CZEKAJĄC NA AGNIESZKĘ

Transkrypt

CZEKAJĄC NA AGNIESZKĘ
Sierpień 2014
Czekając na Agnieszkę
5 sierpnia
Widać szpitale stały się już nieodłącznym elementem mojego życia. Bywam w nich
średnio raz w miesiącu, ale tym razem pobyt będzie najdłuższy – już do porodu, czyli co
najmniej dwa tygodnie. Możliwe jednak, że więcej, bo nie wydaje mi się, żeby dziecko
chciało wyjść na świat w dniu zaplanowanym przez lekarzy.
Czuję się jak schwytana w łapance. Przyszłam rano na umówioną konsultację do
przychodni, a lekarz wyczytał w karcie ostatniego wypisu ze szpitala, że 31 lipca miałam
stawić się na oddział z wynikiem rezonansu magnetycznego. I że łóżko czeka. Dobrze, że
udało mi się skoczyć do domu po najpotrzebniejsze rzeczy. Przyjechałam taksówką z panem
urodzonym również 13 sierpnia. W drodze rozmawialiśmy o urodzinach i porodach.
Cieszę się, że udało mi się chociaż skoczyć na te cztery dni do Szczyrku, a wczoraj
wieczorem obejrzeć jeszcze dobry film w telewizji („Baczyński”, 70. rocznica śmierci). Od
teraz – żegnaj wolności. Jestem zakładnikiem oddziału położniczego na Kopernika.
8 sierpnia
Asia, moja towarzyszka z pokoju, wyjechała właśnie na cesarskie cięcie. Wymęczyli
biedaczkę, najpierw próbując u niej wywołać poród siłami natury, a potem każąc jej czekać
cały dzień na cesarkę. Tak więc zostałam sama i nie wiem, czy kogoś dołożą mi na weekend.
Otwieram na oścież okno i patrzę, jak mrok ogrania leżący tuż za murem ogród
botaniczny. Ogród jest bardzo dobrym sąsiedztwem – cichy, zielony i piękny. Śmieję się, że
przy ładnej pogodzie i odrobinie wyobraźni można pomyśleć, że jest się w Andaluzji, w
pokoju hotelowym z widokiem na egzotyczną roślinność. Przez cały dzień można
obserwować chodzących po ogrodzie ludzi. Z samego rana są to pracownicy – ochroniarze,
ogrodnicy, potem zwiedzający. Wczoraj przyglądałam się pięknej młodej dziewczynie o
jasnych lokach, w jaskraworóżowej sukience, jak przechadzała się alejką wśród krzewów.
Dzień jednak znacznie się skrócił. To nie to, co było w czerwcu lub nawet miesiąc
temu, kiedy wyjeżdżaliśmy ze Szczepanem na wakacje. Czas leci szybko, ale w szpitalu się
dłuży.
Zamówiłam dziś przez internet trochę rzeczy dla dziecka. To już najwyższy czas.
Asia
Asia jest pierwszą z długiej listy współlokatorek, z którymi przyjdzie mi dzielić
szpitalny pokój w najbliższych tygodniach. W sumie naliczyłam ich dziewięć. Moja
imienniczka jest tu z powodu hipotrofii płodu. To bardzo częsta przypadłość; mam wrażenie,
że co druga pacjentka to ma, nie wyłączając mnie samej. W naszym języku hipotrofia
oznacza, że dziecko nie rośnie albo rośnie zbyt wolno w stosunku do wieku ciążowego.
Częstym postępowaniem w takich wypadkach jest wcześniejsze rozwiązanie ciąży. To też
chcą zrobić z Asią. Pewnego dnia zakładają jej więc żel do szyjki macicy. Po żelu Asia leży
kilka godzin na łóżku, zwijając się z bólu. Ma twarz mokrą od potu. Ciężko oddycha.
Niestety, nie mogę jej pomóc inaczej jak pomodlić się za nią w szpitalnej kaplicy.
