- cowałem. Pójście do pracy to była dla
cę, że żyje normalnie. Dla mnie wte- mnie wielka tragedia. Ale jak kiedyś
warsztatu?
Mundek: Nie, pierwszy był Sławek. dy nienormalni byli właśnie ci, którzy nie wyobrażałem sobie, żebym poszedł
To od jego i m ien ia powstała na- chodzili do pracy! Na dobrą sprawę do pracy, tak teraz nie wyobrażam sozwa Fu ndac ji. Jak prezes [Marek nie pamiętam, jak to się stało, ale mu bie dnia, żebym siedział w domu i nie
Łagodziński – przyp. red.] go poznał, uwierzyłem. Teraz sam chodzę do pracował. Zmieniają się poglądy… ■
97
Wielcy
warszawscy
Maryna Falska
Cyryl Skibiński
98
Maria z Rogowskich Falska, urodzona w lutym 1877 roku, młodość spędza w dzierżawionym przez rodziców dworku na Podlasiu. Zgodnie
z ziemiańskim obyczajem, uczy się
w domu. Mając 15 lat, opuszcza jednak dworek rodziców, aby kontynuować naukę w jednym z ukraińskich miast. Kilka lat później zostaje
rewolucjonistką.
Ży je tera z w Warszaw ie, gdzie
uczęszcza na zajęcia prowadzone w ramach Uniwersytetu Latającego. Wykłady organizowane nielegalnie w prywat nych mieszkaniach prowadzą
wybitni uczeni, jak socjolog Ludwik
Krzywicki, dla których z powodów politycznych nie ma miejsca na carskim
Uniwersytecie Warszawskim. Równolegle do studiów, Rogowska angażuje
się w działalność oświatowo-kulturalną, coraz mocniej wiążąc się ze środowiskiem Polskiej Partii Socjalistycznej.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych. jest
już jej formalnym członkiem, rozprowadza nielegalną prasę, prowadzi wykłady dla robotników. Za swoją działalność jest kilkakrotnie aresztowana,
a w 1903 roku zesłana do Wołogdy.
Rogowska wraca do kraju po trzech
latach. Podejmuje pracę nauczycielki w szkołach podstawowych i czytelniach społecznych. W 1910 roku
wychodzi za znanego działacza PPS
doktora Leona Falskiego. Uciekając przed prześladowaniami carskiej
policji, nowożeńcy osiedlają się w małym miasteczku na Litwie, gdzie dr
Falski poświęca się pracy z biedotą polską, żydowską i białoruską. Po dwóch
latach umiera na tyfus, którym zaraża się od jednego ze swoich pacjentów. Po kolejnych dwóch latach umiera
także córeczka Falskich, Hania. Maria do końca życia ubierać się będzie
na czarno.
Okres pierwszej wojny światowej
Falska spędza w Kijowie. Podejmuje się
tam prowadzenia internatu przy szkole
rzemieślniczej dla polskich chłopców.
W połowie 1918 roku udaje jej się razem z częścią swoich wychowanków
oraz współpracownicą, Marią Podwysocką, wrócić do Polski.
W niepodległej, ale zniszczonej przez
wojnę Polsce nie brakuje pracy dla ludzi o poglądach Marii Falskiej. W październiku 1919 roku pod patronatem
Centralnej Komisji Związków Zawodowych powstaje w Pruszkowie Zakład
Wychowawczy „Nasz dom”, przeznaczony dla osieroconych lub żyjących
w biedzie dzieci robotników. Jedną
z inicjatorek tego przedsięwzięcia jest
Falska. Ona też zostaje kierowniczką
„Naszego domu”.
Za pożyczone pieniądze udaje się
wynająć w Pruszkowie kamienicę, do
której wprowadza się pięćdziesięcioro dzieci. W internacie brakuje jednak
najbardziej podstawowych sprzętów –
nie ma ani łóżek, ani stołów ani misek
do jedzenia. Pomimo tych trudności
Falska i Podwysocka, które kontynuują współpracę nawiązaną w Kijowie,
chcą aby „Nasz dom” nie tylko zapewniał dzieciom biologiczne przetrwanie, do czego ograniczały się wszystkie
inne ochronki, ale żeby stał się prawdziwym ośrodkiem wychowawczym.
Schemat funkcjonowania „Naszego
domu” oparty zostaje na koncepcjach
realizowanych od kilku lat w „Domu
Sierot” Janusza Korczaka. Podobnie jak
tam, wszyscy podopieczni rotacyjnie
pełnili dyżury, sprzątając albo pracując w kuchni; starsze dzieci opiekowały się młodszymi; w internacie funkcjonowała gazetka i sąd koleżeński.
Wszystko to pozwalało bez zbędnego
moralizowania wyrabiać w dzieciach
poczucie współodpowiedzialności za
internat i umiejętność uczestniczenia
w różnych formach życia zbiorowego.
Korczak od samego początku wspierał ideę powołania zakładu dla dzieci robotników. Gdy „Nasz dom” już
powstał, przyjeżdżał do Pruszkowa
raz, dwa razy w tygodniu, pomagając
w pracy pedagogicznej. Sprawował też
stałą opiekę lekarską nad podopiecznymi pani Maryny, jak nazywano w „Naszym domu” Falską.
Poznali się w 1916 roku w Kijowie,
gdy Korczak przyjechał tam na krótki
urlop z frontu, gdzie pracował jako lekarz. W ciągu trzech dni pomógł zreorganizować prowadzony przez Falską
internat i opanować zanarchizowanych przez warunki wojenne podopiecznych. Wiosną 1917 roku Korczak znów przyjechał do Kijowa. Nie
wrócił już potem na front, lecz zajął się
pracą w podmiejskich przytułkach dla
dzieci, gdzie panowały okropne warunki. W Kijowie zastał go i unieruchomił wybuch rewolucji październikowej. Miał więc sporo czasu na
rozmowy z Falską i zarażenie jej pasją
pedagogiczną.
W 1921 roku patronat nad pruszkowskim internatem obejmuje powołane w tym celu Towarzystwo „Nasz
dom”. Po kilku latach należy do niego
coraz mniej działaczy społecznych, takich jak Bolesław Bierut, a coraz więcej osób o rodowodzie niepodległościowym, związanych z ówczesną władzą.
Najbardziej prominentną członkinią
jest Aleksandra Piłsudska, druga żona
Marszałka.
