Nie ma mocnych

Transkrypt

Nie ma mocnych
Nie ma mocnych
Niektórzy ludzie to mają niucha. Nie takiego normalnego, ale
takiego naprawdę fest. Na przykład mój mąż. Ja nie wiem skąd
mu się taki dar przyplątał, ale czego by przed nim nie schować
to zawsze znajdzie. Czasem nasuwa mi się skojarzenie z psami
szkolonymi do wykrywania narkotyków i innych zakazanych
rzeczy, żeby na granicy czy lotnisku uziemić kontrabandę. Mój
mąż zastąpiłby ich wszystkich.
Weźmy na przykład taką pastę jajową. Tu chętnych jest więcej,
bo dochodzą jeszcze dzieci, ale choćbym nie wiem jak głęboko
zakopała ją w lodówce, to rano zawsze jej nie ma. I co
ciekawe, nikt jej nie zjadł, a dzieci w nocy śpią. To akurat
normalka i z wyżywieniem tak bywa, ale co począć w sytuacji,
kiedy na serio trzeba coś schować tak, żeby nikt nie znalazł?
Nie ma mocnych… Kiedyś po moim powrocie z delegacji, mój
ślubny zapytał czy przywiozłam mu prezent z podróży. Hmm,
gdybym była w Buenos Aires to pewnie coś bym przywiozła, ale z
Nowego Sącza? Że niby co miałam przywieźć? Ciupagę?
Bursztynowe szachy? Czy ruskie baby w babie? No sorry. Może
innym razem. Focha wprawdzie z tego powodu nie było, ale
wzięłam sobie do serca sprawę stosownego souveniru dla męża i
tydzień później goszcząc w malowniczym Tarnobrzegu
postanowiłam się poprawić. Wypadło mi jedno zaplanowane
spotkanie, więc ruszyłam w tarnobrzeski rynek celem zdobycia
odpowiedniej pamiątki. Poszło całkiem łatwo, bowiem od razu
trafiłam na sklep z różnymi różnościami. Nie miałam pojęcia,
co należy przywieźć ze stolicy wydobycia polskiej siarki, ale
trafiłam na fajne figurki, świetnie nadające się na podpórki
do książek. No i super. Tylko że za nic nie mogłam się
zdecydować, czy wziąć słonia czy bawoła. W końcu wzięłam oba i
uznałam rozsądnie, że jedną dam, a drugą schowam i będzie na
zaś. W sam raz na kolejną delegację.
W domu słoń zrobił furorę, więc rada z pomysłu poszukałam
miejsca dla bawoła. Na moją prośbę sprzedawca zawinął go w
najbrzydszy szary papier świata. W obawie przed mężowskim
niuchem wybrałam miejsce, w które nigdy nie zagląda.
Przepastna szuflada w kuchni, gdzie trzymam rzeczy używane
jeden raz do roku albo i rzadziej, wydała mi się idealna do
tego celu, więc zakopałam zapakowanego w szary worek bawoła na
samym dnie i zadowolona czekałam kolejnej delegacji, by znów
uszczęśliwić małżonka i uzupełnić zwierzęcą kolekcję
książkowych podpórek.
Minął tydzień, jak to niczego nieświadoma wparowałam do domu.
A tu foch. Co ja mówię. Foch stulecia. Obraza majestatu po
całości. Ech, żebym to ja jeszcze znała powód, ale to nie
takie proste. W końcu pod wieczór usłyszałam pytanie pełne
pretensji:
– A dla kogo ten bawół, coś go tak skitrała na dnie szuflady?!
Padłam, odpuściłam i uznałam, że stwierdzenie, iż najciemniej
jest pod latarnią w tym przypadku nie działa, więc
postanowiłam przechytrzyć cholerę. Prezent na urodziny ukryłam
pod schodami do piwnicy, gdzie trzymamy nasze opony na zmianę.
Uff, urodziny w lutym, to do opon się nie dobierze, bo
wymieniamy jakoś na koniec marca, a poza tym to ja w domu
jestem od wymiany opon, więc tym razem będzie pewniak. Nie ma
szans, żeby kogokolwiek tam zagnało. Tym razem poszedł w ruch
czarny worek na śmieci, bo tam ciemno. Nie ma siły. Nie
znajdzie.
Ech, no jest. Szlag by trafił tego kolegę, co go nagle
zainteresował rozmiar moich letnich opon. Co kogo obchodzi
rozmiar moich opon? Tego jednego obchodzi, więc mój mąż
przerwał korespondencję na czacie i rączo pognał grzebać przy
oponach, a że przy okazji kot strzelił tam klocka a mój mąż
zapałał chęcią posprzątania… No to sami wiecie, że oczywiście
trafił na prezent i zapytał czy to dla niego….
Cholera by to wzięła. No…
No, nie ma mocnych. A tu imieniny wkrótce. Co ja poradzę, że
lubię mieć kupione wcześniej? Tym razem obrałam najlepszą
możliwą strategię i postanowiłam wciągnąć do konspiracji
sąsiadów. Zrozumieli moje tragiczne położenie i zgodzili się
przetrzymać u siebie wielką pakę kształtem zdradzającą
obecność deski snowboardowej w środku. Sąsiad deskę wstawił na
zaplecze w sklepie, a ja dumna z planu doskonałego, nareszcie
odetchnęłam spokojnie.
Dwa dni. Dosłownie dwa dni trwał mój spokój.
Mąż zajechał na podjazd i chwycił za łopatę do odśnieżania.
Syn sąsiadów również zauważył intensywny biały opad i też
wybiegł szuflować swoje.
– Sąsiaaad?!!!- zakrzyknął na widok mego męża i szurnął
szuflą.
– Co tam?!- odkrzyknął ochoczo małżonek.
– Jak skończysz, to podejdź do sklepu, bo jakaś deska
snowboardowa stoi na zapleczu i na paczce napisane, że wasza!