Żel nie poskutkował. Nie pomogła również indukcja za pomocą kroplówki z
oksytocyną, którą Asia na własne życzenie przerwała. Wreszcie lekarze zlitowali się nad nią i
zarządzili poród przez cesarskie cięcie. Asia czeka na niego od rana, na czczo. Lekarze wciąż
są zajęci pilnymi przypadkami. Wreszcie, późnym wieczorem, Asia ubrana w granatowy
fartuch wsiada na wózek i jedzie na blok operacyjny. Kiedy wyjeżdża z sali, uświadamiam
sobie, kogo przypomina mi jej twarz. Asia – drobna, szczuplutka, o jasnych włosach,
delikatnych rysach twarzy i orzechowych oczach jest wypisz wymaluj jak kobiece postacie z
obrazów Boticellego.
10 sierpnia
Romantyczna sierpniowa noc. Księżyc w pełni wschodzi nad ogrodem botanicznym.
Przez otwarte okno docierają odgłosy miejskiego ruchu, a kiedy się wychylić i nadstawić
ucha z parteru dobiega też skrzekliwy płacz noworodków. Płaczą, a życie dopiero się dla nich
zaczyna.
Dziś udało mi się wyrwać ze szpitala na całe pięć godzin. Byłam ze Szczepanem w
restauracji, w kościele, w kawiarni, a nawet w kinie. To osłodziło mi trochę monotonię tych
dni przepełnionych oczekiwaniem.
Marzena
Trafia do szpitala w trybie pilnym, w sobotę, zdaje się w ogóle nie spakowana.
Krótkie zielone szorty, podkoszulek na ramiączkach, rozpuszczone długie blond włosy,
opalenizna. Jest we wczesnej ciąży, prawie nie widać brzuszka. Wygląda, jakby wpadła tu
tylko na chwilę z plaży przez pomyłkę. Ostra kolka nerkowa.
Marzena nie zostaje w szpitalu na długo. Wychodzi po trzech dniach. Zabawne jest to,
że jest dokładnie dwa razy młodsza ode mnie. Potrzebuje podpisu mamy, żeby dostać wypis
ze szpitala. Tak więc leżałyśmy łóżko w łóżko my dwie – siedemnastolatka i
trzydziestoczterolatka, obie oczekując na swoje pierwsze dziecko.
12 sierpnia
Mija kolejny dzień mojej szpitalnej odysei na Kopernika. To już tydzień. Dobrze, że
odwiedzają mnie goście. Wczoraj był tu Piotr. Wyszliśmy na chwilę na skwerek za szpitalem
psychiatrycznym. Po południu była mama. Dziś nie przewiduję żadnych odwiedzin.
Zabrałam się za rysowanie widoku z okna – ogrodu botanicznego ze szklarniami,
miłorzębem i bujną roślinnością. Gdybym miała odpowiednie warunki, mogłabym
namalować tu taki obraz.
Codziennie też wymykam się na zewnątrz, poza mury szpitala. Każdy pretekst jest
dobry – kupno wody, kawy albo wyprawa po jabłka z jabłonki rosnącej na wewnętrznym
dziedzińcu. Wczoraj widziałam, jak robotnicy pracujący przy renowacji kliniki zrywają z niej
owoce. Wpadłam na szatański pomysł, aby zrobić to samo. Jabłka okazały się bardzo
smaczne, drobne, nieco podobne do papierówek, ale z lekkim rumieńcem. Narysuję też tę
jabłonkę. Widzę w niej symbol macierzyństwa, dojrzewania i wydawania owoców i dlatego
to właśnie drzewo świetnie wpisuje się w krajobraz kliniki położniczej.
Na porannym obchodzie postawiono mi ultimatum. Mam czas na urodzenie do
poniedziałku, potem zakładają mi żel. Nie podoba mi się to. Procedury takie odbieram jako
nadmierną medykalizację niezwykle naturalnego zjawiska, jakim jest poród. Widziałam już
kobiety, które zwijały się z bólu po zaaplikowaniu żelu. Jedna z nich urodziła, dla drugiej
było to tylko niepotrzebne i bezsensowne cierpienie. Mam jednak nadzieję, że do
poniedziałku coś ruszy. Ostatnio czuję wyraźny nacisk w głębi pochwy. Myślę, że to dziecko
zbliża się do wyjścia.