Głównie dzięki osobistemu zaangażowaniu dawnej „Towarzyszki Oli” sytuacja finansowa „Naszego domu” zaczyna się odmieniać. Dziwnym trafem,
pieniądze chętnie łoży teraz państwo;
spory ich przypływ zapewniają także organizowane co roku bale charytatywne. Falskiej, socjalistki całą duszą,
ta forma zdobywania środków zapewne nie zachwyca. Nagle przestaje jednak brakować środków na codzienne
utrzymanie domu, a w 1927 roku zapada decyzja o budowie nowej siedziby.
Rok później podopieczni pani Maryny
wprowadzają się do dużego budynku,
z lotu ptaka przypominającego kształtem samolot, stojącego na pustych
wówczas Polach Bielańskich.
W maju 19trzydziestych roku, gdy
budynek zostaje wykończony, odbywa
się uroczyste otwarcie nowej siedziby.
Obecny jest premier Walery Sławek,
dwóch ministrów, pani prezydentowa
Mościcka i Aleksandra Piłsudska. Dostojnych gości jest zresztą dużo więcej – dzieci naliczyły aż 64 limuzyny.
Brakuje tylko kierowniczki, która wyjechała na urlop. Być może przeszkadzała jej zbytnia pompa, towarzysząca
otwarciu. A może chodziło o obecność
biskupa, który miał poświecić siedzibę
„Naszego domu”. Falska była w swoim ateizmie bardzo konsekwentna –
piętnaście lat wcześniej nie zjawiła się
nawet na katolickim pogrzebie swego
męża, Leona. Na jej miejscu on pewnie
zrobiłby tak samo.
Nowe możliwości, jakie zyskał „Nasz
dom” po przeprowadzce, są, w pojęciu
Falskiej, równoznaczne z nowymi zobowiązaniami. Jest przekonana, że prowadzona przez nią placówka musi służyć nie tylko garstce wybrańców, ale
wszystkim potrzebującym dzieciom,
choćby z pobliskiego osiedla „Zdobycz
Siedziba „Naszego domu” na Polach Bielańskich, obecnie al. Zjednoczenia 34
Robotnicza”. Organizuje więc w „Naszym domu” darmowe półkolonie,
przedszkole i bibliotekę. Najubożsi
otrzymują też posiłki.
Od momentu przeprowadzki „Naszego domu” na Bielany drogi Korczaka i Falskiej zaczęły się powoli rozchodzić. Korczakowi nie odpowiada m. in.
pomysł otwierania „Naszego domu” na
dzieci z zewnątrz. Uważa, że ogranicza
to możliwości wychowawcze i niszczy
z trudem wypracowywaną namiastkę domowej atmosfery, tak potrzebnej
stałym mieszkańcom internatu. Ona
zarzuca mu zbyt sztywne, skostniałe
podejście do własnych koncepcji pedagogicznych. W połowie lat trzydziestych. współpraca Falskiej i Korczaka zostaje niemal całkowicie zerwana.
Obok kwestii ideowych wpływa na to
prawdopodobnie także jakiś konflikt
osobisty lub ambicjonalny.
W czasie drugiej wojny światowej
Falska organizuje pomoc dla dzieci żydowskich. Kilkanaście z nich przyjmuje do „Naszego domu”, załatwia metryki chrztu, dla każdego przygotowuje
niewinną, w oczach Niemców, historię rodzinną. W połowie lat osiemdziesiątych. zostaje za swoje postępowanie
odznaczona medalem Sprawiedliwych
Wśród Narodów Świata.
Po utworzeniu w Warszawie getta,
Falska z myślą o Korczaku przygotowuje w „Naszym domu” dobrze zamaskowaną kryjówkę. Doktor kilkakrotnie odwiedza w czasie okupacji
bielański internat. Nie daje się jednak
przekonać, do pozostania w ukryciau
– jest zdecydowany trwać przy swoich podopiecznych także w drodze na
Umschlagplatz.
W czasie powstania warszawskiego w „Naszym domu” działa szpital powstańczy. W pierwszych dniach
września Niemcy nakazują ewakuację
podopiecznych internatu z miasta.
7 września 1944 roku Falska umiera
na zawał serca. Po wojnie „Nasz dom”
wraca do swojej siedziby na Bielanach.
Działa nieprzerwanie do dziś, od 1946
roku nosząc imię swojej założycielki,
Maryny Falskiej. ■
99
Fot.: tomek Kaczor
bywatel
100
z Ladislau Dowborem
rozmawiają Paweł Cywiński i Mateusz Luft
P
dół
Pociągnąć system w
oczucie, że coś jest nie tak, przeradza
się dziś raczej w bunt niż w rewolucję. Do rewolucji brakuje nam nowej wizji stosunków ekonomicznych, organizacji
pracy i dostępu do wiedzy. Kryzys jest jednak najlepszym czasem na szukanie takich
alternatyw.
Mówi się, że ludzie mądrzy nie boją się
kryzysów. Oni je obserwują, uczą się na
nich, postrzegają jako szansę. Zamiast
skupiać się na dzisiejszym trudzie, planują stabilniejsze jutro. W jakim świecie
dobrze byłoby się obudzić po kryzysowej
nocy, którą przeżywamy?
Żeby zrozumieć cokolwiek z obecnego kryzysu, trzeba spojrzeć na niego z naprawdę szerokiej perspektywy. Rozejrzyjcie się. Na naszych
oczach zmienia się świat! I są to zmiany o wiele głębsze niż przejście od
rolnictwa i feudalizmu do przemysłu
i kapitalizmu.
Na przykład jakie?
Podstawą tej transformacji jest bardzo szybki rozwój technologiczny.
A technologia wpływa na całą naszą
rzeczywistość: systemy ekonomiczne, kulturowe, charakter kontaktów
międzyludzkich… Weźmy śmiertelność. Gdy w 1900 roku rodził się mój
ojciec, było nas miliard pięćset milionów ludzi. Dzisiaj jest nas siedem
miliardów. Tylko w ciągu życia mojego
ojca – a nie, jak mogłoby się wydawać,
dwudziestu pokoleń – przybyło nas
pięć miliardów. Ogrom! Każdego roku
przybywa kolejnych osiemdziesiąt milionów, każdego dnia potrzebujemy
ponad dwieście dwadzieścia tysięcy
nowych talerzy. Wyobraźcie sobie, jak
szybko zwiększa się nacisk wywierany
na naszą planetę…
Geografia tego przyrostu nie jest jednak
równomiernie po niej rozłożona.