13 sierpnia
Urodziny w szpitalu. Nie myślałam, że tego doczekam, w każdym razie nie w wieku
34 lat. Dzień był bardzo miły, dostałam wiele życzeń przez telefon i sms, a wieczorem
odwiedził mnie Szczepan i cała familia, tak, że pożegnałam ich w bardzo dobrym nastroju.
Wszystko zmieniło się po wieczornym obchodzie. Przyszła jakaś nieznana mi pani
doktor, która przeczytawszy moje problemy z karty rzuciła komentarz: „Nazbierało się tego
trochę.” „Tak się złożyło” – odparłam, bo nic innego nie przyszło mi do głowy. Pani doktor
nie mogła się powstrzymać od kąśliwej uwagi wypowiedzianej z przekąsem: „Tak się
złożyło?”, jakby sugerując, że wada mojego dziecka powstała na życzenie. Było to bardzo
bolesne. Skończyło się płaczem. Naprawdę uważam, że lekarze powinni posiadać umiejętność
gryzienia się w język kiedy trzeba.
Małgosia
Myślę, że z punktu widzenia lekarzy Małgosia przedstawia skomplikowany przypadek
medyczny. Ma za sobą długą i bolesną historię poronień, które zawsze następowały na
podobnym etapie ciąży. Przyczynę ustaliła sama, grzebiąc w iternecie. Trombofilia.
Przypadłość, która polega na tendencji do nadmiernej krzepliwości krwi. Kiedy serce dziecka
zaczyna bić, pojawia się zakrzep, który je zatrzymuje. Na szczęście można kontrolować to
lekami. Ale tu pojawia się inna trudność: Małgosia ma nieszczelny worek owodniowy, z
którego nieustannie sączą się wody płodowe. Do końca ciąży musi leżeć plackiem. I leży.
Najpierw ze mną na sali, potem w specjalnym pokoju dla leżących pacjentek.
Odwiedzam ją tam kilka razy. Ma wygodne łóżko z elektroniczną regulacją pozycji.
Codziennie przychodzi bardzo zadbana mama, która dokarmia ją i myje. Będzie leżeć tak do
rozwiązania, które z pewnością nastąpi przedwcześnie. Lekarze chcą po prostu jak najdłużej
utrzymać ciążę, aby dziecko się rozwinęło. Oczywiście poród naturalny nie wchodzi w tym
układzie w grę. Podobno gdzieś w Kanadzie przeprowadzono eksperymentalną terapię, która
polega na wstrzyknięciu do worka owodniowego płytek krwi, które osiadając zatykają
nieszczelności. Próba tej metody na Małgosi nie powodzi się jednak. Pozostaje ciągłe,
mozolne pompowanie wód i leżenie z uniesionymi biodrami.
Determinacja Małgosi aby urodzić dziecko jest ogromna. Dopiero tutaj, w szpitalu
przekonam się jak wiele są w stanie poświęcić kobiety aby zostać matkami. Znoszą bolesną
terapię, wydają równowartość dobrego samochodu na leczenie bezpłodności, leżą plackiem
całymi miesiącami. Podobno za granicą w wielu krajach nie ratuje się takich ciąż jak ta. W
Polsce owszem. Może dla niektórych kobiet to jedyna szansa na własne dziecko?
Nie wiem jak skończyła się historia Małgosi. Gdzieś na przełomie września i
października zobaczyłam jej rodziców na korytarzu oddziału noworodkowego, a więc musiała
urodzić. Jej samej jednak już nie spotkałam.
18 sierpnia
Ważna data. Znam ją od ośmiu miesięcy. Dziś miało się narodzić moje dziecko.
Poranek wstał piękny i pogodny. Dni są teraz wspaniałe – słoneczne i ciepłe, ale już bez
upałów. Lato powoli przechodzi w babie lato. I to łagodne światło. Zawsze o tej porze roku
przypomina mi się tytuł powieści Faulknera „Światłość w sierpniu”.