Nie jest. Ale spróbujmy przez chwilę
zastanowić się nad tym, co by było,
gdyby udało się osiągnąć taką równowagę. Co by się stało, gdyby wszyscy
chcieli konsumować na takim poziomie jak Amerykanie? Prosta arytmetyka. Potrzebowalibyśmy kolejnych czterech planet. Żyjemy jednak w świecie
skrajnie niezrównoważonym. Przez
setki lat zorganizowaliśmy Ziemię
tak, by maksimum zasobów pozostawało w dyspozycji ekonomicznej
elity świata, tzw. Globalnej Północy.
Południe nie ma w tej strukturze żadnych szans. A na większą konsumpcję
po prostu brakuje środków. Nie da się
przecież w nieskończoność zwiększać
bywatel
popytu na planecie, która ma skończo- pośrednictwa – finansowe, handlowe, informacyjne. Spójrzcie na mój
ną wielkość.
zegarek. Może 20 procent jego warMoże więc z pomocą przyjdzie nam tech- tości to koszt siły roboczej i surowców. Pozostałe 80 procent to technologia?
Wiele w tym względzie zależy od nas. nologia i wzornictwo, czyli wartość
W końcu dzisiejsze technologie po- niematerialna. I to jest stały trend.
zwalają na wydobycie niesłychanych Produkcja ma coraz mniejszy wpływ
ilości zasobów naturalnych. Ale czy na nasz świat.
W samym środku owego nowego
to dobrze? W wielu krajach za pomocą
wielkich maszyn wyrąbuje się ostatnie systemu gospodarczego, który skondrzewa, na morzach masowo likwidu- cent rowa ny jest wokół pośredn ije się ryby. Wiecie jak? Satelity śledzą ków, znajduje się system finansowy.
ich koncentracje, a dzięki GPS każdy Produkt Globalny Brutto wynosi niestatek jest w stanie namierzyć migracje całe 70 bilionów dolarów, a papierki
ławic. To już nie jest rybołówstwo. To sprzedane przez banki mają wartość
rzeźnia. A i tak 25 procent z tego, co się dziesięć razy większą. Nic więc dziwwyławia, natychmiast zostaje wyrzucone. Z ekonomicznego punktu widzenia interesujące jest tylko to, na czym
można zarobić.
Psujemy naszą planetę.
Dokładnie. Mamy rosnącą liczbę ludności, rosnący popyt, wręcz kulturę
maksymalizacji popytu. Mamy świat
zorganizowany według konsumpcyjnych potrzeb niewielkiej mniejszości
i technologie pozwalające ogałacać ziemię w podziwu godnym tempie. Ropa
tworzyła się w ciągu dwustu milionów
lat, my opróżnimy jej zasoby w ciągu
dwóch stuleci.
Jak to się ma do obecnego kryzysu?
Nierówność na świecie osiąga poziom
niemożliwy do utrzymania. Dziś każdy biedak wie, że istnieją realne możliwości, by mógł otrzymać porządną
edukację i dostęp do systemu ochrony zdrowia. I przed tą świadomością
już się nie ucieknie. Spostrzeżemy skalę kryzysu dopiero wtedy, gdy zrozumiemy, w jakim świecie on się zrodził.
Byłem niedawno delegatem na konferencji Narodów Zjednoczonych, poświęconej tematowi zrównoważonego
rozwoju. Razem ze mną do Rio przyjechało kilkadziesiąt tysięcy innych
delegatów. Masa wpływowych ludzi,
reprezentantów rządów, prezydentów.
Wiecie, jak dojmujące poczucie niemocy tam panowało? To była przeogromna niemoc.
ONZ powstała w 1945 roku. Jej
struktura przestała odpowiadać na
współczesne wyzwania już bardzo
dawno temu. Byle jaka wysepka na
Pacyfiku ma tyle samo głosów co
Indie. WTO, G20, G8… To wszystko
jest przeraźliwie niewystarczające.
Rynek jest wtedy, kiedy mamy konkurencję.
A my mamy do czynienia z nową formą
imperializmu
nego, że gdy ktoś chce odzyskać swoje
pieniądze, to systemowi finansowemu
to nie odpowiada i ogłasza problem
z płynnością finansową. Gdy płynność nawala, rządy zaczynają przekazywać pieniądze bankom. W ten sposób płynność na krótki czas zostaje
przywrócona, ale to z kolei zwiększa
deficyt, który trzeba jakoś zatkać. Stąd
podnoszenie podatków, wieku emerytalnego i tak dalej.
Mamy zatem trzy aspekty kryzysu: społeczny, środowiskowy i ekonomiczny.
Tak. Na koniec spójrzmy na te trzy
aspekty z punktu widzenia naszego
zarządzania światem. W jaki sposób
społeczeństwo podejmuje decyzje dotyczące owej zmiany, której jesteśmy
obecnie świadkami? Natychmiast rzuca się w oczy zjawisko governance gap.
Wielu ekonomistów twierdzi, że obecny Nie posiadamy żadnego instrumenkryzys nie jest kryzysem globalnym, lecz tu, który pozwoliłby nam decydować
kryzysem owej zachodniej mniejszości… o naszej planecie w skali globalnej.
To nie do końca tak. Zachodnia bańka rosła bardzo długo i do dziś zdąży- Nie posiadamy więc sposobności do poła objąć większość świata. Zauważcie, dejmowania tego typu decyzji, a zachoże gospodarka przestała opierać się dzące przemiany wymykają nam się spod
na systemach produkcyjnych, a zo- kontroli… A co z międzynarodowymi orgastała zdominowana przez systemy nizacjami, uniami, porozumieniami?
Uważa pan, że kryzys powstał na skutek
niedostatku zarządzania w skali globalnej?
Oczywiście. Zarazem jednak obecny kryzys otworzył nam dostęp do
informacji, o których wcześniej mogliśmy wyłącznie pomarzyć. Jakiś
czas temu Swiss Federal Institute of
Technological Research – poważna instytucja posiadająca w swoich kadrach
31 noblistów – przeprowadziła drobiazgowe badania, dotyczące globalnych
powiązań władzy oraz organizacji
systemów w wielkich korporacjach
transnarodowych. Za pomocą Orbis
2007 – wielkiej bazy danych używanej
przez banki na całym świecie, skupiającej informacje o trzynastu milionach
firm i prywatnych fortunach pochodzących ze 194 krajów – Szwajcarzy
przebadali relacje zachodzące pomiędzy różnymi aktorami sceny ekonomicznej. Wyselekcjonowali 43 tysiące
największych podmiotów i zaczęli pracować nad skonstruowaniem topologii
ekonomicznej.
Czego?