Dzień jednak minął i nic się nie urodziło. Pozostaje nadal czekać.
Beata
Beata jest jedną z tych kobiet, które były ze mną tylko przelotem. Przyszła do szpitala
na poród przez cesarskie cięcie, z wysokim ciśnieniem, przestraszona tym, że z jej dzieckiem
mogłoby się stać to samo, co z dzieckiem jej siostry. Urodziło się mocno niedotlenione, bo
lekarze zwlekali z operacją.
21 sierpnia
Za oknem leje. Najlepiej widać to na tle gałęzi wyniosłego jesionu. Z żalem patrzę jak
piękne, upalne lato powoli przechodzi w jesień. Żal mi tych sierpniowych dni spędzonych za
murami szpitala. Czasami, przy dobrej pogodzie, wychodziłam na spacer z kimś z
odwiedzających – z mamą, Szczepanem lub Piotrem. Dzisiaj nigdzie nie wyjdę. Nie mam
kurtki ani nawet parasola.
Od rana jestem strasznie senna. Poranne ciśnienie chyba najniższe do tej pory: 90/60.
Spędzam przedpołudnie w łóżku, w koszuli, czekając na ponowne założenie żelu. Na razie na
ten temat cicho sza. Podobno dużo dzieje się na oddziale.
Teraz już wiem, dlaczego pacjent to po angielsku patient. Trzeba być niesamowicie
cierpliwym. Ciągle się na coś czeka – a to na zabieg, a to na poród, który nie chce nadejść.
Przedwczoraj miałam dwie próby indukcji – żelem i cewnikiem Foleya. Nic z tego. Widać
moje ciało nie jest jeszcze gotowe.
Marzy mi się kawa i pączek z lukrem. Może po południu.
Agata
Agata zostawiła w domu siedmioletnią córeczkę. Teraz oczekuje synka. Czekała na
niego długo, bo przez stresującą pracę przez kilka lat nie mogła zajść w ciążę. Za każdym
razem wychodząc na imprezę robiła test ciążowy żeby sprawdzić czy może pić alkohol.
Pomogła dopiero zmiana pracy.
Ania jest już ponad tydzień po terminie i bardzo niepokoi się o zdrowie dziecka. Jej
mąż, stanowczy, silny mężczyzna, przemierza nerwowo korytarz w oczekiwaniu na
ordynatora. Chce domagać się cesarskiego cięcia dla żony. Ostatecznie pomaga indukcja
cewnikiem Foleya. Ania rodzi zdrowego syna.
23 sierpnia
Spędzam trzeci już z rzędu weekend w szpitalnych murach. Żałuję, że dałam się tu
zamknąć tak wcześnie. Jednocześnie cieszę się, że nie zgłosiłam się jeszcze wcześniej,
nieświadomie ignorując zalecenie z poprzedniego wypisu.
Chwile zwątpienia przeplatają się z chwilami nadziei, która nieustannie wciąż we
mnie wstępuje. Nadziei na to, że poród zacznie się spontanicznie, sam z siebie. Z drugiej
strony pogodziłam się już z myślą o kroplówce, a nawet cięciu, choć to już będzie
ostateczność. Tak czy owak, w poniedziałek będzie się musiało coś rozstrzygnąć.
Zawsze liczę na noc. Wieczorem skurcze nasilają się. Podobno dużo porodów zaczyna
się w nocy. Co wieczór kładę się do łóżka z nadzieją, że tej nocy się zacznie, a rano budzę się
z uczuciem zawodu – że jednak nie urodziłam.
Zazdroszczę kobietom, które rodzą szybko i bezproblemowo, tym, które mają to już za
sobą. Wczoraj dziecko urodziło się w aucie. Kiedy rodząca zajechała pod klinikę, ono było
już na świecie. Lekarz, który wybiegł na zewnątrz zawołał tylko: „Wezwijcie neonatologów.
Dziecko się już urodziło.”
24 sierpnia
Kolejny leniwy weekend w klinice dobiega końca. Z łazienki dochodzi chlupot wody.
Ostatni odwiedzający opuszczają szpital.
Wychodzę na korytarz i wyglądam przez wysokie okno na ulicę prowadzącą pod
drzwi kliniki. Parking opustoszał. Wiatr miota gałęziami drzew.
Myślę o tym, że jutro o tej porze moja córka już najprawdopodobniej będzie na
świecie. Podadzą mi oksytocynę, ponieważ nie możemy dłużej czekać. Teraz w zasadzie
jestem już z tym pogodzona. Przestałam już liczyć na to, że coś się rozpocznie w nocy.
Ostatniej nocy nie przespałam, skupiając się na liczeniu długości odstępów między
skurczami. Skurcze te jednak i tak nic nie przyniosły. Dziś mam zamiar porządnie się wyspać,
tym bardziej, że nie drzemałam w ciągu dnia.
Tak więc dziś jest ostatni dzień mojego dawnego życia, a od jutra epokowa zmiana:
będę mamą.
Małgosia
Ma czarne włosy i niezwykle łagodny, kojący ton głosu. Z zawodu jest architektem
wnętrz i leżąc w łóżku przegląda Internet w ipadzie załatwiając jakieś zawodowe sprawy.
Czeka na zabieg założenia szwu na szyjkę macicy, która przedwcześnie się skraca. Mąż
Małgosi, słysząc o moich spodziewanych problemach z dzieckiem, daje mi numer telefonu do
jakiejś bardzo dobrej rehabilitantki, której sam by powierzył swoje dziecko.
26 sierpnia
A jednak zmiana nie dokonała się. To nie do uwierzenia, ale moje dziecko nadal jest u
mnie w brzuchu. Wczoraj o 17 podłączono mnie do kroplówki z oksytocyną. Pozostałam pod
nią 6 godzin, czyli do 23. Pojawiły się kurcze, nawet bardzo silne, ale rozwarcie szyjki nie
postępowało.
Najpierw leżałam tam na boku, patrząc, jak dzień gaśnie za oknem. Potem wstałam i,
podczepiona kablami do ktg i kroplówki, dreptałam w miejscu. Jeden krok w prawo, jeden w
lewo, jeden w przód, jeden w tył. Jak pies na krótkim łańcuchu. Największy dyskomfort
powodowała jednak niemożność skorzystania z toalety (dwa razy podstawiono mi basen) i
marznące stopy. Żałowałam, że nie wzięłam skarpetek. Żałowałam też, że Szczepana nie ma
ze mną. Byłam zupełnie sama (od czasu do czasu zaglądała tylko do mnie położna i raz
grupka studentów) i byłam zła, że mój mąż nie miał na tyle odwagi, żeby towarzyszyć mi w
tych trudnych chwilach, choćby po to, żeby nałożyć mi szlafrok, przykryć kocem albo podać
wodę. Czekał za drzwiami bloku porodowo-operacyjnego, na korytarzu. Zobaczyliśmy się po
wszystkim, po północy kiedy przerwano nie przynoszącą efektów indukcję, oboje senni i
wyczerpani.
Z tamtych godzin pamiętam jeszcze krzyki rodzących dobiegające z sąsiednich sal i
czasami – krzyk noworodka. Te pierwsze napełniały mnie strachem, te drugie – nadzieją.
Marta
Kto by pomyślał, że ta dziewczyna o czarnych oczach i miłym uśmiechu to taki
niespokojny duch. Długo szukała swojego miejsca na świecie: Katowice, Kraków, Londyn,
Warszawa, znowu Kraków. Ale to nie koniec. Razem z mężem planują się osiedlić w BielskuBiałej. To taki kompromis między miastem a górami.
Spędzamy czas grając w karty. Marta, której mama mieszka we Florencji, uczy mnie
jakiejś włoskiej gry. Marta jest dopiero w siedemnastym tygodniu ciąży, ale jej szyjka macicy
się rozwiera i grozi jej przedwczesny poród, co jest o tyle realne, że Marta ma za sobą już
jedno czy dwa poronienia. Nigdy nie pomyślałabym, że aż tyle kobiet doświadcza poronień.