Czym innym jest wiedza, że General
Motors jest warte tyle a tyle, a czym
innym, że General Motors posiada
101
bywatel
tyle a tyle procent udziałów w danej firmie, ta zaś posiada tyle a tyle
w jeszcze innej. Dzięki temu możemy
poznać budowę tzw. muszek – firm
kontrolujących całe sieci mniejszych
aktorów ekonomicznych.
I czego się stąd dowiadujemy?
Dowiadujemy się, że 737 firm kontroluje 80 procent systemu korporacyjnego na świecie. To jest fakt. Nie musimy
już marzyć o żadnych konspiracjach.
Przecież zarządzający tym faceci znają
się, razem grywają w golfa, spotykają
się na imprezach charytatywnych, weselach, pogrzebach.
102
Nie istnieje
reprezentacja
obywatelska, politycy
są przede wszystkim
przedstawicielami
korporacji
Niewielka jest globalna elita finansowa…
Jest też ścisłe jądro – 147 firm kontrolujących 40 procent całego systemu korporacyjnego. W dodatku trzy czwarte
z nich należy do przeróżnych pośredników finansowych. I to ma być rynek?
Rynek jest wtedy, kiedy mamy konkurencję. A to jest nowa forma imperializmu. Wspomniane badania pokazują,
jak bardzo jesteśmy dziś osłabieni.
I jak bardzo osłabione są rządy poszczególnych państw.
Z innych opublikowanych ostatnio
danych wynika, że w rajach podatkowych znajduje się od 21 do 32 bilionów
dolarów. Produkt Globalny Brutto wynosi niecałe 70 bilionów dolarów. To
znaczy, że poza podatkami, kontrolą, a często i elementarną wiedzą pozostaje od jednej trzeciej do połowy
tego produktu.
Ludzie często wyobrażają sobie, że
te firmy i ich fortuny znajdują się
na jakichś tropikalnych wyspach.
Rzeczywiście, pieniądze formalnie
ulokowane są w Jersey, na Kajmanach
lub Wyspach Dziewiczych, ale efektywnie administrują nimi ci sami pośrednicy finansowi, którzy zarządzają
światowym systemem korporacyjnym.
Wszystko jest ze sobą ściśle powiązane, a my coraz lepiej zdajemy sobie
z tego sprawę.
Od czasów Karola Marksa nieprzerwanie pokutuje na lewicy przekonanie o sile wielkich fabryk. Tymczasem
tak naprawdę karty rozdają dziś wielkie banki, pośrednicy finansowi, którzy nic nie produkują, a zarządzają
systemem komunikacji i dostępem
do wiedzy.
A politycy?
Czy wiecie, jak łatwo wielkie grupy
ekonomiczne wpływają na polityczne decyzje? W 2007 roku w Stanach
Zjednoczonych zapadła decyzja o zniesieniu ograniczeń w kupowaniu czasu antenowego i pobieraniu pieniędzy
od korporacji przez kandydatów politycznych. Ktoś musiał przecież zapłacić 5,2 miliarda dolarów za ostatnie amerykańskie wybory. Albo inny
przykład. W Brazylii od 1997 roku korporacje mogą przekazywać kandydatom politycznym do 2 procent swojego deklarowanego kapitału. Przecież
to majątek! I jaki jest efekt? Nie istnieje
reprezentacja obywatelska, politycy są
przede wszystkim przedstawicielami
korporacji.
Czy problem governance gap da się w ogóle rozwiązać strukturalnie?
W 2012 roku odbył się w Rio de Janeiro
zjazd przedstawicieli najważniejszych miast na świecie. Dyskutowano
o problemach lokalnych: drzewach,
oczyszczalniach, nowych systemach
transportu. Wiecie, jaki był efekt? To
właśnie miasta, o wiele szybciej niż
rządy, zaczęły wprowadzać niezbędne
zmiany. Mają one dziś szansę organiJak wywrzeć wpływ na coś, co – jak sam zować się w sposób znacznie bardziej
demokratyczny niż państwa.
pan mówi – znajduje się poza kontrolą?
Miasta? Przecież one nigdy nie będą
w stanie prowadzić wyrównanej walki
z korporacjami.
Dlatego właśnie trzeba zacząć wracać
do tworzenia lokalnych i lokalnie kontrolowanych systemów finansowych.
To jest jedno z najważniejszych zadań,
które przed nami stoją.
Sam pan jednak zauważył, że żyjemy
w coraz bardziej zglobalizowanym świecie. Jedną z jego głównych cech jest postępująca deterytorializacja. Czy w tych
warunkach pański projekt nie jest z góry
skazany na porażkę?
Lekarz w twojej rodzinie jest lokalny, szkoła jest lokalna. Dostęp do dóbr
kulturowych również zależy od polityki twojego miasta. Wszystkie instytucje społeczne są sektorami ekonomicznymi, na które masz realny wpływ!
Oczywiście, istnieją też produkty
globalne. Ale nikt nie kupuje sobie codziennie komputera. Musimy zdać sobie sprawę z tego, że duża część siły
ekonomicznej zależna jest od społeczności lokalnych. Jeżeli przebadamy
najważniejsze sektory technologiczne
na świecie, to okaże się, że po części
są one uzależnione od lokalnych uwarunkowań. W Stanach Zjednoczonych
najważniejszym sektorem technologicznym nie jest motoryzacja ani zbrojeniówka, lecz ochrona zdrowia. Dla
odmiany w Toronto istnieje bardzo
silne poczucie miejskiej podmiotowości. Jaki jest tego skutek? Przykładowo,
stosunkowo niewiele jest prywatnych
basenów. Świetnie funkcjonuje rozbudowana sieć basenów miejskich, w których każdy może się wykąpać. Nie
trzeba pokazywać żadnych dokumentów, wystarczy znać godziny otwarcia.
No dobrze, ale system miejskich basenów
nie wystarczy do tego, by społeczności lokalne uzyskały możliwość współdecydowania o zmianach na równi z państwami
czy wielkimi korporacjami.
Baseny to t ylko drobny przykład
szczelin w systemie kolektywnej konsumpcji. Dopóki żyliśmy wyłącznie
na swoim, dopóty pokutowało przekonanie, że wszystko zależy od tego,
bywatel
jak sobie pościelimy. Ale miasto to nie
folwark. W mieście musimy mieć ulice,
chodniki, komunikację – to wszystko
jest wspólne. Takie samo dla wszystkich. W ten sposób odkrywamy siłę
lokalnych sektorów ekonomicznych,
które dzisiaj skupione są przede
wszystkim wokół służby zdrowia,
edukacji i kultury. I ta świadomość
otwiera przed nami nowe możliwości.