Pobyt na oddziale otwiera oczy na wiele spraw.
Z Martą dzielę swoją niecierpliwość i uczucie zawodu po każdej przespanej nocy. Ale
to też Marta będzie świadkiem mojej nocnej wyprowadzki na salę porodową, z której już nie
wrócę na oddział patologii ciąży. Żegna mnie ciepłym uśmiechem.
29 sierpnia
Spędzam swoje ostatnie chwile w szpitalu leżąc na łóżku i patrząc na drzewa za
oknem, błękitne niebo i ogromne białe obłoki. Moje łóżko, stojące tuż przy południowym
oknie, jest zalane słońcem. Wspaniałe sierpniowe światło!
Nie mogę uwierzyć, że dziś wychodzę ze szpitala. Spędziłam tu ostatnie trzy i pół
tygodnia i tak się zżyłam z tym miejscem, że trudno mi sobie wyobrazić życie poza nim.
Agnieszka. Ona na razie tu zostaje. A więc niewidzialna nić nadal będzie mnie łączyć
ze szpitalem, tym razem z oddziałem neonatologicznym na trzecim piętrze.
Patrzę na piękno świata za oknem i zastanawiam się czy moja córka będzie mogła
kiedykolwiek docenić to piękno. Czy będzie mogła widzieć. Jak będzie wyglądało jej życie.
Jeśli będzie żyć.
Urodziłam ją dwie doby temu, 27 sierpnia. Bóle dopadły mnie w nocy, na kilka godzin
przed zaplanowanym cesarskim cięciem, który miał być ostatecznym rozwiązaniem problemu
przyjścia dziecka na świat. Można więc powiedzieć, że niemal uciekłam ze stołu
operacyjnego.
Poród wspominam zaskakująco dobrze. Może to dlatego, że przez lata nasłuchałam się
strasznych historii, a porody w filmach są przedstawiane w okropny sposób – rozdzierające
krzyki kobiet, krew itd. Ze swojej strony mogę powiedzieć tylko tyle: poród to ogromny
wysiłek i czysta fizjologia. Człowiek pokazuje krocze przeróżnym obcym osobom i po
którymś razie już się nawet tym nie przejmuje. Wymioty, kałuża wód płodowych na podłodze
– to normalka. Krew pojawia się dopiero na sam koniec. Najgorzej z całego tego
doświadczenia wspominam szycie krocza, które mimo znieczulenia bolało i było bardzo
nieprzyjemne.
Niestety, nie dane mi było przytulić córki. Została wyszarpnięta z mojego brzucha
wprost na stół do badań noworodków. Dopiero później podeszła do mnie miła pani doktor i
delikatnie powiedziała, że z dzieckiem jest źle. Zapytała też, czy chcę aby w razie potrzeby je
ochrzcić. Tak, ma na imię Agnieszka. Na koniec, kiedy wywozili ją w inkubatorze, mogłam
tylko dotknąć jej ciałka przez okienko.
Nazywamy to miejsce „wylęgarnik”. Ileż to razy widziałam pary, które wychodziły z
budynku szpitala niosąc w koszyczkach swoje dzieci – czasem pojedyncze, czasem podwójne
– jak zakupy z supermarketu. My wychodzimy sami, objuczeni dwiema torbami, kocykiem
dla dziecka – prezentem od przyjaciółki, paczką z próbkami kosmetyków i reklamami, którą
dostają wszyscy rodzice, doświadczeniem prawie miesiąca rozłąki, oczekiwania, niepokoju,
nadziei i bólu.
To doświadczenie zmieniło mnie na zawsze. Zmieniły mnie również doświadczenia
innych kobiet, które tu spotkałam. Otworzył się przede mną świat, o którym nie miałam
pojęcia i o którym nie mają pojęcia wszyscy ci, którym bez większych trudności rodzą się
zdrowe dzieci. Może po to to wszystko było – żeby się dowiedzieć.