Nie przecenia pan trochę tego zjawiska?
Nawet w zachodniej awangardzie podstawowa aktywność dotycząca zarządzania
kwestiami ponadlokalnymi ciągle sprowadza się do uczestnictwa w wyborach.
Spójrzcie na przebieg dotychczasowych zmian. Mieliśmy partie polityczne, ale dziś nie znaczą już one tak
wiele. Mieliśmy związki zawodowe,
które również mocno straciły na ważności. Najważniejszym kanałem zmian
Postuluje pan, by jak największą liczbę otaczającej nas rzeczywistości są sieci
decyzji finansowych i organizacyjnych po- pozarządowych organizacji, lokalne
i międzynarodowe ruchy społeczne.
dejmować na poziomie lokalnym?
Pociągniecie systemu w dół stanowi podstawę prawdziwej demokracji. Ale czy są one tak silne jak kiedyś partie
Miałem szczęście poznać wiele kra- lub związki?
jów i kultur. Kiedy zastanawiam się Zazwyczaj nie, i dlatego właśnie mamy
nad tym, co dobrze w nich działało, naszą governance gap. Indywidualne
to okazuje się, że zazwyczaj chodziło poczucie, że coś jest nie tak, przerao rzeczywiste organizowanie się ludzi dza się dziś raczej w bunt niż rewolucję. Do rewolucji brakuje nam nowokół ich własnych interesów.
Szwecja ma podatki na poziomie wej wizji stosunków ekonomicznych,
około 60 procent. To bardzo dużo, organizacji pracy i dostępu do wieale decyzja o wydatkowaniu tej góry dzy. Alternatyw należy jednak szukać
pieniędzy w 70 procentach należy do właśnie w dobie kryzysu. To najlepszy
mieszkańców miast i regionów. Każdy ku temu czas.
ma wpływ na to, jaki komputer zostanie zainstalowany w szkole, w któ- Czy poza stawianiem na lokalność ma
rej uczą się jego dzieci, i jakie drzewa pan coś jeszcze do zaproponowania przybędą rosły w parku za jego oknem. szłym rewolucjonistom?
W ten sposób ściągnięto system decy- Zaczynamy dziś rozumieć, że demokracja reprezentatywna nie wystarczy.
zyjny do samego dołu.
Należy stawiać na uczestnictwo więkTeoretycznie w ten sposób każdy z nas szej liczby ludzi w życiu politycznym.
Mało tego, abyśmy naprawdę mieli
może zapełnić governance gap.
Trzeba zrobić wszystko, by zarzą- wpływ na rzeczywistość, nie wystardzanie odbywało się w sposób bar- czy również demokracja polityczna.
dziej horyzontalny, a mniej pionowy. Ekonomia musi być w większym stopZresztą to nie jest mrzonka. Dzisiaj niu kontrolowana przez ludzi. Póki nie
byle jakie miasto ma porozumienie wprowadzimy społecznej kontroli nad
z miastami w innych krajach. Byle bankami, będą one robiły to, co chcą.
jaka firma ma partnerstwa i wymiany technologii. Byle jaki uniwersytet Pańska propozycja jest taka: trzeba reforma narodowe i międzynarodowe połą- mować demokrację, uspołeczniać rynek,
czenia i wymiany. Dzięki internetowi, dbać o środowisko naturalne. Mamy jedtworzy się bardzo gęsta sieć współpra- nak wrażenie, że wciąż mówimy o globalcy. Sieć, w której nikomu nie przycho- nej Północy, nie zaś o całej planecie. Co
dzi nawet do głowy pytać o pozwole- z naszym snem o globalnej równowadze?
nie ministerstw spraw zagranicznych. Dz i ś t a k i e j r ów n owa g i n i e m a .
Na naszych oczach tworzy się nowy Zwróćmy uwagę na to, że mniejszość
świat i nowy porządek. I nic już tego w egoistyczny sposób decyduje o wanie zatrzyma, to niezwykle silny trend. runkach życia większości. Na świecie
żyją cztery miliardy ubogich, którzy
Nazywają to cosmopolitan democracy.
Miasta mają dziś
szansę organizować
się w sposób
znacznie bardziej
demokratyczny niż
państwa
103
bywatel
mogą tylko śnić o prawdziwej demokracji. Przyszłe generacje, które łapczywie pozbawiamy zasobów, również nie mają nic do powiedzenia.
A i natura jest cicha. I tak będzie dopóty, dopóki XX-wieczny świat będzie
próbował się bronić. Dopóki będzie się
ale i systemów zarządzania czy prawodawstwa. Copyright, patenty, własności. Wszędzie masz pośredników,
którzy nie pozwalają udostępniać tych
technologii reszcie świata. Tymczasem
dziś chodzi o to, żeby postawić na
bezpośredniość. Liczba pośredników
Na naszych oczach tworzy się nowy świat
i nowy porządek. I nic już tego nie zatrzyma
budować mury w Izraelu i w Stanach
Zjednoczonych. Dopóki będzie się
wysyłać statki wojenne na wszystkie
wody świata. Dopóki wciąż mówić się
będzie o terroryzmie. W takim świecie cztery miliardy ludzi skazanych
jest na odsunięcie od karnawału globalnej demokracji. Chyba że postawimy na ponadpaństwową współpracę
lokalnych sieci.
104
zmniejszyła się w wielu dziedzinach
dzięki internetowi. Przybywa rzeczników otwartego dostępu do wiedzy.
Postulat zasypywania globalnych nierówności przy pomocy otwartego dostępu do
wiedzy i technologii jest dość radykalny.
Pa now ie, ja n ie t yl ko po st u luję.
Podobnie jak wielu moich kolegów,
opublikowałem za darmo wszystkie moje książki i artykuły. Można je
ściągnąć z mojej strony internetowej.
Co ciekawe, wpłynęło to pozytywnie
na ich sprzedaż. To jednak nie musi
być działanie indywidualne! Pracując
na kontrakcie rządu brytyjskiego,
Jimmy Wales tworzy właśnie system
otwartego dostępu do nauki w całej
Wielkiej Brytanii.
Naprawdę uważa pan, że to jest realne?
Ta zmiana już teraz jest w naszych rękach! Choć wciąż jeszcze nie zdajemy
sobie sprawy z jej skali. Chodzi o powstanie bardziej demokratycznego
systemu decyzji społecznych i ekonomicznych. Oddolna demokracja jest
warunkiem nie tyle dostatecznym, co
wręcz niezbędnym do przeprowadzeAle taka zmiana możliwa jest pod warunnia zmian globalnych.
kiem, że ktoś ustąpi i opublikuje wszystko, na czym zarabia…
A jaki będzie ten świat w XXI wieku?
XX-wieczne myślenie polega na tym, I tak się dzieje. Powstał ruch, któże gdy dam ci mój zegarek – czyli coś ry nazywa się Academic Spring, anamaterialnego – to zostanę bez zegarka. logicznie do Arab Spring. W Stanach
Zmieńmy to. Jeżeli dam ci swój pomysł Zjednoczonych włączyło się w to
na konstrukcję tego zegarka, to nadal czternaście tysięcy naukowców, którzy
przestali publikować swoje teksty wymam i zegarek, i pomysł.
Wszystko, czego uczyłem się przez łącznie w prywatnych czasopismach.
lata studiowania nauk ekonomicznych, Niedawno poproszono mnie o artysprowadzało się do tego, jak lokować kuł dla Uniwersytetu w Kalifornii.
rzadkie zasoby. Teraz jednak otwiera Okazało się, że aby przeczytać go
się przed nami zupełnie nowy system po opublikowa n iu, musiałem zaorganizacji ekonomicznej. Jego zwia- płacić ileś tam dolarów. Tak być nie
może! Natychmiast wrzuciłem go do
stunem jest oczywiście Wikipedia.
internetu.
To wymaga całkowitej zmiany naszego
Coś z tego wynikło?
myślenia o świecie.
Oczywiście. Nasza mentalność wciąż Równość w dostępie do wiedzy! Gdy
tkwi w poprzednim stuleciu. Tyczy się Chevron Texaco popełniał skandato zresztą nie tylko sposobu myślenia, liczne zbrodnie w Ekwadorze, zain-
teresowałem się tematem i dotarłem
do artykułu Juana Martineza-Aliera
z Uniwersytetu w Barcelonie. Tekst
okazał się fantastyczny. Cóż więc zrobiłem? Od razu umieściłem go na mojej stronie i tak zaczął on krążyć po
świecie. W ten sposób omija się domniemany monopol na przekazywanie informacji przez państwo czy
wielkich medialno-politycznych mag natów jak Murdoch i jego kanał
Fox News.
Bogacenie się zależy dziś w coraz
mniejszym stopniu od naturalnych zasobów i fizycznej siły roboczej, a w coraz większym od dostępu do wiedzy.
Używanie wiedzy nie zmniejsza jej zasobów. Przeciwnie! ■
Ladislau Dowbor (1941)
jest brazylijskim ekonomistą polskiego
pochodzenia. Wykładowca ekonomii
na Papieskim Uniwersytecie Katolickim
w São Paulo. W przeszłości doradca
prezydenta Brazylii Luli da Silvy i konsultant
sekretarza generalnego ONZ oraz rządów
Kostaryki, Ekwadoru, Republiki Południowej
Afryki. Autor i współautor czterdziestu
książek, w Polsce wydał: „Rozbita
mozaika. Ekonomia poza równaniami”
(Dialog, 2005) oraz „Demokracja
ekonomiczna” (Książka i Prasa, 2009).
Zuch, namalował.
Ale mógł zamiast tego
zrobić coś z duchem czasu
z jędrkiem Owsińskim
rozmawia Mateusz Luft
Fot.: tomek Kaczor
105
CZŁOWIEK
numeru
W
e współczesnym świecie to, co robię, nazywa się „hobby”. Ale to najgorsze słowo,
jakiego można użyć. Określa ono oddzielny świat
rozrywkowy, odskocznię po godzinach pracy, zajęcie pozwalające na higienę psychiczną.
…słowo „sztuka” i to, co się wokół
niego dzieje, jest przerażające. Z tego
wszystkiego niektórzy woleliby już,
aby sztuka była jak wyczyn – przysłowiowy koń w galopie, czysty pokaz
możliwości. Ja na pewno nie mam na
to ochoty.
Czy jesteś więc „artystą”?
Staram się nie słyszeć tego słowa.
Gdy ktoś maluje obrazy, od razu musi
przystać na to, że będzie traktowany
jak „artysta”. Człowiek w ten sposób
się naraża. Przecież nie można malować obrazów bezkarnie, musisz się
przyzwyczaić, że te słowa istnieją i nie
oznaczają one zwykle nic pozytywnego. Wokół słowa „artysta” narósł podwójny mit: z jednej strony „Artysta”,
„Kultura”, „Sztuka” to jakiś piedestał.
A z drugiej strony jest przecież podejrzany, że nie potrafi nic porządnie zrobić. Kopnął, rzygnął i udaje, że należy
mu się cześć boska. Jak wiadomo, każde dziecko potrafiłoby to namalować
tak samo.
Oj, przepraszam, obraziłem cię.
Człowiek nigdy się z tego nie wytłumaczy, że po prostu chciał namalować
obrazy piękne i kolorowe. Nie można
cały czas przepraszać za to, co się robi.
„Artystę” postrzega się jako kogoś, kto
chce wciskać innym kit, zarobić dużo
kasy za to, że pomalował coś na kolor zielony, i jako kogoś, kto bawi się
jak dziecko, zamiast zająć się czymś
poważnym.
Trudno jest bezpośrednio uczestniczyć w sztuce,ponieważ wokół malowania wytworzyło się sporo podejrzliwości – poniekąd słusznie.
Ludzie nie ufają sobie, co sprawia, że
wszystko może być odebrane jako rodzaj oszustwa i podstępu. Atmosfera
konkurencji powoduje, że nikt nie
chce się odsłonić, aby nie zostać uznanym za słabeusza. Autentyczność jest
czymś niemile widzianym, a najlepszym tego przykładem są wszystkie
stereotypy kojarzone z wsią.
Wieśniaki, słoiki…
…buractwo, chamstwo. Wszystkie te
skojarzenia odnoszą się do kultury
tradycyjnej, za którą stoi mniej kasy,
więcej autentycznego przeżywania.
Rzeczy proste i tradycyjne, a nie związane z tym, co się zwykło nazywać
„postępem”, są uznawane za gorsze.
Obecnie najgorzej jest przyznać się
do tego, że jest się ze wsi. Lepiej kupić modne ciuchy w sklepie niż samemu wyciąć wzorek w kalenicy, przyozdobić kibelek, budę dla psa czy płot.
Gdy na wsi dziecko chodzi boso, zaraz przyjdą ludzie „z mordą”, że to jest
wstyd chodzić boso, że to jest wieś.
Jak to zjawisko odnosi się do twoich
obrazów?
Ludzie patrzą i mówią: „Zuch, namalował. Ale mógł zamiast tego zrobić
coś z duchem czasu”. Malarstwo, tak
samo jak kultura wiejska, jest trochę
przestarzałą i skompromitowaną formą sztuki, bo jest uznawane za tradycyjne i wymaga bezpośredniego przeżywania, a traci na zapośredniczeniu
przez środki przekazu.
Z drugiej, strony trudno jest uczestniczyć w malarstwie po prostu, bez
instytucji, która powie odbiorcy, że te
dzieła są dobre, wysokiej jakości albo
że kosztują dużo kasy. O tym, co należy oglądać, zaświadcza wielka „świątynia Sztuki” – muzeum. Wtedy odbiorcy będą oglądać, cieszyć się i bawić
jak dzieci.
A tobie udaje się wyłamać z tego układu?
Za robkowo prac uję w szkole.
Cieszyłbym się, gdybym sprzedawał
więcej obrazów, ale staram się, żeby
w moim życiu malowanie pełniło rolę
możliwie jak najpełniejszą. Czyli rolę
rzeczywistego wyrazu tego, co jest we
mnie. Nie chcę malować według mody,
na przykład: w tym roku lepiej sprzedają się małe i czerwone, a w innym
duże i powiedzmy realistyczne.
We współczesnym świecie to, co robię, nazywa się „hobby”. Ale to najgorsze słowo, jakiego można użyć. Określa
ono oddzielny świat rozrywkowy, odskocznię po godzinach pracy, zajęcie
pozwalające na higienę psychiczną.
W sztuce jednak chodzi o to, aby była
w środku życia, aby stanąć na głowie,
chcąc wyrazić coś ważnego.
Oprócz tego jesteś naukowcem?
Raczej biolog iem gawędziarzem.
Malowanie i biologia są dla mnie próbą zrozumienia czegoś, co się widzi
i czuje. Nigdy nie chciałem być naukowcem, który siedzi w laboratorium, być może zadaje sobie ciekawe
pytania, ale odległe od codziennego
doświadczenia. Dlatego też moja praca przypominała bardziej chodzenie
na ryby, a badania wykonywałem przy
użyciu najprostszych narzędzi: zegarka, stopera, kompasu i latarki...
Interesuje mnie biologia środowiskowa. Stwór w środowisku, którego obserwuję, do którego idę, którego szukam gdzieś na łące. Podobnie dzieje się
wtedy, kiedy maluję – najwięcej okazji
daje mi to, co widziałem, gdy pojechałem do lasu czy w góry, rzeczy wynikające z kontaktu ze środowiskiem.
Tematy obrazów często się powtarzają. Tak jak powtarza się to, że malowanie jest obserwacją, również obserwacją siebie.
Gdy malujesz, dowiadujesz się czegoś
o sobie?
Nie chodzi o wiedzę, którą można by
wypowiedzieć w formie zdania, tylko
o kontakt i uczestniczenie. Choć kiedy robiłem badania, bardzo podobały
mi się naukowe próby dochodzenia,
106
jak żyją derkacze. Chodziło mi wtedy
ostatecznie o pewien sposób uczestniczenia w świecie. Tak samo rysując,
uczestniczysz i angażujesz się w otaczający świat, pokazujesz to, co widziałeś. Widząc, jak powstaje taki a nie inny
rysunek, czujesz lepiej, jaki jesteś.
Na swoim blogu pisałeś, że malowanie
to specyficzny rytuał. Na czym miałby on
polegać?
Ludzkie emocje potrzebują takiego rytualnego sposobu wyrazu, przeżywania. Dajemy prawo rytuałowi, aby coś
z nami robił. Rytuał w tym przypadku
jest procesem, który ma znaczenie dla
wewnętrznego uporządkowania rzeczy w człowieku.
Powiedzmy, że postanawiasz namalować obraz, na którym będzie góra,
chmura i zielony las, i interesuje cię
efekt, a nie proces. Wymyśliłem to sobie, a następnie realizuję. W tym momencie malowanie staje się moją pracą,
tak, jak jest się w pracy czy w szkole.
Osiągam cel, którym jest rysunek o takiej treści. Cel pozostaje celem, a proces tylko prowadzi nas do celu.
Co osiągasz dzięki tej pracy?
Malunek i nic poza tym.Zrealizowałem cel.
Ale na tę samą czynność można
spojrzeć zupełnie inaczej. Wyobraź
sobie, że jedziesz zimą w góry, gdzie
podchodzisz na szczyt, a potem zjeżdżasz. Czy podchodzisz pod górę tylko po to, żeby móc zjechać? Czy cieszysz się, że teraz ciężko podchodzisz,
żeby za chwilę przyjemnie zjeżdżać?
Trudno rozstrzygnąć, czy to podchodzenie służy zjeżdżaniu, czy odwrotnie, czy może dlatego zjeżdżasz,
żeby m ieć pretek st, aby w ysoko
Fot.: tomek Kaczor
107
Nie wszystko, co
najważniejsze, da
się wypowiedzieć
i nawet nie wiesz,
dlaczego
podchodzić. Gdyby ci powiedzieli, że
aby zjechać, nie będziesz już musiał
podchodzić, ucieszysz się, ale to już
nie będzie to samo.
Ten przykład pokazuje, że nie cel
jest najważniejszy, żeby podejść lub
zjechać, ale sens czynności nadaje
sposób, w jaki ją wykonujesz. Dlatego
w malowaniu tak ważny jest dla mnie
rytuał. Tak jak na przykład w rytuale
religijnym kluczowe jest uczestnictwo. Odległość od celu jest trudna do
oceny lub drugorzędna. Kiedy stoisz
w kościele, nie ma znaczenia, czy jesteś wielkim grzesznikiem, czy świętym – po prostu uczestniczysz.
Jak w jedzeniu obiadu nie chodzi
zawsze tylko o zaspokojenie głodu,
ale często też o spędzenie razem czasu, tak i w malowaniu nie chodzi jedynie o satysfakcję z osiągniętego
celu, jakim jest przedmiot. Po drodze dzieje się coś ważnego. Myślę,
że obecność rytuału w kulturze jest
ewolucy jnie ukształtowaną cechą
człowieka.
CZŁOWIEK
numeru
polubi to, co zna, a zna to, co już lubi.
Najważniejsze, żeby muzyka nie przeszkadzała podczas wykonywania innych ważnych zadań. Takie podejście
do kultury jest zupełnie „od czapy”!
To przecież powinno być inaczej: powinien istnieć związek między tym, co
robię i przeżywam.
Jednak malujesz samotnie. Czy to ma jakieś znaczenie dla tego rytuału?
Akurat malowanie jest jednym z najbardziej karkołomnych rytuałów, dlatego że pracuję sam, choć wciąż istnieje możliwość, że ktoś będzie kiedyś
ten obraz oglądał. Coś dla kogoś zostawiam, zostawiam jakiś zapis – okazję
do uczestniczenia.
Gdy jako odbiorca patrzę na obrazy,
to czuję, że one coś we mnie poruszają. Gdy są dobre, ma to pewien związek z tym, co autor przeżywał. Ale nie
zaprogramował. Odbiorca uczestniczy
i współtworzy całą tę sytuację.
Przygotowując z Maniuchą to wydarzenie, szukaliśmy czegoś, co pozwalałoby nam opowiedzieć o nas samych.
Chodziło nam o to, żeby miało coś ze
święta o charakterze rytualnym, chodziło nam o uczestnictwo. Kultura ludowa świetnie się do tego nadaje, ponieważ sprawia, że dzięki niej między
ludźmi, a także w samym człowieku,
dużo się dzieje. Szczególnie lubię muzykę ukraińską czy rosyjską, bo tylko
trochę rozumiem, o czym opowiada.
Gubię słowa, jestem swobodniejszy,
wydaje mi się, że ich tematy są tak uniwersalne, że już bardzo abstrakcyjne.
Czasem twórczość może pełnić funkcje
psychoterapeutyczne. Czy twoje obrazy
kryją osobiste treści?
Malarstwo ma tę zaletę, że nie jest językiem i nie jest opowiadaniem, więc nie
mówi nic w sposób jawny, ale poprzez
abstrakcję pozwala na bliskość zupełnie bez ekshibicjonizmu. Treść w obrazie jest raczej formą. Malując, nie myślę
o żadnych historiach, ale pozwalam,
by były bardzo osobiste. Podoba mi się,
że na obrazie nie ma czasu, że jest uporządkowanym, zamkniętym światem,
co sprawia, że nie ma w nim losowości. Obraz nie trzyma w napięciu, ale
jest w nim dramaturgia. Nie lubię zbyt
wartkiej akcji – nie mogę na przykład
oglądać wielu filmów ani czytać książek, dlatego że boję się, co się stanie
dalej. Zazwyczaj pytam, jak się skończyło, lub czytam tylko zakończenia.
Wrócę zatem do pytania podstawowego.
Co przedstawiają twoje obrazy?
Nie chodzi mi w nich o żadną rzecz,
którą można byłoby opisać słowami,
ponieważ gdyby można było to ubrać
w słowa, zamiast malować, po prostu
zatelefonowałbym i to samo komuś
opowiedział. Ale czasem nie wszystko, co najważniejsze, da się wypowiedzieć i nawet nie wiesz, dlaczego.
Rzeczy, które przedstawiam, są bardzo proste: elementy krajobrazu, ludzie, zwierzęta, rośliny. Jak wyjście na
dwór. Obrazy nabierają istotności, gdy
odbiorca zauważy w nich coś ważnego
dla siebie.
Nie są rebusem, który ma ukrytą
treść. Im prostszy temat, tym dla mnie
lepiej. Jednocześnie forma jest złożona
– to ona musi precyzyjnie określić sposób tego uczestniczenia.
W lutym wraz z Mikołajem Chylakiem robiliście wizualizacje do muzyki aranżowanej przez Maniuchę Bikont. Jak łączy się
malarstwo z muzyką?
Wizualizacje, które robimy z kolegami
od czasu do czasu, są jak malarstwo,
ale różnica tkwi w tym, że tym razem
wszystko jest w ruchu. Masz też kontakt z widownią, która w tym uczestniczy. Jednak fabuła tego malarstwa
nie oznacza, że mamy do czynienia
z rozwijającą się powieścią, w której
bohater na początku gdzieś pojechał,
następnie kogoś kochał, później nienawidził. U nas fabuła, jak w muzyce,
jest raczej abstrakcyjna.
Co czujesz, gdy oglądasz własne malunki?
Czuję, że pozwalają mi uczestniczyć
w czymś, o czym mogłem już trochę
zapomnieć. To są czasem dość silne
wrażenia. Podobnie wpływa na mnie
muzyka, o której mówi się, że może
być „rozrywkowa”. Ale muzyka może
być również smutna. Zatem co to za
„rozrywka”?! Ostatecznie jednak nie
chodzi o samą emocję, ona jest raczej
środkiem do celu.
Kultura jest przekazywaniem swojej
wizji świata, a nie czymś, co się sprzedaje po godzinach. Jest dla wszyst- Jędrek Owsiński (1976)
jest malarzem, nauczycielem biologii w szkole
kich, ale w radiu słuchaczom wci- podstawowej, gimnazjum i liceum. Autor bloga
ska się cokolwiek, ponieważ każdy z obrazami: jedrekowsinski.blogspot.com.
Wiele mówiłeś o autentyczności. Czym
różni się malowanie dorosłego i dziecka?
Czasem patrząc na dziecinne obrazki,
czuję, że nie umiałbym namalować tak
dobrze jak one. Jednak rysunki dzieci
dla dorosłych pozostają tylko rysunkami dzieci, ponieważ podejrzewasz, że
obraz dorosłego zawiera również drugie dno przeznaczone dla ciebie, pozwala uczestniczyć.
Najważniejsze jest przekazywanie
wizji świata, nawet gdy dotyczy to najprostszych spraw. Od sztuki oczekuję,
żeby po pierwsze współgrała z czymś,
co widzę, czuję albo słyszę, po drugie,
co przeżywam, i po trzecie – pozwoliła na jakieś wydarzenie we mnie,
na przykład pozwoliła mi spojrzeć na
rzeczywistość w inny sposób. Tak jak
dzieci spontanicznie uczą się rozmawiać, ludzie przejmują sposób mówienia po sobie nawzajem, wizja świata
jest czymś zaraźliwym. Choć nie każdy oczywiście musi być wrażliwy na
sztuki wizualne. ■
108
“Kontakt” to też tygodnik internetowy
Co poniedziałek nowe teksty, wywiady, grafiki i recenzje
WWW.MAGAZYNKONTAKT.PL
fot.: Tomek Kaczor
c e n a 10 z ł
(w tym5%VAT )

Podobne dokumenty